MEICHIOR WANKOWICZ STRZĘPY EPOPEI SZPITAL W CICHINICZACH STRZĘPY EPOPEI OPOWIADANIA Twardy był los legionistów, lecz stokroć twardszy i boleśniejszy był los wojsk polskich, tworzonych na terenie Rosji.' Legioniści, bądź co bądź, cierpieli, walczyli, umierali na ziemi ojczystej, byli w ciągłym zetknięciu ze swoją społecznością, dzielili z nią rozpacze, nadzieje, chwile triumfu i upadku... Wspólność przeżyć potęgowała upojenie zwycięstwami, a osłabiała ciężar klęsk. Wojska polskie na Wschodzie były zupełnie sieroce, osamotnione, od- dzielone żelaznym murem podwójnego frontu, oraz olbrzymimi przestrze- niami, lasami, stepami, górami od serc drogich, sumień bliskich i braterskiego poparcia... Dość zajrzeć do skromnej, prostej, rzeczowej książki podpułkow- nika H. Bagińskiego, żeby zrozumieć jakie straszne dramaty przeżywały te pułki polskie, gwałtem niegdyś wcielane w rosyjskie szeregi, z niezmiernym wysiłkiem następnie od nich oderwane, przepojone tęsknotą do kraju, do rodzin, wstrząsane obawą o los łupionej i palonej Ojczyzny a jednocześnie rzucane i zalewane wciąż, niby szczapy rozbitego okrętu, potwornymi ' wichr zyskami krwawej rosyjskiej burzy, wstrętnej i obcej Polakom... Mała książeczka pana Melchiora Wańkowicza daje króciuchne i wstrze- mięźliwe opisy tych przeżyć straceńczych. Są to niezmiernie żywe obrazy osób i zdarzeń skupiających w sobie nieraz charakterystykę całych okresów. Dzięki przenikającemu je gorącemu uczuciu, bezwzględnej szczerości, pros- tocie, prawdzie oraz świetnej barwności stylu, opowiadania te, pomimo ich [przyp. red.:] W wydaniu I z 1923 r. przed opowiadaniem, zatytułowanym W noc. z 21 na 22 maja zamieścił Wańkowicz następujący tekst: "Pierwszy Korpus Wschodni - zwany popularnie Korpusem generała Dowbora - zaczął formować się jesienią roku 1917 w myśl uchwal ogólnego zjazdu wojskowych Polaków - jako zaczątek polskich sil zbrojnych, mających skupić wszystkich polskich żołnierzy. Formacja ta, tworzona w imię politycznego hasła - czynnej walki po stronie koalicji przeciw Niemcom - ściągnęła na siebie bolszewickie zamachy. Tamę walkom polsko-bolszewickim, które w styczniu i lutym 1918 przeis- toczyły się w regularną wojnę, położyło wkroczenie Niemców, z którymi generał Dowbor podpisał umowę, gwarantującą Korpusowi określone terytorium w widłach Dniepru i Berezyny, jako bazę postoju i wyżywienia pod własnym, polskim, cywilnym zarządem. Tę idyllę bez przyszłości zakończył, jak nietrudno było przewidzieć, niemiecki rozkaz rozbrojenia, ubrany w formę "umowy" z generałem Dowborem z dnia 21 maja roku 1918, na której podstawie Korpus stał się składową częścią 10. Armii niemieckiej." 7 szkicowości, robią silne wrażenie. Każde z nich może być rozwinięte w powieść lub dramat. Każde z nich budzi na przemian ból, dumę lub wstyd... I, zaiste, miejscami to już nie "Strzępy" mało znanej "Epopei", lecz są to strzępy naszych własnych serc, ociekających jeszcze żywą krwią, omywanych łzami żalu po cieniach tych, co się zhańbili lub na wieki odeszli w zaświaty... Cała skala bojowej duszy polskiej odbita w tych opowiadaniach, poczynając od zuchwałości i geniuszu nowych Kircholmów, aż po niziny Pilawców i Żółtych Wód... Niektóre sceny są jak gdyby wierną kopią obrazów z trzydziestego roku... Dość przeczytać karty - opisujące szare szeregi żołnierzy, oczekujących wytrwałe a nadaremnie, w noc ciemną i zimną z bronią u nogi na rozkaz walki z Niemcami... Dość wżyć się nieuprzedzonym sercem w samobójstwo porucznika Gielniewskiego, dość wniknąć w znaczenie fatalnego zawahania się ówczesnego Kordiana, pułkownika Bartny, dość posłuchać kazuistyki niektórych wodzów i oficerów, aby zrozumieć jak bliską jest w swej psychologii kapitulacja Korpusu generała Dowbora-Muśnickiego do oddania, pełnej gorączkowej bojowości. Warszawy Moskalom w 1831 roku przez generała Krukowieckiego... Stało się... Nie wyzyskano momentu, nie "kopnięto w szklany dzwon niewoli nad Polską", nie napadnięto w chwili decydującej dla losów świata "na chybki, wątły, rozciągnięty od morza do morza front landwery niemieckiej"! (s. 71). Jakże inaczej wyglądałyby wówczas punkty Traktatu Wersalskiego, tyczące się Polski!... Oszczędzono by Ojczyźnie morza krwi, cierpień i bolesnych wysiłków... I... nie miałby czelności pastor niemiecki w kazaniu nad Berezyną powiedzieć o rozbrojonym korpusie, że "to byli żołnierze, którzy nie mieli honoru"! (s. 97). Stafo się!... Spłonęła na marne śmiertelna ofiarność prostych dusz żołnierskich, pozostawiając jeno przykry czad marnych marności przy- krytych wielkością... tytułu! Takie wspomnienia długo palą, niby nie zasłużony policzek, oblicze tych "innych", umiejących cenić na świecie "inne" rzeczy ponad życie i dobrobyt, których sylwetki autor również w tej samej książce podaje... Wieczny dramat ludzkiego współżycia! WACŁAW S IERO SZEWSKI 26 kwietnia 1923 r. PRZEDMOWA Do tego trzeciego wydania, ukazującego się w dwanaście lat po pierwszym i w osiem lat po drugim, dodałem trzy następujące opowiadania: Związek Broni, Ostatnie słowo i Rozkoszna pała. Ostatnie słowo mogłem zamieścić dzięki uprzejmości pani Natalii Włochówny, która je znalazła w papierach po śp. Czesławie Zawistowskim. Rozkoszną pałę zamieszczam w tej książce z najwyższą niechęcią: myślę jednak, że troska o poziom książki' winna ustąpić przed obowiązkiem poinformowania czytelnika, który czytając o psychologii związkowców, powinien zajrzeć i w psychologię, z którą związkowcy walczyli. Wreszcie opowiadanie Związek Broni stało się dla samego autora niespodzianką. Było zaczęte jako przedmowa do 3. wydania tej 'książki, a rozrosło się w oddzielny rozdział Strzępów epopei. Widać najważniejsze rzeczy jest mówić najtrudniej i widać wymagają perspektywy lat. Jestem wzruszony, myśląc o tych cichych i nieznanych ludziach, którzy pracowali ze Związkiem Broni, i którym dane było w pewnej chwili dziejów pochwycić z rąk legionowych sztafetę. Panu majorowi Wacławowi Lipińskimu dziękuję za przypisy. MELCHIOR WANKOWICZ POLEGŁYM ZWIĄZKU BRONI I POW-^ WSCHÓD I. LEGIONOWA SZTAFETA OPOWIADANIE PASIKA1 Pamięci WŁADYSŁAWA PASIKA strzelca II Brygady Karpackiej 2. Pułku 10. Kompanii, w Korpusie generała Dowhora strzelca 12. Pułku oddziału karabinów maszyno- wych jucznych, wreszcie żołnierza Polski Niepodległej, poległego w walkach z Czechami na Śląsku w roku 1919 Było to w zawianych śniegami barakach Jelni - w miejscu postoju 3. Dywizji generała Iwaszkiewicza, w początku 1918 roku. Przyjechałem, by starać się pchnąć do marszu wśród walk tę dywizję.2 Zadanie było wielkie, a garstka nas, związkowców, wobec niego mizerna. Snuliśmy się w głębokich śniegach, między drewnianymi barakami, w których były porozrzucane kompanie. Z dnia na dzień oczekiwano, że siły bolszewickie zlikwidują to całe "wojsko". Uważaliśmy się za żołnierzy, ale czuliśmy się raczej jak zapadłe w śniegi stadko kuropatw. Każda sobie dołek wygrzebie, główkami dla ciepła zwrócą się do środka i w Bogu mają nadzieję, że je jastrząb przeoczy. W tej kuropatwiej psychice marzyliśmy o prawdziwych żołnierzach - legionistach, którzy pono wkroczyli do Królestwa, niosąc w rękach siodła. I wówczas, kiedy staliśmy przed najcięższymi zadaniami - ujrzeliś- my żywego legionistę, który z jeniectwa rosyjskiego do 3. Dywizji uciekł. Władysław Pasik, eks-legun, jeniec rosyjski, typ dwudziestoletniego osiłka wiejskiego (z Grabin pod Tarnopolem był rodem), zawitał do ciemnej kancelaryjki pułkowej i rozgadał się: Przypisami (L.) zaopatrzył major Wacław Lipiński (przyp. z cyfrą - autora). Patrz w tej książce opowiadanie pt.: Związek Broni. 12 - W książkach, co je pan czytał o legionach, nic, widać, o bitwie pod Czerniowcami nie ma1. Tam to dopiero było ciężko! Cofali my się z Bessarabii, spod Dobranocy wsi. Madziary, bestie, Rusa puścili... Był Trojanowski z nami i Januszajtis i Roją2... Parli nas ze Sadogóry za Prut nazad. A za Prutem, lewy brzeg jego obsadzając, mieli my zająć Lisią Górę. Ledwie my ku Prutowi zeszli, aż tu most, co na tamten brzeg ku Czerniowcom wiedzie, Rosjanie gęsto kulkami kryją i już od niego rychtyk ich piechota i kozaki walą. Więc my - w bok, na prawo. Drogą, co wzdłuż Prutu idzie, odchodzić my poczęli ku drugiemu mostowi, o osiem kilometrów. Ten jednak Austriacy przed samym nosem nam wysadzili w ucieczce. Skotłowały się, zamąciły dwa pułki nasze. Moskal już nas ze wszystkich stron otoczył. Artyleria wali w nas jak w bór i zdrowo kruszy. Piechota półkolem idzie, ściskają, juchy, pętlę, a tylko Prut nas od Lisiej Góry przegradza. Pozeskakiwali my pod brzeg stromy - zasłony szukać od strzałów. A tu artyleria ziemię czarną rwie i brzeg łamie, we wodę pociski biją, aże się do dna za każdym razem ta woda rozwiera. Skotłowały się, zamieszały pułki. Roją nawet, pułkownik, głowę stracił. Były tam dwa czółna spore uwiązane u brzega. W te czółna po czterdziestu żołnierzy wsiadło i ku brzegowi przeciwnemu przepychać się jęli. Nurt ich czarny porwał, zakręcił, pocisków parę leje rozwarło, że się tylko raz i drugi chybnęli i ku dnu poszli... Wpław też wielu rzucało się, w wirze bystrym ginąc. W tej godzinie ostatniej doktor Bobrowski, szablę z pochwy wyrwaw- szy, krzyknął: "Chłopcy! za ten sztandar, który tutaj widzicie! Za tę Najświętszą Matkę Boską, za Orła, co na nim!" I jak skoczy! My za nim. A już kozacy swoje sotnie w szyku puścili na zgniecenie nas ostateczne. Poszliśmy na bagnety. Siedemdziesięciu naszych padło, aleśmy odsunęli pętlę. A tu chłopcy z drugiego brzegu bród wskazują i tyczki stawiają. Ale raz jeszcze trzeba było spod brzegu wychynąć i na bagnety iść. Takeśmy ich trzymali, ażeśmy do ostatniego bród przeszli. Żeby nie doktor Bobrowski, już by onych dwóch pułków naszych nie było. Pod tą Lisią Górą, to my się mało wiele przepierali tam z Rosjanami. Chodzili my na nich nocną wycieczką, ale czterech złapali i powiesili kozacy. I po siedmiu większych bojach, w czerwcu, stanęliśmy pod Rokitną. Pozycja nasza wyciągnęła się w dwa kilometry frontu. Dwa one kilometry ' Mowa o bitwie II Brygady Legionów w rejonie Kołomyi, na linii Czemiawki- Dobronocy, stoczonej 10 maja 1915 r. (L.). ^ Relacja biedna. R^ja był już wówczas w Piotrkowie, gdzie organizował 4 p.p. Legionów (L.). 13 szedł okop lekki, płyciuchny, nie do klęczenia nawet, w trawie bujnej całkiem ukryty. Przed nim step rozległy, trawy tam aż po krańce sine, gdzieś w czerwcowym słońcu rozkołysane. W te tedy okopy w pierwszą linię ściągnęli my wszystkie nasze maszynowe karabiny. Dziesięć ich było. Czekali my. I w jasny dzień poczęli wrogi jak mrowie jakie, jak szarańcza, iść. Sznur po sznurze, jak małe mrówki, ciemne punkty przebiegały z dala, zbliżały się, rosły. Przebiegną i padną. Znów wznoszą się, pędzą ku nam i zapadają. A za nimi w trop nowi i nowi. Świeże siły. Już rozróżnisz postacie na czele biegnących. Oficerów widać na przedzie. Zapadają. A za nimi nowe mrowia. Jakby z każdej trawy ruski wojak się rodził. I jakby cała trawa na nas sunęła. Nasza linia milczała. Rosjanie bez okopywania się, bez przypadania już niemal, ciągle szli i szli. Już słychać głuchy tupot przebiegających. Aż doszli na kroków sto pięćdziesiąt. Naraz zaśmiały się wtedy kulomioty z trawy, ze stepu. Niby wicher po nim poszedł. Padło wszystko, wtuliło się w trawę. Dopiero wtedy nasze maszynki dalej po polu przechadzać się, a przebierać. Równo, kwadratami kosiły one łąkę na czysto, a z nas karabinu nikt nie tknął nawet. Jenośmy patrzyli. I co który wróg wzniesie głowę, już ci go skoszą. Tak do nogi sześć pułków rosyjskich ułożono w tym stepie. Poszły nowe ataki zażarte i wróg jeszcze cztery pułki pokotem kulomiotom naszym złożył w ofierze, bo kraniec stepu hen coraz to nowe mrowie słał na nas. Aż zeszła noc czarna i smolista, jak besarabski czarnoziem. Aż duszno było w powietrzu i straszno w tych płyciutkich okopach u skraju oceanu trupów i rannych. Zda się, że tam coś roiło się i mrowiło w ciemności i sen nie brał żadnego z nas tej nocy. I widać nie próżno. Sotnie spieszone kozackie wśród korytarzów trupich w ową noc ciemną dopełzły aż pod okopy nasze strzeleckie. Wychynęli z nocy o piętnaście kroków przed nami, jak czarty czarne. Drgnęło coś w piersi, zda się serce skoczyło pod gardło i w dół szarpnęło. Nimeś się obejrzał, już cię nogi prężne za okop skurczem jednym rzuciły, a dłonie wraz bagnet ślepym razem w gąszcz pchnęły. Zderzyli my się bagnet w bagnet i od okopów kozaków wstecz pchnęli. Ale nie tę tylko niespodziankę gotował Rusek. Od lewej ręki był tam kurhanek nieduży, w step wrosły. Tam nocy owej, korzystając z czynionego z kozakami gwałtu, wróg milczkiem armatkę polową wtoczył. To ścierwo, skoro świt nastał, bić celnie po nas poczęło, była bowiem owa armata o tysiąc kroków od nas, nie dalej. Raz wyrżnie w okop, że kilku chłopa pobije i roztrąci, raz w lasek pobocz za okopem, gdzie stał sztab pułku. Raz w nas, raz w lasek. A tak celnie jucha 14 bije, że żadnej cierpliwości nie ma. Januszajtisowi pułkownikowi, co śniadanie właśnie jadł, strawę wyrzuciło, z ziemią zmieszało, pułkow- nikowi w głowę deską jakąś czy polanem stuknęło. Wychodzi przed chałupę zły - klnie armaty. Patrzy: Austriak! z armatami jadą, rozbijać tego szkodnika. Pojeździły, pokręciły się, zabrzęczały po nich szrapnele. "Przykrycia nie ma" - prawią i... zuruck". Januszajtis głodny i zły, klnie austriackiego kapitana, co mu wycieczkę radzi. Ale naszym się spodobało. Wyskoczył chorąży - o pozwolenie prosi. Dobrał nas czterech - na ochotnika. Jeno żywcem przykazał Januszajtis brać, że to, prawi: "Śniadanie mi zepsuli, gadać z nimi sam chcę". Poszliśmy w pięciu, boczkiem, a trawą. Ujrzeli już nas z bliska Rusy, a było ich kilkunastu i szkapy na gwałt dalejże wprzęgać. Tedy my salwę po koniach, pomni, aby ludzi żywcem, w niewolę. Zatrajkotali do nas z rewolwerów artylerzyści, ale niedługo tego. Skoczyliśmy na bagnety, oni zasię, szabel dostawszy, nie poddają się. Aże nam dziwno się zrobiło, bo choć ich kilkunastu, zawsze to bagnety u nas, a przy tym nie ruski to zwyczaj nie poddać się. A oni tymczasem widzieli, że od tyłu nam piechota zachodzi i przewlekali. Biliśmy się tak, nic nie wiedząc, minut dwadzieścia i ułożyli już dwóch artylerzystów, aż tu nagle siła wielka z tyłu skoczyła i "Zdajsici*1"1'1 krzyczą. Jeden dał dęba, ale go ustrzelili na miejscu. Nas zaś otoczyli, ku swoim pędzą. Upał był duży. Pozdejmowali my maciejówki, że to gorąco niby i każdy rogi czapki za brzegi ugiął - do Austriaka się upodobniając. Wiedli nas między tabory i kuchnie, między pałatki lazaretowe. Zewsząd tłum rozwścieczony na nas parł, "śmierć" krzycząc. Jakże to! Ich dziesięć, dwanaście pułków tam w stepie ziemię gryzło, a nas czterech - ot cała zdobycz! I ranni, zwłaszcza z noszy, z tapczanów, ku nam wyciągali pięści i klęli, zdrowych przeciw nam judząc. Z taką muzyką do pułkownika my doszli. Pułkownik tęgi, ogromny. Ujrzał nas, napęczniał krwią: "Wy legioniści." - "Nie, my pułk austriacki." - "Łżecie, to strzelcy w pierwszej linii stali. WieriowokF**" Przynieśli sznury. Przypomnieliśmy wisielców - onych czterech, dob- rych kolegów spod Lisiej Góry. Aż tu doktor jakiś, człowiek starszy, idzie. "Co robisz, pułkowniku, toż Austriacy!" I naraz do nas po polsku zagaduje. Bierze papiery nasze, w których jak byk stoi, jako żeśmy strzelce polskie tego i tego pułku. A doktor nic, jeno w głos rżnie po niemiecku, czytając niby: "Kaiser-Kónigliche Regiment...,****" Z powrotem. "Poddajcie się" Sznurów, powrozów! Cesarsko-Królewski Pułk... 15 Dopiero kazał pułkownik powrozy precz wziąć, a nas pytać pocznie, gdzie i co i jak wojska stoją i do generała wysłał. Tam w sztabie chorąży nasz, co spod Przemyśla był i po rusińsku potrafił, napędz- lował1 mu dziwów: że Austriak! za laskiem od trzech dni pozycję pod ciężkie działa betonują, że nasze dwa pułki dwie dywizje austriackie zastąpiły, że nasze chłopy odeszli i stoją tam i tam (a tam stał stary landszturm). Generał taki był rad, aż sapał i po trzy ruble kazał nam wszystkim dać. * Pędzili nas potem dwa dni do stacji Mamałyga, kęsa chleba nie dawszy. Z Mamałygi pojechaliśmy do Kijowa, też bez strawy nijakiej. Zegarek na ręcem miał, co go nie potrafili zagrabić, bom go pod rękaw wciągnął. Tom go teraz za pół bochenka chleba konwojnemu oddał. W Kijowie spali my na piachu, co aż się podnosił od wszów. Wydzielili nas w transport trzystu jeńców. Węgry tam były i Czechy i Niemce - Polaków mało. My czterej legioniści daliśmy sobie słowo, że jeśli okopy każą kopać, czy inne co takiego na froncie - nie zgodzim się. A inni też słowo dali i za jedno iść przyrzekli. Wyładowali nas we wsi Filimony grodzieńskiej guberni i w stodole zamknęli. A rankiem drugiego dnia w pole pognali, rozdali łopaty i kazali kopać. A tu stu dwudziestu pieszych konwojnych i czterdziestu kozaków. Ale my nie chcieli. Saperski oficer po naszego kapitana posłał, co nad nami, jeńcami, był. Ten kolejno nas brać kazał i obijać kozakom. Aż kiedy do ósmego doszli, feldfebel to był, Rusin: "Wszyscy będziem robić - po- wiada. - To ci czterej - powiada - co nas nabuntowali" - i na nas ukazuje. Chwyciły nas kozaki i w maleńki ciasny chlewik rzucili. Leżym dzień cały bez jadła i wody. Na swoją potrzebę nawet nie puszczają i pies kulawy nie zajrzy. Przeleżeli my tak dzień i noc całą, aż na drugi dzień, koło południa, dopiero słyszym - głosy niemieckie słychać - jeńców gdzieś koło naszego chlewka prowadzą. Tedy my zrozumieli, że coś będzie. Rozwarł kozak drzwi, stanął w nich, za nim inni. Wzięli nas pomiędzy siebie i powiedli. Na zielonej łące już jeńcy stali w krąg. Wkoło nich konwój i kozacy na koniach. W środku kapitan z papierem w ręku. Odczytał, że wypada na nas po dwadzieścia pięć razów nahajem. Prosili się kozaki, że nie chcą bić. Ochotników wywołał. Wystąpiło dwóch i pięciu Serbów-jeńców, chłopów jak byki, do trzymania. ' Nakłamał 16 Od pierwszych uderzeń krew trysła. Koniec nahaja ciało rwie i jak ogniem praży. A potem to już nie bolało nic. Jeno cięło się robiło od krwi i w butach pełno, jakbyś wody nabrał. Zwalili nas potem do tego chlewa na gnój. Ruszać my się nie mogli, bo krwi sporo zeszło, a szmaty przykrzepły i coś się krzynę dźwignął, to jakbyś darł ciało. I nie jedli my już drugi dzień nic. Wraz zajrzał ku nam jakiś sanitariusz. "Czekajcie" - powiada po polsku i łeb cofnął. Nie przeszło dwóch godzin, aż rozwierają się drzwi i wpada doktor wojskowy. Młody i Polak. Sanitariusz ten mu telefonował do Grodna. Doktor ten zaraz nas do powozu kazał brać. Przyleciał kapitan. Co mu doktor rzekł, nie wiem, bom niewiele co wtedy po rosyjsku rozumiał. Ale aż za szablę chwytał. Zaczerwieniał kapitan i zmilkł i ustąpił. Trzy miesiące leżeli my w Grodnie, w szpitalu. Wyżej czterdzieści stopni gorączki my mieli, bo gnój w rany wszedł i ognił. Aż wreszcie wypuścili zdrowych kolegów i mnie, ale każdego w inną stronę rozegnali i nie wiem już co z nimi. A mnie pchnęli do Mikielewszczyzny wsi, do tegoż kapitana. Kopałem już okopy - cóż robić... Poczęli Niemcy przeć. Koleje, szosy zawalone wojskiem i wygnańcami. Nas, jeńców, w hordy ogromne spędzili i pieszo na Mińsk, Smoleńsk, stamtąd za Dźwińsk, a potem znowu z powrotem do mińskiej guberni gnali. Szli my tak, jedenaście tysięcy jeńców, polami i rżyskami bez strawy żadnej, bo nie wydano nam nic zupełnie. Szli my tak miesiąc. Gdzie się jakie kartoflisko trafiło, tośmy upadali, jak te psy gryząc się ze sobą. Chłopy się z fuzjami zasadzali, rządcę sprowadzali kozaków. I bywało, że kozacy co sił rżną ludzi nahajami po głowach, skóra pęka, krew płynie, a my nic, nie zasłania się nawet żaden, jeno te ziemniaki z ziemi rwiemy. I nikt tam nas nie miał siły wygonić, nim pole puste całkiem nie zostało. Z tej nędzy i głodu setki nas czerwonkę' miało i pobocz drogi niejeden się tam kulgal w boleściach i na wieczne odpocznienie zostawał. Aż mi to psie życie ku gardłu podeszło, żem nie mógł sobie dać rady. I żebyż tylko głód. Ale to gnanie het, kiedyś co wieczór myślał, że miejsca, coś je rano przemierzał, Niemiec już zajął, a za nim nasi, te wypominki - pokoju mi nie dały. Pamiętam, jak mnie wzięli, myślałem - nie może to być. Jasne było południe i dął taki lekuchny wiatr. Sprowadzali mnie tak od tej armaty z kurhanu, a tam o tysiąc kroków nasz okop, gdyby na dłoni. Tom patrzył ' Krwawą dyzenterię. 2 Strzępy epopei... I "7 w to miejsce, gdzie, wiedziałem, siedzi mój brat, co z nim my razem na wojnę poszli. I myślałem, że to jakby na chwilę jedną do Rusa odchodzim i że nie może to być, że już ja nie strzelec i nie w kompanii swojej i że to się nie stanie nic. I w Kijowie potem, i w Filimonach, i we szpitalu, tom czuł jakoś ciągle, że niby wypadek jest, że się odmienić musi. Aż kiedy pognali nas w rosyjski świat coraz dalej i dalej, coś się we mnie skręciło i urwało. Że to już niepowrót ostatni. Począłem z kamratami radzić. Bali się. Chłopaki byli dobre, spod Lwowa, co je wróg w niewolę w cywilu wziął. Pomieniał jeden ze mną swą przyodziewkę na mój mundur niebieski. Pod Dokszycami na ściernisku my na noc zalegli. Konwój palił ognie wokoło. Między nimi miejsca czarne jak sadze, od ciemni nocnej. Ziemią wiłgłą przez ciemnie przepełzłem. W lesiem, co ściernisko grodził, na sosnę wlazł i czekał świtania. Nazajutrz gonitwy w krąg poszły. Telegramy pewno poleciały, spra- wki'. Tak dwa dni po lesiem się tułał, wysunąć się bojąc. Trzeciego dnia było już po południu, ku wsi się posunąłem pod lasem. Cicha była i pusta, obgorzała na poły. Ludzi z niej dawno wygnali. Zobaczyły mnie plądrujące po polu kozaki: "Coś za jeden?" "Ja z tej wsi." Pognały mnie do komendanta ze sobą. Poszedłem po etapach, aż na trzecim etapie pułkownik każe mi do wojska iść. "Jako żeś ruski poddany" - prawi. O Boże! a przysięga nasza strzelecka... Zeznałem, ktom jest. Pchnięto mnie tedy wraz od etepu do etapu dalej. Aż na etapie ósmym był koniec. Dowiedli mnie do mojej drużyny, do tegoż kapitana. Krótkie było przywitanie. Znowu plag dwadzieścia pięć i znów lizanie się z ran. A potem znów życie jenieckie. Zmienili dawnego kapitana, przyszedł naczelnik nowy. Ten buty i bieliznę dał, bo to już styczeń był, a my boso, jeno w łachmanach i gałganach. Pierwsze buty i bieliznę po siedmiu miesiącach niewoli. Z dawnej koszuli strzęp jeno został. Latem tom w strumieniach przepierał, teraz brud jeno jeden na nas wszystkich był, że gdyś nocą ręką sięgnął na gołą pierś, lub przejechał po karku, pełną dłoń wszów miałeś, żeś mógł nimi, jak zbożem, siać. Karmić też lepiej nas poczęli, piec żelazny w stodołę wstawili. Przehandlowali my zaraz buty z sołdatami na gorsze, dopłaty każdy pięć, Powiadomienia. 