15841

Szczegóły
Tytuł 15841
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15841 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15841 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15841 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roksana Jędrzejewska-Wróbel Kamienica Dziękuję wszystkim, którzy taplając się ze mną w chlewiku, przyczynili się do powstania tej pełnej świństw kamienicy, a w szczególności: Mariannie, Wojtkowi i Hani - moim trzem ukochanym świnkom oraz ich tacie Mietkowi za cierpliwoć. Agnieszce - za wszystko, a przede wszystkim za świnkę z drewnianą nóżką, od której zaczęła się cała historia; Joasi - za blond szczecinkę, entuzjazm i nieocenione wsparcie w kwestii biedronek; Wojtkowi W. -za limeryk o krowie z Kornwalii i sylwestrowe poświęcenie; Maugo — za wiarę i ciepło; Kasi - za dobrą energię; Jonie - że jest. Z chrumkającym pozdrowieniem, Autorka Samotność Wszystko zaczęło się od tego, że pan świnior Lucjusz Prosiaczyński był samotny. Nie, nie, nie!!! Tylko nie zaczynajcie mu współczuć! Był świniorem dorosłym i nieżonatym, owszem, ale to wcale nie znaczyło, że był smutny, że posmarkiwał z rozpaczy po kątach i - gdzie mógł - użalał się nad swoim losem. Absolutnie nie! Na takie brewerie pan Lucjusz nie miał zupełnie czasu. Zapełniał go bowiem skrzętnie wielkimi pasjami, a mianowicie czytaniem poważnych dzieł filozoficznych oraz grą na dudach. W przerwach zarabiał na życie malowaniem portretów, o czym informowała - przybita do ściany kamienicy, w której mieszkał - wściekle pomarańczowa tabliczka z napisem: CHCESZ ZOBACZYĆ, JAK NAPRAWDĘ WYGLĄDASZ? WSTĄP I SPRAW SOBIE PORTRET WEWNĘTRZNY! I PIĘTRO, MIESZKANIE NR 4. PROSIĆ LUCJUSZA Zachęcające, nieprawdaż? Warto zaznaczyć, że pisząc na tabliczce „portret wewnętrzny", nie miał Lucjusz na myśli portretów serca, wątroby, żołądka ani całej reszty kiszek i żyłek, które kłębią się pod skórą. Zdaniem Lucjusza prawdziwy wewnętrzny portret powinien 5 przedstawiać świnkę po prostu taką, jaką ona jest naprawdę, a nie taką jaką się wydaje - sobie i innym. Świnkę niepokawałkowanąna uśmiechy i układne słówka. Świnkę - rzec można - pełną: ze wszystkimi jej myślami i marzeniami. Z uczynkami dobrymi i złymi. Z tym, co lubi i czego nie cierpi, a nawet z tym (choć to chyba najgorsze!) czego się wstydzi, czyli jednym słowem: - Z całym dobrodziejstwem inwentarza -jak powiedziałby nieżyjący tata Lucjusza - Hipolit Prosiaczyński. Choć było to zadanie niezwykle trudne, Lucjusz wywiązywał się z niego znakomicie, a jego portrety zdobywały nagrody na ważnych wystawach i wisiały w kilku znanych galeriach. Ponieważ jednak galerie te nosiły miano „awangardowych", dzwonek domofonu nie rozbrzmiewał w pracowni naszego portrecisty Prosiaczyń-skiego zbyt często. Po pierwsze dlatego, że ulicą, przy której stała kamienica Lucjusza, przechodziło o wiele więcej świnek, które wolą portrety zwyczajne i „takie jak mają inni" od podejrzanie brzmiących portretów „awangardowych". A po drugie, na świecie w ogóle niewiele jest dzielnych świnek, które mają ochotę zobaczyć własny ryjek bez sztucznych upiększeń... Znakomitej większości całkowicie wystarcza przybieranie wyszukanych póz i strojenie min przed lustrem. Z drugiej strony trudno się temu dziwić, ponieważ nie tylko portrety, które malował Lucjusz, ale także samo do nich pozowanie było - delikatnie mówiąc - nieco cudaczne. Jeśli bowiem w drzwiach pracowni pojawiał się w końcu jakiś amator portretu, Lucjusz witał go, wyska- 6 ? ^ ? 7-?? 7? ^ ? ' ?^?? 8 ??. ?. » ? ?? ? ? ? ? ?. 8* N ? ?. . ? N ? 1 kując gwałtownie zza drzwi z radosnym okrzykiem: „Salut!". Ubrany był przy tym w powłóczystą pelerynę ze starej zasłony, a oczy przesłaniała mu maska. Jakby tego było mało, jednocześnie wymachiwał czymś długim i spiczastym, co w pierwszej chwili wydawało się szpadą, po chwili zaś okazywało się po prostu długim pędzlem. Oczywiście po takim wylewnym powitaniu bardziej nerwowe świnki natychmiast uciekały. Lucjusza jednak zupełnie to nie martwiło. - Widać nie były jeszcze gotowe, żeby zobaczyć własną duszę - mawiał filozoficznie i szedł na balkon ćwiczyć niezwykle trudne gamy pentato-niczne na swych ukochanych dudach. W tym miejscu należy zaznaczyć wyraźnie, że zarówno wyskakiwanie na klatkę schodową w przebraniu Zorro, jak i dzikie wrzaski oraz wymachiwanie pędzlem, nie były objawami szaleństwa pana Lucjusza. Wręcz odwrotnie - były starannie przemyślanym elementem misternego planu poznania portretowanego klienta. Świnka, która nie przestraszyła się owego testu odwagi, czyli pierwszego etapu lu-cjuszowej gry, w nagrodę przechodziła do następnego, który jednak wcale nie był łatwiejszy. Lucjusz, zamiast w końcu posadzić klienta w wytwornej pozie na krześle i po prostu namalować, łapał za dudy i zaczynał grać skoczne irlandzkie melodie. 8 W ten sposób usiłował zachęcić oszołomioną nieco świnkę do tańca, co niestety, kończyło się zazwyczaj na kilku mizernych podskokach. Po tej rozgrzewce Lucjusz zapraszał delikwenta na herbatę i pogawędkę przy stojącym pod oknem „Stoliku zwierzeń", gdzie zarzucał go całym mnóstwem dziwnych pytań: „Po co Mikołajowi broda?", „Czy powinno się karać za dłubanie w nosie?", „Ile jaj znosi samica krokodyla?" i tym podobnych. Po herbacie przychodził czas na wykrzywianie się przed dużym lustrem i konkurs „Robienie min obrzydli- f ) wy eh i wyjątkowo ohydnych". Potem było wspólne bieganie na czworaka i śpiewanie na głosy żołnierskiej piosenki „Przybyli ułani pod okienko", układanie limeryków nieodmiennie rozpoczynających się od słów: „Raz pewna krowa z Kornwalii" oraz budowanie zamku z kubeczków po jogurcie. Sami przyznacie, że każdy, kto dobrnął do tego etapu, zasłużył na portret. Lucjusz też był tego zdania, kiedy więc zamek był gotowy, wyciągał na