15808
Szczegóły |
Tytuł |
15808 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15808 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15808 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15808 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MICHAŁ LERMONTOW
BOHATER NASZYCH CZASÓW
W każdej książce przedmowa jest pierwszą i zarazem ostatnią rzeczą; służy ona
bądź jako wyjaśnienie celu utworu, bądź jako usprawiedliwienie i odpowiedź na
krytykę. Ale zazwyczaj czytelników nie obchodzi cel moralny dzieła ani ich nie
interesują ataki dziennikarskie i dlatego nie czytują przedmów. A szkoda, że tak
jest, zwłaszcza u nas. Nasza publiczność jest jeszcze tak młoda i naiwna, że nie
rozumie'bajki, jeżeli w jej zakończeniu nie znajdzie morału. Nie zna się na
żartach, nie czuje ironii; po prostu jest źle wychowana. Nie wie jeszcze, że w
przyzwoitym towarzystwie i w przyzwoitej książce jawne wymyślanie jest
niedopuszczalne; że współczesna kultura obyczajowa znalazła narzędzie ostrzejsze,
prawie niewidoczne, a niemniej śmiercionośne, które pod płaszczykiem pochlebstwa
wymierza cios celny i nie do odparcia. Nasza publiczność przypomina prowincjusza,
który podsłuchawszy rozmowę dwóch dyplomatów, przedstawicieli wrogich sobie
państw, był przekonany, że każdy z nich oszukuje swój rząd na rzecz łączącej ich
osobistej serdecznej przyjaźni.
Ta książka niedawno doświadczyła na sobie skutków nieszczęsnego zaufania
niektórych czytelników, a nawet czasopism do literalnego znaczenia słów. Jedni
krytycy obrazili się nie na żarty, że stawia im się za wzór tak niemoralnego
człowieka jak „bohater naszych cza-
5
sów"; inni zaś z wielką przenikliwością dostrzegli, że autor namalował portret
własny i portrety swoich znajomych... Stary i kiepski żart! Ale widocznie Rosja
tak już jest stworzona, że wszystko się w niej odnawia prócz tego rodzaju bredni.
Najbardziej czarodziejska z czarodziejskich baśni bodaj czy uniknie u nas
zarzutu, że usiłowała kogoś znieważyć!
„Bohater naszych czasów", moi szanowni panowie, to istotnie portret, lecz nie
jednego człowieka; jest to zbiorowy portret wad całego naszego pokolenia w
pełnym ich rozkwicie. Powiecie mi znowu, że człowiek nie może być taki zły, a ja
wam powiem, że jeśli wierzyliście w możliwość istnienia wszystkich tragicznych i
romantycznych złoczyńców, czemuż nie wierzycie w realność Pieczorina? Jeśli
zachwycaliście się wytworami wyobraźni o wiele straszliwszymi i bardziej,
odrażającymi, czemuż ten bohater, nawet jako fikcja, nie znajduje w waszych
oczach łaski? Czyżby dlatego, że jest w nim więcej prawdy, niżbyście tego
pragnęli?...
Powiecie mi, że moralność na tym nie zyskuje? Za pozwoleniem. Dosyć już karmiono
ludzi słodyczami; od tego popsuli sobie żołądek: potrzebne są gorzkie leki,
gryzące prawdy. Jednakże nie myślcie po tym, com powiedział, iżby autor tej
książki żywił kiedykolwiek dumne marzenie, by zostać naprawiaczem ludzkich wad.
Niech go Bóg broni od takiej ignorancji! Po prostu przyjemnie mu było malować
współczesnego człowieka tak, jak go rozumie i jakiego, na swoje i wasze
nieszczęście, nazbyt często spotykał. Wystarczy, że wskazano chorobę, a jak ją
wyleczyć — to już tylko Bogu wiadomo!
?
CZĘSC PIERWSZA
BELA
Jechałem rozstawnymi końmi z Tyflisu. Cały bagaż mojego wózka stanowił jeden
kuferek, do połowy naładowany notatkami z podróży po Gruzji. Większość tych
papierów, na wasze szczęście, zaginęła, a kuferek z resztą rzeczy, na moje
szczęście, ocalał.
Już słońce zaczynało się chować za śnieżne grzbiety gór, gdy wjechałem do Doliny
Kojszaurskiej. Woźnica Osetyniec niezmordowanie popędzał konie, żeby przed nocą
dostać się na Górę Kojszaurską, i na całe gardło wyśpiewywał pieśni. Piękne
miejsce ta dolina! Ze wszystkich stron niedostępne góry, czerwonawe skały
obwieszone zielonym bluszczem i uwieńczone grupami czynarów i, żółte urwiska
porysowane wypłuczyskami, tam hen, wysoko, złota frędzla śniegów, a w dole Ara-
gwa wije się srebrną nicią i połyskuje jak wąż łuskami skóry, spleciona
uściskiem z bezimiennym potokiem, który hucząc wypada z czarnego, pełnego mgły
wąwozu.
Podjechawszy do podnóża Góry Kojszaurskiej zatrzymaliśmy się koło duchanu2.
Tłoczyło się tutaj zgiełkliwie ze dwa tuziny Gruzinów i górali; opodal karawana
wielbłądów zatrzymała się na nocleg. Musiałem wynająć woły, aby wciągnęły mój
wózek na tę przeklętą górę, ponieważ była już jesień i gołoledź, a ta góra
ciągnie się prawie dwie wiorsty.
Nie było rady, wynająłem sześć wołów i kilku Ose-
7
tyńców. Jeden z nich zadał sobie na ramię moją walizę, inni pomagali
wołom niemal tylko krzykiem.
Za moim wózkiem czwórka wołów ciągnęła drugą furmankę jakby nigdy nic, nie
bacząc na to, ze była naładowana po sam wierzch. Ta okoliczność mnie zdziwiła.
Za nią szedł jej gospodarz pykając z małej ka-bardyńskiej fajeczki oprawnej w
srebro. Miał na sobie oficerski mundur bez epoletów i czerkieską kosmatą czapkę.
Wyglądał na lat pięćdziesiąt; jego smagła cera wskazywała, że ta twarz od dawna
poznała zakaukaskie słońce, a przedwcześnie posiwiałe wąsy nie licowały z jego
mocnym chodem i dziarskim wyglądem. Podszedłem do niego i ukłoniłem się;
odpowiedział mi w milczeniu na ukłon i wypuścił ogromny kłąb dymu.
- Jesteśmy, zdaje się, towarzyszami podroży? Milcząc znowu się ukłonił.
. - Pan zapewne jedzie do Stawropola?
- Tak jest... z rzeczami skarbowymi.
,T. , • „ jo oki swojej, czemu to pański
- Niech pan powie z łasKi bwuJDJ, ^
. ., . , , . „ ?,0„ ładnego wysiłku cztery woły, ciężki wózek
ciągną bez zacuies j •>
,. , 7, wist i ledwie posuwa naprzód przy
a mój, pusty, szesc bydląt i ie"w ^
pomocy tych Osetyńców?
Chytrze się uśmiechnął i znacząco na mnie spojrzał.
- Pan zapewne niedawno na Kaukazie?
- Z rok — odpowiedziałem. Uśmiechnął się ponownie.
