Wojcicki Krzysztof - Bajki i basnie gdynskie
Szczegóły |
Tytuł |
Wojcicki Krzysztof - Bajki i basnie gdynskie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wojcicki Krzysztof - Bajki i basnie gdynskie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wojcicki Krzysztof - Bajki i basnie gdynskie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wojcicki Krzysztof - Bajki i basnie gdynskie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Strona 2
Krzysztof Wójcicki
Bajki i baÊnie
gdyƒskie
Ilustracje: Ola Prusinowska
WYDAWNICTWO
Gdynia 2000
Strona 3
Wszystkim Dzieciom,
które wezmà do ràk t´ ksià˝k´ -
z ˝yczeniami szcz´Êcia,
w nowym wieku i nowym tysiàcleciu
autor
Strona 4
OKSYWIE
ysuni´ta w morze g∏owa oksywska spowita by∏a tumanem mg∏y.
„G∏owa oksywska”, jak˝e trafnà nazw´ wybra∏ ktoÊ, kto pierwszy raz
dostrzeg∏ to miejsce z morza. Od strony làdu nie zdoby∏by si´ na takie
spostrze˝enie.
Mo˝e by∏ to któryÊ z dzikich wikingów, morskich rozbójników, przybywajà-
cych d∏ugimi ∏odziami z dalekiej pó∏nocy, mo˝e któryÊ z zapalczywych
Normanów, Jutów, Danów, czy Waregów, którzy organizowali ∏upie˝cze
wyprawy na po∏udniowe wybrze˝a nadba∏tyckich krain?
Oksywska g∏owa wynurza∏a si´ dumnie z morskiej topieli, gdy˝ w czasach, o
których chc´ wam opowiedzieç, a by∏o to naprawd´ bardzo, bardzo dawno temu,
Oksywie by∏o wyspà. Mog∏o wi´c, od strony morza, rzeczywiÊcie wyglàdaç jak
g∏owa. Ale czyja? Wszak g∏owa g∏owie nie równa.
Ws∏uchujàc si´ w pradawnà nazw´ „Oksywie“, ∏atwo spostrzec, ˝e brzmi ona
doÊç obco. Nic dziwnego, gdy˝ jest w∏aÊnie echem skandynawskiej mowy. A w
j´zyku ludów pó∏nocy oznacza g∏ow´ byka.
- Jakiego byka? – zapytacie.
Mo˝e tego, który wyszed∏ z morza na brzeg greckiej wyspy Krety i zosta∏
przez króla Minosa z∏o˝ony w ofierze Posejdonowi, w∏adcy mórz?
A mo˝e w oksywskiej wyspie dostrze˝ono g∏ow´ byka, w którego przemieni∏
si´ Zeus, zakochany w Europie, córce Feniksa, by jà porwaç? A kiedy urodzi∏a
mu dzieci, wszechw∏adny Zeus uczyni∏ z Byka gwiazdozbiór na firmamencie
niebieskim. Do dziÊ jest jednym z dwunastu znaków Zodiaku. A na niebie
mo˝ecie dostrzec t´ konstelacj´, w czasie rozgwie˝d˝onych jesiennych i
zimowych nocy, tak˝e nad Oksywiem.
Najprawdopodobniej jednak, by∏a to g∏owa stolema, olbrzyma z kaszubskiej
krainy, pot´˝nego i silnego, jak byk.
Gdy spa∏ i spokojnie posapywa∏ przez sen, drzewa na ca∏ej wyspie s∏ania∏y si´
od jego podmuchu, oddajàc pok∏on morzu. Ale gdy stolem zaczyna∏ chrapaç,
zrywa∏ si´ sztorm i rozwÊcieczone fale uderza∏y z ka˝dej strony wyspy.
Skandynawowie, którzy napadali na bia∏e brzegi pomorskiej krainy, nie
wiedzieli nic o stolemach. Ba, gdyby znali moc kaszubskich olbrzymów, nie
3
Strona 5
odwa˝yliby si´ podp∏ywaç swoimi d∏ugimi ∏odziami, by napadaç, grabiç i paliç
kaszubskie osady.
Stolemy, olbrzymy obdarzone niezwyk∏à si∏à, mia∏y postaç ludzkà. WysokoÊç
ich cia∏a trudno by∏o objàç ludzkim okiem, gdy˝ w lesie g∏owy ich wystawa∏y
ponad czubki najwy˝szych sosen, a z wód zatoki, wynurza∏y si´ ponad fale.
¸atwo im by∏o wyrywaç drzewa z korzeniami, jakby to by∏y polne kwiatki, bez
trudu te˝ mogli przenieÊç gór´ z miejsca na miejsce, jak worek kartofli. Cenny
torf wydobywany z bagien i mokrade∏, wykorzystywany na Kaszubach jako opa∏,
pochodzi w∏aÊnie z tych wyrwanych drzew.
Stolem móg∏ nawet zdjàç chmur´ z nieba i wycisnàç z niej deszcz, gdy pola
by∏y suche. Lecz tam, gdzie stanà∏ i zostawi∏ Êlad swej pot´˝nej, bosej stopy, nic
ju˝ nie wyros∏o. Dlatego te˝ tak marna i nieurodzajna jest ziemia na Kaszubach,
gdy˝ jà zdepta∏y wielkie stopy stolemów.
Mia∏y stolemy swoje rodziny. ˚y∏y wi´c tak˝e stolemki i ich, chcia∏oby si´
powiedzieç, ma∏e stolemiàtka, które z kolei wyrasta∏y na prawdziwych
olbrzymów.
Ulubionà ich zabawà by∏o rzucanie pot´˝nymi g∏azami. Kto dalej, kto wy˝ej,
na pole, do morza...
A jeÊli g∏az by∏ zbyt ci´˝ki dla stolemka, prosi∏ on swego tat´, by pi´Êcià rozbi∏
kamieƒ na mniejsze kawa∏ki.
Swojà nadzwyczajnà si∏´ zawdzi´czali temu, ˝e jedli koƒskie mi´so i pili
kobyle mleko.
Rybacy spod Oksywia do dziÊ uwa˝ajà, ˝e wszystkie mielizny w zatoce pow-
sta∏y dzi´ki stolemom. Pó∏wyspy natomiast, tak na morzu, jak i na jeziorach, sà
dzie∏em stolemek. One to bowiem, chcàc usypaç swym dzieciom drog´ przez
jezioro, czy przez morze, nabiera∏y piachu do swych wielkich fartuchów i tak,
idàc przez wod´, budowa∏y drog´, sypiàc piasek pe∏nymi garÊciami. A˝ tu nagle
fartuch od ci´˝aru piasku urwa∏ si´ i nie ca∏à drog´ na drugi brzeg, ale kawa∏ek
tylko uda∏o im si´ usypaç.
W ten sposób nie tylko powsta∏ helski pó∏wysep, ale równie˝ pó∏wyspy na
jeziorze Osowskim, Sudomiu, Go∏uniu, czy na Wdzydzach.
Stolemy na ogó∏ unika∏y ludzi i tylko w wyjàtkowych okolicznoÊciach zbli˝a∏y
si´ do ludzkich siedzib. Trzeba powiedzieç, ˝e ludzie bali si´ olbrzymów, które
wi´cej czyni∏y szkody, ni˝ po˝ytku. Nie szkodzi∏y naumyÊlnie. Nie by∏y z∏oÊliwe,
czy zawistne, ale gdy tylko pojawia∏y si´ w wiosce, zamykano czym pr´dzej okna
i drzwi cha∏up, Êciàgano suszàce si´ na palach sieci, by ich przypadkiem nie
porozrywa∏y, a wios∏a ukrywano w zaroÊlach, ˝eby ich przez nieuwag´ nie
po∏ama∏y. Najbardziej jednak obawiano si´ o rybackie ∏odzie, gdy˝ stolemy
ch´tnie wk∏ada∏y w nie, swe pot´˝ne bose stopy, po czym odchodzi∏y w drewni-
anych butach. Wi´c ten, kto zdà˝y∏ zakopaç swe ∏odzie w ziemi, by nie pos∏u˝y∏y
stolemom za drewniaki, móg∏ uwa˝aç si´ za szcz´Êliwca.
