Remarque Erich Maria - Na Zachodzie bez zmian
Szczegóły |
Tytuł |
Remarque Erich Maria - Na Zachodzie bez zmian |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Remarque Erich Maria - Na Zachodzie bez zmian PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Remarque Erich Maria - Na Zachodzie bez zmian PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Remarque Erich Maria - Na Zachodzie bez zmian - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erich Maria Remarque
Na zachodzie bez zmian
ROZDZIAŁ 1
Biwakujemy dziewięć kilometrów poza frontem. Wczoraj zluzowano nas; teraz mamy brzuchy pełne fasoli z wołowiną i jesteśmy syci i zadowoleni. Nawet na wieczór jeszcze udało się każdemu zapełnić menażkę; do tego dochodzą poza tym podwójne porcje kiełbasy i chleba - to jest coś. Podobnego przypadku nie było już od dawna: kuchta o głowie czerwonej, przypominającej pomidor, sam pcha się z jedzeniem; każdego, kto przechodzi, przyzywa swą łyżką i udziela mu porcyjki co się zowie. Jest całkiem zdesperowany, gdyż nie wie, jak ma opróżnić swą kuchnię polową. Tjaden i Müller wytaszczyli skądsiś kilka misek i polecieli wypełnić je po brzegi, na zapas. Tjaden czyni to z żarłoctwa, Müller z przezorności. Jest zagadką dla wszystkich, gdzie się to podziewa u Tjadena. Jest i będzie chudy, jak śledź. Najważniejsze jest jednak, że dostaliśmy także podwójne racje tytoniu. Dla każdego po dziesięć cygar, dwadzieścia papierosów i dwie kromki tytoniu do żucia, to wcale przyzwoicie. Mój tytoń do żucia zamieniłem z Kaczyńskim na jego papierosy, stanowi to dla mnie czterdzieści papierosów, z tym da sobie człowiek radę przez jakiś czas. Przy czym cała ta feta właściwie nie należy się nam wcale. Prusacy nie są tak hojni. Mamy ją do zawdzięczenia wyłącznie omyłce. Przed czternastu dniami musieliśmy wyruszyć na front, aby zluzować innych. Było dość spokojnie na naszym odcinku, przeto kwatermistrz w dniu naszego powrotu otrzymał zwykłą ilość żywności, by z góry zaopatrzyć kompanię w sile stu pięćdziesięciu ludzi. Ale właśnie ostatniego dnia zasypała nas niespodzianie duża ilość pocisków z dział dalekonośnych i granatów, angielska artyleria bębniła bez przerwy w naszą pozycję, tak iż mieliśmy silne straty i powróciliśmy ledwo z osiemdziesięcioma ludźmi. Wkroczyliśmy nocą i zwaliliśmy się pokotem, aby przede wszystkim znów wyspać się, jak należy; gdyż Kaczyński ma słuszność: cała ta wojna uszłaby od biedy, gdyby można było tylko chwycić nieco więcej snu. Tam, na przednich pozycjach, w gruncie rzeczy nie udaje się to nigdy, a czternaście dni za każdym razem, to okres bardzo długi. Było już południe, kiedy pierwsi z nas wygramolili się z baraków. W pół godziny później każdy złapał już swą menażkę, i zgromadziliśmy się przed kuchnią polową, która pachniała tłusto i pożywnie. Na przedzie, oczywista, najgłodniejsi: drobny Albert Kropp, który z nas wszystkich myśli najściślej i dlatego jest dopiero frajtrem, Müller V, który jeszcze taszczy z sobą podręczniki szkolne, marzy o egzaminach i w ogniu huraganowym kuje formuły fizyczne, Leer, który zapuścił długą brodę i ma szczególne upodobanie do dziewczynek z burdelu oficerskiego; zaklina się, iż na mocy rozkazu armii obowiązane są do noszenia jedwabnych koszul, a mając gości od kapitana wzwyż, do kąpania się przedtem; jako czwarty ja, Paweł Bäumer. Wszyscy czterej dziewiętnastoletni, wszyscy czterej wyruszyliśmy na wojnę z tej samej klasy. Tuż za nami nasi przyjaciele. Tjaden, chudy ślusarz, w tym samym co my wieku, największy obżartuch kompanii. Zasiada szczuplutki do jedzenia, a powstaje gruby, jak brzemienna pluskwa, Haie Westhus, tyleż lat, kopacz torfu, który z łatwością może ująć w dłoń bochen komiśnego chleba i zapytać: zgadnijcie no, co też mam w garści, Detering, chłop, myślący tylko o swej zagrodzie i żonie i wreszcie Stanisław Kaczyński, przywódca naszej grupy, wytrwały, sprytny, przebiegły, czterdziestoletni, o twarzy ziemistej, niebieskich oczach, zwisających barkach i przedziwnym węchu dla niebezpieczeństwa, dobrego żarcia i dekowania się. Grupa nasza stanowiła czoło kolejki przed kuchnią polową. Zaczęliśmy się niecierpliwić, gdyż nie przeczuwający niczego kuchta ciągle jeszcze stał i czekał. Wreszcie Kaczyński, zwracając się ku niemu, zawołał: - Otwórz no swoją garkuchnię, Henryku! Widać przecie, że fasola się zagotowała. Ów sennie potrząsał głową:
- Naprzód wszyscy musicie się stawić.
Tjaden wykrzywił się w grymasie śmiechu: - Jesteśmy wszyscy.
Podoficer ciągle jeszcze niczego nie mógł spostrzec.
- To byłoby do was podobne. Gdzież są inni?
- Tych nie potrzebujesz dzisiaj zaopatrywać. Szpital polowy i wspólny grób.
Kuchta polowy był całkiem rozklekotany, kiedy przewiedział się o faktach. Zachwiał się.
- A ja ugotowałem dla stu pięćdziesięciu ludzi.
Kropp dał mu szturchańca w żebra.
- No, to wreszcie najemy się do syta. Jazda, rozpoczynać!
Tjaden doznał nagle jakby objawienia. Jego spiczasta mysia twarz poczęła lśnić po prostu, oczy zwęziły się od cwaniactwa, policzki zadrgały, przystąpił bliżej jeszcze:
- Ależ człowieku, więc otrzymałeś również chleb dla stu pięćdziesięciu ludzi, prawda?
- Podoficer potakiwał ogłupiały i nieprzytomny. Tjaden chwycił go za mundur.
- I kiełbasę także?
Głowa pomidorowa skinęła znowu. Szczęki Tjadena latały.
- Tytoń także?
- Tak, wszystko.
Tjaden obejrzał się promieniejący. Psiakrew, to się nazywa urodzić się w czepku! Więc to wszystko jest dla nas. Zatem każdy dostanie - czekajcie no - faktycznie dokładnie podwójne porcje. Teraz jednak pomidor na nowo zbudził się do życia i oświadczył:
- To nie uchodzi.
Ale obecnie i my ożywiliśmy się i pchaliśmy się naprzód.
- Dlaczegoż to nie uchodzi, ty łbie buraczany? - zapytał Kaczyński.
- Co jest dla stu pięćdziesięciu ludzi, nie może być przecież dla osiemdziesięciu.
- To my ci już pokażemy - warknął Müller.
- Niech tam już jedzenie, ale porcje mogę wydać tylko dla osiemdziesięciu - upierał się pomidor. Kaczyński rozzłościł się.
- Ty chcesz być pewnie zluzowany, co? Otrzymałeś furaż nie dla osiemdziesięciu ludzi, a dla drugiej kompanii i basta! Rozdzielisz go. Druga kompania - to my!