18 sześć rubli wziął. Z tych pierwszych pieniędzy poszła chciwość i granie w karty. Podoficer jeniec ciągnął bank przeciw mnie. W banku sześć rubli stało. Postawił na całe sześć rubli. A sam asa z rękawa ciągnie. Kolega mnie trąca: "Widzisz, Władek"? - powiada. Jakoś aż zamroczyło mnie z tej gorącości. Kociołek, co pobocz stał, chwycę - i w łeb. Skórę mu jeno rozciąłem, ale się zjuszył i krzyku narobił. Wpadli konwojni, zabrali mnie. Znowuż mi przysądzili dwadzieścia pięć. Ale przez ubranie. I takem się wiercił (miękko jakoś trzymali), że dziewiętnaście mi tylko wleciało. Od tego bicia, chociażem się nie położył i felczer jeno mnie opatrywał, zesłabłem jakoś. Doktor, Żydówka jakaś w "sojuzie", była dla mnie życzliwa, więc wyprawili mnie do Kinieszmy, do obozu dla jeńców. Tam dwa miesiące za kucharza u jeńców oficerów byłem, nim nie zwinęli obozu w Kinieszmie. Wyprawili mnie wtedy do Iwanowo-Woz- niesieńska na roboty z innymi jeńcami. Na nas osiemdziesięciu dawali tam dwa pudy kartofli i pół funta łoju dzień w dzień. Prócz tego na każdego pół bochenka chleba i dziesięć kopiejek dziennie (o ile pracował), a trzy razy na tydzień dziewięć funtów mięsa z krowich głów na wszystkich. Tak rok przeżyłem aż do końca. Aż szynel sołdacki dostawszy, wyrwałem się i do dywizji drała dałem. Stoi przede mną w szarym szynelu, oczy siwe we mnie wparł - jasne oczy, jakby ten świat męki polskiej przeszedł mimo niego bokiem, a on tak tu zawsze w Dywizji tkwił. Wór na plecach poprawia, puszki konserw brzęczą. - Cóż to, wyjeżdżacie, Pasik? - Jakże, do Iwanowo-Wozniesieńska komenderówkę dostałem. Z po- wrotem... Po jeńców'. Ten legionista był jak sztafeta, którą nam przysłali nasi i dalecy - by dalej nieść. ' Do Korpusów Wschodnich werbowało się ochotników nie tylko z rozrastającej się armii rosyjskiej, ale i spośród jeńców-Polaków. V 19 WYPRAWA I ŚMIERĆ PUŁKOWNIKA MOŚCICKIEG01 Pamięci dowódcy wyprawy rotmistrza BRONISŁAWA ROMERA, członka Związku Broni, rozstrzelanego w drodze na Murmań nad brzegiem Newy, w Powieńcu, dnia 23 września roku 1918 Działo się to w szarych kazamatach bobruj skiej twierdzy, w dzień ów, dżdżysty i ponury. Zaciskające się wilcze koło bolszewickie zmuszało dowództwo do szukania dróg wyjścia, w poczuciu odpowiedzialności za Korpus. Kazano nam, delegacji, ku Krajowi iść, o radę i dyrektywę pytać, ku władzy jedynej zza kordonu w Kraju widomej - ku Regencyjnej Radzie. Pułkownik Mościcki na czele stanął. Dalej szedł podporucznik Bisping przedstawiciel Naczelnego Komitetu, chorąży Maruszewski, porucznik Żaboklicki i ja, żołnierz - ziemianin z Białorusi. 2. i 3. szwadron porucznika Podhorskiego i podrotmistrza Romera szedł za nami. Śmigłe szwadrony, w sześćdziesiąt szabel każdy, z dwoma filig- ranowymi kulomiotami Louisa. Szło wszystko lekko, sprawnie, bez juków zbytnich. Wózków kilka podążało jeno za nami, obroku i produktów trochę wioząc. Prawdziwy komunik to był, zlatujący w ostępy zbrojnych poleskich wsi z twierdzy bobrujskiej, niby kobuz myśliwski z łowieckiego łęku. Wiódł go wytrawny żołnierz - podrotmistrz Bronisław Romer, dowódca 3. szwadronu Krechowieckich Ułanów. Zwiłgły i dżdżysty był ten lutowy poniedziałek naszego wyjazdu. Oślizgła szosa przewlekle połyskiwała w zgaszonym świetle dnia i w oczy prószył drobniutki, ledwie wyczuwalny kapuśniaczek. ' Opowiadanie wolontariusza Witolda Wańkowicza, członka delegacji Korpusu do Rady Regencyj- nej. 20 Omenów nie brakło... Przy wyjeździe z koszar podporucznik 2. szwadronu. Plater, pada z koniem i nogę łamie. Odesłany do twierdzy, oddaje swego konia porucznikowi Bardzyńskiemu (z 3. szwadronu). Zaraz na trzeciej za Bobrujskiem wiorście - memento wojny, wyrwa czarna i rozrzucone bale wysadzonego mostu. Wysuwa się porucznik Bardzyński, by zbadać przejście, zapada się z chrapnięciem jego koń, a jeździec powstaje z wywichniętą nogą i ubywa, na wy jezdnym zaraz, drugi oficer. I na trzeci szwadron "padło"... Nie mówią nic do siebie "malowane dzieci", w szeregu cisza. Cóż chcecie - żołnierski los w ręku Boga; ma on jednak swoje gońce, znaki złe i dobre, omena życzliwe, jak jasny len w słoneczne południe i srogie a ponure, jak czarnej płachty machnięcie przed oczy. Cóż chcecie - walka to wiara, a wiara to uczucie i wyczucie. Zły i nieswój jakiś jedzie przodem pułkownik Mościcki. Nieskończone mięsiwo rozwiłgłej szosy szkli się pod nogami. I czarne wyrwy rozwarte wysadzonych mostów szlak grodzą. Aż skręcamy wreszcie na boczne dróżki polne. Znacie nasze białoruskie dróżki polne? Wije się to i przepada, znaczne nieraz tylko Bogu i miej- scowym ludziom, znów się wyłania w kontur wyraźniej szy i wiedzie w te ostępy, tym szeregiem polan ogromnych, obrzeżonych zawsze ze wszys- tkich stron horyzontu obramowaniem lasów. Gęsiego dróżką taką jadą ułani. Gdy spojrzysz z zakrętu - zda się wstęga szara polem się wije, prążkiem amarantowym czapek po wierzchu się znacząc. Tysiąc pod nim końskich nóg-macek, ponad nim szpaler chorągiewek furkoce. Uszliśmy tego pierwszego dnia wiorst trzydzieści. Dzień następny o czterdzieści wiorst znów w głąb kraju rzucił. Czterdzieści, pięćdziesiąt wiorst był nasz zwykły przemarsz. Coraz dalej za nami zostawał Bobru j sk, coraz czarniej, coraz szczelniej otaczał nas krąg zwierających polany lasów. Wsie milczały i były jak zastygłe w konwencjonalnej chłopskiej pokorze. Migiem znajdowało się siano i mleko i chleb. Rotmistrza Romera w tym była ręka, a niezmęczone oko i kierownictwo czujne. Galopem co dnia przed oddział sforowali się kwatermistrze. W oka mgnieniu rozbita, na kwatery podzielona wieś i na spotkanie z opłotków wjeżdżają wysłani żołnierze. Cicho i sprawnie ciemnymi wieczorami zapadaliśmy na spoczynek. Jeden szwadron z jednego końca wsi, drugi z drugiego, a delegacja w środku, strzeżona wzmożoną wartą. I nie widziałeś naczelnika ekspedycji, rotmistrza Romera, śpiącym. We dnie, czy w nocy, baczny na wszystko, jako stale będący na służbie, 21 stale w czapie na głowie, duszą był oddziału i mózgiem kierowniczym wyprawy. Mnie los mniej odpowiedzialne stanowisko wyznaczył. Byłem kucha- rzem delegacji i gospodarzem naszego podróżnego klubu (ordynansów nie mieliśmy). Z rzadka zdarzały się gratki kulinarne. Raz był nią kucharz fachowiec, który się znalazł w jednej z wiosek i był przez nas wyeksploatowany należycie. Raz - wieprz dopiero zabity w osadzie szlacheckiej. Zaś zwykle - konserwy mięsne, w postaci przeróżnej (to znaczy: siedząc, stojąc, leżąc), herbata i natychmiastowe spanie (prócz Romera). A o szóstej rano następnego dnia pobudka, szósta i pół - siodłanie, siódma - wymarsz. Wysforowują się tedy naprzód szpice, "oko" i łączniki, dalej idzie szwadron 2. lub 3., wedle kolejki, potem my - delegacja - i szwadron zamykający. Trafia raz, na drugi dzień drogi, za Hłuskiem, patrol boczny na dwór Daszkiewiczów, których grabią chłopi, rozprasza rabusiów. Wieś tedy, którąśmy po tym fakcie musieli przejeżdżać, wita nas rykiem - wyciem babskim i lamentem unisono. Nic podobnego w życiu-m nie słyszał. Od jednogłośnego zawodzenia aż powietrze w krąg drżało. Myślałbyś, że dzwoni lamentem każdy kołek w płocie, każda belka sosnowa w poles- kiej chałupie. * Szedł jednak nasz żołnierz grzecznie, a potulnie, jeno okiem łypał, nie ruszał nic. Zakaz bowiem był. Delegację wiedli. Kraj, lud - milczał wciąż. Ale widziało się znaki, że kordon wojskowy coraz bliżej. Raz, a było to ku końcowi dnia, wynurzyła się przed nami wieś, niby z bajki: ozierodów' las, złocony po wierzchu blaskiem gasnącego słońca, słał dołem po śniegu dziwnie splątany flores cieni, biegnący pod nogi końskie. Spomiędzy nich przybiega konno grupka ułanów-kwatermist- rzów i wita nas, raportując dowódcy o poczynionych we wsi przygoto- waniach ku rozkwaterowaniu wyprawy. Innym znów razem, ze wsi, ku której dojeżdżaliśmy, szło rzępolenie skrzypiec i jednostajny, nawrotny, monotonny, złożony z paru tylko taktów zasadniczych, refren harmonii. Wieś "spraulała swadźbu". ' Wskutek wilgotnego klimatu na Białorusi powszechnie używają do suszenia koniczyny, wyki itp. tak zwanych ozierodów - wysokich na 4-5 metrów słupków, połączonych długimi poprzecznymi żerdziami, na których suszy się sprzęt. Te ozierody, zwykle na gumnisku każdego gospodarstwa stojące, w niektórych wsiach poleskich są wspólne dla całej wsi i zajmują dużą przestrzeń pola przed nią, tworząc długie szpalery. 22 Wyszedł na środek drogi pan młody z mirtem u klapy. Wysypali się drużbowie. Wziął się młody pod boki. Biała papacha ze skórek zajęczych, bielaków, na tył głowy zdarta. "A kab że was trascća mordowała, burźuji proklatyje" - przemowę wielce niegościnną poczyna. Biorą go ułani pod pachy i porywają z uroczystości. Otrzeźwiały niebawem i wywieziony o wiorst kilkanaście za wieś, wraca do stęsknionej młodej. Teren zmienia się coraz bardziej. Poczyna się typowe Polesie. Pińsz- czyzna tu. Lasy wyniosłe, czarne, giną gdzieś bezpowrotnie. Polany uprawne też. Dziesiątkami wiorst ciągnie się karłowaty niskodrzew, czepiający się o poleszucką tundrę. Przed Sieniawką namacujemy tor wąskotorówki. Wzdłuż niej wszy- wamy się coraz głębiej i coraz głębiej w las. Na Brześć, ku Zachodowi... Aż któregoś dnia stanęliśmy w maciupeńkim dworku - zaścianku, uległym wśród tych błot lesistych. Parę izb i stodółkę zapełnia zwał śpiących ciał - ułan na ułanie. Delegacji dostaje się honorowe miejsce - pod fortepianem. Jest to niby szacowna arka przymierza zbiedniałych szaraczków między dawnymi i nowymi laty. Dziwny sprzęt o paru pożółkłych klawiszach, niby resztki zębów, dla których Filon, jedzący maliny, jest dotychczas realną rzeczy- wistością, a podniosła "Priere d'une yierge"" jeszcze nie doszła zapewne z dalekiego świata. Biedny, stary klawikordzie! Może dla ciebie ten ułan polski, śpiący kamiennym snem pod twoim kadłubem, jest realną rzeczywistością dnia powszedniego? Przespałeś może lata niewoli, śniąc zakurzonymi strunami sentymentalne, beztroskie piosenki prababek? Tu dopadły nas pierwsze groźne wieści. Zmylone naszym marszem na Hłusk, bolszewickie dowództwo zdążyło już "wysoczyć" nas, wedle białoruskiego myśliwskiego wyrażenia, w podsieniawskich bagnach i za- komunikowano nam, że eszelon wojskowy zostaje przerzucony ku nam torem kolejowym. Rusza dwóch przebranych po chłopsku ułanów saneczkami na wywiad głęboki. Wracają z wiadomościami pierwszorzędnej wagi. Trzy wsie, dzielące nas od frontu, mocno są obsadzone przez siły bolszewickie. Co gorsza, w tropy nasze dąży podjazd konny bolszewicki, od trzech dni będący na naszym śladzie. Meldunek ten przynosi Mroziński, krępy, zwięzły w sobie blondyn, o siwych oczach. Rozświetlają się jakoś te oczy i siwieją, gdy "Modlitwa dziewicy" - kompozycja na fortepian autorstwa Tekli Bądarzewskiej (1856), rozpowszechniona na świecie w dziesiątkach wydań i najróżniejszych transkrypcjach. 23 wyprostowany wywiadowca wysłuchuje lakonicznej, a tak cennej, pochwały pułkownika. - Ku chwale Ojczyzny!' ... Natychmiast też, o drugiej w nocy, wyruszamy. O świcie dajemy wytchnienie koniom w sadybie jakiegoś dzierżawcy. Ofiarowuje się on przeprowadzić delegację przez kordon, ale uradzono razem ze szwad- ronami aż do kordonu wojennego się przebić. Popasłszy, ruszamy dalej. Przecinamy tor kolejowy, idący przez lasy. Dąży nim jakiś pociąg, ale "ujrzawszy" nas, cofa się i ginie za dalekim zakrętem. Ułani mocniej poprawiają się w siodłach. Niebawem wynurzamy się u wsi Łopatycze. Przed nami obszerna płaszczyzna błotnista, groblą ubitą przecięta, która jest przedłużeniem naszej drogi. Prostopadle do grobli tej idzie linia chat łopatyckich. Ulica główna i jedyna wsi przecina drogę naszą (przedłużenie grobli) pod kątem prostym. Ku tej wsi biegną schylone szare figury żołnierzy rosyjskich. Tymczasem dwa czołowe plutony pod komendą porucznika Dowgiałły przeszły już wieś - nie zaczepione ani jednym strzałem. Aż gdy w wieś wąski łańcuszek łączników wszedł, wszczął się w niej tumult. Ze wsi wypada ułan z szablą obnażoną:' - Panie pułkowniku - naszych z koni ściągają! Jadący czołem szwadronów pułkownik Mościcki i dowódca szwadronu Romer, konie ostrogami spięli i w ulicę wsi wjeżdżają, by sytuację zbadać. - Ułani naprzód! - woła do podrotmistrza Romera pułkownik, nerwowym ruchem szpicruty drogę przez wieś wskazując. Podrotmistrz Romer konia wpół do pułkownika zwraca, by sprawdzić, czy dobrze dosłyszał: czy w rzeczy samej ma on rzucić szwadrony •w konnym szyku w wąską uliczkę wsi, do której wjeżdżać pod kątem prostym, zaledwie pojedynczo będą zmuszeni atakujący? Tak, w rzeczy samej, pułkownik tak chce... Błysnęła szabla w jaskrawym słońcu mroźnego poranka, łuk świetlny a groźny kreśląc nad głową rotmistrza, komenda w szwadrony wybiega: "Lance do boju! Szable żaj!"... I ruszył podrotmistrz na czele najbliżej będących ułanów ulicą. Idą w cwał. Porucznik Łebkowski wysforowuje się naprzód. Nikną za domami wsi... A tam szalona się zrywa strzelanina - trzask karabinów wściekły wita walecznych garstkę... ' Przepisowa odpowiedź żołnierska w I Korpusie Wschodnim na podziękowanie dowódcy. 24 Ściągają się, zgęszczają w sobie szwadrony, lecz do wsi już w ślad za swymi towarzyszami wejść nie mogą: nie puszczają ich świszczące wzdłuż ulicy kule. Mus każe się cofnąć pod przykrycie lasu - pułkownik ku temu daje znak. Dowódca szwadronu, Podhorski, podaje komendę i bezładny w pierwszej chwili odwrót zamienia w manewr wojskowy. Zaczyna teraz przed oczy we wspomnieniu iść szereg obrazów. Rozdrganych, błyskawicowych, ginących szybciej niż okiem się dały ogarnąć. Ku galopującym na las szwadronom wypada ze wsi podrotmistrz Romer w towarzystwie jednego żołnierza. Przeleciał wieś w koniec lewy, a teraz jej prawym końcem wychynął. Zda się, że to jakiś mistyczny "krwawy mąż" wojny. Cały prawy bok jego, od czoła, aż po ostrogę - w krwi (koniowi jego przestrzelono na szyi arterię, a krwi fontanna ubroczyła jeźdźca). Wokoło nas gęsto gwiżdżą kule. Jeden z ułanów zrulował. Dalej... Wpadliśmy z błota w skraj lasu rzadkiego, niskopiennego. Zamieszanie się robi. Część zsiadła już z koni. Na gwałt jedni zdejmują karabiny, innym w ręku połyskują jeszcze nie schowane w pochwy szable. Przeciwnik strzelać nie przestaje. Smukła postać Podhorskiego w kożuszku się miga i głos jego donośny: "Drugi szwadron do mnie!" - biegnie przez las. Opodal Romer trzeci szwadron zbiera. Bieganina. Jakiś ułan melduje romistrzowi Romerowi, prężąc się według wszelkich prawideł: - Panie rotmistrzu, koń pana rotmistrza zdycha! U brzegu lasu Matusewicz już z Louisem się pora. Woła rozpaczliwie o talerze do kulomiotów. Jaroszewicz, tęgi drab, eks-marynarz, co to w Stanisławowie kozac- kiego oficera za grabież był usiekł, przez pół go przeciął, "nie strzymał" teraz w obozie, gdzie więzion był, gorączkując sobie krzynę. Przywlókł się teraz, czarną swoją burką kaukaską po śniegu znaczny i przystrzeliwuje się uważnie do szarych figur, majaczących w opłotkach wsi. Aż wyciągnął się, na komendę porucznika Podhorskiego, ułańskiej sznur tyraliery poprzez polanę i przeciął groblę. Sam porucznik rozkazał mi do pułkownika iść z meldunkiem, że "trzyma przeprawę". Pułkownika w lesie znajduję, jak drobnymi kroczkami nerwowo przebiega od kępy ku kępie. Melduję mu, co mi kazano. - Gdzie Romer? - pada pytanie'. - Niech Podhorski cofa się przez las ku polanie. ' Rotmistrz Romer przez ten czas pobiegł do taboru, w którym poczynała się panika i zdołał ją uśmierzyć. 25 - Wedle rozkazu!... Wracam na pole z rozkazem. Tam już zmilkły wystrzały. Leży jeszcze sznur ułanów, ale już co który śmielszy, to się podniesie lub przebiegnie. Podchorąży spokojnie stoi wyprostowany, badając przez lunetę wieś i teren poza nią. Bokiem, chaszczami, luzaki przemycają konie. Melduję porucznikowi Podhorskiemu. Zawraca natychmiast i sam kieruje się do lasu zdać sprawę ze stanu rzeczy pułkownikowi. Nudno poczyna się robić. Zawracam więc ponownie w las, aby wyciągnąć swego konia, który zagrzązł w błocie. Ale jest to zadanie nad siły. Biedne stworzenie przy każdym wysiłku jeszcze głębiej się zapada. Przybiega ułan zdyszany z prośbą, by pomóc prowadzić rannego Belinę. Wiedli go już stajań parę we dwóch, ale ich siły opadły. W lesie, o kilkaset kroków, na kępie stoi ułan, krwią brocząc. Ręce rzucił towarzyszowi na szyję i obaj czekają pomocy. Z ułanem Lasockim zastąpiłem zmęczonych i transportowaliśmy dalej rannego z kępy na kępę dobre pół godziny, aż do chaty samotnego dzierżawcy. Po czym biegniemy "wyjrzeć na świat Boży". A tam właśnie dochodził do wsi pierwszy szereg tyraliery ułańskiej. Migiem stanęła w płomieniach pierwsza z brzega stodoła. Dalej jednak palić wzbroniono. Równo z ogniem, co wspiął się ponad słomiane poszycie, z lasu gdzieś, z tyłu za nami, rozległ się wyrazisty głos trąbki. Zbiórka!... To rotmistrz Romer zestawił tabor, zebrał rozproszonych po lesie i zbiórkę trąbić rozkazał. Ściągają ze wsi ułani rozpaleni, z wypiekami na twarzy, o rozgorzałych oczach, pełnych żalu. Wyjeżdża ze wsi troje sań w kondukcie powolnym... Wyprostowują się postacie żołnierskie, palce przywierają do daszka. Ciągnie majestat śmierci... Pierwszego wiozą Łebkowskiego, podporucznika. Ciało stężało na mrozie w ruchu półwygiętym. Twarz cała w grubą maskę krwi skrzepniętej skuta, że tylko wąs w krwawy sopel zmieniony się znaczy. Wzrok szklisty, zimny - nie odgadniesz, jaką myśl wziął ze sobą do grobu ostatnią. Wiozą go cichego, groźnego, zmilkłego nagle. Coś, jak lekkie zdziwie- nie podnosi ludziom brwi. Milczą, sprężeni w ostatnim hołdzie. A pod szynelami szarymi łopocze bystre, niechwytne, śmigające jak ptak nocny bezszelestnym skrzydłem, zdyszane pytanie: "To Łebkowski?!..." W następnych saniach, na wznak, twarzą ku niebu, wiozą Mroziń- skiego. Też same siwe oczy rozwarte, co nocy ubiegłej rozgorzały na pochwalę dowódcy. Patrzą teraz w niebo spokojnie i niemrugliwie, tak 26 samo jasno, jak za życia. Zda się, że obłoki przeciągające górą odbijają się w nich - "Ku chwale Ojczyzny!"... Ostatnich wiozą: Śledzia - ulubieńca szwadronu, dzielnego towarzy- sza - i poległego z nim razem ułana Sitarka. Prócz tych w wiosce osunęło się z koni dwóch rannych. Uszli oni śmierci, udając martwych. Cofać się trzeba wstecz, chcąc ujść zaciskającej się pętli bolszewickiej. Przez las, zawracając ze sobą spotkanych chłopów, by śladu nie dać, wracamy do tegoż dzierżawcy, u któregośmy popasali o świcie. Teraz już nie chce on podjąć się przeprowadzenia, tłumacząc, że wszystkie wsie są na nogach i czujność bolszewików wzmożona do ostatecznych granic. Jedziemy dalej. Spotykamy dwunastu zbłąkanych ułanów - zostali oni ostrzelani. Sześciu ich kolegów wpadło do niewoli. Pomykamy dalej. Gdzieś, w lesie, nieustannie grzechocze kulomiot. Poczynają huczeć armaty; okazuje się, że biją w to miejsce, u skraju lasu łopatyckiego, gdzieśmy się, chowając od obstrzału, spieszyli. Nastrój jest ponury. Pomyka knieją jeden szwadron, dalej wozy z rannymi i zabitymi, szwadron drugi zamyka pochód. Następuje czarna i wściekle mroźna noc. Jest to druga bezsenna noc pochodu. Siedzę, przycupnięty, na skraju sań rozłożystych z rannymi (koń w bagnie został), zda się, że ten pochód w nieskończoność się wydłuża. Jest to uczucie tak krańcowego wyczerpania, że reaguje się na wszystko wszystkimi pięciu zmysłami. Wszystkimi porami skóry sączy się długi jednostajny chrobot lodu pod kopytami ułańskich koni. Chrobot ten prześladował mnie później, przez cały czas pobytu mego w szpitalu w Baranowiczach. W zaścianku Jasieniec wreszcie dostajemy dwie i pół godziny od- poczynku. Tam, w kapliczce małej, złożone zostają zwłoki trzech poleg- łych. Kartki im - z zapisem rang, nazwisk i daty śmierci - zostawiono na piersiach, z prośbą o ostatnią posługę. Trzeba było ruszać... Żywo mi dotąd stoi w oczach scena przed wyruszeniem z Jasieńca. Na łóżku śpią: pułkownik Mościcki i podporucznik Bisping. Ostatni umieścił nogi na poręczy łóżka. Porucznik Podhorski przy stole, wygięty w pałąk, siedzi. Brodę o gardę swojej "złotej szabli'" wsparł i śpi snem ciężkim. Tuż obok Dowgiałło, porucznik. Ten w pewnej chwili budzi się, nagłym i stanowczym ruchem ' Wysokie odznaczenie bojowe w armii rosyjskiej. 27 chwyta konserwy, zjada całą puszkę w najwyższym pośpiechu, jak człowiek nie mający chwili czasu do stracenia, i natychmiast zasypia. Faworyt pułku - dziś już nieżywy. Sinieją w pomroce strudzone śmiertelnie twarze. W czapie, jak zwykle, pochyla się nad stołem głowa rotmistrza Romera. Pisze kartki klepsydry - zwięzłe, żołnierskie, dla przypięcia na piersi poległym. "Polegli..." - wywodzi ołówek. Ręka się zatrzymuje. Rotmistrz Romer śpi. "Śmiercią walecznych..." - mówi ołówek dalej nadludzkim wysił- kiem. Opada głowa. Sen znów ogarnia rotmistrza. Skończone jednak zostało epitafium i ludzie stanęli na nogi. Rzuciliśmy Jasieniec, dalej się usuwając od frontu. W liliowych cieniach świtu została za nami kapliczka, zwłoki towa- rzyszów kryjąca. Błogosławione ręce kobiece potem w opiekę ich wzięły. Pani Obucho- wiczowa z Rewieńskich, gdy służba się rozbiegła, sama do kaplicy dąży, ciała myje na wieczny spoczynek. Trumny im każe robić tej formy, jak ich zmroził mróz, bo nie mieszczą się w trumnę zwykłą ciała pogięte. A kiedy rannego Belinę chce jej wyrwać rozbestwiona tłuszcza, pani Obuchowiczowa własną piersią przed bagnetami drogę zbirom grodzi, nie bacząc na draśnięcie, którym ją jedno ze stalowych żądeł kąsa. Rewieńskich to krew... Żołnierzy spod Somosierry. W pewnej chwili zatrzymujemy się na rozdrożu. Dowództwo nie może zorientować się w drodze. Postój. Zimno przejmujące. Z piętnaście grup stara się rozpalić ogniska. Zgrabiałe palce odmawiają posłuszeństwa, drzewa ogień nie chwyta. Nic z tego. Wtedy to pewna liczba ludzi w szwadronach nogi odmraża. Ulegam temu losowi i ja. Nasi ranni tylko śpią wybornie, otuleni przepysznie. Gdzieś na jakimś karczu wysypujemy ich wszystkich na ziemię i z sercem zamarłym dążymy z pomocą. Rankiem o godzinie siódmej stajemy w zapadłej leśniczówce Radziwił- łowskiej. Zasypiamy natychmiast. Nocy tej uszliśmy pięćdziesiąt wiorst lasami po dniu bojów i nocy poprzedniej, spędzonej w marszu. O godzinie dwunastej wstajemy. Pułkownik Mościcki decyduje się przekradać bez asysty szwadronów. Przebieramy się, jak kto może. Pułkownik z waszecia, nieokreślenie. 28 I o godzinie szóstej wieczorem, cicho, w największej tajemnicy, tylnym wyjściem wymykamy się w towarzystwie katolickiego chłopa-przewod- nika i dwu ułanów. Iść mieliśmy na Dub, odległy o wiorst piętnaście. Było postanowione, że szwadrony też natychmiast wyruszą w dalszą drogę powrotną. Zagłębiliśmy się od razu w czarną matnię lasu. Ciemno już było. Już po dwóch-trzech godzinach drogi zrozumieliśmy, że przewodnik błądzi. Rzucani to tu, to tam jego domysłami, kołujemy noc całą po korzeniach i wyrwach leśnych. Dzień zastaje nas w dziewiczej głuszy. O godzinie szóstej rano natykamy się na jakąś rozgromioną sadybę i tam, rozgrzawszy konserwy, posilamy się i odpoczywamy półtorej godziny. Nogi odmrożone dokuczają mi silnie. Dalsza droga znów była plątaniem się bezładnym w matni. Do samego południa nie natrafiliśmy na ślad żywej istoty. I na myśl, że oto już szwadrony odeszły, a my, jak ścigana zwierzyna, błądzimy w lasach, dziwnie niemiło robi się człowiekowi. O pierwszej, niemal po dwudziestu czterech godzinach kołowania, wpadliśmy na pierwsze żywe istoty - chłopów wiozących siano. Ci nam wskazali drogę na Dub. Poczęliśmy się zbliżać do niego koło godziny trzeciej po południu. Ponieważ tak liczna nasza grupa mogłaby zwrócić uwagę, rozdzielamy się. Pułkownik, chorąży Maruszewski i ułani tworzą jedną grupę, porucz- nik Żaboklicki, podporucznik Bisping i ja - drugą. Pułkownik z towarzyszami ginie nam niebawem z oczu. Przed nami zaczyna rzednąć las. To Dub. Bezładna strzelanina zrywa się gdzieś z boku. Z gąszcza leśnego wynurza się ogromny drab, rudy, z rozesłaną po piersiach, jarzącą jak czerwone złoto, brodą. Trzyma dubeltówkę w ręku. Wiedzieliśmy dobrze, że wsie telefonicznie i telegrafem polowym zmobilizowano, by łapać delegację, o której już bolszewicy byli powia- domieni. Drab pyta nas o papiery. Z boków wysypuje się na polanę więcej ludzi uzbrojonych. Moje notatki podróżne, lakoniczne, pisane po polsku, gdzie notowałem skrzętnie godziny postojów i wymarszów, wzburzają tłum strasznie. Wyraz "Szpion!" groźnie huczy i koło się zacieśnia. Dywersję niespodziewaną robi przyprowadzenie złapanego Marusze- wskiego. Pułkownika z nim nie ma...1 ' Okazało się potem, że ścigany, rozłączył się z chorążym Maruszewskim i w strzelaninie, którąśmy słyszeli, został zabity. 