Roksana Jędrzejewska-Wróbel Kamienica Dziękuję wszystkim, którzy taplając się ze mną w chlewiku, przyczynili się do powstania tej pełnej świństw kamienicy, a w szczególności: Mariannie, Wojtkowi i Hani - moim trzem ukochanym świnkom oraz ich tacie Mietkowi za cierpliwoć. Agnieszce - za wszystko, a przede wszystkim za świnkę z drewnianą nóżką, od której zaczęła się cała historia; Joasi - za blond szczecinkę, entuzjazm i nieocenione wsparcie w kwestii biedronek; Wojtkowi W. -za limeryk o krowie z Kornwalii i sylwestrowe poświęcenie; Maugo — za wiarę i ciepło; Kasi - za dobrą energię; Jonie - że jest. Z chrumkającym pozdrowieniem, Autorka Samotność Wszystko zaczęło się od tego, że pan świnior Lucjusz Prosiaczyński był samotny. Nie, nie, nie!!! Tylko nie zaczynajcie mu współczuć! Był świniorem dorosłym i nieżonatym, owszem, ale to wcale nie znaczyło, że był smutny, że posmarkiwał z rozpaczy po kątach i - gdzie mógł - użalał się nad swoim losem. Absolutnie nie! Na takie brewerie pan Lucjusz nie miał zupełnie czasu. Zapełniał go bowiem skrzętnie wielkimi pasjami, a mianowicie czytaniem poważnych dzieł filozoficznych oraz grą na dudach. W przerwach zarabiał na życie malowaniem portretów, o czym informowała - przybita do ściany kamienicy, w której mieszkał - wściekle pomarańczowa tabliczka z napisem: CHCESZ ZOBACZYĆ, JAK NAPRAWDĘ WYGLĄDASZ? WSTĄP I SPRAW SOBIE PORTRET WEWNĘTRZNY! I PIĘTRO, MIESZKANIE NR 4. PROSIĆ LUCJUSZA Zachęcające, nieprawdaż? Warto zaznaczyć, że pisząc na tabliczce „portret wewnętrzny", nie miał Lucjusz na myśli portretów serca, wątroby, żołądka ani całej reszty kiszek i żyłek, które kłębią się pod skórą. Zdaniem Lucjusza prawdziwy wewnętrzny portret powinien 5 przedstawiać świnkę po prostu taką, jaką ona jest naprawdę, a nie taką jaką się wydaje - sobie i innym. Świnkę niepokawałkowanąna uśmiechy i układne słówka. Świnkę - rzec można - pełną: ze wszystkimi jej myślami i marzeniami. Z uczynkami dobrymi i złymi. Z tym, co lubi i czego nie cierpi, a nawet z tym (choć to chyba najgorsze!) czego się wstydzi, czyli jednym słowem: - Z całym dobrodziejstwem inwentarza -jak powiedziałby nieżyjący tata Lucjusza - Hipolit Prosiaczyński. Choć było to zadanie niezwykle trudne, Lucjusz wywiązywał się z niego znakomicie, a jego portrety zdobywały nagrody na ważnych wystawach i wisiały w kilku znanych galeriach. Ponieważ jednak galerie te nosiły miano „awangardowych", dzwonek domofonu nie rozbrzmiewał w pracowni naszego portrecisty Prosiaczyń-skiego zbyt często. Po pierwsze dlatego, że ulicą, przy której stała kamienica Lucjusza, przechodziło o wiele więcej świnek, które wolą portrety zwyczajne i „takie jak mają inni" od podejrzanie brzmiących portretów „awangardowych". A po drugie, na świecie w ogóle niewiele jest dzielnych świnek, które mają ochotę zobaczyć własny ryjek bez sztucznych upiększeń... Znakomitej większości całkowicie wystarcza przybieranie wyszukanych póz i strojenie min przed lustrem. Z drugiej strony trudno się temu dziwić, ponieważ nie tylko portrety, które malował Lucjusz, ale także samo do nich pozowanie było - delikatnie mówiąc - nieco cudaczne. Jeśli bowiem w drzwiach pracowni pojawiał się w końcu jakiś amator portretu, Lucjusz witał go, wyska- 6 ? ^ ? 7-?? 7? ^ ? ' ?^?? 8 ??. ?. » ? ?? ? ? ? ? ?. 8* N ? ?. . ? N ? 1 kując gwałtownie zza drzwi z radosnym okrzykiem: „Salut!". Ubrany był przy tym w powłóczystą pelerynę ze starej zasłony, a oczy przesłaniała mu maska. Jakby tego było mało, jednocześnie wymachiwał czymś długim i spiczastym, co w pierwszej chwili wydawało się szpadą, po chwili zaś okazywało się po prostu długim pędzlem. Oczywiście po takim wylewnym powitaniu bardziej nerwowe świnki natychmiast uciekały. Lucjusza jednak zupełnie to nie martwiło. - Widać nie były jeszcze gotowe, żeby zobaczyć własną duszę - mawiał filozoficznie i szedł na balkon ćwiczyć niezwykle trudne gamy pentato-niczne na swych ukochanych dudach. W tym miejscu należy zaznaczyć wyraźnie, że zarówno wyskakiwanie na klatkę schodową w przebraniu Zorro, jak i dzikie wrzaski oraz wymachiwanie pędzlem, nie były objawami szaleństwa pana Lucjusza. Wręcz odwrotnie - były starannie przemyślanym elementem misternego planu poznania portretowanego klienta. Świnka, która nie przestraszyła się owego testu odwagi, czyli pierwszego etapu lu-cjuszowej gry, w nagrodę przechodziła do następnego, który jednak wcale nie był łatwiejszy. Lucjusz, zamiast w końcu posadzić klienta w wytwornej pozie na krześle i po prostu namalować, łapał za dudy i zaczynał grać skoczne irlandzkie melodie. 8 W ten sposób usiłował zachęcić oszołomioną nieco świnkę do tańca, co niestety, kończyło się zazwyczaj na kilku mizernych podskokach. Po tej rozgrzewce Lucjusz zapraszał delikwenta na herbatę i pogawędkę przy stojącym pod oknem „Stoliku zwierzeń", gdzie zarzucał go całym mnóstwem dziwnych pytań: „Po co Mikołajowi broda?", „Czy powinno się karać za dłubanie w nosie?", „Ile jaj znosi samica krokodyla?" i tym podobnych. Po herbacie przychodził czas na wykrzywianie się przed dużym lustrem i konkurs „Robienie min obrzydli- f ) wy eh i wyjątkowo ohydnych". Potem było wspólne bieganie na czworaka i śpiewanie na głosy żołnierskiej piosenki „Przybyli ułani pod okienko", układanie limeryków nieodmiennie rozpoczynających się od słów: „Raz pewna krowa z Kornwalii" oraz budowanie zamku z kubeczków po jogurcie. Sami przyznacie, że każdy, kto dobrnął do tego etapu, zasłużył na portret. Lucjusz też był tego zdania, kiedy więc zamek był gotowy, wyciągał na środek pracowni wielki kufer pełen najdziwniejszych przedmiotów i ubrań. Portretowana świnka miała spośród nich wybrać te, które jej się najbardziej spodobają, i użyć „wedle upodobania", co znaczyło, że dużego kapelusza wcale nie trzeba zakładać na głowę, ale można w nim na przykład usiąść, udając rozbitka w za małej szalupie. Z szafirowych spodni można było zrobić skakankę albo turban, z pióropusza - gustowny naszyjnik, a ze starej gazety - wachlarz. Kiedy otumaniony amator portretu kończył się „przystrajać", Lucjusz brał w raciczki pędzel lub kredki, po czym stawał przed sztalugami. Szybko robił kilka szkiców i serdecznie żegnał swego klienta, umawiając się na odbiór portretu za parę dni. I zawsze pozwalał zabrać wszystkie wybrane z kufra przedmioty. Cokolwiek by nie sądzić o metodach pracy Lucjusza, jedno było pewne: po kilku godzinach takiego portretowania, żadna świnka opuszczająca pracownię nie wyglądała tak jak wtedy, kiedy do niej przyszła. Potargana szczecinka, radosny uśmiech i figlarne spojtzenie to tylko niektóre cechy, po których można był0 bezbłędnie rozpoznać klientów Lucjusza Prosiaczyńskjeg0. 10 Jednak za progiem pracowni Lucjusza roztaczał się tzw. normalny świat, w którym przebieranki za Zorro wybaczano tylko dzieciom. Niektóre ze świnek szybko więc przyczesywały rozwichrzoną fryzurę, robiły poważną minę, a otrzymane w prezencie naszyjniki z muszelek i siatki na motyle wstydliwie upychały do reklamówek. Nie wszystkim świnkom starczało też odwagi, aby wrócić po kilku dniach do tej niezwykłej pracowni i odebrać swój portret. Rzecz jasna, w tej sytuacji Lucjusz nie zarabiał zbyt wiele. Ale ponieważ potrzeby miał skromne, nie narzekał. Zwłaszcza że przyjaciół miał zdecydowanie więcej niż pieniędzy. Te bowiem świnki, które jednak po portret wracały, z klientów zamieniały się z czasem w prawdziwych przyjaciół Lucjusza, z którymi toczył długie rozmowy przy kuchennym stole, dla których przygotowywał trufle po włosku i na których zawsze mógł liczyć. I którzy nigdy, przenigdy nie zadaliby mu dwóch pytań, których szczerze nienawidził, a które brzmiały: „Drogi Lucjuszu, dlaczego choć raz nie namalujesz normalnego portretu?" oraz „Lucjuszu kochany, dlaczego się nie ożenisz?". Tak więc Lucjuszowi - pogodnemu i otoczonemu przyjaciółmi świniorowi - dobrze było na świecie samemu, znaczy się - bez żony. Jego stan kawalerski był jednak poważnym problemem dla życzliwych mu sąsiadów oraz jego mamy Apolonii Prosiaczyńskiej. Cóż, jak widać, słowo „samotność" można rozumieć na kilka sposobów... Sąsiedzi Dla sąsiadów Lucjusza samotność znaczyła po prostu życie w pojedynkę. I już. Może dlatego, że należeli do tego rodzaju świnek, które lubią mieć wszystko do pary? Takich, które nigdy nie włożą dwóch różnych skarpetek? Nie wspominając już o butach, oczywiście! I nigdy, przenigdy nie wepną sobie najpiękniejszego nawet kolczyka tylko w jedno ucho. A jak stawiają na telewizorze figurkę porcelanowej tancerki, to zaraz dokupują jej pasterza albo krasnala, żeby przypadkiem nie poczuła się zbyt swobodnie. Zapewne z tych właśnie powodów sąsiedzi Lucjusza oraz jego mama zupełnie nie mogli zrozumieć, jak można żyć spokojnie i radośnie, nie rozglądając się wciąż nerwowo za jakąś przyzwoitą świnką w celu jej natychmiastowego poślubienia. Poza tym... Cóż, bądźmy szczerzy - bezczelnie radosne życie Lucjusza po prostu ich denerwowało. Wszystko byłoby w porządku, gdyby snuł się po świecie smutny i zrozpaczony. O tak, wtedy to byłoby zupełnie co innego. Wtedy mogliby mu współczuć, żałować, pocieszać. A tak?! Bezwstydna, promienna samotność pana Lucjusza to było coś, co absolutnie nie mieściło się w ich różowych szczeciniastych głowach. 12 Co innego mieszkająca tuż pod panem Lucjuszem niezamężna Gizela Wredziszewska. Ona też była samotna. Ale jakże inna była to samotność, jak miła dla oczu sąsiadów! Kiedy Gizela szła przez podwórko swoim marszowym krokiem, w siarczyście czerwonym bereciku, ciskając na boki wściekłe spojrzenia, już z daleka widać było, że oto nadchodzi świnka obrażona na cały świat - zgryźliwa i cierpka jak niedojrzały agrest. Ktoś, nad kim można się serdecznie i - oczywiście życzliwe - poużalać. Dlatego sąsiedzi wspaniałomyślnie wybaczali pannie Gizeli Wredziszewskiej i przekrzywiony czerwony berecik, i kwaśną minę, a nawet dość męczące, obsesyjne nieco zamiłowanie do porządku, które objawiało się zbieraniem śmieci leżących na chodniku pod kamienicą i... wtykaniem ich w skrzynki na listy sąsiadów. - To wszystko z samotności. Nudzi się biedaczka -mówili ze zrozumieniem, cierpliwie opróżniając skrzynki z upchanych tam przez Gizelę papierków, niedopałków i ogryzków. - Cóż, wszyscy wiedzą, że samotnym świnkom źle na świecie. Gdyby znalazła jakiegoś miłego świniora, od razu byłaby inna... - dodawali współczująco, szczęśliwi, że sami nie muszą już nikogo szukać. Zadziwiające, ale dla nieznośnej panny Gizeli sąsiedzi mieli dużo więcej zrozumienia niż dla pogodnego i niewadzącego nikomu Lucjusza, który - nie zdając sobie nawet sprawy, jak bardzo powinien być nieszczęśliwy - nadal co wieczór siadywał na balkonie i radośnie dął w dudy. Tak jak zawsze. 13 Bo w niewielkiej, przytulnej - choć, przyznajmy to szczerze, także nieco ponurej - kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" (dziwna nazwa, prawda?) wszystko od lat toczyło się ustalonym rytmem, z czego jej mieszkańcy byli niezwykle dumni. Mieszkające tam świnki, stateczne i zrównoważone (a w każdym razie głęboko przekonane o tym, że tak właśnie jest), najbardziej na świecie nie lubiły niespodzianek. Naprawdę! Nie cierpiały ich do tego stopnia, że nawet prezenty na Gwiazdkę kupowały sobie same, żeby się później nie rozczarować. Bo wyobraźcie sobie tylko to okropne uczucie, kiedy zamiast niezwykle praktycznych brązowych kapci wyjmujecie spod choinki rzecz tak kompletnie nieużyteczną jak wiatrowe dzwoneczki! Albo kryształowy błękitny korek do butelki. Co z tym zrobić? Jak się zachować? O nie, na takie przykre sytuacje nasze świnki nie miały najmniejszej ochoty! W ICH kamienicy niespodzianki się po prostu NIE ZDARZAŁY. I już. No, chyba że Lucjuszowi. Ale jego nikt z sąsiadów nie traktował poważnie: -Wszystko się zmieni, jak się ten nasz Lucjusz w końcu ożeni i ustatkuje - pocieszali jego mamę, z ubolewaniem kiwając głowami. -Tak, tak. Ożeni się z jakąś stateczną rozsądną świnką i będzie taki jak inni. Tak, tak - z nadzieją marszczyła ryjek pani Apolonia. - Może nawet przestanie malować te dziwaczne portrety i znajdzie sobie jakieś uczciwe zajęcie? - dodawała rozmarzona. Tak więc, poza lucjuszowymi wybrykami, życiu kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" nie zagrażały żadne 14 niespodzianki. Wszystkie świnki znały się przecież od lat i doskonale wiedziały, czego się mogą po sobie spodziewać. I tak było dobrze. Codziennie o 6.00 rano pani Luiza Truchcikowska spod jedynki - pracowita matka dorosłych już dzieci (świnki Czesi i wieprzka Czesia) oraz od lat szczęśliwa małżonka Manfreda Truchcikowskiego - świńskim truchtem udawała się do pobliskiego sklepiku po osiem bułek i litr mleka. Dokładnie pół godziny później jej mąż Manfred Truchcikowski odjeżdżał długim służbowym samochodem do Biura Spraw Pożytecznych, a w każdym razie Niezwykle Ważnych. Wkrótce także Czesia i Czesio wskakiwali na swoje skuterki i udawali się do Wyższej Świńskiej Szkoły dla Rozsądnych Świnek. Około 8.00 uchylały się drzwi mieszkania numer dwa i wyłaniał się zza nich czerwony berecik Gizeli Wredzi-szewskiej. Następnie pojawiały się jej raciczki. W jednej nieodmiennie trzymała miskę bigosu dla hodowanej w ogrodzie tchórzofretki. W drugiej natomiast dzierżyła śrubokręt, którym co rano starannie dokręcała metalową tabliczkę na frontowej ścianie kamienicy. A na tabliczce było napisane tak: POD GROŹBĄ KARY SUROWO ZAKAZUJE SIĘ ODBIJANIA PIŁKI O ŚCIANĘ Jak bardzo surowy był to zakaz i jaką straszliwą karę przewidziano dla delikwenta, który jednak odważyłby 16 się na ten wysoce naganny czyn - nie wiadomo. Od niepamiętnych czasów w kamienicy nie było bowiem ani dzieci, ani piłek. Ostatnim prawdziwym dzieckiem, jakie pamiętała kamienica, był Lucjusz. Było to jednak tak dawno, że wszyscy zapomnieli już jego ogłuszające kwiki i nieustanny tupot kopytek. Oczywiście po narodzinach Lucjusza przyszły na świat jeszcze inne dzieci, ale można mieć pewne wątpliwości, czy aby na pewno były one prawdziwe. Na przykład mali Czesio i Czesia Truchcikow-scy, jak tylko nauczyli się mówić, natychmiast wygłosili oświadczenie, że pragną zostać maklerami giełdowymi. Po nich w kamienicy pojawił się jeszcze jeden maluch - obecnie 11 -letni, pięknie upasiony Arnoldzik Bełkot spod trójki. Jednak on także - choć z odmiennych zupełnie powodów - nigdy nie odbił o ścianę żadnej piłki. Od urodzenia gardził bowiem wszelkimi sportami ruchowymi, a jego ulubionym zajęciem było leżenie przed telewizorem, dłubanie w nosie, głośne bekanie i opychanie się batonikami „Maxiświnka", które donosiła mu jego mama o wdzięcznym imieniu Pelagia. Imienia taty Arnoldzika nikt od dawna nie pamiętał. Ten mały i chudziutki świnior wymykał się bladym świtem do pracy, z której wracał ciemną nocą równie cichutko jak wychodził. Pracował dużo i ciężko, aby zarobić na stosy batoników i megalitry coca-coli, pochłaniane codziennie przez jedynaka. Nie było łatwo samemu utrzymać całą rodzinę, ale cóż... Pelagia Bełkot pracować przecież nie mogfajbo jaTt^nówiła często sąsiadom: Z? c,i \N *?