4
Strona 6
Kiedy wiosnà przechodzi∏y obok kwitnàcych sadów, jednym oddechem strà-
ca∏y z drzew kwiaty. Jesienià z kolei, od ich dudniàcych kroków, spada∏y z drzew
owoce.
Ród stolemów z czasem wymar∏ doszcz´tnie. Wiele z nich zgin´∏o w walce ze
smokami, zw∏aszcza siedmiog∏owymi, ziejàcymi prawdziwym ogniem, których
pe∏no by∏o w owych czasach na Kaszubach.
Nie wszyscy wiedzà, ˝e to w∏aÊnie stolemom zawdzi´czamy ukszta∏towanie
terenu. Pagórki i wzniesienia, wyspy i pó∏wyspy, g∏azy i pot´˝ne kamienie, to
dzie∏o ich silnych i pot´˝nych ràk.
Zdarzy∏o si´ w pewnej rodzinie, ˝e stary stolem postanowi∏ wydaç za mà˝ swà
jedynà córk´, Ew´. Olbrzymkà by∏a nadzwyczaj okaza∏à. Nosi∏a d∏ugie, jak len
bia∏e w∏osy i uchodzi∏a za najpi´kniejszà stolemk´ na ca∏ej oksywskiej wyspie.
Nie odda jej przecie˝ byle komu. Kandydat na m´˝a Ewy musia∏ wykazaç si´ po
pierwsze si∏à równie wielkà, a dobrze by∏oby, aby jeszcze wi´kszà ni˝ narzec-
zona, po drugie sprytem, a po trzecie pos∏uszeƒstwem. No, bo có˝ to za mà˝,
który nie jest m´˝em pos∏usznym? ˚aden z takiego po˝ytek.
Stolemka Ewa ka˝dy okr´t przep∏ywajàcy po wodach zatoki mog∏a wziàç na
rami´, ale m´˝a wybraç sobie nie mog∏a. Tylko ten móg∏ zamieniç z nià
pierÊcionek, kto g∏az rzuci dalej ni˝ ona.
Jako pierwszy kandydat do r´ki Ewy stawi∏ si´ na oksywskiej wyspie m∏ody
Denga z Oksywskich Piasków. Chudy by∏ i mizernie wyglàda∏.
M∏ody rybak nie raz widzia∏ od wschodniej strony, wybierajàc z sieci szproty,
Êledzie i pomuchle, jak zabawiajà si´ stolemki, ciskajàc do wody wielkie g∏azy.
Kiedy us∏ysza∏, ˝e najpi´kniejsza z nich, Ewa, ma zostaç poÊlubiona temu, kto
dalej rzuci g∏az ni˝ ona, postanowi∏ spróbowaç swoich si∏. No, bo jak to byç mo˝e
dziewczyna silniejsza od ch∏opaka? – myÊla∏ Denga. Jak˝e si´ myli∏.
Uda∏ si´ przeto na oksywskà gór´ i stanà∏ na samym szczycie.
- Kim jesteÊ i po co przybywasz? – us∏ysza∏ pot´˝ny g∏os niewidzialnej postaci,
który spowodowa∏ podmuch, jak przy najt´˝szej wichurze.
- Jestem Denga, z Oksywskich Piasków. Chc´ spróbowaç swych si∏ w zma-
ganiach o r´k´ stolemki Ewy.
Nagle rozleg∏ si´ gromki Êmiech. Denga sàdzi∏, ˝e to nadciàga burza z
piorunami.
- Ha, ha, ha, taka mizerota ma byç m´˝em mojej córki? Ona mog∏a by ciebie
u˝ywaç, jako spinki do w∏osów, albo kolczyka przy uchu. Ha, ha, ha!
Ale poniewa˝ ka˝dy, kto si´ tylko odwa˝y, mo˝e zmierzyç si´ z jej si∏à, wi´c i
ty spróbuj. Widaç, ˝e odwagi ci nie brakuje, zuchwalcze.
Poczu∏, jak ziemia zacz´∏a pod nim dr˝eç. Zbli˝a∏a si´ stolemka Ewa. By∏a
rzeczywiÊcie pot´˝na. Denga pierwszy raz zobaczy∏ olbrzymk´ z bliska.
Ewa schyli∏a si´ nisko i ujmujàc Deng´ w dwa swoje palce, podnios∏a go w
gór´, na wysokoÊç swojej twarzy, by lepiej mu si´ przyjrzeç.
5
Strona 7
- No, có˝. Podobasz mi si´. A najbardziej urocze sà twoje piegi. Ale sam ju˝
teraz chyba rozumiesz, ˝e nasze ma∏˝eƒstwo nie by∏oby szcz´Êliwe.
Ewa wypowiada∏a s∏owo po s∏owie, a Dendze zdawa∏o si´, ˝e to wÊciek∏y
szkwa∏ przesuwa si´ nad rozszala∏ym morzem. Mru˝y∏ wi´c oczy, ledwo ∏apiàc
oddech. Kiedy postawi∏a go z powrotem na ziemi, kr´ci∏o mu si´ w g∏owie, tak
bardzo, ˝e omal si´ nie przewróci∏.
Ród ludzki i ród stolemów nie mogà mieç z sobà nic wspólnego, pomyÊla∏
Denga i nie myli∏ si´, tym razem, w swym sàdzie.
Ale sprytny diabe∏ innego by∏ zdania. Kusy Purtk wymyÊli∏ podst´p. Dobrze
przecie˝ mieç takà silnà, mocnà i odwa˝nà ˝on´, która wszystkiemu poradzi,
wszystkiemu podo∏a, a gdy zajdzie potrzeba, stanie nawet w obronie.
UmyÊli∏ chytry piekielnik, ˝e Ewa nale˝eç b´dzie do niego.
Gdy wgramoli∏ si´ ju˝ na oksywskà gór´, gdzie mieszka∏a urodziwa stolemka
ze swym ojcem i stanà∏ zadyszany na szczycie, wysz∏a mu Ewa naprzeciw.
Z daleka pozna∏a, ˝e to kawa∏ czorta. Postanowi∏a wi´c go przeçwiczyç.
- Stan´ z tobà w zawody, ale przed chwilà zsunà∏ mi si´ pierÊcionek z palca i
potoczy∏ hen, tam na dó∏. Bàdê tak dobry i przynieÊ mi. I diabe∏, zadyszany, nie
mogàc z∏apaç oddechu, chcàc nie chcàc, musia∏ zejÊç z góry na dó∏. PierÊcienia
nie znalaz∏, wi´c wstyd mu by∏o z pustymi r´kami wracaç, a poza tym i tak nie
mia∏by ju˝ si∏y, gdy˝ go zadyszka od piekielnej smo∏y i siarki okrutnie m´czy∏a.
I wtedy ojciec stolemki Ewy wpad∏ w srogi gniew. Zaczà∏ ciskaç ze z∏oÊci
pot´˝ne g∏azy z oksywskiej góry.
- Jak to? Nie wydam córki za mà˝? Mojej jedynej Ewuni? Wszczà∏ takà burz´
i sztorm, ˝e morze cofn´∏o si´ i Oksywie przesta∏o byç wyspà. I tak jest do dziÊ.