___ ? CO?
- Tak sobie. Straszne szelmy ci Azjaci! Pan myśli, ze oni coś pomagają tym
krzykiem? Diabli xch wiedzą, co krzyczą! A woły ich rozumieją; mech pan
zaprzęze
. j , . , • rtj„ nni krzykną po swojemu, żaden nawet dwadzieścia, gdy
oni ***? ? ? j
? - straszne oszusty! I co im pan zro-
nie ruszy z miejsca... otras^i^ j
.... T %•. , . „A „ nrzeiezdnych... Zbałamucili ło-bi?...
Lubią zdzierać z przeje J
,, , „ , ???7?7? wyłudzą od pana na wódkę,
trow! Zobaczy pan, jeszcze wy ?* r
Ja ich już znam, mnie nie nabiorą.
- A pan dawno tu służy?
8
— Tak, służyłem już tutaj przy Aleksym Pietrowi-czu3 — odpowiedział z dumą. —
Kiedy przyjechał na linię 4, byłem podporucznikiem — dodał — i przy nim
otrzymałem dwie szarże za akcje przeciw góralom.
—? A teraz pan?...
— Teraz jestem zaliczony do trzeciego batalionu liniowego. A pan, jeśli wolno
zapytać?...
Powiedziałem mu.
Rozmowa na tym się skończyła i szliśmy dalej obok siebie w milczeniu. Na
szczycie góry zastaliśmy śnieg. Słońce zaszło i noc nastąpiła bezpośrednio po
dniu, jak to zwykle bywa na południu; ale dzięki odblaskowi śniegów z łatwością
mogliśmy rozpoznać drogę, która wciąż jeszcze wznosiła się, choć już nie tak
stromo. Kazałem położyć swój kuferek na wózku, zastąpić woły końmi i po raz
ostatni obejrzałem się w dół na dolinę, ale gęsta mgła, która falami napłynęła z
wąwozów, pokrywała ją całkowicie i żaden dźwięk nie dochodził już stamtąd do
naszych uszu. Osetyńcy obstąpili mnie hałaśliwie i domagali się napiwku; ale
sztabskapitan tak groźnie na nich huknął, że się w mgnieniu oka rozbiegli.
— Taki to już naród! — powiedział — nawet chleba nie umie nazwać po rosyjsku, a
nauczył się: „Oficer, daj na wódkę!" Już Tatarzy według mnie lepsi: ci
przynajmniej nie piją...
Do stacji pocztowej pozostawało jeszcze z wiorstę. Dokoła było cicho, tak cicho,
że można było śledzić lot komara nasłuchując jego bzykania. Na lewo czerniał
głęboki wąwóz; za nim i przed nami granatowe szczyty gór poryte bruzdami,
pokryte warstwami śniegu, odcinały się nar bladym horyzoncie, który jeszcze
zachowywał ostatni odblask zorzy wieczornej. Na ciemnym niebie jęły migotać
gwiazdy i rzecz dziwna, wydało mi się, że świecą znacznie wyżej niż u nas, na
północy. Po obu stronach drogi sterczały gołe czarne głazy; tu i owdzie
wyglądały spod śniegu krzaki, ale ani jeden
9
suchy listek nie poruszał się i przyjemnie było słyszeć w tym martwym śnie
przyrody parskanie zmęczonej pocztowej trójki i nierówne pobrzękiwanie
rosyjskiego dzwonka.
— Jutro będzie wspaniała pogoda! — powiedziałem. Sztabskapitan nie odrzekł
ani słowa i wskazał mi palcem wysoką górę wznoszącą się na wprost nas.
— Co to jest? — zapytałem.
— Góra Hud.
— No więc cóż?
— Niech pan popatrzy, jak się kurzy.
Istotnie, góra Hud kurzyła się, po jej zboczach pełzały lekkie pasemka obłoków,
a na szczycie leżała czarna chmura, tak czarna, że na ciemnym niebie wydawała
się plamą.
Już rozróżnialiśmy stację pocztową, dachy otaczających ją sakli5 i przed nami
migały powitalne światełka, gdy raptem wionął wilgotny zimny wiatr, wąwóz
zahuczał i sypnął drobny deszcz. Ledwie zdążyłem narzucić burkę, już walił śnieg.
Z szacunkiem spojrzałem na sztabskapitana....
— Wypadnie nam tutaj nocować — rzekł kwaśno — w taką zadymkę przez góry nie
przejedzie. Co? były lawiny na Krzyżowej? — spytał woźnicy.
— Nie było, panie — odpowiedział woźnica Osety-niec — a wisi dużo, dużo.
W braku izby dla przejezdnych na stacji, dano nam nocleg w kurnej sakli.
Zaprosiłem swego towarzysza, by wypił razem ze mną szklankę herbaty, miałem
bowiem z sobą żelazny imbryk — jedyna moja pociecha w podróżach po Kaukazie.
Sakla była przylepiona jednym bokiem do skały; trzy śliskie mokre stopnie
prowadziły do jej drzwi. Wszedłem po omacku i natknąłem się na krowę (obora u
tych ludzi zastępuje sień). Nie wiedziałem, gdzie się podziać: tu beczą owce,
tam warczy pies. Na szczęście
10
z boku zalśniło przyćmione światło i pomogło mi znaleźć drugi otwór, coś na
kształt drzwi. Tutaj ukazał się obraz dość zajmujący: szeroka sakla, której dach
wspierał się na dwóch zakopconych słupach, była pełna ludzi. Pośrodku
trzeszczało rozniecone na ziemi niewielkie ognisko i dym z otworu w dachu,
wpychany przez wiatr z powrotem, rozścielał się dokoła tak gęstym całunem, że
długo nie mogłem nic zobaczyć; przy ogniu siedziały dwie stare baby, mnóstwo
dzieci i jeden wychudły Gruzin, wszyscy w łachmanach. Nie było rady,
przysiedliśmy się do ognia, zapaliliśmy fajki i wkrótce imbryk zasyczał
przyjaźnie.
— Biedni ludzie! — rzekłem do sztabskapitana wskazując na naszych brudnych
gospodarzy, którzy milczeli i patrzyli na nas z jakimś osłupieniem.
— Strasznie głupi! — odpowiedział. — Czy da pan wiarę? nic nie umieją robić, są
niezdolni do żadnej oświaty! Już nasi Kabardyńcy lub Czeczeńcy przynajmniej,
choć rozbójnicy, hołysze, ale za to szalone pały, gotowi na wszystko, a ci nawet
do broni nie mają żadnego upodobania: porządnego kindżału u żadnego z nich się
nie zobaczy. Prawdziwi Osetyńcy!
— A pan długo przebywał w Czeczni?
— O, z dziesięć lat stałem tam z kompanią w twierdzy, tej przy Kamiennym
Brodzie, wie pan?
— Słyszałem.
— No, drogi panie, zbrzydły nam te rozbójniki; teraz, chwała Bogu, spokojniej,
a bywało, na sto kroków odejdzie człowiek od wału, już gdzieś siedzi kosmaty
diabeł i czatuje: zagapisz się na chwilę, aniś się obejrzał — albo arkan na szyi,
albo kula w karku. Zuchy, co?...
— Na pewno dużo miał pan przygód? — powiedziałem podniecony ciekawością.
— Jakże mógłbym nie mieć! bywały...