\ VI V3 sl 17 - Kto wtedy zająłby się dzieckiem? A wiadomo, że nie ma nic gorszego niż dziecko puszczone samopas, bez troskliwej matczynej opieki. Z takich dzieci wyrastają potem bandyci i złodzieje. Na szczęście Arnoldzikowi spod trójki nic takiego nie groziło. Żeby zostać złodziejem albo bandytą, musiałby najpierw zwlec się ze swojej kanapy i wyjść z domu, a na to nie miał ani ochoty, ani sił. Z tego właśnie powodu Arnoldzik nie chodził do szkoły. To szkoła przychodziła do niego w postaci Pani Nauczycielki o zmęczonym spojrzeniu, która uparcie, choć bezskutecznie, próbowała zasiać odrobinę wiedzy w zaśmieconym popcornem, tłustym łbie Arnoldzika. - Jest bardzo zdolny, ma nauczanie indywidualne -z dumą tłumaczyła Pelagia sąsiadom. - Tylko z wu-efem sobie nie radzi... - dodawała ze smutkiem. Bo oczywiście matka tak doświadczona, jak Pelagia Bełkot wiedziała doskonale, że brak ruchu i świeżego powietrza jest bardzo niezdrowy dla dzieci. Dlatego też codziennie o 10.00 otwierała drzwi balkonu na pierwszym piętrze i wywlekała swojego Arnoldzika na leża-czek, na którym owinięty w różowy kocyk werandował do 12.00 w towarzystwie średniej wielkości piramidy batoników. Tuż po 10.00 w kamienicy rozlegał się szum odkurzacza, którym pani Pelagia zbierała rozrzucone po dywanie okruchy, papierki i resztki jedzenia. Po sprzątnięciu mieszkania wychodziła na klatkę schodową i sumiennie przecierała ściereczką wszystkie parapety i okna, tak 18 jak zalecał wywieszony w gablotce na parterze „Grafik Czystości" wypisany pięknym kaligraficznym pismem przez pannę Wredziszewską: Sckodty - TruckciluHirucij 3W(Łjte1ty i okua - Belltot Drwili i Ida/mJa - Wrecbódzeurólca Tuż obok grafiku w gablotce wisiał regulamin, zgodnie z którym codziennie punktualnie o 22.00 w kamienicy zapadała błoga cisza wypełniona jedynie kojącym szumem czterech komputerów. To rodzina Trachcikowskich układała biznesplany na najbliższe dziesięciolecie. Czasami ciszę przerywał stłumiony nerwowy kwik Pelagii Bełkot, która nocami oddawała się swej nieco wstydliwej namiętności, jaką było oglądanie krwawych horrorów. Nie wspomnieliśmy do tej pory o Apolonii Prosia-czyńskiej - matce Lucjusza, która całe dnie spędzała na dzierganiu sweterków i czapeczek dla przyszłych wnucząt oraz na rozmowach ze swoim zmarłym mężem Hipolitem Prosiaczyńskim, którego zadręczała wciąż tym samym pytaniem: - Hipolicie! Mój drogi! Powiedz! Dlaczego Lucjusz wdał się właśnie w ciebie?! Oczywiście Hipolit milczał jak zaklęły. Można nawet powiedzieć - i nie będzie w tym cienia przesady - że milczał jak grób. Ale ci, którzy go dobrze znali, mogą 19 być prawie pewni, że, zerkając z błękitnej chmurki nad czerwonym dachem kamienicy, uśmiechał się szelmowsko pod ryjkiem. I tak, od lat miło i spokojnie płynęło życie w kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". I płynęłoby zapewne nadal, gdyby nagle nie wydarzyło się coś, co w jednej chwili wywróciło życie wszystkich jej mieszkańców do góry nogami... Klara Tymczasem nieświadomy niczego kataklizm, który już wkrótce miał zrujnować doszczętnie porządek i ład pieczołowicie pielęgnowany przez naszych bohaterów, wyglądał z pozoru całkowicie niewinnie. Kataklizm nazywał się Klara Kwik i - ubrany w różową sukienkę w czerwone róże oraz wielki kapelusz w kształcie motyla - maszerował cichą, spokojną i pełną słońca uliczką prosto w stronę kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". Wymachiwał przy tym beztrosko malutką torebką na łańcuszku, co chwilę podskakując i majtając zakręconym ogonkiem. - Niech pani spojrzy, droga Apolonio. Co za świnia! - powiedziała Pelagia Bełkot, która akurat składała na balkonie leżaczek Arnoldzika. -Ate rękawiczki! Z piórami! I do tego fioletowe. Cóż za niepraktyczny strój - zachrumkała potakująco Apolonia Prosiaczyńska, odrywając na chwilę oczy od siedemnastej pary spodenek w kolorze zgniłej marchewki, które fabrykowała dla przyszłego wnuka. - I buty, niech pani spojrzy na buty - rozemocjono-wana Pelagia przechyliła się przez balustradę balkonu, aby lepiej widzieć purpurowe klapki na niebotycznie wysokich obcasach. 21 Klapkom, których stukot nagle umilkł, bo „ta świnia" zatrzymała się i... z chichotem zaczęła studiować tabliczkę informującą o zakazie gry w piłkę. A kiedy wydawało się, że już, już zamierza odejść (a przycupnięte za doniczkami przywiędłych pelargonii Apolonia i Pelagia - odetchnąć z ulgą), jej wzrok padł na ukryty nieco za krzewem bzu szyld pracowni Lucjusza. - Nie, to niemożliwe! O Boże! ONA chyba idzie do nas! - wyszeptała z przerażeniem Pelagia. I rzeczywiście tak było. Świnka zamachała torebką, kwiknęła radośnie, po czym pomaszerowała prosto do drzwi kamienicy i energicznie nacisnęła guzik domofonu przy nazwisku „Prosiaczyńscy". - Ja zawsze mówiłam, że przez te portrety to jakieś nieszczęście będzie - pani Apolonia zerwała się gwałtownie z bujanego fotela, rzucając robótkę, i pogalopowała do domofonu. Chciała powiedzieć, że to pomyłka, że tu nie ma żadnej pracowni, a tym bardziej żadnego Lucjusza, a jeśli nawet był, to właśnie wyszedł. Że to porządny dom, w którym nikt nie potrzebuje żadnych wyfiokowanych świnek i ich cudacznych kapeluszy w kształcie motyla! Tak właśnie chciała powiedzieć i zapewne by to zrobiła, gdyby nie zaplątała się w nitkę w kolorze zgniłej marchewki i nie upadła jak długa. Z tej pozycji przyszło jej oglądać, jak nieświadomy niczego Lucjusz podnosi słuchawkę domofonu i, zerkając ze zdziwieniem na wykrzywiony wściekłością ryj mamy, odpowiada uprzejmie: - Portret, ależ oczywiście! Nawet w tej chwili. Zapraszam! Zapraszam serdecznie! 22 W ten właśnie sposób Klara Kwik po raz pierwszy przekroczyła próg kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". Oczywiście, gdyby Apolonia Prosiaczyńska nie potknęła się, wszystko ułożyłoby się zupełnie inaczej, a raczej po wiek wieków pozostałoby w stanie nienaruszonym. Tak się jednak nie stało. Apolonia rąbnęła jak długa, Lucjusz podszedł do domofonu, Klara weszła, a kiedy stanęła w drzwiach pracowni, wypadki potoczyły się błyskawicznie. I nikt, naprawdę nikt nie mógł im zapobiec! „ „„.,.,.»— ?„- ??-?—,-;:: _.m Spotkanie To nie był grom z jasnego nieba. To był tysiąc gromów. A także milion błyskawic i jakieś parę miliardów grzmotów. Gdyby Lucjusz Prosiaczyński występował w filmie animowanym, wystarczyłoby narysować, jak w jego oczach pojawiają się pulsujące serca wielkości dorodnych pomidorów, i już wszystko byłoby jasne. Ponieważ jednak drzwi, które otworzył, słysząc na schodach stukot obcasów, nie zostały narysowane, ale były to najprawdziwsze drewniane solidne drzwi, Lucjusz mógł się o nie wygodnie oprzeć. A oprzeć się musiał, bo widok zaparł mu dech w piersiach. Była to oczywiście Klara Kwik w swojej sukni w płomienne róże. Suknia ta w połączeniu z fioletem rękawiczek, tęczowym kapeluszem i purpurowymi bucikami stworzyła na tle klatki schodowej (pomalowanej farbą olejną na niezwykle praktyczny kolor zwany „orzech jasny") kompozycję, na którą wrażliwy Lucjusz nie mógł pozostać obojętny. - Doskonała, po prostu doskonała - szeptał zachwycony. - Co za kształt! Co za forma! A ta plama fioletu! Cóż za odważne zestawienie... - Jak miło, że pan to docenił! - zawołała właścicielka „plam fioletu", wcale niezdziwiona zachowaniem Lu- 25 cjusza. -Ale pan też wygląda całkiem, całkiem... Ta tajemnicza czerń. Tylko to przekrzywiłabym troszkę na lewo... A tutaj trzeba mocniej związać... Klara wyciągnęła raciczkę i poprawiła osłupiałemu Lucjuszowi maskę Zorro, a potem energicznie ściągnęła sznurki peleryny, którą portrecista narzucił natychmiast po odebraniu domofonu. Chciał bowiem -jak zwykle -przywitać swojego klienta gromkim okrzykiem „Salut!". Tym razem jednak z wrażenia zapomniał nie tylko o okrzyku, ale nawet o przedstawieniu się. - O, tak jest dużo lepiej. Tak mało jest osób wrażliwych na barwy - ciągnęła Klara. - Specjalnie dobrałam ten odcień, żeby pasował... O, do tej tu kropki - zerwała z głowy kapelusz i pacnęła raciczką w sam środek motyla, zupełnie nie zważając na to, że kosmyki szczecinki opadły jej na oczy. Lucjusz patrzył jak urzeczony. - To zestawienie najlepiej prezentuje się... - kontynuowała Klara, rozglądaj ąc się na boki. - No nie, na pewno nie na tej koszmarnej sraczkowatej ścianie! - machnęła rękaw kierunku „orzecha jasnego", aż piórka ozdabiające rękawiczki zafurczały Lucjuszowi przed ryjkiem. Odważne nazwanie koloru klatki schodowej, ukochanego koloru mieszkańców kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem", niebrudzącego, niezwykle praktycznego „orzecha jasnego" - „sraczkowatym" na chwilę wyrwało Lucjusza z hipnotycznego transu, w jakim wpatrywał się w swoją klientkę. - Sraczko waty! Oczywiście, że sraczko waty! Cudownie! Wspaniale! Tak, tak! Sraczkowaty! Proszę, proszę do 26 środka - wykrzykiwał odrobinę bez sensu uradowany Lucjusz, wciągając rozbawioną Klarę do mieszkania. Tymczasem Pelagia Bełkot już dawno opuściła balkon i teraz - rozpłaszczona na drzwiach - obserwowała całą scenę przez wizjer. Jednak wraz z zamknięciem drzwi mieszkania numer cztery, Pelagia całkowicie straciła kontrolę nad sytuacją. A tego nie lubiła. Oj, bardzo nie lubiła! - Sraczko wata! Nasza klatka! O ty świnio jedna niedomyta! - piekliła się Pelagia, tupiąc ze złości swoimi krzywymi nóżkami w starannie wypolerowane linoleum (bardzo praktyczne, szaro-szare). Ponieważ emocje bulgotały w niej jak zupa w za małym garnku, a tupanie nic a nic nie pomogło, Pelagia szybko złapała puste prawie wiaderko ze śmieciami, obrzuciła czułym spojrzeniem Arnoldzika, który rozwalony na kanapie pożerał trzeciąjuż dziś porcję frytek, i zbiegła na dół. Po chwili siedziała w sterylnie czystej i w pełni zmechanizowanej kuchni Luizy Truchcikowskiej, popijając bezkofeinową kawę z ciśnieniowego ekspresu. - I niech pani sobie wyobrazi, pani Truchcikowska, że ta bezczelna kolorowa świnia jest teraz u naszego drogiego Lucjusza! - kończyła opowieść rozemocjonowa-na Pelagia. Luiza, która właśnie w specjalnych garnkach (ani wody, ani soli, no zupełnie nic nie trzeba dodawać, a obiad sam się gotuje) przygotowywała niskokalorycz-ny, wysokoenergetyczny i pełnobiałkowy posiłek dla swojej rodziny, zachrumkała pocieszająco: 28 - Pani Bełkotowa kochana, po co się tak denerwować. Dostanie portret i sobie pójdzie. Mało już tu takich dziwadeł zaglądało? - Ta jest inna, mówię, pani, ta jest inna. A jak on na nią patrzył! Nie jak przyzwoity świnior, ale jak, nie przymierzając, zwykłe cielę! I nie krzyknął: „Salut!" - Pelagia ze zdenerwowania kopała kopytkiem swoje brązowe wiaderko ze śmieciami. Może warto w tym miejscu wyjaśnić, dlaczego właściwie - schodząc do sąsiadki - zabrała ze sobą wiaderko. Otóż Pelagia Bełkot bardzo dbała o swój wizerunek osoby dobrze wychowanej, która -jak wiadomo - brzydzi się plotkami. Wszelkie wścibstwo, a nie daj boże, latanie po ludziach z tak zwanym Jęzorem", uważała Pelagia za wysoce naganne i niestosowne. Co innego przechodząc z wiaderkiem, tak przy okazji, napomknąć... Tak, z wiaderkiem to była już zupełnie inna sprawa! Miłość Tymczasem piętro wyżej w mieszkaniu Lucjusza Pro-siaczyńskiego emocje sięgały zenitu. Jak wiadomo, każdy klient pracowni portretowej, zanim zaczął pozować do portretu, musiał przejść dość skomplikowany test. Ponieważ pierwszy jego etap należało uznać za zakończony, Lucjusz - nadal oczarowany Klarą, aczkolwiek już nieco przytomniej szy - przeszedł od razu do części drugiej, czyli tańców przy dudach. Jakież było jego zdziwienie, kiedy - gdy tylko wydobył z piszczałek kilka pierwszych taktów - Klara entuzjastycznie skoczyła na środek pracowni, gubiąc po drodze kapelusz i... zaczęła tańczyć! Ale cóż to był za taniec! Ta-niec-gigant, taniec-szaleństwo, który doszczętnie pochłonął Klarę Kwik razem z jej suknią w róże, a oszołomionemu Lucjuszowi przed oczami migały tylko fiolety, czerwienie i purpura. Po paru minutach skończył grać, ale to nie zatrzymało roztańczonej Klary. Przez jakiś czas miotała się jeszcze w tej nieprawdopodobnej zupełnie plą-sawicy będącej połączeniem elementów tańca celtyckiego (podskoków, wyrzutów kopytek do góry i zawisania w powietrzu) z jakąś dziką, żywiołową improwizacją. Cokolwiek by nie powiedzieć o tym brawurowym wykonaniu, jedno było pewne - Klara kochała taniec. 30 - Nadzwyczajne, zupełnie nadzwyczajne... - mamrotał zafascynowany Lucjusz, prowadząc nieco zdyszaną i rozczochraną Klarę do stolika zwierzeń. - A teraz, Klaro, odpowiedz mi na parę pytań. Na przykład... Ja myślisz, po co Mikołajowi broda? - zapytał nieśmiało, wpatrując się w swojąklientkę nieco nieprzytomnym wzrokiem. - Zamiast chusteczki oczywiście! Biedak na pewno ma katar. Cały czas na dworze, w drodze, a ręce zajęte workami prezentów. No to wyciera sobie nos w tę brodę, żeby było szybciej - odpowiedziała bez zastanowienia Klara i roześmiała się wesoło, najwyraźniej ubawiona wizją zasmarkanego św. Mikołaja i jego brody ze- sztywniałej od skapującego na nią kataru. Lucjusz miał właśnie zadać drugie pytanie, kiedy Klara zerwała się od stolika, podbiegła do stojącego w rogu lustra i - samowolnie przechodząc do kolejnego etapu -zwinęła ryjek w trąbkę, robiąc minę najbardziej odrażającą z możliwych. Być może innego świnora zraziłoby to nieco do Klary, która - nie oszukujmy się - nie wyglądała w tej chwili zbyt ponętnie. Zwłaszcza że nawet z normalnym ryjkiem nie należała do piękności. Uszy miała za bardzo kłap-ciate, policzki zbyt pucołowate, oczy za to duże, z długimi ciemnymi rzęsami, co jednak u świnek nie jest akurat powodem do dumy. Jak bowiem wszyscy wiemy, świńskie oczka powinny być małe i niebieskie, otoczone bielutkimi jak śnieg rzęsami. 31 Lucjuszowi jednak, właśnie w tej chwili, wydała się najpiękniejszą świnką, jaką kiedykolwiek spotkał. A to dlatego, że jak mało kto umiał docenić odwagę w pokazywaniu swojego prawdziwego oblicza. Zbyt wiele widział już w swojej pracowni ładnych i słodkich świnek, tak skupionych na utrzymaniu „śliczności" w stanie nienaruszonym, że już po pięciu minutach patrzenia na nie Lucjusz czuł się zmęczony ich nieustannym wysiłkiem. Bały się drgnąć, żeby nie zburzyć misternej konstrukcji loczków, bały się wykrzywić, żeby nie rozmazać sobie makijażu, bały się roześmiać zbyt głośno, bo mogłoby to zabrzmieć nie dość perliście. Jednym słowem bały się wszystkiego, co mogłoby spowodować, że przestaną wyglądać jak plastikowe świnki Barbie i przez jedną małą chwilkę staną się świnkami prawdziwymi. Od pierwszej chwili Lucjusz wiedział, że Klara była inna. Nie wstydziła się wykrzywiać, mówić co myśli, śmiać głośno i radośnie (choć chwilami jej śmiech przypominał, hmm... rżenie konia). Docenił odwagę, z jaką tańczyła swój ekscentryczny taniec, a po sesji przed lustrem był już pewien, że oto ma przed sobą świnkę zupełnie niezwykłą, świnkę zjawiskową i absolutnie doskonałą. Świnkę-ideał, o jakiej nawet nie śmiał marzyć! Jednym słowem nasz Lucjusz... zakochał się. Dlatego właściwie już tylko z rozpędu poprosił Klarę o dokończenie limeryku: „Raz pewna krowa z Kornwa-lii". I zupełnie się nie zdziwił, kiedy rozglądając się z zaciekawieniem po pracowni, niedbale wyrecytowała: 32 Raz ???