Barbara Nawrocka-Dońska PRZED GODZINĄ W To matka posłała ją po tą wodą. W kilka dni po kapitulacji Warszawy, 3 października 1939 roku. Do tunelu, pod starym Dworcem Głównym. Dworzec był kupą gruzu. Tunel częściowo zniszczony ciężkimi bombami, przez jego strop wlewało się w ciemność światło dnia. Tylko szyny kolejowe biegły dalej jak przedtem. Wielość torów błyszczących od światła lecącego z dziur uprzytomniła jej, że dalej jest ten sam świat, co trzydzieści trzy dni temu, tylko ona już nigdzie nie pojedzie, bo tunel jej miasta został zasypany. Gdyby ją ktoś zapytał w wiele lat później, kiedy stała się dorosła, z pamięci wypłynąłby tamten, dzień w tunelu. Czekała z pustym wiadrem w ręku, które kołysało się na pa-łąku i zimną blachą dotykało gołej łydki. Do tunelu schodziło się jak do kanionu, po ostrym zboczu, usianym żwirem i kamieniami. Na jego dnie działały krany. Gorzej było drapać się pod górę z pełnym wiadrem. To wymagało siły i poczucia równowagi. Tego dnia zobaczyła pierwszego Niemca. Stał obok kranu i pilnował porządku. Zdziwieniem przejęła ją zieleń niemieckiego munduru. Nigdy takich nie widziała. Zazdrością — pewność i męskość postawy żołnierza. To było po prostu Zwycięstwo. Żołnierz stał wyprostowany i dlatego wydawał się wyższy od innych mężczyzn w tunelu. Pokonanych. Pewność jego ruchów płynęła z tego samego źródła. Rozkazywał, panował nad tłumem. Może pierwszy raz w swoim młodym życiu tak rządził? Dziewczynę ogarnęła złość na niego, nienawiść, na którą jeszcze nie zarobił. Na razie pilnował porządku przy rozdziale wody dla mieszkańców podbitego miasta. Jeszcze mówił, to nie był szczek krótki, odrażający — później tak dobrze poznany. Ale już wtedy dziewczyna i obcy byli skazani na wzajemną wrogość bez odwołania i ratunku. ? Dziewczyna docisnęła się do kranu, pilnowała wody, która tłukła się o dno wiadra. Nie chciała wydać mu się niezręczna albo gapiouyata. Czuła go nad sobą, jej pochylona głowa sięgała połowy żołnierskiej piersi. Jego dłoń w skórkowej rękawiczce spoczywała na kranie. Miała ją tuż, pod nosem. Myślała, że polski żołnierz nie nosił takich eleganckich rękawiczek. Spieniona woda podeszła pod sam brzeg wiadra. Dziewczyna uważała, żeby nabrać jej jak najwięcej. Pokonanie ściany tunelu kosztowało czasem połowę wiadra i trzeba było drugi raz stawać w kolejce. Chciała unieść swój ciężar, ale przeliczyła się z siłami. Wiadro nie dało się poderwać jednym szarpnięciem. Niemiec nachyłił się, dłoń ubrana w rękawiczkę schwyciła za pałąk. Dziewczyna pociągnęła wiadro z podmurówki tak gwałtownie, że woda chlusnęła i zalała jej gołe nogi. W kolejnym wahnięciu dosięgła wyglansowanych cholew Zwycięzcy. W oczach obcego odbiło sią zaskoczenie, ale trwało tylko sekundę. Spojrzał na chudą, kościstą, wyrastającą dziewczynkę i na jego twarzy pojawiła się ironia. Odwrócił się i wskazał ludziom wolny kran. t ROZDZIAŁ 1 Nie miała pojęcia, w co trzeba ubrać się na taką okazję. Jak się stoi przepisowo, po wojskowemu. Była przejęta powagą chwili. Obawiała się, że zrobi coś, co zdemaskuje jej brak doświadczenia, młodość. Nie wyglądała nawet na swoje lata. Zupełnie niepoważnie. A może dadzą im Biblię albo krzyż? Nie wiedziała, kto tam jeszcze będzie. Westchnęła, myśli powróciły do szkolnych kłopotów. Za ostatnią klasówkę z łaciny dostała czwórkę. Zrobiła błąd w gerundivum, ale nauczycielka powiedziała, że klasówka została dobrze przetłumaczona. To ją trochę pocieszyło. Wyjęła z szafy ubranie. „Muszę się ubrać zwyczajnie — pomyślała. — Inaczej matka zaciekawi się, dokąd idę". Wolałaby jej to powiedzieć. Mówiła matce dużo, tyle, ile można (sobie z kimś starszym, z kimś dorosłym powiedzieć. Matka na wszelki wypadek była prawie zawsze z nią przeciwko światu, ewentualnemu przeciwnikowi, i to nieważne — jakiemu. Zaraz po kapitulacji przyszedł do nich jakiś porucznik, kolega ojca. Udało mu się uciec z drogi do niewoli niemieckiej. Chciał się skontaktować z ojcem, nie wiedział, że zginął on pod Kutnem. Matka przeszkodziła jej wtedy w dogadaniu się z porucznikiem, a dziewczynie wydawało się, że w ten sposób zastąpiłaby poległego. Gdyby miała chociaż o rok więcej, porucznik nie pytałby matki o zgodę, bardzo potrzebowali ludzi. Ale jej brakowało kilku miesięcy do szesnastu lat. „Matka też nie mówi mi wszystkiego — usprawiedliwiła się dziewczyna w myślach. — Musiała poprosić porucznika, żeby więcej do nas nie przychodził. Nigdy go później nie spotkałam, nawet na ulicy, przypadkowo. Przez całe dwa lata nie mogłam trafić na nikogo zaufanego. Porucznik, to była okazja! Należał do 5 jednej z pierwszych grup oporu. Teraz chciałabym go spofikać. Powiedziałabym mu, że nie jest mi potrzebny. Dałam sobie radą sama". Samodzielne życie zaczęła jednak nieco wcześniej niż owego dnia, gdy zrozumiała, że wejście Niemców do Warszawy oznacza nie tylko przegraną wojnę. 30 września zwędziła główkę kapusty z Jakiegoś wozu, który wjechał do miasta po oblężeniu. Matka dała jej pieniądze, ale zanimby się z nimi docisnęła do woźnicy na koźle, stratowaliby ją ludzie. Matka liczyła na to, że dziewczyna przyniesie jakiejś surowizny do dotmu. Nie jadły nic poza kaszą od trzydziestu dni. Reszta suchego prowiantu spaliła się w piwnicy. Gdy była jeszcze mała, matka zawsze kazała odnosić cudze drobiazgi, które zaplątały się do teczki w czasie lekcji. Dzisiaj już oszczędzała matce prawdy. Nie chciała dokładać jej zmartwień. Ale nie mogła dłużej siedzieć z założonymi rękami, od ósmej wieczorem zamknięta w mieszkaniu jak w więzieniu, tylko •drutem telefonu połączona z innymi ludźmi. Niczego dotąd nie zrobiła, głupio byłoby umierać nic nie zdziaławszy. W pokoju zastała tylko dwie dziewczyny w jej wieku i drobną kobietę, która siedziała w głębi wielkiego fotela. Mieszkanie było zacienione storami, mroczności dodawały mu ciężkie dębowe meble, ale nawet w półświetle można było zauważyć, że stara kobieta jest ułomna. Dziewczyna rozejrzała się za kimś, kto wyglądałby jak wojskowy, ale nie było żadnego mężczyzny. Składały przysięgę wszystkie trzy wobec ułomnej kobiety, która sięgała im do pasa i krzywo trzymała znękaną głowę. Kobieta ściskała chusteczkę w suchej, małej dłoni, wydawała się speszona ceremonią. Jej głos wymawiający tekst przysięgi drżał i ku końcowi stawał się coraz cieńszy z emocji. Na ściągnięte bladością chorohy policzki wystąpiły rumieńce. Gdy skończyła mówić, westchnęła głębiej, jakby dobrnięcie do szczęśliwego końca sprawiło jej ulgę. Jakby się obawiała, że nie starczy jej oddechu. „Najbardziej uroczyste chwile w moim życiu wyglądają zawsze inaczej, niż sobie wyobrażam" — myśli dziewczyna. Usiłuje stłumić w sobie rozczarowanie. Mieszkanie wydaje się tak bezpieczne, że nie może uwierzyć, aby komukolwiek z obecnych mogło ----—/ cokolwiek grozić. Mieszczańskie meble drzemią pod ścianami, na stoliczkach walają się zakurzone bibeloty, w powietrzu unosi się zapach starej, solidnej zasiedziałości. Walka toczona za oknami przez takich samych jak one, przez tych, co zdecydowali się na opór, staje się w tej chwili czymś nierzeczywistym. A przecież wie, że można umierać długo i niełatwo tylko za to, że wypowiedziało się kilka identycznych słów w ciszy jakiegokolwiek pokoju, przed jakimkolwiek pierwszy raz oglądanym człowiekiem. Garbata kobieta usiadła z powrotem w fotelu, pochłaniającym jej osobę. Uśmiecha się przepraszająco. Ma w sobie uczulenie ludzi, których niezawiniona inność odgradza od reszty. „Będę ją lubić" — myśli nagle dziewczyna, wbrew swemu rozczarowaniu. Czarne włosy kobiety, ujęte z tyłu w kok, odrobinę poprawiają nienaturalny przechył głowy w stronę ułomnego ramienia. Gęste i błyszczące przydają jej kobiecości, której nie może zniszczyć nawet kalectwo. — Odprawa z majorem Arno odbędzie się później — mówi Mała Pani cicho, żeby stonować piszczący ton swego głosu. — Dziś nie mógł tu przyjść. „Spaliło" mu się mieszkanie. Muszę was jeszcze ochrzcić — dodaje i uśmiecha się, co zmniejsza jej oczy. Linie zmarszczek wydobywają niespodziewanie kpiący wyraz z delikatnej twarzy, która dotąd wydawała się tylko naiwna, Woła je bliżej okna. Zaskoczone i zmieszane stają w pełnym świetle dnia. — Jesteś ładna — mówi ułomna kobieta do dziewczyny. — I młoda. Strasznie młoda. — W jej głosie znać cień wahania czy żalu, ale dziewczyna wie, że Mała Pani już nie może jej teraz uciec jak porucznik. Czerwieni się więc tylko. Mała Pani to widzi i prędko opuszcza storę, odgradzającą światło od pokoju — Będziesz się nazywała Anastazja — dodaje z tym odcieniem ironii czy humoru, czy dystansu do świata, który niedawno odbił się na jej twarzy. — Była jakaś wschodnia cesarzowa tego imienia. Starożytna. — Zamyśla się i śmiesznie marszczy nos. W tym odruchu jej głowa przechyla się jeszcze bardziej na bok. — A może nie istniała? Nie mam pojęcia. — Uśmiecha się. — Zawsze byłam na bakier z historią. W każdym razie, jeżeli istniała, musiała być piękna. Będziesz Anastazją. 7 Pseudonim zaskoczył dziewczyną, jak wszystko, co się działo od pewnego czasu, w czym uczestniczyła. Ale nie śmiała zaprotestować. A może nie zrobiła tego ze względu na tę kobietę? Na cień smutku w jej oczach, wcale nie ukrywany, gdy patrzyła na kogoś zdrowego, młodego; wrażliwość na piękno, kłócące się z jej losem. „Wołałabym być Burzą albo Baśką Wołodyjowską" — myśli tylko dziewczyna. Druga, wyprostowana jak na mustrze, dziewczyna dostaje imię Żuk. Jest córką granatowego policjanta, jej ojciec też nie wie, że wstąpiła do podziemia. „No, nie byłby zachwycony — myśli Anastazja. — Ona będzie się musiała na dobre rozejść z domem. Ale Żuk do niej pasuje. Ten jej ojciec nie miał chyba synów i pomieszał dziewczynę z chłopakiem". Trzecia dziewczyna jest pulchna i ma dziecinne oczy w twarzy piętnastolatki. Spokojne i łagodne. Aż żal pomyśleć, co gestapo zrobiłoby z takiego dziecka w razie wpadki. Mała Pani doznaje podobnych uczuć, nadaje dziewczynie imię Roma i zaraz przydziela ją do sanitariatu. Anastazja i Żuk idą razem do łączności. Wracając do domu Anastazji ni stąd, ni zowąd przychodzi do głowy, że starsza kobieta odgadła jej rozczarowanie. Uśmiech Małej Pani staje się dla niej nagle czytelny. Mówi po prostu: „Nic, nic, moja droga, nie przejmuj się. Ja jestem do tego przyzwyczajona. Ja się tym nie przejmuję. Jeszcze się poznamy i zmienimy zdanie o sobie". Nabiera niemal pewności, że Mała Pani nie jest wcale słaba. Siła tej kobiety jest ukryta, tkwi wewnątrz niej i wymaga sprawniejszego oka niż spojrzenie siedemnastoletniej Anastazji. Kilku Niemców, rozsypanych na całą szerokość chodnika, idzie z przeciwka. Dziewczyna rozgląda się czujnie po ulicy. Na mieście nie należy rozmyślać, jeżeli człowiek chce dojść tam, dokąd zamierza. Za chwilę nieuwagi płaci się często zmianą kierunku tak zasadniczą, że człowiek dopiero po miesiącach albo po latach znajduje się z powrotem w miejscu, do którego zmierzał i nie doszedł. Jeżeli w ogóle przetrzymał podróż, która przerwała jego wędrówkę po jakiejś Marszałkowskiej, jakiegoś miasta, gdzieś — w Polsce. 8 ROZDZIAŁ 2 Anka spóźniła się na pierwszą lekcję. Usiadła z brzegu na krześle i spojrzała na Anastazję pytająco. Anastazja kiwa jej nieznacznie głową. Po rozpoczęciu lekcji giełda jest zamknięta. Anastazja i tak musi uważać na sąsiadów, na ludzi kręcących się po schodach. Gwar, jaki robi osiem dziewcząt, gadających jedna przez drugą, niesie się aż na klatkę. Staranne zamykanie 'drzwi do przedpokoju niewiele pomaga. W rannych godzinach trudno usprawiedliwić obecność w domu kilku dziewcząt i dorosłej osoby w ich gronie. Nie ma mowy o herbatce, plotkach albo kółku różańcowym. „Kto by się wziął na taki kawał w trzecim roku wojny — myśli dziewczyna. — W szkole trudno milczeć. Nie mam pojęcia dlaczego, ale w szkole się wrzeszczy. Chociaż to jest moje mieszkanie, jesteśmy w szkole. Nigdy nie zachowujemy się tak głośno, gdy spotykamy się po obiedzie. Wszystko jedno u kogo. Niezbadana tajemnica, jesteśmy w szkole, chociaż siedzimy we własnych mieszkaniach". Ostatnio nakryli kilka kompletów. Co drugie mieszkanie jest szkołą. Dla bezpieczeństwa komplet, na który chodzi Anastazja, został rozbity na dwa domy. Trzy razy w tygodniu lekcje odbywają się u niej, w pozostałe dni w mieszkaniu Anki. To Anka wprowadziła Anastazję do konspiracji. Razem przyszły kiedyś do pierwszej klasy. Mimo to Anastazją przez dwa lata nie wiedziała, że Anka należy do podziemia. Na próżno usiłowała przekonać znajomych ojca do swojej osoby. Nikt nie chciał się mieszać w jej patriotyczne kłopoty ze względu na matkę. Przez cały ten czas Anka siedziała obok niej, przy tym samym stole, przez sześć albo siedem bitych godzin dziennie. „Złośliwość losu" — myśli Anastazja. Przerwa. Dziesięć minut normalnej pauzy. Jak w klasie. Odpisują od siebie lekcje, tyle że tutaj odbywa się to na stoliku telefonicznym albo na nocnej szafce obok tapczanu Anastazji. Sprawdzają wyniki zadań matematycznych, tłumaczenia łacińskie. Pod tym względem też nic się nie zmieniło. W ósemkę lepiej się pracuje i nawet odpisywanie jest ułatwione. „Dziwne — myśli Anastazja — w naszej ósemce przestały ? grać rolę względy ambicyjne. Pewnie dlatego, że musimy być zawsze przygotowane. Jesteśmy na wszystkich lekcjach codziennie pytane. Nie ma mowy o improwizacji. I tak trzeba wiedzieć, o co chodzi. Odpisywanie staje się nieopłacalne. Oszczędza najwyżej samotnego pisania". — Wszystko w porządku? — pyta Anka. Anastazja kiwa głową. Anka nie powie ani słowa więcej. Nie będą nawet znały swych pseudonimów. Jeżeli ich drogi skrzyżują się w konspiracji, zapomną kompletnie własnych nazwisk. Nie będą mieć w pamięci ani domów, ani niczego, co mogłoby kogoś naprowadzić na ślad. Ich rozmowy o konspiracji zaczęły się i skończyły w momencie porozumienia. Obie się z tym godzą i irozchodzą w dwie strony pokoju. „To nie jest wcale łatwe — myśli Anastazja. — Miałabym jej tyle do opowiedzenia, i nic z tego!" Ma zresztą inną, nie cierpiącą zwłoki sprawę. Nie napisała dwóch przykładów z matematyki. Zostało już tylko pięć minut czasu. Co prawda teraz przychodzi ksiądz, a dopiero na trzecią lekcję matematyk, ale przykłady są długie. Zajmą jej także drugą pauzę. Prefekt zagiął na nią parol od początku roku. Na każdym komplecie wybiera sobie jedną ofiarę i tę lubi szczególnie. „Dlaczego uwziął się ma mnie? — myśli dziewczyna. — Nawet okiem nie mrugam, kiedy mówi. Nie zmieniam pozycji na krześle". Koleżanki dawno wiedzą, że prefekt wybrał sobie Anastazję za \ obiekt ataków. Stół, przy którym siedzą, jest na tyle mały, że wszyscy natychmiast chwytają nastroje wszystkich i odczytują ich adres. Prefekt dopiero wtedy wycofuje się z natarcia, gdy przykrość zbyt widocznie odbija się na twarzy Anastazji. „Nie wyciągnie ze mnie, co sądzę o istnieniu Boga — myśli Anastazja. — Na kompletach u Słowackiego udało mu się podobno złapać naiwną. Dziewczyna ma teraz zatrute życie". Któregoś dnia, w mieszkaniu Anastazji, prefekt zamienił w ciemnym korytarzu nakrycie głowy. Ubrał się w zielony tyrolski kapelusz Anki, z kropiastym piórkiem. Anastazja do dziś nie ma pewności, czy jej kłopoty nie zaczęły się od tego zdarzenia. Być może prefekt posądził ją o sztubacką zemstę. Widok prefekta w kapeluszu z piórkiem wystarczy Anastazji jako anegdota do 10 końca życia, uważa jednak, że nie opłaca się to na dwa lata przed maturą. Ten sam profesor doprowadza do matury. Anka powiada, że w takich okolicznościach lepiej stawiać na realizm. Wystrzegać się wiary w zemstę losu, nawet w najgłębszym zakamarku duszy. Anastazja na dowód swej zgody z realizmem kupiła karbidówkę. Bulgoczące i wybuchające światło karbidówki wyklucza następne „zemsty losu". Każdy nauczyciel ma po kilka lekcji dziennie, przeważnie w odległych punktach miasta. Biegają z wywieszonymi językami po schodach. Ich pensje mie równoważą pokonywanych pięter. Zależą od chudych kieszeni rodziców. Anastazja jest w ogóle zwolniona od czesnego. Jej ojciec zginął w kampanii wrześniowej. Uczy się darmo. W każdej szkole jest takich sporo. Dzieci więźniów obozowych, internowanych, więźniów Pawiaka płacą, ile mogą. Częściej — wcale. Anastazja patrzy odruchowo na zegar. Bez dzwonków na pauzy wyrobiła sobie poczucie czasu. „Matematyk się spóźnia" — myśli dziewczyna. Nie daje im nigdy odsapnąć. Wykręty od nauk ścisłych uważa za nieprzy-zwoitość. Sam zna na pamięć całego Horacjusza i zabawia je skandowaniem, gdy są zmęczone zadaniami. Pogardza programem współczesnej szkoły i uważa, że nic nie umie ten, kto nie uczy się greki. Wątpi głośno w możliwości kobiecego umysłu, ale wiedzą, że broni ich na sesjach. Gdy któraś na własny sposób rozwiązuje zadanie, rozmijając się z podręcznikiem, powiada: — A jednak myślisz! To nadzwyczajne. To mnie podnosi na duchu. i Anastazja zdążyła odpisać dwa zadania. Wszystkie zdążyły sobie wszystko wytłumaczyć na dwie następne lekcje, już pół godziny siedzą bezczynnie. Zamiast matematyka przychodzi wreszcie dyrektorka. Wiadomo, że dyrektorka zjawia się w dwóch wypadkach: gdy stanie się coś na mieście albo gdy ktoś wyłuska z tłumu którąś z jej uczennic z umalowanymi ustami, zbyt czule uwieszoną na ramieniu chłopaka. „Nasza dyrektorka nie wyrzekłaby się przedwojennych nawyków, nawet pod lufą pistoletu — myśli Anastazja i to wzbudza w niej jakiś rodzaj sentymentu do dyrektorki, chociaż sama nieraz ucierpiała. — Kiedy malowałam usta na schodach? — prży- li pominą sobie w popłochu. — E, nie, dyrektorka nie może nic wiedzieć o mojej szmince. Uważam na mieście". Dyrektorka nie siada, co oznacza dziś, jak dawniej w szkole, że coś sią stało. Ważnego. Kiedyś informowała zebrane w wielkiej auli klasy o doniosłych sprawach państwa, kraju. Dla niej szkoła w dalszym ciągu istnieje, chociaż jej nie ma, i państwo istnieje, chociaż go nie ma. Dla niej nic się nie zmieniło poza dramatyczną różnicą w treści komunikatów szkolnych. I to jest jej siła, która staje się siłą wychowanek, ich rodziców i bliskich. — Profesor Walasz nie przyjdzie — mówi dyrektorka tonem komunikatu szkolnego. — Został dziś rano zastrzelony w swoim mieszkaniu. Razeim z