Resnick Mike - Ostatni pies
Szczegóły |
Tytuł |
Resnick Mike - Ostatni pies |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Resnick Mike - Ostatni pies PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Resnick Mike - Ostatni pies PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Resnick Mike - Ostatni pies - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Mike Resnick
Tytul: Ostatni pies
(The Last Dog)
Z "NF" 3/93
Pies - stary, wynędzniały, z kręgosłupem ostro sterczącym
przez pokrywającą jego zabiedzone ciało obwisłą skórę -
truchtał z nosem przy ziemi przez opustoszałe ulice. Brak mu
było połowy ucha i większej części ogona, a jego szyję
spowijała jak szarfa smuga zakrzepłej krwi. Kiedyś miał
sierść może złocistą, albo jasnobrązową, ale teraz
nieliczne skrawki zachowanej sierści oblepione paprochami
i błotem były barwy starej cegły.
Ponieważ nie wiedział, co to czas, nie miał pojęcia,
kiedy jadł po raz ostatni - prócz tego, że było to dawno
temu. Strzaskana chłodnica na cmentarzysku samochodów
pozwalała mu przez ostatni tydzień zaspokajać pragnienie.
Trzymał się tej okolicy jeszcze długo po tym, jak
przeźroczysty, choć rdzawy płyn skończył się.
Teraz dyszał ciężko, w nie kończących się spazmach
wdechów i wydechów. Z obolałymi bokami i załzawionymi oczami
wypuszczał się czasami na wędrówki przez rumowiska
zrujnowanych domów otaczających nędzne resztki ulicy.
Poduszki jego łap zrogowaciały od licznych skaleczeń, a oba
piąte pazury dawno były zdarte.
Nie ustawał w truchcie, drżąc niekiedy z powodu zimnego
wiatru hulającego po ulicach wymarłego miasta. W pewnej
chwili zobaczył szczura, ale z głodu wyrwało mu się
skomlenie i szczur skrył się w gruzach, zanim pies mógł go
złapać, więc potruchtał dalej - krok trochę krótszy, trochę
większy ból w piersiach. Pies szukał odrobiny jedzenia, żeby
przeżyć następny dzień i mieć siłę, by zapolować na jakieś
pożywienie, które pozwoli mu przeżyć jeszcze jeden dzień.
Nagle znieruchomiał, jego zlepione błotem nozdrza łowiły
wiatr, a żałosny kikut ogona wyprężył się sztywno.
Pozostawał prawie minutę bez ruchu, jeśli nie liczyć drgawek
jednej z przednich nóg, a potem przemknął w cień i posuwał
się powoli w głąb ulicy.
Wynurzył się w miejscu, które kiedyś było skrzyżowaniem,
spojrzał na coś po drugiej stronie ulicy i zamrugał. Jego
wzrok, niespecjalny nawet w dniach młodości i zdrowia, nie
był w stanie podołać zadaniu, toteż pies zaczął się skradać
na brzuchu, na pierś ściekały mu strużki śliny.
Człowiek usłyszał ciche szuranie i wbił wzrok w cień, w
dłoni zaciskał kawałek starej, grubej listwy. I on był
wychudzony, brudny, miał skołtunione włosy, brakowało mu
czterech zębów, a kolejny wygnił w połowie. Stopy miał
owinięte szmatami, a jego ubranie nie rozpadało się tylko
dzięki spoiwu brudu.
- Kto tam? - spytał chrapliwym głosem.
Pies wyszczerzył kły, wypełzł spomiędzy budynków i parł
do przodu, z jego gardła dobiegał niski warkot. Człowiek
zwrócił się ku niemu, wzmacniając chwyt na swojej namiastce
maczugi. Obaj stanęli w odległości pięciu metrów od siebie,
napięci i nieruchomi. Powoli mężczyzna zamachnął się pałką;
pies powoli ugiął tylne łapy.