Zaczął teraz skubać lewy wąs, opuścił głowę i zamy-
ii
śłił się. Strasznie mi się chciało wyciągnąć z niego jakąś historyjkę —?
pragnienie właściwe wszystkim tym, co podróżują i robią zapiski. Tymczasem
herbata naciągnęła; wyjąłem z walizy dwie podróżne szklanki, nalałem i jedną
postawiłem przed nim. Wypił łyk i rzekł jakby do siebie: — Tak, bywały! — Te
słowa były dla mnie nader obiecujące. Wiem, że wojskowi, którzy długie lata
spędzili na Kaukazie, lubią pogawędzić, opowiadać; tak rzadko mają do tego
okazję: niejeden pięć lat stoi z kompanią gdzieś w zapadłym kącie i przez całe
pięć lat nikt mu nie powie „dzień dobry" (bo feldfebel mówi: „życzę zdrowia"). A
pogadać byłoby o czym: dokoła lud dziki, interesujący; codzienne
niebezpieczeństwo, bywają nadzwyczajne zdarzenia i mimo woli żal ci się robi, że
u nas tak mało się zapisuje.
— Może pan zechce dodać rumu? — rzekłem do mego rozmówcy — mam ze sobą biały z
Ty flisu; zimno teraz,
0
— Nie, dziękuję, nie piję.
— Czemuż to?
— A tak. Przysiągłem sobie. Kiedy byłem jeszcze podporucznikiem, pewnego razu,
wie pan, popiliśmy z kolegami, a potem w nocy był alarm; wyszliśmy więc przed
front oddziału podchmieleni, no i dostało nam się zdrowo, gdy Aleksy Pietrowicz
o tym się dowiedział: niech Bóg broni, jak się rozsierdził! O mały włos pod sąd
nie oddał.
I rzeczywiście, czasem cały rok żyjesz, bracie, nikogo nie widzisz, a jak do
tego jeszcze wódka, człowiek jest zgubiony!
Usłyszawszy to, prawie straciłem nadzieję.
— Weźmy choćby Czerkiesów — mówił dalej — jak się napiją buzy6 na weselu lub na
pogrzebie, zawsze rąbią się szablami. Razu pewnego ledwiem uszedł z życiem, a
byłem przecie w gościnie u przyjaznego7 księcia.
12
—- Jakże to się stało?
—< Otóż (nabił fajkę, zaciągnął się i zaczął opowiadać), otóż, widzi pan, stałem
wówczas z kompanią w fortecy za Terekiem; będzie temu wkrótce pięć lat. Raz,
jesienią, nadszedł transport z prowiantem; w transporcie był oficer, młody
człowiek dwudziestopięcioletni. Zgłosił się do mnie w pełnym umundurowaniu i
oświadczył, że kazano mu zostać u mnie w fortecy. Był taki szczuplutki,
bledziutki, mundur na nim był taki nowiutki, iż zaraz się domyśliłem, że jest u
nas na Kau-zie od niedawna. „Pan zapewne — zapytałem go — został przeniesiony
tutaj z Rosji?" — „Tak jest, panie sztabskapitanie" — odparł. Wziąłem go za rękę
i powiedziałem: „Bardzo jestem rad, bardzo rad. Będzie panu trochę nudno... no,
ale będziemy żyli z sobą po przyjacielsku. Proszę bardzo, niech pan nazywa mnie
po prostu Maksym Maksymicz i proszę — po co ten mundur? niech pan przychodzi do
mnie zawsze tylko w czapce wojskowej." Dano mu mieszkanie i osiadł w fortecy.
— A jak on się nazywał? — spytałem Maksyma Ma-ksymicza.
— Nazywał się... Grigorij Aleksandrowicz Pieczorin. Miły był chłopiec,
zapewniam pana; tylko trochę dziwak. Na przykład: deszcz, zimno, a on cały dzień
na polowaniu; wszyscy zziębną, zmęczą się, a dla niego to nic. Zaś kiedy indziej
siedzi u siebie w pokoju, wionie wiatr — zapewnia, że się przeziębił; okiennica
stuknie — wzdryga się i blednie; a przy mnie chodził na dzika w pojedynkę;
bywało, godzinami słowa z niego nie można wydobyć, za to czasem jak zacznie
opowiadać, boki można zrywać ze śmiechu. Tak, dużo miał dziwactw i widać był
bogaty: ileż on miał różnych kosztownych rzeczy!...
— A długo z panem mieszkał? ?— zapytałem znowu.
— Z rok. Ale już za to pamiętny to dla mnie rok; narobił mi on kłopotów,
nie wymawiając! Są przecie
13
doprawdy tacy ludzie, których przeznaczeniem jest, że muszą się im zdarzać
różne niezwykłe historie!
— Niezwykłe? — zawołałem z zaciekawioną miną, dolewając mu herbaty.
— No, opowiem panu. O jakieś sześć wiorst od fortecy mieszkał pewien miejscowy
kniaź, z przyjaznych. Synalek jego, piętnastoletni chłopak, przywykł wpadać do
nas dzień w dzień to po to, to po owo. I prawdę powiedziawszy rozbałamuciliśmy
go z Grigoriem Aleksandrowiczem. A co to była za szalona pała, do wszystkiego
zręczny: czapkę z ziemi podnieść w pełnym galopie czy strzelać z karabinu z
k@nia. Jedno było w nim niedobre: strasznie był łasy na pieniądze. Kiedyś żartem
Grigorij Aleksandrowicz obiecał dać mu czerwieńca, jeżeli ukradnie dla niego
najlepszego kozła z ojcowskiego stada; i jak pan myśli? zaraz następnej nocy
przytaszczył go za rogi. A czasem przyjdzie nam chętka go drażnić, to oczy krwią
mu nabiegną i zaraz chwyta za kindżał. „Ej, Azamat, nie zachowasz ty głowy na
karku — mówiłem mu — jaman będzie twoja baszka 8!"
Pewnego razu przyjeżdża sam stary kniaź prosić nas na wesele: wydawał starszą
córkę za mąż, a my byliśmy z nim kunakami, więc, wie pan, nie można odmówić,
choć to Tatar. Pojechaliśmy. W aule mnóstwo psów przywitało nas głośnym
ujadaniem. Kobiety ujrzawszy nas chowały się; te, których twarzom przyjrzeliśmy
się, zgoła nie były urodziwe. „Miałem daleko lepsze mniemanie o Czerkieskach" —
rzekł do mnie Grigorij Aleksandrowicz. „Niech pan poczeka!" — odpowiedziałem mu
z chytrym uśmiechem. Wiedziałem, co mówię.
U kniazia w sakli zebrała się już kupa ludzi. Azjaci, wie pan, mają zwyczaj
zapraszać na wesele każdego, kto się nawinie. Nas przyjęto z wszelkimi honorami
i poprowadzono do izby kunackiej. Jednakże na wszelki
14
wypadek zdążyłem zauważyć, gdzie postawiono nasze konie.
— Jakże u nich odbywa się wesele? — zagadnąłem sztabskapitana.