żoną. Nie otworzyli gestapowcom drzwi. Minuta ciszy. Nikt jej nie zarządził, dyrektorka także, ale tak to zostało zamierzone i wykonane. — Proszę siadać — mówi dyrektorka sucho. — Zaczekacie na trzecią lekcję. Jak zwykle. Nic się nie zmieniło w programie. Postaram się na następną lekcję matematyki o zastępstwo. Nie będzie żadnej przerwy. „To jest jej wojna — myśli Anastazja. — Jej prywatna. Każdy z nas ma swoją". — Profesor Walasz stracił w kampanii wrześniowej dwóch synów — dodaje dyrektorka. — Na przedpolach Warszawy. Nie miał więcej dzieci. Był Żydem. Nie poszedł do getta. Dlatego nie otworzyli drzwi. On i jego żona. Każda z obecnych wie, że to jest pożegnanie kolegi i współpracownika, ponieważ nie można dać zawiadomienia do gazet ani. przybić na murach domu klepsydry. Nie będzie pogrzebu, nie będzie przemówień nad grobem, nikt nie wmuruje pamiątkowej tablicy w auli nie istniejącej szkoły. ROZDZIAŁ 3 W obecności majora Arno konspiracyjne życie wydaje się Anastazji sprawą tak oczywistą, jak to drugie, płynące na powierzchni. Majorowi dwoistość własnego życia nie zdaje się sprawiać żadnych komplikacji. Niemcy nakryli mu znów mieszkanie, niedawno, ale nie wygląda na tropionego. Mała Pani przyniosła herbatę na srebrnej tacce. Major zacho- 12 wuje się tak, jakby wpadł tu na filiżankę herbaty. Kiedy wstaje, żeby wziąć szklankę od Małej Pani, wyglądają razem operetkowo. Mała Pani zadziera głowę tyle, ile może, ale nic nie jest przez to wyższa. Chyba to ją nieco peszy. „Major byłby przeciwnikiem dla mojego Niemca z tunelu" — myśli dziewczyna i dziwi się, że bywają błahe zdarzenia, których nie można zapomnieć. Trwalsze niż te prawdziwie niebezpieczne. Major pognębił w jej wyobraźni tamtego, pierwszego Niemca. Czuje się podwójnie uwolniona, także od strachu, który dopadł ją rano, na lekcjach. „Straszna jest ta bezbronność — myśli Anastazja. — Śmierć za śmierć jest jakimś wyrównaniem rachunku. Major nie dałby się im wziąć żywcem. Profesor Walasz nie miał się czym bronić". — Major Arno musi zniknąć na kilka miesięcy — mówi Mała Pani. — Zrywamy dotychczasowe kontakty. Zmieniamy adresy skrzynek, które znały poprzednie łączniczki. Żuk, Anastazja, będziecie nowymi łączniczkami majora. Anastazja myśli, że nic lepszego nie mogło jej się trafić. Przy majorze czuje się bezpieczna. I właściwie chodzi tylko o takie przekonanie, bo przecież wpada się często w najgłupszych okolicznościach. Przez przypadek. Nic nie pomaga ostrożność, spryt, umiejętność konspirowania. Nawet odwaga i szybkość decyzji. Anastazja wie o tym i major wie to lepiej niż ona. Żuk jest także zadowolona z nowego przydziału. Wychowała się na komendę. Stoi teraz na baczność, popijając herbatę. W ma-jorae nie ma nic z cywila, dlatego Żuk chce biegać z meldunkami do niego. Żukowi to imponuje. Major godzi się jednak na nowe łączniczki z oporami. — Nie mają żadnej rutyny — powiada i wzdycha. — Powinny zaczynać od kolportażu prasy. Na początek dwie, trzy gazetki. Mała Pani milczy. Major znajduje się i tak w przymusowej sytuacji. Łączniczki przydziela Mała Pani. Arno zna zakres swojej władzy, ale nigdy by jej nie użył w celu zmiany decyzji Małej Pand. — Rozumiecie — zwraca się do dziewcząt — nasza robota polega na oswojeniu się z faktem, że niesie się coś nielegalnego przez obstawione ulice. Najważniejsze to złamać w sobie przeświadczenie, że tamci widzą cię na wylot. Muszą wiedzieć, że cos jest me w porządku. Ond nic nie wiedzą. To tylko ty wiesz Wyłącznie ty. Jasne? — W pana sytuacji — mówi oschle Mała Pani — lepiej, że one są zielone. Ten medal ma odwrotną stronę. Nikt ich nie zna spośród naszych ludzi. P0 wpadce nie wiadomo, kto tkwi między nami — Pani nigdy nie wybiera źle — mówi major. — Co ja bym robił bez pani? — Anastazja diabła nie naprowadzi na pana ślad — mówi już mniej oschle Mała Pani. — Komu wpadnie cokolwiek do głowy? Taka dziewczyna chodzi na randki. I ja byon to na jej miejscu robiła. Będzie pan miał całkiem przyjemne rendez-vous. Z powodu mojej sympatii dla pana — dodaje ze swoją nieuchwytną ironią. ^ „Żuka wybrała dlatego, że z niej mogliby drzeć pasy, nie puściłaby pary z ust — myśli Anastazja. — Major może powierzyć jej swoją osobę". Mała Pani powtarza dwa razy numery telefonów nowych łączniczek, razem dziesięć cyfr do zapamiętania. To też rutyna — mówi. — Zapewniam was, że w razie potrzeby człowiek pamięta nieskończenie wiele. I tyle samo zapomina w innych okolicznościach. To też należy do waszej edukacji. Radzę zapamiętać. Odprawa skończona, łączniczki mają czekać na telefon. — Żałuję Morwy — mówi Arno do Małej Pani. — Taka łączniczka! I musiałem ją oddać Grzymale. No, nic. Za pół roku wezmę ją z powrotem. Niech wszystko ucichnie. Odbiorę ja Grzymale. * J — Wcale nie jestem pewna, czy Grzymała ją odda. Będzie się bronił pazurami. A ja jeszcze nie wiem, jakiego będę wtedy zdania — mówi Mała Pani, a potem dodaje dla złagodzenia efektu. — Przyzwyczai się pan do tych dziewcząt. Z nich coś będzie, zobaczy pan. Ogląda się, jest nieco speszona, bo w wielkim mrocznym pokoju łączniczki zgubiły się koło drzwi. Anastazja szarpie się z zamkiem błyskawicznym przy botach i nie może zniknąć tak 14 prędko, jak by chciała. Stoi na jednej nodze jak żuraw. Żuk, dawno ubrana i pozapinana, przygląda się jej ze współczuciem. __ Na ulicy zaraz się rozdzielić — zwraca uwagę Mała Pani. — Nigdy nie chodzić razem. Anastazja jest zawiedziona. Miała ochotę poznać się bliżej z Żukiem. „Chyba nigdy nie będziemy miały na to okazji — myśli ze złością — i pewnie o to chodzi". Z bramy wychodzą już każda w przeciwną sferonę Marszałkowskiej. ROZDZIAŁ 4 Lekcje na następny dzień odrobione. Pisemne. Anastazja rzadko uczy się ustnych. Na kompletach wykład jest szczegółowy, dlatego nie musi poświęcać wielu godzin na czytanie. Najwyżej wypisuje sobie daty, wielkie bitwy albo miejsca dyplomatycznych spotkań, brzemienne w konsekwencje. Ile można nauczyć się z cudzej głowy, dowiedziała się dopiero na wojnie. Szkolne życie stało się zupełnie znośne. Nie duszą jej żadne zmory. No, matematyka. Od wojny jest zachwycona swoją wiedzą. Jeszcze pamięta ciągnące się jak ślimaki minuty, z których każda niosła katastrofę. I ulgę, gdy koszmar mijał. Była teraz zadziwiająco spokojna, dobrze sypiała po nocach. „Paradoksalne — myśli dziewczyna — akurat to jest okres na dobry sen!" Do policyjnej godziny jeszcze sporo czasu Matka ma drugą zmianę w barze, popołudniową. Anastazja nie musi jej opowiadać, dokąd idzie. Lena na pewno siedzi w „Bodedze". Matka nie lubi Leny. Nie lubi „Bodegi". I nie wiadomo, co z czego wypływa. Czy dlatego, że Lena chodzi do „Bodegi", czy dlatego, że „Bodega" pasuje do Leny. Lena żyje za bardzo po swojemu jak na gust dorosłych. „Lubię wejść do »Bodegi« dlatego, że to nasz lokal — myśli Anastazja. — Przez pasaż na Nowym Świecie można pryskać w razie łapanki. Jeszcze nikogo nie wygarnęli z »Bodegi«. W każdym lokalu trzeba się mieć więcej na baczności niż na ulicy. W »Bodedze« czujemy; się bezpieczni. Może dlatego, że to jest 15 piwnica. Jak człowiek wlezie do piwnicy, jest pewny, że nikt go nie zobaczy. Albo do szafy w czasie burzy". Lena rzeczywiście siedzi w „Bodedze". Chociaż przez kłęby papierosowego dymu mało co widać, ją widać doskonale. Wystarczy fryzura. Lena ma ogromną ilość włosów na głowie. Czesze je wszystkie do góry, z tego robi się nieprawdopodobna góra loków. Taka moda. Lenę widać wszędzie dzięki hojności natury. Ma na sobie czerwoną suknię z czarnym paskiem, jej cygarniczkę do papierosów można by zobaczyć w Berlinie. Długość — trzydzieści centymetrów. Lena robi się na wampa. To jest styl „Bodegi". — A co, nie podoba ci się moja fifka? — powiada. — To jeszcze pestka. Już znalazłam o dwa centymetry dłuższą. W sklepiku na Złotej. Ale nie mam na razie wolnej forsy. Sama rozumiesz, to kosztuje — i Lena rozgląda się po „Bodedze". Siedzi tutaj codziennie, jak towar idzie. Jeżeli nie idzie, staje się nerwowa i przestaje rozumieć fizykę. Lena ma od pierwszej gimnazjalnej piątkę z fizyki. Wieczorem sczesuje loki na kark i spina je klamrą. Pół godziny zmywa tusz z rzęs, ale przy kar-bidówce nie zawsze się udaje. Na pierwszej lekcji wygląda jak po ataku wątroby. Nawet dyrektorka się lituje. Wszystkie dziewczyny na komplecie są zgodne, że Lena kiedyś wpadnie przez brak elektryczności. Nie pomoże jej nawet fizyk. On obstaje za nią twardo, na każdej sesji. Lena za nim, jak za chińskim murem. „Opłaca się mieć do czegoś wyjątkowe zdolności — myśli Anastazja — łata się inne dziury". Anastazja zazdrości Lenie fizycznego geniuszu. Lena rozwiązuje zadania z fizyki na kolanie, lewą ręką. Nawet w „Bodedze". Nic jej nie przeszkadza, żaden hałas ani ludzie. — To proste — powiada i zaraz smaruje na byle kartce wyniki. Śmieje się spod natuszowanych rzęs uradowana. Ojciec Leny siedzi w oflagu, w Bawarii. Matka jest niezaradna. Nie może się nigdzie zaczepić na stałe. Wysyła co tydzień przepisowo kartkę do oflagu, otwartą, na której niczego nie można napisać. To doprowadza do rozpaczy matkę Leny, jakby zrywała się ostatnia nić miłości małżeńskiej. Chodzi blada, w czarnych sukniach. Gdyby nie Lena, w ich domu nie byłoby wiele do jedzenia poza gliniastym chlebem na kartki i buraczaną marmo- lfi Ł ladą. Lena jest od czasu do czasu lektorką w .prywatnej klinice na Złotej, «gdzie leżą bogate kobiety. Czasem chcą posłuchać „Trędowatej" albo „Dewajtisa". Lena umie o tym opowiadać. W okresach posuchy na bogate pacjentki w klinice — handluje czym się da. Pośredniczy, bo nie ma własnego kapitału. Cukierkami, to likierem z firmy, która dawno nie egzystuje, albo papierosami, kosmetykami. Jej rozgałęzione znajomości obejmują niedo-szłego portrecistę, który robi etykietki na likier, łudząco podobne do oryginalnych. Lena ma wtedy pomarańczówkę Baczewskiego, którą zamawia „Bodega". Chłopcy z „Bodegi" kupują tę pomarańczówkę swoim dziewczętom, siedzącym przy barze na wysokich stołkach. Baczewski byłby zachwycony, gdyby usłyseał, jak chwalą jego ze to są jej przyjaciele, nie zastanawiając się za dużo nad istotą przyjaźni. Przeważnie tam, gdzie się zjawia, ludzie rozumieją się bez gadania. Z Anką musiałyby sobie za dużo tłumaczyć. — Antek był z wami? — pyta matka. — Jeżeli już musisz łazić z Leną do „Bodegi", wolałabym, żeby tam był Antek. Anastazja chce jej opowiedzieć o długim chłopaku z kenkartami, ale nagle coś zamyka jej usta. ROZDZIAŁ 6 Nowy matematyk nie ma dla Anastazji ani cienia litości. Nie zna greki, nic go nie obchodzą heksametry. Zna swój przedmiot. Anastazja czuje się zgubiona tuż przed maturą. Zastanawia się, jak przeleźć prZez tę kłodę do drugiej licealnej. Komplet jest' humanistyczny, ale trzeba przekonać matematyka, żeby dopuścił ją do matury. W mieszkaniu zimno. Zabrakło węgla. Brykietami nie można napalić w piecach, staroświeckich i solidnych. Nie tolerują bry-j kietów. Zim^o strąca Anastazję na dno rozpaczy. Znosi niedojadanie, ale nie wytrzymuje zimna. Ratuje się grzałką z gorąca wodą, wkłada ją pod sweter. Ale grzałka grzeje tylko w jednymi miejscu, po plecach wędrują zimne dreszcze. Matka dostała w tynj 22 rrfiesiącu mniejszą premię. Spadła frekwencja w barze. Ludzie boją się chodzić po mieście. Temperatura ulicy wpływa na obroty wszystkich przedsiębiorstw. Trzyma mróz. Matka biega po mieście za pożyczką. Niełatwo teraz pożyczyć pieniędzy. Anastazja siedzi za stołem w jadalni. Karbidówka ledwo się pstrzy, światło nie dociera do ścian, co sprawia przygnębiające wrażenie. Musi napisać wypracowanie z polskiego o Żeromskim. Nie może się do tego zabrać. Zimno odbiera jej fantazję. Ktoś dzwoni od frontu. Swoi znają kuchenne schody. Tam drzwi są zawsze otwarte. Nikt nie lubi nagłych dzwonków od frontu, zwłaszcza o zmierzchu. Anastazja zbiera zeszyty i notatki ze stołu. Na Wszelki wypadek. To nonsensowne, bo kładzie je po prostu w innym miejscu, ale w razie rewizji mówi się, że zostały sprzed wojny. Na progu stoi długi Gabriel. Anastazja jest bardziej zaskoczona, niż gdyby przyszło gestapo. „Skąd wytrzasnął mój adres? — myśli dziewczyna. — Zdaje się, że powiem Lenie kilka ciepłych słów". — Czy pani jest zajęta? — mówi chłopak. — Przepraszam. Anastazja nie może niczego z siebie wycisnąć, bo trzęsie się z zimna i nie lubi za długo trzymać palącej się karbidówki w ręku. Przepuszcza Gabriela do pokoju. Skoro już przyszedł... Z ulgą stawia karbidówkę. Powinna wyciągnąć worek z wodą spod swetra, wygląda, jakby siedział tam kot, ale jak to zrobić w jego obecności? — Co pani tam ma? — mówi nagle chłopak i mruży oczy. Anastazja nie cierpi go w tej chwili. Gabriel na dodatek rozgląda się po ścianach, jakby się chciał zorientować, dokąd przyszedł. Anastazja wyciąga worek spod swetra. — Nie macie węgla? — powiada Gabriel. — Może ja bym coś skombinował. Dobrze żyję z węglarzami na Towarowej. Anastazja nie odpowiada. Wie, co matka powiedziałaby na taki węgiel. Gabriel udaje, że nie zrobił jej żadnej propozycji. — Pani jest zdziwiona moją wizytą? Nie, to nie Lena — śmieje się bezczelnie. — Antek dał mi pani adres. Nie wiedział dokładnie. Przypedałował tu ze mną na rikszy. Anastazja nasłuchuje, czy na kuchennych schodach nie roz- 23 legnie się znajomy krok. Co prawda z pożyczką nie wraca się prędko, ale w takich okolicznościach, jak dzisiejsza, zawsze coś załatwi się zbyt szybko. Obcy chłopak w domu, przez nikogo nie wprowadzony, niczyj krewny ani brat. Matka Anastazji nadaje się jednak na1 matkę. Ani okiem nie mrugnęła. Zamieniła trzy zdania z Gabrielem o mrozie i braku węgla, przepraszając za lodownię w domu. — Nadzwyczajna — mówi Gabriel i znów się śmieje. — Skąd pani wzięła taką matkę? Moja przepiłowałaby mnie zaraz na pół. A kto to? A po co tu? A skąd? A dlaczego? Nadzwyczajna! Anastazja prawie go teraz lubi. Od razu poznał się na jej matce. — Czy mogę tu jeszcze przyjść? — pyta Gabriel. — Ona Jest nadzwyczajna, ale nie trzeba jej drażnić. Ja się na tym znam. Teraz spływam.. Następnym razem przyjdę z Antkiem. On to zrobi dla mnie. Ja mu też załatwiam różne sprawy. „Kenkarty. Pewnie broń albo coś z tych rzeczy" — myśli Anastazja. Nie wie dlaczego, ale nie mówi mu, żeby nie przychodził. Może dlatego, że chłopak jest taki pewny siebie. Nie bierze już karbidówki, zostawia tyłko otwarte drzwi. — Pocałowałbym cię, ale tego nie zrobię — rzuca Gabriel w ciemności korytarza. Dziewczyna nie widzi jego twarzy, ale w głosie słyszy stłumiony przyśmieszek. Ogarnia ją złość na chłopaka, potrafił ją speszyć. Przyrzeka sobie, że bardzo długo nie pocałuje się z Gabrielem. Jeszcze słyszy jego śmiech na schodach, a potem gwizd. „Żeromski! — przypomina- sobie w popłochu. — Kiedy ja to napiszę? Znów będę siedzieć w nocy". Trzeba załadować konającą karbktówkę i zawinąć się w koc. \ ROZDZIAŁ 7 Anastazja chowa rulonik bibułki do rękawiczki. Jest nie większy od połówki cienkiego papierosa. Dwa centymetry długości, trzy milimetry średnicy. Ma z tym jechać na Żoliborz, na plac Wilsona, do tytoniowego sklepu. „Czego można obawiać się z nielegalną bibułą wielkości trzech komarów w rzędzie? — myśli. — O co tyle krzyku?" "i Mała Pani przygląda się Lenie. — Jak ci na imię? — pyta. Pierwszy raz w życiu ktoś wzbudza w Lenie szacunek.- I kto? Mała Pani. Lena zupełnie straciła tupet. __ Helena — mruczy niewyraźnie. __ jak? Helena? — powtarza Mała Pani. — Jak Helena Trojańska. Lena wytrzeszcza oczy. Anastazja z trudem tłumi wesołość. Lena jest śmiertelnie rzeczowa. Niezdolna do przejęcia się losami Heleny Trojańskiej. Lena woli pewniki Dedekinda. — A, to dobrze — powtarza Mała Pani. — Ochrzcimy cię Lena. — Kiedy mnie tak właśnie nazywają — protestuje Lena. — To nic — uśmiecha się Mała Pani. — Niekoniecznie trzeba mieć pseudonim daleki od własnego imienia. Zresztą, jesteś akurat Lena. Pasuje jak ulał. Nie lubię dawać imion, które nic nie mówią o człowieku. Nie, nie lubię. — I Mała Pani przekrzywia głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Lendę. Psychologia przeraża Lenę tak samo, jak poeci romantyczni. Jak doktor Judym że swoją Joasią. — A ty, Anastazja, jedź, gdzie masz jechać — mówi nagle Mała Pani. — Nie jesteś nam więcej potrzebna. Oczy Leny okrągleją. „Anastazja" ją dobiła. „Będzie się teraz dwa dni głowić, co ja mam w sobie z jakiejś Anastazji — myśli dziewczyna. — Skąd może jej przyjść do głowy, że to Mała Pani jest tą Anastazją we własnej wyobraźni, a ja tylko nadałam się do zagrania tej roli". Dopiero w tramwaju, płacąc za bilet, przypomina sobie o rękawiczce. O mało co nie ściągnęła jej razem z rulonikiem. Ogląda się naokoło. Kilka osób kiwa się rytmicznie w takt stukających kół. Wagon jest stary i roztrzęsiony. Konduktor patrzy na nią wyczekująco. „Dlaczego tak patrzy? — myśli Anastazja. — Aha, ciągle trzymam pieniądze w ręku". Pierwszy *raz w życiu wie, że jest w rękawiczkach. Tak, jakby nagle zauważyła, że posiada także skórę. I czuje równie niedorzeczną chęć pozbycia się części siebie, bo kiej sytuacji kawałek zwiniętej bibułki? czymze^esi ??>>??