Wańkowicz Melchior - Strzępy epopei

Szczegóły
Tytuł Wańkowicz Melchior - Strzępy epopei
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wańkowicz Melchior - Strzępy epopei PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wańkowicz Melchior - Strzępy epopei PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wańkowicz Melchior - Strzępy epopei - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MEICHIOR WANKOWICZ STRZĘPY EPOPEI SZPITAL W CICHINICZACH STRZĘPY EPOPEI OPOWIADANIA Twardy był los legionistów, lecz stokroć twardszy i boleśniejszy był los wojsk polskich, tworzonych na terenie Rosji.' Legioniści, bądź co bądź, cierpieli, walczyli, umierali na ziemi ojczystej, byli w ciągłym zetknięciu ze swoją społecznością, dzielili z nią rozpacze, nadzieje, chwile triumfu i upadku... Wspólność przeżyć potęgowała upojenie zwycięstwami, a osłabiała ciężar klęsk. Wojska polskie na Wschodzie były zupełnie sieroce, osamotnione, od- dzielone żelaznym murem podwójnego frontu, oraz olbrzymimi przestrze- niami, lasami, stepami, górami od serc drogich, sumień bliskich i braterskiego poparcia... Dość zajrzeć do skromnej, prostej, rzeczowej książki podpułkow- nika H. Bagińskiego, żeby zrozumieć jakie straszne dramaty przeżywały te pułki polskie, gwałtem niegdyś wcielane w rosyjskie szeregi, z niezmiernym wysiłkiem następnie od nich oderwane, przepojone tęsknotą do kraju, do rodzin, wstrząsane obawą o los łupionej i palonej Ojczyzny a jednocześnie rzucane i zalewane wciąż, niby szczapy rozbitego okrętu, potwornymi ' wichr zyskami krwawej rosyjskiej burzy, wstrętnej i obcej Polakom... Mała książeczka pana Melchiora Wańkowicza daje króciuchne i wstrze- mięźliwe opisy tych przeżyć straceńczych. Są to niezmiernie żywe obrazy osób i zdarzeń skupiających w sobie nieraz charakterystykę całych okresów. Dzięki przenikającemu je gorącemu uczuciu, bezwzględnej szczerości, pros- tocie, prawdzie oraz świetnej barwności stylu, opowiadania te, pomimo ich [przyp. red.:] W wydaniu I z 1923 r. przed opowiadaniem, zatytułowanym W noc. z 21 na 22 maja zamieścił Wańkowicz następujący tekst: "Pierwszy Korpus Wschodni - zwany popularnie Korpusem generała Dowbora - zaczął formować się jesienią roku 1917 w myśl uchwal ogólnego zjazdu wojskowych Polaków - jako zaczątek polskich sil zbrojnych, mających skupić wszystkich polskich żołnierzy. Formacja ta, tworzona w imię politycznego hasła - czynnej walki po stronie koalicji przeciw Niemcom - ściągnęła na siebie bolszewickie zamachy. Tamę walkom polsko-bolszewickim, które w styczniu i lutym 1918 przeis- toczyły się w regularną wojnę, położyło wkroczenie Niemców, z którymi generał Dowbor podpisał umowę, gwarantującą Korpusowi określone terytorium w widłach Dniepru i Berezyny, jako bazę postoju i wyżywienia pod własnym, polskim, cywilnym zarządem. Tę idyllę bez przyszłości zakończył, jak nietrudno było przewidzieć, niemiecki rozkaz rozbrojenia, ubrany w formę "umowy" z generałem Dowborem z dnia 21 maja roku 1918, na której podstawie Korpus stał się składową częścią 10. Armii niemieckiej." 7 szkicowości, robią silne wrażenie. Każde z nich może być rozwinięte w powieść lub dramat. Każde z nich budzi na przemian ból, dumę lub wstyd... I, zaiste, miejscami to już nie "Strzępy" mało znanej "Epopei", lecz są to strzępy naszych własnych serc, ociekających jeszcze żywą krwią, omywanych łzami żalu po cieniach tych, co się zhańbili lub na wieki odeszli w zaświaty... Cała skala bojowej duszy polskiej odbita w tych opowiadaniach, poczynając od zuchwałości i geniuszu nowych Kircholmów, aż po niziny Pilawców i Żółtych Wód... Niektóre sceny są jak gdyby wierną kopią obrazów z trzydziestego roku... Dość przeczytać karty - opisujące szare szeregi żołnierzy, oczekujących wytrwałe a nadaremnie, w noc ciemną i zimną z bronią u nogi na rozkaz walki z Niemcami... Dość wżyć się nieuprzedzonym sercem w samobójstwo porucznika Gielniewskiego, dość wniknąć w znaczenie fatalnego zawahania się ówczesnego Kordiana, pułkownika Bartny, dość posłuchać kazuistyki niektórych wodzów i oficerów, aby zrozumieć jak bliską jest w swej psychologii kapitulacja Korpusu generała Dowbora-Muśnickiego do oddania, pełnej gorączkowej bojowości. Warszawy Moskalom w 1831 roku przez generała Krukowieckiego... Stało się... Nie wyzyskano momentu, nie "kopnięto w szklany dzwon niewoli nad Polską", nie napadnięto w chwili decydującej dla losów świata "na chybki, wątły, rozciągnięty od morza do morza front landwery niemieckiej"! (s. 71). Jakże inaczej wyglądałyby wówczas punkty Traktatu Wersalskiego, tyczące się Polski!... Oszczędzono by Ojczyźnie morza krwi, cierpień i bolesnych wysiłków... I... nie miałby czelności pastor niemiecki w kazaniu nad Berezyną powiedzieć o rozbrojonym korpusie, że "to byli żołnierze, którzy nie mieli honoru"! (s. 97). Stafo się!... Spłonęła na marne śmiertelna ofiarność prostych dusz żołnierskich, pozostawiając jeno przykry czad marnych marności przy- krytych wielkością... tytułu! Takie wspomnienia długo palą, niby nie zasłużony policzek, oblicze tych "innych", umiejących cenić na świecie "inne" rzeczy ponad życie i dobrobyt, których sylwetki autor również w tej samej książce podaje... Wieczny dramat ludzkiego współżycia! WACŁAW S IERO SZEWSKI 26 kwietnia 1923 r. PRZEDMOWA Do tego trzeciego wydania, ukazującego się w dwanaście lat po pierwszym i w osiem lat po drugim, dodałem trzy następujące opowiadania: Związek Broni, Ostatnie słowo i Rozkoszna pała. Ostatnie słowo mogłem zamieścić dzięki uprzejmości pani Natalii Włochówny, która je znalazła w papierach po śp. Czesławie Zawistowskim. Rozkoszną pałę zamieszczam w tej książce z najwyższą niechęcią: myślę jednak, że troska o poziom książki' winna ustąpić przed obowiązkiem poinformowania czytelnika, który czytając o psychologii związkowców, powinien zajrzeć