Gotowaliśmy się do zalania facetowi sadła za skórę. Nie był lubiany, już kilka razy z jego winy w okopach dostaliśmy jedzenie o wiele za późno i zimne, gdyż przy odrobinie ognia granatniego nie odważył się podejść dostatecznie blisko ze swym kotłem, tak
iż nasi żołnierze łącznikowi odbyć musieli o wiele dłuższą drogę, niźli ci z innych kompanii. Choćby taki Bulcke z pierwszej, to był już lepszy chłop. Był wprawdzie tłusty, jak chomik zimą, ale gdy trzeba było, wlókł garnki aż do przedniej linii.. Byliśmy akurat w odpowiednim usposobieniu i na pewno posypałyby się drwa, gdyby nie zjawił się dowódca naszej kompanii. Zasięgnął wiadomości o spornej kwestii i na razie rzekł tylko: - Tak, mieliśmy wczoraj znaczne straty. Potem zerknął do kotła.
- Fasola, zdaje się, doskonała. Pomidor przytaknął.
- Gotowana z tłuszczem i mięsem. Porucznik wpatrywał się w nas. Wiedział o czym myślimy. I poza tym wiedział niejedno jeszcze, gdyż wzrósł między nami, i jako podoficer uzyskał dowództwo kompanii. Raz jeszcze uniósł pokrywę kotła i wąchał. Na odchodnym powiedział:
- Przynieście no i mnie pełny talerz. A porcje wydzieli się wszystkie. Przydadzą się nam.
Pomidor zrobił głupią minę. Tjaden tańczył wokół niego.
- To ci nic nie zaszkodzi. Tak się droży, jak gdyby do niego należał wydział zaopatrywania. A teraz rozpoczynaj stary słoniu, a nie przelicz się aby.
- Powieś się - fuknął pomidor. Pękał, coś podobnego nie mieściło mu się w głowie, przestał pojmować świat. I, jak gdyby chcąc okazać, że teraz i tak już wszystko jedno, dobrowolnie rozdzielił na głowę po pół funta sztucznego miodu.
* * *
Dzień dzisiejszy jest doprawdy pomyślny. Nawet poczta nadeszła, prawie każdy ma po kilka listów i gazet. I oto spacerujemy powolutku ku łące poza barakami. Kropp trzyma pod pachą okrągłą pokrywę beczułki z margaryny. Na prawym skraju łąki wystawiony jest wielki zbiorowy wychodek kryty dachem, stateczna budowla. Lecz to jest coś dla rekrutów, którzy nie przyuczyli się jeszcze do wyciągania z każdej rzeczy korzyści. My szukamy czegoś lepszego. Wszędzie bowiem stoją porozrzucane małe pojedyncze skrzynie, służące do tego samego celu. Są czworokątne, schludne, całe zbite z drewna, zamknięte wokół, z wygodnym, pysznym siedzeniem. Po bokach znajdują się ucha, tak iż można je przenosić. Trzy w krąg przysuwamy do siebie i zasiadamy przytulnie. Nie powstaniemy stąd, dopóki nie upłyną dwie godziny. Pamiętam jeszcze, jak krępowaliśmy się z początku, jako rekruci w koszarach, kiedy musieliśmy korzystać z wspólnego ustępu. Nie ma tam drzwi, dwudziestu ludzi siedzi obok siebie, jak w kolei. Można objąć ich jednym spojrzeniem, żołnierz ma być wszakże stale pod nadzorem. W międzyczasie nauczyliśmy się czegoś więcej, niż przezwyciężania tej odrobiny wstydu. Z czasem nabyliśmy biegłości w całkiem innych jeszcze rzeczach. Tutaj, pod gołym niebem, sprawa ta jest po prostu przyjemnością. Nie wiem już, czemu przedtem rzeczy te zawsze musieliśmy pomijać lękliwie, są one przecie równie naturalne, jak jedzenie i picie. I być może, nie trzeba by też wcale zatrzymywać się nad nimi szczegółowo, gdyby pomiędzy nami nie odgrywały one roli tak istotnej i gdyby właśnie dla nas nie były tak nowe - dla innych z dawien dawna były same przez się zrozumiałe. Dla żołnierza żołądek i jego trawienie jest dziedziną bardziej spoufaloną, niż dla każdego innego człowieka. Trzy czwarte jego gwary wywodzi się z tej dziedziny i zarówno wyraz najwyższej radości, jak i też najgłębszego oburzenia, znajduje tu swe jędrne określenie. Jest rzeczą niemożliwą wypowiedzieć się w inny sposób równie zwięźle i jasno. Rodziny nasze i nauczyciele niemało będą się dziwić, gdy powrócimy do domu, lecz trudno, tutaj jest to język potoczny. Dla nas wszystkie te czynności odzyskały charakter niewinności przez swą przymusową jawność. Co więcej: są one dla nas tak oczywiste, że wygodne ich załatwienie równie bywa cenione, jak, powiedzmy, ładnie przeprowadzony, najzupełniej pewny “grand bez czterech”.) Nie na próżno dla bajdurzenia wszelakiego rodzaju powstało określenie “gadanie wychodkowe”, miejsca te są ogniskiem plotkarstwa i namiastką stołów, przy których gwarzy się stale w kantynie. Czujemy się chwilowo lepiej, niźli w nie wiedzieć jak zbytkownej białymi kaflami wyłożonej wygódce. Tam może być tylko higienicznie; ale tutaj jest pięknie. Są to godziny cudownie bezmyślne. Ponad nami unosi się błękitne niebo. Na widnokręgu zwisają jasno oświetlone, żółte balony i białe chmurki przeciwlotniczych pocisków. Niekiedy, gdy gonią jakiegoś lotnika, pryskają w górę, jak snop. Jeno jak bardzo oddaloną burzę słyszymy przytłumiony pomruk frontu. Bąki, które przelatują brzęcząc, już go przygłuszają. A w krąg, wokół nas, rozpościera się kwitnąca łąka. Kołyszą się delikatne kity traw, kapustniki wirują zawrotnie, bujają w miękkim, ciepłym wietrze późnego już lata, odczytujemy listy i gazety, palimy, zdejmujemy czapki i kładziemy je obok siebie, wiatr igra naszymi włosami, igra naszymi słowami i myślami. Wszystkie trzy skrzynie stoją pośród lśniących czerwonych maków polnych. Kładziemy pokrywę beczułki od margaryny na nasze kolana. W ten sposób mamy odpowiednią podstawę do grania w skata. Kropp ma karty przy sobie. Po każdym “null - ou - vert”) wstawia się partie durnia. Można by tak siedzieć wiecznie. Od strony baraków dźwięczą tony harmonijki. Niekiedy kładziemy karty i spoglądamy na siebie. Któryś z nas powiada: - No, chłopcy - albo: - To się mogło źle skończyć - i na chwilę milkniemy.
Jest w nas mocne, utajone uczucie, każdy je wyczuwa, nie trzeba mu wielu słów. Łatwo mogło się wydarzyć, a nie siedzielibyśmy dzisiaj na naszych skrzyniach, diabelnie blisko byliśmy tej możliwości. I dlatego wszystko jest nowe i silne - czerwone maki i dobre jedzenie, papierosy i letni wiatr. Kropp zapytuje: - Czy któryś z was widział jeszcze Kemmericha?
- Leży w St. Joseph - odpowiadam.
Müller orzeka, iż ma on postrzał górnego uda, niezły paszport powrotny do domu. Postanawiamy odwiedzić go po południu.