- \ i * „Arno miał rację" — myśli dziewczyna. Razem z tym stwierdzeniem wraca jej spokój. Łatwo odnajduje sklep. Oparta o ladę — Żuk. — To ona — mówi Żuk do mężczyzny za ladą. Pokazują Anastazji pakamerę za sklepem. Żuk patrzy przez witrynę na ulicę, zanim Anastazja nie znajdzie się na zapleczu. Ktoś tu siedzi na stercie paczek. — Marta — powiada* — Jestem waszą komendantką. ** „A Mała Pani? — myśli dziewczyna. — Co wobec tego robi Mała Pani?" Wie, że i tak nie dostanie odpowiedzi, więc wyciąga z palca rękawiczki mikroskopijny rulonik. Marta uśmiecha się pobłażliwie, ale bez lekceważenia. — Jest pusty — powiada spokojnie. Na twarzy dziewczyny pojawia się zdziwienie, a potem uraza. Anastazja oblewa się czerwienią. — To normalne — mówi Marta. Przygląda się dziewczynie cie-j kawie. — Chrzest bojowy. Żuk weszła do pakamery i stanęła za Anastazją. „Wystawili mnie do wiatru — myśli Anastazja. — Chrzest, nie chrzest, czuję się jak dudek na dachu". Marta popycha w kierunku dziewcząt skrzynię, z której wyłażą pakuły. — Siadajcie — powiada. Ledwo mieszczą się we dwie na skrzyni. W sklepie jakiś klient domaga się „płaskich". Wszystko słychać. Czekają, aż zabierze swoje „płaskie" i pójdzie do licha. — Mam kłopot — mówi Marta. — Żuk, jesteś mi potrzebna. Potrzebuję łączniczki, która nie chodzi do szkoły. Nie pracuje. Weźmiemy cię na wikt wojskowy. Żołd nie jest wysoki, ale wojnę przetrzymasz. Pójdziesz w teren. Potrzebuję stałej łączniczki z województwem lubelskim. Wypróbowaliśmy cię. Dasz sobie radę. „Zuk ma szczęście — myśli Anastazja z zazdrością. — Będzie robić prawdziwą robotę konspiracyjną. Kontakt z partyzantką. To znaczy, że ona już dawno coś robiła. A ja — nie". Marta zdaje się rozumieć uczucia miotające drugą dziewczyną.. — Major Arno wybrał ciebie — mówi do Anastazji — z was dwóch chce zatrzymać ciebie. Dlatego próbowaliśmy najpierw 26 ?uka Niestety, Morwa nie może jeszcze wróoić na swoje miejsce. Potrzebuję drugiej łączniczki dla majora. I — nie mam. W ogóle ootrzebuję więcej dziewcząt. Robota się teraz zaczyna. Arno nie da sobie rady z dwiema łączniczkami. W przyszłości będą nam potrzebne cztery. No, ale to dalsza sprawa. __ ja mam przyjaciółkę — mówi Anastazja nieśmiało. — Może by się nadała. Jest już zaprzysiężona. __ Nowa? Zobaczymy. Ja wyjdę pierwsza — mówi Marta. Wstaje i zapina płaszcz- Jest wysoka i przystojna. Może mieć ponad trzydzieści lat. — Wy po mnie. W odstępie kilku minut. Anastazja zostaje sama z Żukiem. Nie zaczyna rozmowy. Wie, że Żuk wsiąknie w teren. Przechodzi na zawodowstwo. Będzie dostawać coś z tego, co przywożą łącznicy z Londynu, zrzucani nad jakimś laskiem. Już się prędko nie spotkają, nawet na odprawie. — Chodziłam tutaj kilka tygodni z meldunkami — mówi Żuk. — To będzie teraz twoja Skrzynka. Musisz być w jakichś stałych godzinach zawsze w domu, żeby Marta mogła cię złapać. — Jaka ona jest? Marta? — Marta lubi dyscyplinę — mówi oględnie Żuk. — Trzyma się z daleka od swoich łączniczek. „Tak mi się zdawało — myśli Anastazja. — To nie Mała Pani. I dlatego wybrała Zuka na taką robotę. Trudniejszą niż w mie-śoie. Dogadały się. A ja wolę Małą Panią. Szkoda, że nie będę miała bezpośredniego kontaktu z Małą Panią. Z tego wynika, że Mała Pani musi być wyżej od Marty". — Pewnie się już nie zobaczymy — mówi Żuk. — Cześć. Powodzenia. To dobra melina. Anastazja siedzi na skrzyni z pakułami. Pomarańczowe pończochy zaczepiły się o drzazgi z nieheblowanego drewna. Z pasją odrywa jedwab od skrzyni. Oczko jak słoń. „Niech diabli wezmą te pończochy — myśli. — Może się nareszcie wykończą. Są z żelaza". Doznaje czegoś z przykrych stanów człowieka, który najadł się strachu bez potrzeby. Dwóch żandarmów przystaje przed witryną sklepową. Chyba przypadkowo. Anastazja mimo to kupuje zapałki. Wychodzi z nimi w ręku. Żandarmi oddalają się powoli. Właściciel sklepiku ciągle patrzy w szybę. 27 „No, ten się najada strachu — myśli dziewczyna. — Nie tylko przez .tyle czasu, ile potrzeba na przejazd z Marszałkowskiej do placu Wilsona. Następnym razem już tak nie będzie. Potrafię to robić tak samo dobrze, jak Żuk". W domu — telefon. — Cienki jak szpileczka głos Małej Pani. — No, jak poszło? — śpiewa w słuchawce. — Dobrze? Jestem z ciebie zadowolona. I z twojej przyjaciółki też. „Mała Pani wie, czego człowiekowi potrzeba — myśli Anastazja. — Jaka będzie Marta? Umie rozkazywać. Czy ktokolwiek miałby ochotę nie posłuchać Małej Pani? Nawet Arno czuje przed nią respekt. W obecności Małej Pani robi minę posłusznego chłopaczka. Jak mogłam tego nie zauważyć od razu!" ROZDZIAŁ 8 Boże Narodzenie, czwarte od wybuchu wojny. Druga Wigilia, do której ludzie siadają w lepszych nastrojach. W czasie poprzedniej Niemcy walili w głąb Rosji, jakby tam zastali tylko czyste pola, ale i tak wystarczyło, że uderzyli w ogóle na Wschód. Teraz tkwią pod Stalingradem, a szczyt ich listopadowej, zwycięskiej euforii zaczyna opadać. „Wejść na przedmieście miasta to, jak się okazuje, nie znaczy je zdobyć. Siedzą tam i co? — myśli Anastazja. — Zaczyna pachnieć klęską. Otrąbili światu zajęcie Stalingradu. Głupia sytuacja dla propagandy". Od tygodnia ma niedzielne lektoraty w szpitalu. Lena się postarała. Chora chce, żeby Anastazja przychodziła jej czytać także w dni powszednie. Wieczorami. Musiałaby wtedy sypiać w szpitalu na kanapce. Matka może się na to zgodzić tylko przy Wigilii. Jedyna okazja. Anastazja dostaje pięćdziesiąt złotych za niedzielę. Za noce obiecują jej sto. „Fura pieniędzy" — myśli dziewczyna. — Będziesz niewyspana w szkole — mówi matka. — Co będzie z maturą? Będę się jeszcze bardziej denerwować za każdym otwarciem bramy. Myśleć, co się dzieje u was w szpitalu. — W szpitalu będę bezpieczniejsza niż w domu — mówi dziewczyna. „Matka udaje, że tego nie wie — myśli Anastazja. — A ja 28 nie mam porządnej sukienki. Mój płaszcz zimowy zupełnie wysiada. Jak długo można poszerzać i podłużać płaszcz?" Anastazja coraz bardziej nie lubi spotykać się z Gabrielem na mieście, w miejscach gdzie chodzą dobrze ubrane dziewczyny. W lecie będzie lepiej, umie coś wymyślić z dwóch kolorowych skrawków. Gabriel zaprosił ją na pierwszy dzień świąt do domu. Stary płaszcz odbiera jej chęć do życia. __ Dobrze, weź noce — mówi matka szorstko. — Nie masz zimowego palta. To prawda. Matka- wie, dlaczego Anastazja chce zarobić, i dlatego godzi się na nocne dyżury w szpitalu, ale jeszcze bardziej nie lubi za to Gabriela. Dla niej zjawił się po prostu chłopak ze złotą doxą na ręku, któremu Anastazja nie może w niczym dorównać. Nie chce się zastanawiać, do jakiego stopnia Anastazji zależy na tym chłopcu. Woli tego nie wiedzieć. „Nie mogę do niego doskoczyć — myśli Anastazja — i matka dręczy się tym za mnie. Jak zwykle, gdy mi coś nie wychodzi nie z mojej winy". Pod talerzem Anastazji leżą cieniutkie pończochy. — W'knajpie człowiek zawsze przeżyje — mówi matka obojętnie. — Cieszysz się? „Ile to jej obiadów?" — myśli Anastazja i jednocześnie nie potrafi opanować dziecięcego szczęścia. Matka patrzy na nogi Anastazji i wzdycha. Zrobiła coś, czego nie uczyniłaby w innych okolicznościach. W głębi duszy uważa, że Anastazja ma czas na takie wybryki. — Miałaś dobre stopnie na półrocze — mówi. Próba przekonania córki, że zrobiła to z powodu stopni, jest obroną siebie. Anastazja chce udać, że jest przekonana, ale nie może powstrzymać się od śmiechu. — Och, mama, mama — mówi — dlaczego chcesz przede mną zawsze ukryć swoje intencje! Są przejrzyste jak szkło. Matka robi minę zmieszanej pensjonarki, też jej to nie wychodzi i zaczynają się śmiać obie. Te chwile porozumienia, bardzo częste między nimi, decydują o sile wzajemnego uczucia. Gabriel dzwoni w pierwsze święto. — Muszę wyjść, rozumiesz — mówi szybko — jeżelibym nie mógł wrócić, zadzwonię z miasta. Przełożymy obiad na jutro. 29 „Pewnie jakaś wpadka — myśli dziewczyna niespokojnie. — Czego mogą chcieć od niego w pierwsze święto? Żeby tylko sam nie wpadł". Nigdy nie rozmawiają ze sobą wyraźnie o robocie konspiracyjnej, czasem tylko nie udaje się jakieś spotkanie. — Nie wychodzisz? — pyta matka pozornie obojętnie. Widzi, że twarz Anastazji nagle zgasła, i podejrzewa w tym niestałość charakteru Gabriela. — Nie lubisz go, a boisz się, że mógłby mnie dotknąć — mówi Anastazja prowokująco. — Wcale się o ciebie nie boję — odpowiada matka zbyt szorstko. — Wiem, że umiesz sobie radzić z życiem. W pewnym sensie nawet lepiej ode mnie, mimo tego, że jestem dwa razy starsza od ciebie. Jeżeli myślisz, że pozwalam ci robić, co chcesz, bo jestem zmęczona tym barem, wieczną walką o kawałek chleba, to się mylisz! Nie wtrącam się do twoich spraw, bo jesteś rozsądniejsza, niż ja byłam w twoim wieku. Ale ten Gabriel — mówi matka z nagłym rozdrażnieniem — to nie jest chłopak dla ciebie. — Dlaczego? Dlaczego tak uważasz? — pyta Anastazja z roztargnieniem, bo w myślach idzie za Gaibrielem ulicą, do tego miejsca, gdzie on ima dojść. Nie wie dokąd, ale to nie jest ważne, bo zna cel. Matka patrzy uważnie na twarz dziewczyny, jej roztargnienie bierze za reakcję na własny brak powściągliwości. „Postępuję niemądrze — myśli. — Ten chłopak odszedłby sam, jak nagle przyszedł. Ona nie wygląda na zakochaną. Jeżeli będę jej okazywać swoją niechęć do niego, wywołam odwrotny skutek". — Chcesz wyjść za niego za mąż? — mówi matka spokojnie. „Za mąż? — myśli Anastazja. — Teraz?" — Za mąż! — powtarza ze zdziwieniem, jakby nagle odkrywała, że dziewczyny w jej wieku wychodzą za mąż. — On jest tobą zajęty naprawdę — mówi matka z nawrotem rozdrażnienia. Nie może go opanować mimo wysiłków. — Chyba z tego zdajesz sobie sprawę? „Co matka rozumie pod słowem: naprawdę? — myśli Anastazja. — Boję się, że co innego niż ja. Niż my. Gdybym spróbo- 30 ała jej to wytłumaczyć, przestałaby może uważać, że jesteśmy lobą zajęci naprawdę. Nie wiem, czy to byłoby dla niej lepiej, czy gorzej. Dla Gabriela". Pierwszy raz ogarnia ją przeświadczenie, że w sprawach miłości nie potrafi się z matką porozumieć. Matka myśli o ślubie, jeżeli dwoje młodych się kocha, i uważa to za naturalne. Anastazji, Gabrielowi nie przychodzi to do głowy, większości dziewcząt z kompletu, chłopakom z ferajny. Rozdzielają miłość od ożenków, nie zdając sobie z tego sprawy. To drugie odkładają podświadomie na po wojnie. Matka uprzytomnia Anastazji jej własny i przyjaciół tok myślenia, postępowania, którego nikt z nich nie ustalał, nie określał. Który wynikał z okoliczności, rozumiał się sam przez się. __ Muszę najpierw zdać maturę — mówi Anastazja głośno i widzi ulgę na twarzy matki. — Potem pójdę na studia. „Nie zawiodę się na niej — myśli matka. — Jest rozsądna". „Powiedziałam jej chyba to, czego oczekiwała — myśli Anastazja. — I nie rozminęłam się z prawdą. Będziemy oboje z Gabrielem studiować, jeżeli on i ja przeżyjemy tę wojnę. Dlaczego on nie dzwoni? Powinien już zadzwonić. Czego chcą od niego w święta?" — To nic nie było — mówi głos Gabriela w słuchawce. Anastazja nie pyta go, co to było „to nic". Nie łamie milczącej umowy. Od wejścia do domu Gabriela ma zresztą wrażenie, że i ona nie podoba się jego matce. Nie wie, skąd bierze się to wrażenie, bo trudno coś o sobie powiedzieć w czasie rodzinnego obiadu, ale wydaje jej się, że odpowiada na pytanie nie tak albo nie to, czego od niej oczekują. „W jaki sposób człowiek ma się domyślić, czego się po nim spodziewają?" — zastanawia się Anastazja. Gabriel nie czuje się dobrze przy stole i nawet nie próbuje się z tym kryć. — Człowiek robi różne rzeczy, których nigdy by nie zrobił, gdyby mógł ich uniknąć — mówi Gabriel nagle. — Czego to byś chciał nie robić? — pyta jego matka i widać, że ironia syna rzadko do niej dociera. Chwilowa cisza zalega przy stole. 31 — Czy pani jest już po maturze? — zwraca się matka Gabriela do Anastazji. Odpowiedź bardzo mało ją interesuje, jak w ogóle młody gość. Ciekawi się Anastazją na tyle, na ile jakakolwiek dziewczyna mogłaby zająć jej syna. __ Jestem dopiero w pierwszej licealnej — mówi Anastazja. —• Ale już trochę zarabiam. Jestem od czasu do czasu lektorką w szpitalu. To zawsze coś daje. W oczach Gabriela obserwującego matkę pojawia się ognik wesołości i Anastazja wie po czasie, że znów powiedziała coś, czego się nie spodziewano. __ E tam__bagatelizuje Gabriel — zarabia! Ona cię nabiera, Muszka. Coś jej tam czasem wpadnie. Jak wszystkim. Parę groszy. Ona próbuje gruntu, a ty się dajesz łapać. Anastazja podnosi zdumiony wzrok na Gabriela. Nie wie, dlaczego powiedział coś, czego ona nie miała wcale na myśli. __ Jesteś na mnie zła, co? — mówi Gabriel, gdy zostają sami. — Moja matka nigdy nie będzie cię lubić — dodaje ze szczerością, 0 którą Anastazja nigdy by go nie posądziła. — I zresztą, nawet nie o to chodzi. Nikogo nie będzie lubić, kogo ja lubię. Rozumiesz? Jeżeli to jest na serio. Ja ją kocham — mówi Gabriel zbyt oschle. — Ale to nie znaczy, że jej nie znam. Może za bardzo ją kocham__powtarza w zamyśleniu. Pierwszy raz chowa się w Anastazji reszta nieufności do niego. Gabriel całuje jej twarz. Anastazja oddaje mu pocałunki i myśli, że nie czekał na nie zbyt długo. ROZDZIAŁ 9 Anastazja ma przed sobą Cezara. Nie może -dać sobie rady z Galią podbijaną przez Juliusza, na dodatek rozpraszają ją manewry Jolki, która pod stołem usiłuje położyć jej coś na kolanach. Łacinniczka przygląda się Anastazji ze zdziwieniem. Dziewczyna przy tłumaczeniach, jeżeli czegoś nie wie, szybko zgaduje. 1 diabli wzięli wyczucie. Żadne słowo nie pasuje do następnego. „Czego Jolka chce ode mnie? — myśli Anastazja. — Nie wybrnę nigdv z tego mostu, który Cezar kazał zbudować na rzece Arar". 32 Jolka przestała -gmerać pod stołem. Łacinniczka zlitowała się nad Anastazją. Uważa, że jeżeli Anastazja czegoś nie umie, jest nie w formie. Nigdy — że po prostu nie umie. Na kolanach Anastazji leży karteczka. Ostatni raz dostała pocztę klasową w niepamiętnych czasach. Przy jednym stole nie ma potrzeby wysyłania kartek. Mają i tak dość czasu na rozmowy. Obgadują wszystko od potopu. Anastazja nie może nawet jej rozwinąć. Przy jednym stole to zbyt ryzykowne. Przerwa. Mieszkanie Anki .to nie kończąca się amf ilada zimnych pokoi. Jest gdzie pomówić w spokoju. Siadają "naprzeciwko siebie w salonie nie używanym od początku wojny. Olbrzymie lustra zmatowiały i Anastazja zastanawia się, dlaczego lustra potrzebują świateł, ludzi i gwaru, żeby błyszczeć. Jest coś niepokojącego w śmierci przedmiotu, który z natury rzeczy nie może żyć ani umierać, a przecież żyje odbiciem życia ludzkiego i umiera bez niego. Jolka śmiesznie wygląda na tle szarego pokrowca, pod którym można się domyślić rzeźbionych złoceń poręczy. Anastazja — zamiast Jolce — przygląda się salonowi. Widziała go parę razy, ale jest w nim coś, co ją fascynuje. Coś z klimatu teatru, który już nie podniesie kurtyny, chociaż zachował świetność. Coś stąd odeszło. Ludzie, którzy tu bywali? „A może nigdy nie wrócą? — myśli Anastazja. — Co mi przychodzi do głowy? Wojna się skończy, wrócą nasi, znów otworzy się wszystkie zimne, nie używane pokoje". — O czym ty myślisz? — mówi Jolka z rozdrażnieniem. — Nie mamy dużo czasu. Przyszłaś oglądać graciarnię czy porozmawiać ze mną? Anastazja odrywa wzrok od złoceń i luster. — Co ci się stało? —• pyta. — Dlaczego jesteś taka nerwowa? — Słuchaj — mówi Jolka. — Ja niedawno wstąpiłam do tajnej organizacji. Anastazja z trudem się przestawia. Nie bardzo rozumie, co koleżanka chce jej przez to powiedzieć. Każdy się stara wejść do jakiejś roboty. — Wpadłam — powtarza Jolka. Anastazja myśli zbyt wolno, co znów rozdrażnia Jolkę. — Nie podoba mi się tam — mówi Jolka. — Boję się. a Przed godziną ,,W" 33 — Ktoś cię przecież wprowadzał — powiada wreszcie Anastazja. — Wiedziałaś, kto to jest i gdzie idziesz. — Myślałam, że podziemie to podziemie. Walczy się z Niemcami. Wprowadził mnie... taki jeden, syn znajomych moich rodziców. Wiesz, jak to teraz jest. Nie każdemu, kogo nawet dawno znasz, możesz zaufać. I nie każdy zdradzi się ze swoimi kontaktami. Akurat wiedziałam, że on siedzi w jakiejś robocie. — To twoja sympatia? — pyta Anastazja domyślnie. Jolka miesza się, ale tylko na sekundę. — Nie. Tak. Podobał mi się. Ale on na mnie nie patrzy. Jest dużo starszy od nas. — Składałaś już przysięgę? — Na ryngraf — mówi Jolka z niespodziewaną ironią. — Niedobrze. — Mam w nosie tę przysięgę! — wybucha nagle Jolka. — To tylko twoja sprawa — mówi Anastazja sucho. — Po złożeniu przysięgi dezercja jest karana śmiercią. Takie jest prawo. Grozi ci wyrok. — Ale ja nie mogę- — mówi Jolka i stara się opanować podniecenie. — Kazali mi iść w obstawie. Na likwidację. Nie poszłam. „Mała Pani nigdy nie wzięłaby takiego dziecka na obstawę zamachu — myśli Anastazja. — Dziwne". Jolka jest najmłodsza na ich komplecie. Ma dopiero szesnaście lat. — To nie jest przyjemne — bąka Anastazja — ale w końcu, jeden szkop mniej. — Nie bądź głupia — podskakuje Jolka. — Do szkopa wygarnęłabym sama, gdyby mi dali z czego. To był Polak. — Jeden pies; zdrajca, szpieg — mówi Anastazja z zaciętością __niemiecka wtyczka. Jeszcze gorsza zaraza od niemieckiej, bo własna. — Wie jednak, że to trochę trudniej. — Jaki tam szpieg — mówi Jolka niechętnie. — To po prostu... Nie powiedzieli mi prawdy. Domyśliłam się tego sama z różnych półsłówek. Nie jestem taka głupia, jak myśleli. Zlekceważyli mnie, bo mam szesnaście lat. „Strzelać do swoich? — myśli Anastazja. — Za co?" __ ja mam wyrok — mówi Jolka. — Mam wyrok śmierci. Za niewykonanie rozkazu. 34 Mrok zgęstniał w pokoju. Jest koniec trzeciej lekcji, samo południe. Anastazja nie zdaje sobie sprawy z nagłego źródła zaciemnienia. Z niczego nie zdaje sobie sprawy wystarczająco jasno. Zwalił się na nią jakiś ciężar, którego nie może unieść, chociaż bardzo chce pomóc Jolce. Wstaje i odsuwa story, które chronią salon przed słońcem. Za7 oknami wali gęsty, mokry śnieg. Wielkimi płatami. — Kto to był, ten człowiek, którego chcieli wykończyć? —¦ pyta i dziwi się swemu głosowi. Zmienił barwę. Nie może tego przezwyciężyć. — I jaka to jest organizacja? Nie wiesz, jaka to jest organizacja?! — złości się nagle, chociaż wcale tego nie chce. „To już nie zabawa w wojnę — myśli — jak niektóre z nas jeszcze do niedawna sobie wyobrażały. To jest śmiertelnie poważne". — Kto to był ten człowiek?... Początkowo nie wiedziałam — mówi Jolka i potrząsa głową. — Ale potem, wiesz, jak wyszłam z odprawy, na której omawiało się akcję, zrobiłam się jakaś podejrzliwa. Coś mi się nie podobało, ale nie wiedziałam co. I zaraz potem zrobiłam się taka sprytna, że sama nie miałam pojęcia, że tak potrafię. Nigdy nie słuchałam, co mówili o polityce między sobą. Interesowały mnie tylko szkopy. A ciebie kto interesuje? Ale coś mnie gryzło i zaczęłam tego chłopaka, co mi się tak podobał, naciskać. I już wiem na pewno, że oni prowadzą jakieś porachunki z komunistami. Przyszło mi wtedy na myśl, że to może być jeden z nich, i mówię ci, zrobiło mi się zimno. A może to nie był żaden z nich, ale ja już na żadną odprawę nie pójdę, nawet gdyby mieli do mnie wygarnąć dzisiaj, na ulicy. Nic im już nie wierzę. Był sąd. Trzech mężczyzn. Każdy miał dwa razy tyle lat, co ja. I sądzili mnie. Wcale im się to nie wydawało śmieszne. — I po coś tam lazła? — mówi Anastazja z pasją. Jolka nie zwraca uwagi na wybuch Anastazji, wie, że to jest tylko gniew bezsilności, ten sam, który przez tyle dni w sobie dusiła. — Mnie wszystko jedno — mówi Jolka. — Nie wiem, co zrobię. Ale nigdzie nie pójdę, na żadne wezwanie. Mogą mnie dopaść na ulicy. Chciałam, żeby ktoś o tym wiedział... gdyby... gdyby... co by ojciec albo matka pomyśleli o mnie, gdyby... 