i w psychologię, z którą związkowcy walczyli. Wreszcie opowiadanie Związek Broni stało się dla samego autora niespodzianką. Było zaczęte jako przedmowa do 3. wydania tej 'książki, a rozrosło się w oddzielny rozdział Strzępów epopei. Widać najważniejsze rzeczy jest mówić najtrudniej i widać wymagają perspektywy lat. Jestem wzruszony, myśląc o tych cichych i nieznanych ludziach, którzy pracowali ze Związkiem Broni, i którym dane było w pewnej chwili dziejów pochwycić z rąk legionowych sztafetę. Panu majorowi Wacławowi Lipińskimu dziękuję za przypisy. MELCHIOR WANKOWICZ POLEGŁYM ZWIĄZKU BRONI I POW-^ WSCHÓD I. LEGIONOWA SZTAFETA OPOWIADANIE PASIKA1 Pamięci WŁADYSŁAWA PASIKA strzelca II Brygady Karpackiej 2. Pułku 10. Kompanii, w Korpusie generała Dowhora strzelca 12. Pułku oddziału karabinów maszyno- wych jucznych, wreszcie żołnierza Polski Niepodległej, poległego w walkach z Czechami na Śląsku w roku 1919 Było to w zawianych śniegami barakach Jelni - w miejscu postoju 3. Dywizji generała Iwaszkiewicza, w początku 1918 roku. Przyjechałem, by starać się pchnąć do marszu wśród walk tę dywizję.2 Zadanie było wielkie, a garstka nas, związkowców, wobec niego mizerna. Snuliśmy się w głębokich śniegach, między drewnianymi barakami, w których były porozrzucane kompanie. Z dnia na dzień oczekiwano, że siły bolszewickie zlikwidują to całe "wojsko". Uważaliśmy się za żołnierzy, ale czuliśmy się raczej jak zapadłe w śniegi stadko kuropatw. Każda sobie dołek wygrzebie, główkami dla ciepła zwrócą się do środka i w Bogu mają nadzieję, że je jastrząb przeoczy. W tej kuropatwiej psychice marzyliśmy o prawdziwych żołnierzach - legionistach, którzy pono wkroczyli do Królestwa, niosąc w rękach siodła. I wówczas, kiedy staliśmy przed najcięższymi zadaniami - ujrzeliś- my żywego legionistę, który z jeniectwa rosyjskiego do 3. Dywizji uciekł. Władysław Pasik, eks-legun, jeniec rosyjski, typ dwudziestoletniego osiłka wiejskiego (z Grabin pod Tarnopolem był rodem), zawitał do ciemnej kancelaryjki pułkowej i rozgadał się: Przypisami (L.) zaopatrzył major Wacław Lipiński (przyp. z cyfrą - autora). Patrz w tej książce opowiadanie pt.: Związek Broni. 12 - W książkach, co je pan czytał o legionach, nic, widać, o bitwie pod Czerniowcami nie ma1. Tam to dopiero było ciężko! Cofali my się z Bessarabii, spod Dobranocy wsi. Madziary, bestie, Rusa puścili... Był Trojanowski z nami i Januszajtis i Roją2... Parli nas ze Sadogóry za Prut nazad. A za Prutem, lewy brzeg jego obsadzając, mieli my zająć Lisią Górę. Ledwie my ku Prutowi zeszli, aż tu most, co na tamten brzeg ku Czerniowcom wiedzie, Rosjanie gęsto kulkami kryją i już od niego rychtyk ich piechota i kozaki walą. Więc my - w bok, na prawo. Drogą, co wzdłuż Prutu idzie, odchodzić my poczęli ku drugiemu mostowi, o osiem kilometrów. Ten jednak Austriacy przed samym nosem nam wysadzili w ucieczce. Skotłowały się, zamąciły dwa pułki nasze. Moskal już nas ze wszystkich stron otoczył. Artyleria wali w nas jak w bór i zdrowo kruszy. Piechota półkolem idzie, ściskają, juchy, pętlę, a tylko Prut nas od Lisiej Góry przegradza. Pozeskakiwali my pod brzeg stromy - zasłony szukać od strzałów. A tu artyleria ziemię czarną rwie i brzeg łamie, we wodę pociski biją, aże się do dna za każdym razem ta woda rozwiera. Skotłowały się, zamieszały pułki. Roją nawet, pułkownik, głowę stracił. Były tam dwa czółna spore uwiązane u brzega. W te czółna po czterdziestu żołnierzy wsiadło i ku brzegowi przeciwnemu przepychać się jęli. Nurt ich czarny porwał, zakręcił, pocisków parę leje rozwarło, że się tylko raz i drugi chybnęli i ku dnu poszli... Wpław też wielu rzucało się, w wirze bystrym ginąc. W tej godzinie ostatniej doktor Bobrowski, szablę z pochwy wyrwaw- szy, krzyknął: "Chłopcy! za ten sztandar, który tutaj widzicie! Za tę Najświętszą Matkę Boską, za Orła, co na nim!" I jak skoczy! My za nim. A już kozacy swoje sotnie w szyku puścili na zgniecenie nas ostateczne. Poszliśmy na bagnety. Siedemdziesięciu naszych padło, aleśmy odsunęli pętlę. A tu chłopcy z drugiego brzegu bród wskazują i tyczki stawiają. Ale raz jeszcze trzeba było spod brzegu wychynąć i na bagnety iść. Takeśmy ich trzymali, ażeśmy do ostatniego bród przeszli. Żeby nie doktor Bobrowski, już by onych dwóch pułków naszych nie było. Pod tą Lisią Górą, to my się mało wiele przepierali tam z Rosjanami. Chodzili my na nich nocną wycieczką, ale czterech złapali i powiesili kozacy. I po siedmiu większych bojach, w czerwcu, stanęliśmy pod Rokitną. Pozycja nasza wyciągnęła się w dwa kilometry frontu. Dwa one kilometry ' Mowa o bitwie II Brygady Legionów w rejonie Kołomyi, na linii Czemiawki- Dobronocy, stoczonej 10 maja 1915 r. (L.). ^ Relacja biedna. R^ja był już wówczas w Piotrkowie, gdzie organizował 4 p.p. Legionów (L.). 13 szedł okop lekki, płyciuchny, nie do klęczenia nawet, w trawie bujnej całkiem ukryty. Przed nim step rozległy, trawy tam aż po krańce sine, gdzieś w czerwcowym słońcu rozkołysane. W te tedy okopy w pierwszą linię ściągnęli my wszystkie nasze maszynowe karabiny. Dziesięć ich było. Czekali my. I w jasny dzień poczęli wrogi jak mrowie jakie, jak szarańcza, iść. Sznur po sznurze, jak małe mrówki, ciemne punkty przebiegały z dala, zbliżały się, rosły. Przebiegną i padną. Znów wznoszą się, pędzą ku nam i zapadają. A za nimi w trop nowi i nowi. Świeże siły. Już rozróżnisz postacie na czele biegnących. Oficerów widać na przedzie. Zapadają. A za nimi nowe mrowia. Jakby z każdej trawy ruski wojak się rodził. I jakby cała trawa na nas sunęła. Nasza linia milczała. Rosjanie bez okopywania się, bez przypadania już niemal, ciągle szli i szli. Już słychać głuchy tupot przebiegających. Aż doszli na kroków sto pięćdziesiąt. Naraz zaśmiały się wtedy kulomioty z trawy, ze stepu. Niby wicher po nim poszedł. Padło wszystko, wtuliło się w