29 Podporucznik Bisping, który został w lesie, szukając zgubionej rękawi- czki, wynurza się teraz z lasu. Ten ma jednak szczęście. Papiery pisarza urlopowanego lepiej jakoś trafiają do przekonania i puszczają go wolno. (Wpada potem na inny kordon, który go aresztuje). Nas wiozą do gminy (wołosti), o wiorst piętnaście odległej. Zsiadając przy jakiejś przeprawie, kiedyśmy się znaleźli chwilę razem, postanowiliśmy nie taić naszej misji, w nadziei, że odstawią nas wobec tego do jakiej władzy wyższej, z którą łatwiej będzie rozmawiać. W gminie stoi już mur chłopstwa, rozgestykulowany, rozogniony. Wciągają nas do izby. Orator jakiś poczyna podjudzającą mowę. "Kontrrewolucja", "bur- żuazja", "diemokratija", "rewolucja", uczone nazwy partii, zjazdów i sowdepów - istna mieszanina słów oklepanych, wytartych jak miedziaki, śmiertelnie nudnych na bruku miejskim, tu, w tym poleszuckim ką- cie,splata się w fantastyczny skręt macek, które, zda się, ku gardłu pełzną. Tłum poczyna się "rozkołysywać". Poczynają bić naszego prze- wodnika. Jego jękliwe zawodzenie, przypominające płacz zagryzanego przez psy zająca, rozpala masę. - A Bożeczka - jęczy biedaczysko. Łup, lup - głucho walą razy ściśniętych kułaków. - Aj rodnieńkije - wymadla się zabijany Białoruś. I nic, jeno znów razy zawziętych uderzeń. Tłum dalszy jeno pokrzykuje i napiera naprzód, najbliżsi milcząc, po chłopsku, jakby najcięższą pracę pełniąc - biją. Kolej przychodzi na mnie. Od razu otrzymuję silny cios w twarz, za nim sypią się inne razy. Zostaję wywleczony do izby przyległej. Tłum powala mnie na ziemię. Otrzymuję uderzenie w skroń kutym butem sołdackim. Dalej przestaję liczyć i reagować. Żegnam się i zaczynam gotować się na śmierć. I dziwnie myśli robią się równe i spokojne. Pastwiący się tłum jest niby za mgłą. A w samym sobie wstaje jasne, równe światło i wypromienia się ku najbliższym... Ku tym, których już nie zobaczę. W pewnej chwili (a teraz to, retrospektywnie odtwarzając obrazy, widzę), jakiś uralski kozak wyciąga mnie z tłumu. Snadź ma posłuch. Niewiele pamiętam. Izba czarna... Błyskawica złoconego kiwotu1 przed oczami... Jazda nocna na wozie ze słomą. ' Obraz bizantyński, w złoconej blasze. 30 Na stacji Łosza mój wybawca daje nam wiadro gorącej wody, chleb i słoninę. Porządkuję twarz, zakrzepłą w krwi, jak mogę. Rano jesteśmy w Łunińcu. Krasna gwardia. Sowdep. Celka więzienna w zarekwirowanym ho- telu. I ten szwargot, ten ciągły szwargot Żydów - komisarzy bol- szewickich. Aż wtem... zaczyna się ruch niespokojny po korytarzach więzienia. Wdziera się do nas wieść, że Niemcy idą. Nie, myślę sobie, to nie do wiary. Cooper lub Mayne Reed lubi tak nagle zbawiać swoich bohaterów, ale tak kiepsko pisanych romansów w życiu nie ma. Jednocześnie rosną złowrogie projekty zamordowania nas natych- miast: projekty te snują pilnujące nas draby - milicjonerzy. Kładę się "na złość" na łóżko (moje to trzy godziny były kolejki - bośmy ją wprowadzili, ile że jednośmy tylko mieli łoże) i śpię. Gdy budzę się - wątpliwości nie ma. Niemcy idą... Nad Łunińcem już rozlega się warkot niemieckiego propellera. Uczucie możności ratunku lub groza natychmiastowego nadziania na bagnet przez milicjantów, rozwścieczonych przybyciem Niemców, a krzą- tających się koło rabowanych w ogólnym popłochu przedmiotów, dziwny stwarza w naszym uwięzionym gronie nastrój. Trwa to do późnego wieczora. Groza śmierci i nadzieja wyzwolenia na przemian się zmieniają. Nastaje noc - większość milicjantów, złowrogo ku nam usposobio- nych, znika z więzienia, unosząc zrabowane przedmioty. Pozostali zwra- cają się ku nam bardziej przyjacielsko. Wszystkich uwięzionych wypuszczają z celek, nam każą pozostać: pojedziemy pod konwojem czerwonej gwardii do Moskwy... Drzwi celki jednakże pozostają nie zaryglowane. Wolno, wolniuteńko, z nader obojętnymi minami, jak lordowie, a z zatajonym sercem, wychodzimy z nie strzeżonej celi i wymykamy się na ulicę. Stoją tam jeszcze, za węgły domów się chowając, grupy młodzików Żydków, udających czerwoną gwardię. Z zaciekawieniem muszą spoglądać na tę grupę perypatetyków, z gracją wędrujących sobie środkiem ulicy. Najbardziej uroczo zapewne wyglądam ja. Z rozbitym nosem, z pa- pachą, spadającą na oczy, w spodniach krótkich i... w pożyczonych kaloszach, wdzianych wprost na obwinięte płachtami, odmrożone nogi. Kierujemy się do księdza. 31 Ksiądz sprowadza miejscowego przedstawiciela Rady Polskiej Ziemi Mińskiej - pana Rogozińskiego. Niemałe było zdumienie zacnego przedstawiciela, skoro zza plebań- skiego stołu podniosło się na jego spotkanie jakieś widmo i z całym wdziękiem, na jaki się mogło zdobyć, zaprezentowało się... jako wice- prezes Komitetu Wykonawczego Rady Polskiej Ziemi Mińskiej. Dalej rzeczy potoczyły się szybko i normalnie. W Brześciu, w myśl rozkazu, byliśmy - aczkolwiek, rzecz prosta, już spóźnieni. Po czym towarzysze moi wrócili do Korpusu, ja zaś zostałem umiesz- czony w szpitalu w Baranowiczach. Taki był koniec ułańskiej wyprawy. Zapuściła się ona od Bobrujska, ku kordonowi wojennemu, w głąb, wiorst dwieście pięćdziesiąt. Z wrażych szponów wyszła, pięciu ułanów straciwszy, pozostawiając wspomnienie jednego z naj świetniej szych czynów junackich, godnych polskiej kawalerii, a chlubę niosących strażnikom wyprawy - dowódcom szwadronów: Romerowi i Podhorskiemu. Sądzonym było w niej paść dwóm bohaterom Krechowiec - pułkow- nikowi Mościckiemu i podporucznikowi Łebkowskiemu. Niech groby ich po wieki otaczają skrzydła Sławy i cześć Narodu. ZWIĄZEK BRONI Poległym komendantom Związku Broni: na i. Dywizję Piechoty sp. porucznikowi STANISŁAWOWI MA- ŁAGOWSKIEMU', na 2. Dywizję Piechoty sp. porucznikowi ZDZISŁAWOWI ZABŁOCKIEMU, na 3. Dywizję Piechoty sp. szeregowcowi JANOWI LITAUEROWI i jego następcy sp. porucz- nikowi ZYGMUNTOWI MOSIEWICZOWI, na i. Pułk Ułanów rotmistrzowi BRONISŁAWOWI ROMEROWI Zabawne jest patrzeć wstecz, przez tę książczynę moją, wydobytą gdzieś z jakiejś ostatniej półki z pyłu i zapomnienia, na te sprawy, o których piszę, oglądane przez pryzmat perspektywy lat i przez pryzmat państwa zorganizowanego, zhierarchizowanego i przez pryz- mat spraw historycznie zważonych, wymierzonych, wyretuszowanych i zarejestrowanych. Dziwna to książeczka, te Strzępy epopei, na przestrzeni kilku opowia- dań mająca rozpięcie od relacji prostego chłopaka legionowego Pasika, relacji, którąśmy z tamtej strony frontu spragnionymi usty chwytali - aż po opowiadanie z dziejów wojny polsko-bolszewickiej, aż po wrzesień 1920 roku. Bo to wtedy, po wrześniu 1920 roku kończy się improwizacja, kończy się szukanie wyrazu dla walki dla imperatywów snutych z siebie, przykręca się ogień nieukojony, żarliwy, płonący na wietrze. Fabryki mundurowe poczynają szyć jednolite uniformy, w armii nikną fantazyjne półkożuszki, lokalnego pomysłu rabaty i szasery, "trzepaczki" królewiackie, pętlice wielkopolskie, Hallerowskie medaliony. Fabryki ideowe nie tolerują strzępów epopei, targanych na wietrze, wyrudziałych w poniewierce, utytłanych w mazi przeróżnych orientacji, dezynfekowanych krwią, dezynfekowanych krwią... Brat żony Wańkowicza, Zofii z Małagowskich. 3 Strzępy epopei... 33 Jeśli Marszałek Piłsudski pytał, gorączką trawiony: "Wielkości, gdzie twoje imię", to znać wziął to pytanie z cierpienia tysięz cierpienia nas wszystkich, nas małych, wziętych na straszną mękę dziejową. Jeśli szukać gdzie tej męki, to tam gdzie go nie było. Za was w kraju - on myślał. Petersburg jesienią 1917 roku. Posiedzenie komendy Ligi Walki Czynnej, zawiązanej ad hoc według wzorów drużyniackich, aby kleić coś w tym chaosie. Prowadzi Stanisław Wojciechowski - późniejszy prezy- dent. Koalicja! Koalicja! (Pan Wojciechowski jest równocześnie prezesem Rady Naczelnej Zjednoczenia Międzypartyjnego organizacji polskich w Rosji - mimo wszelkich omówień - ekspozytura endecji). Jest noc. Za oknami czarna ulica. Nagle po niebie poczynają biegać smugi z re- flektorów. Rzucamy się do telefonu: Korniłow ciągnie na stolicę carów, w której zasiadł "uzurpator" Kiereński. Reflektory, wypatrujące na czarnym niebie carosławnych aeroplanów, drżą niepewnym światłem. Tym pewniejszy siebie jest uśmiech naszego "komendanta", prezesa Rady Międzypartyjnej: - Poród się zaczął - mówi. Koalicja, koalicja!... Petersburg w parę miesięcy później. Październik. Z porodu, którego oczekiwał Wojciechowski, całkiem inne urodziło się dziecko. Po placach wśród zimnej nocy płoną ogniska. Grzeją przy nich dziecinne ręce ostatnie resursy Rządu Tymczasowego - junkrzy. Przed Zimowym Pałacem, siedzibą tego rządu, wyciągnął się w dwuszereg kobiecy batalion śmierci Boczkariowej. Te też mają bronić Kiereńskiego. Dziwnie bezradnie sterczą wielkie kupry w sołdackich portkach. Ostatni obrońcy Kiereńs- kiego i koalicji. A tymczasem, gdy przejeżdżam przez Newę, dążąc do formującej się kompanii polskiej, most za mną podnosi się groźną, czarną sylwetą w górę. Tu już państwo sowietów, marynarzy z taśmami naboi na krzyż. Nie ma przejścia przez Newę! Wsuwa się na nią bolszewicki "Ałmaz". Przybył, aby bombardować Pałac Zimowy. W pałacyku rozkosznicy carskiej, Krzesińskiej, goreją wszystkie okna. To pracuje sztab nowej Rosji, która idzie. Olbrzymie napisy: "Śmierć wojnie. Pokój bez aneksji i kon- trybucji!" A zaanektowana Polska? To te kupry i te dziecinne ręce mają umożliwić walkę o nią? W Dierawinskich Koszarach konsystuje dwa tysiące marynarzy. I w małej, użyczonej przez rząd Kiereńskiego, salce czterdziestu ludzi 34 - zaczątek naszej kompanii. Duszą się we własnym sosie. Oficerów nadkomplet, zdatny na trzy pełne kompanie, jada oddzielnie, za prze- gródką (dyscyplina, prestige!}. W tym komplecie siedzi i je zdemaskowany na złodziejstwie z kasy kompanijnej oficer. Nie ma jurysdykcji, której by go można oddać. Więc tyle, że się do niego nie mówi i po sól musi sięgać sam. Na dole w wielkiej sali u marynarzy wiec. Mają wyruszyć przeciw Pałacowi Zimowemu. Elektryczność nie działa. W świetle szabasówek jak rzeźbione twarze najbliższych mówców: młode energiczne twarze o ob- nażonych, muskularnych szyjach. Polakom odebrać broń!... Tłumaczę im, żeby nam dali spokój, bo my neutralni. Musimy pilnować od mętów ulicznych naszych instytucji dobroczynnych. Neutralność, neutralność!... - Towarzyszu, wasze papiery!... Nie mogę długo ich znaleźć. - Otóż widzicie, towarzysze! Jakieś podejrzane indywidua bez papierów wciskają się między nas... Koło się ściska. Są papiery! O początkująca bestio rewolucyjna - cofasz się przed każdą pieczątką pod warunkiem, aby była okrągła, bo owalna jest nieważna. Długie tunele ulic. Obchodzę z rontem bolszewickim posterunki, by wykazać, że istotnie... przytułki, że... neutralność. Dyskusja z marynarzem z kałużskiej guberni. Że taki ustrój się nie utrzyma. Wyższość inteligenta w walce z argumentami supłowatymi jak chło- pskie ręce. O drogi bracie - jeśli gdzie żyjesz na rosyjskich rozłogach, chciałbym ci przysłać w ekspiacji Opierzoną rewolucję. Może byś przypomniał topiel spraw nierozpoznanych, przez którąśmy szli: ty ze swoją rewolucją, ja ze swoją niepodległością. Dyskutowaliśmy, co ważniejsze, co po czym. Co dla kogo jest płaszczem, co dla kogo jest guzikiem u tego płaszcza. To nie zawsze wiadomo. Polska, Polska czekała, podniewolna, Beselerowska. Koalicja... Neutralność... Guzik i płaszcz... Sojusz z tymi kuprami Boczkariowej... I ten "ziemlak" z Kałużskiej to wróg? I... mieliśmy łeb w łeb na każdego wielkiego "działacza" po dwadzieś- cia kilka lat jak obszył. W poselstwie duńskim jestem komendantem warty. My, Polacy, ochraniamy wszystkie poselstwa. Jak Hindusi w Addis Abebie. Jesteśmy dumni z pokładanego w nas zaufania. Brat dostał się na śniadanie do 35 posłów i dogadał się z posłową do pokrewieństwa przez Moniuszków. Nowa kuzynka uskarża się, że jej nasi wartownicy skradli jedwabne pończochy. Sztandar nowo tworzącej się po stuleciu armii polskiej jest zhańbiony. Mówimy między sobą, że takiego, gdyby go wykryć i gdyby to można było i w ogóle gdyby... należałoby rozstrzelać. A przedtem w Koszarach Dierawińskich mówiliśmy, że żołnierz nie wydaje broni i byliśmy gotowi strzelać i bronić się do upadłego i ponieść śmierć za tych kilkadziesiąt parszywych karabinów, których po Rosji walały się stosy. Bo tego wymaga honor... Honor wymaga nie pozwolić zdjąć szlif. Honor i hierarchia wymaga słuchać starych zmoskwiczonych pułkow- ników. Honor... koalicja... neutralność... i ten płaszcz czy guzik... Ileż fałszywych zapachów atakowało te młode wyżle nosy nie nałożone do rewolucyjnego pola. Następny dzień. Chwilowa odgrywka Kiereńczyków... Junkrzy zajęli gmach telefonów na Morskiej. Ręką podać do Morskiej wielki hotel "Astoria", w którym kwaterujemy z bratem. Hotel - przeznaczony dla wyższych oficerów i dla cudzoziemskich wojskowych. My jesteśmy "cudzoziemscy wojskowi". Drą się o tym wielkie srebrzyste orły na amarantowych otokach naszych czapek. Hotel obfituje w białą mąkę, w przepyszne kruche ciastka, w "bałyki", siomgi i kawior. Przed hotel zajeżdża pancerne auto Rządu Tymczasowego. Białogwar- dyjskie. Dwóch oficerów z rewolwerami w dłoniach wpada i rozbraja wartę z trzydziestu żołnierzy zainstalowaną przez bolszewików w tym przybytku żarcia. Trzydziestu kapcanów idzie gęsiego do niewoli do piwnicy hotelowej. Zwycięzcy wciskają karabiny rozbrojonej warty goś- ciom hotelowym. Proszą mnie i brata, którzy właśnie mamy iść na zmianę warty do poselstwa, abyśmy po drodze dali meldunek do dowództwa, rezydującego na stacji telefonicznej. Nim wyszliśmy, już tylko jeden gruby pułkownik stoi u wejścia do hotelu z karabinem na warcie. Trzyma ten karabin z takim zażenowaniem, jakby mu dano kądziel. Inni od razu pozbyli się tego nietaktu. Żona do niego podchodzi i daje mu zdrowego łupnia. Przy ogólnym śmiechu odkłada karabin. - Czy to ci oficerowie są naszymi sojusznikami? Idziemy na Morską. Wchodzimy w bramę, pełną junkrów. Nim dotarliśmy do dowództwa, przychodzi wieść, że ci, od których meldunek niesiemy, polegli. Motor im się zaciął. Wyskoczyli poprawiać. Rzucono im granaty ręczne przez wierzch. 36 Ulica Morska jest teraz bez osłony pancerki. Sygnalizują, że idzie atak. Żal tych dzieciaków. Bierzemy karabiny, leziemy na dach. Dach drapacza chmur góruje nad Piotrogradem. Z sąsiednich dachów zobaczyli nas i strzelają. Poszczególne kule cmokają przy nas o cynk blachy, którą jest pokryty dach. Rejterujemy za kominy. Patrząc na wielki zad brata w szynelu (brat leci na czworakach) myślę ze złością: "Ot, niech ci strzelą w ten zadek za to wszystko!" Bo to on mnie wciągnął. Uważa, że całe prospectum jest po to, aby cieszyć oczy pana z Kalużyc (nic nie łżę: jadł też śniadanie na bolszewickim "Ałmazie" z jakimiś znajomkami wśród jego oficerów). Teraz schował się za komin i strzela w drobne figurki ludzkie na dachu odległego Admiraltiejestwa. Praporszczyk iż zapasnych, dowodzący nami, zapewne w cywilu jakiś geometra albo dentysta, patrzy z łagodnym wyrozumieniem na te wyczyny, ale kiedy brat ładuje następny magazyn, odzywa się z perswazją: - Niech pan da spokój - oni tam stoją od Piotra Wielkiego. Istotnie, figury są ze spiżu. - Pamiętasz mnie? - pyta jakiś junkier. - Popów! Maturzysta z Jełatmy nad Oką. Próbowaliśmy tam szczęścia matural- nego z paru kolegami ze szkoły polskiej. Mocnośmy pili i liberalizowali "za naszą i waszą..." Gdzie nasza, a gdzie wasza? I która wasza. Nie wiem. Z okna przeciwległego domu jakiś rozentuzjazmowany kadet z siostrami przesyła nam całusy. Szlag was trafił. Uspokoiło się. Ściągam z dachu wojow- niczego brata i idziemy na swoją wartę. To uspokojenie to była cisza przed burzą. W trzy kwadranse po naszym wyjściu poszedł atak bolszewicki. Chwytano junkrów za ręce i nogi i, rozbujawszy, wyrzucano na bruk. Stałem w bramie poselstwa, gdy ulicą z placu walki przejeżdżała bolszewicka pancerka. Wracała z tej rzezi. Pancerka, starego typu, miała dwie śmieszne, wysokie wieżyczki pancerne. Te wieżyczki kręciły się z niepokojem typowym dla tych dni upojenia władzą, wolnością, możno- ścią strzelania. Przed lufami karabinów maszynowych wsiąkał w bramy domów ludek petersburski. Wkoło pancerki robiła się biała pustka. • Stałem pod strachem Bożym z karabinem u nogi. Nie wiadomo nigdy, co takiemu strzeli do głowy. Pyszczek karabinu maszynowego obmacał mnie od stóp do głowy z widocznym zdziwieniem i wahaniem. Pokiwałem mu przyjacielsko. Że niby... neutralny... Pojechał dalej. Krew wkoło się leje, świat drży. Jakże tu tą neutralnością wywojuje się Polskę? W Petersburgu walki skończone. Jedziemy do Moskwy. Mamy sliping ze śnieżną pościelą i służący w liberii Vagons-Lits mówi do mnie: "Barin". 37 Za nami już zwycięski rząd bolszewicki wydaje w Smolnym dekrety, przed nami Moskwa, która ze wszystkich "czerwonych" dział bombarduje Kreml, obsadzony przez białogwardzistów. Gdy rano budzimy się, dojeżdżając do Moskwy, służący podaje nam herbatę z konfiturami. Łyżeczki na spodkach drżą: to nic, to tylko armaty. Połączenia między dworcem, na który przyjechaliśmy z Petersburga i dworcem, z którego pojedziemy do Mińska, nie ma. Jest jakieś przypadkowe lando, takie, które zaprzęgają d la Douomont w dni wielkich dworskich uroczystości. Lando jedzie okrężnymi przedmieściami. Armaty grają. Brat jest ucieszony: teraz Moskwa uważa za stosowne bawić dziedzica. Więc łypie okiem na cywilów z karabinami, patrolujących skrzyżowania ulic i ryczy: Antek Mańkę schwycił w pasie A ta głupia u...śmiała się. Wymyślam bratu od czerepów rubasznych, ale sam doświadczam podobnego podniecenia. Jest to rześki ranek i milionowa stolica stanęła na głowie. Z dworca, na który przyjechaliśmy, idziemy na miasto. Raz po raz rewidują nas patrole, szukając broni. Jeśli zataić broń i sami znajdą, mają rozkaz rozstrzeliwać na miejscu. Brat ma chytrze schowaną "piątkę" - mały brauning. Przy każdej rewizji ciarki mnie przechodzą, gdy brat teatralnym gestem rozwiera poły szynela. - O co ci chodzi? O te czterdzieści rubli, które kosztuje piątka? - Mój drogi - odpowiada z namaszczeniem - czterdzieści rubli, to utrzymanie przez cały miesiąc dla niejednego. Akurat go sparło na oszczędnościowe morały. Szkoda, że tak późno. U Nikitskiej Bramy stajemy przy dziale, które strzela na Kreml. Żołnierz przy armacie, jakiś Sybirak, ma dobroduszną gębę, siwe oczy i chlebak przez ramię. My jesteśmy w bekieszach, w armatach, ze srebrnymi orłami. Rozlewnie nam wyjaśnia, że już biali są "na ostatnich nogach". Rewolucja jest jeszcze łatwowierna, życzliwa i naiwna. Pierwsza jej wiosna. Przyjeżdżamy do Mińska ni takiego, ni siakiego. Czeka na wieści ze stolic. Jest to siedziba frontu zachodniego, niezliczonej ilości sztabów i urzędów. Roi się od wojskowych Polaków. Wielki zjazd wojskowych Polaków, który się odbył w czerwcu w Petersburgu, zamącił im w głowie. Jedni nie chcieli tworzyć armii polskiej, by nie osłabiać rewolucji, inni - czekając woli kraju, nie chcą krzyżować polityki Piłsudskiego, inni 38 jeszcze, na czele z Matuszewskim, chcą tworzyć wydzielone skupiska Polaków w ramach rosyjskiej armii, ale unikać nadania piętna politycznego sprawie, którą zamortyzuje endecja. Najliczniejsi wreszcie - chcą tworzyć armię polską na obczyźnie i "prać" Niemców. Jestem z nimi, bo uważam, że w czasie rewolucyjnym poprzestawać na skupianiu się nie można, że trzeba żądać ofiary, a ofiara to walka, a walki bez sprecyzowania celów politycznych być nie może. Mało mnie obchodzi, że ktoś zechce amor- tyzować nasze zasługi. Zbyt mało, by nie wzywać do walki natychmias- towej, bez mandatów, porozumień, ubezpieczeń, z jedynym najeźdźcą, który został. Wiec w Mińsku. Żołnierz Polak z armii rosyjskiej gardłuje przeciw hienom kapitalizmu. Oponent jego mówi, że takich się nie wpuści do Polski. Czerwony z oburzenia bolszewik zabiera ponownie głos: - On mówi, że on mnie do Polski nie wpuści. Jak on to powiedział, to on już mnie zabił. Do Polski, do Polski... Za wszelką cenę, całując niemieckie ręce, wyskamływując niemieckie przepustki, chce wracać żołnierska masa. Na kolanach, o głodzie, do tych opłotków, do tych dymów. Honor... koalicja... neutralność... Guzik i płaszcz... I powrót do kraju... W bocznej uliczce przy Zacharzewskiej poczyna się krzątać sztab formującego się korpusu. Dziwne gile zleciały do tego lokalu. Rozsiedli się przy stołach, krawcy im dzień i noc tną w pasy sztuki amarantów, oni dzień i noc, uczenie, wedle zasad sztuki, smażą instrukcje, opracowują tabele rang, przepisy musztry formalnej. Przeważnie rozkazy są pisane po rosyjsku - młodzi porucznicy z rezerwy tłumaczą je na polski. Zwaliła się szarańcza pułkowników, trochę chytreńkich generałów, nie wiedzą, czy tę Polskę się jada nożem, czy też widelcem. Schroniło się to przed wierzgającą rewolucją. Dół - do kraju, góra - do posad. A wkoło czasy rewolucji, czasy wymagające napięcia i poświęcenia. Do wianuszka przybywa ... hierarchia. Wokoło tych hieratycznych stupajów - polityka. Naczelny Komitet Wojskowy - złożony z co wybitniejszych oratorów zjazdowych i z co kompromisowszych mediatorów. Ci w sztabie mają zmartwienie z tabelą rang. Ci w komitecie - z ustosunkowywaniem się, z finezyjnymi rozgrywkami, z uzgadnianiem - jedni z wolą kraju (w Sztokholmie Skąpski i Babiański widzieli się z Kunowskim, przybyłym z kraju i ten w imieniu Rady Stanu zapowiedział, żeby nie ważyć się politykować na własną rękę), inni z wolą Paryża, w którym siedzi Komitet Narodowy. Muszą ciągnąć taką linię, aby wykazać się rewolucji dostatecznym demokratyzmem, kontrrewolucji dostateczną dyscypliną, zapewnić żoł- nierzom Polakom, że ich krwi nikt przelewać nie będzie, oficerom 39 Polakom, że ich prawa zostaną uszanowane, wpoić przekonanie w koalicję, że "rzucamy nasz miecz na szalę" i rzucić ten miecz z taką maestrią, aby nie zadźwięczał zbyt nieprzyjemnie dla państwowotwórczej Rady Stanu. To się widzi w rządzącej nami górze wojskowej i politycznej. A kiedy się wychodzi z tych Olimpów z czadem w głowie, widzi się, jak chodnikami przeciąga masa ciągnąca z frontu, jak po placach buzuje się tłum, jak wilczym krokiem przesuwają się, niby szczupaki w głębinowych wodach, opięci w skórzane kurty komisarze. Chcę iść do tworzących się oddziałów i mówić im żywe słowo. Porucznik rezerwy, w cywilu belfer, następnie w kraju poseł, gładzi wypielęgnowaną brodę: - Lada chwila będziecie mogli to zrobić. Właśnie kończymy wy- pracowywać instrukcję. Patrzcie: "Instruktor oświatowy korpusu przesyła instruktorowi dywizyjnemu, instruktor dywizyjny..." Nie doczytuję, co ma robić instruktor dywizyjny aż do kompanijnego, bo mnie nagła krew zaleje. Jadę na front rosyjski - werbować żołnierzy. Jadę do 75. Dywizji, w której w jednym z pułków dowodzi kompanią wywiadowców sztabskapitan Matuszewski, lider centrum na Zjeździe, zwolennik tworzenia skupisk polskich nie wydzielonych z armii rosyjskiej i bez wyraźnego celu politycznego. Sztabskapitan Matuszewski to oficer bojowy wielkiej klasy, wielokrot- nie ranny. Znamy się z czasów szkolnych. Teraz jedziemy bryczką do poszczególnych oddziałów. Metodą daw- nych dyskusji sztubackich dyskutujemy "w piramidkę", to znaczy od- rzucając raz uzgodnione pojęcia i zwężając przedmiot sporu. Aż kiedy zostaje sporu tego tylko cypel, Matuszewski się zamyśla i mówi: - Nie wiem, dalej już trudno dyskutować. Tu pozostaje kwestia instynktu. Ty pochodzisz z kresów, to zapewne nie czujesz tak jak ja tych, co są w kraju. Oni niewątpliwie nie chcieliby, żeby poza krajem wyrastał czynnik rozstrzygający, nad którym władzę obejmą czynniki przypadkowe. Milknę. Istotnie, gdzie się zaczyna instynkt, tam kończy się dyskusja. Obaj apelujemy do przyszłości. Ta przyszłość stała się teraźniejszością. Były sztabskapitan, obecnie mąż stanu, Ignacy Matuszewski, w "Gazecie Polskiej" drukuje swoje przemówienie na zjeździe pitrogrodzkim i stwier- dza, że nie żałuje z niego ani słowa. Ja z tamtych swoich przekonań też nie mógłbym ustąpić piędzi. Widać, że słowa "przyszłość okaże, kto ma rację", bywają zawodne. Słów swoich nie żałuję, przekonań swoich nie żałuję, ale żałuję, że byliśmy tacy młodzi, że mieliśmy taką złą na rewolucyjne czasy szkołę myślenia, szkołę myślenia, odziedziczoną w Organizacji Młodzieży Na- rodowej w spadku po endecji, pogłębioną przez ostatnie przedwojenne 40 lata rozłamowe, kiedy na głupich swoich głowach dźwigać musieliśmy ciężar rozgrywek programowych, kiedy odcienie ideowe zdawały się przesłaniać świat i groziły, że teraz, kiedy ten świat ociekał krwią, znowu przesłonią czyn zbrojny. Czułem instynktem, że istnieje typ psychiczny człowieka, który ma łatwość czynu, czynu bojowego, czynu rewolucyjnego, bez głębszych uzasadnień i natychmiast. Takich ludzi było trzeba. Szukałem takich ludzi u eserów Polaków, ale zbyt mnie od nich odrzucało. Swego typu rewolucjonisty, swego typu powstańczego nie mieliśmy na terenie Rosji. Stąd ulga, gdy potem nad nami objęło komendę POW. Ale do tego jeszcze było daleko. Z dnia na dzień nienaturalny sojusz czynu bojowego z polityką endecką się pogłębiał. Ta polityka wy- chodziła z założeń antyniemieckich, jedynych, które mogliśmy przyjąć, przygotowując walkę. Ale w temperamencie swoim endecy byli zaprze- czeniem walki. Chcieli rozbudowywać, a nie pogłębiać. Chcieli demons- trować, a nie walczyć. Rozumiałem, że wyjście jest nie tam, nie u nich, nie w sztabach, nie w uzgadnianiu, nie w masie, a w pójściu choćby szczupłym na razie oddziałem w las i rwaniu Niemców. Pojęcia nie miałem, jak to należy robić. Na razie Niemcy nie manewrowali, a trzy- mali front. Front, czekaliśmy na to, pęknie i ruszy, wówczas nadejdzie czas. Należało pogłębiać gotowość bojową. Z zaendeczoną psychicznie, zapolitykowaną Ligą Walki Czynnej, o wyższym stopniu konspiracyj- nym AP (Armia Polska) nie było można nic zrobić. Liga była for- mowana doraźnie, pod kątem zyskania sojuszników przy głosowaniu na zjeździe piotrogrodzkim. Na zjeździe nie byłem ani jako członek, bo nie byłem w rosyjskim wojsku, ani jako gość, bo się leczyłem od postrzału. Teraz należało tę Ligę rozwalić. Po usunięciu pułkowników i wyższych wojskowych i polityków została nas garstka. Przeważnie oemenowcy (Organizacja Młodzieży Narodowej). W tym środowisko kijowskie silnie zendeczone i pono już organizacyjnie wyeleminowane (piszę "pono", bo nie brałem udziału w życiu or- ganizacyjnym). A w ogóle całe środowisko mające o wiele mniej tak potrzebnej teraz rewolucyjności w sposobach działania niż młodzież postępowo niepodległościowa, mająca tradycje PPS. Nie był to najodpowiedniejszy materiał, ale politycznie nastawiony na bezkompromisową walkę z Niemcami, rzetelnie uczciwy, ofiarny. Na Zacharzewskim Piereułku pod nr 8 zawiązaliśmy nową konspirację, tę, którą wleliśmy następnie w całości do POW - Związek Broni i wyższy jej stopień - Koło Rycerskie. Ta nieco napuszona nazwa wyższego stopnia tłumaczy się nastrojem chwili: biorąc nastawienie na działanie bezpośrednie, choćby w małej grupie, musieliśmy przygotować elitę organizacyjną na gotowość poświęcenia życia w każdej chwili. 