Przechodzi∏ w∏aÊnie tamt´dy stolem o pi´knym imieniu Adam i bardzo si´
zdziwi∏, gdy spostrzeg∏, ˝e Oksywie nie jest ju˝ wyspà. Kiedy szed∏ tu wczoraj
Oksywie oblane by∏o wodà morskà dooko∏a.
Dowiedzia∏ si´, ˝e ojciec Ewy postanowi∏ wydaç córk´ za mà˝, ale poniewa˝
kandydaci byli nieodpowiedni, bardzo si´ tym zdenerwowa∏.
- Tylko z takim zamienisz pierÊcionek, który dalej ni˝ ty rzuci kamieniem.
Wniosek wi´c jest prosty. Musisz wyjÊç za stolema. I nie myÊl ju˝ o jakimÊ chud-
erlawym s∏abia-ku. Niech ju˝ oni ryby ∏owià, niech lepiej bronujà ziemi´, którà
my wed∏ug naszej woli b´dziemy kszta∏towaç. My wiemy lepiej, gdzie ma byç
pagórek, a gdzie dolina, gdzie jakim g∏azem rzuciç, a gdzie p∏askie i proste pole
zostawiç.
Us∏ysza∏ te s∏owa olbrzym Adam, który zna∏ Ew´ od dzieciƒstwa.
- Czy˝byÊcie to mnie ojczulku mieli na myÊli? – spyta∏ szczerzàc w uÊmiechu
wielkie bia∏e z´biska.
- A kto wie, kto wie? Musia∏byÊ z mojà Ewunià stanàç w zawody.
- Ile˝ to razy rzucaliÊmy w morze wielkie kamloty, dla zabawy. Âmiechu by∏o
przy tym, co nie miara. I jak si´gn´ pami´cià, zawsze by∏em lepszy.
- Ano, mo˝e i teraz szcz´Êcie uÊmiechnie si´ do ciebie?
6
Strona 8
- Wola∏bym, ˝eby uÊmiechn´∏a si´ do mnie Ewa.
- Czy to aby nie to samo? – spyta∏ udobruchany ojciec.
- To samo, czy nie to samo, to si´ dopiero oka˝e – odpar∏a Ewa, nadchodzàc
niepostrze˝enie. Nieraz z Adamem rzuca∏am g∏azy do wody, wi´c teraz nieco
inne zadanie przed nim postawi´.
- A có˝ to za koncept nowy, Ewuniu? – pyta∏ zaniepokojony ojciec.
- Pr´dzej twojà nie b´d´, Adasiu, a˝ nie przeniesiesz lasu z tego oto pagórka,
w tamtà dolin´. Zas∏ania mi widok na morze.
- Dobrze, z mi∏à ch´cià, odpar∏ Adam, zacierajàc r´ce. Ju˝ si´ bior´ do robo-
ty.
- Patrzcie go, jaki ch´tny! – zauwa˝y∏a z dumà Ewa.
Stolem Adam pracowa∏ do wieczora, a nast´pnie noc ca∏à, a˝ do rana. Sosn´
po soÊnie, buk po buku, brzoz´ po brzozie, grab po grabie przenosi∏, w pocie
czo∏a, w∏asnymi r´koma, z zalesionego pagórka, do zacisznej doliny, przesadza-
jàc drzewa tak, jak ogrodnicy czynià to z kwiatami.
O poranku przenosi∏ mech, zwijajàc jak dywan, a tak˝e wrzosy i paprocie, a
nawet krzaki czarnych jagód i borówek, czerwonych, jak oczy jastrz´bia.
- Gotowe! – krzyknà∏, przyk∏adajàc d∏onie do ust, by g∏os dotar∏ do Ewy i jej
ojca.
- Szybko si´ uwinà∏ – oceni∏ ojciec prac´ Adama. Zuch ch∏opak.
- Ale ja, Adasiu, pr´dzej twojà nie b´d´, a˝ nie pogasisz wszystkich, rozu-
miesz, wszystkich gwiazd na niebie, podczas dzisiejszej nocy.
- Zrobi si´ wówczas ciemno i ˝eglarze pogubià drogi – wtràci∏ ojciec.
- Nic mnie to nie obchodzi. Ma byç tak, jak ja chc´ – krzykn´∏a Ewa zdecy-
dowanym g∏osem i tupn´∏a nogà tak, ˝e ziemia na Oksywiu zadr˝a∏a.
- Dobrze, z mi∏à ch´cià – odpar∏ Adam. Poczekajmy do zmierzchu.
Rozgwie˝d˝one tej nocy niebo, migota∏o tysiàcami gwiazd. Adam nabra∏
powietrze w p∏uca i wspiàwszy si´ na palcach, z ca∏ej si∏y zaczà∏ dmuchaç w
stron´ nieba. Okrutny wicher zerwa∏ si´ natychmiast od jego podmuchu, a
gwiazdy gas∏y, jedna po drugiej, jak Êwieczki na urodzinowym torcie. I choç za
ka˝dym dmuchni´ciem udawa∏o mu si´ zgasiç jakàÊ cz´Êç gwiazd, to i tak wcià˝
jeszcze zostawa∏a ich nieprzebrana moc.
Nie przestawa∏ jednak dmuchaç. Dà∏ z ca∏ych si∏, a˝ poczerwienia∏ od wysi∏ku
i oczy na wierzch mu wychodzi∏y, a gwiazdy wcià˝ Êwieci∏y w innej cz´Êci nieba.
Zgasi∏ ju˝ Wielkà i Ma∏à Niedêwiedzic´. Zdmuchnà∏ Gwiazd´ Polarnà, Wenus i
ca∏à Mlecznà Drog´. Dmuchnà∏ na konstelacj´ Byka i ¸ab´dzia, Or∏a i
Wieloryba. Pogas∏y natych-miast. Na Syriusza dmucha∏ kilkakrotnie, a˝ w koƒcu
przesta∏ Êwieciç. Podobnie by∏o z Koronà Pó∏nocy i Andromedà. Dmucha∏
nieprzerwanie, a wcià˝ najjaÊniej Êwieci∏y Plejady.
Z pomocà przysz∏y mu czarne, nocne chmury. Zas∏oni∏y cz´Êç gwiazd. A
najsilniej Êwiecàce postanowi∏ zas∏oniç czarnà kurtynà nocnych ob∏oków.
7
Strona 9
Si´gnà∏ wi´c swà olbrzymià d∏onià, najwy˝ej, jak móg∏ i zagarnà∏ chmur´,
nasuwajàc jà na Plejady.
Ciemno zrobi∏o si´ na Êwiecie tak, ˝e a˝ sowy zacz´∏y si´ niepokoiç i
trwo˝liwie pohukiwa∏y, tracàc orientacj´.
- Gotowe! – krzyknà∏ resztkami si∏, bo zm´czy∏ si´ okropnie tym dmuchaniem
w rozgwie˝d˝one niebo.
- Ale to jeszcze nie wszystko! – krzykn´∏a stolemka Ewa w ciemnoÊç nocy. O
Êwicie czeka ci´ rzut kamieniem. Ju˝ mój ojciec wybra∏ odpowiedni dla ciebie.
Chyba nie b´dzie za ci´˝ki? – zaÊmia∏a si´ g∏oÊno, budzàc stado nietoperzy.
Pr´dzej twojà nie b´d´, a˝ nie oka˝e si´, ˝e dalej ni˝ ja, rzucisz tym pot´˝nym
g∏azem.
Zaczyna∏o Êwitaç. G∏az by∏ rzeczywiÊcie ogromny. Obok sta∏ mniejszy nieco,
ale z pewnoÊcià bardzo ci´˝ki.