— Ano zwyczajnie. Naprzód mułła przeczyta im coś z Koranu; potem składają dary
nowożeńcom i wszystkim ich krewnym; jedzą, piją buzę; potem zaczyna się
dżygitówka i zawsze jakiś oberwaniec, brudny, na lichej, kulawej szkapie udaje
dżygita, błaznuje, śmieszy zacną kompanię; potem, gdy zmrok zapadnie, w izbie
kunackiej zaczyna się, mówiąc po naszemu, bal. Biedny starowina brzdąka na
instrumencie o trzech strunach... zapomniałem, jak to się u nich nazywa... no,
coś w rodzaju naszej bałałajki. Dziewczęta i chłopaki stają naprzeciw siebie w
dwóch szeregach, klaszczą w dłonie i śpiewają. Jedna dziewczyna i jeden
mężczyzna wychodzą na środek i zaczynają śpiewnie mówić sobie nawzajem wiersze,
byle jakie, a reszta podchwytuje chórem. My z Pieczorinem siedzieliśmy na
honorowym miejscu i oto podeszła do niego młodsza córka gospodarza, dziewczyna
szesnastoletnia, i odśpiewała na jego cześć... jakby to powiedzieć?... rodzaj
komplementu.
— A co ona odśpiewała, nie pamięta pan?
— Hm, zdaje się, że tak: „Zgrabni są, powiadają, nasi młodzi dżygici i kaftany
na nich srebrem lamowane, a młody ruski oficer od nich zgrabniejszy i galony na
nim złote. On jak topola między nimi; ale nie rosnąć mu, nie kwitnąć w naszym
ogrodzie." Pieczorin wstał, ukłonił się jej przyłożywszy dłoń do czoła i do
serca i prosił mnie, żebym jej odpowiedział; dobrze władam ich językiem, więc
przetłumaczyłem jego odpowiedź.
Gdy od nas odeszła, szepnąłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi: ,,No co, jaka?"
„Cudna! — odrzekł — a jak ma na imię?" — „Na imię ma Bela" — odpowiedziałem.
15
I rzeczywiście była ładna: wysoka, wiotka, oczy czarne jak u kozicy, rzekłbyś,
zaglądały człowiekowi do duszy. Pieczorin w zadumie nie spuszczał z niej oczu i
ona często na niego zerkała... Ale nie tylko Pieczorin zachwycał się śliczną
kniaziówną: z kąta izby patrzyła na nią druga para oczu, nieruchomych,
płomiennych. Zacząłem się wpatrywać i poznałem mego dawnego znajomka, Kazbicza.
Był on, wie pan, ni to przyjazny, ni to nieprzyjazny. Podejrzeń ciążyło na nim
dużo, choć nie złapano go na żadnej swawoli. Bywało, przyprowadzał nam do
fortecy barany i sprzedawał je tanio; ale nigdy się nie targował: ile zażąda,
dawaj, a choćby go zarżnąć, nie ustąpi. Mówiono o nim, że lubi włóczyć się za
Kubań z abrekami9, i prawdę mówiąc gębę miał arcyzbójecką; był niewielkiego
wzrostu, suchy, barczysty... A już zręczny był, zręczny jak bies! Beszmet10
zawsze porwany, w łatach, a broń w srebrze. A jego wierzchowiec słynął na całą
Ka-bardę — i słusznie, lepszego konia nie sposób sobie wyobrazić. Nie darmo
zazdrościli mu go wszyscy jeźdźcy i nieraz próbowali ukraść, ale to się nie
udawało. Widzę tego źrebca, jakby to było dziś: czarny jak smoła, nogi — struny,
oczy nie brzydsze niż u Beli; a co za siła! może galopować choć pięćdziesiąt
wiorst; a ujeżdżony! — jak pies biegał za swym panem, nawet jego głos znał! On
go czasem nawet wcale nie uwiązuje. Taki już zbójecki koń!...
Tego wieczora Kazbicz był chmurniejszy niż kiedykolwiek i zauważyłem, że pod
beszmetem ma kolczugę. „Nie bez kozery ma na sobie tę kolczugę — pomyślałem —
już on pewno coś knuje."
W sakli zrobiło się duszno, więc wyszedłem na dwór się orzeźwić. Noc już kładła
się na góry i mgła zaczynała rozsnuwać się po wąwozach.
Przyszło mi do głowy zajrzeć pod szopę, gdzie stały nasze wierzchowce,
zobaczyć, czy mają paszę, a przy
16
tym ostrożność nigdy nie zawadzi: konia miałem świetnego i już niejeden
Kabardyniec czule na niego spoglądał przygadując: jakszy tche, czek jakszy!
Skradam się wzdłuż płotu i raptem słyszę głosy; jeden głos poznałem od razu: to
był obwieś Azamat, syn naszego gospodarza; drugi mówił mniej i ciszej. „O czym
oni tu gadają — pomyślałem — czy aby nie o moim koniku?" Przysiadłem pod płotem
i zacząłem słuchać usiłując nie przepuścić ani słowa. Chwilami śpiewy i gwar
buchające z sakli zagłuszały interesującą mnie rozmowę.
„Wspaniałego masz konia! — mówił Azamat — gdybym był w domu gospodarzem i miał
tabun z trzystu klaczy, oddałbym połowę za twojego bieguna, Kazbicz!"
„A, Kazbicz!" — pomyślałem i przypomniałem sobie kolczugę.
„Tak — odpowiedział Kazbicz po dłuższej chwili — w całej Kabardzie nie
znajdziesz takiego. Raz, to było za Terekiem, jeździłem z abrekami odbijać
rosyjskie tabuny; nie poszczęściło się nam i rozsypaliśmy się na wszystkie
strony. Za mną pędziło czterech Kozaków; słyszałem już za sobą krzyki giaurów, a
przede mną był gęsty las. Przywarłem do kulbaki, powierzyłem siebie Allachowi i
pierwszy raz w życiu znieważyłem konia uderzeniem bata. Jak ptak dał nurka w
gąszcz; ostre ciernie darły mi odzież, suche gałęzie karagaczu n biły mnie po
twarzy. Koń mój sadził przez pnie, piersią rozrywał krzaki. Lepiej by było
porzucić go na skraju i już na piechotę ukryć się w lesie, lecz żal mi było z
nim się rozstać i Prorok mnie wynagrodził. Kilkanaście kul gwizdnęło nad moją
głową, słyszałem już, jak spieszeni Kozacy biegli po śladach... Nagle przede mną
wądół głęboki; biegun mój zastanowił się — i skoczył. Jego tylne kopyta osunęły
się i zawisł ne nich nogach. Rzuciłem cugle i zleciałem do/^
2 — Bohater naszych czasów
17
,jB!BUcraw
n< sz i
C5
to ocaliło mego konia: wyskoczył. Kozacy widzieli to wszystko, ale ani jeden nie
zszedł, żeby mnie szukać: pewno myśleli, że się zabiłem, słyszałem/ jak rzucili
się chwytać mojego konia. Krew zalała mi serce; po-pełzłem po gęstej trawie
wzdłuż wąwozu — patrzę: las się skończył, kilku Kozaków wyjeżdża z niego na
polanę i oto wyskakuje wprost ku nim mój Karagioz, a wszyscy z krzykiem ruszają
za nim; długo, długo się uganiali, zwłaszcza jeden ze dwa razy omal nie zarzucił
mu na szyję arkanu; zadrżałem, spuściłem oczy i zacząłem się modlić. Po kilku
chwilach podnoszę je i widzę: mój Karagioz leci z rozwianym ogonem, wolny jak
wiatr, a giaury daleko ciągną gęsiego po stepie na zmordowanych koniach. Wallach!
