15841
Szczegóły |
Tytuł |
15841 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15841 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15841 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15841 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roksana Jędrzejewska-Wróbel
Kamienica
Dziękuję wszystkim, którzy taplając się ze mną w chlewiku, przyczynili się do
powstania tej pełnej świństw kamienicy, a w szczególności:
Mariannie, Wojtkowi i Hani - moim trzem ukochanym świnkom oraz ich tacie
Mietkowi za cierpliwoć.
Agnieszce - za wszystko, a przede wszystkim za świnkę z drewnianą nóżką, od
której zaczęła się cała historia;
Joasi - za blond szczecinkę, entuzjazm i nieocenione wsparcie w kwestii
biedronek;
Wojtkowi W. -za limeryk o krowie z Kornwalii i sylwestrowe poświęcenie;
Maugo — za wiarę i ciepło;
Kasi - za dobrą energię;
Jonie - że jest.
Z chrumkającym pozdrowieniem, Autorka
Samotność
Wszystko zaczęło się od tego, że pan świnior Lucjusz Prosiaczyński był samotny.
Nie, nie, nie!!! Tylko nie zaczynajcie mu współczuć! Był świniorem dorosłym i
nieżonatym, owszem, ale to wcale nie znaczyło, że był smutny, że posmarkiwał z
rozpaczy po kątach i - gdzie mógł - użalał się nad swoim losem. Absolutnie nie!
Na takie brewerie pan Lucjusz nie miał zupełnie czasu. Zapełniał go bowiem
skrzętnie wielkimi pasjami, a mianowicie czytaniem poważnych dzieł
filozoficznych oraz grą na dudach. W przerwach zarabiał na życie malowaniem
portretów, o czym informowała - przybita do ściany kamienicy, w której mieszkał
- wściekle pomarańczowa tabliczka z napisem:
CHCESZ ZOBACZYĆ, JAK NAPRAWDĘ WYGLĄDASZ?
WSTĄP I SPRAW SOBIE PORTRET WEWNĘTRZNY!
I PIĘTRO, MIESZKANIE NR 4. PROSIĆ LUCJUSZA
Zachęcające, nieprawdaż? Warto zaznaczyć, że pisząc na tabliczce „portret
wewnętrzny", nie miał Lucjusz na myśli portretów serca, wątroby, żołądka ani
całej reszty kiszek i żyłek, które kłębią się pod skórą. Zdaniem Lucjusza
prawdziwy wewnętrzny portret powinien
5
przedstawiać świnkę po prostu taką, jaką ona jest naprawdę, a nie taką jaką się
wydaje - sobie i innym. Świnkę niepokawałkowanąna uśmiechy i układne słówka.
Świnkę - rzec można - pełną: ze wszystkimi jej myślami i marzeniami. Z uczynkami
dobrymi i złymi. Z tym, co lubi i czego nie cierpi, a nawet z tym (choć to chyba
najgorsze!) czego się wstydzi, czyli jednym słowem:
- Z całym dobrodziejstwem inwentarza -jak powiedziałby nieżyjący tata Lucjusza -
Hipolit Prosiaczyński.
Choć było to zadanie niezwykle trudne, Lucjusz wywiązywał się z niego znakomicie,
a jego portrety zdobywały nagrody na ważnych wystawach i wisiały w kilku znanych
galeriach. Ponieważ jednak galerie te nosiły miano „awangardowych", dzwonek
domofonu nie rozbrzmiewał w pracowni naszego portrecisty Prosiaczyń-skiego zbyt
często. Po pierwsze dlatego, że ulicą, przy której stała kamienica Lucjusza,
przechodziło o wiele więcej świnek, które wolą portrety zwyczajne i „takie jak
mają inni" od podejrzanie brzmiących portretów „awangardowych". A po drugie, na
świecie w ogóle niewiele jest dzielnych świnek, które mają ochotę zobaczyć
własny ryjek bez sztucznych upiększeń... Znakomitej większości całkowicie
wystarcza przybieranie wyszukanych póz i strojenie min przed lustrem.
Z drugiej strony trudno się temu dziwić, ponieważ nie tylko portrety, które
malował Lucjusz, ale także samo do nich pozowanie było - delikatnie mówiąc -
nieco cudaczne. Jeśli bowiem w drzwiach pracowni pojawiał się w końcu jakiś
amator portretu, Lucjusz witał go, wyska-
6
? ^ ? 7-?? 7? ^ ?
' ?^?? 8 ??.
?. » ? ?? ? ? ?
?
?.
8*
N
?
?.
. ?
N ?
1
kując gwałtownie zza drzwi z radosnym okrzykiem: „Salut!". Ubrany był przy tym w
powłóczystą pelerynę ze starej zasłony, a oczy przesłaniała mu maska. Jakby tego
było mało, jednocześnie wymachiwał czymś długim i spiczastym, co w pierwszej
chwili wydawało się szpadą, po chwili zaś okazywało się po prostu długim pędzlem.
Oczywiście po takim wylewnym powitaniu bardziej nerwowe świnki natychmiast
uciekały. Lucjusza jednak zupełnie to nie martwiło.
- Widać nie były jeszcze gotowe, żeby zobaczyć własną duszę - mawiał
filozoficznie i szedł na balkon ćwiczyć niezwykle trudne gamy pentato-niczne na
swych ukochanych dudach.
W tym miejscu należy zaznaczyć wyraźnie, że zarówno wyskakiwanie na klatkę
schodową w przebraniu Zorro, jak i dzikie wrzaski oraz wymachiwanie pędzlem, nie
były objawami szaleństwa pana Lucjusza. Wręcz odwrotnie - były starannie
przemyślanym elementem misternego planu poznania portretowanego klienta.
Świnka, która nie przestraszyła się owego testu odwagi, czyli pierwszego etapu
lu-cjuszowej gry, w nagrodę przechodziła do następnego, który jednak wcale nie
był łatwiejszy. Lucjusz, zamiast w końcu posadzić klienta w wytwornej pozie na
krześle i po prostu namalować, łapał za dudy i zaczynał grać skoczne irlandzkie
melodie.
8
W ten sposób usiłował zachęcić oszołomioną nieco świnkę do tańca, co niestety,
kończyło się zazwyczaj na kilku mizernych podskokach.
Po tej rozgrzewce Lucjusz zapraszał delikwenta na herbatę i pogawędkę przy
stojącym pod oknem „Stoliku zwierzeń", gdzie zarzucał go całym mnóstwem dziwnych
pytań: „Po co Mikołajowi broda?", „Czy powinno się karać za dłubanie w nosie?",
„Ile jaj znosi samica krokodyla?" i tym podobnych.
Po herbacie przychodził czas na wykrzywianie się przed dużym lustrem i konkurs
„Robienie min obrzydli-
f
)
wy eh i wyjątkowo ohydnych". Potem było wspólne bieganie na czworaka i śpiewanie
na głosy żołnierskiej piosenki „Przybyli ułani pod okienko", układanie limeryków
nieodmiennie rozpoczynających się od słów: „Raz pewna krowa z Kornwalii" oraz
budowanie zamku z kubeczków po jogurcie. Sami przyznacie, że każdy, kto dobrnął
do tego etapu, zasłużył na portret. Lucjusz też był tego zdania, kiedy więc
zamek był gotowy, wyciągał na środek pracowni wielki kufer pełen
najdziwniejszych przedmiotów i ubrań.