- JesteÊ gotowy? – spyta∏a Ewa.
- Tak – odrzek∏ Adam, okrutnie zm´czony. Jednej nocy przenosi∏em las, och,
drugiej gasi∏em gwiazdy, uff...
- Mam nadziej´, ˝e trzecia b´dzie nocà poÊlubnà, powiedzia∏a zadowolona
Ewa. Adam zaczyna∏ si´ jej podobaç. By∏ uparty, jak jej ojciec.
Oba g∏azy sta∏y nad urwiskiem. Wi´kszy dla Adama, mniejszy dla Ewy. Adam
podszed∏ do kamienia, poklepa∏ go otwartà d∏onià, pog∏aska∏, wreszcie objà∏ sil-
nymi ramio-nami i z wielkim wysi∏kiem oderwa∏ od ziemi.
Przez moment wyglàda∏, jak Syzyf, mà˝ jednej z Plejad, kiedy oburàcz
dêwiga∏ g∏az ponad g∏owà. Zebra∏ resztki si∏ w sobie i cisnà∏ kamieƒ, najmocniej
jak móg∏. Sam ma∏o nie potoczy∏ si´ w dó∏. G∏az lecia∏ jakàÊ chwil´ w powietrzu,
poczym spad∏ na zbocze góry i zaczà∏ toczyç si´, ∏amiàc po drodze zaroÊla i
krzewy. Toczy∏ si´ z impetem, malejàc coraz bardziej w oczach obserwujàcych z
góry.
- Dobry rzut, ch∏opcze – orzek∏ zadowolony ojciec. Zuch z ciebie!
- Zm´czony jestem, si∏ mi brak – t∏umaczy∏ zawiedzionym g∏osem Adam.
- Teraz kolej na mnie – powiedzia∏a Ewa i zbli˝y∏a si´ do kamienia.
- Nie musisz si´ wysilaç – radzi∏ jej ojciec, któremu równie˝ Adam zaczyna∏
si´ podobaç. By∏ pewien, ˝e zostanie m´˝em jego córki.
Tymczasem Ewa stan´∏a ty∏em do urwiska. Pod∏o˝y∏a obie d∏onie pod kamieƒ
i z impetem równym wyrzutni maszyny obl´˝niczej, rzuci∏a g∏az za siebie.
Nie spodziewa∏ si´ tego ani Adam, ani ojciec Ewy.
- A có˝ to za metoda? – dziwili si´ obaj.
G∏az rzucony przez Ew´ wznosi∏ si´ poczàtkowo ku górze, o wiele wy˝ej ni˝
rzucony przez Adama, a nast´pnie pionowo spada∏ w dó∏. Gdy zetknà∏ si´ z
ziemià, zaczà∏ toczyç si´ i nabieraç coraz wi´kszej pr´dkoÊci. Równie˝ ∏ama∏
wszystko, co napotka∏ po drodze. Toczy∏ si´, jak ˝ycie, jak los nieodgadniony.
Wpatrywali si´ w ten p´dzàcy kamieƒ, ojciec z córkà. Co wywró˝y? Jakà
przysz∏oÊç przyniesie? Czy b´dzie gwarantem szcz´Êcia?
8
Strona 10
Kamieƒ toczy∏ si´ z si∏à, jakà nada∏a mu stolemka, sprawna, silna, okaza∏a,
pragnàca m´˝a pozyskaç równie krzepkiego, jak ona.
Kamieƒ Ewy toczy∏ si´ w stron´ Adamowego g∏azu, jakby niewidoczna si∏a
przyciàga∏a oba kamienie do siebie. W koƒcu uderzy∏ w g∏az Adama i zatrzyma∏
si´.
- Mój jest z przodu! Rzuci∏em dalej! – cieszy∏ si´ Adam.
- Mój zatrzyma∏ si´ na twoim! Gdyby go tam nie by∏o, na pewno potoczy∏by
si´ dalej! – oponowa∏a Ewa.
- No wi´c jak to z wami b´dzie? – spyta∏ zaniepokojony ojciec.
- No dobrze, ju˝ dobrze, wyjd´ za niego, ale musi mi obiecaç, ˝e we wszys-
tkim pos∏uszny mi b´dzie – odrzek∏a Ewa, zarzucajàc swe ramiona na szyj´
Adama.
- Obiecuj´, obiecuj´ – przyrzeka∏ uradowany Adam, bioràc swojà przysz∏à
˝on´ na r´ce.
Kamienie ˝yjà d∏u˝ej ni˝ ludzie i stolemy. Oba g∏azy od niepami´tnych cza-
sów sta∏y przy drodze prowadzàcej do wsi Gdynia. A gdy w koƒcu z rybackiej
wioski powsta∏o miasto, ludzie z wdzi´cznoÊci dla tych, którzy je zbudowali,
przeznaczyli owe g∏azy na coko∏y pod pomniki. WczeÊniej nadali tym
kamieniom imiona „Adama” i „Ewy”, na czeÊç pierwszych rodziców, od których
wszyscy pochodzimy.
9
Strona 11
Strona 12
RED¸OWO
zia∏o si´ to naprawd´ bardzo, bardzo dawno temu, kiedy Red∏owo na-
zywano Rad∏owem. Rad∏o zaÊ jako najprostsze narz´dzie rolnicze, zwyk∏y kawa∏
zakrzywionego drewna, uzbrojony w ˝elazne okucie, s∏u˝y∏o do orania ziemi.
Nie odwraca∏o i nie ok∏ada∏o skiby na bok, jak póêniejszy p∏ug, lecz tylko
spulchnia∏o ziemi´, w którà mo˝na by∏o sypaç ziarno.
Zaorane rad∏em miejsce na wynios∏ym wzgórzu, urwiÊcie spadajàcym do mo-
rza, nazwano wi´c Rad∏owem.
Jednak nie pola uprawne, dajàce z∏ote ziarno zbó˝, ani nawet pochy∏e i na-
s∏onecznione zbocza, poroÊni´te winnà latoroÊlà, czy te˝ drzewkami oliwek,
z których t∏oczono oliw´, stanowi∏y o charakterze tego nadmorskiego wzniesie-
nia.
W centrum uwagi tak tubylców, jak i licznych przybyszów by∏a Êwiàtynia
Swaro˝yca, pras∏owiaƒskiego boga s∏oƒca i ognia.
Drewniana budowla z mocnych d´bów i wynios∏ych sosen, sta∏a nad samym
brzegiem urwiska, u stóp którego szumia∏o morze. Od strony wody widoczna by-
∏a z daleka zarówno w dzieƒ, jak i w nocy, gdy˝ wokó∏ Êwiàtyni wznosi∏y si´ wy-
sokie dràgi dêwigajàce pot´˝ne beczki ze smo∏à, p∏onàcà przez ca∏à noc. Ogieƒ
ostrzega∏ sterników i nawigatorów dalekomorskich korabi przed zbli˝ajàcym si´
brzegiem.
Do Êwiàtyni w Rad∏owie przybywali pielgrzymi zarówno drogà morskà, jak
i làdowà. Co dzieƒ na placu przed Êwiàtynià zbiera∏y si´ t∏umy pàtników, by od-
daç czeÊç bóstwu i z∏o˝yç mu nale˝ny ho∏d. Wielu przybywa∏o tu, by poprzez
wró˝by i przepowiednie poznaç w∏asnà przysz∏oÊç.
Wyroczni´ sprawowali kap∏ani, umiejàcy czytaç nieznane losy z dymów
bursztynowego kadzid∏a, popio∏u palonego ziela oraz z ruchu kopyt bia∏ego ru-
maka, specjalnie hodowanego w Êwiàtyni.