* to prawda, szczera prawda! Do późna w noc siedziałem w swcim wąwozie. Nagle,
co ty myślisz, Azamat? W mroku słyszę, biega po brzegu wąwozu koń, parska, rży i
bije kopytami o ziemię; poznałem głos mojego Karagioza: to był on, mój towarzysz!
Od tej pory nie rozstawaliśmy się."
I słychać było, jak klepał dłonią po gładkiej skórze swego bachmata dając mu
różne czułe przezwiska.
ir
d;
n:
w d; d;
Ż(
rr sl b
w b
w
?
• „Gdybym miał tabun z tysiąca klaczy — rzekł Aza-
, mat .— oddałbym tobie cały za twojego Karagioza."
„Jok *, nie chcę" — odpowiedział obojętnie Kazbicz.
ż( „Posłuchaj, Kazbicz — mówił przymilając się Aza-
• mat — tyś dobry człowiek, tyś mężny dżygit, a mój rr.
ojciec boi się Rosjan i nie puszcza mnie w góry; oddaj
mi swego konia, a zrobię wszystko, co chcesz, dla ciebie
^ ukradnę ojcu jego najlepszy karabin lub szablę, czego
tylko zapragniesz, a jego szabla to prawdziwa gurda 12:
j'( przyłóż ostrzem do ręki, sama w ciało się wpije, a kol-
czuga taka jak twoja to dla niej nic."
s Kazbicz milczał.
n --------------
Przysięgam na Allacha. Nie.
18
„Pierwszy raz, gdym ujrzał twego konia — ciągnął dalej Azamat — gdy on pod tobą
tańczył i skakał roz-dymając chrapy, a krzemienie bryzgały mu spod kopyt, w
mojej duszy stało się coś niepojętego i od tej pory wszystko mi obmierzło: na
najlepsze bieguny mego ojca patrzyłem z pogardą, wstyd mi było na nich się
pokazać i tęsknota mną owładnęła; tęskniąc przesiadywałem całe dni nad urwiskiem
i co chwila w myślach moich stawał ten wrony rumak, jego zgrabny chód, jego
gładki, prosty jak strzała grzbiet; patrzył mi w oczy swoimi mądrymi oczami, jak
gdyby chciał coś powiedzieć. Ja umrę, Kazbicz, jeżeli ty mi go nie sprzedasz!" —
rzekł drżącym głosem Azamat.
Zdawało mi się, że się rozpłakał, a muszę panu powiedzieć, że Azamat był to
smarkacz niesłychanie uparty i niczym nie można było wycisnąć z niego łez, nawet
gdy był jeszcze młodszy.
W odpowiedzi na jego łzy rozległo się coś w rodzaju śmiechu.
„Słuchaj! — rzekł twardo Azamat — widzisz, ja się ważę na wszystko. Chcesz,
ukradnę dla ciebie moją siostrę? Jak ona tańczy! jak śpiewa! a haftuje złotem,
cudo! Nie miał takiej żony nawet padyszach turecki... Chcesz? czekaj na mnie
jutro w nocy tam, w wąwozie, gdzie płynie potok: pójdę z nią tamtędy do
sąsiedniego aułu i ona twoja. Czyż Bela niewarta twojego bachmata?"
Długo, długo milczał Kazbicz; wreszcie zamiast odpowiedzi zanucił półgłosem
starodawną pieśń: *
Dużo krasawic w siołach na zboczach. Gwiazdy pałają w mrokach ich oczu.
Kochać je słodko — ponętna dola;
* Niech mi czytelnik wybaczy, że z pieśni Kazbicza, przekazanej mi oczywiście
prozą, zrobiłem wiersz, ale przyzwyczajenie to druga natura. (Przyp. aut.)
2*
19
Ale weselsza junacka wola. Zj z oto kupisz i cztery żony, Zaś nie ma ceny rączy
koń wrony: Z każdej obierzy cię wyprowadzi, On nie zawiedzie, on cię nie zdradzi.
Na próżno Azamat błagał go, żeby się zgodził, i płakał, i schlebiał mu, i
przysięgał; wreszcie zniecierpliwiony Kazbicz przerwał mu:
„Idź piecz, głupi smarkaczu! Gdzie tobie jeździć na mcim kcniu? Da pierwsze trzy
kroki, zrzuci cię i rozbijesz sobie łeb o kamienie."
„Mnie!" — wrzasnął z wściekłością Azamat i żelazo dziecinnego kindżału
zadzwcniło o kolczugę. Silna ręka odepchnęła gc piecz i uderzył się o płot tak,
że płot się zachwiał. „Będzie chryja!" — pomyślałem, rzuciłem się do stajni,
okiełznałem nasze ????? ? wyprowadziłem je na tylny dziedziniec. W dwie minuty
później w sakli pcdniósł się już straszny gwałt. Oto co się stało: Azamat wpadł
tam w porwanym beszmecie wołając, -ze Kazbicz chciał go zamordować. Wszyscy
wybiegli, chwycili karabiny — i zaczęło się! Krzyk, zgiełk, strzały; tylko
Kazbicz siedział już na koniu i jak bies wiercił się wśród tłumu na ulicy
opędzając się szablą. „Nie-cobra.to rzecz w cudze sprawy nos wtykać — rzekłem do
Grigoria Aleksandrowicza chwyciwszy go za rękę czy nie lepiej wynieść się co
prędzej?"
„Niech pan poczeka, czym to się skończy?"
„Z pewnością źle się skończy: u tych Azjatów zawsze tak: nażłopali się buzy i
dalejże rżnąć się!" Dosiedli-śmy koni i popędziliśmy do domu.
— A co Kazbicz? — zapytałem niecierpliwie sztabskapitana.
— Takiemu nic się nie stanie! — odparł dopijając szklankę herbaty. — Wymknął
się!
— 1 nie ranny? — zapytałem.
— A kto go tam wie! Żywotni są, zbóje! Widywałem
20
niektórych w bitwie na przykład: cały przecież pokłuty jak rzeszoto bagnetami, a
precz wymachuje szablą. — Sztabskapitan umilkł i po dłuższej chwili mówił dalej,
tupnąwszy nogą o ziemię:
— Nigdy sobie jednej rzeczy nie daruję: diabli nadali, że po powrocie do
twierdzy powtórzyłem Grigo-ricwi Aleksandrowiczowi wszystko, co słyszałem
siedząc za płotem; śmiał się, taki sprytny! a sam coś umyślił.
— A co takiego? Proszę, niech pan opowie.
— No już trudno! Kiedy zacząłem opowiadać, trzeba mówić dalej.
W jakieś cztery dni potem przyjeżdża Azamat do twierdzy. Jak zwykle zaszedł do
Grigoria Aleksandrowicza, który mu zawsze dawał smakołyki. Byłem tam. Zaczęła
się rozmowa o koniach i Pieczorin jął wychwalać konia Kazbicza: taki rączy,
piękny, niczym sarna — no, po prostu jego zdaniem takiego nie ma na całym
świecie.
Zabłysły oczki u Tatarczuka, a Pieczorin niby to tego nie dostrzega; ja zaczynam
mówić o czym innym, a on zaraz kieruje rozmowę na konia Kazbicza. Ta historia
powtarzała się za każdym razem, gdy przyjeżdżał Azamat. W trzy tygodnie później
zauważyłem, iż Azamat blednie i schnie, jak to bywa z miłości w powieściach. Co
się tu dzieje?