środek pracowni wielki kufer pełen najdziwniejszych przedmiotów i ubrań. Portretowana świnka miała spośród nich wybrać te, które jej się najbardziej spodobają, i użyć „wedle upodobania", co znaczyło, że dużego kapelusza wcale nie trzeba zakładać na głowę, ale można w nim na przykład usiąść, udając rozbitka w za małej szalupie. Z szafirowych spodni można było zrobić skakankę albo turban, z pióropusza - gustowny naszyjnik, a ze starej gazety - wachlarz. Kiedy otumaniony amator portretu kończył się „przystrajać", Lucjusz brał w raciczki pędzel lub kredki, po czym stawał przed sztalugami. Szybko robił kilka szkiców i serdecznie żegnał swego klienta, umawiając się na odbiór portretu za parę dni. I zawsze pozwalał zabrać wszystkie wybrane z kufra przedmioty. Cokolwiek by nie sądzić o metodach pracy Lucjusza, jedno było pewne: po kilku godzinach takiego portretowania, żadna świnka opuszczająca pracownię nie wyglądała tak jak wtedy, kiedy do niej przyszła. Potargana szczecinka, radosny uśmiech i figlarne spojtzenie to tylko niektóre cechy, po których można był0 bezbłędnie rozpoznać klientów Lucjusza Prosiaczyńskjeg0. 10 Jednak za progiem pracowni Lucjusza roztaczał się tzw. normalny świat, w którym przebieranki za Zorro wybaczano tylko dzieciom. Niektóre ze świnek szybko więc przyczesywały rozwichrzoną fryzurę, robiły poważną minę, a otrzymane w prezencie naszyjniki z muszelek i siatki na motyle wstydliwie upychały do reklamówek. Nie wszystkim świnkom starczało też odwagi, aby wrócić po kilku dniach do tej niezwykłej pracowni i odebrać swój portret. Rzecz jasna, w tej sytuacji Lucjusz nie zarabiał zbyt wiele. Ale ponieważ potrzeby miał skromne, nie narzekał. Zwłaszcza że przyjaciół miał zdecydowanie więcej niż pieniędzy. Te bowiem świnki, które jednak po portret wracały, z klientów zamieniały się z czasem w prawdziwych przyjaciół Lucjusza, z którymi toczył długie rozmowy przy kuchennym stole, dla których przygotowywał trufle po włosku i na których zawsze mógł liczyć. I którzy nigdy, przenigdy nie zadaliby mu dwóch pytań, których szczerze nienawidził, a które brzmiały: „Drogi Lucjuszu, dlaczego choć raz nie namalujesz normalnego portretu?" oraz „Lucjuszu kochany, dlaczego się nie ożenisz?". Tak więc Lucjuszowi - pogodnemu i otoczonemu przyjaciółmi świniorowi - dobrze było na świecie samemu, znaczy się - bez żony. Jego stan kawalerski był jednak poważnym problemem dla życzliwych mu sąsiadów oraz jego mamy Apolonii Prosiaczyńskiej. Cóż, jak widać, słowo „samotność" można rozumieć na kilka sposobów... Sąsiedzi Dla sąsiadów Lucjusza samotność znaczyła po prostu życie w pojedynkę. I już. Może dlatego, że należeli do tego rodzaju świnek, które lubią mieć wszystko do pary? Takich, które nigdy nie włożą dwóch różnych skarpetek? Nie wspominając już o butach, oczywiście! I nigdy, przenigdy nie wepną sobie najpiękniejszego nawet kolczyka tylko w jedno ucho. A jak stawiają na telewizorze figurkę porcelanowej tancerki, to zaraz dokupują jej pasterza albo krasnala, żeby przypadkiem nie poczuła się zbyt swobodnie. Zapewne z tych właśnie powodów sąsiedzi Lucjusza oraz jego mama zupełnie nie mogli zrozumieć, jak można żyć spokojnie i radośnie, nie rozglądając się wciąż nerwowo za jakąś przyzwoitą świnką w celu jej natychmiastowego poślubienia. Poza tym... Cóż, bądźmy szczerzy - bezczelnie radosne życie Lucjusza po prostu ich denerwowało. Wszystko byłoby w porządku, gdyby snuł się po świecie smutny i zrozpaczony. O tak, wtedy to byłoby zupełnie co innego. Wtedy mogliby mu współczuć, żałować, pocieszać. A tak?! Bezwstydna, promienna samotność pana Lucjusza to było coś, co absolutnie nie mieściło się w ich różowych szczeciniastych głowach. 12 Co innego mieszkająca tuż pod panem Lucjuszem niezamężna Gizela Wredziszewska. Ona też była samotna. Ale jakże inna była to samotność, jak miła dla oczu sąsiadów! Kiedy Gizela szła przez podwórko swoim marszowym krokiem, w siarczyście czerwonym bereciku, ciskając na boki wściekłe spojrzenia, już z daleka widać było, że oto nadchodzi świnka obrażona na cały świat - zgryźliwa i cierpka jak niedojrzały agrest. Ktoś, nad kim można się serdecznie i - oczywiście życzliwe - poużalać. Dlatego sąsiedzi wspaniałomyślnie wybaczali pannie Gizeli Wredziszewskiej i przekrzywiony czerwony berecik, i kwaśną minę, a nawet dość męczące, obsesyjne nieco zamiłowanie do porządku, które objawiało się zbieraniem śmieci leżących na chodniku pod kamienicą i... wtykaniem ich w skrzynki na listy sąsiadów. - To wszystko z samotności. Nudzi się biedaczka -mówili ze zrozumieniem, cierpliwie opróżniając skrzynki z upchanych tam przez Gizelę papierków, niedopałków i ogryzków. - Cóż, wszyscy wiedzą, że samotnym świnkom źle na świecie. Gdyby znalazła jakiegoś miłego świniora, od razu byłaby inna... - dodawali współczująco, szczęśliwi, że sami nie muszą już nikogo szukać. Zadziwiające, ale dla nieznośnej panny Gizeli sąsiedzi mieli dużo więcej zrozumienia niż dla pogodnego i niewadzącego nikomu Lucjusza, który - nie zdając sobie nawet sprawy, jak bardzo powinien być nieszczęśliwy - nadal co wieczór siadywał na balkonie i radośnie dął w dudy. Tak jak zawsze. 