/??. ?????/? z ???????? zeżayCa balie, bakalii. Lecz nas2ectf ja, swiutfck bo bakalii slajJbeić. z żóTa,dLa\ Jfrapf dc ????. Lucjusz zrozumiał, że w tej sytuacji ani budowanie zamku po jogurcie, ani zabawa w przebieranie nie były już potrzebne. Oto stała przed nim świnka, która nie potrzebowała żadnego „prawdziwego portretu wewnętrznego". Świnka, która po prostu - cokolwiek to znaczy -„była sobą" i nigdy nikogo nie udawała (no, może czasami, ale tylko troszeczkę). Więc Lucjusz nie miał już żadnych wątpliwości że oto byli dla siebie stworzeni. Dlatego bez zastanowienia zapytał: - Wiem, że to brzmi głupio, bo ledwo się poznaliśmy, ale czy... wyjdziesz za mnie? Jednocześnie, przypominając sobie sceny oświadczyn z lektur i filmów, runął niezdarnie na kolana, zaplatając się przy tym w powłóczystą pelerynę Zorra. 33 - Och, Lucjuszu! Wstań i nie wygłupiaj się! - zawołała Klara, zgrabnie wysupłując świniora ze zwojów czarnego materiału. - Oczywiście, że tak! - dodała po chwili. Osłupiały Lucjusz zamrugał oczami ze zdumienia. Oczywiście, liczył na wzajemność, ale nie aż tak szybko. Okazało się jednak, że uczucia Klary względem Lucjusza od dawna są mocno ugruntowane, do czego przyznała się narzeczonemu z pewnym zawstydzeniem. Już od jakiegoś czasu znała Lucjusza z widzenia. Podobał jej się ogromnie i wiele godzin spędziła na rozmyślaniach, jak mogłaby poznać go bliżej. Ponieważ jednak Lucjusz rzadko wychodził z kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" i wszelkie próby „zapoznania się" spaliły na panewce, Klara przygotowała misterny plan wizyty w jego pracowni. Może to trochę nie w porządku? Pewnie i tak, ale tak to już jest, że wielkie uczucia rządzą się swoimi prawami. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć - szepnęła nagle Klara, a jej różowy ryjek zrobił się buraczkowy. Przyznała się przed chwilą do użycia podstępu, ale kolejne wyznanie było dużo trudniejsze. -Wiem o tobie wszystko! Jesteś najwspanialsza i najpiękniejsza - zachrumkał uszczęśliwiony Lucjusz, cmokając narzeczoną w kłapciate uszko. -No właśnie, najpiękniejsza... ale... -ryjekKlary z buraczkowego stał się intensywnie karminowy. „Może nie mówić?" - przemknęło jej przez głowę. -„Nie, nie. Nie można wspólnego życia budować na kłam- 34 stwach. Trudno, raz kozie śmierć" -pomyślała Klara i zamykając oczy wypaliła: - Bo wiesz, ta sukienka wcale nie jest moja! Ja ją pożyczyłam! Od mojej przyjaciółki Gardenii. I kapelusz też! Żeby ładnie wyglądać. Bo na co dzień, to ja chodzę w takiej czapce z trzema pomponikami! - skończyła i nieśmiało zerknęła jednym okiem na Lucjusza. Jednak to dramatyczne wyznanie nie zrobiło na narzeczonym wrażenia. -Ależ to nieważne! - roześmiał się Lucjusz. - Wiem, jaka jesteś w środku, a to najważniejsze. Uszczęśliwiona Klara odetchnęła z ulgą. Uznała, że w tej sytuacji nie warto wspominać, że fioletowe rękawiczki też pożyczyła. Od córeczki Gardenii. To już i tak nie miało naprawdę żadnego znaczenia. Uśmiechnęła się do Lucjusza i pogłaskała go po szczecince. - Musimy powiedzieć mamie. Będzie uszczęśliwiona! Od lat marzy o synowej! - uradowany Lucjusz złapał Klarę za raciczkę i z rozmachem otworzył drzwi pracowni. Pragnęli -jak większość zakochanych - podzielić się z całym światem swoim nowo odkrytym szczęściem, jednak raptownie naciśnięta klamka boleśnie rąbnęła w czoło przyczajoną pod drzwiami Apolonię Prosiaczyńska, która z kwikiem osunęła się na podłogę. Przerażony Lucjusz przykucnął przy niej, a Klara pobiegła po wodę. Najwyraźniej z ujawnieniem radosnej nowiny musieli jeszcze nieco zaczekać. Ślub - Po moim trupie!!! - darła się Apolonia Prosiaczyńska, poprawiając worek z lodem, zsuwający się z imponującego fioletowego guza. Od chwili, gdy Lucjusz, spociwszy się nieco, przetransportował ją spod drzwi pracowni na wygodną kanapkę, a Klara troskliwie obłożyła całą furą poduszek, minęło już sporo czasu. Najwidoczniej jednak za mało, aby Apolonia Prosiaczyńska zdążyła się oswoić z radosną wiadomością o rychłym ślubie ukochanego syna. - Mamo, ale dlaczego? Przecież zawsze chciałaś, żebym się ożenił! Lucjusz zadawał to pytanie już po raz trzeci tego popołudnia, z cichą nadzieją, że w końcu usłyszy bardziej zrozumiałą odpowiedź. Nic z tego. Apolonia Prosiaczyńska najwyraźniej nie zamierzała poddać się bez walki. - Ale przecież nie z taką... Nie z taką... - bez skutku szukała odpowiedniego słowa na oddanie tego, jak bardzo nieodpowiednią kandydatką na żonę jest jej zdaniem Klara. - Nie z taką świnią! Z jakąś inną! Przyzwoitą, porządną! - Mamo! Przecież ty jej w ogóle nie znasz! - z rozpaczą zawołał Lucjusz. 37 - I wcale nie chcę poznawać! Wystarczy mi to, co widziałam! Ten kapelusz! - tu Apolonia prychnęła pogardliwie, zwijając ryjek w zgrabną trąbkę. - To nie jej, pożyczyła od koleżanki. Chciała ładnie wyglądać! - mimo iż Lucjusz nadal jak lew bronił narzeczonej, to jednak z coraz większą bezradnością rozglądał się dookoła. Niestety, pomoc nie nadchodziła. Klara już dawno dyskretnie opuściła kamienicę „Pod Świńskim Kopytkiem", słusznie uznając, że nawet najbardziej radosna nowina może osoby na nią nieprzygotowane nieco oszołomić. Lucjusz spojrzał więc z nadzieją na siedzącą obok matki czujną Pelagię Bełkot (słysząc krzyki sąsiadki natychmiast dopiła kawę u Luizy Truchcikowskiej i przybyła z odsieczą), ale jej lodowały wzrok mówił sam za siebie. - Ładnie wyglądać! Ha, ha... Pożyczyła! Sam widzisz Lucjuszu, nawet nie ma własnego kapelusza! - drwiąco chrząknęła Apolonia, a Pelagia Bełkot potępiająco skinęła głową. Lucjusz, nie nadążając za pokrętną logiką Apolonii, zaczynał tracić cierpliwość: - Mamo! O co ci chodzi? Przecież mówiłaś, że ten kapelusz ci się nie podobał! - zachrumkał rozzłoszczony. Apolonia, widząc, że rodzicielski autorytet nie skutkuje, zmieniła taktykę: - Ja tego nie przeżyję! A moje biedne wnuki? - kwik-nęła boleśnie i demonstracyjnie chwyciła się za serce. - Mamo! Jakie wnuki? Przecież ty nie masz żadnych wnuków! Masz tylko stertę tych marchewkowych rajstopek! - Lucjusz był już u kresu wytrzymałości. 38 Chciał podzielić się z matką swoim szczęściem, tymczasem rozmowa przybrała obrót zupełnie dla niego nieoczekiwany. Zamiast o Klarze rozmawiali o kapeluszu jej koleżanki i jakichś - bliżej nikomu nieznanych -wnukach. Lucjusz poczuł złość i smutek, jakie czuje ktoś rozczarowany i kompletnie niezrozumiany przez bliską osobę. Jak wtedy, kiedy był mały. Kiedy biegł co tchu z podwórka do rodziców opowiedzieć o tym, że właśnie przed chwilą ponad dachami przelatywał piękny samolot i że ten samolot wyglądał zupełnie jak z bajki, i że jak zechcą, to jeszcze go zobaczą, i... A mama, nie podnosząc głowy znad zlewu albo kuchenki, mówiła coś w rodzaju: „Umyłeś ręce?" albo: „Nie krzycz tak". I nagle samolot odlatywał w siną dal, a na niebie pozostawała tylko szara kreska. Na szczęście wtedy żył jeszcze tata, który potrafił odłożyć gazetę z najciekawszym artykułem i szybko podejść do okna, a wtedy okazywało się, że nawet szary pasek oglądany wspólnie nie jest tak właściwie szarym paskiem tylko liną zacumowanego na niebie żaglowca albo ogonem czarodziejskiego psa... Teraz jednak taty nie było. A i Lucjusz nie był już małą świnką, która powinna pamiętać przede wszystkim o tym, żeby być grzeczną i nie denerwować mamy. W życiu każdej świnki - nawet najbardziej nieśmiałej i kochającej rodziców - przychodzi bowiem taki moment, w którym trzeba dorosnąć. I Lucjusz poczuł nagle, że w jego życiu to jest właśnie TEN moment. Inaczej piękny samolot na zawsze zamieni się w cieniutką białą kreseczkę i po pro- 40 stu zniknie. Postanowił być stanowczy. W końcu miał już swoje lata. - Mamo! Zakochałem się w Klarze i zamierzam się z nią ożenić, czy ci się to podoba, czy nie. Niedługo z nami zamieszka, więc byłoby lepiej się, gdybyście się polubiły - wyrecytował Lucjusz jednym tchem. Po czym - nie zważając na pioruny ciskane przez świńskie oczka Pelagii Bełkot i pulsujący niemym zdziwieniem guz na czole matki - zdecydowanym krokiem opuścił pokój. Jak na Lucjusza był to wyczyn niemały. Nie należał on bowiem do świniorów bezwzględnie stanowczych. Wręcz przeciwnie - usposobienie miał raczej łagodne i do tej pory zawsze przedkładał rozwijające dyskusje nad kategoryczne wypowiadanie poglądów. Teraz jed- ??? wszystko się zmieniło. Zakochany Lucjusz z dobrodusznego, skłonnego do kompromisów wieprzka zamienił się nagle w demona energii i zdecydowania, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. W tej sytuacji naprawdę trudno się dziwić, że mimo nieustających protestów Apolonii i jawnej niechęci sąsiadów, ślub Klary i Lucjusza odbył się tak szybko, jak to było możliwe. Już w miesiąc po zaręczynach szczęśliwa mężatka przybijała do drzwi mieszkania numer cztery jasnokremową tabliczkę z wizerunkiem trzymających się za raciczki świnek i nazwiskiem „Kwik-Pro-siaczyńscy". Niewinna tabliczka stała się zresztą natychmiast tematem ożywionej dyskusji pomiędzy LuiząTruchcikow-ska, Pelagią Bełkot oraz Gizelą Wredziszewską, które - jak zwykle przypadkiem - spotkały się ze swoimi wiaderkami pod drzwiami kamienicy. - Widziały panie? Kwik-Prosiaczyńscy! Też wymyśliła! Żeby mąż nosił nazwisko żony! - Luiza Truchci-kowska nie kryła oburzenia. - A nie mówiłam, nie mówiłam, pani Luizo? Od początku mówiłam, że z tego coś niedobrego będzie. Jak tylko ją zobaczyłam, to mnie coś tknęło! - Pelagia Bełkot z dumą wypięła wątłą pierś. - Ja, gdybym wyszła za mąż, natychmiast zmieniłabym nazwisko - Gizela Wredziszewską zacisnęła ryjek i potrząsnęła głową w czerwonym berecie. - Natychmiast. -1 bardzo słusznie, bardzo słusznie, kochana pani Gi-zelo. Każda porządna świnka tak właśnie robi. Ja to już nawet nie pamiętam, jak się kiedyś nazywałam - przy- 42 taknęła entuzjastycznie Pelagia Bełkot i poklepała Gi-zelę po ramieniu. Być może Pelagia powinna także dodać, że nie pamięta również, jak wygląda właściciel jej obecnego nazwiska, czyli cichy i pracowity małżonek - pan Bełkot. Nie dodała jednak, bo uznała, że nie ma to nic do rzeczy. Utrata Lucjusza, „naszego biednego Lucjusza", na rzecz niezrównoważonej świnki w idiotycznym kapeluszu pogrążyła całą kamienicę w żałobie. A ponieważ nieszczęścia jednoczą, także mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem", którzy do tej pory nie przepadali za sobąjakoś nadzwyczajnie, od chwili przybycia Klary bardzo się zbliżyli. Coraz częściej spotykali się, niby przypadkiem, żeby podzielić się uwagami, co też znowu zrobiła TA świnka. Co właściwie mieli do zarzucenia nieszczęsnej Klarze? Oczywiście to, że jest: ekstrawagancka, bezczelna, zbyt głośna, żywiołowa, za energiczna i egzaltowana. Oraz jeszcze parę innych rzeczy. I rzeczywiście mieli rację. Klara Kwik- Prosiaczyńska nigdy nie była chodzącym ideałem i -jak każdy - miała sporo wad. Dlaczego jednak sąsiedzi nie chcieli zauważyć, że miała również parę zalet? Może dlatego, że prawdziwa przyczyna niechęci do Klary leżała zupełnie gdzie indziej? W strachu, jaki odczuwali mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" przed każdym, kto nie był taki jak oni? Rewolucja To, że Klara była inna, widoczne było gołym okiem. I niczego, kompletnie niczego nie zmienił fakt, że już dawno oddała uczynnej Gardenii motyli kapelusz, suknię w róże i fioletowe rękawiczki z piórami. Inność Klary siedziała bowiem głęboko w środku, niezależnie od tego, czy miała ona na sobie akurat swoją ukochaną szydełkową czapeczkę z trzema irytująco podrygującymi pomponikami (jeden na czubku głowy, dwa pod uszami) i czerwony dres, czy też krótkie kolarki w kratkę i kolorowy T-shirt. Strój - choć zazwyczaj nieco ekscentryczny, to prawda - nie miał tu bowiem nic do rzeczy. Gdyby bowiem ubrano Klarę nawet w brązowe papucie i bury fartuch do sprzątania, jaki nosiła jej teściowa Apolonia Prosiaczyńska, to i tak ta nieznośna inność wyskakiwałaby z niej co chwila, drażniąc niepomiernie nowych sąsiadów. A to wyglądałaby z oczu, kiedy Klara z radosnym zaciekawieniem przyglądała się słonecznym promieniom tańczącym na ścianie kamienicy („Na co ona tak się gapi?"), a to ryjkiem, który co chwila rozciągał się w niepohamowanym uśmiechu („No i z czego ona tak się cieszy?"), a to ogonkiem, którym majtała wesoło, nakładając rolki na kopytka. 44 Codziennie bowiem, lecz niestety o różnych, trudnych do przywidzenia porach („Z taką to nigdy nic nie wiadomo!"), Klara opuszczała kamienicę i - na wspomnianych już rolkach („Widział ktoś kiedyś świnię na kółkach?") - udawała się do pracy, obładowana kawałkami bezwstydnie kolorowych materiałów, pudełkami farb i kredek oraz całym mnóstwem innych równie absurdalnych przedmiotów. Co robiła Klara? Otóż z zawodu oraz (co niezwykle ważne!) z zamiłowania była dekoratorką wnętrz. Nie trzeba dodawać, że również ten fakt nie wzbudził w mieszkańcach kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" nadmiernego zachwytu. - Doprawdy, trudno o coś bardziej głupiego... - mamrotała Gizela, naciągając swój czerwony berecik bardziej na czoło i próbując przejrzeć się w polerowanej właśnie z zacięciem klamce. - Święta racja! Święta racja! Na co to komu jakieś durne „dekoracje". Czysto ma być i porządnie, ot co. Każdej przyzwoitej śwince to wystarczy - przytaknęła Luiza Trachcikowską z zapałem wcierając w schody najnowocześniejszy preparat do nabłyszczania „Migiem". Jego duszący zapach unosił się w całej klatce schodowej, na której jak zwykle spotkały się sąsiadki, aby pod nieobecność Klary omówić jej najnowsze wyczyny. Cokolwiek by bowiem nie powiedzieć o wykonywanym przez Klarę zawodzie, miał on w oczach sąsiadów jedną zasadniczą zaletę. Sprawiał mianowicie, że na kilka godzin TA świnia opuszczała ICH kamienicę, pozwalając 45 pozostałym mieszkańcom choć przez chwilkę poczuć się „tak jak dawniej". Anie było to łatwe... Pełna niefrasobliwości, entuzjazmu i radosnego zapału właściwego większości młodych żon, już od pierwszych dni po ślubie Klara z zapałem wcielała w życie swoją wizję wspólnego z Lucjuszem domu. Przybita na drzwiach nieszczęsna wizytówka z przytulonymi świnkami i podwójnym nazwiskiem okazała się jedynie zapowiedzią zmian, z których każda kolejna przyprawiała Apolonię Prosiaczyńską o parkosyzmy wściekłości. Dzieliła się nimi teraz hojnie z sąsiadkami, oparta o miotłę, którą właśnie skończyła zamiatać podwórko: - Wyobraźcie sobie, że wczoraj zdjęła firanki! Gołe okna zostawiła. Że niby chce wpuścić do mieszkania światło! Jakby lampy zapalić nie było można... - za- chrumkała zacietrzewiona Apolonia. - A Lucjusz, co na to Lucjusz? - Pelagia Bełkot z zaciekawieniem odwróciła się od mytego okna. - Och! Lucjusz zgłupiał zupełnie! Wszystko mu się podoba! Mówi, że Klara to prawdziwa artystka. I że teraz to jest też jej dom. I