Widzi pan, później dopiero dowiedziałem się o tej całej grze Pieczorina:
Grigorij Aleksandrowicz rozdrażnił go do tego stopnia, że choć do wody skoczyć.
Pewnego razu tak mu wprost wypalił: , Widzę, Azamat, że mccno ci się ten koń
udał, ale prędzej własre ucho zcbaczysz! No, powiedz, co byś dał temu, kto by ci
go podarował?..."
„Wszystko, co zechce" — odpowiedział Azamat.
„W takim razie ja ci go zdobędę, ale pod warunkiem... Przysięgnij, że ten
warunek spełnisz..."
21
„Przysięgam... Przysięgnij i ty!"
„Dobrze! Przysięgam, będziesz miał konia; ale za niego musisz mi oddać siostrę
Belę: Karagioz będzie jej kałymem13. Spodziewam się, że interes dla ciebie
korzystny."
Azamat milczał.
„Nie chcesz? No, jak ci się podoba! Myślałem, że jesteś mężczyzną, a tyś jeszcze
dzieciak: za młodyś na
jazdę konno..."
Azamat zaczerwienił się gwałtownie. „A mój ojciec?" — zapytał.
„Czyż on nigdy nie wyjeżdża?''
„Prawda..."
„Zgadzasz się?..."
„Zgadzam — wyszeptał Azamat, blady jak śmierć. —
Więc kiedy?"
„Za pierwszym razem, gdy Kazbicz przyjedzie tutaj; obiecał przypędzić dziesięć
baranów: reszta to moja rzecz. Pamiętaj Azamat!"
No i ułożyli między sobą tę sprawę... prawdę mówiąc, niedobrą sprawę!
Później mówiłem to Pieczorinowi, ale on mi odparł, że dzika
Czerkieska powinna być szczęśliwa mając takiego miłego męża jak on, bo według
ich obyczajów on jednak będzie jej mężem, a Kazbicz to zbój, którego należało
ukarać. Niech pan sam. osądzi, co mogłem na to odpowiedzieć?... Ale wówczas;
nic nie wiedziałem o ich spisku. Otóż raz przyjechał Kazbicz i pyta, czy
nie potrzeba baranów i miodu;: kazałem mu dostarczyć nazajutrz. „Azamat!
— powiedział Grigorij Aleksandrowicz — jutro Kazbicz wpadnie w moje ręce;
jeśli dziś • w nocy Bela nie będzie tutaj, nie zobaczysz konia..."
„Dobrze!" — rzekł Azamat i popędził do aułu. Wieczorem. Grigorij Aleksandrowicz
uzbroił się i wyjechał z-;twierdzy, jak oni załatwili tę sprawę, nie wiem —
wrócili dbaj w nocy i wartownik widział, że _ w „poprzek
22
kulbaki Azamata leżała kobieta ze związanymi rękami i nogami, z głową spowitą w
czadrę.
— A koń? — spytałem sztabskapitana.
— Zaraz, zaraz. Nazajutrz wczesnym rankiem przyjechał Kazbicz i przypędził
dziesięć baranów na sprzedaż. Uwiązawszy konia przy płocie wszedł do mnie;
poczęstowałem go herbatą, gdyż chociaż to rozbójnik, był jednak moim kunakiem *.
Zaczęliśmy gadać o tym, o owym... Raptem patrzę, Kazbicz drgnął, zmienił się na
twarzy — i do okna, ale okno na nieszczęście wychodziło na zadwórze. „Co ci
jest?" — zapytałem.
„Mój koń!... koń!" — zawołał drżąc cały.
Istotnie, usłyszałem tętent: „To pewno jakiś Kozak przyjechał..."
„Nie! Urus jaman, jaman! *" — ryknął i zerwał się z miejsca jak dziki irbis14. W
dwóch skokach był już na dworze. W bramie twierdzy wartownik zagrodził mu drogę
karabinem; przeskoczył przez karabin i pędem pobiegł gościńcem... W dali kłębił
się kurz, Azamat cwałował na rączym Karagiozie; Kazbicz wyrwał w biegu karabin z
pokrowca i wystrzelił. Z minutę stał nieruchomy, póki się nie przekonał, że
chybił; potem zawył, rżnął karabinem o kamień, rozbił broń w kawałki, runął na
ziemię i zaszlochał jak dziecko... Dokoła niego zebrali się ludzie z twierdzy,
nikogo nie widział; postali, pogadali i poszli z powrotem; kazałem położyć obok
niego pieniądze za barany — nie tknął ich, leżał twarzą do ziemi jak trup. Czy
uwierzy pan, że przeleżał tak do późnej nocy i całą noc?... Dopiero rano
przyszedł do twierdzy i zaczął prosić, żeby mu wskazać rabusia. Wartownik, który
widział, jak Azamat odwiązał konia i umknął na nim, nie uznał za
* ? u n ? ? — znaczy przyjaciel. (Przyp. aut.)
* Rosjanin zły, zły!
23
potrzebne tego ukrywać. Na dźwięk imienia Azamat oczy Kazbicza rozbłysły i udał
się do aułu, gdzie mieszkał ojciec chłopca.
— A cóż ojciec?
— Ba, w tym cała rzecz, że go nie zastał: wyjechał gdzieś na sześć dni, czyż
inaczej Azamatowi udałoby się porwać siostrę?
A kiedy ojciec powrócił, nie było ani córki, ani syna. Taki szczwany: zrozumiał
przecie, że nie ocali głowy, gdyby dał się złapać. Przepadł od tego czasu bez
wieści: zapewne przystał do jakiejś szajki abreków, no i'złożył szaloną głowę za
Terekiem lub za Kubaniem: to mu się należało.
Przyznam się, i ja miałem z tym kłopot nie lada. Jak tylko się dowiedziałem, że
Czerkieska jest u Gri-goria Aleksandrowicza, nałożyłem epolety, przypiąłem
szpadę i poszedłem do niego.
Leżał w pierwszym pokoju na łóżku podłożywszy jedną rękę pod głowę i trzymając w
drugiej zgasłą fajkę; drzwi do następnego pokoju były zamknięte na klucz i
klucza w zamku nie było. To wszystko od razu zauważyłem... Zacząłem chrząkać i
postukiwać obcasami o próg, a one udał, że nie słyszy.
„Panie podchorąży! — powiedziałem możliwie surowo. —: Czyż pan nie
widzi, że do pana przyszedłem?" „Ach, dzień dobry, Maksymie Maksymiczu!
Może pan pozwoli fajkę?" — odpowiedział nie wstając.
„Przepraszam! Nie jestem Maksym- Maksymicz: jestem sztabskapitan."
„Wszystko jedno. Może pan pozwoli herbaty? Gdyby pan wiedział, jaki mam
kłopot."
„Wiem wszystko" — odpowiedziałem podszedłszy do łóżka.
„Tym lepiej: nie jestem usposobiony do opowiadania."
24
„Panie podchorąży, popełnił pan czyn, za który i ja mogę odpowiadać..."
„Ii, niech pan da spokój! Też mi zmartwienie! Przecie u nas od dawna wszystko do
spółki."