13 Bo w niewielkiej, przytulnej - choć, przyznajmy to szczerze, także nieco ponurej - kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" (dziwna nazwa, prawda?) wszystko od lat toczyło się ustalonym rytmem, z czego jej mieszkańcy byli niezwykle dumni. Mieszkające tam świnki, stateczne i zrównoważone (a w każdym razie głęboko przekonane o tym, że tak właśnie jest), najbardziej na świecie nie lubiły niespodzianek. Naprawdę! Nie cierpiały ich do tego stopnia, że nawet prezenty na Gwiazdkę kupowały sobie same, żeby się później nie rozczarować. Bo wyobraźcie sobie tylko to okropne uczucie, kiedy zamiast niezwykle praktycznych brązowych kapci wyjmujecie spod choinki rzecz tak kompletnie nieużyteczną jak wiatrowe dzwoneczki! Albo kryształowy błękitny korek do butelki. Co z tym zrobić? Jak się zachować? O nie, na takie przykre sytuacje nasze świnki nie miały najmniejszej ochoty! W ICH kamienicy niespodzianki się po prostu NIE ZDARZAŁY. I już. No, chyba że Lucjuszowi. Ale jego nikt z sąsiadów nie traktował poważnie: -Wszystko się zmieni, jak się ten nasz Lucjusz w końcu ożeni i ustatkuje - pocieszali jego mamę, z ubolewaniem kiwając głowami. -Tak, tak. Ożeni się z jakąś stateczną rozsądną świnką i będzie taki jak inni. Tak, tak - z nadzieją marszczyła ryjek pani Apolonia. - Może nawet przestanie malować te dziwaczne portrety i znajdzie sobie jakieś uczciwe zajęcie? - dodawała rozmarzona. Tak więc, poza lucjuszowymi wybrykami, życiu kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" nie zagrażały żadne 14 niespodzianki. Wszystkie świnki znały się przecież od lat i doskonale wiedziały, czego się mogą po sobie spodziewać. I tak było dobrze. Codziennie o 6.00 rano pani Luiza Truchcikowska spod jedynki - pracowita matka dorosłych już dzieci (świnki Czesi i wieprzka Czesia) oraz od lat szczęśliwa małżonka Manfreda Truchcikowskiego - świńskim truchtem udawała się do pobliskiego sklepiku po osiem bułek i litr mleka. Dokładnie pół godziny później jej mąż Manfred Truchcikowski odjeżdżał długim służbowym samochodem do Biura Spraw Pożytecznych, a w każdym razie Niezwykle Ważnych. Wkrótce także Czesia i Czesio wskakiwali na swoje skuterki i udawali się do Wyższej Świńskiej Szkoły dla Rozsądnych Świnek. Około 8.00 uchylały się drzwi mieszkania numer dwa i wyłaniał się zza nich czerwony berecik Gizeli Wredzi-szewskiej. Następnie pojawiały się jej raciczki. W jednej nieodmiennie trzymała miskę bigosu dla hodowanej w ogrodzie tchórzofretki. W drugiej natomiast dzierżyła śrubokręt, którym co rano starannie dokręcała metalową tabliczkę na frontowej ścianie kamienicy. A na tabliczce było napisane tak: POD GROŹBĄ KARY SUROWO ZAKAZUJE SIĘ ODBIJANIA PIŁKI O ŚCIANĘ Jak bardzo surowy był to zakaz i jaką straszliwą karę przewidziano dla delikwenta, który jednak odważyłby 16 się na ten wysoce naganny czyn - nie wiadomo. Od niepamiętnych czasów w kamienicy nie było bowiem ani dzieci, ani piłek. Ostatnim prawdziwym dzieckiem, jakie pamiętała kamienica, był Lucjusz. Było to jednak tak dawno, że wszyscy zapomnieli już jego ogłuszające kwiki i nieustanny tupot kopytek. Oczywiście po narodzinach Lucjusza przyszły na świat jeszcze inne dzieci, ale można mieć pewne wątpliwości, czy aby na pewno były one prawdziwe. Na przykład mali Czesio i Czesia Truchcikow-scy, jak tylko nauczyli się mówić, natychmiast wygłosili oświadczenie, że pragną zostać maklerami giełdowymi. Po nich w kamienicy pojawił się jeszcze jeden maluch - obecnie 11 -letni, pięknie upasiony Arnoldzik Bełkot spod trójki. Jednak on także - choć z odmiennych zupełnie powodów - nigdy nie odbił o ścianę żadnej piłki. Od urodzenia gardził bowiem wszelkimi sportami ruchowymi, a jego ulubionym zajęciem było leżenie przed telewizorem, dłubanie w nosie, głośne bekanie i opychanie się batonikami „Maxiświnka", które donosiła mu jego mama o wdzięcznym imieniu Pelagia. Imienia taty Arnoldzika nikt od dawna nie pamiętał. Ten mały i chudziutki świnior wymykał się bladym świtem do pracy, z której wracał ciemną nocą równie cichutko jak wychodził. Pracował dużo i ciężko, aby zarobić na stosy batoników i megalitry coca-coli, pochłaniane codziennie przez jedynaka. Nie było łatwo samemu utrzymać całą rodzinę, ale cóż... Pelagia Bełkot pracować przecież nie mogfajbo jaTt^nówiła często sąsiadom: Z? c,i \N *?\ VI V3 sl 17 - Kto wtedy zająłby się dzieckiem? A wiadomo, że nie ma nic gorszego niż dziecko puszczone samopas, bez troskliwej matczynej opieki. Z takich dzieci wyrastają potem bandyci i złodzieje. Na szczęście Arnoldzikowi spod trójki nic takiego nie groziło. Żeby zostać złodziejem albo bandytą, musiałby najpierw zwlec się ze swojej kanapy i wyjść z domu, a na to nie miał ani ochoty, ani sił. Z tego właśnie powodu Arnoldzik nie chodził do szkoły. To szkoła przychodziła do niego w postaci Pani Nauczycielki o zmęczonym spojrzeniu, która uparcie, choć bezskutecznie, próbowała zasiać odrobinę wiedzy w zaśmieconym popcornem, tłustym łbie Arnoldzika. - Jest bardzo zdolny, ma nauczanie indywidualne -z dumą tłumaczyła Pelagia sąsiadom. - Tylko z wu-efem sobie nie radzi... - dodawała ze smutkiem. Bo oczywiście matka tak doświadczona, jak Pelagia Bełkot wiedziała doskonale, że brak ruchu i świeżego powietrza jest bardzo niezdrowy dla dzieci. Dlatego też codziennie o 10.00 otwierała drzwi balkonu na pierwszym piętrze i wywlekała swojego Arnoldzika na leża-czek, na którym owinięty w różowy kocyk werandował do 12.00 w towarzystwie średniej wielkości piramidy batoników. Tuż po 10.00 w kamienicy rozlegał się szum odkurzacza, którym pani Pelagia zbierała rozrzucone po dywanie okruchy, papierki i resztki jedzenia. Po sprzątnięciu mieszkania wychodziła na klatkę schodową i sumiennie przecierała ściereczką wszystkie parapety i okna, tak 18 jak zalecał wywieszony w gablotce na parterze „Grafik Czystości" wypisany pięknym kaligraficznym pismem przez pannę Wredziszewską: Sckodty - TruckciluHirucij 3W(Łjte1ty i okua - Belltot Drwili i Ida/mJa - Wrecbódzeurólca Tuż obok grafiku w gablotce wisiał regulamin, zgodnie z którym codziennie punktualnie o 22.00 w kamienicy zapadała błoga cisza wypełniona jedynie kojącym szumem czterech komputerów. To rodzina Trachcikowskich układała biznesplany na najbliższe dziesięciolecie. Czasami ciszę przerywał stłumiony nerwowy kwik Pelagii Bełkot, która nocami oddawała się swej nieco wstydliwej namiętności, jaką było oglądanie krwawych horrorów. Nie