Nagle, bez ostrzeżenia, z gruzów wyskoczył szczur. Pies
rzucił się, ale kij człowieka był szybszy; przeleciał w
powietrzu, wylądował na grzbiecie szczura i zmiażdżył go,
zabijając na miejscu.
Człowiek ruszył po swoją broń i zdobycz. Kiedy się
schylał, pies wydał z siebie głębokie warknięcie. Człowiek
spojrzał na niego przeciągle; potem bardzo powoli, bardzo
ostrożnie uniósł jeden koniec kija. Drugim końcem tak długo
grzebał w zmiażdżonych zwłokach szczura, aż rozpadły się na
pół i popchnął jeden kawałek ścierwa w stronę psa. Pies
pozostał parę chwil bez ruchu, po czym opuścił głowę,
pochwycił okrwawiony kawał mięsa i uciekł z nim przez ulicę.
Zatrzymał się na skraju cienia, położył się i zaczął żuć
swój straszny posiłek. Człowiek patrzył na niego przez
chwilę, a potem wziął swoją połowę szczura, przykucnął
niczym przodek sprzed miliona lat i zrobił to samo co pies.
Po skończonym posiłku człowiek beknął, podszedł do
ocalałej ściany budynku, siadł oparty o nią plecami, złożył
kij na udach i popatrzył na psa. Pies, liżąc przednie łapy,
które i tak nie miały już nigdy być czyste, odwzajemnił
spojrzenie.
I tak usnęli, nieruchomi, w widmowym mieście. Kiedy
człowiek obudził się następnego ranka, wstał, i to samo
uczynił pies. Człowiek zarzucił kij na ramię i ruszył w
drogę, a po chwili pies ruszył za nim. Człowiek spędził
większość dnia krążąc po mieście, zaglądając w brzuchy
sklepów i magazynów, klnąc od czasu do czasu, kiedy jeden
wymarły sklep po drugim skąpiły mu butów, ubrań i jedzenia. O
zmierzchu rozpalił wśród gruzów małe ognisko i rozejrzał się
za psem, ale nie dostrzegł go.
Spał niespokojnie i obudził się jakieś dwie godziny przed
świtem. Pies spał o sześć metrów od niego. Człowiek usiadł
gwałtownie, a pies poderwał się i uciekł. Po dziesięciu
minutach był z powrotem. Zatrzymał się w odległości ponad
pięciu metrów, był gotów do ponownej ucieczki na najmniejszy
sygnał zagrożenia, ale jednak wrócił.
Człowiek spojrzał na psa, wzruszył ramionami i zaczął
marsz na północ. W połowie dnia dotarł do skraju miasta i
spostrzegłszy, że ziemia jest miękka i błotnista, za pomocą
kija i rąk wykopał dołek. Usiadł przy nim i czekał, aż
powoli wsączy się doń woda. W końcu schylił się i zaczerpnął
cennego płynu złączonymi dłońmi. Powtórzył tę czynność
dwukrotnie, po czym podjął marsz. Coś kazało mu się
odwrócić i wtedy zobaczył, jak pies łapczywie chłepce
resztki wody.
Tej nocy człowiekowi trafiła się następna zdobycz, ptak
średniej wielkości, który wleciał do pokoju na pierwszym
piętrze zrujnowanego hotelu i nie zdołał sobie przypomnieć
drogi powrotnej, zanim został zmiażdżony. Człowiek zjadł
większą część zdobyczy, włożył resztki do czegoś, co kiedyś
było kieszenią i wyszedł na ulicę. Kiedy rzucił resztki na
ziemię, pies wynurzył się z cienia. Człowiek westchnął,
wrócił do hotelu i wszedł na pierwsze piętro. W żadnym
pokoju nie ocalały okna, ale w jednym znalazła się połowa
materaca, na którą człowiek opadł.
Kiedy się obudził, pies spał w drzwiach głębokim snem.