trawę. Dopiero wtedy nasze maszynki dalej po polu przechadzać się, a przebierać. Równo, kwadratami kosiły one łąkę na czysto, a z nas karabinu nikt nie tknął nawet. Jenośmy patrzyli. I co który wróg wzniesie głowę, już ci go skoszą. Tak do nogi sześć pułków rosyjskich ułożono w tym stepie. Poszły nowe ataki zażarte i wróg jeszcze cztery pułki pokotem kulomiotom naszym złożył w ofierze, bo kraniec stepu hen coraz to nowe mrowie słał na nas. Aż zeszła noc czarna i smolista, jak besarabski czarnoziem. Aż duszno było w powietrzu i straszno w tych płyciutkich okopach u skraju oceanu trupów i rannych. Zda się, że tam coś roiło się i mrowiło w ciemności i sen nie brał żadnego z nas tej nocy. I widać nie próżno. Sotnie spieszone kozackie wśród korytarzów trupich w ową noc ciemną dopełzły aż pod okopy nasze strzeleckie. Wychynęli z nocy o piętnaście kroków przed nami, jak czarty czarne. Drgnęło coś w piersi, zda się serce skoczyło pod gardło i w dół szarpnęło. Nimeś się obejrzał, już cię nogi prężne za okop skurczem jednym rzuciły, a dłonie wraz bagnet ślepym razem w gąszcz pchnęły. Zderzyli my się bagnet w bagnet i od okopów kozaków wstecz pchnęli. Ale nie tę tylko niespodziankę gotował Rusek. Od lewej ręki był tam kurhanek nieduży, w step wrosły. Tam nocy owej, korzystając z czynionego z kozakami gwałtu, wróg milczkiem armatkę polową wtoczył. To ścierwo, skoro świt nastał, bić celnie po nas poczęło, była bowiem owa armata o tysiąc kroków od nas, nie dalej. Raz wyrżnie w okop, że kilku chłopa pobije i roztrąci, raz w lasek pobocz za okopem, gdzie stał sztab pułku. Raz w nas, raz w lasek. A tak celnie jucha 14 bije, że żadnej cierpliwości nie ma. Januszajtisowi pułkownikowi, co śniadanie właśnie jadł, strawę wyrzuciło, z ziemią zmieszało, pułkow- nikowi w głowę deską jakąś czy polanem stuknęło. Wychodzi przed chałupę zły - klnie armaty. Patrzy: Austriak! z armatami jadą, rozbijać tego szkodnika. Pojeździły, pokręciły się, zabrzęczały po nich szrapnele. "Przykrycia nie ma" - prawią i... zuruck". Januszajtis głodny i zły, klnie austriackiego kapitana, co mu wycieczkę radzi. Ale naszym się spodobało. Wyskoczył chorąży - o pozwolenie prosi. Dobrał nas czterech - na ochotnika. Jeno żywcem przykazał Januszajtis brać, że to, prawi: "Śniadanie mi zepsuli, gadać z nimi sam chcę". Poszliśmy w pięciu, boczkiem, a trawą. Ujrzeli już nas z bliska Rusy, a było ich kilkunastu i szkapy na gwałt dalejże wprzęgać. Tedy my salwę po koniach, pomni, aby ludzi żywcem, w niewolę. Zatrajkotali do nas z rewolwerów artylerzyści, ale niedługo tego. Skoczyliśmy na bagnety, oni zasię, szabel dostawszy, nie poddają się. Aże nam dziwno się zrobiło, bo choć ich kilkunastu, zawsze to bagnety u nas, a przy tym nie ruski to zwyczaj nie poddać się. A oni tymczasem widzieli, że od tyłu nam piechota zachodzi i przewlekali. Biliśmy się tak, nic nie wiedząc, minut dwadzieścia i ułożyli już dwóch artylerzystów, aż tu nagle siła wielka z tyłu skoczyła i "Zdajsici*1"1'1 krzyczą. Jeden dał dęba, ale go ustrzelili na miejscu. Nas zaś otoczyli, ku swoim pędzą. Upał był duży. Pozdejmowali my maciejówki, że to gorąco niby i każdy rogi czapki za brzegi ugiął - do Austriaka się upodobniając. Wiedli nas między tabory i kuchnie, między pałatki lazaretowe. Zewsząd tłum rozwścieczony na nas parł, "śmierć" krzycząc. Jakże to! Ich dziesięć, dwanaście pułków tam w stepie ziemię gryzło, a nas czterech - ot cała zdobycz! I ranni, zwłaszcza z noszy, z tapczanów, ku nam wyciągali pięści i klęli, zdrowych przeciw nam judząc. Z taką muzyką do pułkownika my doszli. Pułkownik tęgi, ogromny. Ujrzał nas, napęczniał krwią: "Wy legioniści." - "Nie, my pułk austriacki." - "Łżecie, to strzelcy w pierwszej linii stali. WieriowokF**" Przynieśli sznury. Przypomnieliśmy wisielców - onych czterech, dob- rych kolegów spod Lisiej Góry. Aż tu doktor jakiś, człowiek starszy, idzie. "Co robisz, pułkowniku, toż Austriacy!" I naraz do nas po polsku zagaduje. Bierze papiery nasze, w których jak byk stoi, jako żeśmy strzelce polskie tego i tego pułku. A doktor nic, jeno w głos rżnie po niemiecku, czytając niby: "Kaiser-Kónigliche Regiment...,****" Z powrotem. "Poddajcie się" Sznurów, powrozów! Cesarsko-Królewski Pułk... 15 Dopiero kazał pułkownik powrozy precz wziąć, a nas pytać pocznie, gdzie i co i jak wojska stoją i do generała wysłał. Tam w sztabie chorąży nasz, co spod Przemyśla był i po rusińsku potrafił, napędz- lował1 mu dziwów: że Austriak! za laskiem od trzech dni pozycję pod ciężkie działa betonują, że nasze dwa pułki dwie dywizje austriackie zastąpiły, że nasze chłopy odeszli i stoją tam i tam (a tam stał stary landszturm). Generał taki był rad, aż sapał i po trzy ruble kazał nam wszystkim dać. * Pędzili nas potem dwa dni do stacji Mamałyga, kęsa chleba nie dawszy. Z Mamałygi pojechaliśmy do Kijowa, też bez strawy nijakiej. Zegarek na ręcem miał, co go nie potrafili zagrabić, bom go pod rękaw wciągnął. Tom go teraz za pół bochenka chleba konwojnemu oddał. W Kijowie spali my na piachu, co aż się podnosił od wszów. Wydzielili nas w transport trzystu jeńców. Węgry tam były i Czechy i Niemce - Polaków mało. My czterej legioniści daliśmy sobie słowo, że jeśli okopy każą kopać, czy inne co takiego na froncie - nie zgodzim się. A inni też słowo dali i za jedno iść przyrzekli. Wyładowali nas we wsi Filimony grodzieńskiej guberni i w stodole zamknęli. A rankiem drugiego dnia w pole pognali, rozdali łopaty i kazali kopać. A tu stu dwudziestu pieszych konwojnych i czterdziestu kozaków. Ale my nie chcieli. Saperski oficer po naszego kapitana posłał, co nad nami, jeńcami, był. Ten kolejno nas brać kazał i obijać kozakom. Aż kiedy do ósmego doszli, feldfebel to był, Rusin: "Wszyscy będziem robić - po- wiada. - To ci czterej - powiada - co nas nabuntowali" - i na nas ukazuje. Chwyciły nas