wspomnieliśmy do tej pory o Apolonii Prosia-czyńskiej - matce Lucjusza, która całe dnie spędzała na dzierganiu sweterków i czapeczek dla przyszłych wnucząt oraz na rozmowach ze swoim zmarłym mężem Hipolitem Prosiaczyńskim, którego zadręczała wciąż tym samym pytaniem: - Hipolicie! Mój drogi! Powiedz! Dlaczego Lucjusz wdał się właśnie w ciebie?! Oczywiście Hipolit milczał jak zaklęły. Można nawet powiedzieć - i nie będzie w tym cienia przesady - że milczał jak grób. Ale ci, którzy go dobrze znali, mogą 19 być prawie pewni, że, zerkając z błękitnej chmurki nad czerwonym dachem kamienicy, uśmiechał się szelmowsko pod ryjkiem. I tak, od lat miło i spokojnie płynęło życie w kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". I płynęłoby zapewne nadal, gdyby nagle nie wydarzyło się coś, co w jednej chwili wywróciło życie wszystkich jej mieszkańców do góry nogami... Klara Tymczasem nieświadomy niczego kataklizm, który już wkrótce miał zrujnować doszczętnie porządek i ład pieczołowicie pielęgnowany przez naszych bohaterów, wyglądał z pozoru całkowicie niewinnie. Kataklizm nazywał się Klara Kwik i - ubrany w różową sukienkę w czerwone róże oraz wielki kapelusz w kształcie motyla - maszerował cichą, spokojną i pełną słońca uliczką prosto w stronę kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". Wymachiwał przy tym beztrosko malutką torebką na łańcuszku, co chwilę podskakując i majtając zakręconym ogonkiem. - Niech pani spojrzy, droga Apolonio. Co za świnia! - powiedziała Pelagia Bełkot, która akurat składała na balkonie leżaczek Arnoldzika. -Ate rękawiczki! Z piórami! I do tego fioletowe. Cóż za niepraktyczny strój - zachrumkała potakująco Apolonia Prosiaczyńska, odrywając na chwilę oczy od siedemnastej pary spodenek w kolorze zgniłej marchewki, które fabrykowała dla przyszłego wnuka. - I buty, niech pani spojrzy na buty - rozemocjono-wana Pelagia przechyliła się przez balustradę balkonu, aby lepiej widzieć purpurowe klapki na niebotycznie wysokich obcasach. 21 Klapkom, których stukot nagle umilkł, bo „ta świnia" zatrzymała się i... z chichotem zaczęła studiować tabliczkę informującą o zakazie gry w piłkę. A kiedy wydawało się, że już, już zamierza odejść (a przycupnięte za doniczkami przywiędłych pelargonii Apolonia i Pelagia - odetchnąć z ulgą), jej wzrok padł na ukryty nieco za krzewem bzu szyld pracowni Lucjusza. - Nie, to niemożliwe! O Boże! ONA chyba idzie do nas! - wyszeptała z przerażeniem Pelagia. I rzeczywiście tak było. Świnka zamachała torebką, kwiknęła radośnie, po czym pomaszerowała prosto do drzwi kamienicy i energicznie nacisnęła guzik domofonu przy nazwisku „Prosiaczyńscy". - Ja zawsze mówiłam, że przez te portrety to jakieś nieszczęście będzie - pani Apolonia zerwała się gwałtownie z bujanego fotela, rzucając robótkę, i pogalopowała do domofonu. Chciała powiedzieć, że to pomyłka, że tu nie ma żadnej pracowni, a tym bardziej żadnego Lucjusza, a jeśli nawet był, to właśnie wyszedł. Że to porządny dom, w którym nikt nie potrzebuje żadnych wyfiokowanych świnek i ich cudacznych kapeluszy w kształcie motyla! Tak właśnie chciała powiedzieć i zapewne by to zrobiła, gdyby nie zaplątała się w nitkę w kolorze zgniłej marchewki i nie upadła jak długa. Z tej pozycji przyszło jej oglądać, jak nieświadomy niczego Lucjusz podnosi słuchawkę domofonu i, zerkając ze zdziwieniem na wykrzywiony wściekłością ryj mamy, odpowiada uprzejmie: - Portret, ależ oczywiście! Nawet w tej chwili. Zapraszam! Zapraszam serdecznie! 22 W ten właśnie sposób Klara Kwik po raz pierwszy przekroczyła próg kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". Oczywiście, gdyby Apolonia Prosiaczyńska nie potknęła się, wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej, a raczej po wiek wieków pozostałoby w stanie nienaruszonym. Tak się jednak nie stało. Apolonia rąbnęła jak długa, Lucjusz podszedł do domofonu, Klara weszła, a kiedy stanęła w drzwiach pracowni, wypadki potoczyły się błyskawicznie. I nikt, naprawdę nikt nie mógł im zapobiec! „ „„.,.,.»— ?„- ??-?—,-;:: _.m Spotkanie To nie był grom z jasnego nieba. To był tysiąc gromów. A także milion błyskawic i jakieś parę miliardów grzmotów. Gdyby Lucjusz Prosiaczyński występował w filmie animowanym, wystarczyłoby narysować, jak w jego oczach pojawiają się pulsujące serca wielkości dorodnych pomidorów, i już wszystko byłoby jasne. Ponieważ jednak drzwi, które otworzył, słysząc na schodach stukot obcasów, nie zostały narysowane, ale były to najprawdziwsze drewniane solidne drzwi, Lucjusz mógł się o nie wygodnie oprzeć. A oprzeć się musiał, bo widok zaparł mu dech w piersiach. Była to oczywiście Klara Kwik w swojej sukni w płomienne róże. Suknia ta w połączeniu z fioletem rękawiczek, tęczowym kapeluszem i purpurowymi bucikami stworzyła na tle klatki schodowej (pomalowanej farbą olejną na niezwykle praktyczny kolor zwany „orzech jasny") kompozycję, na którą wrażliwy Lucjusz nie mógł pozostać obojętny. - Doskonała, po prostu doskonała - szeptał zachwycony. - Co za kształt! Co za forma! A ta plama fioletu! Cóż za odważne zestawienie... - Jak miło, że pan to docenił! - zawołała właścicielka „plam fioletu", wcale niezdziwiona zachowaniem Lu- 25 cjusza. -Ale pan też wygląda całkiem, całkiem... Ta tajemnicza czerń. Tylko to przekrzywiłabym troszkę na lewo... A tutaj trzeba mocniej związać... Klara wyciągnęła raciczkę i poprawiła osłupiałemu Lucjuszowi maskę Zorro, a potem energicznie ściągnęła sznurki peleryny, którą portrecista narzucił natychmiast po odebraniu domofonu. Chciał bowiem -jak zwykle -przywitać swojego klienta gromkim okrzykiem „Salut!". Tym razem jednak z wrażenia zapomniał nie tylko o okrzyku, ale nawet o przedstawieniu się. - O, tak jest dużo lepiej. Tak mało jest osób wrażliwych na barwy - ciągnęła Klara. - Specjalnie