Ruszyli w drogę, tym razem w nieco mniejszej odległości,
przez pozostałości lasu na północ od miasta. Po przejściu
niecałych dwudziestu kilometrów trafili na strumyczek, który
nie zdążył wyschnąć do końca i napili się z niego, najpierw
człowiek, potem pies. Nocą człowiek rozpalił następne
ognisko i pies położył się po jego przeciwnej stronie.
Nazajutrz pies zabił małą, niedożywioną wiewiórkę. Nie
podzielił się nią z człowiekiem, ale też nie warczał i nie
szczerzył zębów, kiedy człowiek podszedł do niego. Tej nocy
człowiek zabił oposa i odpoczywali dwa dni, do ostatniego
kęsa mięsa torbacza.
Wędrowali na północ prawie dwa tygodnie, czasem coś
zabili, czasem znaleźli wodę. Pewnej nocy padało, nie było
jak zapalić ogniska i człowiek usiadł skulony pod dużym
drzewem. Wkrótce podszedł pies, usiadł półtora metra dalej i
powolutku, centymetr po centymetrze zbliżał się w miarę,
jak deszcz się nasilał. Człowiek machinalnie wyciągnął rękę
i pogłaskał psa po karku. To był ich pierwszy kontakt
fizyczny i pies odskoczył z warkotem. Człowiek cofnął rękę i
znieruchomiał, ale wkrótce pies znowu zaczął się przysuwać.
Po upływie może dziesięciu minut, a może dwu godzin,
człowiek ponownie wyciągnął rękę i tym razem pies, choć
zadrżał, a potem zesztywniał, nie uciekł. Długie palce
człowieka powoli przesuwały się po poranionej szyi, drapały
za porozrywanymi uszami, łagodnie głaskały pokrytą strupami
głowę. Wreszcie człowiek cofnął rękę i położył się na boku.
Pies popatrzył na niego, westchnął i przytulił się do jego
wychudzonego ciała.
Następnego ranka człowieka obudziło uczucie ucisku czegoś
ciepłego i szorstkiego na ręce. To nie był chłodny, wilgotny
nos psa z książek, ponieważ ten pies nie był z książek. To
był Ostatni Pies, a on był Ostatnim Człowiekiem, i jeśli
wyglądali niezbyt heroicznie, to przynajmniej nie było w
pobliżu nikogo, kto widziałby i opłakiwał upadek Wielkich.
Człowiek poklepał psa po głowie, wstał, przeciągnął się
i ruszył. Pies truchtał u jego boku i po raz pierwszy od
wielu lat kikut jego ogona ruszał się szybko z boku na bok.
Polowali, jedli, pili i spali i powtarzali tę sekwencję
wciąż od nowa.
A potem natknęli się na Innego.
Inny nie wyglądał ani jak człowiek ani jak pies, ani jak
cokolwiek znanego na Ziemi, gdyż rzeczywiście był
nieziemski. Przybył spoza Centauri, spoza Arcturusa, i
jeszcze dalej zza Antarów, z głębi jądra Galaktyki, gdzie
gwiazdy są tak stłoczone, że nigdy nie nadchodzi zmierzch.
Przybył, zobaczył i podbił.
- Tyyy! - syknął człowiek i uniósł w górę kij.
- Jesteś ostatni - powiedział Inny. - Przez sześć lat
pustoszyłem tę planetę, przez sześć lat jadłem sam, spałem
sam, sam żyłem i tropiłem niedobitków wojny, jednego po
drugim, i ty jesteś ostatni. Do zabicia zostałeś tylko ty, a
potem mogę wracać do domu.
Wyciągnął broń, która dziwnie przypominała pistolet, choć
nim nie była.
Człowiek kucnął i przygotował się do rzutu kijem, lecz
kiedy to robił, ceglasta, szczeciniasta, przestraszona
machina zniszczenia wyskoczyła zza jego pleców, pokonując
susami przestrzeń dzielącą ją od Innego. Inny dotknął
czegoś, co można by od biedy uznać za pas, wykonał szybki
gest i pies odbił się od czegoś niewidzialnego,
niewyczuwalnego, ale namacalnego.