„Co to za żarty? Proszę oddać szpadę!"
„Mifka, szpadę!..."
Mifka przyniósł szpadę. Po spełnieniu swego obowiązku siadłem przy nim
na łóżku i powiedziałem:
„Posłuchaj, Grigoriu Aleksandrowiczu, przyznaj się, że to nieładnie."
„Co nieładnie?"
„A to, żeś porwał Belę... Co to za bestia ten Azamat! No, przyznaj się" —>
powiedziałem mu.
„Ale skoro ona mi się podoba?..."
No, i co można było na to odpowiedzieć?... Zbara-niałem. Jednakże po dłuższym
milczeniu powiedziałem mu, że jeśli ojciec zażąda jej powrotu, to trzeba będzie
oddać.
„Wcale nie trzeba!"
„Przecie się dowie, że ona jest tutaj."
„A jak się dowie?"
Znowu zbaraniałem. „Maksymie Maksymiczu, niech pan posłucha! — rzekł Pieczorin
siadając — przecie pan jest dobry' człowiek, a jeżeli oddamy córkę temu
dzikusowi, on ją zarżnie albo sprzeda. Rzecz załatwiona, nie trzeba tylko samemu
psuć sprawy; niech pan zostawi Belę u mnie, a u siebie moją szpadę..."
„Niechże mi ją pan pokaże" — powiedziałem.
„Jest za tymi drzwiami; ale ja sam dzisiaj daremnie chciałem ją widzieć: siedzi
w kącie, zawinięta w cza-drę, nie mówi i nie patrzy; płochliwa jak dzika sarna.
Wynająłem naszą szynkarkę, ona mówi po tatarsku, będzie jej usługiwała i oswoi
ją z myślą, że jest moja, ponieważ do nikogo nie będzie należała prócz mnie" —
dodał uderzywszy, pięścią w stół. I co do tego się z nim
25
zgodziłem... Co miałem robić? Są ludzie, z którymi trzeba
koniecznie się zgadzać.
— No i co? — spytałem Maksyma Maksymicza — czy istotnie Pieczorin oswoił ją i
przywiązał do siebie, czy też zmarniała w niewoli z tęsknoty za ojczyzną?
— Co też pan mówi, dlaczego z tęsknoty za ojczyzną? Z fortecy widać było
te same góry co z aułu, a tym dzikusom nic więcej nie potrzeba. A przy tym
Grigorij Aleksandrowicz codziennie dawał jej jakiś podarunek: w pierwszych
dniach milcząc dumnie odpychała prezenty, które wówczas dostawały się
szynkarce i podniecały jej krasomówstwo. Ach, podarki! Czego kobieta
nie zrobi za kolorową szmatkę!... No, ale to ńie należy do rzeczy... Długo porał
się z nią Grigorij Aleksandrowicz; jednocześnie uczył się tatarskiego, a ona
zaczynała rozumieć nasz język. Stopniowo przyzwyczaiła się patrzeć na
niego, z początku spode łba, zezem i wciąż się smuciła, śpiewała swoje
pieśni półgłosem; bywało, że i mnie robiło się smutno, gdy słuchałem
jej z sąsiedniego pokoju. Nigdy nie zapomnę jednej sceny:
przechodziłem obok okna i zajrzałem przez nie; Bela siedziała na przypiecku,
zwiesiwszy głowę na piersi, a Grigorij Aleksandrowicz stał przed nią.
„Posłuchaj, moja peri15 — mówił — przecie wiesz, że wcześniej czy później
musisz być moją, więc po cóż mnie męczysz? Czy kochasz jakiegoś Czeczeńca?
Jeżeli tak, natychmiast puszczę cię do domu." Ledwie dostrzegalnie drgnęła i
pokręciła głową. „A może — mówił dalej — jestem ci całkiem nienawistny?"
Westchnęła. „Albo twoja wiara zabrania ci mnie pokochać?" Pobladła i milczała.
„Wierzaj mi, Allach dla wszystkich plemion jest jeden i ten sam i jeżeli mi
pozwala kochać ciebie czemu ma tobie zabronić odpłacać mi wzajemnością?'
Popatrzyła mu badawczo w twarz, jak gdyby uderzone tą nową myślą; oczy jej
wyrażały niedowierzanie i pra-
28
gnienie, by ją przekonał. Co za oczy! błyszczały jak dwa węgle.
„Posłuchaj, miła, dobra Belu! — ciągnął dalej Pieczorin — widzisz, jak ciebie
kocham; gotów jestem oddać wszystko, aby cię rozweselić, chcę, żebyś była
szczęśliwa; a jeżeli znowu będziesz się smucić, to ja umrę. Powiedz, będziesz
weselsza?" Zastanowiła się nie spuszczając z niego swych czarnych oczu, potem
uśmiechnęła się przychylnie i kiwnęła głową na znak zgody. Wziął ją za rękę i
zaczął namawiać, żeby go pocałowała; słabo się broniła i tylko powtarzała'
„Proszę, proszę, nie trzeba, nie trzeba." Jął nalegać; zadrżała, rozpłakała się.
„Jestem twoją branką — mówiła — twoją niewolnicą; oczywiście możesz mnie zmusić"
— i znowu łzy.
Grigorij Aleksandrowicz uderzył się pięścią w czoło i wybiegł do drugiego pokoju.
Zaszedłem do niego; chodził pochmurny ze złożonymi rękami z kąta w kąt. „No co,
dobrodzieju?" — zapytałem. „Diabeł nie kobieta! — odpowiedział — ale daję panu
słowo honoru, że ona będzie moja..." Pokręciłem głową. „Chce pan się założyć? —
rzekł — za tydzień!" „Proszę bardzo!" Uderzyliśmy się nawzajem w dłonie i
pożegnaliśmy się.
Zaraz nazajutrz posłał umyślnego do Kizlaru po sprawunki, przywieziono mnóstwo
różnych perskich materii, trudno było je zliczyć.
„Jak pan myśli, Maksymie Maksymiczu! — powiedział mi pokazując podarki — czy
azjatycka piękność oprze się takiej baterii?" „Pan nie zna Czerkiesek — odparłem
— to zupełnie co innego niż Gruzinki lub zakaukaskie Tatarki, zupełnie co innego.
One mają swoje zasady: są inaczej wychowane." Grigorij Aleksandrowicz uśmiechnął
się i zaczął gwizdać jakiegoś marsza.
A jednak okazało się, że miałem rację; podarunki podziałały tylko połowicznie:
stała się przychylniejszą,
27
ufniejsza, ale na tym koniec; zdecydował się wreszcie na środek ostateczny.
Pewnego ranka kazał okulba-czyć konia, ubrał się po czerkiesku,
uzbroił i poszedł do niej. „Belu! — powiedział — wiesz, jak cię kocham.