dobrałam ten odcień, żeby pasował... O, do tej tu kropki - zerwała z głowy kapelusz i pacnęła raciczką w sam środek motyla, zupełnie nie zważając na to, że kosmyki szczecinki opadły jej na oczy. Lucjusz patrzył jak urzeczony. - To zestawienie najlepiej prezentuje się... - kontynuowała Klara, rozglądaj ąc się na boki. - No nie, na pewno nie na tej koszmarnej sraczkowatej ścianie! - machnęła rękaw kierunku „orzecha jasnego", aż piórka ozdabiające rękawiczki zafurczały Lucjuszowi przed ryjkiem. Odważne nazwanie koloru klatki schodowej, ukochanego koloru mieszkańców kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem", niebrudzącego, niezwykle praktycznego „orzecha jasnego" - „sraczkowatym" na chwilę wyrwało Lucjusza z hipnotycznego transu, w jakim wpatrywał się w swoją klientkę. - Sraczko waty! Oczywiście, że sraczko waty! Cudownie! Wspaniale! Tak, tak! Sraczkowaty! Proszę, proszę do 26 środka - wykrzykiwał odrobinę bez sensu uradowany Lucjusz, wciągając rozbawioną Klarę do mieszkania. Tymczasem Pelagia Bełkot już dawno opuściła balkon i teraz - rozpłaszczona na drzwiach - obserwowała całą scenę przez wizjer. Jednak wraz z zamknięciem drzwi mieszkania numer cztery, Pelagia całkowicie straciła kontrolę nad sytuacją. A tego nie lubiła. Oj, bardzo nie lubiła! - Sraczko wata! Nasza klatka! O ty świnio jedna niedomyta! - piekliła się Pelagia, tupiąc ze złości swoimi krzywymi nóżkami w starannie wypolerowane linoleum (bardzo praktyczne, szaro-szare). Ponieważ emocje bulgotały w niej jak zupa w za małym garnku, a tupanie nic a nic nie pomogło, Pelagia szybko złapała puste prawie wiaderko ze śmieciami, obrzuciła czułym spojrzeniem Arnoldzika, który rozwalony na kanapie pożerał trzeciąjuż dziś porcję frytek, i zbiegła na dół. Po chwili siedziała w sterylnie czystej i w pełni zmechanizowanej kuchni Luizy Truchcikowskiej, popijając bezkofeinową kawę z ciśnieniowego ekspresu. - I niech pani sobie wyobrazi, pani Truchcikowska, że ta bezczelna kolorowa świnia jest teraz u naszego drogiego Lucjusza! - kończyła opowieść rozemocjonowa-na Pelagia. Luiza, która właśnie w specjalnych garnkach (ani wody, ani soli, no zupełnie nic nie trzeba dodawać, a obiad sam się gotuje) przygotowywała niskokalorycz-ny, wysokoenergetyczny i pełnobiałkowy posiłek dla swojej rodziny, zachrumkała pocieszająco: 28 - Pani Bełkotowa kochana, po co się tak denerwować. Dostanie portret i sobie pójdzie. Mało już tu takich dziwadeł zaglądało? - Ta jest inna, mówię, pani, ta jest inna. A jak on na nią patrzył! Nie jak przyzwoity świnior, ale jak, nie przymierzając, zwykłe cielę! I nie krzyknął: „Salut!" - Pelagia ze zdenerwowania kopała kopytkiem swoje brązowe wiaderko ze śmieciami. Może warto w tym miejscu wyjaśnić, dlaczego właściwie - schodząc do sąsiadki - zabrała ze sobą wiaderko. Otóż Pelagia Bełkot bardzo dbała o swój wizerunek osoby dobrze wychowanej, która -jak wiadomo - brzydzi się plotkami. Wszelkie wścibstwo, a nie daj boże, latanie po ludziach z tak zwanym Jęzorem", uważała Pelagia za wysoce naganne i niestosowne. Co innego przechodząc z wiaderkiem, tak przy okazji, napomknąć... Tak, z wiaderkiem to była już zupełnie inna sprawa! Miłość Tymczasem piętro wyżej w mieszkaniu Lucjusza Pro-siaczyńskiego emocje sięgały zenitu. Jak wiadomo, każdy klient pracowni portretowej, zanim zaczął pozować do portretu, musiał przejść dość skomplikowany test. Ponieważ pierwszy jego etap należało uznać za zakończony, Lucjusz - nadal oczarowany Klarą, aczkolwiek już nieco przytomniej szy - przeszedł od razu do części drugiej, czyli tańców przy dudach. Jakież było jego zdziwienie, kiedy - gdy tylko wydobył z piszczałek kilka pierwszych taktów - Klara entuzjastycznie skoczyła na środek pracowni, gubiąc po drodze kapelusz i... zaczęła tańczyć! Ale cóż to był za taniec! Ta-niec-gigant, taniec-szaleństwo, który doszczętnie pochłonął Klarę Kwik razem z jej suknią w róże, a oszołomionemu Lucjuszowi przed oczami migały tylko fiolety, czerwienie i purpura. Po paru minutach skończył grać, ale to nie zatrzymało roztańczonej Klary. Przez jakiś czas miotała się jeszcze w tej nieprawdopodobnej zupełnie plą-sawicy będącej połączeniem elementów tańca celtyckiego (podskoków, wyrzutów kopytek do góry i zawisania w powietrzu) z jakąś dziką, żywiołową improwizacją. Cokolwiek by nie powiedzieć o tym brawurowym wykonaniu, jedno było pewne - Klara kochała taniec. 30 - Nadzwyczajne, zupełnie nadzwyczajne... - mamrotał zafascynowany Lucjusz, prowadząc nieco zdyszaną i rozczochraną Klarę do stolika zwierzeń. - A teraz, Klaro, odpowiedz mi na parę pytań. Na przykład... Ja myślisz, po co Mikołajowi broda? - zapytał nieśmiało, wpatrując się w swojąklientkę nieco nieprzytomnym wzrokiem. - Zamiast chusteczki oczywiście! Biedak na pewno ma katar. Cały czas na dworze, w drodze, a ręce zajęte workami prezentów. No to wyciera sobie nos w tę brodę, żeby było szybciej - odpowiedziała bez zastanowienia Klara i roześmiała się wesoło, najwyraźniej ubawiona wizją zasmarkanego św. Mikołaja i jego brody ze- sztywniałej od skapującego na nią kataru. Lucjusz miał właśnie zadać drugie pytanie, kiedy Klara zerwała się od stolika, podbiegła do stojącego w rogu lustra i - samowolnie przechodząc do kolejnego etapu -zwinęła ryjek w trąbkę, robiąc minę najbardziej odrażającą z możliwych. Być może innego świnora zraziłoby to nieco do Klary, która - nie oszukujmy się - nie wyglądała w tej chwili zbyt ponętnie. Zwłaszcza że nawet z normalnym ryjkiem nie należała do piękności. Uszy miała za bardzo kłap-ciate, policzki zbyt pucołowate, oczy za to duże, z długimi ciemnymi rzęsami, co jednak u świnek nie jest akurat powodem do dumy. Jak bowiem wszyscy wiemy, świńskie oczka powinny być małe i niebieskie, otoczone bielutkimi jak śnieg rzęsami. 