Kropp wydostaje jakiś list.
- Mam dla was ukłony od Kantorka.
Śmiejemy się. Müller rzuca swego papierosa i mówi. - Chciałbym bardzo, aby był tutaj.
* * *
Kantorek był to nasz wychowawca, surowy, mały człeczyna w szarym surducie o spiczastej mysiej twarzy. Miał mniej więcej tę samą postawę, co podoficer Himmelstoss, ów “postrach Klosterbergu”. Jest zresztą rzeczą śmieszną, iż nieszczęście świata tak często wywodzi się od ludzi małych, są o wiele energiczniejsi i mniej skłonni do zgody niż rośli. Zawsze wystrzegałem się przydziału do oddziałów z małymi dowódcami kompanii; są to zwykle najgorsze psy. Kantorek w czasie lekcji gimnastyki tak długo perorował, dopóki cała nasza klasa, jak jeden mąż, nie wyruszyła pod jego przewodem do powiatowej komendy uzupełnień i nie zgłosiła się. Widzę go jeszcze przed sobą, jak groźnie błyska poprzez okulary i pyta nas głosem przejętym:
- Niewątpliwie pójdziecie i wy, koledzy?
Tacy wychowawcy często mają uczucia swe pod ręką w kieszonce od kamizelki; wydają je przecież co godzina, na porcje. Ale wtedy nie budziło to w nas jeszcze wątpliwości. Jeden z nas ociągał się wszakże i nie bardzo się kwapił. Był to Józef Behm, grube, dobroduszne chłopaczysko. Potem jednak dał się przekonać, w przeciwnym razie znalazłby się zresztą w położeniu bez wyjścia. Być może wielu jeszcze myślało tak, jak on, ale ostatecznie nikt nie mógł się wyłączyć, gdyż słowem “tchórz” w owych
czasach nawet rodzice chętnie szafowali. Po prostu wszyscy bez wyjątku nie mieli pojęcia o tym, co miało nadejść. Najrozsądniejsi właściwie byli biedni i prości ludzie; wojnę od razu uważali za nieszczęście, podczas gdy lepiej sytuowani nie posiadali się z radości, chociaż właśnie oni powinni byli raczej zdawać sobie sprawę ze skutków. Kaczyński utrzymuje, iż pochodzi to z owego wykształcenia, ogłupia ono. A, co powiada Kat, to dobrze sobie przemyślał. Rzecz dziwna, Behm był jednym z pierwszych, którzy padli. Podczas wypadu otrzymał postrzał w oczy i jako umarłego pozostawiliśmy go w polu. Nie mogliśmy go zabrać z sobą, gdyż w najwyższym pośpiechu musieliśmy wracać. Po południu usłyszeliśmy nagle, jak woła i ujrzeliśmy go pełzającego z daleka. Uprzednio był tylko nieprzytomny. Ponieważ nie widział nic i był oszalały z bólu, nie wykorzystał żadnej osłony, tak że zastrzelono go celnie z tamtej strony, zanim ktokolwiek zdołał doń dotrzeć. Niepodobna, oczywista, kojarzyć z tym Kantorka, bo i cóż stałoby się ze światem, gdy to już chcieć nazywać winą. Istniało już przecie tysiące Kantorków, którzy wszyscy przekonani byli, iż spełniają rzecz najgodniejszą w sposób dla siebie wygodny. Ale w tym właśnie zawarte jest dla nas ich bankructwo. Mieli być dla nas, osiemnastolatków, pośrednikami i przewodnikami do świata tego, co dorosłe, do świata pracy, obowiązku, kultury i postępu, do przyszłości. Niekiedy podrwiwaliśmy sobie z nich i płataliśmy im głupie figle, ale w gruncie rzeczy wierzyliśmy im. Z pojęciem autorytetu, którego byli wyrazem i podporą, w myślach naszych łączyło się większe, wnikliwsze zrozumienie i bardziej ludzkie pojmowanie. Ale pierwszy trup, którego ujrzeliśmy, zniweczył to przekonanie. Zmuszeni byliśmy rozpoznać, iż nasz wiek był uczciwszy niźli ich; górowali nad nami frazesem tylko i zręcznością. Pierwszy ogień huraganowy ukazał nam naszą omyłkę i pod nim to runął pogląd na świat, którego nas nauczali. Podczas gdy oni wciąż jeszcze pisali i gadali, my oglądaliśmy lazarety i umierających; podczas gdy oni uważali służbę dla państwa za rzecz największą, myśmy wiedzieli już, że trwoga śmierci jest większa. Nie staliśmy się przeto buntownikami, ani dezerterami, ani tchórzami - a tymi wyrażeniami szafowano przecież z lekkiej ręki - ojczyznę naszą kochaliśmy zupełnie tak samo, jak oni, a podczas każdego ataku mężnie parliśmy naprzód; ale rozróżnialiśmy obecnie, raptem nauczyliśmy się widzieć. I ujrzeliśmy, że ze świata ich nie pozostało nic. Nagle zostaliśmy straszliwie osamotnieni; i sami jedni musieliśmy sprostać temu. Zanim wyruszymy do Kemmericha, pakujemy jego rzeczy; z pewnością przydadzą mu się w drodze. W lazarecie panuje wielkie ożywienie; jak zazwyczaj cuchnie karbolem, ropą i potem. Do niejednego nawykło się w barakach, ale tu człowiekowi jednakże może zrobić się ckliwo. Wypytując przeciskamy się do Kemmericha; leży w jednej z sal i wita nas słabym wyrazem radości i bezradnego podniecenia. W czasie, gdy był nieprzytomny, skradziono mu zegarek. Müller potrząsa głową.
- Przecie mówiłem ci zawsze, że nie zabiera się z sobą tak drogiego zegarka.
Müller jest nieco niedźwiedzdowaty i uparciuch. W przeciwnym razie nie gadałby, gdyż każdy widzi, że Kemmerich nie wyjdzie już z tej sali. Wszystko to jedno, czy odnajdzie swój zegarek, co najwyżej można by go odesłać do domu.
- Jakże się masz, Franek? - pyta Kropp.
Kemmerich opuszcza głowę.
- Owszem, jako tako - tylko mam takie nieznośne bóle w stopie.
Spoglądamy na jego kołdrę. Noga jego leży pod siatką drucianą, pościel grubo wzdyma się ponad nią. Kopię Müllera w goleń, gdyż on potrafiłby powiedzieć Keminerichowi to, co sanitariusze opowiedzieli nam już poza drzwiami, że Kemmerich nie ma stopy. Noga jest amputowana.
Wygląda okropnie, żółty i ziemisty, w twarzy wystąpiły już te obce linie, które znamy tak dokładnie, gdyż widzieliśmy je setki razy. Nie są to właściwie linie, lecz oznaki. Pod skórą przestało pulsować życie; zostało ono wypchnięte aż po brzeg ciała, od wewnątrz, zwolna, na wskroś przerzyna się śmierć, włada już oczami. Tam oto leży kolega nasz Kemmerich, który niedawno jeszcze smażył z nami końskie mięso i kucał w leju; to jeszcze on, a jednak już nie on, zatarty, niewyraźny stał się jego obraz, jak klisza fotograficzna, na której zrobiono dwa zdjęcia. Nawet głos jego ma chrzęst popiołu. Myślę o tym, jak to odjeżdżaliśmy wtedy. Matka jego, zacna, gruba kobiecina, odprowadzała go na stację. Płakała bez przerwy, twarz jej był nabrzmiała z tego i opuchła. Krępowało to Kemmericha, gdyż ze wszystkich najmniej była opanowana, wprost rozpływała się w tłuszczu i wodzie. Mnie sobie upatrzyła, wciąż na nowo chwytała mnie za ramię i błagała, bym tam, w polu, uważał na Franka. Zresztą miał on istotnie twarzyczkę jakby dziecka i tak miękkie kości, iż już po czterech tygodniach dźwigania tornistra spłaszczyły mu się stopy. Ale jakżeż można uważać na kogo w polu!