Portretowana świnka miała spośród nich wybrać te, które jej się najbardziej
spodobają, i użyć „wedle upodobania", co znaczyło, że dużego kapelusza wcale nie
trzeba zakładać na głowę, ale można w nim na przykład usiąść, udając rozbitka w
za małej szalupie. Z szafirowych spodni można było zrobić skakankę albo turban,
z pióropusza - gustowny naszyjnik, a ze starej gazety - wachlarz. Kiedy
otumaniony amator portretu kończył się „przystrajać", Lucjusz brał w raciczki
pędzel lub kredki, po czym stawał przed sztalugami. Szybko robił kilka szkiców i
serdecznie żegnał swego klienta, umawiając się na odbiór portretu za parę dni. I
zawsze pozwalał zabrać wszystkie wybrane z kufra przedmioty.
Cokolwiek by nie sądzić o metodach pracy Lucjusza, jedno było pewne: po kilku
godzinach takiego portretowania, żadna świnka opuszczająca pracownię nie
wyglądała tak jak wtedy, kiedy do niej przyszła. Potargana szczecinka, radosny
uśmiech i figlarne spojtzenie to tylko niektóre cechy, po których można był0
bezbłędnie rozpoznać klientów Lucjusza Prosiaczyńskjeg0.
10
Jednak za progiem pracowni Lucjusza roztaczał się tzw. normalny świat, w którym
przebieranki za Zorro wybaczano tylko dzieciom. Niektóre ze świnek szybko więc
przyczesywały rozwichrzoną fryzurę, robiły poważną minę, a otrzymane w prezencie
naszyjniki z muszelek i siatki na motyle wstydliwie upychały do reklamówek. Nie
wszystkim świnkom starczało też odwagi, aby wrócić po kilku dniach do tej
niezwykłej pracowni i odebrać swój portret. Rzecz jasna, w tej sytuacji Lucjusz
nie zarabiał zbyt wiele. Ale ponieważ potrzeby miał skromne, nie narzekał.
Zwłaszcza że przyjaciół miał zdecydowanie więcej niż pieniędzy.
Te bowiem świnki, które jednak po portret wracały, z klientów zamieniały się z
czasem w prawdziwych przyjaciół Lucjusza, z którymi toczył długie rozmowy przy
kuchennym stole, dla których przygotowywał trufle po włosku i na których zawsze
mógł liczyć. I którzy nigdy, przenigdy nie zadaliby mu dwóch pytań, których
szczerze nienawidził, a które brzmiały: „Drogi Lucjuszu, dlaczego choć raz nie
namalujesz normalnego portretu?" oraz „Lucjuszu kochany, dlaczego się nie
ożenisz?".
Tak więc Lucjuszowi - pogodnemu i otoczonemu przyjaciółmi świniorowi - dobrze
było na świecie samemu, znaczy się - bez żony. Jego stan kawalerski był jednak
poważnym problemem dla życzliwych mu sąsiadów oraz jego mamy Apolonii
Prosiaczyńskiej. Cóż, jak widać, słowo „samotność" można rozumieć na kilka
sposobów...
Sąsiedzi
Dla sąsiadów Lucjusza samotność znaczyła po prostu życie w pojedynkę. I już.
Może dlatego, że należeli do tego rodzaju świnek, które lubią mieć wszystko do
pary? Takich, które nigdy nie włożą dwóch różnych skarpetek? Nie wspominając już
o butach, oczywiście! I nigdy, przenigdy nie wepną sobie najpiękniejszego nawet
kolczyka tylko w jedno ucho. A jak stawiają na telewizorze figurkę porcelanowej
tancerki, to zaraz dokupują jej pasterza albo krasnala, żeby przypadkiem nie
poczuła się zbyt swobodnie.
Zapewne z tych właśnie powodów sąsiedzi Lucjusza oraz jego mama zupełnie nie
mogli zrozumieć, jak można żyć spokojnie i radośnie, nie rozglądając się wciąż
nerwowo za jakąś przyzwoitą świnką w celu jej natychmiastowego poślubienia.
Poza tym... Cóż, bądźmy szczerzy - bezczelnie radosne życie Lucjusza po prostu
ich denerwowało. Wszystko byłoby w porządku, gdyby snuł się po świecie smutny i
zrozpaczony. O tak, wtedy to byłoby zupełnie co innego. Wtedy mogliby mu
współczuć, żałować, pocieszać. A tak?! Bezwstydna, promienna samotność pana
Lucjusza to było coś, co absolutnie nie mieściło się w ich różowych
szczeciniastych głowach.
12
Co innego mieszkająca tuż pod panem Lucjuszem niezamężna Gizela Wredziszewska.
Ona też była samotna. Ale jakże inna była to samotność, jak miła dla oczu
sąsiadów! Kiedy Gizela szła przez podwórko swoim marszowym krokiem, w
siarczyście czerwonym bereciku, ciskając na boki wściekłe spojrzenia, już z
daleka widać było, że oto nadchodzi świnka obrażona na cały świat - zgryźliwa i
cierpka jak niedojrzały agrest. Ktoś, nad kim można się serdecznie i -
oczywiście życzliwe - poużalać. Dlatego sąsiedzi wspaniałomyślnie wybaczali
pannie Gizeli Wredziszewskiej i przekrzywiony czerwony berecik, i kwaśną minę, a
nawet dość męczące, obsesyjne nieco zamiłowanie do porządku, które objawiało się
zbieraniem śmieci leżących na chodniku pod kamienicą i... wtykaniem ich w
skrzynki na listy sąsiadów.
- To wszystko z samotności. Nudzi się biedaczka -mówili ze zrozumieniem,
cierpliwie opróżniając skrzynki z upchanych tam przez Gizelę papierków,
niedopałków i ogryzków.
- Cóż, wszyscy wiedzą, że samotnym świnkom źle na świecie. Gdyby znalazła
jakiegoś miłego świniora, od razu byłaby inna... - dodawali współczująco,
szczęśliwi, że sami nie muszą już nikogo szukać.
Zadziwiające, ale dla nieznośnej panny Gizeli sąsiedzi mieli dużo więcej
zrozumienia niż dla pogodnego i niewadzącego nikomu Lucjusza, który - nie zdając
sobie nawet sprawy, jak bardzo powinien być nieszczęśliwy - nadal co wieczór
siadywał na balkonie i radośnie dął w dudy. Tak jak zawsze.
13
Bo w niewielkiej, przytulnej - choć, przyznajmy to szczerze, także nieco ponurej
- kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" (dziwna nazwa, prawda?) wszystko od lat
toczyło się ustalonym rytmem, z czego jej mieszkańcy byli niezwykle dumni.
Mieszkające tam świnki, stateczne i zrównoważone (a w każdym razie głęboko
przekonane o tym, że tak właśnie jest), najbardziej na świecie nie lubiły
niespodzianek. Naprawdę! Nie cierpiały ich do tego stopnia, że nawet prezenty na
Gwiazdkę kupowały sobie same, żeby się później nie rozczarować. Bo wyobraźcie
sobie tylko to okropne uczucie, kiedy zamiast niezwykle praktycznych brązowych
kapci wyjmujecie spod choinki rzecz tak kompletnie nieużyteczną jak wiatrowe
dzwoneczki! Albo kryształowy błękitny korek do butelki. Co z tym zrobić? Jak się
zachować? O nie, na takie przykre sytuacje nasze świnki nie miały najmniejszej
ochoty! W ICH kamienicy niespodzianki się po prostu NIE ZDARZAŁY. I już. No,
chyba że Lucjuszowi. Ale jego nikt z sąsiadów nie traktował poważnie:
-Wszystko się zmieni, jak się ten nasz Lucjusz w końcu ożeni i ustatkuje -
pocieszali jego mamę, z ubolewaniem kiwając głowami.