31 Lucjuszowi jednak, właśnie w tej chwili, wydała się najpiękniejszą świnką, jaką kiedykolwiek spotkał. A to dlatego, że jak mało kto umiał docenić odwagę w pokazywaniu swojego prawdziwego oblicza. Zbyt wiele widział już w swojej pracowni ładnych i słodkich świnek, tak skupionych na utrzymaniu „śliczności" w stanie nienaruszonym, że już po pięciu minutach patrzenia na nie Lucjusz czuł się zmęczony ich nieustannym wysiłkiem. Bały się drgnąć, żeby nie zburzyć misternej konstrukcji loczków, bały się wykrzywić, żeby nie rozmazać sobie makijażu, bały się roześmiać zbyt głośno, bo mogłoby to zabrzmieć nie dość perliście. Jednym słowem bały się wszystkiego, co mogłoby spowodować, że przestaną wyglądać jak plastikowe świnki Barbie i przez jedną małą chwilkę staną się świnkami prawdziwymi. Od pierwszej chwili Lucjusz wiedział, że Klara była inna. Nie wstydziła się wykrzywiać, mówić co myśli, śmiać głośno i radośnie (choć chwilami jej śmiech przypominał, hmm... rżenie konia). Docenił odwagę, z jaką tańczyła swój ekscentryczny taniec, a po sesji przed lustrem był już pewien, że oto ma przed sobą świnkę zupełnie niezwykłą, świnkę zjawiskową i absolutnie doskonałą. Świnkę-ideał, o jakiej nawet nie śmiał marzyć! Jednym słowem nasz Lucjusz... zakochał się. Dlatego właściwie już tylko z rozpędu poprosił Klarę o dokończenie limeryku: „Raz pewna krowa z Kornwa-lii". I zupełnie się nie zdziwił, kiedy rozglądając się z zaciekawieniem po pracowni, niedbale wyrecytowała: 32 Raz ???/??. ?????/? z ???????? zeżayCa balie, bakalii. Lecz nas2ectf ja, swiutfck bo bakalii slajJbeić. z żóTa,dLa\ Jfrapf dc ????. Lucjusz zrozumiał, że w tej sytuacji ani budowanie zamku po jogurcie, ani zabawa w przebieranie nie były już potrzebne. Oto stała przed nim świnka, która nie potrzebowała żadnego „prawdziwego portretu wewnętrznego". Świnka, która po prostu - cokolwiek to znaczy -„była sobą" i nigdy nikogo nie udawała (no, może czasami, ale tylko troszeczkę). Więc Lucjusz nie miał już żadnych wątpliwości że oto byli dla siebie stworzeni. Dlatego bez zastanowienia zapytał: - Wiem, że to brzmi głupio, bo ledwo się poznaliśmy, ale czy... wyjdziesz za mnie? Jednocześnie, przypominając sobie sceny oświadczyn z lektur i filmów, runął niezdarnie na kolana, zaplatając się przy tym w powłóczystą pelerynę Zorra. 33 - Och, Lucjuszu! Wstań i nie wygłupiaj się! - zawołała Klara, zgrabnie wysupłując świniora ze zwojów czarnego materiału. - Oczywiście, że tak! - dodała po chwili. Osłupiały Lucjusz zamrugał oczami ze zdumienia. Oczywiście, liczył na wzajemność, ale nie aż tak szybko. Okazało się jednak, że uczucia Klary względem Lucjusza od dawna są mocno ugruntowane, do czego przyznała się narzeczonemu z pewnym zawstydzeniem. Już od jakiegoś czasu znała Lucjusza z widzenia. Podobał jej się ogromnie i wiele godzin spędziła na rozmyślaniach, jak mogłaby poznać go bliżej. Ponieważ jednak Lucjusz rzadko wychodził z kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" i wszelkie próby „zapoznania się" spaliły na panewce, Klara przygotowała misterny plan wizyty w jego pracowni. Może to trochę nie w porządku? Pewnie i tak, ale tak to już jest, że wielkie uczucia rządzą się swoimi prawami. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć - szepnęła nagle Klara, a jej różowy ryjek zrobił się buraczkowy. Przyznała się przed chwilą do użycia podstępu, ale kolejne wyznanie było dużo trudniejsze. -Wiem o tobie wszystko! Jesteś najwspanialsza i najpiękniejsza - zachrumkał uszczęśliwiony Lucjusz, cmokając narzeczoną w kłapciate uszko. -No właśnie, najpiękniejsza... ale... -ryjekKlary z buraczkowego stał się intensywnie karminowy. „Może nie mówić?" - przemknęło jej przez głowę. -„Nie, nie. Nie można wspólnego życia budować na kłam- 34 stwach. Trudno, raz kozie śmierć" -pomyślała Klara i zamykając oczy wypaliła: - Bo wiesz, ta sukienka wcale nie jest moja! Ja ją pożyczyłam! Od mojej przyjaciółki Gardenii. I kapelusz też! Żeby ładnie wyglądać. Bo na co dzień, to ja chodzę w takiej czapce z trzema pomponikami! - skończyła i nieśmiało zerknęła jednym okiem na Lucjusza. Jednak to dramatyczne wyznanie nie zrobiło na narzeczonym wrażenia. -Ależ to nieważne! - roześmiał się Lucjusz. - Wiem, jaka jesteś w środku, a to najważniejsze. Uszczęśliwiona Klara odetchnęła z ulgą. Uznała, że w tej sytuacji nie warto wspominać, że fioletowe rękawiczki też pożyczyła. Od córeczki Gardenii. To już i tak nie miało naprawdę żadnego znaczenia. Uśmiechnęła się do Lucjusza i pogłaskała go po szczecince. - Musimy powiedzieć mamie. Będzie uszczęśliwiona! Od lat marzy o synowej! - uradowany Lucjusz złapał Klarę za raciczkę i z rozmachem otworzył drzwi pracowni. Pragnęli -jak większość zakochanych - podzielić się z całym światem swoim nowo odkrytym szczęściem, jednak raptownie naciśnięta klamka boleśnie rąbnęła w czoło przyczajoną pod drzwiami Apolonię Prosiaczyńska, która z kwikiem osunęła się na podłogę. Przerażony Lucjusz przykucnął przy niej, a Klara pobiegła po wodę. Najwyraźniej z ujawnieniem radosnej nowiny musieli jeszcze nieco zaczekać. Ślub - Po moim trupie!!! - darła się Apolonia Prosiaczyńska, poprawiając worek z lodem, zsuwający się z imponującego fioletowego guza. Od chwili, gdy Lucjusz, spociwszy się nieco, przetransportował ją spod drzwi pracowni na wygodną kanapkę, a Klara troskliwie obłożyła całą furą poduszek, minęło już sporo czasu. Najwidoczniej jednak za mało, aby Apolonia Prosiaczyńska zdążyła się oswoić z radosną wiadomością o rychłym ślubie ukochanego syna. - Mamo, ale dlaczego? Przecież zawsze chciałaś, żebym się ożenił! Lucjusz zadawał to pytanie już po raz trzeci tego popołudnia, z cichą nadzieją, że w końcu usłyszy bardziej zrozumiałą odpowiedź. Nic z tego. Apolonia Prosiaczyńska najwyraźniej nie zamierzała poddać się bez walki. - Ale przecież nie z taką... Nie z taką... - bez skutku szukała odpowiedniego słowa na oddanie tego, jak bardzo nieodpowiednią kandydatką na żonę jest jej zdaniem Klara. - Nie z taką świnią! Z jakąś inną! Przyzwoitą, porządną! - Mamo! Przecież ty jej w ogóle nie znasz! - z rozpaczą zawołał Lucjusz. 