41 Nie mam statutu organizacji, ani żadnych po niej nie pozostało papierów. Gdy to piszę, żona mówi, że pamięta każde słowo przysięgi. Mówi, a ja pod jej dyktando piszę: "Przysięgam na tę Polskę, którą w sercu noszę, że wiary we mnie pokładanej nie zawiodę, prac ani tajemnic organizacji nie wydam, za towarzyszy będę murem stał, a honoru żołnierza polskiego nigdy nie splamię". Patrzę w przeszłość. Komendanci z ramienia Związku Broni polegli: komendant i. Dywizji Małagowski w wypadzie z pancerki, komendant 2. Dywizji - Zabłocki przy przebijaniu się przez bolszewików pod stacją Usza, komendant 3. Dywizji - Litauer przy wysadzaniu mostu w prze- braniu za bolszewika pod Smoleńskiem, jego następca - Mosiewicz w więzieniu w Moskwie, gdy już jako peowiak jechał z ludźmi na Murman (w Korpusie były tylko te trzy dywizje), komendant na kawalerię - Romer, rozstrzelany w lwieńcu pod Piotrogrodem, kędy przekradał swych ułanów na Murman, komendant na artylerię, Karol Wańkowicz, nie "z własnej winy" ocalały, gdy samotrzeć ruszył na bolszewicki karabin przy przebijaniu się do Korpusu, potem ciężko ranny w 6. Pułku legionowym nad Dnieprem w 1920 roku. Wreszcie z trzech członków Komendy Naczelnej Związku Broni: Lechnicki ciężko ranny w 1920 roku, Hubicki, który się przekradał przez Szwecję do Europy i niżej podpisany, który spełnił swój skromny obowiązek przed sądem polowym. Po krótkiej odprawie rozjechaliśmy się zakładać nową organizację. Była instrukcja, aby nie poszerzać. Staraliśmy się byle mieć na pułk jednego człowieka związanego przysięgą. Teraz, kiedy papierki nabrały takiej mocy. Komenda KN3 raz po raz odsyła mi ludzi dla zaświadczenia, że był w POW. Wziąwszy już, że POW i Związek Broni to to samo - trudno jest te zaświadczenia wydawać. Archiwów żadnych nie ma, a gdyby nawet były, to przecież nieraz ludzie naj gorliwie j działali w myśl instrukcji Związku Broni, a przecież nie byli zaprzysięgani. Teraz się kupią i nie mogą otrzymać zaświadczenia. Krzywda im się dzieje, bo przykładają do nich peowiacką miarkę. Jednak POW była tajną armią i rejestrowała każdego szeregowca. Związek Broni, stworzony na wzorach konspiracji "petowych" i "zetowych", był szta- bem, był ośrodkiem ideowym. Krzywda się tym ludziom dzieje i należało- by coś na to zaradzić. Zostało nas w Mińsku kilku. Położenie zaostrzało się. Duchonina zabito w sztabie generalnym w Mohylewie. Komendant Związku Broni na i. Dywizję przejeżdżał przez Mohylów następnego dnia. Wówczas jeszcze Korpus nosił szlify wzorowane na rosyjskich, które wkrótce miały 42 być zamienione oznakami trójkątów na lewym rękawie. Małagowskiego korciło nosić szlify rosyjskie, wykombinowali u siebie w kompanii saperskiej błękitne płaszcze i trzepaczki na wzór tych, jakie nosiliśmy w pierwszym roku wojny. Teraz więc, kiedy go otoczyła rozjuszona banda udał, że nic nie rozumie po rosyjsku, pokazał na trzepaczki i powiedział: "Portugal". Istotnie, byliśmy dla bolszewików "Portugal", cudacznym wojskiem. To się musiało skończyć. Zachodzi między nimi i nami stan wojny. Oddziały nasze są rozrzucone po obszarach guberni mińskiej, witebskiej, smoleńskiej. Pomiędzy tymi oddziałami znajdują się całe miasta, olb- rzymie garnizony, pozostałe po likwidującym się froncie. Do garnizonów tych wpływają coraz nowe zasiłki czerwonej gwardii, formowanej w głębi Rosji. Dławią się od mnogości sprzętu bojowego. Dowództwo Korpusu wydaje rozkaz koncentracji w rejonie Bobrujska. Bobrujsk, jak na potrzeby wojny domowej, jest silną twierdzą i można się w nim długo trzymać. Ale dowództwo samo nie wierzy, by rozkaz ten został spełniony. Morale żołnierza jest pod psem. Jakże by mogło być inne, jeśli werbowano go nie pod hasłem walki, a powrotu do kraju, nie pod hasłem ofiary, a wygody? Związek Broni wytęża wszystkie siły, by koncentracja się udała. Komendanci mają instrukcję iść naprzód, dawać przykład. To wtedy ginie Zdzisław Zabłocki, komendant na 2. Dywizję, pragnąc zorganizować kontratak pod Uszą, gdy podążająca ku Bobrujskowi dywizja natrafiła na rozkręcone szyny i obstawione kulomioty. To wówczas pod Krynkami Karol Wańkowicz, komendant na artylerię atakuje samotrzeć dwa kara- biny maszynowe i oba je zabiera, bo oba się zacięły. To w czasie tej koncentracji idzie w ostatniej ariergardzie komendant na 3. Dywizję Litauer, powstrzymuje napór depczących po piętach bolszewików, zostaje przez nich schwytany, gdy wysadza most i rozstrzelany. Litauer! Trzecia Dywizja!... Jadę do niej z objazdem ośrodków organizacyjnych Związku Broni jako członek Komendy. Jadę jeszcze w mundurze. W tej zabawnej jeszcze pół wojnie pół pokoju możliwe były takie groteskowe kombinacje. O 3. Dywizję najbardziej nam szło. Była najliczniejsza. Szło o to, by nie zawagonowali się, jak 2. Dywizja, bo to znaczyło wydać się na łup bolszewików. Powinni byli dążyć pochodem do odległego o czterysta kilometrów Bobrujska. Był koniec stycznia i wielkie mrozy. Masy rosyjskich oddziałów w drodze. Impreza szalona, ale jedyna możliwa. Mogli mnie słuchać związkowcy, ale dla dowództwa musiałem czymś się wylegitymować. Otrzymałem papiery z Naczelnego Komitetu Wojs- kowego i rozkaz dla doręczenia dowódcy Dywizji, generałowi Iwasz- kiewiczowi, natychmiastowego wymarszu. 43 Przyjechałem do Jelni w smoleńskiej guberni, w której była konsyg- nowana dywizja, wieczorem. Na stacji czekał komendant Związku Broni na 3. Dywizję, Litauer, z kilku związkowcami. Byli zafrasowani, ale twierdzili, że stan psychiczny żołnierzy poprawia się z dnia na dzień, że dowództwo jednak tego nie widzi i nie ma dojścia do żołnierza. Zdaniem ich pierwsze strzały, pierwsza krew, znakomicie zmontują morale. Zresztą cóż innego można było robić? Ryzyko nie jest ryzykiem, jeśli nie ma innego wyjścia. Noc spędziłem w macierzystym pułku jedenastym, do którego byłem zaliczony i odkomenderowany jako instruktor oświatowy do sztabu. Nikt się tam mną zbytnio nie interesował, bo układanie tabel "instruk- tor kompanijny instruktorowi batalionowemu" itd. wciąż jeszcze trwało; miałem więc nieskrępowaną możność pilnowania pracy or- ganizacyjnej. Moja dziewiąta kompania mieściła się w baraku drewnianym, którego ściany wiały. Piecyk żelazny na środku nie dawał ciepła. Mała lampka naftowa nie przebijała gęstego mroku. Do skostniałych ludzi dowódca kompanii miał pogadankę o... dyscyplinie, o obowiązkach żołnierskich. Ja byłem tu od paru godzin zaledwie, a już mnie wściekłość ponosiła na to kazanie. Rano przyszedł po mnie Litauer i zabrał na obchód naszych ludzi po pułkach. Stwierdziłem bardzo niejednolity stan psychiczny już nie u żołnierzy, a u naszych ludzi, którzy różnie oceniali sytuację. Nic dziwnego - wszak Związek Broni istniał dopiero od miesiąca. U generała miałem być o pół do dziewiątej. Wychodząc z koszar ostatniego pułku, natknąłem się na samosąd żołnierski nad jednym z kolegów, który skradł zegarek. Gdy się zwalił w śnieg, dostał butem k cios w zęby. Na zmięty śnieg rozwarty płat mięsa broczył krwią. ' Z tym ostatnim wrażeniem, po tych sprzecznych meldunkach, stawi- łem się u generała Iwaszkiewicza, syna powstańca, urodzonego na Syberii, | dzielnego i uczciwego żołnierza, ale nie mówiącego niemal po polsku. Generał zebrał dowódców wszystkich czterech pułków i szefa sztabu, Rosjanina Kessiera. Gdy im odczytano rozkaz marszu do Bobrujska, zapanowała cisza. Pytani przez generała, wyrażali powątpiewanie, żeby żołnierz posłuchał rozkazu marszu. Spojrzałem na zegarek: - Panie generale, proszę o rozkaz zebrania pułków: 9. o pół do dziesiątej, 10. o dziesiątej, li. o pól do jedenastej, 12. o jedenastej. Przemówię do nich jako delegat Naczpola, a o dwunastej zamelduję się panu generałowi. Zebrania pułkowe przeszły nadspodziewanie. Związkowcy mieli po- lecone natychmiast po skończeniu mego przemówienia intonować Jeszcze Polska nie zginęła, aby, broń Boże, nie narazić się na dyskusje. 44 Bezzwłocznie po odśpiewaniu jednej strofki, oficerowie wyrywali szable z pochew, krzyczano: "Naprzód! Łączyć się z rodakami! Śmierć czubarykom!" Nie były to metody parlamentarne fair, ale cóż było robić? Byliśmy pewni, że raz wyprowadzony w pochód żołnierz się będzie bić. A wy- prowadzić mogło go tylko dowództwo, które należało przekonać. Kiedy na dwunastą wróciłem na naradę, wiedziało już dowództwo o przebiegu tych zebrań. Mimo to pułkownicy milczeli. Aż Rosjanin Kessier zabrał glos i energicznie powiedział, że sprawa jasna, że należy przebijać się do Bobrujska. Widziałem, że generał Iwaszkiewicz był rad. Powiedział, że ruszy za kilka dni, których potrzebował dla uruchomienia tego przedsięwzięcia. Na stacji żegnał mnie Litauer. Widziałem go wówczas po raz ostatni. Kiedy pociąg ruszał, machnął ku mnie ręką i krzyknął: - Będziemy się trzymać. Potknął się przy tym na zaspie i pamiętam, że doznałem bolesnego skurczu. Istotnie "trzymał się". A gdy w parę dni potem ruszyła dywizja, był przy tej akcji koncentracyjnej w myśl rozkazów Związku dla komendantów tam wszędzie, gdzie najniebezpieczniej. Jak komendanci Zdziś Zabłocki od Uszą, jak Karol Wańkowicz pod Krynkami przed nim, jak Bronek Romer pod lwieńcem, jak Mosiewicz na Tagance po nim. Szedł tam, gdzie najniebezpieczniej, to znaczy w ariergardzie, bo bolszewicy dążyli za oddalającą się dywizją. Gdy już zacichł chrzęst na śniegu ostatnich żołnierzy ariergardy, został przy moście pod Smoleńs- kiem, który miał wysadzić. Ujęty i rozstrzelany. W numerze drugim "Sumienia", organu konspiracyjnego Związku Broni (konspiracyjnego również wobec dowództwa Korpusu, Naczpola i innych wielkich tego świata) na pierwszej stronie, poświęconej pamięci Zabłockiego i Litauera, obiecałem, że "głośno kiedyś w kraju powiemy o waszej pracy oddanej". Upewniwszy się co do 2. Dywizji, podążać musiałem do Brygady Zapasowej, stojącej w Dorohobużu, odległym o czterdzieści kilometrów od Jelni, aby skłonić ją do połączenia się z generałem Iwaszkiewiczem i wzięcia udziału w tym wiekopomnym przemarszu, który udał się wbrew wróżbom fachowców. Dorohobuż był na innej odnodze kolejowej, mocno już strzeżonej. Wpadłem więc do Mińska przebrać się za rosyjskiego zdemobilizowanego żołnierza i z papierami na imię pisarza wojskowego Michała Wiktorowicza Torwalda, wyznania ewangelickiego, wyruszyłem. Miałem na głowie ogromną papachę, a na nogach walonki, obszyte skórą. Ponieważ zamierzałem maszerować z brygadą, która nie miała jeszcze Związku Broni, ani komendanta, więc byłem objuczony chlebakiem i innymi utensyliami. Siedziałem w tiepłuszce w tłumie obszarpańców 45 uciekających z frontu, gryzłem siemieczki, cisnąłem się do żelaznego piecyka i bałem się ciągłych rewizji dokumentów, które na każdej niemal stacji przeprowadzali marynarze. Na jednej ze stacji jakiś komisarz odsylabizował mój dokument i spytał: - Niemiec, znaczy? A jaka profesja? Niemiec to nie było nic groźnego. Ale profesja... - Monter - odpowiedziałem, pokazując ręce pełne odcisków od wiosłowania. Mozolistyje ruki - to była druga pierwszorzędna legitymacja obok okrągłej pieczątki. Stacyjka kolejowa, od której, jeśli się nie mylę, o dziewięć kilometrów był odległy Dorohobuż, była zawalona bolszewickimi oddziałami. Marynarze też stali we wsi napotkanej po drodze. Było jasne, że pętla się zaciska. Przemarznięty na kość w pociągu, leżałem w roz- łożystych saniach, licząc minuty i sekundy, które wydłużają się w nieskończoność i oddzielają mnie od jakiegoś ciepłego domu. Po przybyciu zagrzałem się i ruszyłem niezwłocznie do generała Pawłowskiego, dowódcy brygady. Zameldowałem się jako instruktor oświatowy przydzielony do jego brygady. Nie pamiętam dlaczego, ale zdaje mi się, że tym razem nie miałem rozkazu wymarszu od Naczpola. Generał bardzo się ucieszył z mego przybycia. Instytucja komisarzy politycznych, przydzielanych przez bolszewików wojskowym specom, odpowiadała wielu dowódcom, którzy z głowy zwalali odpowiedzialność za całą politykę. Generał Pawłowski wziął mnie widać za coś w rodzaju takiego komisarza, nie miał jednak widać wygórowanych pojęć o roli, jaką mam odegrać w oddziale, po moim bowiem płomiennym expose o koniecz- ności natychmiastowego marszu do Jelni, o tym, że Jelnia za dwa dni rusza, o tym, że bolszewicy poczynają już otaczać brygadę, odpowiedział: - Ot, dobrze, że pan przyjechałeś, bo u mnie w piekarni żołnierze chleb kradną. Tak pan ich powinien urezonic (opamiętać...). Lisowi-Kuli, kiedy się zameldował generałowi Dowborowi i zaznajo- mił go z położeniem w kraju oraz z koniecznością przygotowywania się do walki z Niemcami i umacniania opinii Korpusu, generał Dowbor żywo przytaknął: - Umacniajcie. Ot, żołnierze znów teraz chcą świętować św. Stani- sława, tak wpływajcie, co by nie było tyle świąt. Poszedłem spać. Na drugi dzień obudziłem się z silną gorączką. Poszedłem do szpitala. Szpital był nie wojskowy, ale "ziemski", w którym leżeli i nasi żołnierze i cywile. Po jednej jeszcze nocy dowiedziałem się, że bolszewicy są tuż i nasi żołnierze urządzili wiec. Gorączka wynosiła 39,8. 46 Przed oknami szpitala widziałem wzburzone tłumy. Ubrałem się w swoje czubaryckie ubranie i wyszedłem. Jeden oficer po drugim, mniejsza o ich nazwiska (są teraz w Polsce), nawoływał do sprucia odznaczeń i rozproszenia się. Pod pozorem, że "krew się przyda ojczyź- nie", że należy w pojedynkę przedzierać się do Korpusu. Zabrałem głos, mówiłem o Jelni, wskazywałem, że 3. Dywizja jest tuż, że główne siły bolszewickie są od strony stacji kolejowej, że lepiej się przebić do Jelni, niż marnieć w rozproszeniu, że najście bolszewików od strony stacji powstrzyma byle kto zdecydowany; wzywałem, żeby takich znalazło się dziesięciu, że ręczę, iż w dziesięciu powstrzymamy zbliżanie się bol- szewików, nim brygada nie wymaszeruje. Żadna ręka się nie podniosła. Jeden z oficerów replikował, że prze- mówienie moje "było jak zgrzyt żelaza po szkle" i cytował górne frazesy ze Słowackiego. Żadna ręka się nie podniosła. A przecież nie mógł to być inny żołnierz niż ten, który przed dwoma dniami w Jelni wołał "Śmierć czubarykom - idziemy do Bobrujska!". Ale tam miałem związkowców, tu byłem sam i chory. Wyszedłem z wiecu, jedną miałem chęć - położyć się... za wszelką cenę! Przed rozwartymi drzwiami składów wojskowych kotłował się tłum żołnierzy. Rozgrabiano co się dało. Nagle posłyszałem rześki głos trąbki. Szeroką wiejską ulicą Dorohobuża zbliżała się kolumna piechoty. Ma- szerowali jak na paradzie, wybijając tempo. Poczet sztandarowy przed nimi. Prowadził porucznik Frankowski, znajomy, upatrzony do Związku Broni, którego właśnie miałem w Dorohobużu powołać. - Wańkowicz, maszerujemy do Jelni. Chodźcie z nami. Poprawiam swój chlebak i chcę doszlusować. Ale okazuje się, że na razie jest to marsz demonstracyjny po Dorohobużu. Brygada miała dwa pułki. Ten, w którym ja przemawiałem, rozleciał się. Ale w tamtym Frankowskiemu się udało. Jeszcze jeden dowód, co znaczy postawa oficera nawet w rozluźnionych stosunkach rewolucyjnych. Nim wyruszą, minie dobrych kilka godzin. "Odpocznijcie sobie, damy wam znać. Pojedziecie w trenie". Nie wiem co się stało, ale obudziłem się na drugi dzień. Było koło południa. Chorzy poinformowali mnie, że Dorohobuż bez wystrzału objęli bolszewicy. Część brygady rozsiała się, część wymaszerowała (pewno Frankowski). Siestriczki kurowały mnie bardzo poczciwie. Lekarz Rosjanin był ten sam. Po trzech dniach pozwolono mi za własne pieniądze kupić kurę i zjeść rosół. Uważałem nieraz, że w ciężkich opresjach takie momenty jak wyspanie się lub najedzenie nabierają wielkiego znaczenia. Tę kurę wspominam najżywiej. 47 Pisarz Torwald otrzymał wreszcie u miejscowych władz bolszewickich dokument podróży, dający prawo na bezpłatny przejazd koleją "na \ rodinu" w Mińsku. Serce mi podskakiwało z radości, kiedy, z dokumentem za pazuchą, szedłem po swój chlebak do szpitala. A gdyby tak kto wsypał , jeszcze moje wyczyny krasomówcze? f Stróż szpitala, chytry chłopina o capiej bródce, skręcając "kozią nóżkę", zradlił pomarszczoną gębę chytrym uśmiechem: - Harno wy tutki balakały - powiedział z ukraińska. Zdębiałem. Udałem, że nie słyszę i poszedłem równiutkim krokiem na stację. Myślałem, że mnie zaaresztują na dworcu. Ale nic. Chachoł, jak to chachoł, zarzuciło go aż na Białoruś, nudził się i chciało mu się pośmiać. W Mińsku nie zastałem żony w domu. Była na zabawie Koła Polek. Poczłapałem na tę zabawę i śmiesznie mi było widzieć sterty pensjonar- skich kanapek na bufecie, panów podoficerów, zabójczo podkręcających wąsiki i cały ten drobnomieszczański, burżuazyjny fason. Zresztą i tu była "rewolucja": sala chciała tańczyć, ale organizatorki nie pozwalały, bo był wielki post. To Koło Polek powstało na polecenie Związku Broni. Przy sferach akselbantowo sztabowych, w high lifie mińskim, który ongi witał carów chlebem i solą, zawiązało się Towarzystwo Przyjaciół Żołnierza Pol- skiego. Owo TPŻP było zbożne, poczciwe, moralne i święto-wincen- to-a-paulowate. Z tęczowych robronów łaskawości w dnie uroczyste żołnierz miał otrzymywać pakiecik, w którym tkwiło pięć papierosów, różowe mydełko, grzebuszek, arkusik papieru z kopertą i jakaś modlitwa Matki Polki. Naturalnie, skoro wypadki szły, Tepeżepe też stawiało sobie coraz większe zadania, napływały do niego dzielne elementy ludzkie, ale "czym skorupka...". W tej naszej przebudowie psychicznej, którą podjęliśmy, mającej na celu jakość, nie ilość, ofiarę, nie wygodę, walkę, nie powrót, dzielność nie hierarchię - okropnie trzeba było istotnej demokratycznej pracy nie dla żołnierza, a z żołnierzem. Było to naszą troską w Komendzie. I tak, jak czuliśmy swoje braki w wychowaniu ideowym, swój brak tradycji PPS w kierunku ubojowienia naszej akcji drogą rewolucyjną, tak w dzie- dzinie opieki nad żołnierzem nie umieliśmy przełamać w sobie pańskich nawyczek. Tak jak tam szukaliśmy eserów, aż przyszedł Lis-Kula i nauczył, tak tu pomógł nam szczęśliwy traf. Nazywał się M.A. Nowakowski. Związkowiec. Nigdy by zapewne do Związku nie trafił, gdyby nie trafił do Ligi, do której przyjmowano i raka, i rybę. Jednak już w Lidze zdążył się wykazać i ostał się przy jej reorganizacji w Związek Broni. 48 O ile pamiętam, był to pomocnik drogerzysty z Częstochowy. O ile pamiętam, nosił bródkę w szpic i mówił językiem przedziwnym złożonym z najgórnolotniej szych wyrazów. Gruźlica już wtedy go gryzła. Tę groteskową postać usuwaliśmy z naszego pola widzenia, o co się nie obrażał. Coś giędził o ojczyźnie w kajdanach i o tym, że dobrze by było, żeby żołnierzom upiec placek i że on ma tani i doskonały przepis. Ucieszyliśmy się, że ma ten przepis, bo się na jakiś czas odczepi. Każda dziejowa chwila poruszenia dusz ludzkich ma histrionów, deklamatorów, megalomanów, reformatorów i filutów. Nie można się jednak odgrodzić od tej piany, idącej w awangardzie oceanu serc, bo ocean odpłynie. Kiedy nas M.A. Nowakowski zaprosił wreszcie na ów placek, zdu- mieliśmy się. Wykombinował lokal, wykombinował jego dekorację. Nie zliczyłbyś, ile tam było orłów, serc gorejących, Polsk powstających spod płyty grobowej, Kościuszków patrzących z nieba i kruszonych kajdanów. Ale co było najważniejsze, to te panieneczki, powyciągane przez M.A. Nowakowskiego zza lad sklepowych, z rodzin różnych funkcjonariuszy kolejowych, ewakuowanych z Królestwa, w których siedziały bezczynnie, oderwane od swoich środowisk w kraju. Teraz biegały, rozpromienione, roznosząc placek upieczony wedle świetnego, częstochowskiego przepisu. Czuły się zupełnie na miejscu w swoich naiwnych kretonowych sukienkach, patrzyły na częstowanych żołnierzy nie jak na pupilów, ale jak na władców. Wszystkim było dobrze. A kiedy M.A. Nowakowski wygłosił przemówienie i zażądał od wszystkich przysięgi, że tu na miejscu, a jakże, natychmiast będą padali "gęstym trupem", jak Najjaśniejsza Rzeczpospolita zażąda, przysięgały - a jakże! - panienki z wypiekami na twarzy, przysięgali żołnierze, wycirusy po czterech latach frontu, a potem jedli placek, tańcowali i bawili się w gry towarzyskie. Zły, że musiałem z siebie robić małpę i przysięgać na gęstego trupa, poczułem, że M.A. Nowakowski ma wielki talent organizacyjny, że potrafi stworzyć nowy styl, którego my, skoro nie zaczęły się bitwy, skoro nie zaczęły się niebezpieczeństwa, stworzyć nie potrafimy. Po prostu - nie mieliśmy czym opłacić wpisowego w zaufanie żołnierskiej masy. Na drugi dzień detaszowaliśmy ze Związku parę niewiast z poleceniem pracy z M.A. Nowakowskim. Na szczęście był on bardzo karny i w istocie płonął ideą. Nasze niewiasty miały zapał, młodość i zupełne poświęcenie sprawie. Nie mogli się nie zgadać. Gdy odrzucono wolę organizacyjną i talenty społeczne szerszego typu, robota poczęła się szerzyć jak pożar. Nowakowskiego zaś wysłał Związek Broni do innych ośrodków zawiązy- wać Koła Polek, zawsze jakiegoś dźwięcznego imienia. Koło Polek Mińskie było np. "Kołem Polek imienia Księcia Józefa Poniatowskiego". Patron był znamienny i obiecujący. Dziewice przestały się nudzić. 4 Strzępy epopei... 