-Tak, tak. Ożeni się z jakąś stateczną rozsądną świnką i będzie taki jak inni.
Tak, tak - z nadzieją marszczyła ryjek pani Apolonia. - Może nawet przestanie
malować te dziwaczne portrety i znajdzie sobie jakieś uczciwe zajęcie? -
dodawała rozmarzona.
Tak więc, poza lucjuszowymi wybrykami, życiu kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem"
nie zagrażały żadne
14
niespodzianki. Wszystkie świnki znały się przecież od lat i doskonale wiedziały,
czego się mogą po sobie spodziewać. I tak było dobrze.
Codziennie o 6.00 rano pani Luiza Truchcikowska spod jedynki - pracowita matka
dorosłych już dzieci (świnki Czesi i wieprzka Czesia) oraz od lat szczęśliwa
małżonka Manfreda Truchcikowskiego - świńskim truchtem udawała się do
pobliskiego sklepiku po osiem bułek i litr mleka. Dokładnie pół godziny później
jej mąż Manfred Truchcikowski odjeżdżał długim służbowym samochodem do Biura
Spraw Pożytecznych, a w każdym razie Niezwykle Ważnych. Wkrótce także Czesia i
Czesio wskakiwali na swoje skuterki i udawali się do Wyższej Świńskiej Szkoły
dla Rozsądnych Świnek.
Około 8.00 uchylały się drzwi mieszkania numer dwa i wyłaniał się zza nich
czerwony berecik Gizeli Wredzi-szewskiej. Następnie pojawiały się jej raciczki.
W jednej nieodmiennie trzymała miskę bigosu dla hodowanej w ogrodzie
tchórzofretki. W drugiej natomiast dzierżyła śrubokręt, którym co rano starannie
dokręcała metalową tabliczkę na frontowej ścianie kamienicy. A na tabliczce było
napisane tak:
POD GROŹBĄ KARY SUROWO ZAKAZUJE SIĘ ODBIJANIA PIŁKI O ŚCIANĘ
Jak bardzo surowy był to zakaz i jaką straszliwą karę przewidziano dla
delikwenta, który jednak odważyłby
16
się na ten wysoce naganny czyn - nie wiadomo. Od niepamiętnych czasów w
kamienicy nie było bowiem ani dzieci, ani piłek.
Ostatnim prawdziwym dzieckiem, jakie pamiętała kamienica, był Lucjusz. Było to
jednak tak dawno, że wszyscy zapomnieli już jego ogłuszające kwiki i nieustanny
tupot kopytek. Oczywiście po narodzinach Lucjusza przyszły na świat jeszcze inne
dzieci, ale można mieć pewne wątpliwości, czy aby na pewno były one prawdziwe.
Na przykład mali Czesio i Czesia Truchcikow-scy, jak tylko nauczyli się mówić,
natychmiast wygłosili oświadczenie, że pragną zostać maklerami giełdowymi.
Po nich w kamienicy pojawił się jeszcze jeden maluch - obecnie 11 -letni,
pięknie upasiony Arnoldzik Bełkot spod trójki. Jednak on także - choć z
odmiennych zupełnie powodów - nigdy nie odbił o ścianę żadnej piłki. Od
urodzenia gardził bowiem wszelkimi sportami ruchowymi, a jego ulubionym zajęciem
było leżenie przed telewizorem, dłubanie w nosie, głośne bekanie i opychanie się
batonikami „Maxiświnka", które donosiła mu jego mama o wdzięcznym imieniu
Pelagia.
Imienia taty Arnoldzika nikt od dawna nie pamiętał. Ten mały i chudziutki
świnior wymykał się bladym świtem do pracy, z której wracał ciemną nocą równie
cichutko jak wychodził. Pracował dużo i ciężko, aby zarobić na stosy batoników i
megalitry coca-coli, pochłaniane codziennie przez jedynaka. Nie było łatwo
samemu utrzymać całą rodzinę, ale cóż... Pelagia Bełkot pracować przecież nie
mogfajbo jaTt^nówiła często sąsiadom: Z? c,i \N *?\
VI V3 sl 17
- Kto wtedy zająłby się dzieckiem?
A wiadomo, że nie ma nic gorszego niż dziecko puszczone samopas, bez troskliwej
matczynej opieki. Z takich dzieci wyrastają potem bandyci i złodzieje. Na
szczęście Arnoldzikowi spod trójki nic takiego nie groziło. Żeby zostać
złodziejem albo bandytą, musiałby najpierw zwlec się ze swojej kanapy i wyjść z
domu, a na to nie miał ani ochoty, ani sił.
Z tego właśnie powodu Arnoldzik nie chodził do szkoły. To szkoła przychodziła do
niego w postaci Pani Nauczycielki o zmęczonym spojrzeniu, która uparcie, choć
bezskutecznie, próbowała zasiać odrobinę wiedzy w zaśmieconym popcornem, tłustym
łbie Arnoldzika.
- Jest bardzo zdolny, ma nauczanie indywidualne -z dumą tłumaczyła Pelagia
sąsiadom. - Tylko z wu-efem sobie nie radzi... - dodawała ze smutkiem.
Bo oczywiście matka tak doświadczona, jak Pelagia Bełkot wiedziała doskonale, że
brak ruchu i świeżego powietrza jest bardzo niezdrowy dla dzieci. Dlatego też
codziennie o 10.00 otwierała drzwi balkonu na pierwszym piętrze i wywlekała
swojego Arnoldzika na leża-czek, na którym owinięty w różowy kocyk werandował do
12.00 w towarzystwie średniej wielkości piramidy batoników.
Tuż po 10.00 w kamienicy rozlegał się szum odkurzacza, którym pani Pelagia
zbierała rozrzucone po dywanie okruchy, papierki i resztki jedzenia. Po
sprzątnięciu mieszkania wychodziła na klatkę schodową i sumiennie przecierała
ściereczką wszystkie parapety i okna, tak
18
jak zalecał wywieszony w gablotce na parterze „Grafik Czystości" wypisany
pięknym kaligraficznym pismem przez pannę Wredziszewską:
Sckodty - TruckciluHirucij 3W(Łjte1ty i okua - Belltot Drwili i Ida/mJa -
Wrecbódzeurólca
Tuż obok grafiku w gablotce wisiał regulamin, zgodnie z którym codziennie
punktualnie o 22.00 w kamienicy zapadała błoga cisza wypełniona jedynie kojącym
szumem czterech komputerów. To rodzina Trachcikowskich układała biznesplany na
najbliższe dziesięciolecie. Czasami ciszę przerywał stłumiony nerwowy kwik
Pelagii Bełkot, która nocami oddawała się swej nieco wstydliwej namiętności,
jaką było oglądanie krwawych horrorów.