- No, teraz pojedziesz do domu - powiada Kropp - na urlop musiałbyś czekać jeszcze co najmniej trzy, cztery miesiące.
Kemmerich potakuje. Nie, patrzeć nie mogę na jego ręce, są jak z wosku. Pod paznokciami tkwi brud okopów, wygląda błękitnie - czarny, jak jad. Przychodzi mi na myśl, że paznokcie te nadal będą rosły, długo jeszcze, widmowe piwniczne latorośle, kiedy Kemmerich od dawna nie będzie już oddychać. Obraz ten widzę przed sobą; zakrzywiają się podobne korkociągom, i wyrastają, i wyrastają, a wraz z nimi włosy na rozpadającej się czaszce, niby trawa na pulchnej glebie, całkiem jak trawa; jakżeż to możliwe?
Müller schyla się. - Przynieśliśmy twoje rzeczy, Franuś.
Kemmerich wskazuje ręką. - Połóżcie je pod łóżkiem.
Müller czyni to. Kemmerich znów rozpoczyna o zegarku. Jakże by go tu uspokoić, nie budząc w nim podejrzenia. Müller zjawia się znów z parą butów lotniczych. Są to wspaniałe angielskie trzewiki z miękkiej, żółtej skóry, sięgające kolan i sznurowane aż do samej góry, pożądana gratka. Müller zachwycony jest ich widokiem, przykłada ich podeszwy do swych własnych, niezgrabnych buciorów i pyta. - Czyż chcesz te buty zabrać z sobą Franuś? Wszyscy trzej myślimy jedno i to sanno: gdyby nawet wyzdrowiał, mógłby używać tylko jednego, a zatem byłyby dlań bez wartości. Ale tak, jak sprawa przedstawia się obecnie, to strata byłaby niepowetowana, gdyby miały tu pozostać - gdyż sanitariusze, oczywista, zwędzą je natychmiast, kiedy on umrze.
Müller powtarza. - Czy nie zechciałbyś zostawić ich tutaj?
Kemmerich nie chce. To najlepszy jego ekwipunek.
- Moglibyśmy je przecie zamienić - proponuje znów Müller - tutaj w polu coś podobnego mogłoby się przydać. - Lecz Kemmerich nie daje się przekonać.
Trącam Müllera w nogę; ociągając się, kładzie piękne buty z powrotem pod łóżko. Gadamy jeszcze o tym i owym, po czym żegnamy się.
- Trzymaj się, Franuś.
Obiecuję mu, że powrócę jutro. Müller także wspomina o tym: myśli o sznurowanych trzewikach i dlatego pragnie mieć się na baczności.
Kemmerich jęczy. Ma gorączkę. Za drzwiami zatrzymujemy jednego z sanitariuszy i namawiamy go, by zrobił zastrzyk Kemmerichowi.
Odmawia.
- Gdybyśmy chcieli każdemu dawać morfinę, musielibyśmy mieć całe beczki.
- Ty pewnie obsługujesz tylko oficerów - powiada nienawistnie Kropp.
Szybko wtrącam się i przede wszystkim na początek daję sanitariuszowi papierosa. Bierze go. Potem zapytuję:
- Czy tobie w ogóle wolno robić zastrzyki?
Jest obrażony.
- Jeśli nie wierzycie, po co mnie pytacie. Wciskam mu jeszcze kilka papierosów do ręki.
- Zróbcie nam tę przysługę.
- No, pięknie - powiada.
Kropp wchodzi wraz z nim, nie dowierza mu i chce asystować. Czekamy za drzwiami. Müller znów poczyna mówić o trzewikach.
- Pasowałyby na mnie jak ulane. W tych kaloszach mam nogi pełne bąbli. Czy myślisz, że przetrzyma do jutra, aż po służbie? Jeśli kiwnie tej nocy, nam diabli wezmą buty.
Albert powraca.
- Wiecie, że jednak zastrzyknął.
- To w porządku - konkluduje Müller.
Powracamy do naszych baraków. Rozmyślam o liście, który będę musiał jutro napisać do matki Kemmericha. Müller skubie trawki i żuje. Nagle drobny Kropp rzuca swego papierosa, rozdeptuje go wściekle, ogląda się z twarzą rozedrganą i błędną, i bełkoce:
- Przeklęte gówno, to przeklęte gówno!
Idziemy dalej długi czas. Kropp uspokoił się, znamy się na tym, to bzik frontowy, każdy podlega mu kiedyś.
Müller pyta go: - Co właściwie napisał ci Kantorek?
Tamten śmieje się. - Że my jesteśmy młodzieżą z żelaza. Wszyscy trzej śmiejemy się podrażnieni. Kropp urąga; jest rad, że może mówić.
- Tak, oto tak myślą oni, tak myślą ci stutysięczni Kantorkowie. Młodzież z żelaza! Młodzież! Każdy z nas nie ma wiele więcej ponad dwadzieścia lat. Ale młodzi? Młodość? Dawno to było. Jesteśmy ludzie starzy.
ROZDZIAŁ 2
Dziwna jest dla mnie myśl, że w domu, w szufladzie biurka leży rozpoczęty dramat “Saul” i stos wierszy. Niejeden wieczór przeminął mi nad tym, prawie wszyscy wreszcie popełnialiśmy coś podobnego: ale stało się to dla mnie tak nierzeczywiste, iż zaledwie mogę to sobie wyobrazić. Od czasu, kiedy jesteśmy tutaj, poprzednie nasze życie jest odcięte, chociaż w niczym nie przyczyniliśmy się do tego. Niekiedy usiłujemy uzyskać pogląd na to i wyjaśnienie, zwłaszcza dla nas dwudziestolatków wszystko jest szczególnie niejasne, dla Kroppa, Müllera, Leera, dla mnie, dla nas, których Kantorek nazywa młodzieżą z żelaza. Ludzie starsi są wszyscy zespoleni silnie z tym, co było uprzednio, mają grunt pod nogami, mają żony, dzieci, zajęcia i interesy, które na tyle już są mocne, iż wojna nie zdoła ich zerwać. My zaś, dwudziestoletni, mamy tylko naszych rodziców, a niektórzy dziewczynę. To nie jest wiele - gdyż w naszym wieku wpływ rodziców jest najsłabszy, a dziewczęta nie są jeszcze najważniejsze. Poza tym nie było w nas przecie tak wiele; trochę rozmarzenia, kilka zamiłowań oraz szkoła; dalej nie sięgało jeszcze nasze życie. A z tego nie pozostało nic. Kantorek orzekłby, iż staliśmy właśnie u progu istnienia. I mniej więcej jest tak w istocie. Nie zapuściliśmy jeszcze korzeni. Wojna uniosła nas jak powódź. Dla tych innych, starszych, jest ona przerwą, mogą myślą przeniknąć poza nią. Ale my zostaliśmy porwani przez nią i nie wiemy, jak się to skończy. Tyle tylko wiemy na razie, iż w szczególny i posępny sposób staliśmy się prostakami, choć smutni bywamy nawet już nie często. Choć Müller pragnąłby mieć buty Kemmericha, to przecie współczuje mu nie mniej niż ktoś, kto z bólu nie ośmieliłby się myśleć o tym. Umie tylko rozróżniać. Gdyby buty mogły się na co zdać Kemmerichowi, bez namysłu, boso, przedarłby się Müller raczej przez drut kolczasty, niźliby miał zastanawiać się, jak je dostanie. Ale obecnie te buty są czymś, co nie ma nic wspólnego ze stanem Kemmericha, podczas gdy Müllerowi mogą się przydać. Czemużby więc Müller nie miał zabiegać o nie, ma przecie do nich większe prawo niźli pierwszy lepszy sanitariusz! Kiedy Kemmerich umrze, wtedy będzie za późno. Dlatego to już teraz Müller ma się na baczności. Zatraciliśmy zmysł dla innych wartości, gdyż są one sztuczne. Tylko fakty są niewątpliwe i ważne dla nas. A dobre buty są rzadkie.