49 Żołnierze zżerali masę placków i na kredyt czuli się bohaterami. Gruźlik M.A. Nowakowski, czepiając się stopni przepełnionych towarówek, przelatywał w trzaskające mrozy od miasta do miasta i zakładał coraz nowe koła. W ten sposób ze strony uspołecznienia żołnierza zrobiono dużo. Ze strony ubojowienia nasi ludzie przerabiali w oddziałach robotę, która nadspodziewane dawała wyniki. Tej robocie trzeba jednak było, jak roli uprawionej deszczu - chrztu krwi. Czekaliśmy na to. Tymczasem w dziedzinie wpływu na dowództwo mieliśmy najsłabsze możliwości. Nie mieliśmy rang wyższych, korpus zaś tworzył się według zasad hierarchicznych. Odwrócić umysły od ustalonego porządku było nad nasze siły. Naj samodzielnie j sze z nich, jak pułkownik Mościcki,wpadały w herezję: adorację kraju, a z nim Rady Stanu. Czyż można się dziwić, że żołnierz, który całe życie spędził na Syberii, tęsknił do kraju, do hierarchii i do władzy, której może słuchać. Cóż mogliśmy, młodzi ludzie, mu przeciwsta- wić? Nieobowiązujące filozofowanie? Czy może masowy werbunek do Związku Broni? Byłoby to powtórzeniem błędów Ligi Walki Czynnej. Karty odkryliśmy tylko generałowi Żeligowskiemu. Cały czas był dla nas lojalny. Pamiętam narady, czy go zaprzysięgać. Ale wówczas musiałby być podwładnym własnego porucznika Małagowskiego. Więc pozostawał w charakterze życzliwego niezaprzysiężonego obserwatora. I w tej dziedzinie - wpływu na bieg spraw od góry - byliśmy najsłabsi. Generał Dowbór mówił w publicznych przemówieniach o "to- warzystwie", które stanęło za wojskiem, nie znając jeszcze w swoim ubogim leksykonie wyrazu "społeczeństwo". Mimo woli jednak mówił prawdę. Owo zaś towarzystwo w kobiecej swojej połowie uprawiało filantropię i kult "malowanych dzieci", a w męskiej żądało natarczywie obrony majątków. Raz po raz pluton ułański lub szwadron jechał w obronie dziedziców na ekspedycje karne i katował do krwi. Juści byli to Polacy, trzeba było bronić polskiego stanu posiadania. Ale sens sprawy kurczył się w świście ułańskich nahajów. Ten sens sprawy był inny dla ziemian, inny dla oficerów, inny dla pragnących powrotu żołnierzy i inny dla endeckich polityków. Pierwsi czekali Niemców, drudzy Korniłowa czy innego Kołczaka, trzeci wieści z Paryża, a my pierwszych strzałów. Czuliśmy, że przegramy, jeśli nie zaczniemy strzelać do Niemców. Ale ich front trwał nieruchomy. Tym- czasem dla wprawy strzelaliśmy do bolszewików. W rejonie koncentracji bobrujskiej najwcześniej znalazła się i. Dywizja Żeligowskiego z komendantem związkowym Małagowskim. Małagowski dobrał sobie kompanię typową dla tego okresu. Sam będąc saperem, stworzył oddział konnych saperów - wybuchowców, bardzo potrzebny w podjazdowej wojnie. A jakby mu tego dziwoląga nie było dosyć, 50 zafasował zdobytą na bolszewikach lokomotywę, lory, wagony, opatrzył to workami z piaskiem, postawił armaty i karabiny maszynowe, zawago- nował swoich konnych saperów z trzydziestu końmi i rozpoczął jedyną w swoim rodzaju partyzantkę na Krasny Brzeg, na Tiełuszę, na Żłobin. Z drugiej strony dyslokacji bronił ze swymi żołnierzami toru kolejowego związkowiec Sołtan. Pod Jasieniem mosty wysadzał nasz człowiek, porucznik Strawiński. Doszedł do tego jeszcze, już poza sferą wpływów Związku Broni, porucznik Golcz ze swym partyzanckim oddziałem jazdy. Poza tym były jakieś poruszenia tam i z powrotem jakichś naszych oddziałów, ale jądrem gotowości bojowej były te cztery grupki. Nazywało się wojna, a byli poszczególni ludzie. Pod Żłobinem do kontrataku ruszył Małagowski na czele niespełna dziesięciu ludzi i odparł kontratak idący szeroką ławą. Mówiłem o ataku samotrzeć na karabiny maszynowe komendanta związkowego artylerii. Takie zdarzenia były typowe dla tej improwizowanej wojny. Typowe i rozstrzygające. Dlatego moja propozy- cja w Dorohobużu zatrzymania ataku bolszewickiego siłą dziesięciu ludzi była realna. Te improwizacje przeciągnęły się aż na wojnę 1920 roku. W tej książce dalej znajdzie czytelnik opowiadanie porucznika Lechnic- kiego o odparciu ataku kawalerii Budionnego w kilkanaście szabel. Żołnierze pociągu pancernego Małagowskiego byli zaprzysiężeni do Związku. Pociąg sam nazywał się "Związek Broni". Kiedym zobaczył po raz pierwszy tę dumnie wymalowaną nazwę, ogarnęło zgorszenie moje konspiratorskie serce. Stasiek Małagowski parsknął śmiechem: - Cóż chcesz? Artylerii może nie mamy? Jest! Może nie mamy kawalerii? Jest. Wojska techniczne? Są! Wojsko kolejowe - a jakże! Jesteśmy Związek Broni na fest i jak się patrzy. Dziwne to było bractwo na tej pancerce. Trochę junkrów, co wolnymi czasy lubili politykować, trochę jakichś bandyciaków, mających w kraju kondemnatki karne, co wolnymi czasy lubili pograbić. Mieli maszynistę, eks-jeńca z armii niemieckiej, Dreczkowskiego. Stary miał ponad pięć- dziesiątkę i kochał się w broni i w swoim komendancie, a Niemców nienawidził żywiołowo. Na tendrze miał cały magazyn sztucerów krótkich, długich, rozmaitych modeli. Kiedy pokazywała się bolszewicka tyraliera, stary zatrzymywał maszynę, krzyczał tryumfalnie: "Uny! uny!", pakował pośpiesznie nie zgaszoną fajkę do kieszonki od kamizelki, wyskakiwał na tor, przyklękał na jedno kolano i grzał w bolszewików, starannie mierząc. Potem, kiedy tyraliera bolszewicka pierzchała, a z towarowych wagonów spadały specjalnie sporządzone pomosty, którymi zjeżdżał w pełnym ekwipunku oddział "konnych saperów pancernych" i ruszał na rekone- sans, stary wracał mrucząc do swoich oliwiarek. Przeczuwał już, że wracając z wycieczki, komendant już z daleka krzyczeć będzie: "Za namiętowy karaluch jesteście, Dreczkowski!". 51 Za to dwaj sierżanci byli wzorem twardej żołnierskiej dyscypliny. Sierżant Wilk - twardy zupak, jak się mówiło w galicyjskiej armii, gorochowaja szkura według żargonu moskiewskiego, był zawodowym feldfeblem rosyjskim. Chłopisko ponure, w sobie zamknięte, zimne w swoim okrucieństwie, przeznane w fortelach "rekruckich mord", które należy cukać i wyprażać na sołdatów. Z Wilkiem zachodziła dziwna metamorfoza. Otrzymał komendanta narwanego, do którego nie wiadomo było, jakim bokiem należy się ustawić. Stasiek zdobył gdzieś beczkę doskonałej starki, którą jego żołnierze wymyszkowali zakopaną przez dziedzica w jakiejś stodole. Starka miała przedziwny aromat i stała w przedziale pana porucznika. Popijawa odchodziła całym oddziałem i przy czynnym udziale pana komendanta. Stasiek miał słabą głowę i po paru kieliszkach robił się niesłychanie czuły, wymowny i arbitralny. Kazał sobie śpiewać piosenki, inicjował tysiąc zabaw, sypały się kawały. Wilk patrzył spod oka i klasy- fikował. Miał w swoim długoletnim doświadczeniu szefów bałagułów i pijaniców. Miał takiego, który lubił po pijanemu bawić się z żołnierzami w "czechardę" (przeskakiwanie kolejne przez pochylone plecy). Takiego szefa dobry feldfebel łatwo zażywa. Ale przy tym narwanym komendancie równocześnie pełniła się twarda służba, którą nade wszystko cenił Wilk. Patrzył swymi chłopskimi zimnymi oczami spod blond czupryny strzyżonej na jeża, marszczył niskie czoło i usiłował zrozumieć ten styl sobie nie znany. Z wolna przenikało go ciepło rzeczy nowych, wojska, które przecież było takie inne, a jednak było wojskiem i wojskiem dobrym. Wilk milczał i nic nie zrobił się miększy w dotknięciu. Ale wodził za komendantem oczami i można było polegać na nim z całą pewnością. Drugi wachmistrz. Pająk, był inny. Chłop z Opoczyńskiego. Żądny oświaty, własną pracą doszedł do pięknego ortograficznego pisma i stylu bez zarzutu. Natura miękka, słowiańska, gdy przyszedł do Korpusu, cztery już lata potyrał się na froncie. A ponieważ, gdy wojna się zaczęła, właśnie kończył służbę wojskową czteroletnią, więc zdążył w klubach ośmioletniego sołdactwa zmarznąć i stężeć w sobie. Z tym biedy nie było. Chłonął blask, bijący z młodości i z entuzjazmu Małagowskiego, życz- liwość towarzyszy broni, emfazę barw narodowych, orłów i własnej komendy. Jako związkowiec - był duszą organizacji. Kiedy z nakazu Małagowskiego Związek Broni uwziął się ujawnić afery pieniężne, które popełniał pewien oficer w dywizji. Pająk obstawił śledztwo, wziął na siebie cały ciężar ryzyka, które doprowadziło do aresztowania oficera przez związkowców bez rozkazu władz wojskowych. Na szczęście oficer uwie- rzył w legalność aresztu, ugiął się i przyznał. Pająk, chłop z Opoczyńs- kiego, tłamszony osiem lat przez soldateskę, grał tu grubą grę. Grać 52 potrafił również grę o życie. Pod Krasnym Brzegiem, gdy atakował naszą żałosną parodię pociągu pancernego świetnie zestawiony pociąg pancerny bolszewicki, przed którym należało wysadzić tor, i sznur Bickforda zamókł. Pająk skoczył po głownię do budki dróżnika. Niósł ją w gołej dłoni, a tu już bolszewicka pancerka szła i strzelała z karabinów maszyno- wych. Pod wachlarzem serii Pająk wysadził most, ale kurował się potem kilka tygodni w szpitalu. Czy mam mówić o innych żołnierzach pancerki? Wrócę do nich w toku opowiadania. O tych tu mówiłem, aby pokazać, jak ziszczał się w praktyce nasz rachunek, że wojsko zmontują nam pierwsze strzały. Ale była to walka bezideowa, obronna. Kiedy będziemy strzelać do Niemców? Jakoś nie zanosiło się na to. Przeciwnie, coraz nam goręcej było w walce z bolszewikami. Oficerstwo wyższe, ziemiaństwo poczynało wzdychać do przyjścia Niemców. Mróz nam szedł po kościach. Co wówczas się stanie? W Mińsku obłudne kondominium polsko-bolszewickie skończyło się. Bolszewicy poczęli rekwirować zapasy w polskiej stołówce "Ignatycze", interweniował nasz szwadron, bolszewicy zatoczyli karabiny maszynowe i nasze dwa szwadrony będące ochroną sztabu musiały wraz ze sztabem wycofać się do Dukory, gdzie stał pułk Krechowieckich Ułanów. Znikły mundury polskie z ulicy. Ale równocześnie niepowstrzymanie napływała fala rozbitków z polskich oddziałów, dążących torami kolejowymi do Bobrujska i rozbijanych przez bolszewików po drodze. Koło Polek przestało piec smaczne placki. Na rozkaz Związku Broni wyłoniono z niego Pogotowie Wojskowe, do którego weszło i TPŻP. Po różnych punktach miasta wynajdywano kwatery, w których rozbitkowie znaj- dowali przytułek i posiłek. Kobiety spisywały ich w dziesiątki, na czele których stawiały dziesiętników. Potem byli setnicy. Pamiętam przed samym wybuchem, o którym zaraz będę mówił, notatnik na biurku żony, przewiązany, niby saszet z bielizną, niebieską wstążeczką. W tym notat- niku było 1600 nazwisk - szesnaście setek. Równocześnie Związek Broni uruchamia dwa lotne oddziały bojowe. Są one nie umundurowane, bo działają z Mińska, który jest pod okupacją. Oddziały te przeważnie wysadzają tory kolejowe, opóźniając wysyłkę wojsk bolszewickich na "front polski", jak go nazywały komunikaty bolszewickie z placu boju. Finansowo kasie organizacyjnej robi się lżej. Mamy pieniądze od misji wojskowej francuskiej. W Bobruj sku skoncentrowały się poważne siły polskie, ale bardzo osaczone. Siedząc na tyłach, widzieliśmy, że z niezmierzonej Rosji szły 53 resursy bez końca, podczas gdy Bobrujsk był osaczony tak, że nie mógł już liczyć na dopełnianie kadr. W Bobruj sku z komendy Związku Broni był Lechnicki. Przysłał związkowca Kobylańskiego, który następnie poległ, rażony w ataku kulą w czoło. Kobylański w przebraniu się przekradł i zdał relację. Zebraliśmy z Hubickim Związek Broni. Rozumieliśmy, że każdy człowiek z wolą i świadomością w obecnej chwili dla Korpusu, to jakby oddział wojska. Spraw takich nie można było załatwić rozkazem, bo stawka była o życie. Wtedy jedna z kobiet powiedziała: "Nasz obowiązek tam. Trzeba prze- drzeć się i zrobić z Bobrujska Częstochowę". Kobylański otrzymał polecenie wracać natychmiast z wiadomością, że wyślemy związkowców, ile się da. Jednak część nas miała zostać ze względu na te siły zor- ganizowane konspiracyjnie w Mińsku. Miłem wyjechać następnego dnia w towarzystwie Ziemomysła Zabor- skiego, przezywanego przez nas Ziomkiem. Ziomek odznaczał się nieby- wałą flegmą i tym, że nigdy nic nie gadał. Tylko gdziekolwiek cokolwiek się zdarzało, brał czapkę i szedł pierwszy. Mieliśmy papiery na imię jeńców austriackich, wracających do domu, a więc jadących ku frontowi. Zdobyliśmy niekute sanie i parę doskonałych koni. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy broń wziąć, w owych czasach bowiem dwóch zdecydowanych ludzi, strzelających nie leniwie i mających dobre konie rozporządzać mogło dużymi szansami. Na drugi dzień zwlekł się nam wyjazd do południa. W południe poczęły dużymi masami napływać z "polskiego frontu" wojska bolszewickie. Okazało się, że front niemiecki drgnął i ruszył na Mińsk. Natychmniast zmobilizowaliśmy owych tysiąc sześciuset żołnierzy. Ale nie mieli broni. Komendę nad akcją objął Matuszewski, posiadający rangę sztabskapitana. Zastępcą jego został Hubicki. Zdobycie broni powierzyliśmy jednemu z owych naszych lotnych konspiracyjnych oddziałów, który operował pod dowództwem mego brata Witolda. Siedliśmy do tego auta uzbrojeni jak Bóg da. Ja np. miałem dwulufowy sztucerek Kruppa, z którym brat polował w Afryce. Była to leciutka jak dziecinna strzelbinka i świetnie precyzyjna broń. Na ustronnej ulicy Mińska wznosił się ogromny arsenał wojskowy Frontu Zachodniego. Przed gmachem z czerwonej cegły stała budka, a przed nią wartownik w kożuchu. Na białym sznurku na szyi miał gwizdawkę. Szarpnąłem za nią, a równocześnie któryś z żołnierzy wyrwał mu karabin. Ściskając w ręku zdobytą świstawkę uczułem się podniesiony na duchu, pędziliśmy szerokimi schodami na pierwsze piętro, gdzie jakoby miał być zarządca arsenału. Wyszedł ku nam ze świeczką w ręku (widać elektryczność nie działała). Powiedział, że on nic nie wie, że wszystko zależy od komisarza i sprytnie się ulotnił. 54 Komisarz był Żyd w swojej typowej skórzanej kurcie. Było to w kilka dni po zabiciu Zdzisia Zabłockiego. Pamiętam uczucie, jakie mną targnęło, aby bo ustrzelić. Wstydziłem się widać głosu, który we mnie krzyczał: "Za Zabłockiego", i usiłowałem sobie wytłumaczyć, że nie chcę go zabić z zemsty, a z konieczności, że nie wiadomo, ilu ich tu jest, że nas jest kilkunastu i należy bolszewików sterroryzować. Ale zabójstwo było zbyt łatwe. Powiedziałem: "Odprowadźcie go i pilnujcie". Pamiętam, że od razu zdumniał i ręce włożył w kieszenie. Stałem przez chwilę, bezsilnie przeżuwając wściekłość. Tymczasem oddział brata znosił naręcze karabinów ręcznych i ma- szynowych. Brat z pierwszym transportem i częścią ludzi wyruszył do komendantury. Nad pozostałymi pięciu objąłem komendę. W arsenale okazało się przeszło 50 ooo ręcznych karabinów i kilkaset karabinów maszynowych. Kiedy poszedłem postawić wartę na dole, usłyszeliśmy skrzyp wozów. To ciągnął ulicą nieskończony tren żywnościowy, bolszewicy wobec zbliżania się Niemców ewakuowali Mińsk. Zastąpiliśmy we dwójkę drogę pierwszemu wozowi: - Slezaj... Brodacz posłusznie zlazł z wozu. Toż samo woźnice następnych podwód. - Marsz na stację kolejową. Tam są wasi. Śpieszcie, bo jeszcze was zostawią. - Towariszcz - podnoszą się błagalne głosy - daj na drogę konserwów. - Dobra!... I nocy tej wyfasowaliśmy hojne deputaty cofającej się z "polskiego frontu" bolszewickiej armii. Pozostaliśmy sami, ja i wartownik, z tymi stłoczonymi wozami, z licznymi końmi, których nawet nie znaliśmy liczby, wkoło stały piekielne ciemności. To tu to tam, gdzieś z daleka, z różnych stron rozlegała się strzelanina. Najbliższe zaułki tonęły w milczeniu i napięta uwaga kazała nasłuchiwać, czy nie nasuwa się atak. Ale niebawem dostano mi dwudziestu ludzi. Całą noc zajeżdżały auta i nasi chłopcy wynosili naręcze broni. Gdy rozbłysł ranek, miasto było pełne uzbrojonego i umundurowanego (!) żołnierza polskiego. Ale wszak miasto było równie pełne bolszewików. Liczebność od- działów konsystujących w Mińsku wynosiła 15 tysięcy, nadto dwa eszelony na torze. Obecnie to wszystko zostało zepchnięte na dworzec. Słychać było, że dowódca frontu, Miasnikow, podąża z wojskami, aby ukorzyć zbuntowany Mińsk. Lada chwila stłoczona na dworcu masa mogła oprzytomnieć i wylać się na miasto. 55 Wówczas związkowiec Mosiewicz przebiera się za pruskiego oberlej- tenanta. Ziomek Zaborski, którego straciłem z oczu, wypływa, nic nie gadając, przebrany za niemieckiego podoficera-tłumacza, dwaj skauci przebierają się za niemieckich żołnierzy i wszystko to pełnym motorem pędzi na dworzec. Nasze patrole otwierają szeroko oczy, jeden z nich nawet strzela. Auto wrzyna się w tłum bolszewicki. Oberlejtenant przez tłumacza oznajmia, że jest delegowany przez dowództwo 83. Dywizji niemieckiej z oznaj- mieniem, że jeśli w ciągu trzech godzin bolszewicy nie ewakuują Mińska, dworzec zostanie obrócony w perzynę. Jakiś komisarz Żyd zwrócił się po niemiecku: - Aber Exellenz wie kónnen wir ohne Zuge fahren? - S'ist mir ganz egal - brzmiała odpowiedź Mosiewicza. - Kónnen die Kerle zu Fuss laufen.* I istotnie - traktem na Bobrujsk pociągnęły wielkie masy bolszewic- kie. W południe wjechała kawaleria niemiecka, którą prowadził hrabia York. Asystował jej oddział czterdziestu naszych żółtych ułanów, którzy pod bolszewikami za sprawą swego wodza i pułkownika Wysockiego mieli przygotowane uniformy i konie. Kapitan Matuszewski, jak zwykle, zachował się z fasonem. Przyjął Niemców słowami, że, jako podkomendny generała Dowbora, na jego rozkaz nie przyjmuje ich z bronią w ręku. Ale przecież nie mamy wątpliwości, że Dowbor pójdzie na ugodę. Istotnie, cóż można było robić, skoro mieliśmy stan wojny z bolszewikami. Walczyć na dwa fronty? Z Korpusem, w którym właściwie walczyły oddziały ochotnicze? Należało się zewrzeć w sobie, odgrodzić od Niemców i szybko się dociągnąć do stanu psychicznego, umożliwiającego walkę Z nimi. Jak przedtem czekaliśmy na pierwsze strzały, tak teraz liczymy na pierwsze wieści z kraju: będzie to najlepsza antyniemiecka propaganda. Należy szybko działać, aby nowo tworzącej się formie od razu nadać styl. Tak jakoś ułożyło się niepisanym prawem, że Lechnicki prowadził sprawy wojskowe, Hubicki - zagraniczne (stosunki), ja - wewnętrzne. Teraz więc Hubicki zostaje w Mińsku, a ja jadę do Bobrujska. Zaraz więc świtaniem tejże nocy jadę na dworzec dowiedzieć się, czy i kiedy zostaje nawiązana łączność. Na dworcu już się kręcą jeźdźcy z tzw. Dzikiej Dywizji. Ich dowódca eks-sierżant łkajew, przeszedł w czasie walk polsko-bolszewickich w osiemset koni (jakich koni!) do Polaków. Mają w uszach kolczyki, noszą czerkieski, papachy i ogromne kindżały. Uśmiechają się do "sprzymie- - Ależ ekscelencjo, jak będziemy podróżować bez pociągu? - To dla mnie obojętne. Mogą łobuzy iść pieszo. 56 rzeńca" i klepią mnie po ramionach. Pytam łkajewa, jak się czuł w minionych walkach. Bardzo sobie chwali walkę pod Jasieniem, bo zgwałcił dwunastoletnią Żydówkę, wpadłszy do miasteczka. Cmoka z zachwytem, podnosząc do mnie małe skośne oczki. Niemcy zainstalowali się dopiero na drugi dzień. Gdy po dworcu jeszcze pętali się dzicy jeźdźcy, w komendanturze stacyjnej już rozłożył cetelki niemiecki podoficer. - Się sind ein Freiwilliger also?" - zakwalifikował sobie i wydał bilet dla mnie i dla żony. Tak oto, spomiędzy Azji i Nadrenii, wypłynął nasz pierwszy pociąg, idący do Bobruj ska. Jechaliśmy przez pola, zagubione w śnieżnej oćmie brzóz, krzywe, czarne płotki podchodziły do toru, ozierody sterczały na stalowym niebie sękatym kośćcem. Jechaliśmy krajem ojców, który zbuntował się nową prawdą. W Bobrujsku siedziała amarantowa, bez- czelna, krzykliwa, przeciągająca z koroniarska okupacja. Gdzież wielkość, która tę powłokę koroniarska rozwali, gdzież duch nieśmiertelny Rzeczy- pospolitej, który by na skrzydła wziął te nasze poczynania? Jakiż modus współżycia ułoży się na tej ziemi? Czy Niemcy będą łaskawymi obrońcami ludności wobec nas? Gorzko było jechać w te dni "zwycięstwa" mińskiego do Bobrujska, zostawiając za sobą rozradowane twarze wszystkich dziedziców, wszyst- kich krewniaków i oficerów "pańskiego" wojska. W południe, kiedy już Niemcy objęli miasto, spotkaliśmy się z niedoszłym towarzyszem podróży Ziomkiem Zaborskim przed bramą jego oddziału radiotelegraficznego, w którym Zaborski był żołnierzem. Na bramie wisiał napis w języku niemieckim, wyszczególniający nazwę oddziału. Chwyciłem ołówek i napisałem przez ten napis: Trza na to wielkiego bydła, By włazić Niemcom bez mydła. Melchior Wańkowicz, Zacharzewski Zaułek 8. Flegmatyczny Ziomek nic nie rzekł, ale dopisał: Ziemomysł Zaborski, szeregowiec niniejszego oddziału. Do Bobrujska przyjechaliśmy wieczorem, zatrzymaliśmy się u Małagow- skiego. Trzeba się było śpieszyć, aby zdążyć na zebranie oficerskie, odbywające się w sali garnizonowej. Zebranie nazywało się "informacyj- ne" ze względu na dyscyplinę i odbywało się w obecności pułkownika Pan to ochotnik, nieprawdaż? 57 Malewicza, o ile mi się zdaje komendanta garnizonu. Lechnicki już tam był, zebranie bowiem odbywało się z inicjatywy Związku. Z inicjatywy Związku uprzednio grupa oficerów (czytaj: związkowcy) wystąpiła do generała Dowbora z memoriałem, w którym prosiła go o wydzielenie odpowiednich zapasów i uzbrojenia formującemu się oddziałowi, który miał wyruszyć na wschód i albo uzyskać porozumienie z bolszewikami, albo przebijać się partyzantką do Czecho-Słowaków. Generał się wściekał. - Wezwał mnie - opowiadał Malagowski - z zapytaniem, co znaczy ten podpis. Podpis dano beze mnie, bo byłem na froncie. Ale domyśliłem się, że to tylko Związek mógł mnie podpisać. Więc mówię, że podpis położono zgodnie z moją wolą. Generał pyta, czy znam treść memoriału. Nie mogłem mówić, że znam, bo zacząłby dyskutować i wsypałbym się. Mówię, że nie znam. Generał zachodzi w głowę, jak można podpisać coś, czego się nie czytało. Odpowiadam, że przyjaciele podpisali, a ja im wierzę. Powiedział, że nie uważa sprawy za skończoną. W kasynie garnizonowym - głowa przy głowie. Już się zacząły obrady. Lechnicki daje mi głos poza kolejką pod pozorem, że przywożę wieści z Mińska. Mówię o sytuacji, o sensie naszego istnienia, o odpowiedzial- ności za mundur, który mamy nosić, o różnicy między żołnierzem, który słucha prawowitej władzy, żołdakiem, który słucha każdej władzy, i le- gionistą, który musi nosić sumienie w tornistrze. To sumienie każe nam trwać z bronią w ręku. Musimy sobie przysiąc, że nie damy Niemcom tej broni sobie wydrzeć. Grzmot oklasków. Uchwała jednomyślna. Pułkownik Malewicz po- wstaje z miejsca i wzruszonym głosem obiecuje, że zamelduje nastrój panów oficerów generałowi. Idziemy spać do mieszkania Małagowskiego, podczas gdy on wraca do siebie na pancerkę, stojącą na dworcu bobruj skim. Nad ranem przybiega wzburzony: - Wysadzam pancerkę. Ruszamy za Dniepr! Świtaniem zajechał na dworzec Bobrujska eszelon niemiecki. Żołnierze z tego eszelonu zaczęli bobrować po torach. Na warcie przy pancerce "Związek Broni" stal olbrzym Kępa. Słuchy chodziły, że w kraju "za ruskiego" lubił robotę "na mokro". Teraz Kępa dostąpił zaszczytu złożenia ślubowania w Związku Broni i żarzył się gorliwością prozelity. Kiedy zobaczył przed sobą niemiecki hełm, krew mu uderzyła do głowy. Ogromnymi łapskami złamał Niemcowi karabin, po czym schwytał go w pół, uniósł w górę i trzasnął o beton peronu. Zrobił się gwałt, zbiegli się Niemcy. Wypadł z pancerki komendant w płaszczu, narzuconym na bieliznę, ze szpicrutą w ręku. Za nim biegli jego żołnierze z pochylonymi 58 bagnetami. Małagowski pokazywał swoje szlify (nie wiem czy jeszcze "Portugal") i nie salutujących Niemców, którzy nie wiedzieli, o co chodzi, walił przez pysk szpicrutą. Potem wlazło bractwo za te swoje woreczki z piaskiem, a stary Dreczkowski począł gęsto puszczać parę. Rozbudzono Dowbora, który wezwał Małagowskiego przed swe oblicze. Teraz więc Stasiek wpadł na kwaterę, ściął z munduru wstążeczkę, otrzymaną od dowództwa Korpusu za waleczność, i popędził z po- stanowieniem odmeldowania się i ruszania ze swymi "konnymi saperami pancernymi" za Dniepr, do bolszewików, do których jeszcze przedwczoraj strzelał. Rozmowa na razie zahaczyła się. Rozirytowany Dowbor spytał: - Więc kto właściwie jest dowódcą pana porucznika. Ja czy Piłsudski? - Piłsudski przez pana generała - odpowiedział Stasiek. Dowbor jednak postarał się załagodzić. Chwalił Małagowskiego jako bojowego oficera, obiecywał, że będzie Niemców bił, prosił, aby mu sytuacji nie utrudniać, i pozostawił na dowództwie pancerki, biorąc na siebie załagodzenie konfliktu. Praca, którą rozpoczęliśmy w Korpusie, znajduje swój wyraz w opo- wiadaniu Noc z 21 na 22 maja. Dążymy za wszelką cenę do związania się z krajem. Pierwszy oficer legionowy, który przyjechał, to porucznik Korkozowicz. Wieziemy go na pancerkę "Związek Broni". Uszczęśliwiony Małagowski ustawia załogę na baczność, wygłasza przemówienie i każe prezentować broń. Następnie, ze zwykłą sobie fantazją, wyrwawszy gdzieś wcale szykowny powóz i naciągnąwszy białe rękawiczki, wiezie oficera legionowego na ucztę, która jest ucztą nie lada, bo to właśnie 19 marca. Za Kor- kozowiczem przyjeżdża równie upragniony gość - antałek "komen- danckiej" starki. Na honorowym miejscu stoją trzy fotele majone zielenią. Na tym po prawej siada jeden solenizant, ordynans komendanta, Ocipka. Na środ- kowym nie siada nikt. Spłoszone "kolki polki" rohaczewskie (M.A. Nowakowski i tu już zdążył się zakręcić, a jakże...) uwijają się koło jadła. Komendant pociągu ma już nieco w czubie. Wstaje, by wygłosić toast. Jeden z tych, co to, jak powiedział jeden z junkrów, "nigdy nie wiadomo, czy po nim pocałuje, czy może strzeli w mordę". Komendant pije na cześć sierżanta Wilka, wspominając jego zasługi bojowe. I na cześć Ocipka, który mu z własnej inicjatywy przyniósł zupę na linię ognia. Że to praca żołnierska różna, a każda szacunku godna. A teraz... - Baczność! - pada komenda. 