Nie wspomnieliśmy do tej pory o Apolonii Prosia-czyńskiej - matce Lucjusza,
która całe dnie spędzała na dzierganiu sweterków i czapeczek dla przyszłych
wnucząt oraz na rozmowach ze swoim zmarłym mężem Hipolitem Prosiaczyńskim,
którego zadręczała wciąż tym samym pytaniem:
- Hipolicie! Mój drogi! Powiedz! Dlaczego Lucjusz wdał się właśnie w ciebie?!
Oczywiście Hipolit milczał jak zaklęły. Można nawet powiedzieć - i nie będzie w
tym cienia przesady - że milczał jak grób. Ale ci, którzy go dobrze znali, mogą
19
być prawie pewni, że, zerkając z błękitnej chmurki nad czerwonym dachem
kamienicy, uśmiechał się szelmowsko pod ryjkiem.
I tak, od lat miło i spokojnie płynęło życie w kamienicy „Pod Świńskim
Kopytkiem". I płynęłoby zapewne nadal, gdyby nagle nie wydarzyło się coś, co w
jednej chwili wywróciło życie wszystkich jej mieszkańców do góry nogami...
Klara
Tymczasem nieświadomy niczego kataklizm, który już wkrótce miał zrujnować
doszczętnie porządek i ład pieczołowicie pielęgnowany przez naszych bohaterów,
wyglądał z pozoru całkowicie niewinnie.
Kataklizm nazywał się Klara Kwik i - ubrany w różową sukienkę w czerwone róże
oraz wielki kapelusz w kształcie motyla - maszerował cichą, spokojną i pełną
słońca uliczką prosto w stronę kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". Wymachiwał
przy tym beztrosko malutką torebką na łańcuszku, co chwilę podskakując i
majtając zakręconym ogonkiem.
- Niech pani spojrzy, droga Apolonio. Co za świnia! - powiedziała Pelagia Bełkot,
która akurat składała na balkonie leżaczek Arnoldzika.
-Ate rękawiczki! Z piórami! I do tego fioletowe. Cóż za niepraktyczny strój -
zachrumkała potakująco Apolonia Prosiaczyńska, odrywając na chwilę oczy od
siedemnastej pary spodenek w kolorze zgniłej marchewki, które fabrykowała dla
przyszłego wnuka.
- I buty, niech pani spojrzy na buty - rozemocjono-wana Pelagia przechyliła się
przez balustradę balkonu, aby lepiej widzieć purpurowe klapki na niebotycznie
wysokich obcasach.
21
Klapkom, których stukot nagle umilkł, bo „ta świnia" zatrzymała się i... z
chichotem zaczęła studiować tabliczkę informującą o zakazie gry w piłkę. A kiedy
wydawało się, że już, już zamierza odejść (a przycupnięte za doniczkami
przywiędłych pelargonii Apolonia i Pelagia - odetchnąć z ulgą), jej wzrok padł
na ukryty nieco za krzewem bzu szyld pracowni Lucjusza.
- Nie, to niemożliwe! O Boże! ONA chyba idzie do nas! - wyszeptała z
przerażeniem Pelagia.
I rzeczywiście tak było. Świnka zamachała torebką, kwiknęła radośnie, po czym
pomaszerowała prosto do drzwi kamienicy i energicznie nacisnęła guzik domofonu
przy nazwisku „Prosiaczyńscy".
- Ja zawsze mówiłam, że przez te portrety to jakieś nieszczęście będzie - pani
Apolonia zerwała się gwałtownie z bujanego fotela, rzucając robótkę, i
pogalopowała do domofonu.
Chciała powiedzieć, że to pomyłka, że tu nie ma żadnej pracowni, a tym bardziej
żadnego Lucjusza, a jeśli nawet był, to właśnie wyszedł. Że to porządny dom, w
którym nikt nie potrzebuje żadnych wyfiokowanych świnek i ich cudacznych
kapeluszy w kształcie motyla! Tak właśnie chciała powiedzieć i zapewne by to
zrobiła, gdyby nie zaplątała się w nitkę w kolorze zgniłej marchewki i nie
upadła jak długa. Z tej pozycji przyszło jej oglądać, jak nieświadomy niczego
Lucjusz podnosi słuchawkę domofonu i, zerkając ze zdziwieniem na wykrzywiony
wściekłością ryj mamy, odpowiada uprzejmie:
- Portret, ależ oczywiście! Nawet w tej chwili. Zapraszam! Zapraszam serdecznie!
22
W ten właśnie sposób Klara Kwik po raz pierwszy przekroczyła próg kamienicy „Pod
Świńskim Kopytkiem". Oczywiście, gdyby Apolonia Prosiaczyńska nie potknęła się,
wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej, a raczej po wiek wieków pozostałoby w
stanie nienaruszonym. Tak się jednak nie stało. Apolonia rąbnęła jak długa,
Lucjusz podszedł do domofonu, Klara weszła, a kiedy stanęła w drzwiach pracowni,
wypadki potoczyły się błyskawicznie. I nikt, naprawdę nikt nie mógł im zapobiec!
„ „„.,.,.»— ?„- ??-?—,-;:: _.m
Spotkanie
To nie był grom z jasnego nieba. To był tysiąc gromów. A także milion błyskawic
i jakieś parę miliardów grzmotów. Gdyby Lucjusz Prosiaczyński występował w
filmie animowanym, wystarczyłoby narysować, jak w jego oczach pojawiają się
pulsujące serca wielkości dorodnych pomidorów, i już wszystko byłoby jasne.
Ponieważ jednak drzwi, które otworzył, słysząc na schodach stukot obcasów, nie
zostały narysowane, ale były to najprawdziwsze drewniane solidne drzwi, Lucjusz
mógł się o nie wygodnie oprzeć. A oprzeć się musiał, bo widok zaparł mu dech w
piersiach.
Była to oczywiście Klara Kwik w swojej sukni w płomienne róże. Suknia ta w
połączeniu z fioletem rękawiczek, tęczowym kapeluszem i purpurowymi bucikami
stworzyła na tle klatki schodowej (pomalowanej farbą olejną na niezwykle
praktyczny kolor zwany „orzech jasny") kompozycję, na którą wrażliwy Lucjusz nie
mógł pozostać obojętny.
- Doskonała, po prostu doskonała - szeptał zachwycony. - Co za kształt! Co za
forma! A ta plama fioletu! Cóż za odważne zestawienie...
- Jak miło, że pan to docenił! - zawołała właścicielka „plam fioletu", wcale
niezdziwiona zachowaniem Lu-
25
cjusza. -Ale pan też wygląda całkiem, całkiem... Ta tajemnicza czerń. Tylko to
przekrzywiłabym troszkę na lewo... A tutaj trzeba mocniej związać...
Klara wyciągnęła raciczkę i poprawiła osłupiałemu Lucjuszowi maskę Zorro, a
potem energicznie ściągnęła sznurki peleryny, którą portrecista narzucił
natychmiast po odebraniu domofonu. Chciał bowiem -jak zwykle -przywitać swojego
klienta gromkim okrzykiem „Salut!". Tym razem jednak z wrażenia zapomniał nie
tylko o okrzyku, ale nawet o przedstawieniu się.
- O, tak jest dużo lepiej. Tak mało jest osób wrażliwych na barwy - ciągnęła
Klara. - Specjalnie dobrałam ten odcień, żeby pasował... O, do tej tu kropki -
zerwała z głowy kapelusz i pacnęła raciczką w sam środek motyla, zupełnie nie
zważając na to, że kosmyki szczecinki opadły jej na oczy.