* * *
Dawniej i pod tym względem bywało inaczej. Kiedy pomaszerowaliśmy do powiatowej komendy uzupełnień, byliśmy jeszcze klasą, złożoną z dwudziestu wyrostków, którzy (wielu po raz pierwszy) dali się butnie i wesoło ogolić pospołu, zanim wkroczyli na dziedziniec koszar. Nie mieliśmy wytyczonych planów na przyszłość, myśli o karierze i zawodzie u bardzo niewielu były tylko na tyle określone, iżby mogły zadecydować o formie istnienia: natomiast tkwiło w nas mnóstwo idei niepewnych, które życiu, a także wojnie nadawały w oczach naszych charakter wyidealizowany i niemal romantyczny. Przez dziesięć tygodni ćwiczono nas w rzemiośle wojskowym i w ciągu tego czasu przeobrażono nas gruntowniej niźli przez dziesięć lat uczęszczania do szkoły. Przyuczono nas, że oczyszczony guzik ważniejszy jest od czterech tomów Schopenhauera. Zdumieni naprzód, potem rozjątrzeni i zacięci, a wreszcie zobojętniali, poznaliśmy, iż najważniejszy wydawał się być nie duch, lecz szczotka do butów, nie myśl, lecz system, nie swoboda, lecz rygor. Entuzjastycznie i z dobrą wolą staliśmy się żołnierzami, ale czyniono wszystko, aby nas tych uczuć pozbawić. Po upływie trzech tygodni nie było już dla nas niepojęte, że listonosz opatrzony w naszywki, ma więcej władzy nami, niźli przedtem nasi rodzice, nasi wychowawcy i wszystkie bez wyjątku kręgi kultury od Platona po Goethego włącznie. Naszymi młodymi, czujnymi oczami ujrzeliśmy, iż klasyczne pojęcie ojczyzny naszych nauczycieli realizowało się tu na razie w takim wyrzeczeniu się osobowości, jakiego nigdy nie ośmielono by się żądać od najbardziej upośledzonego ze sług. Oddawanie honorów, stawanie na baczność, ceremonialny marsz, prezentowanie broni, w prawo zwrot, w lewo zwrot, dostawianie stóp z trzaskiem, grubiaństwa i tysiące szykan: inaczej wyobrażaliśmy sobie nasze zadanie i znajdowaliśmy, że do owego bohaterstwa tresuje się nas, jak konie cyrkowe. Ale wkrótce przywykliśmy do tego. Pojęliśmy nawet, że część tych spraw jest konieczna, inna zaś równie zbyteczna. Żołnierz ma w tej mierze wyczulony węch.
* * *
Naszą klasę po trzech i czterech rozdzielono pomiędzy poszczególne kompanie i wespół z fryzyjskimi rybakami, chłopami, robotnikami i rzemieślnikami, z którymi zaprzyjaźniliśmy się wkrótce. Kropp, Müller, Kemmerich i ja dostaliśmy się do dziewiątej drużyny, którą prowadził podoficer Himmelstoss. Uchodził za najgorszą bestię koszarowego dziedzińca, i to stanowiło jego dumę. Mały, krępy facet, który służył niegdyś dwanaście lat, z lisimi, nastroszonymi wąsikami, w cywilu listonosz. Na Kroppa, Tjadena, Westhusa i na mnie uwziął się szczególnie, gdyż wyczuwał nasz skryty opór. Jednego ranka czternaście razy słałem jego łóżko. Za każdym razem na nowo wciąż znajdował coś do przyganienia i zdzierał pościel z powrotem. Pracując dwadzieścia godzin - z przerwami oczywista - smarowałem parę odwiecznych, twardych jak głaz, trzewików tak, iż stały się miękkie, jak masło, a nawet Himmelstoss nie znalazł w nich już nic, co mógłby wytknąć - na jego rozkaz szczotką do zębów wyszorowałem do czysta izbę oddziału. - Kropp i ja, zaopatrzeni w ręczną szczotkę i blachę do śmieci zabraliśmy się do wykonania zlecenia, polegającego na wymieceniu śniegu z dziedzińca koszar, i przetrzymalibyśmy aż do zmarznięcia, gdyby przypadkiem nie pojawił się porucznik, który nas zwolnił, a Himmelstossa zwymyślał od durniów. Skutek był, niestety, taki tylko, że Himmelstoss tym bardziej rozwścieczył się na nas. Przez cztery tygodnie z rzędu każdej niedzieli stałem na warcie i równie długo pełniłem służbę wewnętrzną - w pełnym rynsztunku z bronią, dopóty ćwiczyłem na osypującej się, rozmokłej, zaoranej glebie “Powstań, marsz, marsz” i “Padnij”, póki nie przemieniłem się w bryłę błota i nie zwaliłem się z nóg - w cztery godziny potem zaprezentowałem Himmelstossowi mój mundur wyczyszczony bez zarzutu, wprawdzie rękami zdartymi do krwi; wraz z Kroppem, Westhusem i Tjadenem w ostry mróz, bez rękawic, stałem przez kwadrans “na baczność” z gołymi palcami na lodowatej lufie karabinu, podczas gdy Himmelstoss, czając się, krążył wokół nas i czyhał na najdrobniejszy ruch, by stwierdzić wykroczenie; o drugiej w nocy w koszuli osiem razy zbiegałem z najwyższego piętra koszar na podwórze, ponieważ kalesony moje o kilka centymetrów wystawały ponad brzeg stołka, na którym każdy obowiązany był ułożyć swe rzeczy. Obok mnie biegł podoficer służbowy Himmelstoss i następował mi na palce nóg; - podczas ćwiczeń na bagnety musiałem stale ścierać się z Himmelstossem, przy czym ja miałem ciężką żelazną broń, a on zgrabną drewnianą, tak iż bez trudu mógł poobijać me ramiona w sińce brązowe i błękitne; raz wprawdzie wpadłem przy tym w taką wściekłość, iż rzuciłem się nań ślepo i taki cios wymierzyłem mu w brzuch, że upadł. Gdy zamierzał poskarżyć się, wyśmiał go dowódca kompanii i orzekł, że powinien uważać; znał na wylot swego Himmelstossa i zdawał się nie żałować mu tego wpadunku. Przemieniłem się w celującego wspinacza na szafę; stopniowo uzyskałem dużą doskonałość w zginaniu kolan; drżeliśmy na sam dźwięk jego głosu, ale ten zdziczały koń pocztowy nie dał nam rady. Gdy którejś niedzieli w obozowisku baraków Kropp i ja wlekliśmy na drągu przez podwórze kubły z ustępu, a Himmelstoss, wykrygowany jak z pudełka, gotów do wyruszenia na miasto, akurat przechodził i przystanął przed nami pytając, jakże też podoba się nam nasza robota, mimo wszystko udaliśmy potknięcie i wylaliśmy mu wiadro na nogi. Szalał, ale przebrała się miara.