kozaki i w maleńki ciasny chlewik rzucili. Leżym dzień cały bez jadła i wody. Na swoją potrzebę nawet nie puszczają i pies kulawy nie zajrzy. Przeleżeli my tak dzień i noc całą, aż na drugi dzień, koło południa, dopiero słyszym - głosy niemieckie słychać - jeńców gdzieś koło naszego chlewka prowadzą. Tedy my zrozumieli, że coś będzie. Rozwarł kozak drzwi, stanął w nich, za nim inni. Wzięli nas pomiędzy siebie i powiedli. Na zielonej łące już jeńcy stali w krąg. Wkoło nich konwój i kozacy na koniach. W środku kapitan z papierem w ręku. Odczytał, że wypada na nas po dwadzieścia pięć razów nahajem. Prosili się kozaki, że nie chcą bić. Ochotników wywołał. Wystąpiło dwóch i pięciu Serbów-jeńców, chłopów jak byki, do trzymania. ' Nakłamał 16 Od pierwszych uderzeń krew trysła. Koniec nahaja ciało rwie i jak ogniem praży. A potem to już nie bolało nic. Jeno cięło się robiło od krwi i w butach pełno, jakbyś wody nabrał. Zwalili nas potem do tego chlewa na gnój. Ruszać my się nie mogli, bo krwi sporo zeszło, a szmaty przykrzepły i coś się krzynę dźwignął, to jakbyś darł ciało. I nie jedli my już drugi dzień nic. Wraz zajrzał ku nam jakiś sanitariusz. "Czekajcie" - powiada po polsku i łeb cofnął. Nie przeszło dwóch godzin, aż rozwierają się drzwi i wpada doktor wojskowy. Młody i Polak. Sanitariusz ten mu telefonował do Grodna. Doktor ten zaraz nas do powozu kazał brać. Przyleciał kapitan. Co mu doktor rzekł, nie wiem, bom niewiele co wtedy po rosyjsku rozumiał. Ale aż za szablę chwytał. Zaczerwieniał kapitan i zmilkł i ustąpił. Trzy miesiące leżeli my w Grodnie, w szpitalu. Wyżej czterdzieści stopni gorączki my mieli, bo gnój w rany wszedł i ognił. Aż wreszcie wypuścili zdrowych kolegów i mnie, ale każdego w inną stronę rozegnali i nie wiem już co z nimi. A mnie pchnęli do Mikielewszczyzny wsi, do tegoż kapitana. Kopałem już okopy - cóż robić... Poczęli Niemcy przeć. Koleje, szosy zawalone wojskiem i wygnańcami. Nas, jeńców, w hordy ogromne spędzili i pieszo na Mińsk, Smoleńsk, stamtąd za Dźwińsk, a potem znowu z powrotem do mińskiej guberni gnali. Szli my tak, jedenaście tysięcy jeńców, polami i rżyskami bez strawy żadnej, bo nie wydano nam nic zupełnie. Szli my tak miesiąc. Gdzie się jakie kartoflisko trafiło, tośmy upadali, jak te psy gryząc się ze sobą. Chłopy się z fuzjami zasadzali, rządcę sprowadzali kozaków. I bywało, że kozacy co sił rżną ludzi nahajami po głowach, skóra pęka, krew płynie, a my nic, nie zasłania się nawet żaden, jeno te ziemniaki z ziemi rwiemy. I nikt tam nas nie miał siły wygonić, nim pole puste całkiem nie zostało. Z tej nędzy i głodu setki nas czerwonkę' miało i pobocz drogi niejeden się tam kulgal w boleściach i na wieczne odpocznienie zostawał. Aż mi to psie życie ku gardłu podeszło, żem nie mógł sobie dać rady. I żebyż tylko głód. Ale to gnanie het, kiedyś co wieczór myślał, że miejsca, coś je rano przemierzał, Niemiec już zajął, a za nim nasi, te wypominki - pokoju mi nie dały. Pamiętam, jak mnie wzięli, myślałem - nie może to być. Jasne było południe i dął taki lekuchny wiatr. Sprowadzali mnie tak od tej armaty z kurhanu, a tam o tysiąc kroków nasz okop, gdyby na dłoni. Tom patrzył ' Krwawą dyzenterię. 2 Strzępy epopei... I "7 w to miejsce, gdzie, wiedziałem, siedzi mój brat, co z nim my razem na wojnę poszli. I myślałem, że to jakby na chwilę jedną do Rusa odchodzim i że nie może to być, że już ja nie strzelec i nie w kompanii swojej i że to się nie stanie nic. I w Kijowie potem, i w Filimonach, i we szpitalu, tom czuł jakoś ciągle, że niby wypadek jest, że się odmienić musi. Aż kiedy pognali nas w rosyjski świat coraz dalej i dalej, coś się we mnie skręciło i urwało. Że to już niepowrót ostatni. Począłem z kamratami radzić. Bali się. Chłopaki byli dobre, spod Lwowa, co je wróg w niewolę w cywilu wziął. Pomieniał jeden ze mną swą przyodziewkę na mój mundur niebieski. Pod Dokszycami na ściernisku my na noc zalegli. Konwój palił ognie wokoło. Między nimi miejsca czarne jak sadze, od ciemni nocnej. Ziemią wiłgłą przez ciemnie przepełzłem. W lesiem, co ściernisko grodził, na sosnę wlazł i czekał świtania. Nazajutrz gonitwy w krąg poszły. Telegramy pewno poleciały, spra- wki'. Tak dwa dni po lesiem się tułał, wysunąć się bojąc. Trzeciego dnia było już po południu, ku wsi się posunąłem pod lasem. Cicha była i pusta, obgorzała na poły. Ludzi z niej dawno wygnali. Zobaczyły mnie plądrujące po polu kozaki: "Coś za jeden?" "Ja z tej wsi." Pognały mnie do komendanta ze sobą. Poszedłem po etapach, aż na trzecim etapie pułkownik każe mi do wojska iść. "Jako żeś ruski poddany" - prawi. O Boże! a przysięga nasza strzelecka... Zeznałem, ktom jest. Pchnięto mnie tedy wraz od etepu do etapu dalej. Aż na etapie ósmym był koniec. Dowiedli mnie do mojej drużyny, do tegoż kapitana. Krótkie było przywitanie. Znowu plag dwadzieścia pięć i znów lizanie się z ran. A potem znów życie jenieckie. Zmienili dawnego kapitana, przyszedł naczelnik nowy. Ten buty i bieliznę dał, bo to już styczeń był, a my boso, jeno w łachmanach i gałganach. Pierwsze buty i bieliznę po siedmiu miesiącach niewoli. Z dawnej koszuli strzęp jeno został. Latem tom w strumieniach przepierał, teraz brud jeno jeden na nas wszystkich był, że gdyś nocą ręką sięgnął na gołą pierś, lub przejechał po karku, pełną dłoń wszów miałeś, żeś mógł nimi, jak zbożem, siać. Karmić też lepiej nas poczęli, piec żelazny w stodołę wstawili. Przehandlowali my zaraz buty z sołdatami na gorsze, dopłaty każdy pięć, Powiadomienia. 