37 - I wcale nie chcę poznawać! Wystarczy mi to, co widziałam! Ten kapelusz! - tu Apolonia prychnęła pogardliwie, zwijając ryjek w zgrabną trąbkę. - To nie jej, pożyczyła od koleżanki. Chciała ładnie wyglądać! - mimo iż Lucjusz nadal jak lew bronił narzeczonej, to jednak z coraz większą bezradnością rozglądał się dookoła. Niestety, pomoc nie nadchodziła. Klara już dawno dyskretnie opuściła kamienicę „Pod Świńskim Kopytkiem", słusznie uznając, że nawet najbardziej radosna nowina może osoby na nią nieprzygotowane nieco oszołomić. Lucjusz spojrzał więc z nadzieją na siedzącą obok matki czujną Pelagię Bełkot (słysząc krzyki sąsiadki natychmiast dopiła kawę u Luizy Truchcikowskiej i przybyła z odsieczą), ale jej lodowały wzrok mówił sam za siebie. - Ładnie wyglądać! Ha, ha... Pożyczyła! Sam widzisz Lucjuszu, nawet nie ma własnego kapelusza! - drwiąco chrząknęła Apolonia, a Pelagia Bełkot potępiająco skinęła głową. Lucjusz, nie nadążając za pokrętną logiką Apolonii, zaczynał tracić cierpliwość: - Mamo! O co ci chodzi? Przecież mówiłaś, że ten kapelusz ci się nie podobał! - zachrumkał rozzłoszczony. Apolonia, widząc, że rodzicielski autorytet nie skutkuje, zmieniła taktykę: - Ja tego nie przeżyję! A moje biedne wnuki? - kwik-nęła boleśnie i demonstracyjnie chwyciła się za serce. - Mamo! Jakie wnuki? Przecież ty nie masz żadnych wnuków! Masz tylko stertę tych marchewkowych rajstopek! - Lucjusz był już u kresu wytrzymałości. 38 Chciał podzielić się z matką swoim szczęściem, tymczasem rozmowa przybrała obrót zupełnie dla niego nieoczekiwany. Zamiast o Klarze rozmawiali o kapeluszu jej koleżanki i jakichś - bliżej nikomu nieznanych -wnukach. Lucjusz poczuł złość i smutek, jakie czuje ktoś rozczarowany i kompletnie niezrozumiany przez bliską osobę. Jak wtedy, kiedy był mały. Kiedy biegł co tchu z podwórka do rodziców opowiedzieć o tym, że właśnie przed chwilą ponad dachami przelatywał piękny samolot i że ten samolot wyglądał zupełnie jak z bajki, i że jak zechcą, to jeszcze go zobaczą, i... A mama, nie podnosząc głowy znad zlewu albo kuchenki, mówiła coś w rodzaju: „Umyłeś ręce?" albo: „Nie krzycz tak". I nagle samolot odlatywał w siną dal, a na niebie pozostawała tylko szara kreska. Na szczęście wtedy żył jeszcze tata, który potrafił odłożyć gazetę z najciekawszym artykułem i szybko podejść do okna, a wtedy okazywało się, że nawet szary pasek oglądany wspólnie nie jest tak właściwie szarym paskiem tylko liną zacumowanego na niebie żaglowca albo ogonem czarodziejskiego psa... Teraz jednak taty nie było. A i Lucjusz nie był już małą świnką, która powinna pamiętać przede wszystkim o tym, żeby być grzeczną i nie denerwować mamy. W życiu każdej świnki - nawet najbardziej nieśmiałej i kochającej rodziców - przychodzi bowiem taki moment, w którym trzeba dorosnąć. I Lucjusz poczuł nagle, że w jego życiu to jest właśnie TEN moment. Inaczej piękny samolot na zawsze zamieni się w cieniutką białą kreseczkę i po pro- 40 stu zniknie. Postanowił być stanowczy. W końcu miał już swoje lata. - Mamo! Zakochałem się w Klarze i zamierzam się z nią ożenić, czy ci się to podoba, czy nie. Niedługo z nami zamieszka, więc byłoby lepiej się, gdybyście się polubiły - wyrecytował Lucjusz jednym tchem. Po czym - nie zważając na pioruny ciskane przez świńskie oczka Pelagii Bełkot i pulsujący niemym zdziwieniem guz na czole matki - zdecydowanym krokiem opuścił pokój. Jak na Lucjusza był to wyczyn niemały. Nie należał on bowiem do świniorów bezwzględnie stanowczych. Wręcz przeciwnie - usposobienie miał raczej łagodne i do tej pory zawsze przedkładał rozwijające dyskusje nad kategoryczne wypowiadanie poglądów. Teraz jed- ??? wszystko się zmieniło. Zakochany Lucjusz z dobrodusznego, skłonnego do kompromisów wieprzka zamienił się nagle w demona energii i zdecydowania, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. W tej sytuacji naprawdę trudno się dziwić, że mimo nieustających protestów Apolonii i jawnej niechęci sąsiadów, ślub Klary i Lucjusza odbył się tak szybko, jak to było możliwe. Już w miesiąc po zaręczynach szczęśliwa mężatka przybijała do drzwi mieszkania numer cztery jasnokremową tabliczkę z wizerunkiem trzymających się za raciczki świnek i nazwiskiem „Kwik-Pro-siaczyńscy". Niewinna tabliczka stała się zresztą natychmiast tematem ożywionej dyskusji pomiędzy LuiząTruchcikow-ska, Pelagią Bełkot oraz Gizelą Wredziszewską, które - jak zwykle przypadkiem - spotkały się ze swoimi wiaderkami pod drzwiami kamienicy. - Widziały panie? Kwik-Prosiaczyńscy! Też wymyśliła! Żeby mąż nosił nazwisko żony! - Luiza Truchci-kowska nie kryła oburzenia. - A nie mówiłam, nie mówiłam, pani Luizo? Od początku mówiłam, że z tego coś niedobrego będzie. Jak tylko ją zobaczyłam, to mnie coś tknęło! - Pelagia Bełkot z dumą wypięła wątłą pierś. - Ja, gdybym wyszła za mąż, natychmiast zmieniłabym nazwisko - Gizela Wredziszewską zacisnęła ryjek i potrząsnęła głową w czerwonym berecie. - Natychmiast. -1 bardzo słusznie, bardzo słusznie, kochana pani Gi-zelo. Każda porządna świnka tak właśnie robi. Ja to już nawet nie pamiętam, jak się kiedyś nazywałam - przy- 42 taknęła entuzjastycznie Pelagia Bełkot i poklepała Gi-zelę po ramieniu. Być może Pelagia powinna także dodać, że nie pamięta również, jak wygląda właściciel jej obecnego nazwiska, czyli cichy i pracowity małżonek - pan Bełkot. Nie dodała jednak, bo uznała, że nie ma to nic do rzeczy. Utrata Lucjusza, „naszego biednego Lucjusza", na rzecz niezrównoważonej świnki w