- Wsadzę was do więzienia - wrzeszczał.
Kropp miał tego dosyć: - Ale przedtem śledztwo, na którym pogadamy.
- Jak wy mówicie do podoficera! - ryczał Himmelstoss - macie bzika? Czekać, aż się was zapyta! Co też wam się zachciewa?
- Rozprawić się z panem podoficerem - powiedział Kropp i palce wyprężył wzdłuż szwów.
Himmelstoss zmiarkował jednakże, co się święci i bez sów ulotnił się. Zanim zwiał, co prawda wrzasnął jeszcze:
- Już ja wam dam szkołę! - ale wszechmoc jego skończyła się. Raz jeszcze spróbował na zaoranej roli: “Padnij”, i “Powstań, biegłem marsz”. Wprawdzie wypełnialiśmy każdy rozkaz, gdyż rozkaz, to rozkaz, musi być wykonany. Ale uskutecznialiśmy go tak powoli, że Himmelstoss wpadał w desperację. Nie śpiesząc się przyklękaliśmy sobie i pochylaliśmy się na rękach; tymczasem on wściekły, dawał już inne zlecenie. Zanim myśmy się spocili, Himmelstoss ochrypł.
Wreszcie zostawił nas w spokoju. Wprawdzie zawsze jeszcze określał nas jako świntuchów. Ale zawarty był w tym szacunek.
Było też wielu przyzwoitych, rozsądniejszych drużynowych, przyzwoici przeważali nawet. Ale przede wszystkim każdy chciał utrzymać tak długo, jak tylko można, wygodny swój posterunek tu, w ojczyźnie, a to udawało się wtedy tylko, kiedy rekrutom dawał szkołę. “Cukał” nas zresztą, kto tylko chciał i nieraz wyliśmy po prostu z wściekłości. Niektórzy z nas pochorowali się z tego. Wolf umarł nawet na zapalenie płuc. Ale sami sobie wydalibyśmy się śmieszni, gdybyśmy trwożliwie dali za wygraną. Staliśmy się twardzi, nieufni, bezlitośni, mściwi, brutalni i tak było dobrze; gdyż brak nam było tych właśnie cech. Gdyby posłano nas do okopów bez tego wyszkolenia, wtedy większość z nas oszalałaby pewnie. W ten zaś sposób byliśmy przygotowani na to, co nas czekało. Nie załamaliśmy się, dopasowaliśmy się: nasze dwadzieścia lat, które niejedno czyniły nam tak ciężkim, były nam pomocą. Najważniejsze jednak było to, iż zbudziło się w nas mocne praktyczne poczucie wspólności, które potem w polu spotęgowało się do najlepszego, co wydała wojna: do koleżeństwa.
* * *
Siedzę przy łóżku Kemmericha. Coraz bardziej i bardziej zanika. Wokół nas jest dużo zgiełku. Nadszedł pociąg szpitalny, wyszukują rannych, którzy mogą przetrzymać transport. Koło łóżka Kemmericha przechodzi lekarz, nawet nań nie spogląda.
- Następnym razem, Franuś - mówię.
Dźwiga się z poduszek na łokciach.
- Amputowano mnie.
- Zatem już wie. Przytakuję i odpowiadam:
- Bądź rad, że tymi razem uszło ci prawie na sucho.
Milczy. Znów mówię: - Franuś, mogły być przecie obie nogi. Wegeler utracił prawe ramię. To o wiele gorsze. Wrócisz wszak do domu. Przypatruje się mi.
- Tak sądzisz?
- Oczywista.
Powtarza.
- Sądzisz?
- Z pewnością, Franuś. Musisz tylko przyjść do siebie po operacji.
Daje mi znak, bym się zbliżył. Pochylam się nad nim, a on szepce:
- Nie wierzę w to.
- Nie gadaj bzdur, Franek, za kilka dni sam się przekonasz. Cóż to takiego: amputowana noga; tutaj łata się całkiem inne rzeczy.
Podnosi jedną dłoń.
- Spójrzże na to, na te palce.
- To skutek operacji. Pakuj tylko w siebie jedzenie, ą wrócą ci siły. Czy macie przyzwoity wikt?
Wskazuje na talerz, który wypełniony jest jeszcze do połowy. Jestem wzburzony.
- Franek, musisz jeść. Jedzenie jest najważniejsze. Przecie jest tutaj całkiem dobre.
Robi gest jakby się opędzał. Po pauzie powiada powoli:
- Chciałem kiedyś zostać nadleśniczym.
- To możesz jeszcze zawsze - pocieszam. - Istnieją teraz wspaniałe protezy, nie zauważysz, że ci czegoś brak. Przyśrubowuje się je do mięśni. Z protezami ręcznymi można poruszać palcami i pracować, nawet pisać. A poza tym coraz więcej robić będą w tej dziedzinie wynalazków.
Pewien czas leży milcząc. Po czym mówi: - Moje sznurowane buty możesz wziąć dla Müllera.
Kiwam głową i rozmyślam, co by mu też powiedzieć kojącego. Wargi jego są jakby wytarte, usta powiększyły się, zęby wystają, jakby były z kredy. Ciało roztapia się, czoło mocniej się uwypukla, kości policzkowe sterczą. Szkielet gra pod skórą. Oczy zapadają się już. Za kilka godzin będzie już po nim. Nie on pierwszy, którego widzę tak: ale wzrośliśmy razem, to jednak jest co innego. Ściągałem od niego wypracowania. W szkole miał na sobie zwykle brązowe ubranie z paskiem, które na rękawach było wyświecone. On jeden spośród nas potrafił wykonać całkowity młynek na trapezie. Włosy przy tym, jak jedwab, opadały mu na twarz. Kantorek był z niego dumny. Ale nie mógł znosić papierosów. Skóra jego była bardzo biała, miał w sobie coś z dziewczyny. Spoglądam na moje buty. Są wielkie i poczwarne, spodnie są w nie wpuszczone; przy powstaniu wygląda się grubo i mocno w tych szerokich nogawkach. Ale gdy idziemy do kąpieli, nagle na nowo znów mamy szczupłe nogi i szczupłe barki. Wtedy nie jesteśmy już żołnierzami, ale niemal chłopcami, nie uwierzono by też, że potrafimy dźwigać tornistry. Dziwny to widok, gdy jesteśmy nadzy; wtedy jesteśmy cywilami i czujemy się niemal nimi. Franek Kemmerich wyglądał w kąpieli drobny i szczupły, jak dziecko. Oto leży tutaj, czemu to? Należałoby cały świat przeprowadzić mimo tego łóżka i powiedzieć: to jest Franek Kemmerich, dziewiętnastoletni, nie chce umierać. Nie pozwólcie mu umrzeć! Myśli moje plączą się. To powietrze z karbolu i zgorzelin skleja flegmą płuca, jest jak lepka miazga, która dławi. Ściemnia się. Twarz Kemmericha blednie, odcina się od poduszek i tak jest wybladła, że prześwieca. Usta poruszają się cicho. Zbliżam się doń. Szepce:
- Jeśli znajdziecie mój zegarek, odeślijcie go do domu.