18 sześć rubli wziął. Z tych pierwszych pieniędzy poszła chciwość i granie w karty. Podoficer jeniec ciągnął bank przeciw mnie. W banku sześć rubli stało. Postawił na całe sześć rubli. A sam asa z rękawa ciągnie. Kolega mnie trąca: "Widzisz, Władek"? - powiada. Jakoś aż zamroczyło mnie z tej gorącości. Kociołek, co pobocz stał, chwycę - i w łeb. Skórę mu jeno rozciąłem, ale się zjuszył i krzyku narobił. Wpadli konwojni, zabrali mnie. Znowuż mi przysądzili dwadzieścia pięć. Ale przez ubranie. I takem się wiercił (miękko jakoś trzymali), że dziewiętnaście mi tylko wleciało. Od tego bicia, chociażem się nie położył i felczer jeno mnie opatrywał, zesłabłem jakoś. Doktor, Żydówka jakaś w "sojuzie", była dla mnie życzliwa, więc wyprawili mnie do Kinieszmy, do obozu dla jeńców. Tam dwa miesiące za kucharza u jeńców oficerów byłem, nim nie zwinęli obozu w Kinieszmie. Wyprawili mnie wtedy do Iwanowo-Woz- niesieńska na roboty z innymi jeńcami. Na nas osiemdziesięciu dawali tam dwa pudy kartofli i pół funta łoju dzień w dzień. Prócz tego na każdego pół bochenka chleba i dziesięć kopiejek dziennie (o ile pracował), a trzy razy na tydzień dziewięć funtów mięsa z krowich głów na wszystkich. Tak rok przeżyłem aż do końca. Aż szynel sołdacki dostawszy, wyrwałem się i do dywizji drała dałem. Stoi przede mną w szarym szynelu, oczy siwe we mnie wparł - jasne oczy, jakby ten świat męki polskiej przeszedł mimo niego bokiem, a on tak tu zawsze w Dywizji tkwił. Wór na plecach poprawia, puszki konserw brzęczą. - Cóż to, wyjeżdżacie, Pasik? - Jakże, do Iwanowo-Wozniesieńska komenderówkę dostałem. Z po- wrotem... Po jeńców'. Ten legionista był jak sztafeta, którą nam przysłali nasi i dalecy - by dalej nieść. ' Do Korpusów Wschodnich werbowało się ochotników nie tylko z rozrastającej się armii rosyjskiej, ale i spośród jeńców-Polaków. V 19 WYPRAWA I ŚMIERĆ PUŁKOWNIKA MOŚCICKIEG01 Pamięci dowódcy wyprawy rotmistrza BRONISŁAWA ROMERA, członka Związku Broni, rozstrzelanego w drodze na Murmań nad brzegiem Newy, w Powieńcu, dnia 23 września roku 1918 Działo się to w szarych kazamatach bobruj skiej twierdzy, w dzień ów, dżdżysty i ponury. Zaciskające się wilcze koło bolszewickie zmuszało dowództwo do szukania dróg wyjścia, w poczuciu odpowiedzialności za Korpus. Kazano nam, delegacji, ku Krajowi iść, o radę i dyrektywę pytać, ku władzy jedynej zza kordonu w Kraju widomej - ku Regencyjnej Radzie. Pułkownik Mościcki na czele stanął. Dalej szedł podporucznik Bisping przedstawiciel Naczelnego Komitetu, chorąży Maruszewski, porucznik Żaboklicki i ja, żołnierz - ziemianin z Białorusi. 2. i 3. szwadron porucznika Podhorskiego i podrotmistrza Romera szedł za nami. Śmigłe szwadrony, w sześćdziesiąt szabel każdy, z dwoma filig- ranowymi kulomiotami Louisa. Szło wszystko lekko, sprawnie, bez juków zbytnich. Wózków kilka podążało jeno za nami, obroku i produktów trochę wioząc. Prawdziwy komunik to był, zlatujący w ostępy zbrojnych poleskich wsi z twierdzy bobrujskiej, niby kobuz myśliwski z łowieckiego łęku. Wiódł go wytrawny żołnierz - podrotmistrz Bronisław Romer, dowódca 3. szwadronu Krechowieckich Ułanów. Zwiłgły i dżdżysty był ten lutowy poniedziałek naszego wyjazdu. Oślizgła szosa przewlekle połyskiwała w zgaszonym świetle dnia i w oczy prószył drobniutki, ledwie wyczuwalny kapuśniaczek. ' Opowiadanie wolontariusza Witolda Wańkowicza, członka delegacji Korpusu do Rady Regencyj- nej. 20 Omenów nie brakło... Przy wyjeździe z koszar podporucznik 2. szwadronu. Plater, pada z koniem i nogę łamie. Odesłany do twierdzy, oddaje swego konia porucznikowi Bardzyńskiemu (z 3. szwadronu). Zaraz na trzeciej za Bobrujskiem wiorście - memento wojny, wyrwa czarna i rozrzucone bale wysadzonego mostu. Wysuwa się porucznik Bardzyński, by zbadać przejście, zapada się z chrapnięciem jego koń, a jeździec powstaje z wywichniętą nogą i ubywa, na wy jezdnym zaraz, drugi oficer. I na trzeci szwadron "padło"... Nie mówią nic do siebie "malowane dzieci", w szeregu cisza. Cóż chcecie - żołnierski los w ręku Boga; ma on jednak swoje gońce, znaki złe i dobre, omena życzliwe, jak jasny len w słoneczne południe i srogie a ponure, jak czarnej płachty machnięcie przed oczy. Cóż chcecie - walka to wiara, a wiara to uczucie i wyczucie. Zły i nieswój jakiś jedzie przodem pułkownik Mościcki. Nieskończone mięsiwo rozwiłgłej szosy szkli się pod nogami. I czarne wyrwy rozwarte wysadzonych mostów szlak grodzą. Aż skręcamy wreszcie na boczne dróżki polne. Znacie nasze białoruskie dróżki polne? Wije się to i przepada, znaczne nieraz tylko Bogu i miej- scowym ludziom, znów się wyłania w kontur wyraźniej szy i wiedzie w te ostępy, tym szeregiem polan ogromnych, obrzeżonych zawsze ze wszys- tkich stron horyzontu obramowaniem lasów. Gęsiego dróżką taką jadą ułani. Gdy spojrzysz z zakrętu - zda się wstęga szara polem się wije, prążkiem amarantowym czapek po wierzchu się znacząc. Tysiąc pod nim końskich nóg-macek, ponad nim szpaler chorągiewek furkoce. Uszliśmy tego pierwszego dnia wiorst trzydzieści. Dzień następny o czterdzieści wiorst znów w głąb kraju rzucił. Czterdzieści, pięćdziesiąt wiorst był nasz zwykły przemarsz. Coraz dalej za nami zostawał Bobru j sk, coraz czarniej, coraz szczelniej otaczał nas krąg zwierających polany lasów. Wsie milczały i były jak zastygłe w konwencjonalnej chłopskiej pokorze. Migiem znajdowało się siano i mleko i chleb. Rotmistrza Romera w tym była ręka, a niezmęczone oko i kierownictwo czujne. Galopem co dnia przed oddział sforowali się kwatermistrze. W oka mgnieniu rozbita, na kwatery podzielona wieś i na spotkanie z opłotków wjeżdżają wysłani żołnierze. Cicho i sprawnie ciemnymi wieczorami zapadaliśmy na spoczynek. Jeden szwadron z jednego końca wsi, drugi z drugiego, a delegacja w środku, strzeżona wzmożoną wartą. I nie widziałeś naczelnika ekspedycji, rotmistrza Romera, śpiącym. We dnie, czy w nocy, baczny na wszystko, jako stale będący na służbie, 21 stale w czapie na głowie, duszą był oddziału i mózgiem kierowniczym wyprawy. Mnie los mniej odpowiedzialne stanowisko wyznaczył. Byłem kucha- rzem delegacji i gospodarzem naszego podróżnego klubu (ordynansów nie