idiotycznym kapeluszu pogrążyła całą kamienicę w żałobie. A ponieważ nieszczęścia jednoczą, także mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem", którzy do tej pory nie przepadali za sobąjakoś nadzwyczajnie, od chwili przybycia Klary bardzo się zbliżyli. Coraz częściej spotykali się, niby przypadkiem, żeby podzielić się uwagami, co też znowu zrobiła TA świnka. Co właściwie mieli do zarzucenia nieszczęsnej Klarze? Oczywiście to, że jest: ekstrawagancka, bezczelna, zbyt głośna, żywiołowa, za energiczna i egzaltowana. Oraz jeszcze parę innych rzeczy. I rzeczywiście mieli rację. Klara Kwik- Prosiaczyńska nigdy nie była chodzącym ideałem i -jak każdy - miała sporo wad. Dlaczego jednak sąsiedzi nie chcieli zauważyć, że miała również parę zalet? Może dlatego, że prawdziwa przyczyna niechęci do Klary leżała zupełnie gdzie indziej? W strachu, jaki odczuwali mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" przed każdym, kto nie był taki jak oni? Rewolucja To, że Klara była inna, widoczne było gołym okiem. I niczego, kompletnie niczego nie zmienił fakt, że już dawno oddała uczynnej Gardenii motyli kapelusz, suknię w róże i fioletowe rękawiczki z piórami. Inność Klary siedziała bowiem głęboko w środku, niezależnie od tego, czy miała ona na sobie akurat swoją ukochaną szydełkową czapeczkę z trzema irytująco podrygującymi pomponikami (jeden na czubku głowy, dwa pod uszami) i czerwony dres, czy też krótkie kolarki w kratkę i kolorowy T-shirt. Strój - choć zazwyczaj nieco ekscentryczny, to prawda - nie miał tu bowiem nic do rzeczy. Gdyby bowiem ubrano Klarę nawet w brązowe papucie i bury fartuch do sprzątania, jaki nosiła jej teściowa Apolonia Prosiaczyńska, to i tak ta nieznośna inność wyskakiwałaby z niej co chwila, drażniąc niepomiernie nowych sąsiadów. A to wyglądałaby z oczu, kiedy Klara z radosnym zaciekawieniem przyglądała się słonecznym promieniom tańczącym na ścianie kamienicy („Na co ona tak się gapi?"), a to ryjkiem, który co chwila rozciągał się w niepohamowanym uśmiechu („No i z czego ona tak się cieszy?"), a to ogonkiem, którym majtała wesoło, nakładając rolki na kopytka. 44 Codziennie bowiem, lecz niestety o różnych, trudnych do przywidzenia porach („Z taką to nigdy nic nie wiadomo!"), Klara opuszczała kamienicę i - na wspomnianych już rolkach („Widział ktoś kiedyś świnię na kółkach?") - udawała się do pracy, obładowana kawałkami bezwstydnie kolorowych materiałów, pudełkami farb i kredek oraz całym mnóstwem innych równie absurdalnych przedmiotów. Co robiła Klara? Otóż z zawodu oraz (co niezwykle ważne!) z zamiłowania była dekoratorką wnętrz. Nie trzeba dodawać, że również ten fakt nie wzbudził w mieszkańcach kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" nadmiernego zachwytu. - Doprawdy, trudno o coś bardziej głupiego... - mamrotała Gizela, naciągając swój czerwony berecik bardziej na czoło i próbując przejrzeć się w polerowanej właśnie z zacięciem klamce. - Święta racja! Święta racja! Na co to komu jakieś durne „dekoracje". Czysto ma być i porządnie, ot co. Każdej przyzwoitej śwince to wystarczy - przytaknęła Luiza Trachcikowską z zapałem wcierając w schody najnowocześniejszy preparat do nabłyszczania „Migiem". Jego duszący zapach unosił się w całej klatce schodowej, na której jak zwykle spotkały się sąsiadki, aby pod nieobecność Klary omówić jej najnowsze wyczyny. Cokolwiek by bowiem nie powiedzieć o wykonywanym przez Klarę zawodzie, miał on w oczach sąsiadów jedną zasadniczą zaletę. Sprawiał mianowicie, że na kilka godzin TA świnia opuszczała ICH kamienicę, pozwalając 45 pozostałym mieszkańcom choć przez chwilkę poczuć się „tak jak dawniej". Anie było to łatwe... Pełna niefrasobliwości, entuzjazmu i radosnego zapału właściwego większości młodych żon, już od pierwszych dni po ślubie Klara z zapałem wcielała w życie swoją wizję wspólnego z Lucjuszem domu. Przybita na drzwiach nieszczęsna wizytówka z przytulonymi świnkami i podwójnym nazwiskiem okazała się jedynie zapowiedzią zmian, z których każda kolejna przyprawiała Apolonię Prosiaczyńską o parkosyzmy wściekłości. Dzieliła się nimi teraz hojnie z sąsiadkami, oparta o miotłę, którą właśnie skończyła zamiatać podwórko: - Wyobraźcie sobie, że wczoraj zdjęła firanki! Gołe okna zostawiła. Że niby chce wpuścić do mieszkania światło! Jakby lampy zapalić nie było można... - za- chrumkała zacietrzewiona Apolonia. - A Lucjusz, co na to Lucjusz? - Pelagia Bełkot z zaciekawieniem odwróciła się od mytego okna. - Och! Lucjusz zgłupiał zupełnie! Wszystko mu się podoba! Mówi, że Klara to prawdziwa artystka. I że teraz to jest też jej dom. I zamiast z powrotem powiesić te firanki, namalował na suficie wielkie słońce! - Apolonia ze złości aż zazgrzytała zębami. - Co za nieszczęście, co za nieszczęście - Luizę Truch-cikowską przeszedł dreszcz. Zrobiło jej się zimno na samą myśl o tym, że w jej domu mogłoby któregoś dnia zabraknąć gęstych sztywnych firanek, zza których tak przyjemnie obserwuje się ulicę. I które tak bezpiecznie oddzielają dom od reszty 46 świata. Co do słońca na suficie, nie była go sobie w stanie nawet wyobrazić. Brrr, co za okropieństwo! Wszystkie te rozmowy odbywały się oczywiście pod nieobecność Klary, wobec której sąsiedzi - świnie kulturalne i dobrze wychowane - były nadzwyczaj uprzejme. Mijając ją na klatce schodowej, uśmiechały się szeroko (choć nieco krzywo), nie zastanawiając się nad tym, że były to uśmiechy cokolwiek fałszywe. Jako istota z natury ufna i odrobinę naiwna, nie miała o tym także zielonego pojęcia Klara Kwik-Prosiaczyń-ska. Odpowiadała na uśmiechy i pozdrowienia sąsiadów szczerze i entuzjastycznie. Bo i dlaczego miałaby ich nie lubić? To, że mieszkali w ponurej kamienicy wymalowanej w środku na ten okropny kolor i śmierdzącej nieustannie środkami dezynfekują