Lucjusz patrzył jak urzeczony.
- To zestawienie najlepiej prezentuje się... - kontynuowała Klara, rozglądaj ąc
się na boki. - No nie, na pewno nie na tej koszmarnej sraczkowatej ścianie! -
machnęła rękaw kierunku „orzecha jasnego", aż piórka ozdabiające rękawiczki
zafurczały Lucjuszowi przed ryjkiem.
Odważne nazwanie koloru klatki schodowej, ukochanego koloru mieszkańców
kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem", niebrudzącego, niezwykle praktycznego
„orzecha jasnego" - „sraczkowatym" na chwilę wyrwało Lucjusza z hipnotycznego
transu, w jakim wpatrywał się w swoją klientkę.
- Sraczko waty! Oczywiście, że sraczko waty! Cudownie! Wspaniale! Tak, tak!
Sraczkowaty! Proszę, proszę do
26
środka - wykrzykiwał odrobinę bez sensu uradowany Lucjusz, wciągając rozbawioną
Klarę do mieszkania.
Tymczasem Pelagia Bełkot już dawno opuściła balkon i teraz - rozpłaszczona na
drzwiach - obserwowała całą scenę przez wizjer. Jednak wraz z zamknięciem drzwi
mieszkania numer cztery, Pelagia całkowicie straciła kontrolę nad sytuacją. A
tego nie lubiła. Oj, bardzo nie lubiła!
- Sraczko wata! Nasza klatka! O ty świnio jedna niedomyta! - piekliła się
Pelagia, tupiąc ze złości swoimi krzywymi nóżkami w starannie wypolerowane
linoleum (bardzo praktyczne, szaro-szare).
Ponieważ emocje bulgotały w niej jak zupa w za małym garnku, a tupanie nic a nic
nie pomogło, Pelagia szybko złapała puste prawie wiaderko ze śmieciami,
obrzuciła czułym spojrzeniem Arnoldzika, który rozwalony na kanapie pożerał
trzeciąjuż dziś porcję frytek, i zbiegła na dół.
Po chwili siedziała w sterylnie czystej i w pełni zmechanizowanej kuchni Luizy
Truchcikowskiej, popijając bezkofeinową kawę z ciśnieniowego ekspresu.
- I niech pani sobie wyobrazi, pani Truchcikowska, że ta bezczelna kolorowa
świnia jest teraz u naszego drogiego Lucjusza! - kończyła opowieść
rozemocjonowa-na Pelagia.
Luiza, która właśnie w specjalnych garnkach (ani wody, ani soli, no zupełnie nic
nie trzeba dodawać, a obiad sam się gotuje) przygotowywała niskokalorycz-ny,
wysokoenergetyczny i pełnobiałkowy posiłek dla swojej rodziny, zachrumkała
pocieszająco:
28
- Pani Bełkotowa kochana, po co się tak denerwować. Dostanie portret i sobie
pójdzie. Mało już tu takich dziwadeł zaglądało?
- Ta jest inna, mówię, pani, ta jest inna. A jak on na nią patrzył! Nie jak
przyzwoity świnior, ale jak, nie przymierzając, zwykłe cielę! I nie krzyknął:
„Salut!" - Pelagia ze zdenerwowania kopała kopytkiem swoje brązowe wiaderko ze
śmieciami.
Może warto w tym miejscu wyjaśnić, dlaczego właściwie - schodząc do sąsiadki -
zabrała ze sobą wiaderko. Otóż Pelagia Bełkot bardzo dbała o swój wizerunek
osoby dobrze wychowanej, która -jak wiadomo - brzydzi się plotkami. Wszelkie
wścibstwo, a nie daj boże, latanie po ludziach z tak zwanym Jęzorem", uważała
Pelagia za wysoce naganne i niestosowne. Co innego przechodząc z wiaderkiem, tak
przy okazji, napomknąć... Tak, z wiaderkiem to była już zupełnie inna sprawa!
Miłość
Tymczasem piętro wyżej w mieszkaniu Lucjusza Pro-siaczyńskiego emocje sięgały
zenitu. Jak wiadomo, każdy klient pracowni portretowej, zanim zaczął pozować do
portretu, musiał przejść dość skomplikowany test. Ponieważ pierwszy jego etap
należało uznać za zakończony, Lucjusz - nadal oczarowany Klarą, aczkolwiek już
nieco przytomniej szy - przeszedł od razu do części drugiej, czyli tańców przy
dudach.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy - gdy tylko wydobył z piszczałek kilka
pierwszych taktów - Klara entuzjastycznie skoczyła na środek pracowni, gubiąc po
drodze kapelusz i... zaczęła tańczyć! Ale cóż to był za taniec! Ta-niec-gigant,
taniec-szaleństwo, który doszczętnie pochłonął Klarę Kwik razem z jej suknią w
róże, a oszołomionemu Lucjuszowi przed oczami migały tylko fiolety, czerwienie i
purpura. Po paru minutach skończył grać, ale to nie zatrzymało roztańczonej
Klary. Przez jakiś czas miotała się jeszcze w tej nieprawdopodobnej zupełnie
plą-sawicy będącej połączeniem elementów tańca celtyckiego (podskoków, wyrzutów
kopytek do góry i zawisania w powietrzu) z jakąś dziką, żywiołową improwizacją.
Cokolwiek by nie powiedzieć o tym brawurowym wykonaniu, jedno było pewne - Klara
kochała taniec.
30
- Nadzwyczajne, zupełnie nadzwyczajne... - mamrotał zafascynowany Lucjusz,
prowadząc nieco zdyszaną i rozczochraną Klarę do stolika zwierzeń.
- A teraz, Klaro, odpowiedz mi na parę pytań. Na przykład... Ja myślisz, po co
Mikołajowi broda? - zapytał nieśmiało, wpatrując się w swojąklientkę nieco
nieprzytomnym wzrokiem.
- Zamiast chusteczki oczywiście! Biedak na pewno ma katar. Cały czas na dworze,
w drodze, a ręce zajęte workami prezentów. No to wyciera sobie nos w tę brodę,
żeby było szybciej - odpowiedziała bez zastanowienia Klara i roześmiała się
wesoło, najwyraźniej ubawiona wizją zasmarkanego św. Mikołaja i jego brody ze-
sztywniałej od skapującego na nią kataru.
Lucjusz miał właśnie zadać drugie pytanie, kiedy Klara zerwała się od stolika,
podbiegła do stojącego w rogu lustra i - samowolnie przechodząc do kolejnego
etapu -zwinęła ryjek w trąbkę, robiąc minę najbardziej odrażającą z możliwych.
Być może innego świnora zraziłoby to nieco do Klary, która - nie oszukujmy się -
nie wyglądała w tej chwili zbyt ponętnie. Zwłaszcza że nawet z normalnym ryjkiem
nie należała do piękności. Uszy miała za bardzo kłap-ciate, policzki zbyt
pucołowate, oczy za to duże, z długimi ciemnymi rzęsami, co jednak u świnek nie
jest akurat powodem do dumy. Jak bowiem wszyscy wiemy, świńskie oczka powinny
być małe i niebieskie, otoczone bielutkimi jak śnieg rzęsami.