zamiast z powrotem powiesić te firanki, namalował na suficie wielkie słońce! - Apolonia ze złości aż zazgrzytała zębami. - Co za nieszczęście, co za nieszczęście - Luizę Truch-cikowską przeszedł dreszcz. Zrobiło jej się zimno na samą myśl o tym, że w jej domu mogłoby któregoś dnia zabraknąć gęstych sztywnych firanek, zza których tak przyjemnie obserwuje się ulicę. I które tak bezpiecznie oddzielają dom od reszty 46 świata. Co do słońca na suficie, nie była go sobie w stanie nawet wyobrazić. Brrr, co za okropieństwo! Wszystkie te rozmowy odbywały się oczywiście pod nieobecność Klary, wobec której sąsiedzi - świnie kulturalne i dobrze wychowane - były nadzwyczaj uprzejme. Mijając ją na klatce schodowej, uśmiechały się szeroko (choć nieco krzywo), nie zastanawiając się nad tym, że były to uśmiechy cokolwiek fałszywe. Jako istota z natury ufna i odrobinę naiwna, nie miała o tym także zielonego pojęcia Klara Kwik-Prosiaczyń-ska. Odpowiadała na uśmiechy i pozdrowienia sąsiadów szczerze i entuzjastycznie. Bo i dlaczego miałaby ich nie lubić? To, że mieszkali w ponurej kamienicy wymalowanej w środku na ten okropny kolor i śmierdzącej nieustannie środkami dezynfekującymi, nie było przecież ich winą. „Biedne świnki. Patrzą co dzień na smutne szare rzeczy i same stają się smutne i szare. Na pewno nawet nie wiedzą, że można inaczej" - rozmyślała pewnej nocy Klara, przewracając się w łóżku obok pogrążonego w błogim śnie męża. Nie mogła zasnąć. Za oknami bez firan widać było granatowe niebo, na którym wisiał jak wielka piłka ogromny księżyc. Jego białe światło wypełniało pokój łagodnym zimnym blaskiem. „Zrobię im niespodziankę!" - postanowiła nagle kandydatka na dobrą wróżkę. „Uszczęśliwię ich tak, jak uszczęśliwiłam Lucjusza" -tu Klara z czułością spojrzała na pochmmkującego przez sen męża, któremu z ryjka od chwili ślubu nie schodził wyraz zadowolenia. „I to zaraz. Zamiast tak leżeć, zro- 48 bię coś pożytecznego. Ale się ucieszą!". Zachwycona własnym pomysłem Klara wyskoczyła spod kołdry, wzięła pod pachę swoje malarskie akcesoria i na samych czubkach kopytek wymknęła się na klatkę. Położyła się nad ranem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Tego dnia, jak zwykle od lat, pierwsza w kamienicy obudziła się Luiza Truchcikowska. Jak zwykle też zro- 49 biła szybko parę przysiadów i podskoków, wzięła zimny prysznic, zdjęła z haczyka torbę na zakupy i - jak zwykle - otworzyła drzwi mieszkania, aby udać się do sklepu po osiem bułek i litr mleka. Otworzyła i... zamarła w niemym przerażeniu. Stała przez dłuższą chwilę, nie wierząc własnym oczom, po czym zamknęła drzwi i - łapiąc oddech - oparła się o ścianę przedpokoju. „To niemożliwe. To sen. Jakiś upiorny koszmar" -szeptała, szarpiąc się raciczką za ucho. Nabrała głęboko powietrza i powtórnie otworzyła drzwi, pełna nadziei, że potworne widmo znikło. Niestety! Zamiast ukochanego, tak niezwykle praktycznego i nie brudzącego koloru orzech jasny, który od lat niezmiennie cieszył oczy mieszkańców kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem", za drzwiami mieszkania Luiza Trachcikowska ponownie zobaczyła coś, co tym razem wydarło z jej gardła kwik tak przeraźliwy, że sąsiedzi podskoczyli w swoich łóżkach. Po chwili wszyscy (oprócz pogrążonej w zasłużonym śnie Klary) stali w pidżamach na klatce schodowej i z ryjkami otwartymi z osłupienia rozglądali się dookoła. Bo i widok był zaiste imponujący. Ściany, ICH ściany, od sufitu do podłogi pomalowane były na głęboki turkusowy kolor i upstrzone mnóstwem różnokolorowych, tęczowych zakręconych... świńskich ogonków. Pełne zgrozy milczenie przerwało nagle entuzjastyczne „WOW!!!" Lucjusza. Sąsiedzi - w lodowatej ciszy - znikali za drzwiami. Wojna została wypowiedziana. Spisek Od owego feralnego turkusowego poranka życie mieszkańców kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" uległo diametralnej zmianie. Można nawet powiedzieć, że wywinęło podwójnego kozła i na koniec - stanęło na głowie. Przede wszystkim skończyło się ulubione wystawanie na klatce schodowej, która nagle, z dnia na dzień (a właściwie w ciągu jednej nocy), przestała być ICH klatką. Teraz przemykali przez nią świńskim truchtem z zaciśniętymi oczami, starannie pilnując, aby ani jeden zdradziecki tęczowy ogonek nie przedostał się im pod powieki. Nie było to łatwe, a poobijane o klamki ryjki i poskręcane na schodach kopytka trudno było zliczyć. W ciągłym ruchu były plastry, bandaże i woda utleniona. Na parterze, u Gizeli Wredziszewskiej, utworzono nawet punkt opatrunkowy, w którym lżej ranni pomagali ciężej rannym bezpiecznie dotrzeć do domu lub go opuścić. Wieczne siniaki sprawiły, że nobliwe świnki straciły swą pełną godności prezencję, zyskując w zamian wygląd bojowników, jakimi w rzeczywistości się stały. Walczyły przecież o to, co stanowiło centrum ich małego świńskiego wszechświatka - o kamienicę „Pod Świńskim Kopytkiem", której zagrażało teraz przerażają- 51 ?? niebezpieczeństwo ze strony Klary i jej osobliwych pomysłów. Z chwilą, gdy miejsce orzecha jasnego zajął obrzydliwy turkus, świnki przestały być zwykłymi mieszkańcami i z dnia na dzień... zeszły do podziemia. Jak na prawdziwych spiskowców przystało, sąsiedzi spotykali się teraz wieczorami, w piwnicy, przy świetle superoszczędnej latarki na dynamo Manfreda Truchci- kowskiego (nie potrzebowała w ogóle baterii, by świeciła, wystarczyło rytmicznie ściskać obudowę, co nie było zbyt wygodne, ale za to jakie tanie!). Tak więc, przy świetle owej latarki spotykali się, aby omówić PLAN. Plan pozbycia się Klary rzecz jasna. Po potworności, jakiej się dopuściła, nie ulegało bowiem kwestii, że dni jej obecności w kamienicy sąpoliczone. Ta świadomość poprawiała nieco humory zebranej w piwnicy gromadki, wśród której trudno by wam było rozpoznać ryjki - znanych już przecież - mieszkańców. Jakże bowiem byli odmienieni! Znikły świnki niezwykle dobrze wychowane, uprzejmie chłodne i wyniośle pogardliwe. Ulotniły się fałszywe uśmiechy, a duszona złość, która do tej pory znajdowała ujście jedynie w lodowatych spojrzeniach i pełnych potępienia uwagach, wylewała się teraz wartką strugą. Błyski latarki migały po wyłaniających się z ciemności ryjkach, z których co chwila padały nowe, najkosz- marniejsze pomysły pozbycia się Klary. -Nasmarkajmy jej do zupy, żeby ją brzuch rozbolał -zaproponowała (ku własnemu przerażeniu) Gizela Wre-dziszewska. - Wrzućmy mrówki do jej butów na kółkach - Pelagia Bełkot aż podskoczyła z radości. 52 -Naplujmy na te durne pompony! - zachichotała Apolonia Prosiaczyńska znad swoich drutów. - Beknijmy do ucha, żeby ogłuchła - dorzucił nieśmiało Czesio Truchcikowski. - Brawo synu! - Manfred z dumą trzepnął Czesia po uchu. Wypuścił przy tym z raciczki latarkę, która, pozbawiona w ten sposób zasilania, natychmiast zgasła. Nagła ciemność sprawiła, że świnki straciły na moment wszystkie hamulce, a wizja, którą roztoczyły w spowijającej wszystko czerni, była zaiste koszmarna. Ponieważ jesteście dziećmi, nie będziemy tu powtarzać tych wszystkich ohydnych pomysłów, na jakie wpadły tego wieczora nasze kulturalne przecież świnki. Ponieważ jednakże jako dzieci macie, jak wiadomo, niebywałą wprost wyobraźnię, zostawimy tu miejsce na waszą inwencję: Skończyliście? To świetnie, bo właśnie Manfred - po para minutach pełzania po podłodze - namacał w końcu i uruchomił swoją latarkę. Przy jej wątłym świetle Gizela Wredziszewska pięknym pismem spisała w punktach wszystkie szczegóły operacji „Klara". Wyglądały impo- 53 nująco! Samo ich głośne odczytanie niezwykle poprawiło świnkom nastrój. Następnie mianowano naczelnego zwiadowcę, którym została Apolonia Prosiaczyńska. Jako że mieszkała razem z Klarą, miała na bieżąco informować sąsiadów o wszystkich poczynaniach wroga. Natomiast ekspresowego kursu bekania udzielić miał świnkom specjalista w tej dziedzinie - Arnoldzik Bełkot. - No to teraz pokażemy tej całej Klarze, gdzie jej miejsce - zatarł raciczki Manfred, a wszyscy zebrani za-chrumkali potakująco. Późnym wieczorem świnki opuszczały piwnicę w wyśmienitych humorach. Dawno już nie czuły się tak silne i tak sobie bliskie. Wizja przerażonej Klary opuszczającej w popłochu ICH kamienicę, gubiącej po drodze swoje przeklęte pędzle i łamiącej niebotyczne obcasy sprawiła, że do późna w nocy nie mogły zasnąć i podekscytowane kręciły się w łóżkach. Następne spotkanie odbyło się nazajutrz. Rozpoczęło się od ponownego głośnego odczytania przez Czesię wszystkich przeokropnych świństw, jakie mieszkańcy kamienicy zamierzali już wkrótce zrobić Klarze. Ponieważ Czesia miała doskonałą dykcję, brzmiały one w świńskich uszach wyjątkowo efektownie. Jej wystąpienie nagrodzono hucznymi oklaskami. Przegryzając pożywne owsiane ciasteczka przyniesione przez Luizę, świnki ustaliły, że pierwszą akcję przeprowadzi już tego wieczoru Apolonia Prosiaczyńska, która nocą zakradnie się do sypialni młodych małżon- 54 ków i wleje do kapci Klary odrobinę szybko schnącego „Wieprzykleju". Nie bez przyczyny kapcie Klary miały zostać ukarane jako pierwsze! Bo też co to były za kapcie! Skandalicznie purpurowe klapki na obcasach!!! Ich nieznośny, entuzjastyczny tupot wystukiwał w łebkach wszystkich sąsiadów - od lat poruszających się bezszelestnie w swoich brązowych papuciach - prawdziwą symfonię nienawiści. Trudno się dziwić, że wizja szamoczącej się bezradnie Klary, uwięzionej na zawsze w tym niepraktycznym obuwiu, pobudziła sąsiadów do wykonania owacji na stojąco (na ile oczywiście umożliwił to niski piwniczny sufit). Niestety, szampan przyniesiony następnego dnia przez Luizę i Manfreda Trachcikowskich dla uczczenia pierwszego sukcesu nie został wypity. Okazało się, że właśnie ten poranek nieprzyzwoicie nieprzewidywalna Klara Kwik-Prosiaczyńska rozpoczęła od... przebieżki po rosie w ogródku, po czym cały dzień chodziła boso, co podobno -jak twierdziła - niezwykle wzmacnia kopytka. Na próżno biedna Apolonia pięciokrotnie przygotowywała nowe porcje „Wieprzykleju", pięciokrotnie skradała się za Klarą i pięciokrotnie podrzucała znienawidzone purpurowe ohydztwa tuż pod nogi ich niczego niepodejrzewającej właścicielki. Na próżno! Jakby nie dość było porażek, Apolonia, wycofując się na czworaka z miejsca akcji, zahaczyła własnym ogonkiem o nasmarowany klapek, który oczywiście natychmiast się do niego przykleił! Nieszczęsna Apolonia - nieco przy kości - 56 sama nie dała rady go złapać i przez resztę dnia ukrywała kompromitujący przedmiot pod szeroką spódnicą. Nie mogła przecież poprosić o pomoc Lucjusza, o Klarze nie wspominając! - Co za upokorzenie! Co za upokorzenie - jęczała zrozpaczona Apolonia, kiedy uczynni sąsiedzi z poświęceniem próbowali oderwać od jej ogonka purpurowy klapek. Udało się dopiero za siódmym podejściem i po użyciu sporej ilości rozpuszczalnika. Kiedy ledwo żywa Apolonia siedziała w kącie z obandażowanym spuchniętym ogonkiem, stało się jasne, że na razie trzeba dać jej odpocząć. Do następnych akcji wyznaczono więc ochotniczki - Gizelę Wredziszewską i Pelagię Bełkot. Niestety, kiedy kolejnego wieczoru omawiano wyniki, one również nie miały się czym pochwalić: - Wszystkie mrówki zaniosła do ogrodu i wysypała pod drzewo! - rozpaczała Gizela. -A ja pół dnia je zbierałam! Pół dnia! - A śliny na pomponach to nawet nie zauważyła. Potrząsnęła tylko głową i pojechała - smętnie dorzuciła Pelagia, wciąż nie mogąc uwierzyć, że kiedy już zniżyła się do rzeczy tak podłej i małej jak plucie z balkonu, cały jej wysiłek poszedł na marne. Kolejne wieczory przynosiły informacje o nowych porażkach. Chociaż brak doświadczenia świnki nadrabiały zaciętością i ofiarnością w walce, jej rezultaty, w porównaniu z ogromem włożonej energii, wciąż były nad wyraz mizerne. Aby wygodniej było roztrząsać przyczyny 57 ciągłych niepowodzeń oraz lepiej planować kolejne działania, do piwnicy zniesiono krzesła i duży stół, przy którym trwały niekończące się debaty: - Nie mamy odpowiednich narzędzi! - Jesteśmy za słabo przygotowani! - Nie mamy wprawy w robieniu świństw! - Może powinniśmy wynająć fachowca? Choć wiele było w tym racji, rzeczywista przyczyna klęski tkwiła zupełnie gdzie indziej. Fakt, że ofiara pozostawała całkowicie obojętna na ciosy, jakie nieszczęsne świnki z uporem i wysiłkiem próbowały jej zadawać, wynikał z kompletnego nieprzywiązywania przez Klarę wagi do rzeczy nieistotnych. Chociaż bowiem kątem swojego roztrzepanego oka zarejestrowała dziwne zachowanie sąsiadów, była tak zaabsorbowana życiem z Lucjuszem oraz pomysłami dekoratorskimi, jakie szalały w jej głowie, że natychmiast wrzuciła dziwactwa mieszkańców kamienicy do przegródki „nieistotne" i tak też je traktowała. Dlaczego jednak, zamiast ukrywać się w piwnicy i z takim poświęceniem spiskować, świnki po prostu nie przemalowały klatki schodowej z powrotem na swój ulubiony jasny orzech? Niestety, zdaje się, że akurat na to pytanie same zainteresowane nie znały odpowiedzi. A może w ogóle nigdy go sobie nie zadały? Obcy Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna, bowiem w międzyczasie w kamienicy pojawili się... OBCY. Przez dom - do tej pory senny i stateczny - zaczęła się przewijać galeria najróżniejszych dziwadeł, jakich istnienia nawet nie podejrzewali jego zrównoważeni lokatorzy. „Obcy", czyli po prostu goście państwa Kwik-Pro-siaczyńskich (a ściślej mówiąc przyjaciele Klary), zaczęli się pojawiać w kamienicy w ilościach nieprawdopodobnych i o porach zupełnie niewiarygodnych, wypełniając jej mury chichotem, śpiewami i nieznośnym zamieszaniem. Prym wśród nich wiodła kompletnie zwariowana Gardenia Wesolutka. Rozsiewająca wokół siebie kłęby oszałamiającego zapachu jaśminu, z głową całą w czarnych lokach, wiecznie ubrana w jakieś niedorzeczne kwiatki i falbanki, budziła w naszych porządnych świnkach uczucia dalekie od sympatii. Na domiar złego Gardenia miała córeczkę - pulchniutką świnkę o powłóczystym spojrzeniu Poli Negri, której wydawało się, że jest kotem! Nie sposób zliczyć, ile wieczorów poświęcili nasi spiskowcy na komentowanie metod wychowawczych tej niepoważnej matki, która zamiast wybić dziecku z głowy bzdury, uszyła jej pluszowe przebranie kota. I teraz 59 to nieszczęsne dziecko paradowało w nim po ICH kamienicy. Co gorsze, całkowicie swego nieszczęścia nieświadome. O ile jednak Gardenia i jej kocie dziecko wywoływały w świnkach litość i pogardę, o tyle kolejna para przyjaciół Klary budziła w nich wyjątkową odrazę. Bo jak inaczej można było myśleć o słodkiej, rozchichotanej Malwince z blond czuprynkąi cienkimi jak szczapki kopytkami, którymi przebierała szybciutko, ciągnięta przez doczepionego do niej pokracznego jamniczka Kabelka w idiotycznym sweterku w kratkę. Jakby tego było mało, Malwinka posiadała również narzeczonego - demonicznego świniora Rudolfa z Ameryki - z którym bez przerwy patrzyli sobie w oczka (o ile oczywiście pozwalał im na to pokraczny jamniczek). A najgorsze w dziwnych obcych świnkach było to, że wszystkie one niepokojąco kogoś im