59 - Obywatelu Komendancie - zwraca się Małagowski w stronę pustego fotela - załoga pancerki "Związek Broni" melduje w dniu twych imienin gotowość walki pod twymi rozkazami zawsze i wszędzie do ostatniego tchu. Potem dopiero bujamy obu obecnych Józefów. Kurzy się z czupryn, pomieszały się szarże. Komendant wstaje i wznosi nowy toast: mówi o minionych walkach. Nadjeżdżała - pancerka bolszewicka, trzeba było wysadzić tor, nie było lontu. - Cośmy zrobili, Jasiu? - pyta młodego Jasia Walentynowicza, sapera-wybuchowca. - Wzięliśmy wstążkę, panie poruczniku - pręży się Jasio, a oczy mu się śmieją: czuje kawał. - Tak jest, wzięliśmy wstążkę. I cośmy z niej zrobili, Jasiu? - Lont, panie poruczniku. - Tak jest, lont. A kto nam dał wstążkę, purpurową wstążkę, gdyśmy odjeżdżali na front? - Panna Sabina, panie poruczniku. - Tak jest - zwraca się emfatycznie porucznik do drobnej, zasuszonej miejscowej nauczycielki. - Ze wstążki panny Sabiny zrobiliśmy lont i wysadziliśmy tor. W górę pannę Sabinę! Śmiesznie migają płaskie butki na nogach jak zapałki, śmiesznie rozkręca się kukiełka, tęgo zapleciona na czubku głowy. Zdyszana panna Sabina zostaje postawiona pod piecem i cichutko płacze. Panno Sabino! Czy marzyłaś kiedy, czy śmiałaś marzyć, że z twego szarego życia wywinie się kiedyś purpurowa nasaletrowana wstęga, spalająca się w terkocie karabinów maszynowych, niosąca iskrę - znisz- czenie pod dudniące w grzechocie kół, blach i pancerzy tony spiżu i stali? Potem zaczynają się zagęszczać goście z kraju. Najprzód - niewia- domymi drogami, przełazami, legionowe łaziki. Ci od razu bez wielkiego pytania wsiąkali do szeregów. Pewnego dnia zadzwonił do mego mieszkania emisariusz z kraju, wylegitymował się jako Horodyński. Po pewnym czasie powiedział, że właściwie nazywa się Hołówko. Potem jeszcze dłuższy czas w kraju plątało mi się, które z tych nazwisk jest pseudonimem. Ale ci goście przywozili tylko informacje i sami byli żądni informacji. Z ich słów widzieliśmy, jak słuszna była nasza linia. Oni przekonywali się, że nie jest tak świetnie z naszą siłą zbrojną, jak się zdawało w kraju, ale widzieli niesłychane możliwości, jakie stoją przed nami. 60 Wyjeżdżali, a myśmy zostawali w rozterce, w nieumiejętności pora- dzenia sobie z sytuacją.Wiele robiło się samo: żołnierz się dyscyplinował, oficer nabierał autorytetu, bo za nim gdzieś na granicy naszej dyslokacji stały karabiny maszynowe Niemców. Ale przecież w ostatecznym rezul- tacie po tośmy tu byli, takiśmy kontrakt zawarli z Dowborem, aby przeciw tym karabinom maszynowym kiedyś wystąpić. Tymczasem oficerowie robili się coraz bardziej aroganccy, żołnierz miał luz w jednym kierunku - grabienia ludności. Teraz to były najstraszliwsze dni organizacyjne. Jak wtedy w roze- śmianym, rozradowanym zwycięskim Mińsku, zajętym przez naszych "powstańców", straszno mi się zrobiło, kiedy zobaczyłem lśniącą pikiel- haubę hrabiego Yorka i z ulgą wyjechałem do Korpusu, tak i tutaj teraz w Korpusie czuliśmy nad sobą wszędzie tę niewidoczną pikielhaubę. Czuliśmy, że nie możemy stężeć w jakiś wehrmacht. Małagowski szalał. Z właściwą sobie impulsywnością wystąpił na jakimś zebraniu żołnierskim z kokardą czerwoną na mundurze i zapewnił, że jest socjalistą. - Zwariowałeś? - pytałem. Zionął mi stekiem brzydkich słów na napuszone dowództwo. W chło- paku urywała się dusza. Ja jeździłem, jak szalony, po oddziałach z odczytami. Z baraków drewnianych wychodzili na spotkanie nasi ludzie. Brnąc w śniegach prowadzili do świetlic aranżowanych w kazarmiennych miejscach, w któ- rych przez stulecia rozlegał się ciężki sołdacki "mat". Przy ciemnym świetle naftowym siedzieli żołnierze. Uczyło się ich wszystkiego, do astronomii włącznie. Nad nimi wisiały bibułkowe festony, rozpięte wszędzie rękami Kół Polek. Cierpliwe niewiasty zrobiły wielką akcję ogrodów. Po wszystkich formacjach zakładały grządki, warzywa. Na cóż to? - "Na przyszły rok wzejdzie". "Dla kogo?" - "Dla was, żołnierze". "To my tu tak długo będziemy?" - "Pewno. Nie będziemy wracać do kraju. Polska czeka, że przetrzymamy, aż będziemy potrzebni". Związek Broni nakazał, aby przy otwieraniu świetlic kończono inau- guracyjne przemówienie zdaniem: "Życzymy nie wam powrotu do Ojczyzny, ale Ojczyźnie powrotu do wolności". Ale przez te grządki, przez te festony, przez te astronomie i przed- stawienia amatorskie i odczyty szła, drążyła się pustka czarna, podchwyt- liwa, pytania: "Co będzie?" Ale wieczorami z tych świetlic przychodzili nasi ludzie, siadali ciężko pod ścianami i pytali - czemuśmy nie poszli za Dniepr, czemu oszuku- jemy sami siebie? Pancerka jeździła od stacji do stacji, uchylając się spod oka ewidencji i władz, fasując spyżę i wikt dla ludzi jak się da. Już teraz nie była nikomu potrzebna. 6r Gdy przejeżdżała przez Rohaczew, zwrócił się Niemiec, komendant stacji, do drugiego Niemca, z obliczem wyrażającym najwyższe zdu- mienie: - Es ist etwas fantastisches durchgefahren..." Owe etwas fantastisches to była dławiąca się w sobie, konająca w codziennym fasunku... polska fantazja bojowa. Już nikomu nie była potrzebna pancerka. Bujnie poczęły się tworzyć mity bohaterskie. Jedna z moich kuzynek, której majątek Bircza był położony w rejonie dyslokacji Korpusu, mówiła: - Wiesz, w dzisiejszym rozkazie dziennym do Korpusu generał Dowbor udziela amarantowej wstążeczki za waleczność porucznikowi... za "przedarcie się z Birczy do Bobruj ska". Jechał cały czas konno przy naszym powozie i w głowie mi nie postało, że spełniamy jakiś czyn bohaterski. Niewygodny świadek była pancerka, bo nużby jej załoga zaczęła przypominać, jak to od Tiełuszy po Krasny Brzeg, od Żłobina po Rohaczew pusto było i amatorsko na tym "polskim froncie". Dowbor wzywa Małagowskiego, wzywa mnie. Ma mi za złe moje odczyty. Pytam, czy popełniam coś złego, ucząc żołnierza, że ma mocno karabin trzymać w garści? Mówi, że nie, ułaskawia Małagowskiego. Zwiedza nawet jedną ze świetlic. Siedzi na wykładzie w ławce, na której wyciął ktoś scyzorykiem: "Mikołaj Rey z Nagłowić". - Mikołaj Rey jest zapewne zuch i dzielny żołnierz - mówi generał po skończonym wykładzie - ale powiedzcie mu, żeby kazionnych ławek nie psuł. Miota się po torach bezrobotna pancerka. Co dzień kwateruje gdzie indziej, byle nie przyschnąć do jakiejś ewidencji. A w jednym z wagonów ustawiono kaszty. Pochyleni nad nimi Czajka i Defus, zecerzy, składają "Sumienie". Biedę mam z korektami. Mamy tylko jeden krój pisma, w dodatku tylko garmont. Nie mamy żadnych linii, ozdobników, przeryw- ników. Na przystankach wychodzą w świat całe paki "Sumienia" z czeluści pancerki. Są chwytane rękami chciwymi. Bywa, że szukają sensacji, a znajdują słodkie słowo "Ojczyzna". Po salach koszarowych łamią się okruchy chleba, mieszanego z kuku- rydzianą mąką. Prowiantowi wydzielają krwawe ochłapy mięsa, wydzielają herbatę, cukier, papierosy, suchą jarzynę... Brzęczą cynowe kubki, siorbają łyżki, pływa gęsta okrasa. Trwamy. Ładujemy węglowodany, białka i tłuszcz, świadomi, że jest głód i nicość - pod stienką albo w koncentracyjnym obozie. To rzeczywiście fantastyczny przejazd... 62 Tak niedawno - zdawałoby się, gorzej było. Kiedy trzeba było się zbroić, a wkoło szalała gadulska polityka. Kiedy trzeba się było zdyscyp- linować, a żołnierz urządzał bunty. A teraz nic z tego nie ma - tylko to wokoło siorbanie łyżek w regularnych porach posiłku, nabożeństwa, przypominające "molebny" uroczystości narodowe, które już poczynają tracić zapach egzotyzmu i stają się galówkami. I najgorzej - to gdy przychodzą ci zapaleńcy, których serca są jak płomień na wietrze. Rzuca się w ten płomień nędzne drzazgi - co się tam zrabuje, wydostanie. Z tego, co przywiózł Korkozowicz spęczniało "Sumienie" i serca ludzkie gorzały na tym przez dwa tygodnie. Ale wypalił się zasób wiadomości. Już wiemy jak to jest. Wiemy, że Piłsudski w więzieniu, że legiony za drutami, że POW się organizuje, że niemylny był instynkt naszych serc. Chcą one teraz żyć nie wiadomościami z bezwolnego kraju, a czynem. Lechnicki wyjechał dla nawiązania kontaktu na Ukrainę, Hubickiego bardzo długi czas zatrzymuje likwidacja spraw mińskich. Najcięższy to okres, jaki miałem w Rosji. Aż raz - to już było w szóstym tygodniu mego pobytu w Bobrujsku, w początkach kwietnia - siedziałem wyjątkowo u siebie w domu między jednym wyjazdem a drugim. Przy drzwiach zadzwonił dzwonek. Wsunął się człowiek młody, by nie ten wzrost, rzekłbym: chłopak! Gdy ot- worzyłem drzwi, szeptem spytał: - Obywatel Wańkowicz? - Tak jest - odpowiedziałem i poszedłem poprosić żonę, by zostawiła nas samych. Przybysz siadł przy stole, manipulując swymi długimi nogami. Wtedy podniósł na mnie wzrok i z tą chwilą wszystko inne stało się formalnością: wzrok był chłopięcy i męski, jasny i życzliwy, skupiony i rozradowany. Ręka, chłopięca jeszcze ręka, wyciągnęła się z mocno za krótkiego rękawa. Zauważyłem, że na nieznajomym tkwiła okropnie wąska szara marynarczyna sportowa, która była aż humorystycznie przykrótka. Odebrałem kartkę - była od Lechnickiego. Że poświadcza, iż od- dawca, kapitan legionowy Kortyna, jest przysłany przez POW dla objęcia komendy. - Moje nazwisko właściwe jest Kula, a w legionach miałem pseudonim Lis - wyłożył przybyły swoje personalia na patelnię i znowu się uśmiechnął. Nie wiem - na uśmiech ten, czy na papier - krew mi musiała przypłynąć do głowy. Poczułem lekkość i szczęśliwą jasność. I 7, pra- wspomnień te słowa, którymi się mówiło w Strzeleckim Związku (kiedy Rydz-Śmigły uczył nas tyraliery pod Skawiną i kurtuazyjnie się certował z obywatelem Ignacem, Zamorskim, który z nich ma objąć dowództwo plutonu): 63 - Rozkaz, obywatelu komendancie!... Na wieczór - miała już być wspólna odprawa z POW. Kiedy Lis wyszedł, rzuciłem się do żony: - Zobacz, zaraz wyjdzie z klatki schodowej. To oficer legionowy, przysłany dla objęcia komendy nad organizacją. Miał papiery od Tadeu- sza. Działa z ramienia Śmigłego. Trzeba zrozumieć naszą ówczesną mękę, niepewność, bezradność, poczucie odpowiedzialności, któremu nie mogliśmy sprostać, żeby daro- wać żonie, zresztą młodziutkiemu stworzeniu, z którym pobraliśmy się zaledwo, że zawołała: - Melku, jak archanioł się zjawił... "Archanioł" tymczasem szedł ogromnymi krokami, z pewnością rozstawiając swoje cybate nogi więcej niż na przepisowe siedemdziesiąt pięć centymetrów, przez piaszczyste podwórko. Spojrzałem na tę zabawną, opiętą postać i roześmiałem się: - Archanioł w cyklistówce!... Wieczorem miała miejsce pierwsza odprawa. Zameldowaliśmy się Lisowi wraz z Basińskim Kubą ', komendantem POW. Patrzyłem na prawy but Kuby, Bożego człowieka, podczas gdy czytał legitymację Lisa. But był otwarty na nosie, jak żabi pysk. Kuba czytał uważnie zmięty papier, potem go zwinął i podniósł dobre, wyblakłe, zmęczone oczy: - Rozkaz. Lis niepotrzebnie chce uszanować ambicję Związku Broni: - Od dziś likwidują się obie organizacje. Organizacja wspólna będzie się nazywała... Związek Walki Czynnej. Uśmiecham się... Nazajutrz siedzieliśmy z nim w moim pokoju w pysznych humorach: mieliśmy odtąd razem redagować "Sumienie". Kuba, Boży człowiek, stary pepeesiak, usmażył okrutny artykuł wstępny o pachołkach burżuazji. - Z bykaście spadli? - pytam. - Macie rację - uśmiecha się swoim dobrym uśmiechem. - Wedle starego szablonu. A to nie o to chodzi. Teraz, tymczasem, wszyscy razem. Pochyla się nad papierem i zawzięcie skrobie. Potem czyta artykulik, kończący się słowami: "Niech żyje Dmowski i Piłsudski!" - Opowiem wam białoruską anegdotę - powiadam. - Pewien chłop nie mógł wskoczyć na konia. "Światy Mikola pomohi! hop!" - nie ' Rozstrzelany przez bolszewików w Winnicy. 64 wskoczył. "Światy Iwan pomohi!" - nie wskoczył. "Usi światy je pomo- hitie! hop!" - przewalił się aż na drugą stronę. "Da nie usi razom!" - monituje zbyt gorliwych wszystkich świętych. Śmieje się Kuba. Żona stawia herbatę. Przez otwarte okno wlewa się świeży wiew pierwszej wiosny, idącej z bobrujskich ogrodów. Teraz toną one w ciemni. Tam gdzieś montuje teraz komendę Lis. Jest nam bardzo lekko i radośnie. Tak zakończył się Związek Broni. W rozdziale tym korzystałem w pewnych ustępach z materiałów publikowanych przez moją żonę w wydawnictwie zbiorowym Służba Ojczyźnie - wspomnienia uczestniczek walk o niepodległość oraz w "Gazecie Polskiej". 5 Strzępy epopei... 65 W NOC Z 21 NA 22 MAJA W I KORPUSIE WSCHODNIM Jasnej pamięci podpułkownika LEOPOLDA LISA-KULI, komendanta POW w I Korpusie Wschodnim, poległego pod Torczynem; pułkownika JERZEGO BARTHLA DE WEYDENTHAL, wysłannika Ko- mendy Głównej POW, poległego pod Odessą; porucznika MIECZY- SŁAWA GIELNIEWSKIEGO, zastępcy szefa Wydz. Prop. POW - Wschód, tragicznie zmarłego w noc z 21 na 22 maja i()i8 roku, KAROLA KUBY-BASIŃSKIEGO, członka Komendy POW na I Korpus Wschodni Kiedyśmy się znaleźli w sferze niemieckiej potęgi, dowództwo ogarnęła radość i spokój. Nieorientowanie się w całokształcie polityki światowej w ogóle, w polskich stosunkach w szczególności, pozwoliło przypuszczać naszym wyższym oficerom, że dane im będzie formować kadry przyszłej armii, pozwoliło się łudzić, że rządy Rady Regencyjnej to rządy normalnego państwa, do jakiego przywykli, państwa, które da spokojne oparcie tym kadrom i automatycznie pocznie zaliczać lata służby, fasować krzyże i ordery. Nas, którzyśmy z Polski wyszli i wyrośli, którzy patrzyliśmy na dzieje okupacji niemieckiej i martyrologię już nie ludzi, ale legionowej idei, groza przejmowała, bo rozumieliśmy , że albo Niemcy zechcą nas użyć jako atut polityczny, wykorzystać ugodę z nami jako akt polsko-niemiec- kiego przymierza, albo nas rozbiją. Na samą tylko myśl o pierwszym krew ścinała się w żyłach tym, którzy, rzucając wszystko, do tego Korpusu szli w imię idei powstańczej, pomni, że gdy Kraj nie może i nie powinien, ci co poza tym Krajem stoją, winni wznosić wysoko sztandar walki o Polskę. 66 Druga ewentualność kazała się gotować do walki. Nie wierzyć w tę walkę, tak jak potrafiła w nią uwierzyć o ileż mniejsza 2. Brygada Legionowa, która przekroczyła front - znaczyło nie być w Korpusie, znaczyło przedsięwziąć środki w kierunku samowolnej, jak najprędszej jego likwidacji. "Sumienie", pismo nasze, konspiracyjnie wydawane przez Związek Broni1, stawiało to ludziom przed oczy. "Spokojnie doprowadzić te kilkanaście tysięcy bagnetów do spokojnego żłobu powojennej egzystencji wypadki nam nie dadzą" pisaliśmy we wstępnym artykule pierwszego numeru. Sama nazwa "Sumienie" kazała ludziom patrzeć w głąb sprawy i rozważyć jej konsekwencje do końca. Te konsekwencje czuliśmy pospołu z żołnierzem, który miał intuicję niezawodną. I aczkolwiek generał Dowbór przed frontem 3. Dywizji mówił o Hallerze, że ten przeszedł "połączyć się z bolszewikami", aczkolwiek do oficera, który przyjechał z Ukrainy 2, rzekł: "Powiedz Pan tam, że żołnierzy przyjmę, ale takich panów jak Haller mi nie potrzeba", aczkolwiek nic nie czyniono w kierunku przeciwniemieckiego wywiadu, przygotowania do walki z Niemcami, rachowaliśmy, że ta niezawodna intuicja wzmagać się będzie w miarę zetknięcia się z Krajem, że roz- szerzająca się świadomość grozy położenia, idąc od dołu, tak się wzmoże, że poruszy wreszcie sumienia niewiedzące i nieczułe tych ludzi, którym jak przez ironię dane było stanąć na czele żołnierza bez Ojczyzny, na czele legionów... Milczeliśmy, pracowaliśmy, wierzyliśmy. Korpus zaczyna stawać na nogi. Odgrodzenie od bolszewizmu, sąsie- dztwo regularnych niemieckich wojsk, wpływa dodatnio. Wieści z Kraju, praca wytężona naszego Związku Broni, spaja żołnierza moralnie. Wielkie oparcie daje akcji nawiązanie kontaktu z Krajem. W pierwszych dniach kwietnia przyjeżdża Lis-Kula z pełnomocnictwami POW. Z POW w Rosji byliśmy w niezgodzie, bo byli oni przeciw formacjom polskim. Teraz Lis zjawił się w imieniu organizacji, która przeciwko Niemcom gotuje opór zbrojny. Przyjęliśmy go, stając "na baczność" do rozkazu. Garnęliśmy się wszyscy w kupę, ludzie różnych przekonań. Jakoś dziwnie malały nam różnice polityczne wobec wagi chwili, pod tchnieniem, które szło przez Polskę od kazamaty magdeburskiej. ' Tajna organizacja wojskowa, którą powołaliśmy ad koc w celu stworzenia idei czynu zbrojnego, która nie była popularna wśród demobilizującej się masy wojskowej pragnącej powrotu do kraju. 2 Porucznik Korkozowicz. 5- 67 Wszystko, co było z tężyzny w człowieku, ze szczerego złota w duszy, zwierało się w jeden złom. Wykuwały nas te dni bobrujskie. Żal już tych dni - ciężkich, ale bez wątpień. Wtedy stawaliśmy się piłsudczykami w ręku Lisa. Ten zawsze uśmiechnięty pogodnie Lis był duszą nas wszystkich i radością życia każdego z nas. Przecież było bardzo ciężko. Korpus kradł i rabował, tysiące malwersacji było wokoło, zruszczenia, skretyni- zowania wyższych stopni, zdziczenia niższych. Z tego materiału trzeba było budować. Ludziom naj chętniej szym ręce opadały. Kon- spiracja dla wojskowych jest rzeczą wstrętną. Jakże się tu do roboty brać, by szeregów, dla których spoistości życie by się dało, nie rozbijać? "Lisek" wszystkim nam metodę dawał. Każdego niemal za rękę brał i wiódł po tej jego ścieżce pracy. Miał ten najwyższy przymiot dowódcy, że podbijał osobiście każdego z podkomendnych. Nieraz zastanawiałem się, jak on to osiąga. Ale to były rzeczy nieuchwytne. Była to wielka, ogromna życzliwość dla każdego z nas, wielkie poszanowanie jego pracy. I taka młoda, jasna "Liskowa" uciecha, z każdej inicjatywy, z każdej spełnionej roboty. Lis mieszka na razie jako człowiek cywilny. Przygląda się stosunkom. Ale go do wojska ciągnie. Pamiętam, kiedy na tych bezkreśnie długich, szerokich ulicach rozrzuconego Bobrujska spotykaliśmy maszerujące kolumny wojsk, jak się twarz "Liskowi" rozjaśniała, ta jasna twarz chłopskiego dziecka. Czuł się w tym cywilu, pożyczonym gdzieś od kogoś, źle, stale mylił się i salutował do swej dżokejki. Był to żołnierz, żołnierz każdym fibrem. Toteż idzie do generała Dowbora, melduje mu się i mówi, kto jest i po co przyjechał. Mówi mu o grozie chwili, o bliskiej walce. Generał odnosi się do organizacji przychylnie. Aprobuje jej działal- ność. Przyrzeka, że będzie walczył. Po rozmowie z Dowborem, Lis wstępuje do Korpusu w należnej sobie randze kapitana pod pseudonimem Kortyna i ćwiczy oddział szturmowy Legii Oficerskiej. Wstaje o szóstej rano i uczy się języka rosyjskiego. Po czym odbiera meldunki. Potem idzie na ćwiczenia. Po południu - odprawa w komen- dzie. Wieczorem konferencje z przyjeżdżającymi z Kraju, od Hallera, z Ukrainy, z Rosji. Od rozmowy z Dowborem działalność organizacji przerzuca się niemal wyłącznie na zewnątrz. Idą transporty broni do Królestwa i to jest główne zadanie organizacji. Poza tym ludzie organizacji obsadzają wywiad antyniemiecki - ten bowiem jest zaniedbany przez sztab. 68 Wydawnictwo "Sumienie" rozkazem organizacyjnym jest zawieszone, rozszerzanie organizacji w szeregach wstrzymane. W Korpusie od dołu idzie coraz mocniejszy jednolity puls. Pracujemy, wierzymy, czekamy. Położenie staje się coraz bardziej groźne. Niemcy robią próbę stop- niowej demobilizacji, kazawszy wysłać tysiąc ludzi z bronią do Kraju. "Sumienie" odpowiada na to artykułem pt. Pierwszy i ostatni zamach niemiecko-rejencyjny, który tak się kończy: ...Streszczamy wywód: jeśli daliśmy wziąć owe pierwsze tysiąc żołnierza, jeśli, pomimo wrzenia, niczyja ręka nie drgnęła, ani nikt nie rzucił Korpusu, to dlatego, że dowódca Korpusu miał się sam zaciąć w niedawaniu następnych tysięcy. Czekamy z niepokojem. O ile dowódca stanie na wysokości zadania, znajdzie posłuch i wykonanie rozkazów bezwzględniej sze, niżby się spodziewał. Klęską naszą była w 31 r. niewiara dowództwa w żołnierza, klęską jest i teraz. Walkę z bolszewikami prawdziwą, nie drażniącymi depeszami i telefonogramami, w znacznej mierze od dołu musieliśmy począć. Obyśmy nie potrzebowali i teraz nowej walki poczynać od dołu. Jeno dowództwo winno zrozumieć, że "dokooptowywać" go wtedy nie będziemy, a wysuniemy ludzi wiary, nowych całkiem, którym pomazanie na dowództwo dało nie czubaryckie' "proizwodztwo", ale Kraj, ale Polska, która "cierpi, zbroi się i czeka". I rzeczywiście ująć drugiego tysiąca już by się nie dało. Czekaliśmy cięcia zasadniczego. Byłem wtedy zajęty sprowadzaniem z Ukrainy maszyny drukarskiej. Aczkolwiek bowiem "Sumienie" komenda organizacji zawiesiła, zdawa- liśmy sobie sprawę, że nie można polegać na słowie dowódcy Korpusu, że należy mieć zabezpieczoną możność rozwinięcia akcji uświadamiającej. Żołnierz żadnej strawy umysłowej nie miał. Urzędowiec Korpusu, ukazujący się dwa razy na tydzień - była to jedna ckliwa grafomania. Chcieliśmy więc wydawać "Legionistę" - pismo zupełnie lojalne wzglę- dem władz korpusowych, nielegalne zaś przez wzgląd na oko niemieckie. Urządziłem już odpowiednio maskowany lokal, sprowadziłem czcion- ki, zapas papieru, zecerów, zakupiłem maszynę i właśnie jechałem do Homla, by ją zabrać: ze Żłobina jechać miała specjalnym automobilem ciężarowym do Bobrujska, aby się nie "wsypać" przy wyładowaniu na bobruj skie j rampie. W Żłobinie jednak komendant organizacyjny na 3. Dywizję i komen- dant równocześnie stacji (por. Mosiewicz) dał mi tego rodzaju informacje, ' Moskiewskie. że musiałem się cofnąć. Prowadzony z ramienia organizacji wywiad ustalał niezbicie fakt otaczania przez Niemców Korpusu. W dzień mego przyjazdu, przyjechał dowódca niemieckiego dywizjonu artylerii, który stanął pod Żłobinem i badał miasteczko: przybiegali chyłkiem zdyszani poznańczycy donosząc, że trzydzieści kilometrów maszerowali lasami, aż wynurzono ich pod samym Żłobinem (węzłowa stacja na- szych kolei) i trzymają w ostrym pogotowiu. Zajechał wreszcie cały wagon (dosłownie) z samymi hallerczy karni. Nie wyglądali na ludzi pobitych, tyle śmiechu było w tych oczach, tyle rześkości w nich samych: - Nakruszyliśmy u siebie Niemców niemało, a teraz wam przyjecha- liśmy pomagać. - A jakżeście uciekli z niewoli? - My? Jechał tam nas cały długi pociąg. Do każdego wagonu po trzydziestu ludzi nas wsadzali i po dwu szyldwachów. A potem drzwi zasuwali i zakręcali drutem. Na jednej stacji, co nas wypuszczali, spiknął się cały pociąg. Od- jechaliśmy trzy, cztery kilometry od stacji, każdy wagon swoich Niemców zatłamsił, potem jeden w okienko się wsunął, reszta trzymała go za nogi - i odkręcał druty. A potem wyrzucaliśmy zabitych Niemców i sami jak żaby wyskakiwaliśmy jeden po drugim. - Wszyscyście uciekli? - E nie, wielu było takich, co mówili, że im jeszcze za daleko do domu, to potem uciekną. W naszym wagonie, to gdzieś koło Białej wysiąść się przybierali. Wybuch zbyt wisiał w powietrzu. Trzeba było wracać, nie chcąc narażać się w Homlu na odcięcie od Korpusu. W Bobruj sku zastałem pułkownika Barthę1. Przyjechał po tragicznych walkach tzw. Korpusu III pod Niemirowem na Ukrainie, którymi kierował ze zwykłą sobie zimną krwią. Przyjechał na dwa dni przed zamachem. Ucieszyliśmy się, że jest szarża, która da firmę ewentualnym samorzut- nym poczynaniom, jeśli nas zmuszą do tego wypadki. Lis przecie był zaledwie kapitanem, Bartha z Ukrainy przyjechał z rangą pułkownika. Było to dla nas bardzo pomyślne. Z pułkowników bowiem Korpusu można było liczyć tylko na generała Żeligowskiego (wówczas pułkownika). Ten jednak już wtedy był usunięty z dowodzenia i. Dywizją i pozbawiony wszelkiego stanowiska przez dowódcę Korpusu. ' Barthel de Weydenthal - kapitan Wolski w legionowej artylerii, potem szef artylerii w dywizji generała Żeligowskiego w Odessie. Poległ, dowodząc ariergardą, która osłaniała wycofywanie się dywizji z miasta. 