35 — Nie wykonają żadnego wyroku — mówi Anastazja z nagłą pewnością. — Musieliby rozum postradać. Nic nie będzie. Nie bój się. — Ja się nie boję — stwierdza Jolka. — W ogóle przestałam się bać. Żaden z nich mnie nie przestraszy. Miałam rozkaz milczeć. I milczałam. Ja już chodzę z tym miesiąc. Z wyrokiem. Ale jedna osoba musi wiedzieć, chociaż oni mi zabronili nawet tego. Przecież tobie mogę wierzyć, nie? Anastazja patrzy na Jolkę, jakby ją zobaczyła pierwszy raz, chociaż znają się od pierwszaków. Jolka niedawno napisała na czwórkę klasówkę z matematyki i nie miała w ostatnim czasie ani jednej dwói. — Nie daj się złapać — mówi Anastazja. — Nie daj się drugi raz złapać. Wyrok może być tylko zagraniem szantażowym. Liczą, że się złamiesz. — Nic ze mnie nie wycisną. Nigdy. Jest już pięć minut po czasie. Zaczęła się biologia. Obie wracają na lekcję. Nauczycielka nie zwraca im uwagi. W tajnych szkołach wszyscy są dorośli. Jeżeli spóźniły się, siedząc w tym samym mieszkaniu, widocznie był. powód. Nauczycielka prowadzi dalej lekcję. Też ryzykuje. Ci, co ryzykują, rozumieją się wzajemnie. Anastazja wchodzi w tok lekcji jak zazwyczaj, jak codziennie. Jakby naprzeciwko niej nie siedziała dziewczyna z wyrokiem śmierci. „Co to za organizacja? Chyba jakaś skrajna prawica? — myśli Anastazja. — Gdyby można było jeszcze z kimś pogadać. Z kimś starszym, dobrze zorientowanym. Mam w ogóle mętne pojęcie o polityce. Nie wiedziałam, że w podziemiu toczy się dalej walka polityczna. Taka walka! To chyba nie czas na to". Odruchowo podnosi wzrok na Dankę, ma ją nieco z boku, na drugim końcu stołu. Zna wszystkie sympatie swoich koleżanek, oprócz jednego — chłopaka Danki. Danka jest w ogóle skryta, ale kiedyś w przystępie szczerości pokazała Anastazji zdjęcie młodego mężczyzny. Jeden raz. I chyba później tego żałowała. Anastazja przypomina sobie w tej chwili, że jeszcze w zeszłym roku wyrwało się Dance o nim jedno słowo. To słowo wraca teraz w myśli Anastazji uporczywie. „Powiedziała mi, że on jest lewy — stwierdza Anastazja — 36 na pewno tak powiedziała. Nie zwróciłam na to uwagi. A może tak. Udawałam tylko, że nie pamiętam. Zdawało mi się, że ona się potem czegoś bała. Mnie? Nas? Znamy się przecież od pętaków i żadna pary z ust nie puści. To było o nim jedyne prawdziwe słowo. Reszta to bujdy. Po co je później wymyślała? A może miała swoją rację. Jolka dostała wyrok nie za nie wykonany rozkaz, tylko za zbyt dużą domyślność". Danka, przyciągnięta wzrokiem Anastazji, podnosi głowę. Anastazja gubi tok lekcji. I akurat teraz nauczycielka zadaje jej pytanie. Takie jest dziwne prawo szkoły. Można cały czas uważać, wystarczy minuta luki — nauczyciel natychmiast to wyczuwa. Lena "kręci się koło Anastazji po lekcjach. Została drugą łączniczką majora Arno, ale nie o tym chce mówić. Po prostu zawsze razem wracają ze szkoły. Czasem Antek czeka z rikszą pod domem. Ance nie podobają się chłopcy czekający „pod szkołą". Anastazja nie zwraca uwagi na humory Anki. Lubi załadować się razem z Leną na rikszę Antka. On pedałuje i gwiżdże jakąś piosenkę nad ich głowami. Anastazja gwiżdże wtedy na Niemców szwendających się chodnikami. Antek zawsze coś ma za pazuchą. Nie da się wziąć żywcem w żadnej łapance. Z Antkiem Warszawa jest wolna. — Pojedziesz dzisiaj sama — mówi do Leny z żalem. — Mam jedną sprawę do Danki. Danka miała kiedyś chęć zaprzyjaźnić się z Anastazją, ale to jakoś nie wyszło. Samo nie wyszło. Danka nie jest z nikim bliżej na komplecie. Ona czeka, żeby ktoś przyszedł do niej. Skryte dziewczyny nie przyciągają. Danka spogląda na Anastazję spod fokowego toczka podejrzliwie. Chciałaby się teraz wykręcić. Wiele irazy robiła w stronę Anastazji drobne awanse i Anastazja uważa, że ma teraz prawo z nich skorzystać. Wychodzą razem na ulicę. Anastazja mówi prosto z mostu, zawsze "tak robi, gdy sprawa jest poważna. — Dlaczego myślisz, że mam jakieś kontakty z komunistami? — pyta Danka z namysłem. — Musiałabym być zupełnie głupia, żeby cię o to pytać — odpowiada Anastazja. — Ja bym się tylko chciała dowiedzieć, o co im chodzi. 37 Danka patrzy nieufnie piwnymi oczami prosto w twarz Anastazji. — Ja do niczego nie należę — mówi wreszcie. — Ale... mogłabyś sobie coś poczytać. — A skąd miałabym to wziąć? — Może ja bym ci mogła przynieść jedną książkę — mówi Danka ostrożnie. — Zobaczę. — Od tego twego Staśka? — mówi Anastazja odważnie, chociaż, wie, że może w ten sposób nie dostać żadnej książki. Danka się wycofa albo powie jej byle co. Tak — mówi Danka nagle. — Ale słuchaj, jeżeli ty piśniesz jedno słowo... chociaż jedno słowo... Danka stoi pochmurna i najeżona na środku chodnika. Anastazja już ma na czubku języka parę słów prawdy o tym, że jeszcze żadna z nich, z kompletu, nie zawiodła drugiej, zwłaszcza teraz w takich czasach, gdy nagle zaczyna coś rozumieć z wieloletniego zachowania się Danki w szkole, jej skrytości, zamykania się jak ślimak w skorupie. — Masz kłopoty w domu? — pyta nieśmiało. — Z powodu... Staśka? Co? Mam. I nawet nie wyobrażasz sobie, jakie — mówi Danka jeszcze tonem zaczepno-obronnym, ale już nieufność zaczyna w niej tajać. — Jak chcesz, przyjdę do ciebie w niedzielę. Masz czas w niedzielę? Porozmawiamy. Może już wytrzasnę dla ciebie tę książkę. Co? Oczy Danki uśmiechają się spod toczka, pierwszy raz od wielu miesięcy. Anastazja zostaje sama na ulicy. Pilnie wpatruje się w chodnik, jakby tam mogła znaleźć odpowiedź na resztę pytań, których nie zadała Dance. „Ten chłopak chyba już dawno ją przerobił — myśli. — Córkę właściciela fabryczki wód gazowych! To jasne, że ma kłopoty z domem. Żadna z nas nie pchała się do komitywy z Danka, bo uważałyśmy ją za kota, co chodzi własnymi drogami. No, i poniekąd to prawda. Chodzi". Anastazja podnosi głowę w popłochu. Czuje, że przechodnie przyglądają się już dziewczynie, która zbyt długo stoi na środku chodnika, jakby coś zapomniała albo szukała pod nogami czegoś, czego tam nie ma. 38 ROZDZIAŁ 10 W sobotę Anastazja jeździła z meldunkiem do Świdra. Zirytowała się, bo w umówionym miejscu nikt nie czekał. Tłukła się z powrotem z szyfrem w rękawiczce. Nie lubiła mieć przy sobie czegoś nielegalnego dłużej, niż powinna. Kawałek bibułki łatwo połknąć w razie wpadki, ale trudno ocenić, czy sytuacja jest na tyle krytyczna, że wymaga zdecydowanego działania. Kolporterki pozbywają się gazetek też dopiero w ostateczności, chociaż dużą paczkę ciężko podrzucić, gdy ziemia pali się już pod nogami, i niestety nie ma mowy o połknięciu. Kolporterzy zdają sobie sprawę, jakim kosztem drukuje się- podziemną prasę. Trudno porzucić coś, co zbyt często kosztowało inne życia. W takich wypadkach wytrwanie staje się kwestią honorową. Granica ostateczności jest dla każdego inna, zależy od wytrzymałości nerwowej, od cech osobistych. Bardzo głupio czuł się ten wśród towarzyszy, kto przedwcześnie zrezygnował, nie szukał do końca wyjścia z beznadziejnej nawet sytuacji. „Tylko gdzie jest ten koniec?" — myśli Anastazja, meldując Marcie o niewykonaniu rozkazu. Marta widzi zły humor Anastazji i uśmiecha się leciutko. — Życie jest życiem — mówi. — Nie wszystko nawet w warunkach konspiracji, przy zdwojonej dyscyplinie, można wykonać bezbłędnie. Anastazja nie odpowiada, bo wie, że jej zły humor ma dodatkowe źródło. Gabriel rozporządza największą ilością czasu w soboty i niedziele. Sobota przepadła z powodu meldunku, który ktoś na własną rękę uznał za mało ważny. Wyszedł sobie po prostu z domu. „Na spacer — myśli Anastazja zjadliwie. — Braciszek tej panny oświadczył mi, że poszła na spacer. Pozbyłabym się takiej łączniczki w ciągu dwóch dni. Ale to w końcu należy do Marty, nie do mnie. Mnie przez nią uciekła sobota, a w niedzielę przyjdzie Danka. Nie zobaczymy się z Gabrielem aż do przyszłej soboty". Gabriel przygląda się Anastazji podejrzliwie, nie wierzy w jej niedzielne spotkanie, chociaż wie, że Anastazja nie umie tak do- 3? brze, jak Lena, opowiadać wyssanych' z palca historyjek. Lenie ten talent pomaga w handlu i konspirowaniu. Gabriel jest dotknięty niezrozumiałymi dla siebie wybiegami Anastazji. Demonstruje. Na pewno pokaże się Lenie w niedzielę w „Bodedze". Anastazja będzie wiedziała, z kim pił mazagran. „Niech to licho porwie — myśli Anastazja. — Zachciało mi się polityki! Teraz nic mnie nie obchodzi żadna polityka, bo Gabriel będzie sterczał z jakąś dziewczyną w »Bodedze«". Mimo to nie chce zadzwonić do Danki i odwołać spotkania. Danka uznałaby to za zerwanie wątłej nici przyjaźni, jaka się między nimi zawiązała. Jest nadwrażliwa i dzika przez te swoje „kłopoty z domem". Anastazja nie lubi poza tym sprawiać komuś zawodu. Czuje się, jakby ją rozdzierano w dwie przeciwne strony, co rozdrażnia jeszcze więcej i nie pozwala spokojnie dogadać się z Gabrielem. Jej bezradność obraca się przeciwko Gabrielowi. — Dlaczego mi nie wierzysz, że naprawdę nie mogę się z tobą spotkać? — mówi Anastazja z pasją. — Jeżeli mi nie wierzysz przy takich drobiazgach, możesz sobie zaraz iść! — Zdecydowałaś się, naprawdę? — mówi Gabriel z ironijką, której Anastazja nie znosiła w nim od chwili poznania. — A może raczej powiesz mi, z kim się umówiłaś? — Z Danka, z Danka! Rozumiesz? — krzyczy Anastazja, tracąc panowanie nad sobą. — To cześć — mówi Gabriel. — Dobrej zabawy. Będę wiedział i tak, co robiłaś. — Jesteś głupi! — woła za nim Anastazja, ale już trzasnęły drzwi. Stoi chwilę bezradnie na środku pokoju, złość w niej powoli opada. Myśli teraz, czy Gabriel kiedykolwiek jeszcze wróci. Zbiera jej się na płacz, ale tłumi go w sobie bohatersko. Usiłuje nie myśleć o Gabrielu. W nocy śnią jej się koszmary, gestapo, walenie kolbami w drzwi, jakieś krzyki, demolowanie mieszkań. — Zabrali w nocy lekarza z drugiego piętra — mówi matka. Zawsze zatrzymuje się na sekundę oddech. A może mniej niż na sekundę. Ot, mgnienie. „Na pół spałam — myśli Anastazja. — A jednak mocno, jeżeli nie obudziły mnie głosy na schodach". — Zabrali wszystkich czy tylko doktora? — pyta. 40 — Tylko jego — mówi matka. — Zona z córką uciekły rano z mieszkania. Na wszelki wypadek. Po przesłuchaniu mogliby wrócić po rodzinę. Ciągle są tacy, którzy dają się jeszcze łapać. — Takim, co nie dają się łapać, demolują mieszkanie i wywożą rzeczy — mówi Anastazja. — Życie ważniejsze niż mieszkanie i graty. Anastazja zastanawia się, czy dzwonić do Danki. Kamienica śmierdzi. Odsuwa się jednak od telefonu. Mieszkają na tej samej klatce, co lekarz. Boi się podsłuchu. — Wychodzisz po obiedzie? — pyta matka. — Czy przyjdzie Gabriel? — Matka ma zawsze podejrzliwy wyraz twarzy, gdy zaczyna mówić o Gabrielu. W tej chwili jest przekonana, że coś zaszło 'między córką a Gabrielem. No i tak właśnie jest. Anastazja nie wyprowadza jej z błędu. Matka ma na szczęście popołudniowy dyżur. Mieszkanie będzie wolne. Ledwie rozpoznaje toczek Danki w mdłym świetle karbidówki. Unosi lampę. — Zostaw — mówi Danka. — Wystarczy. Za nią — wysoki, chudy mężczyzna w kaszkiecie. Ma na sobie kurtkę z jodełki. Rozpięty kołnierz, bez szalika, chociaż jest mróz. Trzyma ręce w kieszeniach, oparł się o drzwi i patrzy na Anastazję. „Niemożliwe, przyprowadziła ze sobą swego Staśka!... — myśli dziewczyna. Widzi niebieskie oczy, bardzo jasne, i ostre rysy twarzy. — Nieproszony gość, co?! — mówi nagle mężczyzna. — No, i jaki ci się wydaję? Będę ci mówił „ty". Ja nie lubię formy pan. Anastazja chce się roześmiać, bo właśnie przed chwilą myślała to samo. Jaką ona mu się wyda. Czy będzie zadowolony z nowej przyjaźni Danki. — Dobrze — mówi Anastazja. — Będę ci mówić po imieniu. Tak jest wygodniej. I... to do ciebie pasuje. Teraz mężczyzna się uśmiecha, w jego oczach tańczą iskierki przyjaznej kpiny. Już oboje wiedzą, że się sobie podobają. Danka zaczyna rozpinać futro i Anastazja przypomina sobie o jej obecności. Jest trochę zmieszana, nie bardzo dobrze wywiązuje się z roli gospodyni, ale Danka ją zaskoczyła. — Mamy mało czasu — mówi Danka. — On nie chciał iść, póki jasno. ' 4! — Nie ma nikogo w domu? — pyta mężczyzna. — Są. Dziadkowie. Ale oni nigdy nie wychodzą ze swego pokoju. I jest — drugie wyjście. On kiwa głową i dopiero teraz zdejmuje kurtką. Ma tyle samo lat, co Antek, albo mniej więcej tyle, ale nigdy nie nasunęłoby się Anastazji określenie — chłopak. To jest dorosły człowiek. Antek także zarabia na dom i jest mężczyzną, ale w Antku zostało coś szczenięcego. Ten wzbudza zaufanie dojrzałością. Anastazja ma pierwszy raz w domu takiego gościa. To jest robotnik. Antek kręci na rikszy, przyswoił sobie ruch, gest i słowo ulicy, jej fantazję, ale pozostał sobą. Pochodzenie Antka można rozpoznać tak samo, jak tego człowieka. — Wiedziałam, że mogę cię tu przyprowadzić — mówi Danka ni stąd, ni zowąd do swego towarzysza, jakby Anastazji wcale nie było. — A nie chciałeś mi wierzyć. W pokoju — zimno. Znów nie ma węgla. Anastazja narzuca na Dankę futro. Stawia karbidówkę na stole, ale Stasiek woli, żeby nie odbijało światło w oknie. Nawet przez czarny papier przesącza się trochę jasności koło szpar. Anastazja umieszcza karbidówkę na podłodze obok nóg. Pierwszy raz'w życiu ma wrażenie prawdziwej konspiracji. Ich trzy pochylone ku sobie głowy w kręgu nikłego blasku, podświetlającego twarze. — Ty pewnie jesteś od tych z Londynu? — pyta Stasiek poważnie i bardzo serio. — Co? Anastazja spotyka się z jego wzrokiem. Sekunda wahania. Tu jest jeszcze Danka. — Nie bój się Danki — mówi mężczyzna i kładzie jej rękę na włosach. Ta ręka spływa miękko aż na kark dziewczyny. Pierwszy raz od kiedy złożyła przysięgę, i jedyny, Anastazja zdradza tajemnicę konspiracji. A robi to, bo Stasiek przyszedł do zupełnie obcego domu, wiedząc, że Danka coś o nim musiała powiedzieć. Musiał się także domyślać, że Anastazja wie, jak Niemcy tropią takich jak on i że jego poglądy przysparzają mu także wrogów wśród swoich. Stasiek kiwa głową, o czymś myśli sam dla siebie i jest w tym tylko zaduma, a może coś takiego, jakby żałował, że dziewczyna, którą polubił od pierwszego wejrzenia, nie może już być z nimi. — Danka do was nie pójdzie — mówi po chwili. — Kiedyś 42 przyjdzie do nas. Ale jeszcze nie teraz. To jeszcze szczeniak. Za dobrze jej się żyje. No... i nie wiadomo, co jeszcze wymyśli ten jej fater. Za dużo kręci się z Niemcami. „Kto ma jakieś przedsiębiorstwo, musi pertraktować z okupantem" — myśli Anastazja. Ale rozumie, że on powiedział coś więcej. Danka ma nazwisko o niemieckim brzmieniu. Danka schyla głowę. — No — mówi do niej Stasiek — może stary w porę się zatrzyma. Ludzie zawsze więcej gadają, niż jest. — On pracuje w fabryce mego ojca — mówi Danka cicho. — Jest u nas robotnikiem. — A twój ojciec, co robi? — pyta Stasiek. — Zginął — powtarza. — Podobno czytujesz książki bogatym babom w szpitalu. Będziesz coś robić po maturze? Studiuję chemię — mówi w zamyśleniu. — Diabli wiedzą, może się przyda? Chociaż to nieistotne działanie. Teraz. Uniwersytet! Życie ma krótkie nogi. Te nogi są potrzebne nie do spacerów na komplety. Ale... może się przeżyje. Wygra się coś tą uniwersytecką kartą. Po wojnie. No nie? Po wojnie już nie będzie fajrantów u starego. W ogóle nie będzie takich fabryk. „Fabryki będą takie same — myśli Anastazja. — Fabryki są zawsze jednakowe". — Nie wierzysz mi, co? — uśmiecha się Stasiek. — Upaństwowimy fabryki. Nie tylko. Ziemię, szkoły, szpitale i takie tam różne inne rzeczy potrzebne do życia. Może jeszcze kiedyś o tym pogadamy. Dłużej. Masz podobno chłopaka? Jego starzy kręcą interesy na tej wojnie, co? No cóż i tacy muszą jeszcze żyć. Anastazja nie odpowiada, i to nie dlatego, żeby dziwiła ją jego obcesowość. Nie odpowiada, bo nie umie z nim nawiązać rozmowy. Powiedzieć czegoś mądrego. Własna niewiedza o świecie, na którym, żyje, wydaje jej się nagle bezdenna. Stasiek mówi wszystko tak, jakby każde jego słowo musiało być dla innych jasne, oczywiste. Anastazja nie chce mu się wydać niedojrzała. — Teraz taki czas — powiada Stasiek. — Ludzie spotykają się w jakiejś tajnej drukarni, pod budą w czasie łapanki i to wiąże. Ale kiedyś wróci normalne życie, nie będzie wspólnego zagrożenia, wtedy zaczniesz się innym przyglądać i oni tobie. Może ktoś okaże się inny i ty będziesz inna. Nie znam twego chło- 43 paka i nie wiem, kto to jest, ale z tego, co wiem od Danki o tobie, chyba się nie pogodzicie. Danka chowa twarz w kołnierz futra, śmieje się. Anastazja nie broni Gabriela, nie czuje takiej potrzeby, wie, że Stasiek nie chce obrazić ani jego, ani jej. Jest zresztą zaskoczona jego wiedzą o koleżankach i znajomych Danki, o sobie samej. To znaczy, że Danka nie ma przed nim swoich dziewczęcych tajemnic, jak Anastazja i każda z nich. Sama nie mówi Gabrielowi wszystkiego. To też pokazuje, jak bardzo Danka ufa Staśkowi. — Nie masz ojca — mówi Stasiek. — Matki też nie ma w domu. Kierujesz się sama. Ja wiem, że jesteś na swój sposób do-roślejsza niż Danka. Danka ma opiekę. I... ja jestem. Ale ty musisz sobą sama pokierować. Karbidówka prawie zgasła. Nie chciał, żeby Anastazja ładowała ją powtórnie. To i tak nie było potrzebne. Nadchodziła godzina policyjna. Anastazja siedzi już w ciemności. Sama. Zmarzła, bo duma tak sobie bez ruchu. „Właściwie niczego się od niego nie dowiedziałam — myśli. — Nic z tego, co bym chciała. O swojej robocie on by mi przecież i tak nie mógł opowiadać. I nawet nie mogłabym tego żądać". Im dłużej jednak siedzi w samotności, tym więcej nabiera przekonania, że czegoś się dowiedziała. Że Stasiek przyszedł do niej jakby zaświadczyć swoją osobą za ludźmi, z którymi jest związany, i za tym, o co on i oni walczą. Okazał jej zaufanie. „Dziwne, ale wystarczyło mi — myśli Anastazja. — Dobrze, że Jolka nie dała się zaplątać w tamtą sprawę. Uczciwość i otwartość aż biją od Staśka. Ojciec zawsze się śmiał z historyjek o bolszewikach. Szkoda, że ojciec nie żyje. Teraz bardzo bym cię potrzebowała, tatusiu, i... nie ma ciebie". Anastazja wzdycha i próbuje wstać, zupełnie ścierpła, a trzeba się jeszcze w takim zimnym domu zabrać do lekcji. ROZDZIAŁ 11 Odprawa u Małej Pani. Nie ma Marty. Jakby Marta poruszała się po innej osi tego samego koła. Arno ma trzecią łączniczkę, nazywa się Kama. Jest brzydka, ale ma wesołe usposobienie, któ- 44 re jedna sympatię. Anastazja ma chęć zapytać o Żuka, ale szkoda zachodu. Arno nie słyszy takich pytań. _ — Będzie kurs sanitarny — mówi major. — To jest, kurs dla pielęgniarek, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żebyście go przeszły. Na wojnie wszystko się przydaje. To jest dobrowolne. — Która na ochotnika? — pyta Mała Pani. „W tym roku znalazłabym trochę czasu na przeszkolenie — myśli Anastazja. — W przyszłym będzie trudniej. Klasa maturalna. Będę imiała znów nieporozumienia z Gabrielem. Ledwo się przeprosił po tamtej niedzieli. Wyczerpałam już kombinacje wybiegów. Co wymyślić? Lektoraty w dni powszednie? To byłoby najlepsze. Dawno nic nie zarobiłam i mogę mu wmówić, że Lena znalazła dla mnie nową ofiarę". Lena nie pali się do kursu. — Mam dość szpitala — powiada. — Do końca życia. Nigdy nie będę czytać Rodziewiczówny. Po wojnie. Będę czytać Kanta. Nawet gdybym imiała nie zrozumieć z tego ani jednego słowa. Nie znoszę smirodów. W ogóle żadnych ran. ¦— Niestety — wzdycha Arno — to się zdarza. Na wojnie. — Jestem łączniczką — mruczy Lena. Arno uśmiecha się pobłażliwie. Mała Pani trzyma z Leną. Godzi się na podział funkcji. — Gdybyście były w lesie, musiałybyście robić, 'co wypadnie — mówi major. — A poza tym jeszcze nikt nie stracił, kto się czegoś nowego nauczył. Tym więcej — gratisowo. - Odprawa skończona. Anastazja ima się spotkać z Martą za pół godziny w sklepie tytoniowym. Dostaje swoją bibułkę. Już dawno nie myśli, że niesie coś nielegalnego. Łapie się na tym, gdy ma oddać meldunek. Zapomina, czy bibułka tkwi w lewej, czy w prawej rękawiczce. Po drodze układa sobie wypracowanie z polskiego albo powtarza wzory fizyczne. Wydaje jej się, że dzisiaj więcej żandarmów w przecznicach niż zazwyczaj, ale ta myśl tylko przebiega przez głowę i umyka. Nie ma czasu się nad tym zastanawiać, godzina obiadowa, tramwaje załadowane pod sam czubek. Łańcuch oddzielający „Nur fur Deutsche" * mało nie pęka. Nic nie widać przez szyby, ludzie * Nur fur Deutsche (niem.) — tylko dla Niemców. 