mieliśmy). Z rzadka zdarzały się gratki kulinarne. Raz był nią kucharz fachowiec, który się znalazł w jednej z wiosek i był przez nas wyeksploatowany należycie. Raz - wieprz dopiero zabity w osadzie szlacheckiej. Zaś zwykle - konserwy mięsne, w postaci przeróżnej (to znaczy: siedząc, stojąc, leżąc), herbata i natychmiastowe spanie (prócz Romera). A o szóstej rano następnego dnia pobudka, szósta i pół - siodłanie, siódma - wymarsz. Wysforowują się tedy naprzód szpice, "oko" i łączniki, dalej idzie szwadron 2. lub 3., wedle kolejki, potem my - delegacja - i szwadron zamykający. Trafia raz, na drugi dzień drogi, za Hłuskiem, patrol boczny na dwór Daszkiewiczów, których grabią chłopi, rozprasza rabusiów. Wieś tedy, którąśmy po tym fakcie musieli przejeżdżać, wita nas rykiem - wyciem babskim i lamentem unisono. Nic podobnego w życiu-m nie słyszał. Od jednogłośnego zawodzenia aż powietrze w krąg drżało. Myślałbyś, że dzwoni lamentem każdy kołek w płocie, każda belka sosnowa w poles- kiej chałupie. * Szedł jednak nasz żołnierz grzecznie, a potulnie, jeno okiem łypał, nie ruszał nic. Zakaz bowiem był. Delegację wiedli. Kraj, lud - milczał wciąż. Ale widziało się znaki, że kordon wojskowy coraz bliżej. Raz, a było to ku końcowi dnia, wynurzyła się przed nami wieś, niby z bajki: ozierodów' las, złocony po wierzchu blaskiem gasnącego słońca, słał dołem po śniegu dziwnie splątany flores cieni, biegnący pod nogi końskie. Spomiędzy nich przybiega konno grupka ułanów-kwatermist- rzów i wita nas, raportując dowódcy o poczynionych we wsi przygoto- waniach ku rozkwaterowaniu wyprawy. Innym znów razem, ze wsi, ku której dojeżdżaliśmy, szło rzępolenie skrzypiec i jednostajny, nawrotny, monotonny, złożony z paru tylko taktów zasadniczych, refren harmonii. Wieś "spraulała swadźbu". ' Wskutek wilgotnego klimatu na Białorusi powszechnie używają do suszenia koniczyny, wyki itp. tak zwanych ozierodów - wysokich na 4-5 metrów słupków, połączonych długimi poprzecznymi żerdziami, na których suszy się sprzęt. Te ozierody, zwykle na gumnisku każdego gospodarstwa stojące, w niektórych wsiach poleskich są wspólne dla całej wsi i zajmują dużą przestrzeń pola przed nią, tworząc długie szpalery. 22 Wyszedł na środek drogi pan młody z mirtem u klapy. Wysypali się drużbowie. Wziął się młody pod boki. Biała papacha ze skórek zajęczych, bielaków, na tył głowy zdarta. "A kab że was trascća mordowała, burźuji proklatyje" - przemowę wielce niegościnną poczyna. Biorą go ułani pod pachy i porywają z uroczystości. Otrzeźwiały niebawem i wywieziony o wiorst kilkanaście za wieś, wraca do stęsknionej młodej. Teren zmienia się coraz bardziej. Poczyna się typowe Polesie. Pińsz- czyzna tu. Lasy wyniosłe, czarne, giną gdzieś bezpowrotnie. Polany uprawne też. Dziesiątkami wiorst ciągnie się karłowaty niskodrzew, czepiający się o poleszucką tundrę. Przed Sieniawką namacujemy tor wąskotorówki. Wzdłuż niej wszy- wamy się coraz głębiej i coraz głębiej w las. Na Brześć, ku Zachodowi... Aż któregoś dnia stanęliśmy w maciupeńkim dworku - zaścianku, uległym wśród tych błot lesistych. Parę izb i stodółkę zapełnia zwał śpiących ciał - ułan na ułanie. Delegacji dostaje się honorowe miejsce - pod fortepianem. Jest to niby szacowna arka przymierza zbiedniałych szaraczków między dawnymi i nowymi laty. Dziwny sprzęt o paru pożółkłych klawiszach, niby resztki zębów, dla których Filon, jedzący maliny, jest dotychczas realną rzeczy- wistością, a podniosła "Priere d'une yierge"" jeszcze nie doszła zapewne z dalekiego świata. Biedny, stary klawikordzie! Może dla ciebie ten ułan polski, śpiący kamiennym snem pod twoim kadłubem, jest realną rzeczywistością dnia powszedniego? Przespałeś może lata niewoli, śniąc zakurzonymi strunami sentymentalne, beztroskie piosenki prababek? Tu dopadły nas pierwsze groźne wieści. Zmylone naszym marszem na Hłusk, bolszewickie dowództwo zdążyło już "wysoczyć" nas, wedle białoruskiego myśliwskiego wyrażenia, w podsieniawskich bagnach i za- komunikowano nam, że eszelon wojskowy zostaje przerzucony ku nam torem kolejowym. Rusza dwóch przebranych po chłopsku ułanów saneczkami na wywiad głęboki. Wracają z wiadomościami pierwszorzędnej wagi. Trzy wsie, dzielące nas od frontu, mocno są obsadzone przez siły bolszewickie. Co gorsza, w tropy nasze dąży podjazd konny bolszewicki, od trzech dni będący na naszym śladzie. Meldunek ten przynosi Mroziński, krępy, zwięzły w sobie blondyn, o siwych oczach. Rozświetlają się jakoś te oczy i siwieją, gdy "Modlitwa dziewicy" - kompozycja na fortepian autorstwa Tekli Bądarzewskiej (1856), rozpowszechniona na świecie w dziesiątkach wydań i najróżniejszych transkrypcjach. 23 wyprostowany wywiadowca wysłuchuje lakonicznej, a tak cennej, pochwały pułkownika. - Ku chwale Ojczyzny!' ... Natychmiast też, o drugiej w nocy, wyruszamy. O świcie dajemy wytchnienie koniom w sadybie jakiegoś dzierżawcy. Ofiarowuje się on przeprowadzić delegację przez kordon, ale uradzono razem ze szwad- ronami aż do kordonu wojennego się przebić. Popasłszy, ruszamy dalej. Przecinamy tor kolejowy, idący przez lasy. Dąży nim jakiś pociąg, ale "ujrzawszy" nas, cofa się i ginie za dalekim zakrętem. Ułani mocniej poprawiają się w siodłach. Niebawem wynurzamy się u wsi Łopatycze. Przed nami obszerna płaszczyzna błotnista, groblą ubitą przecięta, która jest przedłużeniem naszej drogi. Prostopadle do grobli tej idzie linia chat łopatyckich. Ulica główna i jedyna wsi przecina drogę naszą (przedłużenie grobli) pod kątem prostym. Ku tej wsi biegną schylone szare figury żołnierzy rosyjskich. Tymczasem dwa czołowe plutony pod komendą porucznika Dowgiałły przeszły już wieś - nie zaczepione ani jednym strzałem. Aż gdy w wieś wąski łańcuszek łączników wszedł, wszczął się w niej tumult. Ze wsi wypada ułan z szablą obnażoną:' - Panie pułkowniku - naszych z koni ściągają! Jadący czołem szwadronów pułkownik Mościcki i dowódca szwadronu Romer, konie ostrogami spięli i w ulicę wsi wjeżdżają, by sytuację zbadać. - Ułani naprzód! - woła do podrotmistrza Romera pułkownik, nerwowym ruchem szpicruty drogę przez wieś wskazując. Podrotmistrz Romer konia wpół do pułkownika zwraca, by sprawdzić, czy dobrze dosłyszał: czy w rzeczy samej ma on rzucić szwadrony •w konnym szyku w wąską uliczkę wsi, do której wjeżdżać pod kątem prostym, zaledwie pojedynczo będą zmuszeni atakujący? Tak, w rzeczy samej, pułkownik tak chce... Błysnęła szabla w jaskrawym słońcu mroźnego poranka, łuk świetlny a groźny kreśląc nad głową rotmistrza, komenda w szwadrony wybiega: "Lance do boju! Szable żaj!"