Kap∏anów wspomaga∏y m∏ode dziewcz´ta, sk∏adajàce ofiary z barwnych
kwiatów i wonnych zió∏.
Wokó∏ Êwiàtyni rozciàga∏ si´ Êwi´ty gaj, w którym ros∏y stuletnie d´by. Tam
równie˝ odprawiano cz´Êç obrz´dów. Dalej rozciàga∏y si´ pola orne oraz ogrody
winne i oliwne. Tu˝ za nimi domostwa, zagrody i gospodarstwa.
11
Strona 13
Uprawà zbo˝a, winogron i oliwek na u˝ytek Êwiàtyni, zajmowa∏ si´ Radomys∏,
ch∏opak, który doskonale opanowa∏ rzemios∏o rolne i ogrodnicze. Jego rówieÊni-
cy zajmowali si´ hodowlà grochu, bobu, soczewicy, uprawiali wyk´, len, kono-
pie i mak. Jemu powierzono najbardziej odpowiedzialne zadanie.
Talent i jak mówiono, r´k´, Radomys∏ odziedziczy∏ po ojcu Rados∏awie, który
dotàd ch´tnie s∏u˝y∏ radà i doÊwiadczeniem. Radomys∏ od czasów postrzy˝yn,
kiedy jego ch∏opi´ce w∏osy po raz pierwszy spad∏y na ziemi´, wyrwany spod
opiekuƒczych skrzyde∏ matki, przyj´ty zosta∏ do m´skiego grona doros∏ych.
Przyuczany do nie∏atwej pracy siewcy, a nast´pnie oracza, poznawa∏ tajemniczà
moc rodzàcej ziemi.
- Có˝ to za si∏a w niej tkwi, ˝e z ziarna rzuconego w ziemi´ wyrasta k∏os, któ-
ry dêwiga ci´˝ar dziesi´ciu? Jak to si´ dzieje, ˝e jeden krzak winnej latoroÊli,
wyhodowany z ma∏ego ziarenka, nosi ci´˝ar tak wielu dorodnych kiÊci wino-
gron, a ga∏àzki oliwnego drzewka, które wyros∏o z jednej pestki, obsypane sà tak
wielkà iloÊcià oliwek? – pyta∏ samego siebie Radomys∏.
To ziemia – matka rodzi, jak kobieta. A któ˝ jest ojcem? – rozmyÊla∏.
Tak, to on, tylko on, mocny i wszechw∏adny bóg s∏oƒca, Swaro˝yc, który w∏a-
da wschodem i zachodem, nocà i dniem, przyp∏ywem i odp∏ywem oraz wszyst-
kimi porami roku.
I tak Radomys∏ uprawia∏ ziemi´, która dawa∏a plon obfity, co by∏o zas∏ugà bo-
ga Swaro˝yca. Wiadomo, ˝e obfitoÊç p∏odów rolnych zale˝y przede wszystkim od
s∏oƒca.
Radomys∏ by∏ ch∏opcem bogobojnym. Wiedzia∏, ˝e s∏oƒce i ogieƒ sà si∏à nie
do pokonania, wi´c rozumniej by∏o si´ jej poddaç, ni˝ z nià walczyç. S∏oƒce rzà-
dzi∏o dniem, ogieƒ nocà. Ale jedna i druga si∏a mia∏a ˝yciodajnà moc. Blask
s∏oƒca i ognia jednako rozÊwietla∏ mroki, dawa∏ mi∏e ciep∏o, sprawia∏, ˝e to, co
uros∏o dzi´ki s∏oƒcu, mo˝na by∏o przyrzàdziç do spo˝ycia na ogniu.
W Êwiàtyni by∏ prawie codziennie, by dzi´kowaç bóstwu za dar s∏oƒca i pro-
siç o dobrà pogod´.
Do Êwiàtyni zwanej gontynà lub chramem wiod∏a jedna g∏ówna brama. Âcia-
ny ozdobione by∏y wyrytymi w drzewie postaciami zwierzàt i ptaków. W wy˝-
szych partiach wisia∏y rogi jeleni i saren. Jeszcze wy˝ej, tu˝ u spadzistej powa-
∏y, gnieêdzi∏y si´ piskliwe mewy. W g∏´bi, tu˝ pod Êcianà, za którà rozciàga∏ si´
widok na morze, sta∏ ozdobiony szczerym z∏otem drewniany posàg Swaro˝yca.
Do Êwiàtyni przybywali t∏umnie ciekawi przysz∏oÊci wojownicy. W∏adcy wie-
lu krain wysy∏ali tu swoich pos∏ów z pytaniem kierowanym do bóstwa, czy roz-
poczynaç wojn´ ju˝, czy te˝ poczekaç na szans´ pe∏nego zwyci´stwa.
To dla nich kap∏an wyprowadza∏ ze Êwi´tej stajni bia∏ego rumaka, który za
wyroczni´ by∏ poczytywany i przeprowadza∏ go przez kopie, dzidy i w∏ócznie
u∏o˝one na posadzce Êwiàtyni. Je˝eli koƒ przechodzàc przez wojenne narz´dzia,
najpierw prawà nog´ uniós∏ do góry, a potem lewà, uznawano to za szcz´Êliwà
oznak´ i wró˝ono pomyÊlnoÊç w walce.
12
Strona 14
Do Êwiàtyni przybywali pielgrzymi, by dzi´kowaç bóstwu i chwaliç je za
sprawdzone przepowiednie.
Do Êwiàtyni przybywali równie˝ ˝eglarze i kupcy z zamorskich dalekich krain.
Gdy na horyzoncie pojawia∏y si´ czerwone ˝agle, znaç by∏o, ˝e zbli˝ajà si´
obcokrajowcy, uprawiajàcy sztuk´ kupieckà, a nie wojenne rzemios∏o. Wielkie
korabie o smoczych g∏owach, zwykle zatrzymywa∏y si´ przed rad∏owskà mieli-
znà, a za∏oga dostawa∏a si´ na brzeg na ∏odziach, spuszczanych z pok∏adu. Tà
samà drogà w´drowa∏ towar.
Kiedy okaza∏y galar ze zdobionym dziobem w kszta∏cie smoczej g∏owy, spusz-
cza∏ czerwone ˝agle i wyrzuca∏ kotwic´, Radomys∏ przytracza∏ wo∏y do rad∏a, by
spulchniç ziemi´, która przyjàç mia∏a ziarno. Wbi∏ uzbrojony w ˝elazo ostry ko-
niec narz´dzia w ziemi´ i przycisnà∏ ca∏ym ci´˝arem swego m∏odzieƒczego cia-
∏a. Cmoknà∏ przeciàgle, a wo∏y ruszy∏y z miejsca.
Ora∏ pole, wodzàc rad∏em tam i z powrotem, bacznie obserwujàc z góry to, co
dzia∏o si´ w dole, na wodach zatoki. On ora∏ ziemi´ rad∏em, a ˝eglarze orali wo-
d´ wios∏em, sprawiajàc, ˝e ∏odzie mi´dzy korabiem, a brzegiem kursowa∏y ryt-
micznie i miarowo. Morski brzeg zaludnia∏ si´ powoli. Towary uk∏adano bezpo-
Êrednio na piasku i dobijano targu.
Szwedzi jak zwykle przywieêli skóry z reniferów i z fok, a nawet z bia∏ych
niedêwiedzi. Rad∏owianie tradycyjnie wystawiali miód, wosk i bursztyn.
Gwarno i rojno zrobi∏o si´ na brzegu. Dobijano targu i ju˝ po chwili wciàga-
no nowe towary na gór´.