Zdecydowałem się ciebie porwać myśląc, że gdy mnie poznasz — pokochasz; omyliłem
się: żegnaj! pozostań całkowitą właścicielką wszystkiego, co mam; jeżeli chcesz,
wróć do ojca; jesteś wolna. Zawiniłem wobec ciebie i sam siebie muszę
ukarać; żegnaj, jadę; dokąd? skąd mogę wiedzieć! Pewnie niedługo będę
się uganiał za kulą lub ciosem szabli; wówczas wspomnij o mnie i
przebacz mi." Odwrócił się i podał jej rękę na pożegnanie. Ona nie wzięła
ręki, milczała. Ale stojąc za drzwiami mogłem przez szparę przyjrzeć
się jej twarzy i żal mi się zrobiło, taka śmiertelna bladość okryła tę
śliczną twarzyczkę! Nie słysząc odpowiedzi Pieczo-rin zrobił kilka kroków
ku drzwiom: drżał — i wie pan co? — sądzę, że był w stanie istotnie wykonać
to, o czym mówił żartem. Taki już był człowiek, Bóg raczy wiedzieć! Lecz
zaledwie dotknął drzwi, ona zerwała się, wy buchnęła płaczem i
rzuciła mu się na szy-'ę. Da pan wiarę: ja stojąc za drzwiami też się
rozpłakałem, to jest, wie pan, nie żebym płakał, lecz tak — głupstwo...
Sztabskapitan umilkł.
— Tak, przyznam się — powiedział potem szarpiąc wąsy — było mi przykro, że
nigdy żadna kobieta tak
mnie nie kochała.
— I długo trwało ich szczęście? — zapytałem.
— Tak, przyznała się nam, że od tego dnia, gdy ujrzała Pieczcrina, często jej
się śnił i że żaden mężczyzna nigdy nie wywarł na niej takiego wrażenia, Tak,
byli szczęśliwi.
— Jakie to nudne! — zawołałem mimo woli. Istotnie oczekiwałem tragicznego
rozwiązania i nagle moje nadzieje zawiodły!... — Czyż doprawdy — mówiłem da
28
]ej .— ojciec się nie domyślił, że ona jest u was w fortecy?
— Chyba to podejrzewał. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że stary kniaź
został zabity. Stało się to tak...
To pobudziło moją uwagę.
— Trzeba panu wiedzieć, że Kazbicz sobie wyobraził, iż Azamat za zgodą ojca
ukradł mu konia, przynajmniej ja tak przypuszczam. Otóż pewnego razu czatował
przy drodze, jakieś trzy wiorsty za aułem; stary powracał z daremnych poszukiwań
córki; jego towarzysze uzdeni16 pozostali w tyle; było to o zmierzchu, kn.aź
jechał w zadumie stępa, gdy nagle Kazbicz jak kot wypadł zza krzaka, skoczył z
tyłu na konia, ciosem kindżału zwalił starca na ziemię, chwycił cugle i już go
nie było; niektórzy uzdeni widzieli to wszystko z pagórka; puścili się w pogoń,
ale go nie dogonili.
— Odbił sobie stratę konia i zemścił się — powiedziałem, by usłyszeć opinię
mego rozmówcy.
— Oczywiście, w ich pojęciu — rzekł sztabskapitan — miał zupełną słuszność.
M.mo wcli zdumiała mnie ta zdolność przystosowania się Rosjan do obyczajów ludów,
wśród których zdarza im się żyć; nie wiem, czy ta właściwość umysłu zasługuje na
naganę, czy na pochwałę, bądź co bądź dowodzi ona niesłychanej giętkości i
istnienia tego zdrowego rozsądku, który przebacza zło wszędzie, gdzie widzi jego
konieczność lub niemożność usunięcia.
Tymczasem wypiliśmy herbatę; dawno zaprzężone konie zziębły na śniegu; księżyc
bladł na zachodzie i już był gotów pogrążyć się w czarne chmury wiszące na
odległych szczytach jak strzępy rozdartej zasłony. Wyszliśmy z sakli. Wbrew
przepowiedni mojego towarzysza podróży wypogodziło się i ranek zapowiadał się
ładny; korowody gwiazd splatały się w cudowne dese-
29
nie na dalekim widnokręgu i jedna za drugą gasły* w miarę jak bladawy odblask
wschodu rozlewał się po ciemnoliliowym stropie oświetlając stopniowo strome
zbocza gór,' pokryte dziewiczymi śniegami. Na prawo i na lewo czerniały mroczne,
tajemnicze przepaście i mgły kłębiąc się i wijąc spełzały tam po rozpadlinach
sąsiednich skał, jakby czując nadchodzący dzień i lękając się go.
Ciche było wszystko na niebie i ziemi jak w sercu ludzkim w chwili porannej
modlitwy; tylko z rzadka nadlatywał chłodny wiatr ze wschodu, strosząc koniom
pokrytą szronem grzywę. Ruszyliśmy; pięć chudych klaczy z trudem wlokło
nasze wózki po krętej drodze na górę Hud; szliśmy pieszo z tyłu
podkładając kamienie pod koła, gdy konie goniły resztkami sił; zdawało się, że
droga wiedzie do nieba, bo dokąd oko mogło sięgnąć, wznosiła się wciąż i
ginęła w chmurze, która jeszcze wczoraj spoczywała na szczycie góry Hud ni-
ezym sęp wyczekujący na zdobycz; śnieg chrzęścił pod naszymi nogami, powietrze
stawało się tak rzadkie, że oddychanie sprawiało ból; krew raz po raz napływała
do głowy, ale mimo to wszystko jakieś radosne uczucie rozlało mi się po
żyłach i było mi jakoś wesoło, że jestem tak wysoko nad światem;
uczucie dziecinne, nie przeczę, lecz oddalając się od życia w gromadzie i
zbliżając do przyrody stajemy się mimo woli dziećmi: wszystko, co nabyte,
odpada od duszy i staje się ona na nowo taka, jaka była niegdyś i zapewne znów^
kiedyś będzie. Komu zdarzało się jak mnie włóczyć po pustynnych górach i długo,
długo wpatrywać się w ich dziwaczne kształty i chciwie łykać życiodajne
powietrze rozlane w ich wąwozach, ten oczywiście pojmie moje pragnienie
odtworzenia, opowiedzenia, namalowania tych czarodziejskich obrazów. Oto
nareszcie dostaliśmy się na górę Hud, zatrzymaliśmy się i rozejrzeli: wisiała
na niej szara chmura i jej zimne tchnienie groziło
30
bliską burzą; ale na wschodzie Wszystko było takie jasne i złociste, żeśmy obaj
zupełnie o niej zapomnieli... Tak, sztabskapitan również: w prostych sercach
poczucie piękna i majestatu przyrody jest silniejsze, sto-. kroć żywsze niż w
nas, którzy z egzaltacją opowiadamy o tym słowami i piórem.
— Pan, sądzę, przywykł do tych wspaniałych obrazów? — odezwałem się do niego.
— Tak, i do świstu kuli można przywyknąć, to znaczy przywyknąć do ukrywania
mimowolnego bicia serca.
— Słyszałem, że przeciwnie, dla niektórych wiarusów ta muzyka jest nawet
przyjemna.
— Oczywiście, jeśli pan chce, to jest przyjemne; jednak zawsze dlatego, że
serce mocniej bije. Niech pan popatrzy — dodał wskazując na wschód — co za
kraina!
Istotnie, wątpię, czy jeszcze uda mi się gdzieś widzieć taką panoramę: pod nami
leżała Dolina Kojszaur-ska przecięta Aragwą i drugą rzeczką niby dwiema
srebrnymi nićmi; błękitnawa mgła pełzała po niej uciekając w sąsiednie wąwozy
przed ciepłymi promieniami poranka; na prawo i na lewo grzbiety gór, jeden
wyższy o