31
Lucjuszowi jednak, właśnie w tej chwili, wydała się najpiękniejszą świnką, jaką
kiedykolwiek spotkał. A to dlatego, że jak mało kto umiał docenić odwagę w
pokazywaniu swojego prawdziwego oblicza. Zbyt wiele widział już w swojej
pracowni ładnych i słodkich świnek, tak skupionych na utrzymaniu „śliczności" w
stanie nienaruszonym, że już po pięciu minutach patrzenia na nie Lucjusz czuł
się zmęczony ich nieustannym wysiłkiem. Bały się drgnąć, żeby nie zburzyć
misternej konstrukcji loczków, bały się wykrzywić, żeby nie rozmazać sobie
makijażu, bały się roześmiać zbyt głośno, bo mogłoby to zabrzmieć nie dość
perliście. Jednym słowem bały się wszystkiego, co mogłoby spowodować, że
przestaną wyglądać jak plastikowe świnki Barbie i przez jedną małą chwilkę staną
się świnkami prawdziwymi.
Od pierwszej chwili Lucjusz wiedział, że Klara była inna. Nie wstydziła się
wykrzywiać, mówić co myśli, śmiać głośno i radośnie (choć chwilami jej śmiech
przypominał, hmm... rżenie konia). Docenił odwagę, z jaką tańczyła swój
ekscentryczny taniec, a po sesji przed lustrem był już pewien, że oto ma przed
sobą świnkę zupełnie niezwykłą, świnkę zjawiskową i absolutnie doskonałą.
Świnkę-ideał, o jakiej nawet nie śmiał marzyć! Jednym słowem nasz Lucjusz...
zakochał się.
Dlatego właściwie już tylko z rozpędu poprosił Klarę o dokończenie limeryku:
„Raz pewna krowa z Kornwa-lii". I zupełnie się nie zdziwił, kiedy rozglądając
się z zaciekawieniem po pracowni, niedbale wyrecytowała:
32
Raz ???/??. ?????/? z ????????
zeżayCa balie, bakalii.
Lecz nas2ectf ja, swiutfck
bo bakalii slajJbeić.
z żóTa,dLa\ Jfrapf dc ????.
Lucjusz zrozumiał, że w tej sytuacji ani budowanie zamku po jogurcie, ani zabawa
w przebieranie nie były już potrzebne. Oto stała przed nim świnka, która nie
potrzebowała żadnego „prawdziwego portretu wewnętrznego". Świnka, która po
prostu - cokolwiek to znaczy -„była sobą" i nigdy nikogo nie udawała (no, może
czasami, ale tylko troszeczkę). Więc Lucjusz nie miał już żadnych wątpliwości że
oto byli dla siebie stworzeni. Dlatego bez zastanowienia zapytał:
- Wiem, że to brzmi głupio, bo ledwo się poznaliśmy, ale czy... wyjdziesz za
mnie?
Jednocześnie, przypominając sobie sceny oświadczyn z lektur i filmów, runął
niezdarnie na kolana, zaplatając się przy tym w powłóczystą pelerynę Zorra.
33
- Och, Lucjuszu! Wstań i nie wygłupiaj się! - zawołała Klara, zgrabnie
wysupłując świniora ze zwojów czarnego materiału. - Oczywiście, że tak! - dodała
po chwili.
Osłupiały Lucjusz zamrugał oczami ze zdumienia. Oczywiście, liczył na wzajemność,
ale nie aż tak szybko. Okazało się jednak, że uczucia Klary względem Lucjusza od
dawna są mocno ugruntowane, do czego przyznała się narzeczonemu z pewnym
zawstydzeniem. Już od jakiegoś czasu znała Lucjusza z widzenia. Podobał jej się
ogromnie i wiele godzin spędziła na rozmyślaniach, jak mogłaby poznać go bliżej.
Ponieważ jednak Lucjusz rzadko wychodził z kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" i
wszelkie próby „zapoznania się" spaliły na panewce, Klara przygotowała misterny
plan wizyty w jego pracowni. Może to trochę nie w porządku? Pewnie i tak, ale
tak to już jest, że wielkie uczucia rządzą się swoimi prawami.
- Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć - szepnęła nagle Klara, a jej
różowy ryjek zrobił się buraczkowy.
Przyznała się przed chwilą do użycia podstępu, ale kolejne wyznanie było dużo
trudniejsze.
-Wiem o tobie wszystko! Jesteś najwspanialsza i najpiękniejsza - zachrumkał
uszczęśliwiony Lucjusz, cmokając narzeczoną w kłapciate uszko.
-No właśnie, najpiękniejsza... ale... -ryjekKlary z buraczkowego stał się
intensywnie karminowy.
„Może nie mówić?" - przemknęło jej przez głowę. -„Nie, nie. Nie można wspólnego
życia budować na kłam-
34
stwach. Trudno, raz kozie śmierć" -pomyślała Klara i zamykając oczy wypaliła:
- Bo wiesz, ta sukienka wcale nie jest moja! Ja ją pożyczyłam! Od mojej
przyjaciółki Gardenii. I kapelusz też! Żeby ładnie wyglądać. Bo na co dzień, to
ja chodzę w takiej czapce z trzema pomponikami! - skończyła i nieśmiało zerknęła
jednym okiem na Lucjusza.
Jednak to dramatyczne wyznanie nie zrobiło na narzeczonym wrażenia.
-Ależ to nieważne! - roześmiał się Lucjusz. - Wiem, jaka jesteś w środku, a to
najważniejsze.
Uszczęśliwiona Klara odetchnęła z ulgą. Uznała, że w tej sytuacji nie warto
wspominać, że fioletowe rękawiczki też pożyczyła. Od córeczki Gardenii. To już i
tak nie miało naprawdę żadnego znaczenia. Uśmiechnęła się do Lucjusza i
pogłaskała go po szczecince.
- Musimy powiedzieć mamie. Będzie uszczęśliwiona! Od lat marzy o synowej! -
uradowany Lucjusz złapał Klarę za raciczkę i z rozmachem otworzył drzwi pracowni.
Pragnęli -jak większość zakochanych - podzielić się z całym światem swoim nowo
odkrytym szczęściem, jednak raptownie naciśnięta klamka boleśnie rąbnęła w czoło
przyczajoną pod drzwiami Apolonię Prosiaczyńska, która z kwikiem osunęła się na
podłogę. Przerażony Lucjusz przykucnął przy niej, a Klara pobiegła po wodę.
Najwyraźniej z ujawnieniem radosnej nowiny musieli jeszcze nieco zaczekać.
Ślub
- Po moim trupie!!! - darła się Apolonia Prosiaczyńska, poprawiając worek z
lodem, zsuwający się z imponującego fioletowego guza.
Od chwili, gdy Lucjusz, spociwszy się nieco, przetransportował ją spod drzwi
pracowni na wygodną kanapkę, a Klara troskliwie obłożyła całą furą poduszek,
minęło już sporo czasu. Najwidoczniej jednak za mało, aby Apolonia Prosiaczyńska
zdążyła się oswoić z radosną wiadomością o rychłym ślubie ukochanego syna.
- Mamo, ale dlaczego? Przecież zawsze chciałaś, żebym się ożenił!
Lucjusz zadawał to pytanie już po raz trzeci tego popołudnia, z cichą nadzieją,
że w końcu usłyszy bardziej zrozumiałą odpowiedź. Nic z tego. Apolonia
Prosiaczyńska najwyraźniej nie zamierzała poddać się bez walki.