przypominały. Kogoś, o kim bardzo chciały zapomnieć, a kto co jakiś czas wracał. Uparty jak wyrzut sumienia... W tej sytuacji oczywiste jest, że swoje działania piwniczni spiskowcy wymierzyli także w obcych. Cóż z tego! Ku rozpaczy sąsiadów podstępne, przemyślne akcje dywersyjne w postaci dziurawienia dętek rowerów i podrzucania pracowicie wyklejanych literkami z gazet anonimów typu: RACICZKI PRECZ OD NASZEJ KAMIENICY albo OBCY DO DOMU nie dawały rezultatów. Mimo to mieszkańcy nie poddawali się długo. Prawdziwe załamanie przyszło dopiero, 60 kiedy całkowicie zignorowana została brawurowa akcja podjęta spontanicznie przez Arnoldzika Bełkota. Dzielny ten prosiak, wystawiony na balkon, przez cały tydzień z uporem i oddaniem dłubał w nosie w sposób ostentacyjny i najobrzydliwszy z możliwych. Bez skutku... - I nic! Tylko się śmiali! - szlochała Pelagia Bełkot wzruszona niezłomną postawą swego jedynaka. - Jeszcze im pokażemy, droga Pelagio! Jeszcze im pokażemy! - dodawała otuchy sobie i sąsiadce Luiza Truchcikowska, podczas gdy Gizela Wredziszewska roznosiła spiskowcom ciepłe kakao na wzmocnienie (od niedawna piwnica wzbogaciła się o termos i kubki). Kiedy w piwnicznym półmroku nasze świnki po kolejnych klęskach posilały się pożywnymi ciasteczkami owsianymi z poczuciem coraz większej solidarności oraz ważnej misji, jaka przypadła im w udziale, nie przypuszczały nawet, że oto - niespiesznie - nadchodzi nowe zagrożenie... Amanda Nowe nadchodziło powoli, ukryte w czeluściach różowego brzucha Klary. Aż przyszedł dzień, w którym obwieściło swoje istnienie rozdzierającym piskiem i tak oto na świecie pojawiła się Amanda Kwik-Prosiaczyń-ska. Stare mury aż zadrżały, gdy po raz pierwszy od wielu lat znów usłyszały płacz maleńkiego prosiaka. Zadrżeli też sąsiedzi. I mieli rację. Chociaż po narodzinach Amandy ilość gości odwiedzających Klarę i Lucjusza gwałtownie zmalała, świnki dość szybko doszły do przekonania, że może ci obcy wcale nie byli tacy źli? Rozdzierające kwiki przeszywały teraz kamienicę regularnie kilka razy dziennie. Amanda okazała się bowiem świnką niepokorną od urodzenia. I jak przystało na nieodrodną córeczką swoich rodziców, dawała temu wyraz przy każdej okazji. A właściwie - bez przerwy. - Dlaczego ten prosiak tak wyje? To nie do zniesienia! -Apolonia Prosiaczyńska nerwowo przebierała drutami, kołysząc się w swoim bujanym fotelu. Fotel ten już nazajutrz po narodzinach Amandy zniosła do piwnicy, razem ze swoim koszykiem na wełnę. Dość szybko okazało się bowiem, że marzenia o przyszłych wnukach były dużo przyjemniejsze od rzeczywistości. A przede wszystkim od rozdartej wniebogłosy 63 obślinionej wnuczki, która na dodatek -jak zresztą każdy mały prosiak niemający zielonego pojęcia o istnieniu toalety - od czasu do czasu po prostu śmierdziała. - Przecież tak bardzo chciałaś być babcią - nie bez złośliwości przypomniała sąsiadce Pelagia Bełkot. - Tak tylko mówiłam. Nic zobowiązującego - za-chramkała pod ryjkiem Apolonia i majtnęła drutami. Warto nadmienić, że od chwili narodzin Amandy zaprzestała ona fabrykowania marchewkowej garderoby dla niemowlaków. Teraz z drutów zwisał kawał zielono-- burej włóczki, z której Apolonia postanowiła zrobić w końcu COŚ DLA SIEBIE. Dziesiątki wieczorów spędzonych w piwnicy sprawiły, że świnki bardzo się ze sobą zżyły, a sąsiedzka zażyłość przerodziła się nawet w pewien rodzaj przyjaźni. Szczególnie zbliżyły ich niepowodzenia podczas akcji wypędzania Klary i właśnie od tego czasu wszyscy mówili sobie po imieniu. Po narodzinach Amandy przygnębione świnki postanowiły na jakiś czas zaprzestać działań dywersyjnych. Trudno przecież walczyć z kimś, kto ssie smoczek, wierzga kopytkami jak oszalały, tarasuje przejście wózkiem, nosi śpiochy i na każdą krzywą minę reaguje rozdzierającym kwikiem. Za namową Manfreda postanowiły odpocząć, nabrać sił i poczekać, aż przeciwnik nieco podrośnie. Nie zrezygnowały jednak z cowieczornych spotkań w piwnicy, która stała się tymczasem czymś w rodzaju klubu. Zwłaszcza że właśnie piwnica była jedynym miejscem w kamienicy, do którego nie dochodziły 64 ogłuszające kwiki Amandy. Z tego właśnie powodu świeżo upieczona babcia Prosiaczyńska prawie w niej zamieszkała, zjawiając się na pierwszym piętrze tylko w porach posiłków, które zjadała szybko i w milczeniu. Do kogo zresztą miała się odzywać? Przecież nie do Klary! Wierzgająca Amanda do rozmów się jeszcze nie nadawała, chociaż Apolonia chętnie powiedziałaby jej parę słów do słuchu, a Lucjusz... Cóż. Lucjusz nie był już przecież jej Lucjuszem, tylko mężem TEJ ŚWINI. Poza tym ani Klara, ani Lucjusz nie byli skorzy do rozmów, a na ich udręczonych ryjkach widać było wyraźne oznaki wyczerpania i zniechęcenia. Nie ma co ukrywać, że widok ten wprawiał Apolonię w dobry nastrój. W piwnicy było zresztą całkiem przyjemnie - miejsce desek w oknach zajęły wykrochmalone przez Luizę Truchcikowską firanki, a niezbyt poręczną latarkę Manfreda zastąpiło równie oszczędne Urządzenie Wytwarzające Prąd, zasilane rowerem napędzanym przez... Arnol-dzika. Bo i on od jakiegoś czasu zaczął pojawiać się w piwnicy. Kiedy ostatni raz widzieliśmy Arnoldzika, leżał on bez sił na swej kanapie i obżerał się popcornem. Ten czas należał już jednak do przeszłości. Do okresu „sprzed Klary", jak mawiali z nostalgią mieszkańcy kamienicy. Bo „po Klarze" nic już przecież nie było takie samo. Nawet Arnoldzik. Otóż wieprzyk ten, niedożywiony nieco przez zaabsorbowaną działalnością spiskową Pelagię, schudł na tyle, że któregoś dnia zwlókł się samodzielnie ze swoje- 65 go legowiska. Początkowo chciał tylko sięgnąć po pilota od telewizora, ale pozycja pionowa tak mu się spodobała, że przeszedł parę kroków w kierunku drzwi. Kiedy z pewnym zdziwieniem stwierdził, że się w nich mieści, wyszedł na klatkę, na której stanął porażony intensywnością turkusu i ilością tęczowych ogonków. Do tej pory Arnoldzik tylko o nich słyszał... „O! Jakie ładne!" - pomyślał i natychmiast przestraszył się tej, jakże nieprzyzwoitej, myśli. „Zaraz, zaraz... Jak to mama mówiła? Aha! TO paskudztwo". „TO paskudztwo, TO paskudztwo" powtarzał, schodząc wolno po schodach. Niestety - niewiele pomogło. Z zawstydzeniem musiał w głębi duszy przyznać, że TO paskudztwo nadal mu się podoba. I to bardzo. Oczywiście nie powiedziałby tego głośno przy mamie ani przy nikim innym. Powiedział tak tylko sobie, cichutko i pod ryjkiem. Tymczasem tęczowe ogonki fikały tak zachęcająco przed oczami Arnoldzika, jakby zapraszały go do spaceru. Zszedł więc niżej. I jeszcze niżej. I tak właśnie po raz pierwszy dotarł do piwnicy. Tam natomiast zobaczył wspomniane już Urządzenie Wytwarzające Prąd - skonstruowane przez Manfreda - na które bez namysłu (co zapewne spowodowane było oszołomieniem wywołanym przez wirujące mu wciąż przez oczami tęczowe ogonki) wsiadł i zaczął pedałować. Pedałowanie uruchomiło stojący w rogu piwnicy telewizor, przytaszczony tam przez Gizelę Wredziszewską. Arnoldzik nie posiadał się z radości. Oglądanie telewizji w pozycji innej niż horyzontalna 66 tak go zachwyciło, że od tego momentu jego życie uległo całkowitej odmianie. Codziennie wieczorem schodził teraz razem z mamą do piwnicy, gdzie - ku przerażeniu Pelagii - natychmiast wskakiwał na rower i zawzięcie pedałował, wpatrując się w telewizor. Przy okazji napędzał też dużą stojącą lampę, dzięki której Apolonia mogła spokojnie przebierać drutami, Luiza Truchcikowska rozwiązywać krzyżówki, Czesio i Czesia czytać notatki z kursów dla Świńskich Maklerów, a Gizela Wredziszewska grać z Manfredem Truchcikowskim w szachy. W piwnicy było teraz tak przyjemnie, a ciśnieniowy ekspres do kawy przyniesiony z góry przez państwa Truchcikowskich szumiał tak łagodnie, że świnkom coraz częściej zdarzało się zapominać, co tak naprawdę je tam sprowadziło. Zresztą, jak donosiła Apolonia, w małżeństwie Klary i Lucjusza nie układało się ostatnio najlepiej i w sercach świnek zalęgła się nadzieja. - Może się pokłócą i ona sobie po prostu pójdzie? - zastanawiała się głośno Gizela Wredziszewska nad szachownicą. - I nigdy nie wróci - dorzuciła Czesia znad swoich notatek. - Powiem mu wtedy: „A nie mówiłam, synku, a nie mówiłam, że ona nie jest dla ciebie?". Tak mu powiem, a potem zrobię 68 kakao i wszystko będzie jak dawniej - rozmarzyła się Apolonia, przebierając drutami. Przykro przyznać, lecz rzeczywiście nadzieje świnek nie były bezpodstawne. W domu Lucjusza i ???? od czasu narodzin krzykliwej Amandy zapanował bowiem spory zamęt. Młodzi rodzice, nie odzywając się prawie do siebie (bo i tak prawie się nie słyszeli), ze stoperami 69 w uszach (dzięki nim było choć odrobinę ciszej) miotali się od rana do wieczora pomiędzy łóżeczkiem, wózkiem a wanienką, przerzucając wrzeszczące prosię z kołyski do bujaczka i z powrotem, bezskutecznie próbując zatkać rozdarty ryjek smoczkami, herbatkami, masażami i śpiewami. Miejsce kredek i materiałów Klary zajęły teraz zasypki, witaminy, gryzaczki, grzechotki i ubranka nieprawdopodobnie małych rozmiarach. Pracownia malarska Lucjusza, w której ostatnio dzięki tłumom zapraszanym przez Klarę po prostu wrzało, opustoszała. Farby wysychały, dudy obrastały kurzem, a jedynymi dźwiękami, jakie umilały wieczory, ranki, a także noce były przeraźliwe kwiki Amandy. Nieliczne chwile ciszy Klara i Lucjusz wykorzystywali na szybką drzemkę regeneracyjną. Na dłuższą metę obojgu takie życie zaczęło jawić się jako koszmar. Trudno się więc dziwić, że w uczuciach przysypanego stosem pieluch Lucjusza również panował chaos. O ile bowiem bycie mężem Klary było zadaniem cudownie prostym i niezwykle przyjemnym, o tyle bycie tatą maleńkiej Amandy o wielkich płucach i nie mniejszym temperamencie okazało się pracą ciężką i wyczerpującą. Nieustanne noszenie, poklepywanie, odbijanie, bujanie i kilkakrotne wyskakiwanie w nocy z ciepłego łóżka sprawiły, iż początkowa duma i radość z bycia ojcem zaczęły mieszać się w niewyspanej głowie Lucjusza z przerażeniem, że Amanda będzie tak wrzeszczeć do końca świata, a może i dłużej. I że on, Lucjusz, już nigdy nie zagra na swoich ukochanych dudach. 70 Także Klara czuła, że macierzyństwo wystawia jej charakter na ciężką próbę. Zdarzało się, że zgrzytała ze złości zębami, a raz nawet pokazała Lucjuszowi język. Jednym słowem w małżeństwie tak do niedawna szczęśliwych państwa Kwik- Prosiaczyńskich zapanował kryzys. I naprawdę nie wiadomo, jak by się wszystko skończyło, gdyby któregoś pięknego poranka zrozpaczony Lucjusz, po kolejnej nieprzespanej nocy, w akcie desperacji nie wpadł na dość kontrowersyjny pomysł. Otóż uznał, że skoro rozwrzeszczanej Amandy nie można w żaden sposób uciszyć, to on spróbuje ją... zagłuszyć. Ponieważ jednak nie był ojcem wyrodnym, a jedynie przemęczonym, do zagłuszania własnej córki wybrał nie byle co, a mianowicie V Symfonię e-moll Piotra Czajkowskiego. Kiedy z głośników ryknęły pierwsze takty, Amanda umilkła przerażona, ale już po chwili jej maleńki ryjek rozciągnął się w prześlicznym bezzębnym uśmiechu. I tak oto bezpowrotnie skończył się w życiu Amandy okres płaczu. A Lucjusz, zapatrzony w promienny pyszczek swojej córeczki, poczuł, że staje się kimś zupełnie innym. Prawdziwym tatą, który - mimo całego okropnego zmęczenia i zniecierpliwienia - kocha nad życie to małe, wrzeszczące prosię. I jeśli będzie trzeba, to może nawet na zawsze zrezygnować z dmuchania w dudy... Jak się jednak okazało, nigdy nie było to konieczne. Horacy Klarze i Lucjuszowi, za sprawą muzyki klasycznej, udało się szczęśliwe pokonać zagrażający ich małżeństwu kryzys. I to na tyle skutecznie, że wkrótce po pierwszych urodzinach Amandy do klanu Kwik-Prosiaczyń-skich dołączył kolejny prosiaczek o imieniu Horacy. Klara i Lucjusz (już zaprawieni w bojach z niemowlakami) zamierzali na powitanie zafundować mu koncert Czajkowskiego, ale przeżyli miłe rozczarowanie. Horacy od pierwszych chwil był dzieckiem spokojnym i filozoficznie nastawionym do świata. Nie płakał zbyt wiele, a jeśli już, to z powodów istotnych. Na przykład gdy siostrzyczka podniosła go za uszy i bezradnie wierzgającego, trzymała parę minut nad wózkiem. Teraz Kwik-Prosiaczyńscy byli całkiem sporą rodziną i nic nie wskazywało na to, by zamierzali się rozstawać. A spiskowcy z kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" przestawali już na to powoli liczyć. Mijały kolejne wiosny i zimy. Znowu sprzątano według starego grafiku, choć bez dawnego entuzjazmu, przez co w zakamarkach kamienica zarosła nieco brudem i warstwami roztoczy, co jednak - o dziwo - tylko przydawało jej charakteru i dostojeństwa. Wraz z upływem czasu z sąsiadów ulotniła się złość i agresja, został natomiast gruby osad niechęci i cowie- 72 czorne spotkania w piwnicznym klubie. Zapał do walki ustąpił miejsca rezygnacji i bezradności, a początkowy atak zamienił się w rozpaczliwą obronę. Amanda i Horacy - spełniając najgorsze przewidywania sąsiadów - były dziećmi wesołymi i ciekawymi świata, co w praktyce oznaczało, że zabawy grzeczne i ciche były im zupełnie obce. Na porządku dziennym były więc tupoty po schodach, skoki na linie z haka pod sufitem, dzikie ryki, puszczane z balkonu samolociki- kulomioci-ki, lepkie ślady od lizaków na klatce oraz po prostu wesoły harmider, jaki towarzyszy wszystkim miejscom, w których pojawiają się dzieci. Dzieci energiczne i pomysłowe, czyli zmora wszystkich porządnych lokatorów. - Utemperować bachory i będzie spokój - mamrotała z wściekłością Gizela Wredziszewska, dokręcając śrubkę do tabliczki. Tej z zakazem odbijania piłki o ścianę. Od dawna już tylko upór Gizeli powodował, że owa groźna tabliczka jeszcze nie spadła, a jedynie smętnie dyndała na ostatniej śrubce, jako widomy znak rozpadu dawnego porządku i harmonii. A Horacy bezskutecznie próbował się dowiedzieć, jaka to kara czeka go za to straszne przewinienie... Odpowiedzią było tylko ponure milczenie, lodowaty wzrok sąsiadów i znikające nie wiadomo gdzie piłki. - Czesio i Czesia w tym wieku najbardziej lubili grę w„Króla ciszy" - z zadumą westchnęła Luiza Trachcikow-ska, upychając kolejną piłkę w piwnicznym schowku. Schowek, skonstruowany przez Manfreda Truchcikow-skego, kiedy Horacy skończył dwa latka, pękał już 73 w szwach od najdziwniejszych przedmiotów, jakie udało się sąsiadom potajemnie przechwycić. Były w nim śpiewające fleciki, balony na wodę, piłki do skakania, bekające misie, samoprzylepne ośmiorniczki, buciki na piszczących obcasach (prezent od Gardenii, ajakże!), pachnące lalki oraz stosy baterii, jakie sąsiedzi podstępem wyciągnęli z upiornych mechanicznych zabawek zostawionych przez nieuwagę na klatce schodowej. - A Arnoldzik? Co to było za grzeczne dziecko! W ogóle się nie ruszał. Tylko sobie leżał i leżał na kanapce. Dopiero teraz tak mu się porobiło. Zmarnowało mi się dziecko - dodała Pelagia Bełkot i pokiwała ze smutkiem głową. Cóż, Pelagia nie miała powodów do radości. Arnoldzik po paru latach treningu na rowerze podłączonym do telewizora odkrył w sobie uśpioną duszę kolarza i