˚eglarze nie omieszkali oddaç pok∏onów bóstwu w Êwiàtyni. Wielu z nich
przyby∏o na rad∏owskà gór´, by z∏o˝yç ofiar´ i zapytaç o w∏asnà przysz∏oÊç.
Kap∏ani mieli pe∏ne r´ce roboty, gdy wró˝ebne kadzielnice zacz´∏y snuç g´-
ste warkocze dymu.
Dzieƒ chyli∏ si´ ju˝ ku zachodowi. Radomys∏ wyprzàg∏ wo∏y i przed udaniem
si´ na spoczynek zamierza∏ wejÊç do Êwiàtyni, by podzi´kowaç bóstwu za pi´k-
ny, jesienny, s∏oneczny dzieƒ. Szed∏ przez Êwi´ty gaj, prosto do Êwiàtynnej bra-
my, gdy na drodze pojawi∏a si´ dziewczyna, ubrana inaczej ni˝ rad∏owianki.
Suknia i buty ze skóry renifera, w∏osy splecione w kilka warkoczy, na czole b∏´-
kitna przepaska oraz okaza∏e korale z okràg∏ych, czerwonych ni to kamyków, ni
to owoców, spowite wokó∏ jej zgrabnej, ∏ab´dziej szyi sprawia∏y, ˝e wyglàda∏a
doÊç wojowniczo, ale zarazem bardzo kobieco.
Powita∏a go uÊmiechem Êmia∏ym, mo˝e nawet troch´ dzikim, ukazujàc nie-
skazitelnà biel z´bów.
- Mam na imi´ Ingrid. Jestem siostrà dowódcy tego ˝aglowca – wskaza∏a g∏o-
wà w kierunku morza.
Radomys∏ wpatrzony w jej b∏´kitne oczy, nie potrafi∏ zebraç myÊli.
- Przyp∏yn´liÊmy ze Szwecji, z Oxelö, a ty...
- Ja... ja mam na imi´ Radomys∏ – odzyskiwa∏ g∏os, próbujàc oprzeç si´ cza-
rowi jej urody. I mieszkam tu, w Rad∏owie.
13
Strona 15
- Tu si´ urodzi∏eÊ? – pyta∏a nadal Ingrid.
- Tak.
- Wyje˝d˝a∏eÊ gdzieÊ? Podró˝ujesz?
- Nie, nie. Uprawiam tu ziemi´, o tam, za gajem.
- Za gajem?
- Tak. To jest nasz Êwi´ty gaj. Rosnà tu bardzo stare drzewa. W koronach tych
drzew mieszkajà dusze naszych zmar∏ych. Âwi´ty gaj otacza Êwiàtyni´ Swaro˝y-
ca.
- I ty w to wierzysz?
- Tak. Tak jest.
- Widzia∏eÊ te siedzàce w koronach drzew dusze?
- Duszy nie widaç.
- Jak czegoÊ nie widaç, to tego nie ma – odpowiedzia∏a zdecydowanie i tup-
n´∏a nogà.
Radomys∏ zastanawia∏ si´ g∏´biej nad jej s∏owami, nie wiedzàc, co ma odpo-
wiedzieç.
- A zapach? Widzia∏aÊ zapach?
- Jaki znowu zapach?
- Na przyk∏ad kadzid∏a, albo kwiatów...
- Tak, kwiaty pachnà... bardzo ∏adnie.
- Zapachu nie widaç, a jest, prawda? Podobnie jest z duszà.
- Sprytnie to wymyÊli∏eÊ. Opowiedz mi coÊ o tym waszym Swa... Swa...
- Swaro˝ycu. Swaro˝yc, to bóg wszechw∏adny. Rzàdzi s∏oƒcem i ogniem.
- KtoÊ go widzia∏?
- Ka˝dy mo˝e go zobaczyç. Wystarczy wejÊç do Êwiàtyni. O, tam, na wprost.
- Chodêmy... zaproponowa∏a z uÊmiechem m∏oda Szwedka i a˝ podskoczy∏a
z radoÊci.
Dopiero teraz spostrzeg∏, jaka jest zgrabna, szybka, zwinna, ochocza i cieka-
wa nowego Êwiata.
- JesteÊ tu po raz pierwszy?
- Tu, w Rad∏owie, tak. Podró˝owa∏am z bratem ju˝ par´ razy do po∏udniowych
brzegów Ba∏tyku, ale tutaj jeszcze nie by∏am. Podoba mi si´ tu. I ty te˝ mi si´ po-
dobasz. Przypomnij mi swoje imi´.
- Radomys∏.
- Ale˝ tu ludzi. Ile dymu. Nic nie widz´.
- Podejdêmy bli˝ej.
Zacz´li przeciskaç si´ przez t∏umy sk∏adajàce ofiary. Radomys∏ szed∏ przo-
dem, bo zna∏ dobrze przestrzeƒ Êwiàtyni. Ingrid schwyci∏a go za r´k´, ˝eby si´
nie zgubiç. Stan´li wreszcie przed obliczem Swaro˝yca. Kap∏an o d∏ugich, za-
czesanych do ty∏u w∏osach, w bia∏ej, niewieÊciej szacie, intonowa∏ pieʃ, dosy-
pujàc bursztyn do kadzielnicy. Wspomagajàce go dziewcz´ta, w nieskazitelnej
14
Strona 16
bieli p∏óciennych sukien, unosi∏y w gór´ zielone ga∏àzki oliwne i porusza∏y si´
w rytmicznych plàsach.
- To jest wasz bóg? – spyta∏a Ingrid.
- To jest Swaro˝yc.
- Dlaczego ma takie wielkie, z∏ote oczy?
- ˚eby widzia∏ wszystko, co si´ tutaj dzieje.
- To znaczy, ˝e nas te˝ widzi?
- Tak. I s∏yszy.
- Wyglàda, jak umar∏y.
- On wieczny jest, jak s∏oƒce i ogieƒ.
- Nie wierz´. Od kiedy umar∏ mój ojciec, wiem, ˝e nic nie jest wieczne.
- Mylisz si´ – wyszepta∏ Radomys∏. Dusza jest wieczna.
- Poka˝ mi drzewo, na którym skry∏a si´ dusza mego taty, bo bardzo za nim
t´skni´.
- Musisz poszukaç sama, tam u was, w Oxelö. Kim by∏ twój ojciec?
- Dowodzi∏ okr´tem. W∏adz´ po nim przejà∏ mój przyrodni brat.
- Wi´c kiedy wrócisz tam, skàd przyby∏aÊ, poszukaj jego duszy wÊród wierz-
cho∏ków nadmorskich drzew. Na pewno mieszka w koronie jakiegoÊ d´bu i cze-
ka na wasz szcz´Êliwy powrót, wpatrujàc si´ w morze. Chyba, ˝e...
- Chyba, ˝e co?
- Chyba, ˝e wierzycie, ˝e dusze po Êmierci zamieniajà si´ w mewy.
- W mewy?
- Tak. I fruwajà ca∏ymi stadami, by nie odczuwaç przygn´biajàcej samotnoÊci.
- Co ty mówisz?
- S∏ysza∏em od tutejszych kap∏anów, ˝e za morzem ˝yjà ludy, których dusze
po Êmierci zamieniajà si´ w ptaki. JeÊli by∏a to dusza sprawiedliwa, ptak jest bia-
∏y, jak mewa lub go∏àb, ale jeÊli by∏a to dusza grzeszna, zamienia si´ w ptaka
czarnego, jak wrona lub kruk.