- Ale przecież nie z taką... Nie z taką... - bez skutku szukała odpowiedniego
słowa na oddanie tego, jak bardzo nieodpowiednią kandydatką na żonę jest jej
zdaniem Klara. - Nie z taką świnią! Z jakąś inną! Przyzwoitą, porządną!
- Mamo! Przecież ty jej w ogóle nie znasz! - z rozpaczą zawołał Lucjusz.
37
- I wcale nie chcę poznawać! Wystarczy mi to, co widziałam! Ten kapelusz! - tu
Apolonia prychnęła pogardliwie, zwijając ryjek w zgrabną trąbkę.
- To nie jej, pożyczyła od koleżanki. Chciała ładnie wyglądać! - mimo iż Lucjusz
nadal jak lew bronił narzeczonej, to jednak z coraz większą bezradnością
rozglądał się dookoła.
Niestety, pomoc nie nadchodziła. Klara już dawno dyskretnie opuściła kamienicę
„Pod Świńskim Kopytkiem", słusznie uznając, że nawet najbardziej radosna nowina
może osoby na nią nieprzygotowane nieco oszołomić. Lucjusz spojrzał więc z
nadzieją na siedzącą obok matki czujną Pelagię Bełkot (słysząc krzyki sąsiadki
natychmiast dopiła kawę u Luizy Truchcikowskiej i przybyła z odsieczą), ale jej
lodowały wzrok mówił sam za siebie.
- Ładnie wyglądać! Ha, ha... Pożyczyła! Sam widzisz Lucjuszu, nawet nie ma
własnego kapelusza! - drwiąco chrząknęła Apolonia, a Pelagia Bełkot potępiająco
skinęła głową.
Lucjusz, nie nadążając za pokrętną logiką Apolonii, zaczynał tracić cierpliwość:
- Mamo! O co ci chodzi? Przecież mówiłaś, że ten kapelusz ci się nie podobał! -
zachrumkał rozzłoszczony.
Apolonia, widząc, że rodzicielski autorytet nie skutkuje, zmieniła taktykę:
- Ja tego nie przeżyję! A moje biedne wnuki? - kwik-nęła boleśnie i
demonstracyjnie chwyciła się za serce.
- Mamo! Jakie wnuki? Przecież ty nie masz żadnych wnuków! Masz tylko stertę tych
marchewkowych rajstopek! - Lucjusz był już u kresu wytrzymałości.
38
Chciał podzielić się z matką swoim szczęściem, tymczasem rozmowa przybrała obrót
zupełnie dla niego nieoczekiwany. Zamiast o Klarze rozmawiali o kapeluszu jej
koleżanki i jakichś - bliżej nikomu nieznanych -wnukach.
Lucjusz poczuł złość i smutek, jakie czuje ktoś rozczarowany i kompletnie
niezrozumiany przez bliską osobę. Jak wtedy, kiedy był mały. Kiedy biegł co tchu
z podwórka do rodziców opowiedzieć o tym, że właśnie przed chwilą ponad dachami
przelatywał piękny samolot i że ten samolot wyglądał zupełnie jak z bajki, i że
jak zechcą, to jeszcze go zobaczą, i... A mama, nie podnosząc głowy znad zlewu
albo kuchenki, mówiła coś w rodzaju: „Umyłeś ręce?" albo: „Nie krzycz tak". I
nagle samolot odlatywał w siną dal, a na niebie pozostawała tylko szara kreska.
Na szczęście wtedy żył jeszcze tata, który potrafił odłożyć gazetę z
najciekawszym artykułem i szybko podejść do okna, a wtedy okazywało się, że
nawet szary pasek oglądany wspólnie nie jest tak właściwie szarym paskiem tylko
liną zacumowanego na niebie żaglowca albo ogonem czarodziejskiego psa... Teraz
jednak taty nie było. A i Lucjusz nie był już małą świnką, która powinna
pamiętać przede wszystkim o tym, żeby być grzeczną i nie denerwować mamy. W
życiu każdej świnki - nawet najbardziej nieśmiałej i kochającej rodziców -
przychodzi bowiem taki moment, w którym trzeba dorosnąć. I Lucjusz poczuł nagle,
że w jego życiu to jest właśnie TEN moment. Inaczej piękny samolot na zawsze
zamieni się w cieniutką białą kreseczkę i po pro-
40
stu zniknie. Postanowił być stanowczy. W końcu miał już swoje lata.
- Mamo! Zakochałem się w Klarze i zamierzam się z nią ożenić, czy ci się to
podoba, czy nie. Niedługo z nami zamieszka, więc byłoby lepiej się, gdybyście
się polubiły - wyrecytował Lucjusz jednym tchem.
Po czym - nie zważając na pioruny ciskane przez świńskie oczka Pelagii Bełkot i
pulsujący niemym zdziwieniem guz na czole matki - zdecydowanym krokiem opuścił
pokój.
Jak na Lucjusza był to wyczyn niemały. Nie należał on bowiem do świniorów
bezwzględnie stanowczych. Wręcz przeciwnie - usposobienie miał raczej łagodne i
do tej pory zawsze przedkładał rozwijające dyskusje nad kategoryczne
wypowiadanie poglądów. Teraz jed-
??? wszystko się zmieniło. Zakochany Lucjusz z dobrodusznego, skłonnego do
kompromisów wieprzka zamienił się nagle w demona energii i zdecydowania, dla
którego nie było rzeczy niemożliwych.
W tej sytuacji naprawdę trudno się dziwić, że mimo nieustających protestów
Apolonii i jawnej niechęci sąsiadów, ślub Klary i Lucjusza odbył się tak szybko,
jak to było możliwe. Już w miesiąc po zaręczynach szczęśliwa mężatka przybijała
do drzwi mieszkania numer cztery jasnokremową tabliczkę z wizerunkiem
trzymających się za raciczki świnek i nazwiskiem „Kwik-Pro-siaczyńscy".
Niewinna tabliczka stała się zresztą natychmiast tematem ożywionej dyskusji
pomiędzy LuiząTruchcikow-ska, Pelagią Bełkot oraz Gizelą Wredziszewską, które -
jak zwykle przypadkiem - spotkały się ze swoimi wiaderkami pod drzwiami
kamienicy.
- Widziały panie? Kwik-Prosiaczyńscy! Też wymyśliła! Żeby mąż nosił nazwisko
żony! - Luiza Truchci-kowska nie kryła oburzenia.
- A nie mówiłam, nie mówiłam, pani Luizo? Od początku mówiłam, że z tego coś
niedobrego będzie. Jak tylko ją zobaczyłam, to mnie coś tknęło! - Pelagia Bełkot
z dumą wypięła wątłą pierś.
- Ja, gdybym wyszła za mąż, natychmiast zmieniłabym nazwisko - Gizela
Wredziszewską zacisnęła ryjek i potrząsnęła głową w czerwonym berecie. -
Natychmiast.
-1 bardzo słusznie, bardzo słusznie, kochana pani Gi-zelo. Każda porządna świnka
tak właśnie robi. Ja to już nawet nie pamiętam, jak się kiedyś nazywałam - przy-
42
taknęła entuzjastycznie Pelagia Bełkot i poklepała Gi-zelę po ramieniu.
Być może Pelagia powinna także dodać, że nie pamięta również, jak wygląda
właściciel jej obecnego nazwiska, czyli cichy i pracowity małżonek - pan Bełkot.