... I ruszył podrotmistrz na czele najbliżej będących ułanów ulicą. Idą w cwał. Porucznik Łebkowski wysforowuje się naprzód. Nikną za domami wsi... A tam szalona się zrywa strzelanina - trzask karabinów wściekły wita walecznych garstkę... ' Przepisowa odpowiedź żołnierska w I Korpusie Wschodnim na podziękowanie dowódcy. 24 Ściągają się, zgęszczają w sobie szwadrony, lecz do wsi już w ślad za swymi towarzyszami wejść nie mogą: nie puszczają ich świszczące wzdłuż ulicy kule. Mus każe się cofnąć pod przykrycie lasu - pułkownik ku temu daje znak. Dowódca szwadronu, Podhorski, podaje komendę i bezładny w pierwszej chwili odwrót zamienia w manewr wojskowy. Zaczyna teraz przed oczy we wspomnieniu iść szereg obrazów. Rozdrganych, błyskawicowych, ginących szybciej niż okiem się dały ogarnąć. Ku galopującym na las szwadronom wypada ze wsi podrotmistrz Romer w towarzystwie jednego żołnierza. Przeleciał wieś w koniec lewy, a teraz jej prawym końcem wychynął. Zda się, że to jakiś mistyczny "krwawy mąż" wojny. Cały prawy bok jego, od czoła, aż po ostrogę - w krwi (koniowi jego przestrzelono na szyi arterię, a krwi fontanna ubroczyła jeźdźca). Wokoło nas gęsto gwiżdżą kule. Jeden z ułanów zrulował. Dalej... Wpadliśmy z błota w skraj lasu rzadkiego, niskopiennego. Zamieszanie się robi. Część zsiadła już z koni. Na gwałt jedni zdejmują karabiny, innym w ręku połyskują jeszcze nie schowane w pochwy szable. Przeciwnik strzelać nie przestaje. Smukła postać Podhorskiego w kożuszku się miga i głos jego donośny: "Drugi szwadron do mnie!" - biegnie przez las. Opodal Romer trzeci szwadron zbiera. Bieganina. Jakiś ułan melduje romistrzowi Romerowi, prężąc się według wszelkich prawideł: - Panie rotmistrzu, koń pana rotmistrza zdycha! U brzegu lasu Matusewicz już z Louisem się pora. Woła rozpaczliwie o talerze do kulomiotów. Jaroszewicz, tęgi drab, eks-marynarz, co to w Stanisławowie kozac- kiego oficera za grabież był usiekł, przez pół go przeciął, "nie strzymał" teraz w obozie, gdzie więzion był, gorączkując sobie krzynę. Przywlókł się teraz, czarną swoją burką kaukaską po śniegu znaczny i przystrzeliwuje się uważnie do szarych figur, majaczących w opłotkach wsi. Aż wyciągnął się, na komendę porucznika Podhorskiego, ułańskiej sznur tyraliery poprzez polanę i przeciął groblę. Sam porucznik rozkazał mi do pułkownika iść z meldunkiem, że "trzyma przeprawę". Pułkownika w lesie znajduję, jak drobnymi kroczkami nerwowo przebiega od kępy ku kępie. Melduję mu, co mi kazano. - Gdzie Romer? - pada pytanie'. - Niech Podhorski cofa się przez las ku polanie. ' Rotmistrz Romer przez ten czas pobiegł do taboru, w którym poczynała się panika i zdołał ją uśmierzyć. 25 - Wedle rozkazu!... Wracam na pole z rozkazem. Tam już zmilkły wystrzały. Leży jeszcze sznur ułanów, ale już co który śmielszy, to się podniesie lub przebiegnie. Podchorąży spokojnie stoi wyprostowany, badając przez lunetę wieś i teren poza nią. Bokiem, chaszczami, luzaki przemycają konie. Melduję porucznikowi Podhorskiemu. Zawraca natychmiast i sam kieruje się do lasu zdać sprawę ze stanu rzeczy pułkownikowi. Nudno poczyna się robić. Zawracam więc ponownie w las, aby wyciągnąć swego konia, który zagrzązł w błocie. Ale jest to zadanie nad siły. Biedne stworzenie przy każdym wysiłku jeszcze głębiej się zapada. Przybiega ułan zdyszany z prośbą, by pomóc prowadzić rannego Belinę. Wiedli go już stajań parę we dwóch, ale ich siły opadły. W lesie, o kilkaset kroków, na kępie stoi ułan, krwią brocząc. Ręce rzucił towarzyszowi na szyję i obaj czekają pomocy. Z ułanem Lasockim zastąpiłem zmęczonych i transportowaliśmy dalej rannego z kępy na kępę dobre pół godziny, aż do chaty samotnego dzierżawcy. Po czym biegniemy "wyjrzeć na świat Boży". A tam właśnie dochodził do wsi pierwszy szereg tyraliery ułańskiej. Migiem stanęła w płomieniach pierwsza z brzega stodoła. Dalej jednak palić wzbroniono. Równo z ogniem, co wspiął się ponad słomiane poszycie, z lasu gdzieś, z tyłu za nami, rozległ się wyrazisty głos trąbki. Zbiórka!... To rotmistrz Romer zestawił tabor, zebrał rozproszonych po lesie i zbiórkę trąbić rozkazał. Ściągają ze wsi ułani rozpaleni, z wypiekami na twarzy, o rozgorzałych oczach, pełnych żalu. Wyjeżdża ze wsi troje sań w kondukcie powolnym... Wyprostowują się postacie żołnierskie, palce przywierają do daszka. Ciągnie majestat śmierci... Pierwszego wiozą Łebkowskiego, podporucznika. Ciało stężało na mrozie w ruchu półwygiętym. Twarz cała w grubą maskę krwi skrzepniętej skuta, że tylko wąs w krwawy sopel zmieniony się znaczy. Wzrok szklisty, zimny - nie odgadniesz, jaką myśl wziął ze sobą do grobu ostatnią. Wiozą go cichego, groźnego, zmilkłego nagle. Coś, jak lekkie zdziwie- nie podnosi ludziom brwi. Milczą, sprężeni w ostatnim hołdzie. A pod szynelami szarymi łopocze bystre, niechwytne, śmigające jak ptak nocny bezszelestnym skrzydłem, zdyszane pytanie: "To Łebkowski?!..." W następnych saniach, na wznak, twarzą ku niebu, wiozą Mroziń- skiego. Też same siwe oczy rozwarte, co nocy ubiegłej rozgorzały na pochwalę dowódcy. Patrzą teraz w niebo spokojnie i niemrugliwie, tak 26 samo jasno, jak za życia. Zda się, że obłoki przeciągające górą odbijają się w nich - "Ku chwale Ojczyzny!"