45 leżą na oknach, ale wydaje się, że motorniczy hamuje przy Skorupki. Na tym rogu znieśli niedawno przystanek. Motorniczy zbyt gwałtownie zrywa.wagon, ludzie wewnątrz wozu kładą się pokotem. W ułamku tej chwili, przez sekundę, uwolnione okna pokazują fragmenty ulicy. Zielono, aż trawiasto robi się w oczach. Żywego ducha. Ani jednego przechodnia. Mężczyźni pryskają z tramwaju oknami. Niemożliwa ciżba. Mowy nie ma, żeby się ruszyć, dopóki co młodsi nie wykonają swoich skoków nad głowami starszych. Widać już dobrze ulicę. Obstawa obustronna. Tramwaje stoją wężem. Przydybali kilka wozów. Na jezdni podnosi się krzyk chwytanych i krótkie, gardłowe wrzaski naganiaczy. Anastazja nie spieszy się do wyjścia, im więcej ludzi wygarną na ulicę, tym zamieszanie robi się trudniejsze do opanowania. Już zaczynają biegać bezładnie, charczą swoje „halt"*, duszeni sztywnymi kołnierzykami pozapinany-mi na grdykach. Są w pełnym rynsztunku, to przeszkadza. Ludzie mają dobrze wytrenowane nogi. Zmykają jak zające. Zatrzymali o kilka wozów za dużo. Pewniejsza robota przy jednym, dwóch składach. Wtedy — wszyscy znajdują się w budach. Bez pudła. Mieli za duże plany i nie mogą dobrze zakorkować przecznic. Anastazja ciągle nie rusza się z wozu, chociaż dwóch żandarmów, jeden przy przedniej platformie, drugi u wejścia, ryczy bez przerwy „rraus"** i „aussteigen" ***. W zgiełku mało ich słychać. Można udawać, że się zgłupiało ze strachu. Jeszcze się nie zdecydowała, co zrobić z szyfrem. Ma go w trzecim palcu rękawiczki. Ubija go tylko paznokciem jak najgłębiej, na dno, między kłaki futra. Budy niemal pełne. Zbiorowy ryk odbiera ludziom przytomność. Duszno, chociaż zimno wali przez otwarte okna. Żandarm, rozwścieczony biernym trwaniem kilku osób w opróżnionym wagonie, wskakuje na stopień. Motorniczy ogląda się i nagle podrywa swój skład, jakby stracił rozum, nie widział przed sobą tylnych platform poprzedzających go tramwai. Konduktor dzwoni opętańczo. Za chwilę zerwą się linki dzwonków. Na ten sygnał * Halt (ndem.) — stać. ** Raus (niem.) — precz. *** Aussteigen (niem.) — wysiadać. 46 ruszają inne wozy z długiego węża. Niemiec pluje, złorzeczy, ale wyskakuje. Nie może zejść z oznaczonego stanowiska w obławie. Tramwaj mija go, wygrażającego pięścią, z zadartą głową, rozkraczonego na jezdni. Wóz ociera się niemal czerwoną ścianką z herbem syreny o jego pierś ubraną w blachę. Wilcza, Hoża, Wspólna, Żurawia. Motorniczy hamuje dopiero przy Alejach. Normalny ruch. Ludzie wsiadają do wozu. Znów .się zapełnia. Mocują się z oknami, próbują podciągnąć ramy, opanować przeciągi. — Brali? — pytają. — Budy? Koło Skorupki? Anastazja ciągle stoi w jednym miejscu. Ile to trwało wszystko razem? Pięć minut? Kwadrans? Nie zrobiła ani pół kroku. Tylko z bibułki uczyniła się kulka na dnie trzeciego palca rękawiczki. „Uda się ją rozprostować? — myśli. — Na tyle, żeby rozszyfrować zapis? Po co ją tak ugniatałam? Nerwy nie dopisały. Nie było się czego szarpać. To była źle zorganizowana łapanka". Żle czy dobrze — suknię ma zupełnie przyklejoną do pleców. Przychodzi spóźniony napad strachu. Ślepego, ogłupiającego. Przepycha się do wyjścia. Ludzie sykają, depcze im po nogach, roztrąca plecy, naciska jak taran. Nie ma jeszcze przystanku, ale tramwaj już zwalnia. Anastazja skacze przed Królewską. Ludzie patrzą na nią ze współczuciem. Przestali się irytować. Znają to. Anastazja skręca w Królewską, ale ulica wydaje jej się za szeroka. Zatrzymuje się w bramie na Kredytowej. Opiera się o kamień. Zimno przenika przez palto. Strach nagle z niej opada. Stoi tak sekundę z zamkniętymi oczami. Potem ściąga rękawiczkę i wydobywa z niej kawałeczek bibułki. Musi go schować w jakimś nowym imiejscu. Zupełnie innym. Każde stare wydaje jej się niedobre. Wkłada bibułkę do pantofla, zaciąga ekler bota. Czuje się lepiej. Ba, prawie dobrze. Niezrozumiałe, ale tak jest. Wychodzi z bramy ze schyloną głową, ma jeszcze miękkie nogi. Śnieg z krawężnika pryska nagle na boty. Podnosi głowę, chce nawymyślać rikszarzowi. To by jej sprawiło ulgę. Antek salutuje, dwa palce przy miękkim daszku czapki. Patrzy na nią spod przymrużonych oczu, śmieje się. Koła rikszy, wprowadzonej w gwałtowny poślizg przy skręcie, szorują jeszcze oponami o brzeg chodnika. 47 — Antek! '¦— wyrzuca z siebie Anastazja z głębi serca, żołądka i duszy. — Antek! — Co jest? — mówi Antek i przestaje się śmiać. — Miałaś jakąś drakę? Po wszystkim? Anastazja kiwa tylko głową i trzyma się rękawa jego kurtki. Widocznie robi to za serdecznie, bo Antek domyśla się potężnej dawki strachu, jakiego się najadła. — Siadaj — mówi. — Zawiozę cię. Dla ciebie na dziś fajrant. Dokąd? Anastazja ma wyrzuty sumienia. Zabiera mu w ten sposób dwa kursy. Na plac Wilsona daleko. Ale ładuje się pod skrzydła Antka, a raczej jego czymś tam obciążonej pazuchy z taką ulgą, że nie stać jej na wielkoduszność. Antek o nic nie pyta, pedałuje tylko ostrzej niż zawsze. Wyrzuca ją pośrodku placu Wilsona. Dwa palce przy daszku. Nie obejrzy się. Mimo to Anastazja od-czekuje, aż jego plecy znikną w szarówce. Lepiej nie pokazywać sklepu, nawet jemu. W pakamerze czeka Marta i jakiś wysoki, siwy mężczyzna. Anastazja na pierwszy rzut oka rozpoznaje oficera. To się prawie zawsze udaje z zawodowcami. Taki, żeby nie wiadomo co włożył, nigdy nie będzie cywilem. Nawet w piżamie albo we fraku. „Musiałam się akurat dzisiaj spóźnić — myśli Anastazja w pomieszaniu. — Doprowadziłam szyfr do takiego wyglądu, że trzeba go będzie czytać z lupą". — Masz? — pyta Marta i uprzedza bąkanie Anastazji. — Wiemy. Była obława na trasie. Wiemy już. Mieliśmy telefon. Anastazja waha się, nie umie zdejmować pantofli przy obcym mężczyźnie. „Ki diabeł kazał mi przekładać karteczkę w takie idiotyczne miejsce — myśli. — Będę się teraz rozbierać przy jakimś majorze albo pułkowniku". Obcy mężczyzna ogląda z zainteresowaniem jej kończyny. Ekler przeważnie zacina się, kiedy nie trzeba, boty są stare, wysłużone, pończochy pocerowane. „Najpierw łapanka, teraz taka klęska — myśli dziewczyna.— To za dużo na jeden dzień". Marta zdaje się coś rozumieć z katastrofalnej sytuacji swojej łączniczki. Stara się rozmową odciągnąć oficera od raz po raz 4R wyłaniających się w szarpaninie z eklerem kolan Anastazji. Anastazja ściąga bot pod jego ciekawym spojrzeniem, potem przedpotopowy pantofel, bo inne niszczą się w śniegowcach, staje w pończosze na trocinach i wyciąga meldunek. Jest po tym wszystkim spocona jak mysz. Marta z trudem usiłuje powstrzymać rozbawienie, zachować powagę wobec zgnębionej łączniczki. Własna powaga wydaje się Anastazji zupełnie zniweczona. Utopiona w trocinach. Marta przekazuje mężczyźnie zamknięty meldunek. Pierwszy raz był przeznaczony dla kogo innego. Anastazja domyśla się, że tym razem wiozła coś ważnego. — Była odprawa? — pyta szybko Marta. Jej suchy, urzędowy toń rozładowuje sytuację. — Przeszkolenie sanitarne! — rzuca zjadliwie. — Potrzebuję łączniczek. To jest przechwytywanie ludzi. Już pewnych i sprawdzonych. Ja się na tym znam. Niech sobie tylko kogoś dobrze wyszkolę, zaraz zaczyna podobać się komu innemu. Słyszy pan? Dobrowolny kurs. Potem zrobi dyplom, a jak będzie tyle umiała, chapną mi ją do sanitariatu. Jakbym już tego nie miała dziesiątki razy. Dlaczego, do licha, komu innemu nie podbierają dziewcząt. No, ja temu majorowi Arno powiem swoje. „Chciałabym to usłyszeć — myśli Anastazja — jeszcze nikt poza Małą Panią nie rządził majorem". * * * Nawet nie zauważyli tego momentu przesilenia wojennej depresji, gdy zaczęli zbierać się na tańce. Ktoś puścił płytę, ktoś inny objął dziewczynę,' naruszył wewnętrzny zakaz, i tak się zaczęło. Śmierć jest wystarczająco obecna i zapewne z tego powodu żałoba została złamana. Gabriel z tego samego powodu nie chce wyrzec się głosu Zarah Leander i ciągnie Anastazję do kina. — Mnie żadna Zarah Leander nie zaagituje — mówi po drodze. __ Anastazja jest przekonana tylko na pół. Ogląda się, czy w poczekalni nie ma kogoś znajomego. Gabriel wzrusza ramionami. — Najwyżej powąchasz śmierdzącą bombę. Anastazja nie lubi, gdy Gabriel traktuje ją lekceważąco. Z wysokości swoich męskich doświadczeń. Wolałaby żyć bez kina niż 4 Przed godziną „W" 49 narażać się na plotki, ale boi się, że Gabriel pójdzie wtedy z kim innym. Lena z Antkiem także wypuszczają się od czasu do czasu do kina. Tylko Anka trzyma się twardo i daje wyraz nieskazitelnej, patriotycznej postawie. Nareszcie zgasły światła. Anastazja pierwszy raz od początku wojny .smakuje owocu zakazanego — niemieckiego kina. Na ekran wchodzi kronika. Anastazja ogląda niemiecką potęgę, która położyła się już pod Stalingradem, i w duchu przyznaje rację Gabrielowi. Skompromitowana propaganda mało kogo może zaagitować. Treść filmu mniej ją interesuje niż osoba gwiazdy na ekranie. Zjadła pół torebki cukierków i tylko myśli, czy przypadkiem nie trafi się jednak ktoś znajomy, gdy znów zapalą się światła. „Żadna przyjemność z takiego kina — stwierdza w duchu — pod strachem Boga". Głos pieśniarki zna zresztą z płyt. Tańczy się przy niemieckich płytach. Są najtańsze. W sklepach trafiają się angielskie nagrania, ale trudniej je zdobyć. Angielskie płyty krążą w kółko po domach- i zawsze są zajęte, razem z jednym adapterem, którego właścicielką jest Jolka. Anastazja wyskakuje z kina jak z łaźni. — Przyzwyczaisz się — mówi Gabriel. — Owoc zakazany smakuje. Śmieje się i przypiera plecy Anastazji do ściany pierwszej z brzegu kamienicy. Całuje ją na ulicy. Anastazja wyrywa się w ataku paniki. — Przecież jest ciemno — mówi Gabriel i jego głos lituje się nad nią coraz więcej. — Kto cię zobaczy? Anastazja nie potrafi wydusić z siebie odpowiedzi, pewnie dlatego, że jest taka prosta. Wstydzi się zawsze, gdy Gabriel nie rozumie rzeczy prostych. Ulice rzeczywiście wyglądają jak przedhistoryczne lochy. Latarnie są wygaszone, nikt nie mógłby Anastazji i Gabriela zobaczyć. Po zmroku przechodnie wpadają na siebie. Wynalazczość ludzka skonstruowała osłonięte latarki, które światełkami ostrzegają przed zderzeniem. W zimie wygląda to, jakby robaczki świętojańskie zapomniały o czasie swoich godów. Nikt też nie załatał dziur w chodnikach po wrześniu. Leżą na nich góry śniegu. Można się zabić w starych lejach po bombach, jeżeli ktoś dobrze 50 nie zna Warszawy. Ale młodsi znają na pamięć każdą zasadzkę w chodniku swojej dzielnicy. Z nawyku notują w pamięci nawet drobne przeszkody. Kiedy trzeba uciekać, dziura w chodniku może kosztować życie. Topografia zasadzek terenowych jest tak samo ważna, jak znajomość zaułków, pasaży i przejściowych podwórek. Dobrze idzie się z Gabrielem pod rękę po skrzypiącym śniegu, nie warto dąsać się o całowanie na ulicy. — Robisz nadzwyczajne postępy — mówi Gabriel z ironią. — Ale czy my do skończenia świata będziemy się tak żegnać pod bramą? — A co mamy robić? — odpowiada Anastazja niechętnie. —¦ Jeszcze długo będziemy mieszkać u rodziców. I ty także. O czym tu mówić. Niecierpliwość odbija się w oczach Gabriela. Anastazja udaje w takich razach, że jej nie widzi. Nie rozumie. Rozdrażnienie Gabriela zazwyczaj szybko mija. Anastazja idzie powoli po schodach, sama rozdrażniona i niepewna. — Co ci jest? — mówi matka. — Masz jakieś kłopoty? — Nie — odpowiada Anastazja szorstko. Matka rzuca na nią okiem i od razu ma coś pilnego do zrobienia w kuchni. Anastazja jest jej za to zawsze wdzięczna. „Kłopoty? — myśli. — Każdy ma ze sobą ten kłopot. Czy matka znajdzie rozwiązanie? Wyjść za mąż. I co dalej? Mam siedemnaście lat. Gabriel politechnikę. On chodzi z bronią, ja z meldunkami. Och, Boże, co z tym wszystkim robić?" ROZDZIAŁ 12 Anastazja wbija igłę w poduszkę, ale źle naprężyła pierze. Igła ześlizguje się po materiale. Jeszcze raz. Składa poduszkę we dwoje. Igła tkwi prostopadle. Prawidłowo. Podskórne trzeba niestety ćwiczyć na żywych obiektach. Tutaj niewiele daje poduszka. To jest precyzyjniejszy zastrzyk. Anka wzdycha i obnaża swoje przedramię. — Niech stracę — powiada — próbuj. Anastazja wyciąga wodę destylowaną z ampułki. Obmacuje przedramię Anki i także wzdycha. Siniec na sińcu. Nie ma gdzie 51 igły wepchnąć. Obrzuca wzrokiem inne „króliki". Wyglądają wszystkie podobnie. Dobrze, że domięśniowy można ćwiczyć na poduszkach, w przeciwnym razie nie miałyby na czym siedzieć. — A to sią jeszcze zobaczy — uśmiecha się pielęgniarka — przed egzaminem domięśniowe musicie też poćwiczyć na sobie. Anastazja zrobiła swój podskórny. Teraz musi służyć Ance własnym ramieniem. Wymiana grzeczności. Anka nabije jej zaraz kolejny siniak. — Ty, Anastazja, możesz już ćwiczyć domięśniowe na czyimś pośladku — mówi siostra. Ma czarny pasek na czepku. Zbierają się u niej w zabiegowym, w szkole pielęgniarek na rogu Chałubińskiego i Koszykowej. — Nie tak, Morwa — 'mówi nagle pielęgniarka — przy podskórnym strzykawkę musisz trzymać bardziej pod kątem. Gdyby to nie było własne ramię, Anastazja podskoczyłaby z emocji, ale tak — nawet nie drgnęła. Przygląda się tylko Ance wtłaczającej wodę destylowaną pod jej skórę. „Więc to Anka, czyli Morwa, jest najlepszą łączniczką majora, której on nie (może przeboleć — myśli Anastazja. — Musi ją mieć jednak na oku. Mogłabym się założyć, że sam wysłał ją na nasz kurs. To Arno lubi mieć omnibusy. Na ostatniej odprawie napomknął, że przyuczy nas do obchodzenia się z bronią. Na razie o tym cicho. Może zrezygnował? Nie posądziłabym Anki, że jest Morwą. Chociaż Anka to sama doskonałość. Dlaczego miałaby nie być najlepszą łączniczką? Szkoda, że nie mogę jej powtórzyć opinii majora. Nie byłaby zachwycona rozszyfrowaniem swoich ścieżek. Czy Anka-Morwa użyczy mi swego pośladka na domięśniowy, czy mam szukać szczęścia u innej?" — Ojej — stęka Anka — wystarczy, że nie mogę już ruszać rękami. Zresztą, wal — powiada głosem Joanny dArc i kładzie się na kanapce. Coś mruczy z nosem w ceracie. Pielęgniai-ka staje nad nimi. — Wy macie jeszcze bandażownictwo — mówi. — Z teorii będziecie zdawać osobno. Przed lekarzem. Na dziś dosyć zastrzyków. Anka wygładza spódnicę, jej pośladki na przyszłość ocalały, przynajmniej jeżeli chodzi o wprawki Anastazji. „Zabawne — myśli Anastazja — użyczać na rzecz sprawy po- 52 śladków. Nawet w poważnych rzeczach tkwi często tyle komizmu. Anka go wcale nie dostrzega. Obraziłaby się na mnie, gdybym z niej zażartowała. Lena zaśmiewałaby się razem ze mną". Piętnaście dziewcząt na dwudziestu metrach zabiegowego z trudem radzi sobie z obowiązującymi praktykami. Przychodzą tu dwa razy na tydzień. Trzymiesięczny kurs pracuje na dwie zmiany. Zawodowe pielęgniarki wpadają do nich w przerwach własnych zajęć. Dwóch lekarzy wykłada teorię, podstawową papkę wiedzy medycznej. Zranienia, oparzenia, krwotoki i złamania. Zakłada się, że będą musiały radzić sobie same, tam gdzie te wiadomości mogą się przydać. Anastazja nie ma kłopotów z teorią, z pierwszą pomocą. Umie już zatkać dziurę w czaszce (jakby to w ogóle można było zatkać), zatamować krwotok żylny i tętniczy. Rozpoznaje zranienie płuca, złamanie proste i złożone. Nie zdaje jeszcze banda-żownictwa, bo nie może posiąść tajemnicy jodełki. Czeka ją przejście przez salę operacyjną. Jedna asysta przy operacji. To chyba bardziej dla sprawdzenia wytrzymałości nerwowej. Te, które mdleją, odpadają z sanitariatu. Anka już asystowała przy wycięciu wyrostka robaczkowego, ale jej wrażenia nie są sprawdzianem dla innych. Anka uważa zemdlenie za nietakt i z tego powodu nie może jej się to zdarzyć. Gabriel zaczyna się niecierpliwić mnożącymi się zajęciami