- Mój tato... by∏ nadzwyczaj dobrym cz∏owiekiem. Bardzo mnie kocha∏. I ja ko-
cha∏am go nad ˝ycie. Wszyscy bardzo go lubili. Ca∏a za∏oga. Dlatego nasz korab
nosi jego imi´ – “Ladis”.
Wiesz... Ingrid zmarszczy∏a czo∏o, usilnie coÊ sobie przypominajàc, on pier w-
szy pokaza∏ mi s∏oƒce. Mówi∏, ˝e nie ma wi´kszej si∏y na Êwiecie. Razi∏o mnie
bardzo, ale patrzy∏am w t´ p∏onàcà kul´.
- Na pewno zna∏ Swaro˝yca.
- Pami´tam, jak st∏uk∏am kiedyÊ, przez nieuwag´, drogocennà szklanà waz´.
Wiedzia∏am, ˝e wyrzàdzi∏am wielkà szkod´, ale on nie gniewa∏ si´, ani nie krzy-
cza∏. Wzià∏ jeden kawa∏ek szkie∏ka, potrzyma∏ je nad p∏onàcym ogarkiem, a˝
przyciemnia∏o, po czym zawo∏a∏ mnie i powiedzia∏:
- Patrz przez nie na s∏oƒce. Nie b´dzie ci´ raziç.
Odtàd obserwowa∏am s∏oƒce przez przyçmione szk∏o. Patrzy∏eÊ kiedyÊ w ten
sposób?
15
Strona 17
- Nie.
- Wyglàda, jak z∏ote oko Swaro˝yca.
Do g∏osu kap∏ana, zawodzàcego pieʃ chwalebnà na czeÊç bóstwa do∏àczy∏o
g∏uche dudnienie kotlarzy, wystukujàcych taneczny rytm.
- Co to? – spyta∏a Ingrid. Czy˝by zbli˝a∏a si´ burza?
- To dêwi´ki b´bnów. Za chwil´ w Êwi´tym gaju rozpocznie si´ ofiarny taniec,
na czeÊç Êwi´tego ognia.
- B´dziemy taƒczyç?
- JeÊli chcesz okazaç swà wdzi´cznoÊç blaskowi ognia, który daje ciep∏o i roz-
Êwietla mrok, chodê!
Wyszli z zadymionej Êwiàtyni, na Êwie˝e, pachnàce jesiennym morzem po-
wietrze, o lekko s∏onawym smaku. By∏a noc. Niebo migota∏o tysiàcem gwiazd,
jakby w ciemnym oceanie przep∏ywa∏y ∏awice migocàcych ryb.
- Spójrz – Ingrid podnios∏a oczy ku niebu, odchylajàc g∏ow´. Radomys∏ móg∏
teraz dok∏adnie przyjrzeç si´ jej czerwonym koralom. To nie by∏y kamienie, ani
szk∏o. Okràg∏e, regularnych kszta∏tów czerwone paciorki, wyglàda∏y, jak maleƒ-
kie jab∏uszka.
Patrz tam, na gwiazdy. Te korale, to zwyk∏a jarz´bina. Nie myÊlisz, ˝e ka˝da
taka gwiazda mo˝e byç duszà zmar∏ego?
- Jarz´bina?
- Gwiazda! Tu na ziemi gaÊnie ˝ycie cz∏owieka, a tam, na niebie zapala si´ je-
go gwiazda.
- Nie, nie... JeÊli dok∏adnie przyjrzysz si´ niebu, zw∏aszcza teraz, jesienià, za-
uwa˝ysz, ˝e niektóre gwiazdy spadajà.
- I to w∏aÊnie mogà byç dusze niesprawiedliwe. Spadajà z nieba i gasnà na
dnie morza. A pozosta∏e Êwiecà. Âwiecà, jak oczy Swaro˝yca.
Weszli do Êwi´tego gaju i poddali si´ tanecznym rytmom na czeÊç ognia.
W Êrodku gaju p∏onà∏ Êwietlisty stos, a dooko∏a rytmicznie falowa∏ t∏um wielbià-
cy jasnoÊç. Wszyscy podnosili r´ce i ko∏yszàc si´ na boki w rytm uderzeƒ b´bna,
co pewien czas, przy mocniejszym uderzeniu, sk∏adali g∏´boki pok∏on.
Po chwili do ogniska dotar∏a procesja wychodzàca ze Êwiàtyni. Prowadzili jà
kap∏ani, w towarzystwie dziewczàt, wymachujàcych ga∏àzkami oliwnymi. Po
chwili ga∏àzki znalaz∏y si´ w Êwi´tym ogniu. Rozleg∏y si´ okrzyki uwielbienia,
wydawane na czeÊç boga s∏oƒca i ognia.
- Musz´ ju˝ wracaç. Odprowadzisz mnie?
- Tak. Znam najkrótszà drog´ na brzeg.
D∏ugo sta∏ nad spokojnà, morskà wodà, w której, niczym w wielkim lustrze
odbija∏y si´ gwiazdy. Dopiero, kiedy us∏ysza∏ has∏o “Ladis”, zrozumia∏, ˝e ∏ódê
dotar∏a do statku. Pow´drowa∏ wi´c na gór´.
Nast´pnego dnia Ingrid wyda∏a mu si´ jeszcze pi´kniejsza. Âwie˝a, obiecu-
jàca, uÊmiechni´ta. Ten jej zniewalajàcy uÊmiech, uderza∏ prosto w jego m∏o-
dzieƒcze serce.
16
Strona 18
- Có˝ to za dziewczyna? – pomyÊla∏. Dlaczego musi wracaç gdzieÊ za morze?
Mog∏aby przecie˝ zostaç tu. S∏oƒce jest wsz´dzie. Tak samo wschodzi i zacho-
dzi tam, w dalekiej Szwecji, jak i tu w Rad∏owie. Wiec... mo˝e...
- DziÊ wyruszamy do Okselö. Wracam do mamy i sióstr. St´skni∏am si´ za ni-
mi. Tyle dni w podró˝y... Czemu jesteÊ smutny?
- Smutny? Nie, tylko myÊl´...
- O czym?
- Czy jeszcze kiedyÊ ci´ zobacz´?
Spojrza∏a mu g∏´boko w oczy.
- Teraz, kiedy ci´ pozna∏am i pozna∏am twojà wiar´ i wiar´ twoich przodków,
kiedy wiem, gdzie mieszkajà dusze zmar∏ych i kiedy wiem, gdzie odnaleêç mo-
g´ dusz´ mego taty, czuj´ si´ bardzo blisko zwiàzana z tobà i z tym pot´˝nym
wzgórzem. I jeÊli nawet ja nie zawitam w te strony, to przecie˝ ty b´dziesz móg∏
przyp∏ynàç do nas. I uÊmiechn´∏a si´ tak przyjaênie i szczerze, ˝e uwierzy∏ w jej
s∏owa.
- Patrzysz wcià˝ na moje korale. Mówi´ ci, ˝e to zwyczajna jarz´bina, jakiej
pe∏no na naszym brzegu. Chcesz? Podaruj´ ci je. Na pamiàtk´.
Wyciàgn´∏a r´ce za g∏ow´, odpi´∏a naszyjnik i nie wiele si´ zastanawiajàc, za-
∏o˝y∏a go na szyj´ Radomys∏a.
- NoÊ je. Na szcz´Êcie. ˚egnaj.
A kiedy odprowadza∏ jà do ∏odzi spyta∏a:
- Chcia∏byÊ, ˝eby kiedyÊ – kiedyÊ nasze dusze zamieszka∏y razem na jednym
drzewie?
- Chcia∏bym.
- Naprawd´?
- Tak.
Zmru˝y∏a lekko oczy i uÊmiechn´∏a si´. Delikatnie przesun´∏a d∏onià po jego
policzku. Nast´pnie otwartà d∏oƒ przy∏o˝y∏a do serca.