Nie dodała jednak, bo uznała, że nie ma to nic do rzeczy.
Utrata Lucjusza, „naszego biednego Lucjusza", na rzecz niezrównoważonej świnki w
idiotycznym kapeluszu pogrążyła całą kamienicę w żałobie. A ponieważ
nieszczęścia jednoczą, także mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem",
którzy do tej pory nie przepadali za sobąjakoś nadzwyczajnie, od chwili
przybycia Klary bardzo się zbliżyli. Coraz częściej spotykali się, niby
przypadkiem, żeby podzielić się uwagami, co też znowu zrobiła TA świnka.
Co właściwie mieli do zarzucenia nieszczęsnej Klarze? Oczywiście to, że jest:
ekstrawagancka, bezczelna, zbyt głośna, żywiołowa, za energiczna i egzaltowana.
Oraz jeszcze parę innych rzeczy. I rzeczywiście mieli rację. Klara Kwik-
Prosiaczyńska nigdy nie była chodzącym ideałem i -jak każdy - miała sporo wad.
Dlaczego jednak sąsiedzi nie chcieli zauważyć, że miała również parę zalet? Może
dlatego, że prawdziwa przyczyna niechęci do Klary leżała zupełnie gdzie indziej?
W strachu, jaki odczuwali mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" przed
każdym, kto nie był taki jak oni?
Rewolucja
To, że Klara była inna, widoczne było gołym okiem. I niczego, kompletnie niczego
nie zmienił fakt, że już dawno oddała uczynnej Gardenii motyli kapelusz, suknię
w róże i fioletowe rękawiczki z piórami. Inność Klary siedziała bowiem głęboko w
środku, niezależnie od tego, czy miała ona na sobie akurat swoją ukochaną
szydełkową czapeczkę z trzema irytująco podrygującymi pomponikami (jeden na
czubku głowy, dwa pod uszami) i czerwony dres, czy też krótkie kolarki w kratkę
i kolorowy T-shirt. Strój - choć zazwyczaj nieco ekscentryczny, to prawda - nie
miał tu bowiem nic do rzeczy. Gdyby bowiem ubrano Klarę nawet w brązowe papucie
i bury fartuch do sprzątania, jaki nosiła jej teściowa Apolonia Prosiaczyńska,
to i tak ta nieznośna inność wyskakiwałaby z niej co chwila, drażniąc
niepomiernie nowych sąsiadów.
A to wyglądałaby z oczu, kiedy Klara z radosnym zaciekawieniem przyglądała się
słonecznym promieniom tańczącym na ścianie kamienicy („Na co ona tak się gapi?"),
a to ryjkiem, który co chwila rozciągał się w niepohamowanym uśmiechu („No i z
czego ona tak się cieszy?"), a to ogonkiem, którym majtała wesoło, nakładając
rolki na kopytka.
44
Codziennie bowiem, lecz niestety o różnych, trudnych do przywidzenia porach („Z
taką to nigdy nic nie wiadomo!"), Klara opuszczała kamienicę i - na wspomnianych
już rolkach („Widział ktoś kiedyś świnię na kółkach?") - udawała się do pracy,
obładowana kawałkami bezwstydnie kolorowych materiałów, pudełkami farb i kredek
oraz całym mnóstwem innych równie absurdalnych przedmiotów.
Co robiła Klara? Otóż z zawodu oraz (co niezwykle ważne!) z zamiłowania była
dekoratorką wnętrz. Nie trzeba dodawać, że również ten fakt nie wzbudził w
mieszkańcach kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" nadmiernego zachwytu.
- Doprawdy, trudno o coś bardziej głupiego... - mamrotała Gizela, naciągając
swój czerwony berecik bardziej na czoło i próbując przejrzeć się w polerowanej
właśnie z zacięciem klamce.
- Święta racja! Święta racja! Na co to komu jakieś durne „dekoracje". Czysto ma
być i porządnie, ot co. Każdej przyzwoitej śwince to wystarczy - przytaknęła
Luiza Trachcikowską z zapałem wcierając w schody najnowocześniejszy preparat do
nabłyszczania „Migiem".
Jego duszący zapach unosił się w całej klatce schodowej, na której jak zwykle
spotkały się sąsiadki, aby pod nieobecność Klary omówić jej najnowsze wyczyny.
Cokolwiek by bowiem nie powiedzieć o wykonywanym przez Klarę zawodzie, miał on w
oczach sąsiadów jedną zasadniczą zaletę. Sprawiał mianowicie, że na kilka godzin
TA świnia opuszczała ICH kamienicę, pozwalając
45
pozostałym mieszkańcom choć przez chwilkę poczuć się „tak jak dawniej". Anie
było to łatwe...
Pełna niefrasobliwości, entuzjazmu i radosnego zapału właściwego większości
młodych żon, już od pierwszych dni po ślubie Klara z zapałem wcielała w życie
swoją wizję wspólnego z Lucjuszem domu. Przybita na drzwiach nieszczęsna
wizytówka z przytulonymi świnkami i podwójnym nazwiskiem okazała się jedynie
zapowiedzią zmian, z których każda kolejna przyprawiała Apolonię Prosiaczyńską o
parkosyzmy wściekłości. Dzieliła się nimi teraz hojnie z sąsiadkami, oparta o
miotłę, którą właśnie skończyła zamiatać podwórko:
- Wyobraźcie sobie, że wczoraj zdjęła firanki! Gołe okna zostawiła. Że niby chce
wpuścić do mieszkania światło! Jakby lampy zapalić nie było można... - za-
chrumkała zacietrzewiona Apolonia.
- A Lucjusz, co na to Lucjusz? - Pelagia Bełkot z zaciekawieniem odwróciła się
od mytego okna.
- Och! Lucjusz zgłupiał zupełnie! Wszystko mu się podoba! Mówi, że Klara to
prawdziwa artystka. I że teraz to jest też jej dom. I zamiast z powrotem
powiesić te firanki, namalował na suficie wielkie słońce! - Apolonia ze złości
aż zazgrzytała zębami.
- Co za nieszczęście, co za nieszczęście - Luizę Truch-cikowską przeszedł
dreszcz.
Zrobiło jej się zimno na samą myśl o tym, że w jej domu mogłoby któregoś dnia
zabraknąć gęstych sztywnych firanek, zza których tak przyjemnie obserwuje się
ulicę. I które tak bezpiecznie oddzielają dom od reszty
46
świata. Co do słońca na suficie, nie była go sobie w stanie nawet wyobrazić.
Brrr, co za okropieństwo!
Wszystkie te rozmowy odbywały się oczywiście pod nieobecność Klary, wobec której
sąsiedzi - świnie kulturalne i dobrze wychowane - były nadzwyczaj uprzejme.
Mijając ją na klatce schodowej, uśmiechały się szeroko (choć nieco krzywo), nie
zastanawiając się nad tym, że były to uśmiechy cokolwiek fałszywe.
Jako istota z natury ufna i odrobinę naiwna, nie miała o tym także zielonego
pojęcia Klara Kwik-Prosiaczyń-ska. Odpowiadała na uśmiechy i pozdrowienia
sąsiadów szczerze i entuzjastycznie. Bo i dlaczego miałaby ich nie lubić? To, że
mieszkali w ponurej kamienicy wymalowanej w środku na ten okropny kolor i
śmierdzącej nieustannie środkami dezynfekują