pozalekcyjnymi Anastazji. Zrobił się znów zazdrosny. Życie staje się skomplikowane, gdy nie można mówić wszystkiego, co się naprawdę robi. „Zle wyszła mi jodełka — myśli Anastazja. — To, co robię z bandaża, nigdy nie przypomni jodełki. Do skończenia świata. Gdyby ta Anka prosto trzymała łapę". — Przecież trzymam — powiada Anka z oburzeniem — jak kij! Już mi ścierpło ramię. Bandażuj brzuch. Nie masz pojęcia o bandażowaniu brzucha. — Diabli z brzuchem — powiada Anastazja — jak komuś załadują serię w brzuch i wyprują z niego flaki, akurat pomoże mu moja jodełka. Jeżeli w ogóle coś pomoże, to moja przytomność umysłu. Czy zatkam mu brzuch przepisowo, czy nie. Grunt, żeby to zrobić szybko. Wszystkie egzaminy są idiotyczne. Jodełka! — Nie mogę oddychać — mówi Anka z satysfakcją — jeżeli 53 tak zaciśniesz rannego, umrze. W ogóle to związałaś mnie na pół, zrób jeszcze supeł. Bezszelestnie otwierają się drzwi. Lekarz jest młody i chyba dlatego zgodził się na ryzyko w miejscu pracy. — Kończcie" — mówi mrukliwie — już szósta. Siostra przełożona zaraz zrobi tu nalot. Wpadniemy. Anka nie może dość szybko wywikłać się z opatrunku brzucha. Anastazja zużyła kilometr bandaża i trzeba go, mimo wszystko, zwinąć. Lekarz przygląda się Ance z upodobaniem, i to od samego początku kursu. Najwyraźniej fascynuje go duma dziewczyny. Nigdy nie wie, jak się wobec niej zachować. Anka wylazła wreszcie z bandaża. Podnosi wyżej głowę i mija doktora w drzwiach. To jej kolejka — znikać. Po trzech minutach — następnej. Anastazja już od rogu Brackiej widzi Gabriela. Stoi przed jej bramą. „Zirytował się na dobre — myśli. — Chce zobaczyć, skąd nadejdę". Nie ma odwrotu, a idzie akurat z przeciwległego kierunku niż ten, gdzie znajduje się mała, przytulna klinika Leny. — Jak twoja pacjentka? — pyta Gabriel. — Hm? Dobrze. Dlaczego miałaby się czuć źle. Czytuję tylko ozdrowieńcom. Naprawdę chorych nic nie obchodzą losy innych ludzi. — Nie może być! — wykrzykuje Gabriel. — A ja akurat idę ze Złotej. Nikt cię tam nie widział od wieków. No, dobra — mówi po chwili, zwyciężony milczeniem Anastazji — masz swoje sprawy. Ale zlituj się, dziewczyno, co oni chcą od ciebie bez przerwy? Przecież ja też mam orientację w tych rzeczach. — To się skończy, Gabriel — mówi Anastazja. — Został mi tylko egzamin. Gabriel godzi się z jakimś egzaminem i nawet nie chce znać jego przedmiotu. Idzie po prostu wiosna, chciałby wyciągnąć Anastazję za miasto. Anastazja dotyka jego ramienia przepraszającym gestem. Gabriel boczy się jeszcze chwilę, ale przechodzący akurat dwaj młodzi ludzie odwracają się za Anastazją jak na komendę. Gabriel bierze ją nagle pod rękę i obraca plecami do — jak z nieba 54 spadłych — adoratorów. Anastazja uśmiecha się lekko. Skutek takich hołdów jest zawsze jednakowy, Gabriel wyzbywa się humorów i staje się zadziwiająco ustępliwy. — No, czego się śmiejesz? — mówi Gabriel niechętnie. — A nic — odpowiada dziewczyna — myślałam sobie właśnie, ilu sympatycznych chłopaków chodzi po świecie. — Tych dwóch? — powiada Gabriel z pogardą. — Masz dziwny gust. Dwie łajzy. Pójdziemy na kawę? — Masz forsę? — pyta Anastazja tłumiąc wesołość. — Jeżeli nie masz, posiedzimy u mnie. — I zaraz ktoś zadzwoni, prawda? Lena albo inny diabeł. Mowy nie ma. Idziemy na kawę. Anastazja nie próbuje go więcej drażnić. Gabriel jest i tak pokonany. ROZDZIAŁ 13 Zabrali fizyka o piątej rano na Pawiak. Lena jest taka blada, jakby Antka złapali i zawlekli do celi. Z fizykiem wiązało ją nie tylko zainteresowanie przedmiotem, nawet nie wzajemny stosunek profesora i uczennicy, która rokuje nadzieje. Oni się po prostu lubili. Fizyk dawno odkrył, co oznaczają „plamy wątro-biane" Leny, i mówił otwarcie o zaciekach z tuszu. Lena nawet jemu nie przyznałaby się, że w pozaszkolnym życiu maluje sobie rzęsy. Fizyk pękał ze śmiechu, gdy wpadała w oburzenie, i cieszył się jeszcze bardziej jej manewrami obronnymi. — No, no — powiadał ugodowo — wiesz dobrze, że twój profesor nie wsypie najzdolniejszej dziewczyny, jaką kiedykolwiek uczył. „Fizyk już z tego nie wyjdzie — myśli Anastazja. — Chyba że będzie miał łut szczęścia. Zakładnicy są potrzebni, jak potrzebne są uliczne egzekucje. Jeżeli teraz ktoś rąbnie jakiegoś Niemca na ulicy tylko dla zdobycia broni, nasz fizyk pójdzie pod ścianę". Łacinniczka jest wstrząśnięta, chociaż stara się to ukryć. Fizyk uczył piętnaście lat razem z nią w jednej szkole. Gdy Niemcy wyrywają kogoś z grona nauczycieli, każdy myśli, czyja kolej teraz nadejdzie. Anastazja jest pewna; że łacinniczka nie zapyta 55 <5iaj Leny. Odejście fizyka łączy je solidarnie. Nauczycielka fcciła kolegę. Lena — obrońcę. To przeciwko atakom łacin- ¦,zki bronił Leny na sesjach. Wszyscy znają awersję Leny do »*csametrów i mów Cycerona. Nauczycielka jest zdolna dzisiaj f Lenie wybaczyć, ponieważ stary przyjaciel nie będzie mógł Vi walczyć o stopień dziewczyny. Nie jest wykluczone, że Lena | ten sposób została uratowana przez fizyka na przyszłość. * przerwa. Następna — historia. Od Stalingradu robią na tej vcji rozbiór sytuacji militarnej i politycznej na wszystkich fron- ?i wojennych i dyplomatycznych. Rozkłada się mapę na stole, ? lekcja historii zastępuje braki informacji radiowej i prasy. .^astazja lubi te godziny szczególnie, historia straciła dla niej gLhy przedmiotu martwego. » ,,Dlaczego tak się na ogół uważa? — myśli dziewczyna. — Hi-s^ria staje się przecież ciągle i jest w niej jakiś logiczny ciąg z(jarzeń, jeżeli ktoś umie to tak pokazać, jak nasza nauczycielka", wydaje jej się, że Jolka źle dzisiaj wygląda, potem wraca obraz f^yka, siedzącego od siedmiu godzin w celi na Pawiaku. Myśli skaczą, Anastazja nie może ich na niczym skupić. „Na pewno trzymają ich w przejściówce. Tam z każdej nocy tyle ludzi, że ftie można usiąść na podłodze. Trzeba stać. Odpoczywa się na zmianę. Fizyk miał ostatnio jakieś bóle nerwu kulszowego. Jesz-fce w szkole kusztykał po korytarzach. Zawsze słyszałyśmy jego krok, zanim pokazał się w drzwiach klasy. Miałyśmy czas zająć "miejsca w ławkach nawet przy największym rozgardiaszu. Im •*ięcej kulał, tym jego śmiech roznosił się głośniej po szkole. Nie Pbił swego niedołęstwa". I Przerwa. Anastazja wstaje i idzie za Jolką do łazienki. W zamyśleniu opiera się plecami o drzwi. Jest tak roztargniona, że Pzez dobrą chwilę nie czuje szamotania się Jolki z przypartymi Fzwiami. Jolka wychodzi czerwona i rozwścieczona, przekonana, I Anastazja robi jej dowcipy dobre dla pierwszaków. |^— Dlaczego przytrzymujesz drzwi? — powiada zaczepnie. — myślałam, że się zatrzasnęłam. Znasz tę przyjemność? M^— No, znam gorsze — mówi Anastazja. — Co ci jest? Masz 1'ow jakieś kłopoty? ¦ Jolka potrząsa głową. ?— Na razie nie. Dostałam zawieszenie wyroku. Nie mam osiem- nastu lat. Obiecali mi, że wrócą do tego w odpowiednim czasie. Jak ci się to podoba? — Nie myśl już o tym — powiada Anastazja. Na następnych lekcjach nikt nie wspomina o fizyku. O katastrofie zawiadamia pierwsza osoba, z którą się spotykają. Wszyscy przestrzegają tej zasady. W przeciwnym razie szkolny młynek zacinałby się zbyt często. Chociaż intensywność zajęć i tak zwalnia teraz swoje obroty, jak przed każdymi świętami. Wielkanoc w tym roku późna. Będzie przerwa świąteczna, jeszcze jeden z tylu innych pozorów. Jak mobilizacja kieszeni, zdobywanie kiełbasy i pieprzu do jajek. Na co dzień używa się dziwnego popiołku z torebek, udającego pieprz. W okresach przedświątecznych Lena przerzuca się na handel korzeniami i przyprawami. Pomarańczówka „Baczewskiego" sprzedaje się jak woda. Lena powiada, że w tym roku będzie miała prawdziwy pieprz. Dzwoni telefon. „Ki diabeł?" — myśli Anastazja. Wszyscy wiedzą, w jakich godzinach odbywają się lekcje. Nikt wtedy nie dzwoni. To jest uważane za brak delikatności. Wykładowca musi przerywać lekcje, a uczennice tracić minuty ze skrupulatnie wyliczonego rozkładu godzin. Anastazja ze zdenerwowania zaplątuje się w nogi krzesła. Koleżanki spoglądają na nią współczująco, posądzają Gabriela o przekorę. — Muszę się zobaczyć z Danka — mówi męski głos z bardzo daleka. — Powiedz jej, że czekam. Anastazja odkłada słuchawkę. Poznała głos Staśka, chociaż rozmawiała z nim raz w życiu i nie widziała go od tamtej niedzieli. Odwraca się od telefonu powoli i tak obojętnie, jak tylko potrafi, mimo że wyczuła w tonie Staśka coś niedobrego. Danka przygląda jej się zbyt natrętnie, jakby coś wiedziała lub czegoś się spodziewała. Anastazja usiłuje się tak zachować, aby nikt więcej się tego nie domyślił. — Przepraszam — mówi. To matka. Z pracy. Ciężko wytrzymać przy stole bez ruchu. Za oknami całe niebo w płomieniach. Dymy walą wprost na podwórze, chociaż do getta dalej, niżby się wydawało po odbiciu płomieni. Antek od kilku dni kręci się ze swoją rikszą obok murów getta. Lena siedzi na lekcjach, jakby (miała na kolanach granat. 57 Orientuje się, źe Antek nie zmienił postojów przypadkowo. Coś robi przy punktach przerzutu. Z rikszą to ułatwione, markuje zwyczajny postoj> Anastazja musiała kilka dni temu przejechać przez getto z meldunkiem. To się odbywa teraz tranzytem. Wie lepiej od innych przy tym stole, co się tam dzieje. Motorniczy miał gorącą przeprawę, ścigał się 2 p0ciskami. Kule gwizdały między wybitymi szybami wagonu i Anastazja musiała szukać schronienia na podłodze. „I nie wstrzymują komunikacji — myśli dziewczyna. — Są odważni jak bestie. A moja babka nie chce mi uwierzyć, że pali się cała dzielnica w środku miasta. Nawet Gabrielowi, chociaż on jest dla niej wyrocznią w sprawach militarnych. Nikomu nie chce uwierzyć. Przestała wychodzić na spacery, żeby jej ktoś nie zmusił do uwierzenia. Starzy ludzie są dziwni". Słychać serie za oknami. Wiatr przynosi nie tylko dym. Anastazja wychodzi do przedpokoju. Tam nie dobiegają odgłosy strzałów. — Czekam na ciebie — mówi Danka z ciemności. — Dzwonił, tak? Mam być tam, gdzie zawsze? Jestem skończona — rzuca nagle. — Mój stary zdecydował się podpisać volkslistę. Chcieli mu zabrać fabrykę. Teraz będzie robił dla frontu. Będzie nabijał butle tlenowe zamiast syfonów. Płacił dotąd olbrzymie łapówki. Oni nie chcą już łapówek. Potrzebują tlenu dla rannych. Przy-dusili mego ojca do muru. Anastazja nie widzi Danki w ciemności, ale i tak czuje, co się z nią dzieje. — Muszę iść z domu — szepce Danka. — Zaraz. Natychmiast. Tak jak stoję. Prosto od ciebie. Stało się. Stasiek mi obiecał, że da znać, kiedy będzie trzeba. Nie pozwolił mi uciekać z domu przedwcześnie. Ale teraz musiałabym iść do niemieckiego internatu. Jestem w wieku szkolnym. Słuchaj, nie będę już na ostatniej lekcji. Wytłumacz mnie jakoś, co? Dobra? Anastazja maca na ślepo po wieszaku, znajduje futro Danki, zapina jej guziki pod szyją jak małemu dziecku. — Słuchaj — mówi Danka gorączkowo — jak się już dobrze ukryję, będę brać od ciebie lekcje. Może potem będę mogła zdawać, jak myślisz? Chyba mnie nie wyrzucicie za mojego ojca? Nie wiem tylko, co zrobi szkoła. — Nic nie zrobi — mówi Anastazja. — Będziesz zdawać. Nie 58 martw się. Będziemy z Anką robić dla ciebie notatki. Wiesz, że ja nie stoję dobrze z matematyki. Anka załatwi fizykę i chemię. Jakby ci... jakby ci coś. było potrzeba, możesz do nas przyjść, i schować się u mnie. Słyszysz? \ Danka kiwa automatycznie głową. — Dobrze — mówi obojętnie. — Nigdy nie wiadomo, co i jak. Może się przyda. To cześć. Trzymaj się. ROZDZIAŁ 14 Ojciec Danki traktuje Anastazję jak przeciwnika, chociaż starała się go zmylić. Nie chciał zdjąć jesionki, nawet kapelusz trzyma w ręku i stoi. Jest-bliski wybuchu, ale hamuje się, ponieważ to Anastazja jest gospodynią w swoim domu i może go wyprosić, mimo lat, które ich dzielą. — Ale przecież wyszła od pani — mówi mężczyzna. — Od pani z domu. Musiała gdzieś pójść. — Pożegnałam się z nią jak zawsze — odpowiada Anastazja. — Nawet nie. My się nie żegnamy. Widujemy się codziennie. Ojciec Danki zatrzymuje wzrok na twarzy Anastazji. „Ile ty wiesz? — myśli, nie spuszczając z niej wzroku. — Niemożliwe, żeby Danka przyznała się komukolwiek do volkslisty. Z tej strony jestem bezpieczny". Odkłada kapelusz, rękawiczki i siada na krześle, które dawno na niego czekało. „Oho — myśli Anastazja — okazałam się twardsza, niż sądził. Głupia sytuacja. Nie życzę takiej wrogowi. To w końcu ojciec Danki. Ale co mam zrobić? Muszę jej bronić. Starsi mają swoje życie, domy, interesy. Będą zawsze o nie dbać. Każdy na swój sposób. Nie mogę mu jednak powiedzieć, jak jego sposób wydaje mi się okropny". — To przykra sprawa — mówi ojciec Danki. — Nie chciałem pani w nią wciągać. W ogóle, nikogo. Chodzi mi o Dankę. O jej matkę. Mam w fabryce robotnika, to jest... miałem. Do wczoraj. Danka zadurzyła się w tym smarkaczu. Teraz jestem zmuszony działać. Nie chciałem tego, naprawdę, może mi pani wierzyć. Niech mi pani tylko powie, gdzie on jest w tej chwili? Ona jest po prostu u niego. Cała historia. Rozmawiałem już z waszą dyrektorką, ale w szkole nic nie wiedzą. 59 — Przykro mi — mówi Anastazja i czuje, jak* czerwień oblewa jej policzki. Nie może tego opanować i miesza się jeszcze bardziej. — Ja nawet nie wiedziałam, że Danka kogoś ma. Ona jest skryta. I... i nie opowiadałaby o tym, jeżeli ten ktoś u pana pracował. •— Może wobec tego przyjaźniła się z którąś z pani koleżanek bliżej? Może która z was pomoże mi ją odszukać. Anastazja spuszcza oczy, ponieważ w głosie starszego, siwiejącego człowieka słychać błaganie. „Podpisał volkslistę. Podpisał volkslistę — powtarza w myślach w odruchu samoobrony. — Nigdy się nic od ciebie nie dowie". Anastazja siada na opuszczonym przez gościa krześle. Jest zupełnie roztrzęsiona. Została przyzwyczajona do szacunku wobec starszych, własnych rodziców, bliskich i znajomych. Wydaje jej się, że ojciec Danki nie wyszedł przekonany. A może nawet z podejrzeniem, że ona wie więcej, niżby sobie życzył. „Jak ostrzec Dankę i Staśka — myśli w popłochu. — Gdzie ich szukać? Sama nie wiem, gdzie ich szukać. Coś trzeba zrobić. Pojadę do dyrektorki. Wspomniał, że rozmawiał w szkole. Los Danki zależy od tego, co powiedział dyrektorce. Jeżeli ona nam pomoże..." Anastazja zastaje dyrektorkę w mieszkaniu. Od progu czuje, że jest niepożądanym gościem, ale nie może zrezygnować z rozmowy. Wyraz desperacji na twarzy Anastazji skłania starszą kobietę do zaproszenia dziewczyny w głąb mieszkania. — Jeżeli przyjechałaś w sprawie Danki — zaczyna dyrektorka, zanim Anastazja otworzyła usta — to oświadczam ci, że nie mam nic do powiedzenia o siedemnastoletniej dziewczynie, która ucieka z domu. I dokąd? Nie ma co owijać w bawełnę. „Dlaczego ojciec czy matka pozostają dla każdego poza wszelkimi zarzutami? — myśli Anastazja. — Zawsze i w każdej sytuacji?" — Ojciec Danki podpisał volkslistę — mówi szybko i po zmianie, jaka zachodzi na twarzy dyrektorki, wie, że ją trafiła. Zbyt mocno. Od razu zdaje sobie sprawę, że to się może obrócić przeciwko niej, bo dyrektorka wyszła ze starej szkoły pedagogów 60 i uczennica nie jest dla niej nigdy partnerem do rozmów. Zwłaszcza gdy z miejsca stawia autorytet na słabszej pozycji. Anastazja czujnie śledzi zmienne stany ducha miotające ikobietą, która przez jedenaście łat trzymała je wszystkie żelazną ręką. Z ulgą spostrzega, że dyrektorka ustępuje przed jedną z okoliczności, jaką codziennie niesie teraz życie. Milczenie trwa zbyt długo i Anastazji robi się przykro za klęskę autorytetu, który w jakiejś mierze był także autorytetem dla niej. — Danka przejdzie na inny komplet — odzywa się wreszcie dyrektorka i sięga po swój plan z siecią mieszkań. To jest prawie plan miasta. — Praga — mówi z namysłem. — To niewygodnie, daleko. Ale... pewnie. Anastazja rozumie, że w tym jednym słowie mieszczą się wszystkie niedopowiedzenia, których dyrektorka nigdy nie zechce wyjaśnić. W tej chwili ważne jest tylko to, aby nikt Danki nie znalazł i nie poszedł jej śladem. — Dasz jej znać — mówi dyrektorka, co również oznacza, że i w przyszłości nie chce nic wiedzieć o miejscu pobytu Danki. „Nigdy jej nie lubiłam — myśli Anastazja już na ulicy. —> Trzeba jednak przyznać, że umie i zawsze umiała znaleźć się w każdej sytuacji. A to jest ważniejsze niż budzenie sympatii. Danka powinna niedługo zjawić się po lekcje. W jej położeniu zezwolenie na normalną naukę dużo znaczy". Następnego dnia przychodzi na komplet notatka podpisana ręką dyrektorki, zwalniająca Dankę ze szkolnych opłat. * * * Anastazja podpiera Gabriela ramieniem, nawet w ciemności korytarza widzi, że chłopak jest zupełnie pijany. Nie robi mu jednak wymówek, chociaż sprawił jej przykrość i po raz pierwszy — zawiódł. Chciałaby go posadzić przy stole ze względu na dziadków. Staruszkowie czekali na wielkanocny obiad, są przejęci pierwszym oficjalnym wystąpieniem Gabriela w charakterze narzeczonego. Anastazja wie, że w czasach ich młodości takie sprawy miały swoją wagę, a dla starych ludzi wojna zmienia, życie tylko na tyle, na ile zmuszają do tego okoliczności. Jest zrozpaczona, bo mimo wysiłków Gabriel z trudem utrzymuje się na nogach. Matka od pierwszego wejrzenia ocenia sytuację i daje fi! znać Anastazji, że jedynym ratunkiem jest niedostrzeganie stanu Gabriela. — Pani jest nadzwyczajna — mówi Gabriel z wysiłkiem. — Ja jej to powiedziałem pierwszego dnia. Pamięta pani ten wieczór, kiedy tu przyszedłem? Bo ja — tak. „Kawał spryciarza z tego Gabriela — myśli Anastazja. — Umie rozmawiać z kobietami. Jakby nie zauważał różnicy wieku między sobą i moją matką". Obie z matką widzą jednak, że babka jest zupełnie wytrącona z równowagi. Nigdy pewnie nie siadała do uroczystego obiadu z narzeczonym, który by się tak zachowywał. W jej pojęciu narzeczony w ogóle nie powinien stać na rozchwianych nogach. „Ma poniekąd rację — myśli dziewczyna. — Niech się zresztą dzieje, ce chce. Nie mam już siły do tego życia, które teraz mamy. Wszystko jedno. Grunt, że jakoś usiadł i nie spadł z krzesła. Obiecał mi, że katastrofy nie będzie". Oczy Gabriela rzeczywiście tracą alkoholową mgiełkę i momentami, gdy czerwień pożarów mocniej zabarwia ścianę pokoju, stają się śmiertelnie trzeźwe. Anastazji wpada do głowy, że Gabriel jest bardziej trzeźwy, niżby chciał, i matka też to już zauważyła. — Napije się pan? — mówi matka niespodziewanie. Anastazja wykonuje gest protestu, ale Gabriel uśmiecha się przytomnie. — Nie, proszę pani — mówi całkiem wyraźnie. — Chciałbym. Zgadła pani. Nie mogę się od rana wykończyć. Nie daje rady. Za dużo dymu. Brakuje nam kilkuset karabinów maszynowych i drobiazgu... kilku samolotów. — Do czego? — pyta babka ze zdziwieniem. — A do niczego... do niczego, proszę pani — mówi Gabriel nie wykraczając poza umowę między nim a babką. Zgodzili się milcząco, że starsza pani nie wie tego, o czym wiedzą wszyscy. Gabriel sięga do kieszeni i wyciąga stamtąd kłębek ze szmatek, kładzie go na stole między talerzem z kiełbasą i jajkami na twardo. Jajka są posypane prawdziwym pieprzem od Leny. Z brudnej, wystrzępionej chusteczki wysypują się złote, carskie ruble. Babka z błędnym wyrazem w oczach patrzy to na chusteczkę, to na twarz narzeczonego, na „świnki" i narzeczonego. 