... Ostatnich wiozą: Śledzia - ulubieńca szwadronu, dzielnego towarzy- sza - i poległego z nim razem ułana Sitarka. Prócz tych w wiosce osunęło się z koni dwóch rannych. Uszli oni śmierci, udając martwych. Cofać się trzeba wstecz, chcąc ujść zaciskającej się pętli bolszewickiej. Przez las, zawracając ze sobą spotkanych chłopów, by śladu nie dać, wracamy do tegoż dzierżawcy, u któregośmy popasali o świcie. Teraz już nie chce on podjąć się przeprowadzenia, tłumacząc, że wszystkie wsie są na nogach i czujność bolszewików wzmożona do ostatecznych granic. Jedziemy dalej. Spotykamy dwunastu zbłąkanych ułanów - zostali oni ostrzelani. Sześciu ich kolegów wpadło do niewoli. Pomykamy dalej. Gdzieś, w lesie, nieustannie grzechocze kulomiot. Poczynają huczeć armaty; okazuje się, że biją w to miejsce, u skraju lasu łopatyckiego, gdzieśmy się, chowając od obstrzału, spieszyli. Nastrój jest ponury. Pomyka knieją jeden szwadron, dalej wozy z rannymi i zabitymi, szwadron drugi zamyka pochód. Następuje czarna i wściekle mroźna noc. Jest to druga bezsenna noc pochodu. Siedzę, przycupnięty, na skraju sań rozłożystych z rannymi (koń w bagnie został), zda się, że ten pochód w nieskończoność się wydłuża. Jest to uczucie tak krańcowego wyczerpania, że reaguje się na wszystko wszystkimi pięciu zmysłami. Wszystkimi porami skóry sączy się długi jednostajny chrobot lodu pod kopytami ułańskich koni. Chrobot ten prześladował mnie później, przez cały czas pobytu mego w szpitalu w Baranowiczach. W zaścianku Jasieniec wreszcie dostajemy dwie i pół godziny od- poczynku. Tam, w kapliczce małej, złożone zostają zwłoki trzech poleg- łych. Kartki im - z zapisem rang, nazwisk i daty śmierci - zostawiono na piersiach, z prośbą o ostatnią posługę. Trzeba było ruszać... Żywo mi dotąd stoi w oczach scena przed wyruszeniem z Jasieńca. Na łóżku śpią: pułkownik Mościcki i podporucznik Bisping. Ostatni umieścił nogi na poręczy łóżka. Porucznik Podhorski przy stole, wygięty w pałąk, siedzi. Brodę o gardę swojej "złotej szabli'" wsparł i śpi snem ciężkim. Tuż obok Dowgiałło, porucznik. Ten w pewnej chwili budzi się, nagłym i stanowczym ruchem ' Wysokie odznaczenie bojowe w armii rosyjskiej. 27 chwyta konserwy, zjada całą puszkę w najwyższym pośpiechu, jak człowiek nie mający chwili czasu do stracenia, i natychmiast zasypia. Faworyt pułku - dziś już nieżywy. Sinieją w pomroce strudzone śmiertelnie twarze. W czapie, jak zwykle, pochyla się nad stołem głowa rotmistrza Romera. Pisze kartki klepsydry - zwięzłe, żołnierskie, dla przypięcia na piersi poległym. "Polegli..." - wywodzi ołówek. Ręka się zatrzymuje. Rotmistrz Romer śpi. "Śmiercią walecznych..." - mówi ołówek dalej nadludzkim wysił- kiem. Opada głowa. Sen znów ogarnia rotmistrza. Skończone jednak zostało epitafium i ludzie stanęli na nogi. Rzuciliśmy Jasieniec, dalej się usuwając od frontu. W liliowych cieniach świtu została za nami kapliczka, zwłoki towa- rzyszów kryjąca. Błogosławione ręce kobiece potem w opiekę ich wzięły. Pani Obucho- wiczowa z Rewieńskich, gdy służba się rozbiegła, sama do kaplicy dąży, ciała myje na wieczny spoczynek. Trumny im każe robić tej formy, jak ich zmroził mróz, bo nie mieszczą się w trumnę zwykłą ciała pogięte. A kiedy rannego Belinę chce jej wyrwać rozbestwiona tłuszcza, pani Obuchowiczowa własną piersią przed bagnetami drogę zbirom grodzi, nie bacząc na draśnięcie, którym ją jedno ze stalowych żądeł kąsa. Rewieńskich to krew... Żołnierzy spod Somosierry. W pewnej chwili zatrzymujemy się na rozdrożu. Dowództwo nie może zorientować się w drodze. Postój. Zimno przejmujące. Z piętnaście grup stara się rozpalić ogniska. Zgrabiałe palce odmawiają posłuszeństwa, drzewa ogień nie chwyta. Nic z tego. Wtedy to pewna liczba ludzi w szwadronach nogi odmraża. Ulegam temu losowi i ja. Nasi ranni tylko śpią wybornie, otuleni przepysznie. Gdzieś na jakimś karczu wysypujemy ich wszystkich na ziemię i z sercem zamarłym dążymy z pomocą. Rankiem o godzinie siódmej stajemy w zapadłej leśniczówce Radziwił- łowskiej. Zasypiamy natychmiast. Nocy tej uszliśmy pięćdziesiąt wiorst lasami po dniu bojów i nocy poprzedniej, spędzonej w marszu. O godzinie dwunastej wstajemy. Pułkownik Mościcki decyduje się przekradać bez asysty szwadronów. Przebieramy się, jak kto może. Pułkownik z waszecia, nieokreślenie. 28 I o godzinie szóstej wieczorem, cicho, w największej tajemnicy, tylnym wyjściem wymykamy się w towarzystwie katolickiego chłopa-przewod- nika i dwu ułanów. Iść mieliśmy na Dub, odległy o wiorst piętnaście. Było postanowione, że szwadrony też natychmiast wyruszą w dalszą drogę powrotną. Zagłębiliśmy się od razu w czarną matnię lasu. Ciemno już było. Już po dwóch-trzech godzinach drogi zrozumieliśmy, że przewodnik błądzi. Rzucani to tu, to tam jego domysłami, kołujemy noc całą po korzeniach i wyrwach leśnych. Dzień zastaje nas w dziewiczej głuszy. O godzinie szóstej rano natykamy się na jakąś rozgromioną sadybę i tam, rozgrzawszy konserwy, posilamy się i odpoczywamy półtorej godziny. Nogi odmrożone dokuczają mi silnie. Dalsza droga znów była plątaniem się bezładnym w matni. Do samego południa nie natrafiliśmy na ślad żywej istoty. I na myśl, że oto już szwadrony odeszły, a my, jak ścigana zwierzyna, błądzimy w lasach, dziwnie niemiło robi się człowiekowi. O pierwszej, niemal po dwudziestu czterech godzinach kołowania, wpadliśmy na pierwsze żywe istoty - chłopów wiozących siano. Ci nam wskazali drogę na Dub. Poczęliśmy się zbliżać do niego koło godziny trzeciej po południu. Ponieważ tak liczna nasza grupa mogłaby zwrócić uwagę, rozdzielamy się. Pułkownik, chorąży Maruszewski i ułani tworzą jedną grupę, porucz- nik Żaboklicki, podporucznik Bisping i ja - drugą. Pułkownik z