Nie zaprzeczam. To bezcelowe już. Niepodobna go przekonać. Jest mi strasznie z bezradności. To czoło z zapadniętymi skroniami, te usta, które są już tylko szczęką, ten spiczasty nos! I ta w domu gruba płacząca kobieta, do której muszę napisać. Gdybym choć już ten list miał za sobą. Posługacze szpitalni chodzą wokół z flaszkami i kubłami. Jeden podchodzi, rzuca na Kemmericha badawcze spojrzenie i znów się oddala. Widać, że czeka, zapewne potrzebne jest mu łóżko. Przysuwam się bliziutko do Franka i mówię, jakby to go mogło uratować.
- Być może, dostaniesz się do schroniska wypoczynkowego koło Klosterbergu, Franuś, pomiędzy wille. Wtedy będziesz mógł z okna wyglądać na pola aż po oba drzewa, które, pamiętasz, widać na widnokręgu. Teraz jest najpiękniejsza pora, gdy dojrzewa zboże, wieczorem w słońcu wyglądają wtedy pola, jak masa perłowa. I topolowa aleja nad potokiem, gdzie łowiliśmy cierniki! Wtedy znów będziesz mógł założyć sobie akwarium i hodować ryby, będziesz mógł wychodzić na miasto i nikogo nie będziesz potrzebował pytać o pozwolenie, a nawet będziesz mógł grać na fortepianie, jeśli zechcesz.
Pochylam się nad jego twarzą leżącą w cieniu. Oddycha jeszcze cichutko. Twarz jego jest mokra, płacze. Pięknie się popisałem głupią moją gadaniną.
- Ależ Franuś - obejmuję go za ramię i twarz moją przykładam do jego twarzy.
- Czy chcesz teraz spać?
Nie odpowiada. Łzy spływają mu po policzkach. Mam ochotę je obetrzeć, ale moja chustka jest zbyt brudna. Mija godzina. Siedzę z natężoną uwagą i obserwuję każde jego drgnienie, czy aby nie ma jeszcze czego do powiedzenia. Ach, gdybyż zechciał rozewrzeć usta i krzyczeć. Ale on płacze tylko, głowę odwróciwszy na bok. Nie mówi o swej matce i swym rodzeństwie, nie mówi nic, widocznie jest to już poza nim: jest teraz sam jeden z swym drobnym dziewiętnastoletnim życiem i płacze, gdyż ono go opuszcza. Jest to najbezsilniejsze i najcięższe rozstanie, jakie kiedykolwiek widziałem, chociaż okropne było także u Tjadena. Ten chłop, mocny jak niedźwiedź, nim skonał, wielkim krzykiem wołał matki i trwożnie, za pomocą bagnetu, nie dopuszczał do łóżka lekarza. Wtem Kemmerich jęczy i poczyna rzęzić.
Zrywam się, potykając się wybiegam i pytam: - Gdzie jest lekarz? Gdzie lekarz? - kiedy spostrzegam biały kitel, zatrzymuję go przemocą. - Niech pan idzie szybko, inaczej Franek Kemmerich umrze.
Uwalnia się i pyta stojącego obok posługacza: - Co tam jest? Ten powiada:
- Łóżko 26, amputacja uda.
Ów wrzeszczy grubiańsko: - Skądże ja mam o tym wiedzieć, amputowałem dzisiaj pięć nóg - odsuwa mnie, mówi do posługacza. - Zajrzyjcie no - i gna do sali operacyjnej.
Trzęsę się z wściekłości, gdy idę z sanitariuszem. Ten przypatruje mi się i powiada:
- Jedna operacja po drugiej, od piątej rano - zwariowanie, powiadam ci, dzisiaj, przez jeden dzień znów szesnaście zgonów - twój jest siedemnasty. Z pewnością dojdziemy jeszcze do dwudziestu.
Nagle robi mi się słabo, nie mogę już dłużej. Nie mogę już nawet przeklinać, to bez sensu, chciałbym paść i nigdy już nie powstać. Jesteśmy przy łóżku Kemmericha. Jest martwy. Twarz mokra jeszcze od łez. Oczy są wpółotwarte, pożółkłe, jak stare rogowe guziki.
Sanitariusz trąca mnie w bok.
- Zabierasz z sobą jego rzeczy? Kiwam głową. Mówi dalej:
- Musimy go zaraz wynieść, łóżko jest nam potrzebne. Za drzwiami leżą już w sieni, na podłodze.
Biorę rzeczy i odpinam Kenimerichowi znak rozpoznawczy. Sanitariusz zapytuje o książeczkę żołdu. Nie ma jej. Mówię, że zapewne jest w kancelarii i odchodzę. Poza mną wloką już Franka na płachtę płócienną.
Przed drzwiami, jak wybawienie, odczuwam ciemność i wiatr. Oddycham jak mogę najgłębiej i na twarzy mej czuję ciepłe i miękkie powietrze, jak nigdy dotąd. Myśli o dziewczętach, o kwitnących łąkach, o białych obłokach przelatują mi nagle przez głowę. Stopy me poruszają się naprzód w trzewikach, idę szybciej, biegnę. Żołnierze przechodzą koło mnie, rozmowy ich podniecają mnie, chociaż ich nie pojmuję. Z ziemi emanuje siła, która przesącza się we mnie poprzez podeszwy u nóg. Noc
nasycona jest elektrycznością, front huczy burzliwie i głucho, jak werbel bębnów. Członki mego ciała poruszają się gibko, czuję moje silne stawy, sapię i parskam. Noc - żyję, żyję. Czuję głód większy, niźli tylko z żołądka. Müller stoi przed barakami i wyczekuje mnie. Daję mu buty. Wchodzimy do wnętrza i on je mierzy. Pasują dokładnie. Szpera w swych zapasach i częstuje mnie sporym kawałem kiełbasy. Do tego jest jeszcze gorąca herbata z rumem.
ROZDZIAŁ 3
Przychodzą uzupełnienia. Luki zostają wypełnione, a sienniki w barakach zajęte. Po części są to ludzie starzy, ale przydzielono nami także dwudziestu pięciu najmłodszej rezerwy z polowych zakładów rekruckich. Są młodsi od nas prawie o rok. Kropp szturcha mnie: - Widziałeś tę dzieciarnię? Milcząc potakuję. Walimy się w piersi, dajemy się golić na dziedzińcu, pakujemy ręce do kieszeni, oglądamy rekrutów i czujemy się starymi weteranami. Kaczyński przyłącza się do nas. Wędrujemy sobie przez stajnie i podchodzimy do rezerwistów, którzy właśnie otrzymują maski gazowe i kawę. Kat zapytuje jednego z najmłodszych.
- Pewnie od dawna nie dostaliście nic przyzwoitego do żarcia, co? Ów krzywi się.
- Rano chleb z buraków - w południe jarzynka z buraków, wieczorem kotleciki z buraków z sałatą buraczaną.
Kaczyński pogwizduje zawodowo - Chleb z buraków? Toście mieli szczęście, przyrządzają go już z wiórów. Ale co też myślisz o fasolce, może chciałbyś porcyjkę?
Chłopak czerwieni się. - Tylko mnie nie nabieraj.
Kaczyński odpowiada: - Bierz menażkę.
Idziemy za nim, zaciekawieni. Prowadzi nas do beczki obok jego siennika. Jest rzeczywiście do połowy wypełniona fasolą z wołowiną. Kaczyński stoi przed nią, jak generał i powiada. - Otwórz gębę, chwytaj w garść! Oto hasło Prusaków.