8!> „Boże drogi — myśli Anastazja — niech to się już skończy!" — Widzi pani — Gabriel zwraca się tylko do matki, jakby nikogo więcej nie było, jakby tylko w niej był (ratunek, i Anastazja go rozumie. — Znalazłem to wczoraj za murem. Wyrzucają przez okna kosztowności, gdy nie mogą już uciec z mieszkania. Podpalają im domy, odcinają odwrót. Kto wyjdzie, trafia na ogień z karabinów maszynowych. Niektórzy wybierają całopalenie. Matka spokojnie bierze ze stołu chusteczkę, zawija w nią monety bardzo dokładnie i starannie. — Widziałem to wszystko — bełkocze Gabriel — widziałem to na własne oczy! Matka wyciąga do Gabriela węzełek. — Niech pan to położy gdzieś dalej — mówi. — Niech pan tego nie nosi w kieszeni. Za murem szaleje tyfus. Niech pan się z nami napije. — Wie pani, co ja z tym zrobię? Kupię za to automat. Od jakiegoś szkopa. Jakiś szkop sprzeda mi za to automat. Zrobię z niega szmatę, dezertera. Niech mnie szlag trafi, jeżeli któryś z nich nie da mi za to automatu. Za te ruble. Wyblakłe, błękitne oczy babki otwierają się coraz szerzej, usta składają się w podkówkę. Gabriel nagle wstaje od wielkanocnego stołu i sztywno zmierza w stronę tapczanu. „No, koniec — myśli Anastazja z ulgą. — Leży jak długi. W samą porę". Mimo wszystko przełyka jajko. Gabriel chrapie za jej plecami coraz głośniej. Wszyscy przy stole przebrnęli jakoś przez kiełbasę i pieczeń wołową, czekają, jak na zbawienie, aż babka ruszy się z krzesła. Starsza pani odchodzi wreszcie nie widziana i nie pytana, ma na długo dosyć proszonych obiadów i przyjaciół Anastazji. „Wątpliwe, żeby Gabriel obudził się przed wieczorem" — myśli dziewczyna, kątem oka przyglądając się matce. Rodzice Gabriela składają jej właśnie życzenia przez telefon. — Gabriel? — powtarza matka niespiesznie. — Owszem, jest. Bawimy się? Tak. Dobrze. Oczywiście. Kiedy wróci? Sądzę, że nieprędko. Nie, nie sprawia nam kłopotu. Do telefonu? Może podejść, ale oni są na końcu mieszkania. Czy mam go zawołać? „Co matka arobi, jeżeli ona każe go zawołać?" — myśli Ana- 83 stazja z takim napięciem, że ?i??.^ sztywnieją i zupełnie nieruchomieje na krześle. Matka 0(^? Jda słuchawkę. Ledwo pierwsza godzina, a w pokoju czerwę,/5- fył. Twarz Gabriela nabiera indiańskiej mroczności, niesamo\vAe wygląda. Anastazja porywa się z krzesła i zaciąga roletę. Q briel przewraca się na drugi bok, przestaje wydawać się martwy i dziewczyna czuje bezsensowną ulgę. Gabriel budzi się o piątej — leawie otwiera oczy, zaczyna szukać po kieszeniach swojego węzełka, — Rozrabiałem, co? — pyta, mrucząc niewyraźnie. — Na tym można złamać kark — mówi Anastazja najobojęt-niej, jak potrafi — na kupowaniu automatu. Ale widzi, że nic innego nie zadowoli Gabriela. „Beznadziejne, tłumaczyć. On sobie to wymyślił — stwierdza z chłodem. — Wiem, co to znaczy, bo czasem sama coś wymyślę i nie ma na mnie sposobu. Automat to nie pistolet wymieniony na złoto w jakiejś bramie, ale nawet pięć pistoletów nie sprawiłoby mu już satysfakcji. Chociaż w mieście coś małego jest bardziej użyteczne, łatwiejsze do schowania. W jaki sposób on się znalazł za murem? Co tam robił?" — Wyglądam, jakbym wylazł z łóżka — mówi Gabriel i uśmiecha się złośliwie. -— Wyobrażasz sobie? — Hm? Rzeczywiście — stwierdza Anastazja bez zainteresowania. — Garnitur wymiętosiłeś. ROZDZIAŁ 15 Oko Danki nie wygląda dobrze. Anastazja tyle nauczyła się na kursach. Ta wiedza przydała jej się szybciej, niż mogła sobie wyobrazić. Zrobiła opatrunek, ale obawia się, że odłamek tkwi w gałce ocznej. Powieka jest rozharatana, przecięta skroń i kawałek policzka. To powierzchowne, na szczęście, ale zostanie jej blizna. Pamiątka po miłości. „Dlaczego w krytycznych chwilach robię głupie spostrzeżenia? _ myśli Anastazja. — Do niczego nie pasujące. Niepotrzebnie chodziłam do dyrektorki. Danka może wracać na nasz komplet. Skończyło się. Miłość i reszta. Tu jednak potrzeba lekarza. Danka może stracić oko". 04 Anastazja rozważa, czy poszukać lekarza z Chałubińskiego,.czy zadzwonić do Małej Pani. — Nikt cię nie śledził? —¦ pyta. — Kluczyłam — mówi Danka. — Nie szłam tu wprost. Ale zaczęło mocniej krwawić. Bałam się, że wyda mnie rana. „Każdy leciałby najpierw opatrzyć oko — myśli Anastazja. — Jak z tym przeszła przez miasto? Taki kawał, z Okęcia. Chyba uratowała ją Wielkanoc. Drugie święto. Na ulicach puchy. Żandarmi też jedzą kiełbasę. Trzeba gdzieś upłynnić zakrwawione chusteczki, jej szalik". — To jego szkoła — mówi Danka i uśmiecha się lekko. — On miał żelazne nerwy. Cały czas, jak biegłam przez Pole Mokotowskie, robiłam wszystko, tak wybierałam drogę i potem ulice, jak on by szedł. Gdyby to on musiał uciekać. Gdyby to on — ocalał. Dresacz przebiega po krzyżu, kiedy się na nią patrzy. Zupełnie zobojętniała. Mała Pani o nic nie pyta. Ranny to ranny. Anastazja dostaje adres lekarza. Oko Danki przez tę godzinę spuchło katastrofalnie. Mowy nie ma, żeby się mogła pokazać na ulicy. Musi tu teraz siedzieć u Anastazji. '„Coś trzeba powiedzieć matce — myśli Anastazja. — Cokolwiek. A może to, co było?" Doktor męczy się przy wyciąganiu odłamka z rogówki. Nie ma odpowiedniej żarówki, światło ledwie się pstrzy, a i tak dobrze, że w ogóle jest — z okazji Wielkanocy. Cienki kawałek stali tkwi w rogówce, podobny do żelaznego opiłka. Ulga. Oko nie jest zagrożone. Danka będzie widzieć, gdy zejdzie ten siniec wielkości pięści. t Anastazja trzyma na dłoni mikroskopijny odłamek granatu, który zabił Staśka. „Jeszcze niedawno siedział między nami, w tym pokoju. Jedyny raz i ostatni". Anastazja waha się, nie wie, czy Danka zechce to zatrzymać, kawałek żelaza. Pamiątkę. — Wyrzuć to — mówi Danka niespokojnie. — Wyrzuć to. Nie chcę tego. Nie chcę tego pamiętać. Byłoby lepiej, gdyby się położyła, siedzi już kilka godzin na jednym miejscu. Sen uspokorłby jej zranione oko. Ile dni będzie to odtwarzać w pamięci? Ciągle przeżywa tamte sceny od no- 5 Przed godziną „W" 85 wa Drewniak na Okęciu. Mieli tam jedną izbę. Była u niego ledwo kilka dni. „Chyba niecały tydzień — myśli Anastazja. — Kiedy on dzwonił? Przed świętami. Na krótko. W czasie łaciny. Za dobrze pamiętam ten telefon". Wstał rano. Danka jeszcze leżała pod kołdrą. Stasiek zabrał się do sprawdzania zapalników przy granatach. Spieszył się. Granaty dostarczyli mu wieczorem, w pierwsze święto. W drugie miały się znaleźć za murem. Granat wybuchnął mu w ręku. Rozerwało go na miejscu. Zdemolowało część drewniaka. Był lichy, pamiętał pierwszą wojnę światową. Niedaleko — koszary. Danka usłyszała syrenę alarmową z koszar zaraz po wybuchu. Musiała się ubrać, załeżyć suknię, pończochy. Szukać tego wśród przewróconych mebli, zbryzganych jego krwią, w wyciu syreny koszarowej. Wybiegła z domku, przecięła pole, wydostała się na ulicę, do miasta. Dopiero potem zorientowała się, że jest ranna. Zawiązała twarz apaszką, później przyłożyła chusteczkę. Jedno i drugie szybko nasiąkło krwią. Wybiegając na ulicę, usłyszała za plecami niemieckie krzyki. Zdążyła uciec. Teraz próbuje się położyć, ale zaraz wstaje. Anastazja widzi, że ona nie robi tego świadomie. Jakby ją unosiła samoczynna sprężyna. — Wiesz — mówi nagle Danka — na drzwiach wisiało moje palto. Spadło razem z hakiem na ziemię. Przy wybuchu. Musiałam je zabrać. Tam była w kieszeni moja legitymacja. Fabryczna. O n zawsze mówił: „Żadnych papierków. Nie zostawiaj żadnych papierów". Jak brałam palto, trafiłam na jego rękę. Osobno. Rozumiesz? • „Mój Boże, niech przestanie o tym myśleć! Co zrobić, żeby jej pomóc!" — A głowy nie mogłam znaleźć. To... to najgorsze. — Przestań! — mówi Anastazja. — Zamknij się. Kładź się. Danka kładzie się nagle pokornie, sztywność znika, jej mięśnie rozluźniają się. Jest jak kłębek szmatek rzucony na tapczan, bezwolny i nareszcie pusty. Jest teraz tak cicho w pokoju, że Anastazja słyszy delikatne trzaski drewna w starej, od jej dzieciństwa stojącej tu szafie. Ga * * • Słońce opala, ale od Wisły jeszcze ciągnie. Korzystają z dachu kamienicy Leny. To ich stary wynalazek. Opatentowany. Dokonali go w pierwszym roku wojny. O wakacjach nie było mowy. I nie ma. Byli przyzwyczajeni do letniego exodusu z miasta. Czymś trzeba było to zastąpić. Anastazja nie pamięta, kto pierwszy wylazł na swój dach. I kto wymyślił tam wakacje za pomocą czterech zbitych desek, zabezpieczających przed jego spadzistością. „Zabawne — myśli Anastazja — moje najlepsze wakacje to te — dachowe". Z początku Wisła nie istniała jako plaża. Z okupacją trzeba się było oswajać. Dach był nie tylko izolacją od wojny, ale i kryjówką. Był przygodą. Obok komina, bliżej nieba. To po ziemi pełzały zielone mundury. Oni tutaj gapili się w błękit nieba przyćmiony chmurą miejskich sadzy. Nikt się nie przejmował sadzami. Teraz, w lecie, Anastazja chodzi z Gabrielem nad Wisłę, ale póki ciągnie od wody, przypominają sobie dachowe wakacje. Maj na dachu przypieka, jak należy. Antek odstawia w południe rikszę na podwórze i zjawia się obok komina. — Niech stracę — mówi — dwie stówy mniej. Takie słońce! Antek rozbiera się z taką swobodą, jakby stał na wiślanym piasku, jakby nie brakowało stąd pięciu kroków do nieba. W oczach Leny pojawia się irytacja. Zawsze ta brawura. Deski są zbite na słowo honoru i mają chyba znaczenie tylko psychologiczne. — Wylądujesz zaraz o sześć pięter niżej — mówi Lena. — Ee tam — krzywi się Antek. Trzyma się komina i kuca obok Leny. Jest w slipach z białym paskiem przez środek. Ciało Leny wygląda, jakby urodziła się Mulatką. — Ale jestem czarna! — mówi Lena i przykłada swoje ramię do jego ręki. — To sadza — stwierdza Antek lakonicznie. Jest bielszy od Leny, musi przepedałować swoje godziny. Rodzina chce jeść nawet w maju. Trzeba mieć na kawę w „Swannie" i na pomarań-czówkę w „Bodedze". Na skok za miasto. Zaczyna się lato i razem z nim inne wydatki. Antek pisze palcem po nagim udzie Leny. Wychodzą z tego 81 ładne esy-floresy. Sadza zmieszana z masłem kakaowym daje nieoczekiwany efekt. Twarz Leny jest także nakrapiana jak indycze jajo. Lena ma dobrą cerę, ani piega. Sadze upodobniły ją do smarkatego piegusa i nawet nie wygląda z tym źle. Antek wybucha śmiechem i rozkłada się na spadzistości dachu. Blacha grzeje błogo w plecy. Z daleka wiatr przynosi pogwizdywanie syren fabrycznych. Sielanka. Południowe godziny. Italia warszawska. „Zdaje mi się, że nie wolałabym znaleźć się w tamtej — myśli Anastazja. — Ta wystarcza nam idealnie". Leżą jak śledzie w beczce, ocierając się o siebie naoliwionymi ramionami, które powoli, ulotnie pokrywa sadza. Opierają stopy o cztery deski, nie zastanawiając się nad ich wytrzymałością. Nic do siebie nie gadają. Później zakładają szorty i przebiegają w nich ulicę. Tylko zęby błyskają w umorusanych twarzach i życie jest jeszcze lepsze. Syrena przestała gwizdać. Oko Danki jest już w porządku. Siedzi naprzeciwko Anastazji na kompletach. Po drugiej stronie stołu w jadalni. Jak dawniej. Nie mieszka w domu od Wielkanocy. Ojciec wynajął jej pokój na Marszałkowskiej. Gestapo po wybuchu w pobliżu koszar zaczęło kręcić się koło fabryki. Wypytywali o robotnika, który mieszkał w drewniaku. Ale Stasiek zwolnił się z pracy wcześniej, przed katastrofą, i ojciec Danki jest w połowie kryty. Nie potrafi tylko dostatecznie przekonywająco wytłumaczyć zniknięcia własnej córki. Robotnicy w fabryce wiedzieli, że poszła z domu przed śmiercią kolegi. Niemcy sprawdzili to, przesłuchując załogę. Zeznania robotników i rodziców Danki pokrywały się ze sobą, w ten sposób sprawa została na razie sprowadzona do romansu. Mimo to koło rodziców Danki — śmierdzi. Nie są pewni ani dnia, ani godziny. Jej ojciec przybrał taktykę otwartą. Nie rusza się od fabryki. Nie ruszają się z domu, on i jego żona. „Nie wiadomo, dlaczego jeszcze go nie wzięli — myśli Anastazja. — Prawdopodobnie jest im potrzebna ta fabryczka. Konkretnie ten człowiek. Zna ją, sam ją zbudował i prowadzi całe życie. Do czegoś go potrzebują, chociaż od kilku tygodni dali mu treuhandera. Za długo zwlekał z volkslistą. I już jej nie pod- 88 pisze. Stasiek zapłacił za to własnym życiem. Ktoś musiał zostać rozszarpany przez granat po to, aby ktoś inny nie podpisał jednego papierka. Dlaczego tak właśnie w życiu bywa? Przypadek? Ojciec Danki uznał jednak przewagę tego przypadku'. Danka wydaje się zupełnie spokojna. A może więcej. Całe jej życie już się rozegrało. Cokolwiek się jeszcze zdarzy — to będzie tylko epilog. Nawet jeżeli zdobędzie zawód, wyjdzie cało z tej wojny, będzie mięć męża, jakiegoś mężczyznę i jego dzieci. Jej opanowanie świadczy o pogodzeniu się z losem. Anastazja wolałaby, żeby Danka się zbuntowała, i rodzony ojciec Danki jest w głębi duszy tego samego zdania, chociaż jej spojrzenie z jakiejś ogromnej odległości na to, co się stało, ułatwiło mu porozumienie się z córką. Pieniądze nic już dla niego nie znaczą ani fabryka. Załamał się tak, jak Danka trochę wcześniej, gdy musiała wszystko zostawić, dom i szkołę, rodzinę i koleżanki. Odejść. „Kochają się mimo wszystko — myśli Anastazja. — To widać". Antek przewraca się na bok. Plecy ma odciśnięte od blachy. Tuli się do dachu jak do dziewczyny i mruczy niechętnie. Będzie musiał siadać na rikszę, zaraz. Zostawić dach, słońce i Lenę. Niebo w sadzach. To przykre. Ciepło ^rozleniwia. Nawet na kompletach trudno wysiedzieć w maju, chociaż to jest nauka pół-prywatna. Anastazja jeszcze pamięta szkolne wiosny. Rzędy ławek na wiosnę stają się czymś przygnębiającym. We własnym mieszkaniu, jakkolwiek by było, człowiek jest na wolnej stopie. Wkuwa też z wolnej stopy. To w jakiś sposób łagodzi sprawę. Wolny wybór z przymusu. Głowa Gabriela ukazuje się nad otwartą klapą. Oparty na rękach winduje się w górę, przerzuca nogi na dach. Małe ćwiczenie gimnastyczne. Popis na rzecz piegowatej Leny. Gabriel wybucha śmiechem. Twarz Leny przyprawiła go o taką radość. — Daj lusterko — mówi Lena do Antka. Rozsmarowuje swoje piegi tłustym palcem. Zabieg kosmetyczny poprawia samopoczucie. Lena rzuca ukośne spojrzenie na przykucniętego obok Gabriela. Chłopak nie może oderwać wzroku od obfitości jej kształtów. Anastazja przygląda się złośliwie oficerkom Gabriela. Nawet w czterdziestostopniowy upał Gabriel 69 nie rozstaje się z bryczesami. Uważa, że bez nich jego fason byłby do połowy zniwelowany. Gabriel widzi dezaprobatę Anastazji dla swego .stroju. Wolałby uniknąć jej złośliwych szpilek, a to się da zrobić pod warunkiem zaniechania wszelkich podziwów pod adresem Leny. Demonstruje więc nagłą obojętność dla jej powabów. Jego naiwna, męska chytrość wprawia Anastazję zawsze w jednakową pasję. Gabriel za każdym razem dziwi się i bawi atakami zazdrości Anastazji, nie przychodzi mu jednak do głowy zmiana taktyki. „Mówi się, że mężczyźni są mądrzy — myśli Anastazja. — Najgłupsza dziewczyna nie powtarza dwa razy tego samego błędu w postępowaniu z mężczyzną, jeżeli jej na nim zależy. To jego dziecinne manewry, które mają mnie ugłaskać. Dawno powinien wiedzieć, że nić mnie więcej nie irytuje niż jego nagły infantylizm. Czy on się w ten sposób zniża do mego poziomu? I w ogóle idiotyczne pomysły drapać się w upał na dach w butach z cholewami. W jaki sposób będzie je tutaj ściągał? Zawsze potrzebuje do tego dwóch osób. Na mnie nie ma co liczyć. Obsta-lował sobie oficerki tamujące niemal dopływ krwi do łydek". — Ciekawe — mówi głośno — czy ty w nich także sypiasz? Gabriel parska śmiechem, rezygnuje nawet z ulubionego manewru naiwnego zdziwienia: skąd wziął się zły humor Anastazji. Zmusił ją do przyznania się wobec innych, że jej na nim zależy. Jego miłość własna została przyjemnie pogłaskana. Anastazja jest teraz zła na siebie, dała się sprowokować, ale przy Lenie czuje się zawsze, jakby była fizycznie spokrewniona z deską, o którą opiera umorusane stopy. Mniej cieszy fakt, że Lena nie wygląda tak dobrze w szortach ani w wizytowej sukience. — Nie będę się dziś opalał — mówi Gabriel, niedbale informując towarzystwo, że jego strój jest zupełnie stosowny. — Nie mam czasu. Muszę jeszcze skoczyć na Pragę. Chciałem tylko zobaczyć, co słychać na dachu. Jak się beze mnie bawicie. Antek spina nogawki swoich spodni. Robi niezdecydowany ruch ręką, który ma oznaczać, jak przykro jest zarabiać, gdy inni się byczą. Znika w otworze. Schodki na strych jeszcze skrzypią pod jego stopami. Potem z podwórka dobiega „Lili-Marlen". Antek gwiżdże ostro, czysto. Dźwięk gruchnie, jakby dobywał się z bębna, 70 to Antek wjechał na rikszy w bramę. Jego gwizd dolatuje jeszcze z ulicy przez watę z powietrza, sadzy i dymu. Już pedałuje po jezdni. Anastazja przetacza się po rozpalonym dachu na puste miejsce Antka. Tarza się w sadzy. Gabriel patrzy na nią ironicznie. Przeważnie jednak wie, w jakim celu Anastazja coś robi albo mówi. Teraz też. Starannie strzepuje pyłki z bryczesów, stwierdzając, że porządne ubranie nie nadaje się na ten dach. — No to po coś tu w ogóle przychodził — prycha Anastazja. — Myśmy za tobą nie tęsknili! Gabriel chowa głowę w ramiona, trzęsie się ze śmiechu. — Wieczorem do ciebie przyjdę — mówi i wystudiowanym manewrem gimnastycznym ląduje na schodkach. — Cześć! — woła jego znikająca głowa. — Wy się zawsze tak