Patrzy∏ jak wsiada∏a do ∏odzi i stara∏a si´ zajàç miejsce na rufie. Odp∏ywa∏a
stojàc. Patrzy∏a w jego stron´. On macha∏ jej na po˝egnanie, stojàc na brzegu,
a ona stojàc w ∏odzi, przy∏o˝y∏a obie d∏onie do piersi. Po chwili spostrzeg∏, ˝e jej
palce tworzà kszta∏t serca.
Gdy wróci∏ na gór´, za∏oga wciàgn´∏a ju˝ czerwone ˝agle i korab z wolna
obiera∏ kurs na pó∏noc.
Radomys∏ dotknà∏ d∏onià korali.
- „Ja-rz´-bi-na” – sylabizowa∏, jakby to by∏o zakl´cie. Ile˝ tajemnicy kryje si´
w tej nazwie? – zastanawia∏ si´, przywiàzujàc wo∏y do rad∏a.
Wbi∏ ostrze w ziemi´, cmoknà∏ na wo∏y i zaczà∏ oraç.
Nie spostrzeg∏, kiedy podczas zmagaƒ z wo∏ami ciàgnàcymi rad∏o, p´k∏ jarz´-
binowy naszyjnik na jego szyi, mokrej od potu. Rozsypa∏y si´ czerwone kulecz-
ki jarz´biny po zaoranej rad∏owskiej ziemi. Gdy spostrzeg∏, ˝e nie ma naszyjni-
ka, by∏o ju˝ za póêno.
17
Strona 19
Zmartwiony, spojrza∏ na morze, ale korab o czerwonych ˝aglach zniknà∏ ju˝
za horyzontem, jak czerwone owoce jarz´biny znik∏y pod ziemià.
Posmutnia∏ i spos´pnia∏ na d∏ugo. Nie cieszy∏y go ani udane zbiory winogron,
ani nadzwyczajny w tym roku urodzaj oliwek.
Dopiero, gdy wiosnà Êniegi z rad∏owskich pól zliza∏y ciep∏e promienie s∏oƒca,
spostrzeg∏ na zieleniejàcym polu jakieÊ dziwne roÊliny, wróci∏a mu ch´ç do ˝y-
cia. Z poczàtku wzià∏ je za chwasty, ale silne ∏odygi wskazywa∏y, ˝e to roÊliny
szlachetne. Przesadzi∏ je na brzeg pola, pod lasem. Ros∏y szybko, okrywajàc si´
listowiem.
Jak˝e wielka by∏a jego radoÊç, gdy póênym latem, dostrzeg∏ mi´dzy listkami
tych tajemniczych roÊlin ma∏e, czerwone kuleczki.
- To jarz´bina! – wykrzyknà∏ radoÊnie.
Zerwa∏ par´ ga∏àzek i podà˝y∏ do Êwiàtyni, by z∏o˝yç je w ofierze bóstwu i by
jednoczeÊnie zapytaç o w∏asnà przysz∏oÊç. Nigdy tego jeszcze nie robi∏, ale te-
raz nie móg∏ pohamowaç pragnienia.
Kap∏an po∏o˝y∏ ga∏àzki jarz´biny przed posàgiem Swaro˝yca. Kilka ma∏ych,
czerwonych kuleczek wrzuci∏ do kadzielnicy. Po chwili odwróci∏ si´ i wypowie-
dzia∏ prorocze s∏owa:
- Odtàd ju˝ nie ziemi´ rad∏em, ale morze wios∏ami oraç b´dziesz. Czeka ci´
d∏uga, zamorska podró˝.
Zrozumia∏ Radomys∏ s∏owa wyroczni. Pok∏oni∏ si´ bóstwu, z wdzi´cznoÊci za
szcz´Êliwe proroctwo.
A czerwona jarz´bina poros∏a z czasem rad∏owskie wzgórze tak obficie, ˝e
i dziÊ wydawaç si´ mo˝e, jakby na jego stromych zboczach w wielu miejscach
p∏onà∏ prawdziwy, Êwi´ty ogieƒ.
18
Strona 20
OB¸U˚E
zia∏o si´ to w czasach, kiedy dla grodu warownego na Oksywiu, oko-
liczne wioski wykonywa∏y rozmaite us∏ugi. By∏y takie, które dba∏y o ˝ywnoÊç,
tak roÊlinnà, jak i zwierz´cà, by∏y takie, których zadanie polega∏o na dostarcza-
niu bitnego ˝o∏nierza, wreszcie by∏a i taka wieÊ, która dla tego ˝o∏nierza-wojaka
szykowa∏a broƒ. Có˝ to by∏a za broƒ w owych czasach? Prosta, r´czna, wymaga-
jàca u˝ycia ludzkich mi´Êni, sprytu i szybkoÊci. Dzidy, kopie, oszczepy, ∏uki i ku-
sze wymagajàce strza∏, no˝e, topory bojowe i miecze. Jednym s∏owem broƒ dla
wojów ksià˝´cej dru˝yny. Tako˝ i uzbrojenie: tarcze i he∏my.
Produkcja broni, jak i uzbrojenia wymaga∏a surowca, o który wcale nie by∏o
tak ∏atwo. Wymaga∏a bowiem ˝elaza. Groty strza∏ i oszczepów, kopii i dzid, topo-
ry i miecze, nie mówiàc o tarczach i zbrojach, wymaga∏y kutego w ogniu ˝elaza.
Skàd ogieƒ? Wiadomo. Hubka i krzesiwo, par´ iskier i p∏omieƒ ju˝ gotowy. Ale
˝elazo? Skàd wziàç ˝elazo? OczywiÊcie z przetopionej rudy, ka˝dy to wie. A ru-
da? Skàd wziàç rud´? Z ziemi, ma si´ rozumieç, z ziemi, która wiele skarbów
kryje w swoim wn´trzu. Ale gdzie jej szukaç? Gdzie i jak?
Otó˝ wyobraêcie sobie, ˝e u stóp k´py, która dêwiga∏a oksywskie grodzisko,
wokó∏ samego klifu uda∏o si´ natrafiç na z∏o˝a ∏ugu, czyli czerwonawego, ruda-
wego bagna, skàd mo˝na by∏o wydobywaç surowiec przeznaczony do dalszej ob-
róbki w specjalnych, choç prymitywnych piecach, zaopatrzonych w miechy, dy-
miàcych okrutnie, zwanych z tej przyczyny dymarkami lub dymówkami, jak wo-
licie.
Wypalano w nich rud´ i otrzymywano ˝elazo, s∏u˝àce bezpoÊrednio do pro-
dukcji zbrojnego or´˝a.
Wydobywaniem ∏ugowatej, czerwono-rdzawej substancji z ziemi, zajmowa∏o
si´ kilku Êmia∏ków. Nie wielu posiada∏o dymarki.
Jednym z najÊmielszych poszukiwaczy ∏ugu by∏ Kuba, syn Janucha, który jak
nikt inny potrafi∏ rozpaliç w dymarce tak silny ogieƒ, ˝e z rudawego ∏ugu srebr-
nymi ∏zami kapa∏o ˝elazo. Kuba, jego jedyny syn kopa∏, szuka∏, tropi∏ czerwieƒ
ziemi, z ∏opatà w r´ku, z ró˝nym skutkiem. Oj, ró˝nym. Czasem dzieƒ, czasem
tydzieƒ up∏ywa∏ na niczym, czasem zaÊ od razu znajdowa∏ miejsce ˝elazonoÊne,
ku radoÊci ojca i rodziny, matki Lucyi i siostry Kachny.
19