Jesteśmy zaskoczeni. Pytam. - Rany boskie, Kat, skądże ty to masz?
- Pomidor był szczęśliwy, kiedym mu ulżył. Dałem mu za to trzy sztuki jedwabiu spadochronowego. No, musicie przyznać, fasolka na zimno smakuje wcale niczego.
Protekcjonalnie ładuje chłopcu porcję i powiada: - Kiedy zameldujesz się tu następnym razem, w lewej łapce będziesz miał cygaro lub gumę do żucia. Zrozumiano?
Potem zwraca się do nas: - Wy, naturalnie, dostaniecie i tak.
* * *
Kaczyński jest nie do zastąpienia, gdyż posiada szósty zmysł. Wszędzie istnieją tacy ludzie, ale nie miarkuje się tego naprzód. Każda kompania ma takiego jednego lub dwóch. Kaczyński jest najbardziej cwany ze wszystkich, jakich znam. Z zawodu jest, o ile wiem, szewcem, ale to nie ma nic do rzeczy, rozumie się na każdym rzemiośle. Przydaje się być z nim w przyjaźni. My trzymamy z nim sztamę. Kropp i ja, Haie Westhus, również pół na pół należy do tej sitwy. Jest on już raczej organem wykonawczym, gdyż pracuje pod komendą Kata, kiedy trzeba czego dopiąć, gdzie pięści są nieodzowne. Za to ma też swoje korzyści. Wkraczamy na przykład nocą do całkiem nieznanej miejscowości, posępnej dziury, po której zaraz się miarkuje, że jest wyżyłowana do cna. Kwaterą jest mała, ciemna fabryczka, która dopiero co urządzona została w tym celu. Stoją tam łóżka, a raczej szkielety łóżek, kilka drewnianych żerdzi, osnutych drucianą siecią. Druciana sieć jest twarda. Nie mamy koca do podłożenia, nasze własne potrzebne nam są do przykrycia. Płócienne płachty są za cienkie. Kat przygląda się sytuacji i powiada do Haie Westhusa: - Chodź ze mną.
- Przenikają do najzupełniej nieznanej miejscowości. W pół godziny potem są z powrotem, obładowani słomą. Kat znalazł stajnię, a tym samym słomę. Moglibyśmy teraz spać ciepło, gdyby nam ponadto tak straszliwie nie grały kiszki.
Kropp pyta jakiegoś artylerzystę, który dłużej już przebywa w okolicy: - Nie ma tu aby jakiej kantyny?
Ów śmieje się.
- Widział go kto! Nie znajdziesz tu nic. Nawet skórki od chleba.
- Nie ma jakich mieszkańców?
Spluwa.
- Owszem, kilku, ale ci włóczą się sami koło każdego kotła i żebrzą.
To nieszczególne położenie. Musimy tedy ściągnąć rzemyki i czekać do jutra, aż nadejdzie furaż. Jednakże widzę, jak Kat nakłada czapkę, więc pytam.
- Dokądże chcesz iść, Kat?
- Rzucić okiem na sytuację.
- Powolutku i niedbale wychodzi.
Artylerzysta krzywi się drwiąco.
- Rzucaj sobie! A nie złam aby przy tym oka.
Zawiedzeni, kładziemy się i zastanawiamy się, czy nie powinniśmy uszczknąć żelaznych porcji. Ale to za ryzykowne dla nas, usiłujemy więc zdrzemnąć się. Kropp przełamuje papierosa i daje mi połowę. Tjaden opowiada o swej potrawie narodowej, fasoli ze słoniną. Potępia przyrządzanie jej bez cząbru. Przede wszystkim należy jednak gotować wszystko na raz, na miłość Boską, a nie oddzielnie kartofle, fasolę i słoninę. Ktoś warczy, że Tjadena poszatkuje, jak kapustę, jeśli natychmiast nie przestanie. Wreszcie ucisza się w wielkiej izbie. Tylko kilka świec pełga i trzepoce się w szyjkach od flaszek i od czasu do czasu spluwa artylerzysta. Znajdujemy się już w błogiej mgiełce sennej, kiedy otwierają się drzwi i pojawia się Kat. Zdaje mi się, że śnię: trzyma pod pachą dwa bochenki, a w ręku krwawy worek z końskim mięsem. Artylerzyście fajka wypada z gęby. Obmacuje chleb.
- Naprawdę, najrzeczywistszy chleb i to ciepły jeszcze.
Kat nie traci słów po próżnicy. Ma oto chleb, reszta jest obojętna. Jestem przekonany, że gdyby porzucić go na pustyni, sporządziłby w ciągu godziny kolację z daktyli, pieczystego i wina. Powiada lakonicznie do Haiego: - Narąb drew.
Po czym spod munduru wydobywa patelnię, z kieszeni wyciąga garść soli, a nawet kawał słoniny - nie zapomniał o niczym. Haie na ziemi roznieca ognisko. Trzaska poprzez pustą halę fabryczną. Wyłazimy z łóżek. Artylerzysta waha się. Zastanawia się, czy też ma pochwalić, aby i dla niego okroił się jaki kęs. Ale Kaczyński nawet go nie dostrzega, tamten zdaje się być dla niego powietrzem. Tedy klnąc oddala się. Kat zna się na sposobie smażenia koniny, by stała się miękka. Nie wolno od razu kłaść jej na patelnię, wtedy twardnieje. Przed tym trzeba ją zagotować w odrobinie wody. Kucamy wokół z naszymi nożami i napychamy
sobie żołądek. Taki jest Kat. Gdyby któregoś roku w jakiejś okolicy przez jedną tylko godzinę dało się wynaleźć coś jadalnego, dokładnie o tej samej godzinie, jakby z nakazu objawienia, nałożyłby czapkę, wyszedłby wprost przed siebie, niby podług kompasu, i odnalazłby. Znajduje wszystko - kiedy jest zimno, piecyki i drwa, siano i słomę, stoły, krzesła - przede wszystkim zaś żarcie. Jest to zagadkowe, można by uwierzyć, że wyczarowuje z powietrza. Jego wyczynem najbardziej olśniewającym były cztery puszki konserw z homara. Wprawdzie my wolelibyśmy zamiast tego smalec.
* * *
Zwaliliśmy się pokotem po słonecznej stronie baraków. Czuć smołą, latem i zapoconymi nogami. Kat siedzi koło mnie, gdyż lubi gawędzić. Dzisiaj w południe przez godzinę ćwiczyliśmy oddawanie honorów, ponieważ Tjaden niedbale salutował pewnemu majorowi. To Katowi nabiło ćwieka w głowę. Wyraża swe zdanie.
- Zapamiętaj sobie, przegramy wojnę, gdyż za dobrze potrafimy salutować.
Kropp zbliża się, skacząc po bocianiemu, bosy, z zakasanymi spodniami. Kładzie swe wyprane skarpetki na trawie, by wyschły. Kat spogląda w niebiosa, popuszcza i rozmarzony powiada: - Każdy bobik robi smrodzik.
Obaj zaczynają dysputować. Jednocześnie zakładają się o flaszkę piwa, jaki będzie wynik walki napowietrznej rozgrywającej się nad nami. Kat nie daje wyperswadować sobie swego mniemania, które znów, jako stara świnia frontowa, ubiera w rymy:
- Jednaki żołd i żarcie jedno - a wojnę dawno diabli wezmą.
Kropp natomiast jest myślicielem. Proponuje, aby wypowiedzenie wojny było rodzajem święta ludowego z biletami wejścia