żrecie? — pyta Lena leniwie. — Zabawne. Wy się nawet umiecie kłócić bez gadania. — Lena uśmiecha się w niebo. Anastazja nie odpowiada. Między nią a Gabrielem zawsze przepływa prąd napięcia, gdy są razem. Niezależnie od dnia i humoru. — Nie możesz tego przerwać? — ciekawi się Lena pogodnie. — Ja bym pękła po dwóch dniach. Jak balonik. Za bardzo nadmuchany. „Tego nie można rozładować — myśli Anastazja. — To się robi samo. Jak ładunki elektryczne. Wykluczone, żebym jej to wytłumaczyła". — Wy się nigdy ze sobą nie dogadacie, wiesz? — mówi Lena spokojnie. — Beznadziejna sprawa. Ale musicie się naprawdę lubić, jeżeli to tak długo trwa. Gabriel się z nikim nigdzie nie pokazuje. Sterczy przy tobie. Coś go zagwoździło, chociaż jest tym wyraźnie zirytowany. Antek zna dawno Gabrielą, wiesz? Dobrze go zna. Gabriel jest w tobie zakochany. Inaczej by tak nie wsiąkł. Złożysz ze mną koc? Trzeba iść. Słońce się przesunęło. Jestem głodna. Gabriel zjawia się przed zmierzchem, przynosi ze sobą zapach ulicznego kurzu niesionego wiatrem i przepoconej koszuli. Włosy ma rozwiane. Anastazję ogarnia nagła niechęć do porozrzucanych 71 na stole kartek i książek pomieszanych z notatkami. Całoroczne wyciągi z historii, z literatury polskiej i niemieckiej. Siedzi teraz nad nimi całymi godzinami. Tegoroczne wyniki zaważą na maturze. — Wyjdziemy? — mówi Gabriel. — Nie masz pojęcia, jaki ciepły wieczór. Jeszcze dwie'godziny czasu. Z hakiem. Anastazja chwyta sweter, wybiegają na schody jak dwa szczeniaki. Na podwórzowym skwerku, obok figury Matki Boskiej, między śmietnikami, kwitnie liliowy bez. Krzak jest stary. To już nie krzak, wielkie drzewo z sękatymi, ciemnymi gałęziami. Nadaje się do wycięcia, ale tej wiosny rozbuchanej ciepłem kwitnie jak młody. Idą Alejami do Myśliwieckiej, w dół spadkiem ulicy i zaszywają się na Profesorskiej. To właściwie nie jest uliczka — ot, taki miejski żarcik. Kilka schodków zamkniętych w szpalerze bzów. Nad nimi kwiatowy tunel i tabliczka z nazwą. Siadają pod bzami. Miejska cisza aż dzwoni. Z wysokości schodków widok na dachy Rozbratu i Fabrycznej. Dalej — Wisła. Ale jej nie widać. Ciągnie tylko zapach od rzeki. Wiosennej wody, rozlanej, ale już wartko biegnącej. Anastazja opiera się o ramię Gabriela. Jego ręka obejmuje jej plecy. Oboje wchłaniają ściszone odgłosy miasta. Kasztany rozwinęły już wielkie liście. Natura naokoło nic nie wie o wojnie. — Kiedy to się zacznie? — mówi Gabriel do siebie. — Co? W tym roku? Mam już tego dość. Czekania. Kiedy wyciągniemy nareszcie te spluwy z kieszeni? „Może wojna skończy się tego roku, ale tego lata na pewno nie — myśli Anastazja. — Nie wygląda na to. Na wiosnę czekanie nuży. Lepiej czeka się zimą. W takie dni, jak dziś, człowiek nie może znieść niepewności. Uciekłby od tego wszystkiego na koniec świata albo wyskoczył nie w porę. Chłopaków musi to gnębić więcej". Gabriel zapomniał o elegancji i rozkłada marynarkę na schodku. Od kamienia jeszcze ciągnie, słońce nie potrafi go nagrzać na dobre. Przez koszulę Anastazja czuje lepiej ciepło jego ramienia. To pomaga, gdy życie staje się nieznośne nawet w słońcu i na wiosnę. Nawet gdy jest się we dwoje i można się porozumieć co do spraw, które się jedynie i naprawdę liczą. 72 — Na co oni ciągle czekają? — mówi Gabriel w zamyśleniu. —¦ Można by już mocniej szarpnąć tych drani. Zmiękli. Można by w lasach zacząć większe akcje. Poszedłbym wtedy do lasu. Politechnikę zrobiłoby się później. Słońce zaszło i od cienia zieleni, od liści i kwiatów wezbranych sokami zaczyna także ciągnąć chłód. Dreszcz przebiega po plecach. Gabriel pomaga Anastazji włożyć sweter. Otrzepuje marynarkę i zarzuca ją sobie niedbale na barki. Drapią się pod górę, w Aleje. Znużeni nie wiadomo czym, niechętnie, w milczeniu. ROZDZIAŁ 16 Anastazja zdała do drugiej licealnej. Ma wakacje wojenne i warszawskie. Z Pawiaka jakiś kolejarz przyniósł gryps. PodaŁ w drzwiach śkraweczek bibułki i zniknął. Szkoła dowiedziała się z niego, że fizyk odjechał transportem do Oświęcimia. Tydzień temu jeszcze żył, do połowy czerwca. Nie został zakładnikiem, nie był nawet przesłuchiwany. Lena powiada, że są ludzie, którzy przetrzymują Oświęcim. Kursy sanitarne skończone. Anastazja dostała zadanie, które sprawia jej kłopot. Każda musi w ciągu lata skompletować sobie torbę osobistą. Spis dali im po egzaminie z teorii. Nie zemdlała na sali operacyjnej. Jej chrzest odbył się w szpitalu Dzieciątka Jezus. Zastosowali wobec niej taryfę ulgową — ślepa kiszka. A może to kwestia przypadku. Inne asystowały przy cesarskich cięciach, operacjach dwunastnicy i żołądka. Jednej trafiła się trepanacja czaszki i tej współczuły zbiorowo. Anastazja chce sobie skompletować torbę osobistą, mimo że nie zostaje w sanitariacie. Arno jest tego samego zdania. Marta wietrzy w. tym dalszy ciąg podstępu. Mała Pani uśmiecha eię i powiada, że każda ilość materiałów sanitarnych przydaje się na wojnie. Torba ma być wykonana z szarego płótna, z naszytym czerwonym krzyżem. Zapinana na klapę. Na pasku — jak konduktorka. Anastazja dostała wykrój z papieru, ale w swoim życiu nic jeszcze nie uszyła prosto. „Będzie, jaka będzie — myśli dziewczyna. — Grunt — użytkowa. Znalazła w domu szare płótno, starą, czerwoną aksamitkę. 73 Pod tym względem koszty minimialne, ale zestaw leków i bandaży wymaga pieniężnego wkładu. Anastazja jest ciągle Ibez grosza i trzeba by było wtajemniczać matkę. Matka żyje nadal w poczuciu bezpieczeństwa. Komplety nikogo już nie przerażają. Decyduje zresztą konieczność. Nikt się nie godzi na analfabetyzm syna lub córki. Szkoła jest ryzykiem potrzebnym. W szpitaliku na Złotej — zastój. Lena mówi, że handel znów gorzej idzie. Chęć nabywania różnych przedmiotów jest także zależna od stanu ludzkiego ducha. Lena mogłaby napisać traktat o współzależności strachu i obrotów handlowych. Od kiedy padło getto, urwał się handel przerzutowy przez mury. To lato ma zapach spalenizny, na nikogo dobrze nie wpływają takie odory. Od czasu do czasu wypełzają jeszcze z kanałów ludzkie szkielety. Niedobitki powstania w getcie. Rzadko można coś pomóc tym ludziom. Nie imają szans na przejście dwóch kroków ulicą. Zdradza ich sam czas egzystowania pod ziemią. Strzały wokół włazów do kanałów rozlegają się nocą i dniem. Prawo przestało istnieć, nawet ten pozór prawa, który obowiązywał od września 39 roku. „Prawo! — myśli Anastazja. — Czym ono w ogóle jest? W szkole uczono nas prawa i w domu. Czego nauczyliśmy się wszyscy w praktyce?" — Po co ty się gryziesz takimi rzeczami? — mówi Lena z pogardą. — Zawsze coś sobie wymyślisz. Diabli wiedzą, skąd ty to bierzesz i zatruwasz człowiekowi życie. „Rzeczywiście, zatruwam — myśli Anastazja. — Ma rację". Jolka siedzi obok nich, na trawie. Od swojej sprawy nie bierze udziału w dyskusjach. Nie może pozbyć się podejrzliwości. Do całego świata. Ma własne doświadczenie w zakresie prawa. — Skaczesz z trampoliny? — pyta Lena. — Co? Anastazja nie zabrała z domu czepka, a wieczorem wybiera się z Gabrielem do Szelestowskich. Szkoda włosów. Lena porywa się z ziemi, roztrąca trzciny i goni do wody. Skacze jak kamień. Do dna. Nigdy nie złapie żadnego stylu. Na przystani pusto. Dzień roboczy. Są tu prawie same. Antek pedałuje. Gabriel załatwia matce jakieś dostawy. Jego rodzice założyli sklep. Przed wojną prowadzili hurtownię papieru, ale teraz lepiej coś mniejszego. Ojciec Gabriela uznał to za upadek. 74 Nigdy nie siedzi w sklepie. Drobnicę pozostawił żonie. Anastazja myśli, że poza sklepem dalej zajmuje się hurtem. Większość ludzi traktuje przestępstwa gospodarcze jak formę sabotażu. Matka Anastazji powiada, że to złotodajny sabotaż. Ale bez przestępstw gospodarczych Warszawa umarłaby z głodu. Matka zaraz oponuje, że to inny kaliber — szmuglerzy. Lena uderzyła chyba brzuchem o dno, wcale nie wypływa. Jolka kręci się niespokojnie. Patrzy na Anastazję. Dwa dni temu Anastazja zdobyła tu odznakę pływacką. Dwa nawroty pod mostem Poniatowskiego bez odpoczynku. Teraz bez narzekań dzierżawcy przystani może wynająć kajak. Jeżeli ma za co. Dziś akurat nie ma. Nie ma też ochoty iść po Lenę. Lena wypływa kilka metrów od miejsca skoku. Długo trwało. Parska jak mors i chlapie niczym delfin. Chciała je postraszyć, zmusić Anastazję do kąpieli. Sama nie pójdzie wieczorem do Sze-lestowskiego, bo Antek ma jakąś robotę, i to chyba grubszą. Jest bardzo zaaferowany. „Coś mi się tu nie podoba — myśli Anastazja. — Antek jest od pewnego czasu w kiepskim humorze. Coś mu się też nie podoba. Niedobrze. Antek nigdy nie migał się w robocie. Jest opanowany i rzadko kto może się domyślić, czy idzie na robotę, czy ma akurat randkę z Leną. Lena jakoś nie widzi, że Antek jest nieswój. A czasem trzęsie się o niego z byle powodu. Ogłupia nas wszystkich pogoda, lato, Wisła. W niedzielę pojedziemy do Świdra". Lena wyszła z wody, stoi nad Anastazją i otrząsa się jak kundel. — Uważaj na mój czub — mówi Anastazja. — Boże, jaka jesteś złośliwa. Czy to moja wina, że musisz karmić wieczorem rodzeństwo? Co? — Jolka, pojechałabyś z nami do Świdra? — pyta Lena. Jakiś chłopak kręci się koło Jolki. Anka ledwo puściła farbę na przerwie między lekcjami. Jolka milczy, bo nie może zaprosić Bogdana do domu. Spotykać się też nie mogą za często. Anastazja musiała prosić jej ojca, żeby pozwolił Jolce jechać nad Wisłę. Co dopiero mówić o jakimś Bogdanie. „I jeszcze miałam jej pilnować, żeby się nie utopiła — myśli Anastazja. — Tata ją ośmiesza. W tym roku matura. We wszy- 75 stkich domach uważają nas za dorosłe, tylko u Jolki robią z niej dziecko. Jolka trzyma fason za nich i za siebie. Jest honorowa, nie zdradza swego domu. To Lena wiecznie jęczy na matkę, ale skacze koło niej i dociągnie swoją rodzinę do końca wojny. Lena lubi gadać". Już na schodach słychać wściekłe dzwonki telefonu. Anastazja łamie sobie paznokcie, nie może wepchnąć klucza w zamek tak prędko, jak by chciała. Jest coś nerwowego w tym dzwonieniu. Ktoś zbyt uparcie się łączy. Anastazja nauczyła się już niczego nie lekceważyć. „Dziadkowie nigdy nie ruszą się podnieść słuchawki — myśli szarpiąc się z zamkiem. — Uważają telefon za dzieło diabła". Głos Małej Pani. Sklep na placu Wilsona spalony. Nie wolno się tam więcej pokazywać. „Co z Martą? — myśli Anastazja. — Marta? Gdzie Marta?" Nie można zadać żadnego pytania. Mała Pani przekazuje wiadomość umownym szyfrem, w którym sklep jest mieszkaniem Antoniego, gestapo — malarzami, a kocioł, jaki tam naszykowali, remontem. — Wstąp do mnie dziś o szóstej na herbatę — mówi Mała Pani. Anastazja doznaje nagłej ulgi. Zazwyczaj kontaktuje się wprost z majorem. Od jednego widzenia do drugiego ma ściśle określony czas i miejsce. Pośrednicy są z góry wykluczeni. Po wykryciu skrzynki na placu Wilsona bałaby się jednak pójść w umówiony dzień do majora. Mała Pani czeka na nią w dobrze znanym, zacienionym storami pokoju. „Przyzwyczaiłam się do niego" — myśli Anastazja, oglądając z uczuciem zadomowienia stare meble. — Major znów musiał zmienić mieszkanie — mówi Mała Pani. — Twoje następne z nim spotkanie niepewne. Nie mam pojęcia, gdzie zorganizować odprawę — dodaje i wzdycha. — Już mi brakuje konceptu. Za dużo aresztowań. Zastanawia ich koncen-tryczność. Od paru godzin mam wrażenie, że i moje mieszkanie jest pod obserwacją. Ale to pewnie tylko nerwy. — Pusto na klatce — stwierdza Anastazja. — Ja też się dobrze rozglądałam na ulicy. Mała Pani uśmiecha się po swojemu, trochę ironicznie, trochę z pobłażaniem. 76 — Nic, jakoś to będzie. Znajdziemy gdzieś przytułek. Zawsze się znajdował. Anastazja waha się sekundę. — Moje mieszkanie nadawałoby się na odprawy — mówi wreszcie. — Centrum. Nisko. Ogromna kamienica. Handlowa. Mieszczą się w niej dwa bary, jeden od ulicy, drugi z podwórza. Jedno biuro, pracownia szewska, krawiec, kilku lekarzy. Masa ludzi u nas przechodzi. Trudno kogoś ustalić w takim tłumie. Mała Pani jest podniecona propozycją i wcale tego nie ukrywa. „Matka? — myśli Anastazja. — Można organizować odprawy w czasie jej dyżurów. Dziadkowie i tak nic nie widzą i nie słyszą, ą jeżeli nawet coś zauważą, to niewiele zrozumieją. Nie bęclą chcieli zrozumieć. Nie wysypią mnie przed matką". * * * U Szelestowskich średnie puchy. Nic dziwnego, ani niedziela, ani sobota. Zwykły dzień. Tutaj jest też azyl. Nie było jeszcze nalotu policyjnego, a przecież wiadomo, kto się tu zbiera. Sze-lestowski ma najlepsze płyty w Warszawie i najlepszych tancerzy. Bywalców. Gabriel — zaczepiony przez jakąś parę — zostawia Anastazję w kącie. Anastazja nie zna ich, przygląda się więc dziewczynie. Jest w niej coś groteskowego, ale w pierwszej chwili nie może uchwycić co. Dziewczyna jest po prostu mała i krępa. „Wiem już — myśli Anastazja — nie widziałam jeszcze dziewczyny o^tak krótkich nogach". Dziewczyna ma jeszcze okazalszy czub niż Lena. Nieprawdopodobną masę włosów. „Ktoś "pobił Lenę" — stwierdza Anastazja nie bez satysfakcji. Dziewczyna rzuca spojrzenie w jej stronę i teraz Anastazja widzi oczy. Wspaniałe, ogromne, prawie granatowe, z czarnymi rzęsami do połowy policzków. Już nie zwraca się uwagi na krótkie nóżki dziewczyny. Anastazja stoi urzeczona. „Dlaczego Gabriel mnie zostawił? — myśli z pretensją. — Nigdy nie robimy między sobą ceregieli. Mogłabym sama .podejść". Widzi jednak, że Gabriel wcale nie kwapi się z przedstawianiem, mówią o tym dobitnie jego plecy. Uparcie tkwi odwrócony 77 tyłem do kącika, w którym ją zostawił. Anastazja chciałaby z bliska zobaczyć oczy dziewczyny, mimo to nie ma odwagi przeciwstawić się plecom Gabriela. Słyszy jego wesoły głos, dźwięczy w nim znana nutka, dziewczyna bardzo podoba się Gabrielowi. Zdecydował się nawet na trzaśniecie oficerkami. Nie każda dziewczyna dostępuje u niego zaszczytu takiego pożegnania. — Zatańczysz? — pyta, zbliżając się do Anastazji. Ale Anastazja ciągle patrzy na dziewczynę. Koło niej niski mężczyzna, brunet śniady i szczupły. Jest przystojny, ale brakuje mu przychylności wobec innych, co utrudnia kontakty. Chłopak odpycha, przeciwnie niż dziewczyna. Anastazja rezygnuje przez niego z dziewczyny. Gabriel nie umie tańczyć swinga. Anastazja właściwie nie lubi z nim tańczyć. Dla niej taniec jest rodzajem misterium, wtajemniczeniem w rytm i ruch. Gabriel nie czuje związku między ciałem a rytmem. Nie będzie nigdy dobrym tancerzem. „Miłość ma swoje niedogodności — myśli Anastazja. — Nie mogę się wytańczyć na żadnej zabawie. Od niepamiętnych czasów nie wytańczyłam się do upadłego. Gabriel nic nie rozumie ze swinga. Obraża się, jeżeli tylko próbuję to powiedzieć albo zatańczyć z kim innym. Dlaczego żaden chłopak nie jest w stanie pojąć, że człowiek chce się tylko wytańczyć? Gabriel też uważa, że największym szczęściem dla mnie są jego ramiona. Boże, jak mnie to nudzi! Bardzo go lubię, ale nie w tańcu". Dziewczyna z najpiękniejszymi oczyma świata tańczy obok Anastazji. Ocierają się o siebie spódnicami i tamta uśmiecha się do Anastazji. Wie, że spodobała się towarzyszce Gabriela. Anastazja przygląda się z zazdrością chłopakowi dziewczyny. Ten wie, co to rytm. Gabriel dostrzega, że dziewczęta mają jednakową ochotę na znajomość, i tak manewruje, że znajdują się z Anastazją na innym kawałku parkietu. — To taka jedna — mówi od niechcenia — i jej chłopak. Nazywa się Wanda. Nie musisz się z nimi poznawać. Ja znam różnych ludzi — Gabriel śmieje się z odrobiną kpiny i wyższości. — Jak człowiek pomaga staremu w interesach, gada z rozmaitymi ludźmi. I z tymi, co chce, i z tymi, co nie trzeba. Wandę znam dawno. Nie cmiałbym nic przeciwko niej. Ale ten facet... Różnie o nim mówią. Nie sprawdziłem, ale po co się pchać. Jesteś jeszcze 73 naiwna, a to dziwny facet. Kręci się z podejrzanymi typami. Ja się na tym znam. Nie wiem, skąd Wanda go wytrzasnęła. I po co. „Jak to: po ?^? Dez nacisku. Szybko dają spokój. W perspektywie mostu widzi kilku żołnierzy. Nie może dobrze rozróżnić, czy to swoi, czy Niemcy. Biegnie i pada. Most jest pod obstrzałem tych żołnierzy z lewego brzegu albo "to zabłąkane kule. Nie może sobie tego dość jasno uprzytomnić. Kule gwiżdżą między drewnianymi kratami Kierbedzia. Biegnie to zgięta, to wyprostowana, ale nie może długo wytrzymać przy nachyleniu w biegu. Potyka się, chociaz jest boso. Włosy spadły jej na oczy, mało co widzi, niczego nie czuje. Ostre „halt" w szczęku zamków zatrzymuje ją na miejscu. Dziesięć metrów przed nią, tuż u wylotu na lewy brzeg, warta. Karabiny maszynowe wycelowane w kierunku Pragi. Anastazja podnosi ręce do góry. Nad jej głową majtają związane sznurkiem pantofle. Żołnierze trącają się łokciami, ale nie spuszcza? JeJ z muszek automatów. Dziewczyna od jednego rzutu °ka sprawdza, że to nie są żandarmi. — Dokąd? — Do domu. — Nie ma przejścia. Zawracaj. Los! Schneller! * Nie słyszysz? Die Banditen in Warschau **. — Tam jest moja matka — mówi Anastazja i zaczyna powtarzać to z uporem, tępo, beznadziejnie. „Tyie wysiłku na nic — myśli gorączkowo. — pościg za kolejką, zdycham, nie mogę utrzymać się na nogach, na próżno. Jeżeli nie wezmę ich na matkę, będę musiała płynąć *przez rzekę, a to znacznie trudniejsze. Mało szans na powodzeniu- Będą pilnować Wi^ły w nocy". Serie karabinów maszynowych grają za plecami żołnierzy coraz gęściej. Tam już walczą, a ona stoi tu, przed kilk-oma żołnierzami, mając swoich na wyciągnięcie ręki. Zabrakło jeJ kwadransa; kilkuset metrów. Anastazja zaciska zęby. Wie, że gdyby usiłowała skoczyć między nich, strzelą. * Los! Schneller (niem.) — dalej! Prędzej! ** Die Banditen in Warschau (niem.) — bandyci w WarszL*wie- 175 „Nocą będę płynąć" — postanawia. Jeden z żołnierzy wybucha nagle śmiechem. Anastazja nie może odgadnąć zrazu przyczyny, ale on patrzy na jej czoło i policzki, pokazuje coś innym. Domyśla się, że to pot wyżłobił sobie ścieżki na jej twarzy pokrytej kurzem jabłoneckiej szosy. Żołnierze przenoszą spojrzenie na jej bose nogi, ich wesołość rośnie. I jeszcze te buty — na sznurku. Rozstępują się, zniżają automaty. Anastazja schodzi na lewy brzeg. Gonią ją żołnierskie przytyki, jednakowe w językach całego świata. Jest siedemnaście minut po piątej.