postanowił wziąć udział w Wyścigu Dookoła Świńskiej Przełęczy. Dlatego od kilku miesięcy - odmieniony nie do poznania, chudziutki i żwawy, w obcisłych błyszczących kolarkach i czapeczce z daszkiem - robił setki kółek dookoła kamienicy. Bo Arnoldzik trenował teraz na świeżym powietrzu i - co najgorsze - na prawdziwym rowerze. Nic dziwnego, że Pelagia Bełkot była bliska załamania. Dość już się napatrzyła na nieszczęście Apolonii. Zwariowany Lucjusz ze swoimi dudami doprowadził kamienicę na skraj przepaści. Czym skończy się rowerowe szaleństwo Arnoldzika? Pelagia miała cichą nadzieję, że niegroźnym złamaniem nogi i zakazem jazdy do końca życia. I już! 74 - Właśnie, właśnie. Jak się zawczasu smarkaczy nie utemperuje, to potem same kłopoty. Znowu robili eksperymenty na balkonie - do piwnicy weszła Gizela ze swoim śrubokrętem. Otworzyła schowek i dorzuciła do niego pokaźną garść spinaczy do bielizny i latającą żabę na tasiemce, czym przerwała ponure rozmyślania Pelagii. - Rodziców! Rodziców mądrych potrzeba, co to oskrobią z głupoty! - Manfred Truchcikowski miał jasny program wychowawczy, z którego zresztą był niezwykle dumny. A miał się czym pochwalić. Czesia i Czesio - zawczasu starannie „oskrobani" - wyrastali oto na pozbawionych zbędnego balastu wyobraźni solidnych maklerów giełdowych, którym równe kolumny cyfr zastępowały cały świat. - Siedzą sobie wygodnie, liczą, a jak zarobią, to i nam pomogą - poparła męża Luiza Truchcikowska. Niestety - ku rozpaczy sąsiadów - ani Lucjusz, ani Klara nie tylko nie zamierzali swoich dzieci z niczego oskrobywać, ale wręcz podsycali tę głupią dziecięcą ciekawość i bzdurne pomysły. Znosili do domu kilogramy gliny, produkowali masę solną, pozwalali rozrzucać po mieszkaniu przytaszczone ze spacerów gałęzie i kamienie, śmiecić wszędzie wycinankami i chlapać farbami. Chociaż dom wyglądał, zdaniem Apolonii, jak nie przymierzając - chlew, oni tylko uśmiechali się pod ryjkami i opowiadali jakieś brednie o „rozwijaniu w dzieciach zainteresowań i podtrzymywaniu pasji". A przecież Apo- 76 lonia, jak każda rozsądna świnka, wiedziała, że z takich pasji, to się potem tylko same kłopoty biorą. Wystarczy spojrzeć na tę nieszczęsną Amandę. W głowie dziecku przewrócili. Od kiedy po raz pierwszy usłyszała Czajkowskiego, wbiła sobie do głowy, że będzie baletnicą i teraz po całych dniach ćwiczyła szpagaty w spódniczce z bibuły i koczku z siatki po warzywach na głowie. Zamyślona Apolonia położyła druty na kolanach. Jeszcze niedawno wzięłaby chętnie udział w dyskusji na temat swoich rozwydrzonych wnuków. Dzisiaj jednak nie miała na to jakoś ochoty. Może dlatego, że ostatnio coraz częściej dostrzegała w oczach Horacego te same figlarne ogniki, które tak kochała w spojrzeniu malutkiego Lucjusza? Anie dalej jak wczoraj w uśmiechu Amandy na krótką chwilę zobaczyła swojego nieżyjącego Hipolita... 77 - E tam... Na pewno mi się zdawało - zamruczała do siebie i wróciła do włóczkowej robótki. Czuła, jak wbrew jej woli rodzi się między nią a wnukami cieniutka niteczka bliskości, na którą nie miała przecież najmniejszej ochoty. Dlatego właśnie dziś rano, kiedy dzieci zapuściły się do piwnicy (podczas przeuroczej zabawy nazwanej przez Horacego „Poganianiem wielbłąda", która polegała na waleniu Amandy kijem po grzbiecie obwiązanym poduszką), Apolonia natychmiast je stamtąd wyprowadziła, boleśnie ciągnąc za uszy. Chciała dać wnukom jak najwyraźniej do zrozumienia, że za nimi nie przepada. I tak żyli obok siebie - spokojni, zwyczajni sąsiedzi i dziwaczna rodzina Kwik- Prosiaczyńskich. A ich kamienica, choć turkusowa przecież i rozświetlona słońcem, wciąż sprawiała wrażenie chłodnej i nieprzyjemnej. A może tak się tylko wydawało dzieciom? Bo to właśnie Amanda i Horacy, penetrując podczas zabaw wszystkie jej zakamarki, poczuli, że gdzieś głęboko w sobie ukrywa ona jakąś dziwną, ponurą tajemnicę. A dziadek Hipolit tylko kiwał głową ze swojej chmurki. Na razie wszystko szło po jego myśli... Ernestyn ka Niestety, w swojej podniebnej radości dziadek Hipolit był nieco odosobniony. Porządni mieszkańcy kamienicy powoli (choć nie bez przykrości) godzili się z faktem, że w ICH domu - za przyzwoleniem ICH Lucjusza - grasuje ???? wraz z dwójką swoich okropnych dzieci i chmarą gości, którzy powrócili gdy tylko Amanda przestała się wydzierać. Przychodziło im nawet do głowy (choć nikt nigdy nie odważył się powiedzieć tego głośno), że być może to wszystko jest karą za pewne wydarzenie sprzed lat? Wydarzenie, o którym tak bardzo chcieli zapomnieć. Tymczasem ci przebrzydli Kwik-Prosiaczyńscy, zamiast dać udręczonym sąsiadom nieco wytchnienia, zachowali się skandalicznie i w kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" podłożyli... kolejną małoletnią świnkę! Naprawdę trudno się dziwić, że pojawienie się na świecie Ernestynki (bo tak właśnie miała na imię najmłodsza córeczka Klary i Lucjusza) odebrało świnkom te marne resztki dobrego samopoczucia, jakie im jeszcze pozostały. Kiedy więc w wózku tarasującym klatkę schodową wydzierał się nowy różowy prosiak, w piwnicy trwała dość nerwowa wymiana zdań: - To już koniec - załkała Luiza Truchcikowska i głośno wysmarkała nos w chusteczkę. 79 - Ta Klara chce nas wykończyć! Robi to specjalnie! Za chwilę już nie będzie tu dla nas miejsca - histeryzowała Gizela Wredziszewska, nerwowo mnąc w raciczkach swój czerwony, nieco już spłowiały berecik. - Nie panikujmy, przecież jeszcze nie wszystko stracone - Manfred próbował opanować sytuację. - Pelagia, Gizela, Luiza, Apolonia i ja - liczył na palcach. -I ich też pięcioro. Na razie mamy remis. - Remis! Kiedyś ona była tylko jedna, a teraz remis! Za chwilę będziemy w mniejszości. Czesio i Czesia mogliby przyjechać. Wesprzeć! - Pelagia Bełkot z wyrzutem spojrzała na Luizę i Manfreda Truchcikowskich. Czesio i Czesia od dłuższego czasu przebywali bowiem na Kursach dla Najzdolniejszych Maklerów i jeszcze długi czas mieli na nich zabawić. Natomiast wyraźna pretensja w głosie Pelagii rozjuszyła już i tak zdenerwowaną Luizę. - Ale wymyśliłaś! Oni przynajmniej się uczą! A ten twój Arnoldzik, to co? Tylko rower i rower. A ostatnio to nawet słyszałam, jak mówił Lucjuszowi, że mu się te malowidła Klary podobają! Zdrajca jeden! - zachrum-kała rozjuszona Luiza. Takich oszczerstw Pelagia Bełkot nie mogła słuchać spokojnie. Obrażono właśnie jej ukochanego syna, a to mogło oznaczać tylko jedno. Natychmiastowe zerwanie wszelkich stosunków! Pelagia spojrzała lodowato na Luizę i wycedziła przez zaciśnięty ryjek: - Arnoldzik zdrajca? A przez kogo zaczął jeździć na rowerze? Przez to dynamo do telewizora! Przez tę durną 80 piwnicę! Jakbyśmy we własnych mieszkaniach siedzieć nie mogli! A dlaczego? Bo to JEJ syn ożenił się z TĄ wywloką! - tu Pelagia oskarżycielsko wycelowała raciczką w pochyloną nad drutami Apolonię Prosiaczyńską. Wywołana do odpowiedzi Apolonia aż kwiknęła ze złości i - sama nie wierząc własnym uszom - wypaliła: - Wywłoka? Licz się ze słowami, ty Pelagio jedna! To żona mojego syna. I to lepsza od was wszystkich! Przynajmniej nikogo nie obgaduje. A w ogóle już mam dość tego waszego schronu! Tu Apolonia chwyciła swój bujany fotel i wymaszero-wała z piwnicy, a drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. -1 bardzo dobrze! Niech sobie idzie! To wszystko jej wina! Gdyby inaczej syna wychowała, to nie musielibyśmy tu teraz siedzieć - powiedziała zupełnie już niepotrzebnie Gizela Wredziszewska. - Cicho bądź! Co ty wiesz o dzieciach, przecież nie masz ani jednego - wrzasnęła na nią Pelagia Bełkot i z dumnie podniesionym, choć także nieco drżącym, ryjkiem opuściła piwnicę. Nic więcej nie było już właściwie do dodania. Jeszcze tylko Luiza Trachcikowska zdjęła z okien firanki, a Manfred zapakował do torby ciśnieniowy ekspres i pomógł Gizeli zataszczyć do mieszkania wielki telewizor. A piwnica znowu stała się piwnicą, czyli miejscem na słoiki z kiszonymi ogórkami i przedmioty, których już się nie potrzebuje, a jeszcze żal wyrzucić. „Żona mojego syna! - ale wymyśliłam". Apolonia, wściekła na samą siebie, powoli wchodziła po schodach, 81 ciągnąc za sobą fotel na biegunach. „Co mi strzeliło do głowy, żeby bronić TEJ świni? Hipolicie! Czuję, że to twoja sprawka" - Apolonia spojrzała przez duże okno na klatce w kierunku błękitnych obłoczków wesoło płynących po niebie. „No, w każdym razie naprawdę miałam już dość tej piwnicy" - pomyślała i energicznie nacisnęła klamkę drzwi swojego mieszkania, zza których dochodziły mało zachęcające wrzaski jej trojga wnucząt. Niespodziewany powrót Apolonii na jej dawne miejsce na balkonie wywołał w rodzinie Kwik-Prosiaczyń-skich pewne zamieszanie. Amanda i Horacy nie bardzo wiedzieli, jak mają traktować tę dziwną babcię, której -prawdę mówiąc - trochę się bały. Także Klara i Lucjusz nie byli pewni, co oznacza to nagłe opuszczenie przez Apolonię piwnicy. Jednak, jako świnki z natury nastawione do świata życzliwe, uznały, że dla wszystkich lepiej będzie, jeśli założą, że więcej w tym jest dobrego niż złego. Na razie, na wszelki wypadek, wszyscy milczeli i przyglądali się sobie z zaciekawieniem. Sprawę przesądziła Ernestynka - słodka istotka o wielkich niebieskich oczach, długich rzęsach i blond lokach. Jako najmłodsza nie miała wobec babci żadnych uprzedzeń i któregoś dnia po prostu wdrapała się jej na kolana. I o dziwo - nie została zrzucona! Przesadą byłoby mówić, że od tego momentu Apolonia stała się kochająca babcią wyrabiającą na drutach zabawki dla wnucząt. Dużą przesadą! Jednak pierwsze lody zostały przełamane. A Klara, kiedy po raz pierwszy zobaczyła jedno ze 82 swych dzieci na kolanach babci, pomyślała, że to całkiem przyjemny widok. I że miło byłoby, gdyby mogła oglądać go częściej. Po tylu latach Klara świetnie zdawała sobie sprawę z niechęci, jaką żywili do niej Apolonia i pozostali sąsiedzi. Wiedziała też doskonale, że przez ten czas ona sama nie zrobiła nic, aby to zmienić. Bo też - prawdę mówiąc - niewiele jato obchodziło. Miała swojego Lucjusza, swoje dzieci i swoje sprawy. Dlaczego jeszcze miałaby sobie zaprzątać głowę bandą zdziwaczałych sąsiadów i niesympatyczną teściową? Teraz jednak, patrząc na Ernestynkę, którą Apolonia (przekonana, że nikt nie widzi) pogłaskała niezdarnie za uchem, Klara poczuła, że musi coś z tym wszystkim zrobić. Że nadszedł czas, aby ogrzać tę ponurą i chłodną kamienicę. Zrozumiała też - choć zabrało jej to trochę czasu - że samo przemalowane ścian nie wystarczy, że potrzeba czegoś więcej. Czego? Hmm... Tego dokładnie nie wiedziała. Ale bardzo chciała się dowiedzieć. Kolacja Już nazajutrz Klara z Lucjuszem zdecydowali, że akcję ocieplania stosunków w kamienicy najlepiej zacząć od szczerej rozmowy. - Zaprośmy wszystkich na kolację! - postanowiła Klara, a Lucjusz uznał, że to jest bardzo dobry pomysł. Wiadomo bowiem, że nie ma lepszego miejsca do godzenia się niż stół zastawionym dobrymi potrawami, gdzie w pogodnej atmosferze, przy ciepłym świetle lampy spokojnie można wyjaśnić sobie wszystkie nieporozumienia. Co prawda ani Klara, ani Lucjusz nie mieli pojęcia o ostatniej kłótni w piwnicy i obecnych napiętych stosunkach pomiędzy wszystkimi sąsiadami. Można jednak przypuszczać, że - gdyby nawet o niej wiedzieli -nie zmieniłoby to ich planów. Wręcz przeciwnie, umocniliby się tylko w słuszności zorganizowania owej „Kolacji pojednania", jak ją nazwała Klara. Ponieważ kolacja miała być niespodzianką, Lucjusz zabrał zaskoczoną Apolonię na długi spacer, a Klara rzuciła się w wir przygotowań. Pora tutaj ujawnić pewną małą tajemnicę. Otóż pomysł zorganizowania uroczystej „Kolacji pojednania" był ze strony Klary gestem poświęcenia, gotowanie nie było 85 bowiem jej najmocniejszą stroną. Szczerze mówiąc, gotowania Klara po prostu nie znosiła. Podejmowane przez nią kilkakrotnie próby upodobnienia się do mamusi Mu- minka (którą notabene bardzo podziwiała) zakończyły się zakupieniem pięknego fartucha w czerwone paseczki, który czyściutki wisiał sobie w spiżarni. Na co dzień zaś gotował Lucjusz. Bez fartucha. Za to szybko i smacznie. Mimo niechęci do smażenia, pieczenia i duszenia Klara uwielbiała gromadzić przepisy, zwłaszcza te z obrazkami, na których pokazywano efektowne rezultaty kuchennych zmagań. Wycinała je z pasją z kolorowych magazynów i upychała do teczek, wierząc, że na pewno nadejdzie dzień, w którym się przydadzą. I oto właśnie taki dzień nadszedł, a Klara, przepasana fartuszkiem mamusi Muminka i pełna entuzjazmu, stała nad stołem kuchennym, grzebiąc w stosie kolorowych apetycznych wycinków. Jednak gdy uważnie przestudiowała przepisy na „duńską zupę z porów z groszkiem ptysiowym", „kapustę włoską po chińsku" oraz „tartaletki z kozim serem i kurkami", jej zapał nieco ostygł. Mrucząc pod nosem: „Ciekawe, czy groszek ptysiowy robi się z ptysiów czy z groszku?", starannie zapakowała z powrotem wszystkie wycinki do teczki. Następnie udała się do biblioteczki w pokoju dzieci, skąd przyniosła cienką książeczkę pod tytułem „Nie bądź świnką, wyręcz rodziców w kuchni. 10 łatwych przepisów dla twoich gości". Teraz wszystko poszło jak z płatka. Jeśli oczywiście nie liczyć plączącej się pod nogami Ernestynki, która - 86 goła - kilkakrotnie próbowała wdrapywać się na stół w charakterze dania głównego. Amanda i Horacy wstrząśnięci widokiem miotającej się po kuchni mamy sami zaproponowali pomoc przy rozkładaniu talerzy. I bardzo dobrze, bo dzięki temu kiedy zadzwonił dzwonek, wszystko było gotowe. No, może prawie wszystko. - Jak miło, że przyszliście. Proszę, proszę do stołu -Klara z uśmiechem wyszła na spotkanie sąsiadów. Przyprowadzeni przez Lucjusza, z ponurymi minami tłoczyli się teraz w przedpokoju. O dziwo, przyszli wszyscy - Luiza i Manfred Truchcikowscy, Gizela Wredzi-szewska i Pelagia Bełkot ze swoim odchudzonym Ar-noldzikiem i oczywiście Apolonia Prosiaczyńska. - Ma pani ogórek na uchu - lodowatym głosem wycedziła Pelagia Bełkot, poprawiając w lustrze starannie wy czesaną szczecinkę. -1 jajko na ryjku - dodała nie bez satysfakcji Gizela Wredziszewska. Nie był to dobry początek „Kolacji pojednania". Nie był to dobry początek żadnej kolacji, ale nastawiona pokojowo Klara postanowiła nie tracić dobrego humoru. „Oni nie lubią mnie, a ja ich. Ale przecież przyszli. A więc wszystko można jeszcze zmienić" - pomyślała z nadzieją. I - otrzepując się z ogórka, jajka i innych sma-kowitości, jakie przyczepiły się do niej podczas przygotowań - zaprosiła gości do pokoju. Czekał tam - pod wisząca lampą - pięknie udekorowany stół, którego widok najwyraźniej zrobić musiał na sąsiadach piorunujące wrażenie. Zamiast usiąść, stali bowiem z wytrzeszczonymi oczami i opadniętymi ze zdumienia ryjkami. 