70 21 maja podpisali kapitulację w Mińsku upełnomocnieni przedstawi- ciele generała Dowbora. W twierdzy stało się to wiadome między szóstą i siódmą wieczorem. Powstała panika. Biegnąc do komendy, widziałem po drodze cwałujących na oślep żołnierzy straży Korpusu. - Do i. Pułku ułanów - krzyczeli - za Dniepr! Podobno w innych miejscach przebiegali pojedynczy jeźdźcy, wołając: "Wszystko przepadło!", albo "Ratuj się, kto może!" Lada chwila wybuchnąć mogła dezorganizacja. Pokost ładu zbyt świeży był na naszym żołnierzu. Chwila decydowała o wszystkim. Mogła go zebrać w jedno, lub rozprzęgnąć. Toż żołnierz był, co wyszedł z odmętów rewolucji. W ogrodzie przy małym domku na "Prisutswiennoj" ulicy nr 26, w którym mieszkali Hubiccy, zebrali się komendanci organizacji od- działów kwaterujących w Bobrujsku, bądź też łącznicy z tych oddziałów, których komendanci, ze względu na stan umysłów, porzucić nie mogli. Wszystko było zbrojne, z karabinami w ręku. Wielu w hełmach. Czekano rozkazów. Lis z Barthą byli w sztabie. Chwile się dłużyły. Zapadł wieczór. Między drzewami snuły się cienie ludzi, których twarzy nie można było rozeznać. Baliśmy się, że się załoga rozprzęga. Oto nadeszły chwile, ku którym przygotowaliśmy żołnierzy. Więc kiedyż?... Na wszelki wypadek dźwignięto ludzi pod broń, gdzie się dało legalnymi rozkazami, i trzymano w koszarach. Wreszcie zajechał Barthą: - Lis zaraz będzie. Dowbor nie chce się bić. Co z waszymi żołnierzami? Podchodzi szereg łączników: - Panie pułkowniku - meldują - wszystko w porządku. Ludzie do rozporządzenia. Aż się dziwno wszystkim robi. Każdego miotała trwoga o inne oddziały. O swoim wiedział, że trwa. Aż usłyszał, że trwają i inne. Więc teraz... Jeszcze tej nocy powtórzymy Kaniów, tylko większy, wspanialszy. Nie trzy dni, a trzydzieści nasze trzy świetne pułki ułańskie będą prowadziły partyzantkę. Nie damy Niemcom ani konia, ani wozu» ani armaty, ani karabina - nic. Zniszczymy wszystko. "Pierwsi kop- niemy w szklany klosz niewoli nad Polską"'. Aż od tego dziesięćkroć potężnego echa Kaniowa zapali się, zakołysze chybki rozciągnięty olb- rzymi front od morza do morza, na którym Niemcy rozpięli wątłą siatkę "Sumienie" nr 2. 71 landwery. Pocznie się rwać ta sieć, pękać, walić się pocznie ledwo stojąca ostatkiem tchu potęga niemiecka. My to pierwsi rysę potężną w niej uczynimy. My, jedni my, którzy na niewolniczo ległym pod niemieckie nogi Wschodzie, wzniecimy walkę. Da ona nam pomazanie i prawo na przejawianie tu naszej woli twórczej i płomiennej, jasnej woli wolnego z ducha narodu wśród niewolnych. Nikt tam z nas takimi górnymi zdaniami nie myślał. Ale były z nami te myśli przez trzy miesiące gotowania się do ofiary krwawej i drżały teraz niecierpliwym płomieniem w duszach ludzi. Myślę, że z takiej chwili jak wtedy, zrodziły się płomienne słowa Warszawianki. Przyjechał Lis niebawem. Była bodaj godzina dziesiąta. Odbyła się teraz obrada ostateczna, w której ja, jako nie mający wykształcenia wojskowego, bierny tylko przyjmowałem udział. Mocą narady tej Barthel został komendantem Korpusu, Matuszewski szefem sztabu. Lis komen- dantem twierdzy, więc również naczelnikiem garnizonu i kierownikiem antyniemieckiej operacji w samym Bobrujsku. Po czym poczęto układać plan bojowy. Planu bowiem opanowania władzy nad Korpusem i aresztowania generała układać nie było trzeba. Wszystkie oddziały były w naszym ręku i sprawiła to nie rozgałęziona organizacja Związku Walki Czynnej, bo ta ostatnia była bardzo nikła w szeregach, ale duch, postawa i nastrój żołnierza. Plan strategiczny za to nastręczał duże trudności. Trzeba było ująć w rękę Korpus i pchnąć możliwie celowo i skutecznie do walki, która winna się była pociągnąć czas jak najdłuższy i dać możność zniszczenia zapasów Korpusu, jak to poczyniła u siebie 2. Brygada Legionowa. Opanowanie tematu tak rozległego w ciągu tych kilku godzin było dziełem intensywnej roboty mózgowej. Już w zakreśleniu samej operacji bobruj skiej wychodziły coraz nowe kwestie, w których rozstrzygnięciu bardzo pomocny był kapitan Jatylnicki, który, biorąc czynny udział w opracowaniu planu, okazał dużą pomoc znajomością lokalnych spraw Korpusu. Organizacja miała ścisłą ewidencję rozlokowania Niemców. Około dwunastej plan był gotów. Dyspozycje dla oddziałów wydane. Zachodziła kwestia, czy jeszcze zwracać się do generała Dowbora. Barthel postanowił raz jeszcze zwrócić się z propozycją prowadzenia Korpusu do walki. Naznaczono poczęcie akcji na drugą w nocy. Lis polecił mi być stale przy sobie. Siedliśmy w samochód. Przy szoferze siedział oficer wywiadu korpusowego. Ten załatwiał sprawę z patrolami, gęsto krążącymi po mieście i zatrzymującymi samochód oraz z wartą przy wjeździe za wały forteczne. 72 Wysiedliśmy w fortecy. Samochód odjechał. Weszliśmy z Lisem do brzozowego gaiku, który rósł naprzeciwko sztabu Korpusu. Było to umówione miejsce. Niebawem też poczęły przybywać przez łączników raporty z poszczególnych oddziałów. Kompania samochodowa obsadziła już wszelkie wejścia do sztabu. Pułk inżynieryjny był pod bronią i z kompletem oficerskim. Postawione zostały na nogi wszystkie pułki piechoty, półbatalion etapowy, konni wywiadowcy legii oficerskiej, szkoła podoficerska, komendancka kompania, inne oddziały, których nie pamię- tam. Baza lotnicza ze stacji meldowała, że ustawiła już kulomioty i gotowa jest uderzyć na niemiecką załogę na dworcu. Ani jeden oddział nie zawiódł. Łącznicy wyłaniali się z cienia, meldowali i znów znikali w ciemności. Lis, przechadzając się po dróżce, odbierał raporty. Wrył mi się tak w pamięci na całe życie. Dobieram wyrażeń najprostszych, żeby oddać treść tego wrażenia: promieniało od niego dziwną słodyczą i spokojem. "Lisek" miał zawsze bardzo jasne oczy. Teraz te oczy zdawały się przesączać ciemność nocną i przenikać człowieka ciepłem. Chodził sobie po alejce, rozmawiał dokumentnie i tak, jakby nic innego nie miał na głowie, po kolei z każdym i rozgospodarowywał się powoli w swoim zadaniu bojowym. Kiedy patrzyłem, jak ta złożona machina pod ręką Lisa zaczyna sprawnie i bez ochyby działać, nie mogłem się wstrzymać od radosnego wynurzenia: - Wygraliśmy... - Jak to? - zwraca Lis do mnie głowę (a była to chwila, żeśmy zostali sami). - Bo Korpus bić się będzie. O rezultaty mniejsza. Stworzyliśmy fakt dokonany walki z Niemcami. Nie na próżnośmy zostali tu i pracowali. - Ale trzeba, żeby fakt ten był możliwie dobrze zrobiony - od- powiada Lis i zamyśla się. Po czym posłał mnie do konnych wywiadowców z rozkazem, aby wzmocnić nasze straże przy obu bramach fortecznych. Wracając, zbłądziłem w lasku. Mijała mnie jakaś postać na ścieżce. Zwróciłem się z pytaniem, w której stronie jest główny szpital, od niego bowiem chciałem wziąć dyrekcję. Pytany przystanął, by odpowiedzieć. Poznałem pułkownika Jaźwińskiego, dowódcę twierdzy Bobruj sk i ko- mendanta kwaterującej w Bobrujsku 2. Dywizji. Był on kiedyś w Polskiej Lidze Wojennej Walki Czynnej Korpusu. Przy reorganizowaniu ligi w Związek Broni (reorganizację prze- prowadziliśmy w końcu 1917 pod hasłem spotęgowanej bojowości i od- grodzenia się od elementów rozprowadzających i politykujących), puł- kownik wraz ze wszystkimi niemal innymi ligowcami z Naczelnego Komitetu, pozostał poza ramami organizacji. 73 Z poprzednich jednak narad i konferencji ligowych znaliśmy się z pułkownikiem, który orientował się co do mojej roli w Korpusie dobrze. Teraz więc, wskazawszy kierunek, spytał w jakim celu dążę do szpitala nocą i co znaczy broń, którą mam ze sobą (miałem mały mauzerek przez ramię). Na moją odpowiedź, że do szpitala dążę dla poczynienia zarządzeń w sprawie pogrzebu kuzyna, Maurycego Wańkowicza, którego tego rana przywieziono zabitego w potyczce z oddziałkiem bolszewickim zza Dniepru i że broń mam wobec niepewności położenia po podpisaniu kapitulacji, pułkownik skierował rozmowę na tę kapitulację. Mówił, że to jest ciężka rzecz, ale żołnierz by się nie bił. Pomyślałem, że byłoby nad wyraz krzepiącą dla oddziałów rzeczą pozyskać wojskowego o tak dużym stanowisku w Korpusie. - A gdyby żołnierz się bił, czy pan pułkownik by z nami poszedł? - spytałem wprost. Pułkownik odpowiedział żywo: - W czasie wojny rosyjsko-japońskiej szesnaście razy szedłem na bagnety. Ja jestem żołnierz. Nie zniósłbym, żeby mi kto zarzucił tchórzos- two. Ale nasz żołnierz nie będzie się bić. Dotąd rozmawiałem z pułkownikiem po towarzysku raczej. Nie uważałem za stosowne obserwowania wojskowych reguł w stosunku do dowództwa, które z własnej winy od chwili podpisania kapitulacji, dowództwem naszym być przestało. Teraz wyprężyłem się służbowo: - Melduję posłusznie, że żołnierze dzisiejszej jeszcze nocy będą się bić, panie pułkowniku. Z ust pułkownika poczynają biec gorączkowo pytania: - Jak to? - Oddziały już stoją pod bronią, panie pułkowniku. - Pułk inżynieryjny?' - Stoi pod bronią. - A oficerowie? - Z pułkiem. - Dowódca pułku?2 - Nie wiem dobrze. Ale batalionowi przy swych batalionach. Pułkownik zamilkł. Wiadomości, które otrzymał, były zbyt ważkie. Widząc jego wahanie, rzekłem: ' Pułkownik Jaźwiński przed objęcie) dywizji był dowódcą tego pułku, który mu się zbuntował i rozleciał w czasie walk z bolszewikami. Uważał więc widać ten pułk za najtrudniejszy do ruszenia do walki. 2 Potem okazało się, że ówczesny kapitan, obecny pułkownik Skoryna, stanął osobiście na czele "zrewoltowanego" pułku. 74 - Za kwadrans przyjedzie do twierdzy ktoś, kto będzie zupełnie kompetentny, by dać panu pułkownikowi wszelkie informacje. Dam wtedy panu pułkownikowi znać. - Będę czekał w mieszkaniu - odpowiedział pułkownik Jaźwiński. Kiedym wracał do Lisa, spostrzegłem automobil, który dojeżdżał ze strony przeciwnej. Zbliżywszy się, rozeznałem wysiadających Barthę, Matuszewskiego i kilku inych oficerów. Zaprowadziłem ich do naszego "sztabu" - na ławeczce ogrodowej. Bartha przyjął raport o sytuacji. - Idę do sztabu - mówi. - A ja każę uderzać natychmiast - mówi Lis - już druga. - Nie, wstrzymajcie się jeszcze z kwadrans, aż się rozmówię z gene- rałem. Choć to forma, ale jeszcze raz mu zaproponuję podjęcie walki. Znikli w cieniu. Zostaliśmy z Lisem sami. Opodal majaczyła grupa łączników. Zameldowałem o pułkowniku Jaźwińskim. Nie pamiętam już, czy na skutek wezwania, czy samorzutnie, znalazł się on w gaju niebawem. Poczęli się z Lisem przechadzać. Siedziałem na ławce, oparty o drzewo, pod świadomym wrażeniem tylko łowiąc słowa rozmowy. Znałem te rozmowy świetnie. Mówi się do tego kogoś jasno, prosto, tak najprost- szymi myślami, tak zrozumiałym, zdawałoby się, językiem. To wszystko usuwa się, niby o lśniącą powierzchnię, o takie jakieś wielkie, zasadnicze niezrozumienie, o tak naiwny puklerz wiary w oparcia nieistniejące, o kanony tak nierealnych w danej sytuacji prawd, o res- trykcje zasadnicze, które czepiają się przecież o drobiazg wobec ca- łokształtu kwestii, której się nie jest w stanie rozmówcy unaocznić. Ręce wtedy opadają, bo trzeba by się cofnąć do prapoczątków kwestii, rozłożyć elementarz sprawy polskiej i z wolna najprzód uczyć - tych dużych liter - polskiej racji stanu, logiki, konsekwencji i odpowie- dzialności za robotę, i tych małych, codziennych, najpotrzebniejszych - instynktu narodowego. Rzecz prosta, że można było sobie pozwalać na tak gruntowną naukę z oficerami młodszych stopni - z rangami starszymi nie było to rzeczą możliwą. Wszelkie audiencje, by najżyczliwiej poczynane, by najsumien- niej przeprowadzane ze stron obu, były samotną gimnastyką stron, a nie pojedynkiem. Argumenty ich nie zazębiały się, nie stykały nawet - padały w próżnię. Więc teraz, kiedy już za nami był cały ten okres owej ciężkiej pracy, kiedy czuć było, że już przygotowania skończono, wszystko niby zamarło na chwilę, by za kilka minut podjąć walkę, patrzyłem na to zmaganie się Lisa, pamiętam jak dziś, z uczuciem człowieka, który chce obejrzeć fragment jakiegoś okresu swej egzystencji, niepowrotnie już się kończący. 75 Taką świadomość musi mieć uczeń na ostatniej lekcji, żołnierz przy ostatnim apelu przed zwolnieniem ze służby, więzień w ostatnim dniu odsiadywanej kary. Cały okres w Korpusie to było takie oto szturmowanie do dusz ludzkich. Skończyło się. Niech tam Lis połyka sobie jeszcze ostatnią pigułkę. Ja już swoje zjadłem za siebie i za innych. Siedzę sobie oto na ławeczce, czuję mauzer pod ręką, nie przezrocza, nie pióro, lub inne paskudztwa "kulturalno-oświatowe" i czekam swojej kolejki. Poślą gdzie, to pójdę, a nie - to będę siedział i cieszył się, że się moja robota skończyła. Posyłają mnie też niebawem. Nasz patrol przyprowadził trzech aresz- towanych żołnierzy niemieckich (bodaj majstrów z dynamomaszyny sztabowej). Zaczęło się?... Lis każe mi iść "ustalić miejsce pobytu pułkownika Barthy". Idę do sztabu, W bramie, na schodach, na pierwszym piętrze przy wejściu do sztabu - warty żołnierzy kompanii automobilowej, roz- stawione już z naszego ramienia. Ich czarne kurty skórzane, przepasane na krzyż ładownicami, pełnymi nabojów, hełmy francuskie małe, dają dziwnie prosty, bojowy charakter temu lokalowi sztabowemu, który dotąd łączył się w umyśle z brzękiem ostróg, lśnieniem szabel, galonów, migotaniem różnych kolorów wszechwładnej "lampasomanii". Pełen dobrej wiary, że Bartha już wrócił z mieszkania generała Dowbora i znajduje się w sztabie, zwracam się do dyżurnego oficera sztabu, porucznika Gąssowskiego1 z meldunkiem: - Panie poruczniku, melduję posłusznie: z rozkazu komendanta twierdzy, kapitana Kortyny, mam ustalić miejsce pobytu dowódcy Korpusu, pułkownika Barthy. Czy pułkownik Bartha jest tutaj? - Dowódca Korpusu jest u siebie - odpowiada automatycznie porucznik. Widzę, że tu jeszcze nic nie wiadomo o zamachu. Salutuję i chcę się wycofać. Jednocześnie porucznik uświadamia sobie, że w moim meldunku wymieniłem jakieś obce nazwisko. Podbiega ku mnie: - Jak pan nazwał dowódcę Korpusu? - Zaszła pomyłka. Za chwilkę pan porucznik otrzyma wyjaśnienie. Równocześnie z mymi słowami rozwierają się drzwi. Wchodzi przez nie Bartha, za nim grupa oficerów. Bartha rozgląda się po pokoju i składa telefony, których niósł pełne garście. (Kazał je pościnać w mieszkaniu generała Dowbora, skąd, aresztowawszy tegoż, wracał). - Gdzie jest oficer dyżurny? ' Utonął w Zatoce Puckiej na skutek katastrofy hydroaeroplanu. 76 - Ja jestem. - Proszę mi dać klucze od gabinetu dowódcy Korpusu. - Mogę słuchać tylko rozkazów dowódcy Korpusu. - Generał Dowbor jest aresztowany. Dowództwo objąłem ja i roz- kazuję dać klucze. - Żądania nie mogę spełnić. Dyżur objąłem z rozkazu generała Dowbora i jego mogę tylko słuchać. - Aresztować! - rzuca Bartha. Z grupy oficerów wysuwa się porucznik Strawiński, eks-adiutant pana Lednickiego, jeden z tych, co to czekali "woli Kraju" (czytaj: Rady Stanu), aby począć budować wojsko. Potem uznał błąd, wstąpił do szeregu, walczył mężnie (nagrodzony wstążeczką za wysadzony most w czasie walki pod Jasieniem), przyjęty do Związku Walki Czynnej' na dwa dni przed wybuchem. - Jest pan aresztowany, proszę oddać broń. Porucznik Gąssowski oddać broni nie chce, gotów jest natomiast dać słowo honoru, że z niej użytku nie zrobi. Porucznik Strawiński broń chce wziąć, zwraca się już po żołnierzy, których hełmy i karabiny z nasadzo- nymi bagnetami migają poprzez rozwierające się drzwi. Sytuacja staje się tragikomiczna i zbędna. Bartha zezwala krnąbrnemu dyżurnemu ofice- rowi zatrzymać broń. Bartha zajął gabinet dowódcy. Matuszewski skierował się do oddziału telefonów i telegrafu, by wydać dyspozycje Korpusowi; nie wyszedł stamtąd przez całą noc, pełniąc służbę. Natychmiast po Barcie zjawił się Lis w asystencji pułkownika Jaźwiń- skiego. Weszli do gabinetu Barthy, zawrzała krótka wojskowa dyskusja. - Co chcecie robić? - rzuca pułkownik Jaźwiński. Bartha udziela odpowiedzi. Po chwili wszyscy trzej rzucają się ku ścianie - do wielkiej mapy sztabowej. Rzuty ręką -słowa jak błyskawica - zarzuty pułkownika - krótkie repliki. Telefon dzwoni. Biegnę przyjąć. Telefonuje naczelnik żandarmerii korpusowej - porucznik Jelski. Jest zupełnie zdezorientowany. Żandar- meria zawsze stawiała warty w bramach fortecznych. Tymczasem stoją jakieś warty, które nie puszczają nikogo. - A kto przy telefonie? - pyta porucznik. - Wańkowicz. Porucznik zaczyna rozumieć. - Co wy wyprawiacie! Co ja mam robić? ' Bo na razie Lis nas przyjął do Związku Walki Czynnej. Przy poszerzaniu się organizacja przybrała nazwę POW. 77 - Stawić się po rozkazy do dowódcy Korpusu, pułkownika Barthy. Rzeczywiście te warty zagwoździły bramę. Trzeba ustanowić hasło. - Jakie hasło? - radzi się mnie ktoś z oficerów. - Jakie hasło? - zamyślam się. Musi to być hasło krótkie, którego się nie zapomina, jasne. - Piłsudski - mówię. I w ową noc imię to strzegło obu bram fortecznych. Poczyna teraz przed oczy iść kalejdoskop długi starszych szarż korpusowych. Przychodzą przed Barthę, prężą się, salutują. Żebyż choć jeden powiedział: "Oto moja szabla. Moim wodzem Dowbor. Żołnierz jestem i jego słucham". Żebyż to zrobił choć jeden z nich, którzy znajdowali potem w sobie tyle pogardy dla dziecinnych i obłąkanych, a najpewniej przez Niemców zleconych planów tego prowokatora Barthy, pogardy "fachowców" i "żołnierzy". Wszyscyście postąpili nie jak żołnierze. Uderzaliście w ostrogi, mó- wiliście "Według rozkazu", udawaliście, że idziecie spełnić rozkaz, a myśleliście lękliwym sercem o obstrukcji, której też baliście się robić. Jeden tylko człowiek okazał wahanie, czy uznać Barthę. Był nim dowódca i. Legii, kapitan Wżaliński, żelaznej ręki bojowy oficer. Kazano mu zameldować się - przybył do sztabu. Bartha, w cywilnym ubraniu, zaczął mu wydawać polecenia. Kapitan Wżaliński zdumionym okiem powiódł po otoczeniu. Składało się ono z wojskowych szarż najwyższych, których przecież zdawało się nie dziwić rządzenie się Barthy. Tedy, gdy Bartha skończył, kapitan głosem człowieka, który już prawie rozumie sytuację, ale jeszcze nie jest tego pewny, mówi tonem pół zapytania, pół oświadczenia: - Ale... mój dowódca to jest... generał Dowbor-Muśnicki. "Porządny chłop - myślę sobie - żebyż zechciał iść z nami. Ale nie pójdzie. To kadrowy oficer. Nie pomieści mu się w głowie". - Ja jestem dowódcą Korpusu. Proszę spełniać moje rozkazy - mówi z ogromnym spokojem, który jednak jest sztuczny, Bartha. Łuna uderzyła na twarz Wżalińskiego: - A generał Dowbor? - Generał Dowbor jest aresztowany. Waży w sobie coś kapitan. Stoi wyprostowany. Patrzą uważnie w Barthę oczy żołnierskie. Wzrok Barthy w jego wzroku. Snadź porozumieli się żołnierze. - Komu mam się zameldować? - pyta kapitan. - Pułkownikowi Jaźwińskiemu - odpowiada Bartha. "Według rozkazu" - brzęknęły ostrogi. Kapitan robi zwrot - objął służbę. 78 Objęli służbę i inni oficerowie. W gabinecie został Bartna, Lis, pułkownik Malewicz. Ten znów teraz dowodził, że plan jest mylny. Że lepiej działać inaczej... Godziny szły. Siedziałem w przyległym pokoju na framudze okna, u drzwi gabinetu i czekałem. Czego tak spierają się ci ludzie? Przecież każdy plan, wojskowo biorąc, jest zły. No, ale Lis powiedział, że musi być możliwie dobry. Pewnie. Do pokoju wprowadzają aresztowanego oficera niemieckiego, Góde- lera, i trzech jego żołnierzy. Nasi chłopcy, poczciwe mazurskie pucułowate gęby pod francuskimi hełmami, wprowadzają ich uroczyście, jakby celebrowali jakiś obrządek i ustawiają się przy drzwiach. Gódeler rozgląda się; widząc, że nikt go nie zaprasza, przysuwa sobie fotel i siada. Nie ma w nim cienia tchórzostwa, ale i cienia buty. Jest tylko bardzo blady. Jego trzej żołnierze, niezgrabne, klockowate knechty, stoją pod ścianą i ich porcelanowe oczy nie odbijają żadnego wyrazu. Wchodzi nasz oficer, daje znak. Warta wyprowadza Niemców. Góde- ler mówił, potem, że był przekonany, iż idzie na rozstrzelanie. Szedł jednak tylko na kilkugodzinny pobyt na odwachu, na którym miał mnie ustąpić miejsca za nadejściem dnia. Lis posyła mnie do kapitana Matuszewskiego, do aparatów. Praca tam wre w pełnym toku. Sztab łączy się na gwałt ze sztabami dywizji pieszych i z dywizją kawaleryjską. - Co się dzieje? - pytam. - Trudno - odpowiada kapitan. - Najprzód dużo czasu trzeba, żeby się złączyć. A jak się złączyć, to kręcą, zwłaszcza Pierwsza Dywizja. Tylko kawaleryjska przyjęła do wykonania (rzeczywiście poszedł rozkaz przemarszu do pułków. Pułk Drugi nawet ruszył i wziął do niewoli załogę osiemnastu żołnierzy niemieckich - p r z y p . m ó j MW). Trzecia Dywizja - generał Iwaszkiewicz, zwołał naradę pułkowników. - A Żłobin co? (był to najważniejszy punkt węzłowy na skrzyżowaniu dwu dróg kolejowych). - Dobrze, Mosiewicz' powiedział, że ma wszystko gotowe i że czeka sygnału. Wracam do kapitana. W przejściach, w korytarzyku, na schodach, siedzą skulone postacie żołnierskie. Są to różne patrole, oddziałki, warty, które czekają kolejki, ordynansi, łącznicy. Wszystko to śpi snem sprawiedliwych. ' Komendant Żłobina, związkowiec, zmarł w Moskwie w więzieniu na Tagance w drodze na Murman. 79 I tak mi zostali w oczach: w hełmach bojowych, z taśmami ładunków przez piersi, z karabinami w dłoni, skracający czekanie snem. Zawołają ich - pójdą. Teraz - nie ich głowa. Ani śladu wiecowania. Ci ludzie zaczynali rzecz bardzo ważką. Ale przecież wiedzieli, że nadejdzie. Więc o czymże tu było teraz mówić? I żołnierz kradł łapczywie i przezornie godziny snu. Wyjrzałem przez okno. Tam ciemna linia żołnierza stała już drugą czy trzecią godzinę w szeregu na "spocznij" wzdłuż drogi. Szereg ten stał cichy, niemy. Generał Dowbor pisze w swej III części Szkicu1, że opieraliśmy się tylko na kompanii samochodowej i "kilkunastu omamionych junkrach", że byliśmy "zbrojną bandą zupełnie bolszewickiego pokroju". Inspirację szpiegostwa, jaką generał Dowbor rzucił na ludzi, których intencji nie był w stanie umysł jego objąć. Kula i Bartha odparli swą śmiercią, Matuszewski swą pracą. Ale zniesławienie tej szarej żołnierskiej masy, która potrafiła noc całą, ciemną, duszną noc przed beznadziejną walką, wystać z bronią u nogi, do końca czekając rozkazów, niech choć tu znajdzie zadośćuczynienie. Niech choć tu oddam cześć tej kompanii jednego z pułków piechoty, do której, gdy zwrócił się w ową noc komendant pułku: "Już nie generał nami dowodzi, tylko jakiści Barthy, tak on mówi, żeby bić się; tak kto chce bić się, niech idzie na prawo" - kompania cała przeszła na prawo. Żołnierz stanął nad podziw. Lepiej, niżeliśmy czekali. I nie było ani jednego wypadku nieposłuchania naszych rozkazów przez jakikolwiek oddział żołnierzy (o Legii potem). W sztabie poczęło szarzeć. Od pokoju, gdzie trwały narody, do którego chodzili i wychodzili wojskowi różnych stopni, otwarły się drzwi. Wyszedł Lis. Miał twarz popielatą. Za nim Bartha. - Chodźmy do Legii - powiedział Lis głucho. Poszliśmy. Na ulicy owiało nas świeże powietrze. Wyszliśmy ze sztabu, w którym paliły się lampy, a tu już był ranek. Ten najpierwszy ranek, zimny i przedsłoneczny. - Jest niedobrze - kręci Lis głową - pułkownik Jaźwiński całą noc zwlekał z rozpoczęciem akcji, wynajdywał trudności, a teraz odmówił udziału. - A po cóż jeszcze zwlekamy? Po co idziemy do Legii Oficerskiej? - Legia przysłała delegatów, żądają, aby im generał dał wyjaśnienia osobiście.' Druga Legia Oficerska uszykowana była na placu przed swymi koszarami. Stali w dwuszeregu. Za nimi uszykowało się kilkunastu Szkic do historii I Korpusu Wschodniego. 