A potem powoli, prawie od niechcenia, Inny skierował broń
ku człowiekowi. Nie było żadnej eksplozji, żadnego błysku,
żadnego wizgotu, ale nagle człowiek chwycił się za gardło i
padł na ziemię.
Pies wstał i mozolnie pokuśtykał do człowieka. Obwąchał
jego twarz, zaskomlał i spróbował łapą obrócić ciało.
- To zbyteczne - powiedział Inny, choć jego usta nie
poruszyły się. - On był ostatni, a teraz nie żyje.
Pies jeszcze raz zaskomlał i popchnął nosem martwą głowę
człowieka.
- Pójdź, zwierzę - powiedział Inny bez słów. - Chodź ze
mną, a nakarmię cię i opatrzę twoje rany.
- Zostanę z człowiekiem - powiedział pies, również bez
słów.
- Ale on nie żyje - powiedział Inny. - Wkrótce
zgłodniejesz i osłabniesz.
- I tak jestem głodny i słaby - powiedział pies.
Inny postąpił naprzód, ale zatrzymał się, kiedy pies
odsłonił zęby i zawarczał.
- On nie zasługiwał na twoją lojalność - powiedział
Inny.
- On był moim... - mózg psa szukał słowa, ale pojęcie,
którego szukał, przekraczało dalece jego zdolności
wysłowienia. - Był moim przyjacielem.
- Był moim wrogiem - powiedział Inny. - Był drobnym,
pozbawionym skrupułów barbarzyńcą, był wcieleniem grzechów
istot skazanych. Był człowiekiem.
- Tak - powiedział pies. - Był człowiekiem.
Ze skomleniem pies położył się obok ciała człowieka i
złożył głowę na jego piersi.
- Już ich nie ma - powiedział Inny. - A ty wkrótce go
opuścisz.
Pies spojrzał na Innego i ponownie warknął, a potem Inny
odszedł i pies został sam z człowiekiem. Oblizał go,
obwąchał, pilnował go przez dwa dni i dwie noce. A potem,
tak jak powiedział Inny, odszedł w poszukiwaniu jedzenia i
picia.
I trafił do doliny tłustych, leniwych królików i
chłodnych, przejrzystych stawów, więc jadł, pił i nabierał
siły, a jego rany zaczęły się zasklepiać i goić, wyrosła mu
też długa i lśniąca sierść.
A ponieważ był tylko psem, nie upłynęło wiele czasu, aż
zapomniał, że było coś takiego jak człowiek. Wyjąwszy
chłodne noce, kiedy leżał samotnie pod drzewem w dolinie i
marzył o więzi, którą tworzył delikatny dotyk albo słowo
ledwie słyszalne przez trzaskanie ogniska.
Pewnego dnia zapomniał nawet o tym, że jest psem. Zdawało
mu się, że wewnętrzna pustka, którą odczuwa, pochodzi tylko
z głodu. A kiedy zestarzał się, ogarnęła go słabość i
choroba, nie ruszył na poszukiwanie nagich kości człowieka,
by zlec obok nich, lecz wykopał jamę w wilgotnej ziemi przy
stawie i tam spoczął z półprzymkniętymi oczami, a bezwład
ogarniał całe jego ciało, torując sobie powoli drogę do
serca.
I zanim wydał swe ostatnie tchnienie, pies poczuł nagły
przypływ paniki. Chciał się poderwać, ale ciało odmówiło mu
posłuszeństwa. Zaskomlał, strach zamglił jego oczy i coś
jeszcze prócz strachu; i zdało mu się, że koścista,
delikatna dłoń zmierzwiła mu uszy, a wtedy z machnięciem
ogona Ostatni Pies zamknął oczy po raz ostatni i przygotował
się na połączenie z Bogiem o szorstkiej brodzie, podartym
ubraniu i stopach spowitych w szmaty.
Przełożył Jacek Suchocki