88 - Tak się cieszę, że się państwu podoba! Bardzo chciałam, żeby ta kolacja była naprawdę uroczysta - zawołała radośnie Klara, widząc ich zaskoczenie. Odpowiedział jej jednak tylko stukot odsuwanych krzeseł. Sąsiedzi - sztywno wyprostowani - w milczeniu wpatrywali się w poustawiane na stole półmiski, z których szczerzyły się do nich zielone krokodyle z ogórków z wyłupiastymi oczami z rzodkiewek. Obok pomidorowych muchomorów straż pełniły krasnoludki z porów i papryki. Twarożkowe myszki z ogonkami ze szczypiorku wyglądały tak, jakby zaraz miały wskoczyć do łódeczek (z żółtego sera i połówek jajek) i pożeglo-wać po zielonych liściach sałaty prosto do zbudowanej z krakersów chatki. - Ale śmieszne żarcie! - przerwał nagle ciężkie milczenie Arnoldzik Bełkot i chciał złapać jednego z krasnali za paprykową czapkę. Kopnięty boleśnie pod stołem przez Pelagię, cofnął raciczkę. - Ja i mój syn nie jemy takich rzeczy - poinformowała sucho Pelagia i, choć wydawało się to niemożliwe, jeszcze bardziej wyprostowała się na swoim krześle. - A pani, Luizo? Może łódeczkę? Bardzo smaczna -Lucjusz, jak przystało na gospodarza, starał się ratować sytuację. - My też dziękujemy - w imieniu swoim i żony odpowiedział chłodno Manfred. Gizeli nie trzeba było nawet pytać. Manifestacyjnie odsunęła swój talerz niemalże na koniec stołu, a raciczki wojowniczo założyła na piersiach. 89 - A może ty, mamo? Chociaż kawałeczek krokodyla? Ogon czy paszcza? - choć sytuacja zaczęła wyglądać beznadziejnie, Lucjusz nie dawał za wygraną. Na widok jego wysiłków Apolonia nieco zmiękła i -przemagając obrzydzenie - dała sobie nałożyć na talerz dwa plasterki ogórka, które bez przekonania dziobała widelcem. Krępująca cisza zaczynała dzwonić w uszach. - Jeśli państwu nie smakuje, nie musimy jeść. Możemy sobie po prostu porozmawiać - chociaż Klarze zbierało się na płacz, postanowiła być dzielna i za wszelką cenę doprowadzić „Kolację pojednania" do szczęśliwego finału. Odetchnęła głęboko i, starając się nie zauważać pogardliwych uśmieszków, mówiła dalej: - Mieszkamy pod jednym dachem już tyle lat, a prawie ze sobą nie rozmawiamy. Nic o sobie nie wiemy. A jest tyle rzeczy, o które bym chciała zapytać. Na przykład, na przykład... Klara nerwowo szukała w myślach jakiegoś neutralnego, zabawnego tematu, którym na pewno nikogo nie urazi. W końcu znalazła i ucieszona dokończyła: - Na przykład, dlaczego ta kamienica ma taką śmieszną nazwę? Przecież tu nigdzie nie ma żadnego świńskiego kopytka. Świnki gwałtownie zmieniły się na ryjkach. Gizela zbladła, Pelagia poczerwieniała, Luiza i Manfred zaczęli głośno sapać, a Apolonia zamarła z widelcem uniesionym do góry. Lodowata atmosfera panująca przy stole w ciągu kilku zaledwie sekund doszła do wrzenia. Jedynie Arnoldzik i Lucjusz rozglądali się z zaciekawie- 90 nie po zebranych. Oni też jeszcze w dzieciństwie zadawali to pytanie, ale dopiero teraz przypomnieli sobie, że nigdy nie dostali na nie odpowiedzi. - Wcale się tak nie nazywa!!! - krzyknęła nagle dziwnie piskliwym głosem Gizela Wredziszewska. - Jak to? Przecież wszyscy tak mówią? - Klara zaskoczona spoglądała po sąsiadach. Czuła się jak ktoś, kto przez pomyłkę nacisnął w windzie guzik z napisem „ALARM". - Mówią, mówią!!! Plotą, co im ślina na język przyniesie i tyle! - wrzasnął Manfred i zaniósł się gwałtownie kaszlem. - Ona była taka sama ja ty. Taka nieodpowiedzialna i dziwaczna - nagle cicho powiedziała Apolonia, wpatrując się w zwisajcy z widelca ogórek. - Ona? Jaka ona? Ja się przecież pytałam... - Klara rozglądała się bezradnie. - Cicho bądźcie! - zasyczała nagle Pelagia - Nie widzicie, że to pułapka? „Kolacja pojednania", co za bezczelność! Najpierw przemalowała nam klatkę, a teraz chce nas obrażać. Ale nic z tego, moja panno! Tu Pelagia chciała z godnością wstać z krzesła, ono jednak uniosło się razem z nią i oto dyndało w powietrzu, uczepione bujnego siedzenia roztrzęsionej Pelagii. Dopiero teraz Klara przypomniała sobie, że tuż przed przyjściem gości Ernestynka wyciągnęła z szafki słoik miodu i zniknęła z nim pod stołem. Klara zamknęła oczy, żeby nie patrzeć, jak pozostali goście pospiesznie odkle-jająsię od swoich krzeseł i wychodzą z pokoju. Sądziła, że jej pomysł z kolacją może się nie udać, ale nigdy nie 91 przypuszczała, że zakończy się totalną klapą. Na dodatek nie miała pojęcia, dlaczego jej niewinne pytanie spowodowało katastrofę. Ale to przecież można wyjaśnić! Niemożliwe, żeby coś tak głupiego zepsuło jej wszystkie plany! „To musi być jakaś pomyłka" - pomyślała Klara. Zerwała się (a raczej oderwała) od krzesła i pobiegła do przedpokoju, w którym zastała jeszcze Luizę Truchcikowską. Złapała ją gwałtownie za rękaw. - Pani Luizo! Proszę mi wierzyć. Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi! Ja tylko chciałam, żebyśmy się pogodzili i żeby wszyscy byli dla siebie mili, i... - Myślę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia-przerwała jej ostro Luiza, wyszarpnęła raciczkę i pospiesznie opuściła przedpokój. - Jesteście okropni! Okropni! - wrzasnęła Klara i z całej siły zatrzasnęła drzwi. „Kolacja pojednania" najwyraźniej dobiegła końca. W odróżnieniu od niej, złość Klary dopiero nabierała rumieńców. - I co? Ociepliła się już ta atmosfera? - zza drzwi dziecinnego pokoju wychyliły się trzy małe łebki z kłap-ciatymi uszkami. Amanda, Horacy i Ernestynka ze zdumieniem rozglądali się po pustym mieszkaniu. Przed przyjściem gości zostali profilaktycznie odesłani do siebie z przyrzeczeniem, że będą mogli wyjść, kiedy tylko „atmosfera się ociepli". - O! Goście już sobie poszli? Tak szybko? - drążył temat Horacy, nie zwracając uwagi na wykrzywiony 92 wściekłością ryjek mamy i znaki dawane przez Lucjusza. - A my chcieliśmy im teatrzyk pokazać! -A ja miałam zatańczyć! - zawiedziona Amanda wykrzywiła ryjek w podkówkę. - Ale nie zatańczysz!!! - powiedziała groźnie Klara. -I nie będzie żadnego teatrzyku! Przynajmniej nie dla tych gości. Bo oni sobie poszli i nigdy nie wrócą! Jasne?!!! - Ale dlaczego? - zapytał Horacy i już w tej samej sekundzie zrozumiał, że nie powinien był zadawać tego pytania. Najwyraźniej zresztą nie był to wieczór odpowiedni na zadawanie jakichkolwiek pytań. W tym momencie 93 bowiem Klara Prosiaczyńska, zamiast odpowiedzieć synkowi spokojnie i rzeczowo, jak zalecają wszystkie podręczniki dla rozważnych rodziców, zrobiła coś absolutnie niewychowawczego. Mianowicie zdjęła z kopytek swoje purpurowe klapki i cisnęła nimi z całej siły na środek stołu. Prosto w wyszczerzoną paszczę krokodyla. A potem z furią zaczęła skakać po pokoju, wrzeszcząc: - Nienawidzę!!! Jak ja ich nienawidzę! - Widzę, że jesteś bardzo zła. Może chcesz nam o tym opowiedzieć? - zaproponował uczynnie Horacy, pamiętając, że właśnie tak mówiła do niego mama, kiedy wściekły na Amandę kopał zabawki. - Przecież mówię! - ryknęła Klara. - Nie cierpię! Nie cierpię tej zgrai fałszywych, zakłamanych świń! - A może, mamusiu, narysujesz, jak bardzo ich nie lubisz? - Amanda próbowała podsunąć rozwścieczonej Klarze kredki i papier. - Zawsze mówiłaś, że to lepiej, niż kogoś wyzywać... - Uuuuuuuuuuuuu!!! - ryknęła rozjuszona Klara i opadła na fotel. Lucjusz - który z Ernestynką w objęciach ze stoickim spokojem obserwował całą tę scenę - podszedł teraz do stołu, wytarł purpurowe klapki z resztek krokodyla i podał uspokojonej już nieco żonie. - A wiesz, że ja też zupełnie nie rozumiem, dlaczego oni tak się rozzłościli, kiedy zapytałaś o to nieszczęsne kopytko. Ale zaczynam sobie coś przypominać... - powiedział w zamyśleniu. Tajemnica Dość szybko okazało się, że Lucjusz - mimo wysiłków - nie przypomina sobie zbyt wiele. Uświadomił sobie natomiast z pewnym zdziwieniem, że -jak sięga pamięcią- ani jego mama, ani sąsiedzi rzeczywiście nigdy nie mówili, że mieszkają „Pod Świńskim Kopytkiem". Tak nazywali ich kamienicę okoliczni mieszkańcy. Niestety - choć już następnego dnia skrupulatnie wypytani przez Lucjusza - nie potrafili powiedzieć dlaczego. - Tak się zawsze mówiło - wzruszali tylko ramionami. Na żadne pytania nie chciała też odpowiadać Apolonia, która od fatalnie zakończonej „Kolacji pojednania" nie wychodziła ze swojego pokoju. Lucjusz nie dawał jednak za wygraną. -No proszę cię, mamo! Wytłumacz nam, o co tu chodzi! Co może być tak bardzo tajemniczego w świńskim kopytku? Apolonia milczała jak zaklęta. W końcu jednak, przyciśnięta do muru przez syna, wydusiła z siebie dwa krótkie zdania: - Nie chcę o tym mówić. I tak już wczoraj powiedziałam za dużo. Sprawa kopytka stawała się coraz bardziej intrygująca. Klara i Lucjusz niemal cały dzień spędzili na rozwa- 95 żaniach, jak ją wyjaśnić. A im mniej mieli pomysłów, tym bardziej stawali się ciekawi. Gardenia i Mai winka, które późnym wieczorem wpadły z wizytą, zostały natychmiast wciągnięte w odbywającą się właśnie burzę mózgów. - Może kiedyś była tu wmurowana świńska noga, no wiecie, taka płaskorzeźba... A potem ktoś przyszedł i ją ukradł. I oni tak za nią tęsknią, za tą nogą, że do tej pory nie mogą o tym mówić - zastanawiała się Gardenia. - Nie, oni za niczym nie tęsknią! Raczej się wstydzą. Ten Truchcikowski mówił, coś o obrażaniu... - zamyślona Klara próbowała odtworzyć nerwowy przebieg wczorajszej rozmowy. -Atwojamama, Lucjuszu... Pamiętasz? Twoja mama powiedziała: „Ona była podobna do ciebie". Jaka ona? Czy tu kiedyś mieszkała jakaś świnka? - Może to ta noga była do ciebie podobna? - zachichotała Mai winka, przegryzając z apetytem rzodkiew-kową główkę krasnala, których sporo zostało po wczorajszym przyjęciu. - No wiesz, chodziła w purpurowych klapkach i malowała paznokcie na niebiesko! -1 tak ich wkurzyła, że ją za karę zakopali w piwnicy - dorzuciła Gardenia, pałaszując resztki domku z krakersów, jakie łaskawie zostawiły dzieci. Lucjusz roześmiał się, patrząc na pokładającą się ze śmiechu żonę i jej rozchichotane przyjaciółki. Zaraz jednak spoważniał. Miał nieodparte wrażenie, że ze stojącej na komodzie fotografii ojciec przypatruje mu się badawczo. I jakby tego było mało, po chwili... mruga do 96 niego porozumiewawczo. „Niemożliwe" - Lucjusz odwrócił wzrok od komody i spojrzał za okno. „Niemożliwe. Fotografie nie mrugają". A jednak! Kiedy znowu zerknął na portret, zobaczył wyraźnie, jak lewe oko taty przymyka się lekko. Mało tego - ojciec się uśmiechnął! Dokładnie tak samo, jak przed laty. Ilekroć mały Lucjusz nie potrafił czegoś zrobić, tata mrugał do niego z uśmiechem i mówił: „Uda ci się, zobaczysz. Musisz tylko pomyśleć". - Wiem! - krzyknął nagle Lucjusz tak gwałtownie, że Malwince krasnal wypadł z ryjka na kolana, a Gardenia zakrztusiła się paluszkiem. - Wiem, gdzie znajdziemy odpowiedź! Musimy przeszukać papiery ojca! On zapisywał wszystkie ważne wydarzenia, przez wiele lat prowadził dziennik. Na pewno napisał też o tym tajemniczym kopytku. Mieszkał tu przecież od urodzenia. Papiery ojca, do których od lat nikt nie zaglądał, leżały sobie spokojnie na strychu, w wypłowiałym zielonym kufrze, który teraz podekscytowane świnki otrzepywały z pajęczyny i stosu starych gazet. -A jeśli nie będzie tam tych dzienników? Co wtedy? - wyszeptała rozemocjonowana Klara, podczas gdy Lucjusz mocował się z zardzewiałymi klamerkami. Ale dzienniki były. Leżały na samym wierzchu. Dwanaście grubych zeszytów w solidnych płóciennych oprawach. - Jak myślicie, czy wypada tak czytać czyjeś zapiski? - nabrała nagle wątpliwości Gardenia, kiedy pochylali się na kufrem. 97 - Z tego co wiem, tata pisał to właśnie z myślą o wnukach - powiedział Lucjusz, wyjmując pierwszy dziennik. -A poza tym mrugał dziś do mnie, więc na pewno nie ma nic przeciwko temu - dodał dużo ciszej. - No to od którego zaczynamy? - zapytała Malwinka, rozsiadając się wygodnie na jakiejś starej poduszce, którą wygrzebała ze stosu rupieci piętrzących się dookoła. - Każde z nas niech weźmie po trzy i zaznacza wszystkie miejsca, gdzie będzie coś o kopytkach - zadecydował Lucjusz. I tak, przy mdłym świetle dyndającej u sufitu żarówki, cztery świnki zagłębiły się w pasjonującej lekturze dzienników Hipolita Prosiaczyńskiego. Było grubo po północy, kiedy skończyły, bogatsze o wydarzenia sprzed lat i opisy wielu niezwykłych podróży, jakie za życia odbył Hipolit. Niestety, w żadnym z dwunastu grubych tomów nie było ani jednego słowa o żadnym kopytku! Świnki nie kryły rozczarowania. Zwłaszcza Lucjusz nie mógł uwierzyć w porażkę. - Przecież tata wyraźnie mrugał - mamrotał pod ryjkiem. - Wyraźnie mrugał... -A może niedokładnie czytałyście? - spojrzał podejrzliwe na żonę i jej przyjaciółki. W szczególności na Malwinkę, która najwcześniej skończyła czytanie i teraz - do połowy zanurzona w kufrze - grzebała właśnie w jakichś starych listach. Już miał jej zwrócić uwagę, kiedy pobladła nieco Malwinka wy-chrumkała drżącym głosem: 98 - Chyba coś znalazłam... To list sprzed 30 lat. Posłuchajcie - i, przysuwając bliżej światła cienką bladoli-liową kartkę papieru, zaczęła czytać. „Kochany Panie Hipolicie! Przede wszystkim chciałam Panu donieść, że już czuję się dużo lepiej. Niedawno wyszłam ze szpitala i niedługo jadę do takiego sanatorium, w którym mają mi dopasować protezę. Tak że będę mogła normalnie chodzić i w ogóle robić wszystko jak dawniej. Niech się więc Pan nie martwi więcej, bo naprawdę ze mnąjuż wszystko dobrze. Miałam teraz sporo czasu na myślenie i doszłam do wniosku, że Pańscy sąsiedzi mieli rację. Bo to wszystko była moja wina. Zachowałam się bardzo nierozsądnie, spacerując po nocy w tym kolorowym stroju. Przecież nawet w radiu ostrzegali przed tym okropnym rzeźni-kiem. A ja nie posłuchałam... Może gdybym była ubrana inaczej, to on by mnie nie zauważył? A tak... Jakie to szczęście, Panie Hipolicie, że Pan wpuścił mnie do środka! Gdyby nie Pan, nie napisałbym już nigdy żadnego listu. A tak - straciłam tylko kopytko! Bez kopytka da się żyć. Kiedy leżałam w szpitalu, widziałam tyle nieszczęśliwych świnek, że przy ich kłopotach to moje kopytko to nic. Naprawdę nic, Panie Hipolicie. Więc proszę już nie wyrzucać sobie, że za późno mi Pan otworzył te drzwi. Ja jestem Panu wdzięczna, że w ogóle Pan to zrobił. Ja wiem, że sąsiedzi Pana potem za to nie lubili. I że żona była zła. I wie Pan, ja chyba rozumiem, dlaczego oni nie chcieli mi otworzyć, chociaż tak głośno pukałam. Oni 100 się bali. A ja już teraz też wiem, co to strach. Więc ja się na nich nie gniewam. Ale taka jestem Panu wdzięczna, panie Hipolicie, taka jestem wdzięczna, że pan nie jest do nich podobny! Dlatego nigdy Pana nie zapomnę i tego, co Pan dla mnie zrobił. Oktawia" Kiedy Malwinka skończyła czytać, wszystkie świnki jeszcze długo siedziały nieruchomo, głęboko wstrząśnięte tym, co usłyszały. - Co za straszna, straszna historia! - powtarzała Gardenia, której nagle zrobiło się zimno. - Skoro już wszystko wiemy, chodźmy na herbatę - Klara powoli podniosła się z klęczek i otrzepała sukienkę. Świnki schowały dzienniki do kufra i zeszły na dół. Kiedy Klara, Gardenia i Malwinka w milczeniu piły w kuchni herbatę, Lucjusz bez pukania wszedł do pokoju Apolonii. - Mamo! Jak mogliście być tak okrutni?! Ta Oktawia... 101 Apolonia spuściła głowę. - Przecież my nic złego nie zrobiliśmy. Nic nie zrobiliśmy - powiedziała drżącym głosem i gwałtownie odwróciła się do ściany. - No właśnie, mamo! Nic! Gdyby nie tata!... - wzburzony Lucjusz wyszedł. - Nie musieliśmy otwierać. Przecież we własnym domu każdy ma prawo do spokoju - powiedziała do siebie Apolonia zmienionym, dziwnie grubym głosem. Kiedy przyjaciółki wyszły, a zdenerwowany Lucjusz w końcu zasnął, Klara jeszcze długo w nocy siedziała, patrząc w okno. Z pokoju Apolonii dochodził zduszony płacz. W gruncie rzeczy było jej żal tej świnki, która tyle lat przekonywała sama siebie, że przecież nie zrobiła nic złego... Jednakjakoś nie miała ochoty jej pocieszać. Czuła zresztą że pocieszenie jest ostatnią rzeczą jakiej oczekuje Apolonia i reszta tych nieszczęśliwych, przestraszonych świnek, całe życie przycupniętych za swoimi wy-krochmalonymi firanami. „Myśleć tylko o tym, żeby wyglądać tak jak inni. I niczym się nie wyróżnić. Dzielić świat na swoich i obcych. Ależ to musi być okropne!" - pomyślała Klara. Narzuciła sweter i znów poszła na strych, gdzie z czeluści przepastnego kufra wygrzebała pogniecioną liliową kopertę. A potem usiadła i jeszcze tej samej nocy napisała długi list. Nazajutrz wręczyła go wylatującemu właśnie w kolejną podróż służbową narzeczonemu Malwinki. Prezent Mijały kolejne tygodnie, oddalając świnki od przykrych wydarzeń, jakie miały miejsce w ostatnim czasie. Zresztą zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a wiadomo, że wtedy nikt nie ma ochoty wracać do niemiłych wspomnień. Jest przecież tyle innych rzeczy, o których trzeba pamiętać! Wszyscy mieszkańcy kamienicy już od miesiąca mieli długie listy niezwykle pilnych i ważnych spraw, które trzeba załatwić, zanim zasiądzie się do uroczystej kolacji. Na dobrą sprawę mogliby się posługiwać jednym, ogólnie dostępnym spisem, bo i tak na wszystkich widniały dokładnie te same pozycje. A więc: 1. Wytrzepać dywany 2. Uprać firanki 3. Upiąć firanki 4. Wypastować podłogi 5. Zrobić zakupy 6. Upiec, ugotować, zapiec i udusić to, co się kupiło 7. Kupić karpia 8. Zabić karpia 9. Usmażyć karpia 10. Wysłać kartki z życzeniami (szt. 3) 11. Choinka (duża!) 103 12. Światełka, girlandy, kokardy 13. Baterie do Mikołaja! 14. Kupić kapcie na prezenty (na wyprzedaży) Tylko Klara i Lucjusz nie brali udziału w tym wyścigu do Najbardziej Szczęśliwych Świąt, w którym wygrywał najjaśniej świecący balkon i najbardziej błyszczący widelec. Zresztą i tak nie mieli ani dywanów, które mogliby trzepać, ani firan, które należałoby uprać, ani świecącego świętego na baterie, ani nawet śpiewającego kolędy renifera. Ryb nie lubili, podłogi dzieci i tak zadeptywały. A o wysłaniu kartek znajomym i ubraniu rosnącej w ogrodzie choinki pamiętali bez zapisywania. Co do prezentów, zdawali się w tej kwestii całkowicie na pewnego Mikołaja. Dlatego kiedy inni naokoło szaleli w przedświątecznej gorączce, Lucjusz spokojnie ćwiczył kolędy na ukochanych dudach, a Klara wycinała z dziećmi pierniczki. Albo robiła szmaciane aniołki i błyszczące gwiazdy. Tego roku najczęściej jednak zaglądała do skrzynki na listy. Niestety, list na który czekała, nie przychodził, chociaż skrzynka nie była pusta. Wylatywały z niej kartki świątecznie i grube pliki ulotek reklamowych, które Amanda z Horacym przeglądali podczas obiadu. - Tej nie mam, tej nie mam i tej nie mam - wyliczała Amanda, przyglądając się uważnie zdjęciom wielkogło-wych lalek o rachitycznych ramionkach i nadnaturalnie wielkich oczach. - O! A ja nie mam tego i tego. I tego też nie mam... -Horacy pukał raciczką w kolejne kolorowe strony. 104 Z gazetek wylewały się tony najpiękniejszych zabawek świata, których kupienie - po promocyjnych cenach oczywiście - gwarantowało nie tylko udane święta, ale i całe życie. Tak zapewniała ulotka. Po ich przejrzeniu dzieci popadały zazwyczaj w filozoficzną zadumę. - Nawet nie wiedziałam, że tylu rzeczy mi brakuje -Amanda krytycznie przyjrzała się swojej półce z zabawkami. - Mamo! Czy to znaczy, że my jesteśmy biedni? -chciał wiedzieć Horacy. Na to pytanie - zadawane tuż przed wyrzuceniem gazetki do śmieci - Klara odpowiadała niezmiennie i za każdym kolejnym razem z coraz większym przekonaniem: - To zależy, do kogo się porównamy. I tak właśnie, z każdą skreślaną z listy pozycją i z każdą kolejną lądującą w śmietniku gazetką promocyjną zbliżały się święta. Aż nadeszła Wigilia. Tego dnia -jak co roku - zgodnie z wieloletnią tradycją, cała kamienica aż drżała od nerwów i pokrzykiwań. - Wigilia za chwilę, a tu jeszcze nic niegotowe! - rozpaczała Luiza Trachcikowska, upychając nerwowo sianko pod wykrochmalonym śnieżnobiałym obrusem. Luiza miała powody do zdenerwowania. Po raz pierwszy w życiu Truchcikowscy mieli na kolacji gościa. Byli z siebie bardzo dumni, bo zdecydowali się zaprosić na wigilię samotną Gizelę Wredziszewską. Myśleli o tym od kilku lat, ale zawsze coś im wypadało. „Niespodziewany gość to taka piękna tradycja!" -wzruszyła się swoim dobrym sercem Luiza, rozstawiając na stole pozłacane nakrycia. 105 Fakt, że Gizela nie była gościem niespodziewanym, ale zaproszonym, jakoś umknął jej uwadze. Zresztą kto by się w Wigilię spodziewał nieproszonych gości? Przecież Boże Narodzenie to takie rodzinne święto... Luiza rozmarzyła się i rozluźniła nieco zaciśnięty z napięcia ryjek. „Czesio i Czesia przyjechali. Usiądziemy sobie razem. Pojemy. Będzie wspaniale". Klara i Lucjusz zawsze rozpoczynali wigilię od wspólnego wypatrywania pierwszej gwiazdki. W tym roku udało im się namówić do tego także Apolonię. Nie było to łatwe, bo wypatrywanie pierwszej gwiazdki odbywało się na tarasie, jaki już dawno temu Klara wygospodarowała z poziomego kawałku dachu. Był dostępny dla wszystkich, ale inni mieszkańcy kamienicy jakoś nie mieli ochoty z niego korzystać. Może dlatego, że na taras wychodziło się przez okno w dachu? A może dlatego, że był on dziełem Klary? Nie wiadomo. W każdym razie, kiedy inni miotali się jeszcze w wirze przygotowań, Klara z Ernestynkąna plecach, Lucjusz, Apolonia, Amanda oraz Horacy przeciskali się przez niezbyt wygodne strychowe okienko. Bo widok, który się za nim roztaczał, wart był poświęcenia. Granatowe, lekko zamglone niebo pełne maleńkich świecących punkcików, których nie zasłaniał żaden komin ani wieżowiec... Nawet Apolonia stanęła oczarowana. Od czasu pewnej letniej nocy, gdy Lucjusz zabrał Klarę z dziećmi na taras i - pokazując im rozgwieżdżone niebo - powiedział: „To wszystko jest wasze. Zawsze o tym pamiętajcie", taras był dla nich miejscem magicznym. 106 Miejscem, w którym wszystko może się zdarzyć. Dlatego właściwie byli zadowoleni, że inni mieszkańcy kamienicy nigdy tu nie zaglądali. I zawsze przeciskali się przez okienko z drżeniem serca, że oto tam, pod tym ogromnym ciemnym niebem, czeka na nich coś niezwykłego. Tak było i tym razem. Na środku tarasu zobaczyli bowiem wielką tubę na metalowej nodze, owiniętą w złoty papier, na którym wielkimi literami było napisane: „DLA WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW TEJ KAMIENICY". - Ojej! To dla nas, dla nas! - dzieci z nadmiaru emocji zaczęły przebierać kopytkami. Rzuciły się, żeby ściągnąć złoty papier, ale Klara i Lucjusz je powstrzymali. - Zaczekajcie. Tu jest napisane: „DLA WSZYSTKICH". - Ale to znaczy, że dla nas też, prawda tato? Dla nas też - gorączkowała się Amanda. - Też, ale nie tylko - odpowiedział Lucjusz, uważnie przyglądając się okazałemu prezentowi. -Ale co to jest? Co to może być? Zobaczmy! - Horacy kucał to z jednej, to z drugiej strony tajemniczego przedmiotu i próbował podejrzeć go od dołu. - Nie mam zielonego pojęcia - zaskoczona Klara obchodziła urządzenie owinięte szczelnie papierem. - Ale skoro tu jest napisane: „DLA WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW", to musimy go odpakować razem z innymi. Czy nam się to podoba czy nie - dodała ciszej. Rodzina Truchcikowskich razem z Gizelą Wredzi-szewską w pełnym namaszczenia skupieniu siadła wła- śnie do kolacji, kiedy podniosłą atmosferę przerwał dzwonek do drzwi. - Kogo tu u licha niesie? I to w Wigilię - zachrumkał poirytowany Manfred. Na wszelki wypadek jednak poprawił krawat ze złotą szpilką i otworzył drzwi. Za drzwiami - ku swojemu zdumieniu - zobaczył całą rodzinę Kwik-Prosiaczyńskich, której od czasu nieudanej kolacji starannie i z wzajemnością unikał. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Milczenie przerwały dzieci. - Bo wie pan, tam na tarasie jest dla nas wszystkich prezent. Taki duży, w papierze. I na jednej nodze - podekscytowany Horacy wymachiwał raciczkami. - On jest dla nas wszystkich i rodzice nam nie pozwolili go odpakować. No to jak już musimy razem, to chodźmy szybko! - dobre wychowanie nigdy nie było najmocniejszą stroną Amandy. - Prezent? Jaki znowu prezent? - Manfred podejrzliwe przyglądał się tej dziwacznej rodzinie. - My wszystkie swoje prezenty mamy w domu. O, proszę! Machnął raciczką w kierunku stojącej w głębi pokoju choinki, pod którą piętrzył się stosik jednakowej wielkości kartoników w szarym papierze. - I nawet nie musimy ich odpakowywać. I tak wiemy, co w nich jest - z dumą dodała Luiza Truchcikow-ska. - Możemy sobie spokojnie jeść kolację... Ale Czesio i Czesia już stali w drzwiach gotowi do wyjścia. Ciekawość zwyciężyła. Po chwili podobna scena 108 109 rozegrała się pod drzwiami państwa Bełkotów. Przy tej okazji Klara i dzieci po raz pierwszy zobaczyli Albina Bełkota - tatę Arnoldzika i męża Pelagii. Świniora o lekko zgarbionych plecach i zaskakująco miłym wyrazie ryjka. Nie minęło pięć minut, jak wszyscy po kolei przeciskali się przez wąskie połaciowe okienko. Największy problem miała z tym Pelagia Bełkot, bo zahaczyła się o jakiś gwóźdź, ale udało się ją odczepić. Stali teraz na tarasie. Wszyscy mieszkańcy. Po raz pierwszy razem. Stali i - nieco oszołomieni - wpatrywali się na przemian to w czarny sufit nieba, to w tajemniczy jednonogi przedmiot stojący pośrodku. Po raz pierwszy byli na dachu swojej kamienicy. Po raz pierwszy patrzyli na nią z góry... - No to co? Możemy już rozpakowywać? - niecierpliwy głos Horacego wyrwał wszystkich z chwilowej zadumy. - Oczywiście! Rozpakujmy to raz-dwa i wracamy do domów. Wystarczy tych głupot - Gizela Wredziszewska wyciągnęła raciczkę i jednym zdecydowanym ruchem zerwała złoty papier. A wtedy, oczom wszystkich mieszkańców kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" ukazał się.... - Teleskop!!! - wykrzyknęli jednocześnie Klara, Lucjusz i dzieci. Reszta patrzyła w milczeniu. - Teleskop! A na co to komu? - Pelagia Bełkot pogardliwe wzruszyła ramionami. 110 - Jak to po co, kochanie? Do oglądania gwiazd! -niespodziewanie zawołał jej mąż i pierwszy spojrzał przez okular. - Proszę, proszę, zobaczcie, jakie to piękne! Tu Orion, a tam niżej to Syriusz - zachwycony Albin Bełkot zadziwiająco sprawnie ruszał teleskopem. - Tu Baran, a tam Byk... - szeptał oczarowany. -A Prosiak? Prosiak też tam jest? - zainteresował się Arnoldzik i przywarł do obiektywu. Po chwili ustąpił miejsca sąsiadom. Podchodzili bez przekonania, niepewnie mrużąc oczy. Odchodzili oczarowani i przerażeni. Nagle uświadomili sobie z bezwzględną oczywistością, że ich kamienica to zaledwie maleńkie ziarenko na nieskończonej plaży kosmosu. Zaledwie kropla w oceanie wszechświata... Po chwili jednak przerażenie zaczęło ustępować uldze. Bo skoro tak to wszystko wygląda, to może nie muszą się tak bardzo martwić, przejmować, drżeć... - No dobrze, ale od kogo w końcu jest ten prezent? To państwa pomysł, prawda? - zapytała Luiza Truchci-kowska, ciągle jeszcze wpatrując się w niebo. - Ależ skąd! - Klara i Lucjusz przecząco pokręcili głowami. Apolonia podniosła do góry Ernestynkę, która intensywnie żuła róg srebrnej koperty. - Może tu jest coś napisane - powiedziała, podając kopertę synowej. Na kopercie, znanym już Klarze pismem, ktoś napisał zamaszyście: „WESOŁYCH ŚWIĄT". A w środku... 111 W środku było zdjęcie. Zdjęcie uśmiechniętej świnki z... drewnianą nóżką. I to właściwie wszystko, co wydarzyło się tego wieczoru w kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem". Pozornie nic się nie zmieniło, a jednak, schodząc na dół, nasze świnki nie były już tymi samymi świnkami, które jeszcze godzinę temu, pchane ciekawością, wchodziły na dach. Ich oczy były teraz pełne blasku, a serca napełnił spokój. Choć brzmi to strasznie staroświecko i dziwnie, możecie wierzyć albo nie, ale właśnie tak było. Bez błysków i grzmotów, bez hałasu wydarzył się w kamienicy prawdziwy cud. Przyszedł tak cicho, że właściwie można by go nie zauważyć. Ale świnki wyraźnie poczuły, jak z ich serc opada nagle ogromny, dźwigany przez lata ciężar. Dopiero teraz zrozumiały, jak bardzo było im z nim źle. Tej nocy długo jeszcze słychać było dudy Lucjusza, na których wygrywał najpiękniejsze kolędy. Ale po raz pierwszy mieszkańcy kamienicy słuchali ich przenikliwych dźwięków z przyjemnością. I to już chyba koniec całej historii. Epilog Oczywiście miło byłoby napisać, że od tej pory wszyscy mieszkańcy kamienicy „Pod Świńskim Kopytkiem" żyli długo, mądrze i szczęśliwie. Że nikt się już z nikim nie kłócił i tak dalej... Cóż, tak rzeczywiście czasami się dzieje, ale zazwyczaj tylko w bajkach, nie w codziennym życiu, które nieuchronnie nadchodzi po najbardziej nawet niezwykłej wigilijnej nocy. Tak więc sąsiedzi spod „Świńskiego Kopytka", jak to sąsiedzi, sprzeczali się jeszcze wiele razy, ale już bez dawnej zawziętości. Ze zdziwieniem zaczynali też rozumieć, że warto czasem posłuchać, co mają do powiedzenia inni. Nawet jeśli się sądzi, że nie będzie to nic cieka- 113 wego. Oraz że - zdumiewająca zupełnie sprawa! - nie trzeba się lubić, żeby żyć ze sobą w zgodzie. A jeśli komuś z was wydaje się, że to niezbyt wiele i że nie warto o tym wspominać, niech rozejrzy się dookoła. A co było najważniejsze w tej całej historii? Czy to, że uspokojony Hipolit mógł wreszcie przestać pilnować swojej kamienicy i zacząć swobodnie podróżować po zaświatach? A może to, że pewnego dnia do pracowni Lucjusza zapukała Pelagia Bełkot i poprosiła o portret? A może fakt, że Gizela Wredziszewska wypuściła w końcu z ukrycia swoją tchórzofretkę? A może coś zupełnie innego? koniec ISIS Spis treści Samotność ............................. 5 Sąsiedzi ............................... 12 Klara .................................21 Spotkanie .............................25 Miłość ................................30 Ślub ..................................37 Rewolucja .............................44 Spisek ................................51 Obcy .................................59 Amanda ...............................63 Horacy ................................72 Ernestynka ............................79 Kolacja ...............................85 Tajemnica .............................95 Prezent ...............................103 Epilog ................................113 W serii polecamy Serdecznie zapraszamy do naszego sklepu na stronie internetowej www.wyd-literatura.com.pl W serii polecamy Mira Stanisławska -Meysztowicz Grzegorz Kasdepke " Serdecznie zapraszamy do naszego sklepu na stronie internetowej www.wyd-literatura.com.pl