80 konnych wywiadowców Legii (reszta ich pełniła straż przy bramach fortecy). - Baczność! w lewo patrz - dał komendę pułkownik Habicht - komendant Legii. Oddział oddał Barcie honory. Bartha począł mówić do Legii. Długi front nie pozwalał obu skrzydłom słyszeć słów jego. Miast złamać dwuszereg w czworobok, Bartha dał znak rękami: "Stańcie naokół!" Dwuszereg się skotłował - szyk prysł. Oddział znikł, stała naokoło Barthy banda wiecowników. Nikogo tu nie obowiązywała postawa, ani równanie i krycie, każdy mógł wtulić się w tłum, gestykulować, wołać z ciżby. Bartha egzekutywy fizycznej nie miał. Żołnierz by szedł do walki z Niemcami, ale było rzeczą nie do pomyślenia, żeby zechciał do tej walki z bronią w ręku zmuszać całe oddziały. Bartha, stojąc w ciżbie tłumu, musiał albo znaleźć w sobie ton, który by tłum porwał i znów wojskiem uczynił, albo przegrać. I przegrał. Zemściła się na nim nieznajomość stosunków w Korpusie. Przybył na dwa dni przed zamachem. Nie znał psychologii Korpusu. Postarał się tylko zorientować co do sytuacji militarnej. Pamiętam, jak pytał w przeddzień: które oddziały przedstawiają największą siłę bojową? Odpowiedziano mu zgodnie: obie legie oficerskie. Myślano bowiem o zaopatrzeniu i uzbrojeniu, wyekwipowaniu, liczbie karabinów maszyno- wych, liczebności składu bojowego, nikt zaś nie zwracał uwagi, by do tego całego inwentarza dołączyć morale Legii. Morale była w całym Korpusie chybka i nie ugruntowana, choć coraz krzepła, by w tę noc zdać chlubnie egzamin. Zaczynało się całą rzecz pod strachem Bożym nie tylko o Legię, więc po cóż było specjalnie jej duchem się zajmować? Teraz więc, kiedy Bartha stanął przed karnym dwuszeregiem, który go witał na "w lewo patrz", przypomniał sobie, on oficer legionów, których szarże dźwigały się nie z soli ani z roli, ani z lat wysługi, lecz z zasługi bitewnej, z najniższych stopni, że ma przed sobą samych oficerów, kwiat Korpusu, oddział o najlepszej sile bojowej. Skinął więc ręką, zebrał wkoło siebie oddział i, po koleżeńsku, chciał zarządzić krótką odprawę, rzeczywiście wyjaśnić sytuację, tak, jakby tym ludziom naprawdę szło o wyjaśnienia. Do Korpusu idąc, żołnierz wyrzekał się pewnych swobód. Korpus więc skupił element najlepszy. Oficer - unikał szykan w armii rosyjskiej i znajdował port zaciszny. Oficer więc pchał się każdy i oficerowie Rosjanie nieraz wykazywali wyrafinowaną pomysłowość w wynajdywaniu babek 6 Stn^py cpopri... 81 i ciotek Polek lub w ogóle najmniejszych pozorów, które by im pozwoliły wstąpić do Korpusu. Z tego całego materiału oficerskiego bardziej wydatne elementy znalazły się na etatach w szyku lub w administracji. W Legii został narybek najgorszy, przeważnie chorążowie z owych smutnych czasów, kiedy Rosja w braku oficerów była zmuszona do trzymiesięcznych szkół oficerskich brać element z paroklasowym wy- kształceniem. Tak sformowana Legia stała się miejscem wygnania. Oficerów podejrzanych o kradzież, niedołęgów, nie władających gładko polskim -- pchało się do Legii. Pchało się do niej, co prawda, i "politycznie niepewnych", na przykład dzielnego wojskowego, pułkownika Konarze- wskiego' - brygadiera w Mohylewie, który jako tamtejszy komendant starał się ukrócić swawole tzw. tekińców, konsystujących pod skrzydłami Korpusu. Oddział ich liczył osiemset koni, nie brał ani żołdu, ani zasiłków z Korpusu, mimo to dowódca jego "rotmistrz" łkajew każdemu szeregowcowi wypłacał trzysta rubli miesięcznie, o których pogardliwie w oddziale mówiło się "na tabak". Oddział ten, obwożąc portret Mikołaja, grasował za Dnieprem i cieszył się specjalną sympatią sztabu Korpusu. Pułkownik Konarzewski, rygorysta, odgradzał usilnie swój teren od miłych gości. Przeniesiony za to został do Legii na szeregowca pod głupim pozorem, że "nie umiał rozwiązać zadania taktycznego", które mu zadał jako teoretyczne ćwiczenie delegat Dowbora - generał Karnicki. Rzecz zrozumiała więc, że tu żadne wyjaśnienia Barthy by nie pomogły. On sam nie wygłosił żadnego przemówienia, nie poruszał spraw zasadniczo. W paru zdaniach podał do wiadomości fakty. Gdy dały się słyszeć pomruki, zaniepokoił się widać o psychikę oddziału. Myślał, że to nieliczne jednostki. Chciał od razu przeciąć sytuację. - Kto chce walczyć - na prawo. Kto nie chce - na lewo - wydał rozkaz niby przewodniczący na wiecu. Tłum się jeszcze bardziej skłębił. Zobaczyłem najprzód końskie łby, zwracające się na prawo. To konni wywiadowcy, jak jeden, stawali na stronie, która miała się bić. Niebawem zebrał się przy nich pluton z trzydziestu ludzi, który sformował się od razu karnie w dwuszereg. Na lewo - nie poszedł nikt. Cała masa, gardłująca, gestykulująca, stała na miejscu. Wpadłem w ten tłum. Mignęły mi jakieś znajome twarze: - Ludzie, co robicie, czemu nie idziecie do tamtych?! Późniejszy wiceminister spraw wojskowych. 82 Spotkały mnie unikające wzroku, płochliwe oczy, niechętnie od- wracane głowy: - My zaraz... czekamy tylko na naszego plutonowego... Mnie jeszcze ładunków przyniosą! Tymczasem z tyłu, z boków, charczące, syczące słowa: "bolszewik", "znamy takich"... I twarze zielone ze strachu, obłędne. Z wolna począł się orientować tłum, że dzięki inicjatywie tamtej garstki zdecydowanych, cały oddział, pozostając w miejscu, znalazł się niejako po lewej stronie. Tchórze poczuli się pewniej. Niezdecydowani zdecydowali się. Za- skoczeni i nieprzygotowani, nie ufający Barcie, upewnieni przez opozycję. W powietrzu zaszumiało skrzydlate słowo: "prowokacja niemiecka". Sprawa były przegrana. Odwróciłem się do Lisa. Stał spokojnie, jasnymi swymi oczami patrząc na zgraję. Z ulicy wciągano jeszcze kulomioty, niesiono taśmy. Rozpęd przygo- towań bojowych szedł stamtąd. Jakiś oddział piechoty, liczący z górą stu ludzi, równym krokiem czwórkami, w pełnym ekwipunku bojowym, wkraczał w podwórze. Lis dał rozkaz oficerowi prowadzącemu. Komenda. Oddział w marszu spraw- nie robi w tył zwrot i oddala się, wybijając tempo, od ogniska zarazy. Podchodzi Bartha. - Obejdziemy się bez Legii - powiada. - To niemożliwe - mówi Lis - przygotowałem operację, licząc na oba oddziały Legii. Nie mam czym luki zastąpić. - Chodźmy do i. Legii - mówi Bartha. Idziemy. Nastrój ten sam. Bartha już nie robi eksperymentu głoso- wania. Posłyszawszy głosy: "Niech przyjdzie generał, niech objaśni", wychodzi z podwórza koszar l. Legii. Wracamy do sztabu. Począł teraz przed oczy iść kalejdoskop obrazów szybkich, wyrazis- tych, równorzędnych nieraz tak, że trudno je obecnie w chronologicznym porządku ustalić. W pokoju między gabinetem dowódcy, a pokojem dyżurnego oficera, na fotelu, gdzie przed dwoma godzinami siedział Gódeler, siadł Bartha. Zagłębiony w wygodny fotel, ręce na poręczach oparł, dłonie przy piersiach splótł i opuścił głowę w surowej zadumie. Lis przechadzał się po pokoju. Oczy jego, rzecz charakterystyczna, nie straciły i teraz wyrazu pogody i jakiejś radości życia. Tylko na tych chłopięcych jeszcze ustach usiadła zmarszczka gorzka. Widziałem ją potem, gdym spotkał Lisa w najcięższe dni jego bojowej pracy 6- 83 konspiracyjnej w Kijowie. I kiedy teraz myślę o zabitym Lisie, rzeźbią mi się okrutnym wspomnieniem owe gorzkie zmarszczki, których nie szczędziło życie temu mężczyźnie, ledwo wyrastającemu z chłopca.' W pierwszym pokoju, pokoju dyżurnego oficera i poczekalni, skupiliś- my się my wszyscy, związkowcy, którzy znaleźli się pod ręką. Wiedzieliśmy, że Bartha zameldował się do rozporządzenia generała Dowbora i nie chcieliśmy się usuwać. Byliśmy przekonani, że Niemcy zażądają satysfakcji i będą nalegać na danie daleko idących zadośćuczynień, na które nie mieliśmy wątpliwości, że dowództwo się zgodzi. W progu poczekalni zjawił się Lis. Wyprostowany służbowo, oficjalny. - Kapitan Matuszewski, porucznik Małagowski, Wańkowicz. Wywołał jeszcze szereg nazwisk. A gdyśmy stawili się w następnym pokoju, gdzie był Bartha, Lis zakomenderował: "Baczność" i rzekł: - Pozostaję waszym komendantem, jak nim byłem. Dyscyplina obowiązuje. Tu mam ja zostać z pułkownikiem. To wystarczy. Rozkazuję iść do domów, być tam i czekać rozkazów. Zrobiliśmy wstecz zwrot i wyszliśmy, nie żegnając się ze sobą, nie mówiąc słowa. Sprawa była przegrana. Pamiętam, wyszedłem przed sztab i rozejrzałem się po otoczeniu, jakbym pierwszy raz je widział. Lis powiedział: "iść do domu" i umysł ze zdziwieniem ogarniał to słowo. Myśli uparcie wiązały, wiązały do niego jakiś wątek, który się rwał. Wiedziałem, że mam wrócić "do domu", jako do punktu, z którego mam coś rozpocząć zupełnie nowego, jakiś etap zupełnie niepoczęty. I dopiero teraz, po raz pierwszy, stanął mi przed oczami ów "dom" w czerwonych ścianach kutaiskich koszar, bez wody i światła, bez mebli i bez gospodarskich sprzętów, "dom" wiecznie pełny nocujących gości, rzadko oglądający gospodarzy. Rzeczy nasze były częściowo rozgrabione na wsi, częściowo rozkradzione na kolei, częściowo w Mińsku. Nocy tej nie było i żony w tym "domu", powiozła bowiem pyroksylinę do Mińska, skąd dalej szwarcowało się materiały wybuchowe do Kraju. Stałem więc tak przed sztabem, zbierając myśli. Nagle suchy huk wystrzału rozległ się o kilkanaście kroków. Rzuciwszy okiem w tym kierunku, zobaczyłem zaraz przez drogę na wydeptanej trawie skweru pod dużą brzozą pochyloną postać jakiegoś wojskowego. Jednocześnie rozległ się drugi strzał, po którym nastąpiło dziwne nachylenie się postaci. Miałem wrażenie, że człowiek strzela z pozycji stojącej do kogoś leżącego na ziemi. Jednym skokiem przesadziłem drogę. W biegu już posłyszałem trzeci strzał. 84 Gdy dopadłem, człowiek już leżał na ziemi. Twarz, którą odwracał do nadbiegających, miał bladą. Poznałem go! Był to Gielniewski. Sędzia śledczy przy prokuratorze Korpusu, porucznik artylerii, który właśnie od kilku dni zgłosił się na mego pomocnika w dziale prasowym, a tej nocy był dowódcą warty oficerskiej (tzw. custodia honesta") przy Dowborze. Kiedy Dowbor zamierzył się na Barthę, Gielniewski skierował nań rewolwer. Teraz, gdy Bartha kazał Dowbora uwolnić, Gielniewski zdjął wartę, oznajmił o tym Dowborowi i zameldował się do jego rozporządzenia. Dowbor burknął coś na to i wypadł z mieszkania ku odwachowi - przepraszać Niemców, którzy tam byli uwięzieni. Za nim biegła grupa jego adiutantów. Strapiony naczelnik warty przy odwachu sądził, że oficerowie wiodą Dowbora na odwach. Przejęty tak niezwykłymi więźniami, których oddawano mu w ręce tej nocy, gdy go ostro Dowbor zagadnął: "Proszę mnie prowadzić do Niemców. Gdzie siedzą Niemcy?", odparł służbiście: "Pan generał będzie łaskaw chwilkę się wstrzymać. Ja przecież oddzielną celę w tej chwili każę naszykować panu generałowi". Gdy zaś tam jeszcze w dobrej wierze chciano umieścić dowódcę Korpusu w celi więziennej, Gielniewski wyszedł przed sztab pod ona brzozę i trzy kule wpakował sobie w pierś z tegoż nagana, którego kilka godzin wstecz dobył w obronie Barthy. Dobiegł do niego natychmiast doktor Orgelbrand, przyklękła przy nim doktor Hubicka, ujmując głowę umierającego w swe ręce. - Nie trafiłem w serce - szepnął Gielniewski. A gdy go złożono na nasze i niesiono do odległego o kilkanaście kroków Szpitala Głównego Korpusu, dodał: - Trzeba umierać, trudno. Szkoda. Tak strasznie chciało się żyć. Trudno. Potem przy samych drzwiach szpitala cichutko: "Szkoda życia". Konając na łóżku szpitalnym, prosił, póki miał przytomność, żeby przyszedł do niego generał Dowbor. "A jeśli nie zechce... to mu proszę powiedzieć... że umieram jak żołnierz... Bo mam tylko jedno słowo... Nie dwa... jak generał..." Zmarł tegoż dnia w południe. Na huk strzałów z okna sztabu wychylił się Lis z zapytaniem, kto się zabił. Poszedłem mu objaśnić. Bartha w tejże pozie siedział w fotelu. Ledwom skończył, otwarły się drzwi. Stanął w nich młody podoficer w pełnym rynsztunku bojowym, z karabinem w ręku: - Panie pułkowniku. Melduję posłusznie: podoficer z warty na odwachu. Straż honorowa. 85 - Cóż takiego? - pyta Bartha. - Panie pułkowniku, dwie godziny temu przyprowadzili Niemców na odwach. Zamknęliśmy ich. Teraz przychodzi generał Dowbor i każe ich wypuścić. Więc komendant warty mnie przysłał zapytać: co z gene- rałem robić i czy go uwięzić, czy co? W ostatnim zdaniu jakoś ton służbisty nie dopisuje. Drga w nim, wbrew najusilniejszej woli sprężonego podoficera, jakaś nuta junakierii, coś z "warsiawskiej" gwary Antka, który "odwalił" kawał i wypytuje groźnie zaczepionego, czy "ma pretensję?" i - Generał Dowbor jest nadal dowódcą Korpusu. Należy spełniać jego rozkazy. Nie zapomnę nigdy, jak te słowa meldujący przyjął. Pytający przed chwilą z fantazją, czy uwięzić Dowbora, na odpowiedź Barthy krótko i twardo odpalił: "Według rozkazu", precyzyjnie zrobił zwrot wstecz i oddalił się, wybijając starannie tempo. Ani cienia zdziwienia, zapytania, przestrachu. "Świetny żołnierz" - myślę z żalem i wychodzę za nim ze sztabu. Tam przed sztab przymaszerowuje właśnie pluton dwudziestu do trzydziestu ludzi z Legii Oficerskiej. Prowadzi ich porucznik Strawiński, o którym już była mowa w opowiadaniu niniejszym. Bartha jeszcze przed zrzeczeniem się dowództwa kazał mu zorga- nizować patrole po twierdzy, zebrał więc ludzi i przymaszerował po instrukcje. Któryś z adiutantów Dowbora wychodzi ze sztabu i mówi, że z rozkazu generała Dowbora wszystkie oddziały mają wrócić do koszar. - Zależni jesteśmy tylko od pułkownika Barthy - odpowiada porucznik Strawiński. "Boże - myślę sobie - i tu się tli jeszcze. I tu zgasić będzie trzeba. My to robimy sami, którzyśmy w pojawienie się każdej skry takiej całych siebie kładli". Rzeczywiście. Wychodzi ktoś od Barthy: - Pułkownik Bartha każe spełniać rozkazy generała Dowbora. - Według rozkazu - odpowiada porucznik Strawiński. Ale oto sam generał Dowbor idzie. Otoczony świtą, z Gódelerem u boku, którego odprowadza z więzienia. Z boku stoi oddziałek porucznika Małagowskiego1. Przygotowany był na zaimprowizowanie ad hoc natychmiast dwóch pociągów pancernych. Z tych jeden miał ruszyć na Osipowicze, drugi na Żłobin i po drodze zdusić załogi niemieckie po stacjach. ' Poległ w jednym miesiącu ze swym bratem Kazimierzem w roku 1919 w lipcu jako komendant pancernego pociągu "Śmiały". 86 Porucznik Małagowski przygotował więc maszynistów, palaczy, ka- rabiny maszynowe. Koło tzw. Mińskiej Bramy fortecznej stał wóz z materiałami wybuchowymi, przygotowany, by zaopatrzyć pociągi. Oddziałek porucznika miał wziąć udział w ataku na dworzec, po czym bezpośrednio począć zestawiać pociągi. Ludzie więc byli zaopatrzeni w granaty ręczne. Teraz, gdy zobaczyli idącego wolno Dowbora asystującego Niemcom, targnęła nimi ślepa, chłopska, nie rozumująca rozpacz. Jeden z nich z przekleństwem, nie dającym się powtórzyć, schwycił ręczny granat zza pasa i zamierzał rzucić w grupę Dowbora z Niemcami i adiutantami. Porucznik Małagowski w samą porę zdążył go chwycić za rękę. Pluton porucznika Strawińskiego, widząc, że generał zbliża się do wejścia do sztabu, został na miejscu jak był, w rozwiniętym dwuszeregu, frontem zwrócony do sztabu. Chwila była ciekawa. Dwuszereg stał jak wryty. Długie bagnety rosyjskie karabinów, wziętych do nogi, ani zakołysały się. Rzekłbyś - parada. Do tak znieruchomiałego oddziału zbliżał się generał. Pierwszy był to oddział, z którym miał zetknąć się po tej nocy. Zbliżał się wolno i w twarzy jego można było czytać wewnętrzny niepokój. Oto chcąc wejść do sztabu, musi przejść przed dwuszeregiem. Spotykając oddział, musi wymienić pozdrowienie. Co będzie, jeśli mu oddział nie odpowie? Próżne obawy! Na generalskie "czołem", pluton odpowiada zgodnie, jak na paradzie: "Czołem, panie generale". Po czym, obawiając się, że na tym się skończy, zrywa się ze wszystkich ust tych ludzi: - Prowadź nas na Niemca, panie generale! Prowadź nas na Niemca! Stanąłem tuż za oddziałem i każde słowo odpowiedzi generała zostało mi w uszach. - Ja sam jestem z biednej szlachty - rozpoczął generał - i ziemi ani majątku nie mam. Po czym dowodził, że panom nie służy i jest życzliwy ludowi. Zdumiałem się. Ludziom, którzy prosili, ażeby ich prowadził na śmierć, generał rozwijał swoje demokratyczne poglądy. Oto przeżyli może najtragiczniejszą noc swego życia, wyrwali się z wszelkiej troski o siebie, w sercach ich rozgorzał ogień dziejowej błyskawicy, z którego skier zrodziła się Marsylianka i Warszawianka i Grottger, a ten generał-lejtnant uważał za stosowne... uspokajać wzburzone fluktua bolszewickie. Niechby nie był politykiem. Niechby był tylko żołnierzem. Zrozumiał- by wtedy. Nie odczuć tych ludzi mógł tylko żołdak. Do sztabu, w którym znajdował się Bartha i Lis, Dowbor nie zachodzi. Posłał tam dowódcę żandarmerii, porucznika Jelskiego, aby aresztował 87 Barthę. Lis oświadczył swoją solidarność z Barthą w wystąpieniu. Wobec tego Jelski wycofał się, by po chwili wrócić z adiutantem Dowbora, porucznikiem Szebeką. - Generał prosi, żebyście panowie nie utrudniali mu sytuacji - po- wiedział Szebeko - i opuścili Bobruj sk. Po tym powiedzeniu obaj oni opuścili sztab. Udałem się do domu. Ordynans jednego ze znajomych oficerów, który u nas nocował, zawiadomił mnie, że przyjechała żona moja i udała się na poszukiwanie za mną. Wyszedłem, aby ją sprowadzić. Przeszedłem wzdłuż całe miasto tam i z powrotem. Żadnych luźno wałęsających się żołnierzy. Oddziały jeszcze nie były zdemoralizowane. W pewnym punkcie piaszczystej szosy bobruj skiej zobaczyłem auto- mobil pasażerski, naładowany kuferkami żołnierskimi, workami, skrzyn- kami. Na nim kilku żołnierzy. Między nimi poznałem podoficera, który przychodził pytać, czy ma uwięzić Dowbora. - Gdzie jedziecie? - Gdzie! - odpowiada zuchowato - aż Bobrujska precz - w oczach mu latają złe ogniki. - Odbiliśmy zamek, nabraliśmy co się da i wieziemy do Żydów. Wszystko jedno, wszystko przepadło. "Wszystko jedno, wszystko przepadło!" - oto słowa, które od tego dnia zawisły nad Korpusem. Przez całe dwa miesiące jego likwidacji stały się one przykrywką dla wszelkich złodziejstw, wszelkiego łajdactwa, w którym poczęła się pławić ta żołnierska i oficerska masa zdemoralizo- wana, zrujnowana psychicznie, ta masa ludzi, którym odebrano godność własną, żołnierzy, którym odebrano cel istnienia, którzy tkwili w szeregu bez sensu, czekając aż ich, przepuściwszy przez kwarantannę niemieckiego obozu, zawiozą do domu. Gdym wracał, przechodziłem koło koszar pułku inżynieryjnego. Była już godzina ósma rano. Pułk jeszcze stał w pełnej gotowości bojowej. Oficerowie otoczyli mnie kołem. Właśnie otrzymali telefonogram ze sztabu, żeby wracać do koszar, że nic z całej akcji, ale jeszcze nie mogli uwierzyć. Żołnierze jeszcze nie wiedzieli nic. Stały jeszcze wozy z amuni- cją, materiałami wybuchowymi ładowne, gotowe do drogi. Ciężko było przechodzić przez tę oazę, pełną świeżości bojowej minionej nocy, gdy przyszło się do niej z zakurzonych ulic, po których już przemykała się nikczemność - cuchnący produkt kapitulacji bez boju. W mieszkaniu naszym było ludno. Wróciła żona, ściągnęły różne niedobitki. Na podłodze wszędzie leżały sterty granatów ręcznych, rozdzielanych z wieczora (niemieckie - model 1918 - których trzy skrzynie nieco wcześniej skradli Niemcom żołnierze porucznika Małagowskiego). 88 - Cóż, Dreczkowski, nie będziemy bili Niemców? - pyta porucznik Małagowski maszynistę swego pancernego pociągu, poznaniaka. - Nie będziemy, panie poruczniku - odpowiada były niemiecki żołnierz, zbieg z niewoli rosyjskiej na Murmanie, twardy człowiek. I nagle po spalonej przy kotle parowozu, ściętej w surowy wyraz, twarzy poczynają iść Izy. Twarz nie traci spokojnego, surowego wyrazu. Łzy nie ocierane, spadają na skórzaną kurtkę. Wszyscy milczą. Jeden z pod- chorążych oparł się o okno i też płacze. Temu też najlżejszy skurcz nie wykrzywia twarzy, łzy same płyną. Macham ręką, idę spać do drugiego pokoju. Wywabia mnie jeszcze głos porucznika Kobylańskiego'. Kobylański, mówiący dużo, to rzadkość! Milczał zawsze i robił robotę za trzech. Czy to przy przekradaniu się z organizacyjnymi rozkazami przez bolszewików w czasie oblężenia Korpusu, czy potem, przy ekspediowaniu ludzi na Murmań, czy potem jeszcze, przy transportowaniu granatów ręcznych i piroksyliny przez niemieckie kordony. Teraz mówi, mówi dużo, gorączkowo. Wyglądam z drugiego pokoju na niego. Jakiś inny człowiek. Usta trzęsące się, białe jak papier. - Jaka podłość, jaka podłość, jaka podłość... Powoli zaczynamy rozumieć. Wraca z rewii, którą Dowbor urządził. Mówił tam żołnierzom, że chciano przelać ich krew, że byli to prowoka- torzy... Że on ich nie dał... Że niech wracają do domów... - Jak najgorszy bolszewik, jak najgorszy demagog - wybucha Kobylański - znam ja ich!... Jak Kiereński zaczynał ofensywę, też same argumenty rzucali, też same... Tłumaczyli żołnierzom, że chce ich krew przelać... Idę stanowczo spać i zasypiam natychmiast. Budzą mnie o jedenastej. Lis przysyła, żeby u niego być. Udajemy się tam z żoną. Na Kaznaczejskiej, w dużym ogrodzie przylegającym do domu, w którym mieszkał Lis, w tym samym ogrodzie, w którym tylokrotnie odbywały się nasze odprawy, teraz żegnamy się. Lis wyjeżdża jeszcze dziś. Bartha też. Matuszewscy jutro. Mamy różnymi drogami ściągnąć do Kijowa po rozkazy. Ostatni uścisk dłoni. Wychodzimy. Jest jasne aż oślepiające słońce. Liście drzew, które wyzierają na ulicę zza parkanów, są nienaturalnie zielone, piasek szosy żółty rażąco, wszystkie przedmioty rzuca j ą "krótkie, czarne, ostro ucięte cienie. Całe otoczenie - niby z jakiegoś bioskopu, niby martwe przedmioty oświetlone sztucznym światłem. Poległ w 1919 roku w ataku, trafiony kulą w czoło. Oto zakręt w boczną, trawą zarosła uliczkę. Tam mój skład papieru i miejsce na drukarnię... - Teraz przyjdą ciebie aresztować - mówi żona - nie wracajmy do domu. Ale myślę, że to teraz ich obowiązki się skończyły, a moje, jako szefa propagandy, się zaczynają. Ktoś musi powiedzieć za wszystkich. Dręczy mnie myśl, że zbyt zaufałem, że się będziemy bić, że nie opanowałem drukarni, że nie zasypałem Korpusu odezwami, że nie spełniłem obowiąz- ku. Lis kazał wyjeżdżać, ale obiadu w domu zjeść nie zabronił. I gdy siadamy do obiadu, żona, ja i porucznik Małagowski, przychodzi gładki porucznik Sidor, oficer żandarmerii. Wywołuje mnie z mieszkania, szeptem objaśnia. Żołnierzy zostawił za domem "nie chcąc nastraszyć małżonki". Proszę go, aby usiadł, kończę obiad. Żona niepotrzebnie chce być rycerską i oświadcza współczucie porucznikowi Sidorowi, że jako żołnierz musi spełniać tak ciężki rozkaz. Robię uwagę, że jest zbyt grzeczna. Porucznik Małagowski dodaje cierpko, żeby nie zapominała, jaka jest różnica między żołnierzem i żołdakiem: pierwszy słucha tylko prawowitej władzy, drugi zaś każdej. Porucznik Sidor milczy. Wstaję od stołu i ładuję z możliwą precyzją mój sakwojażyk, przywo- łując sobie na pamięć całą eksperiencję z Danilowiczowskiej ulicy. Z przykrością raptem konstatuję, że jakoś zupełnie zaczynam tracić wiarę, żeby mi się ten oto zawijany w pled Jasiek przydał jeszcze tej nocy. Robi mi się nagle zimno aż do czubka pięt. Ale zaraz potem przychodzi zawziętość i zagłusza wszystko. Uwięzienie mnie było takim samym nieobliczalnym odruchem, jak tyle innych zarządzeń. Była duża możliwość, że Niemcy zechcą wykazać politykę twardej ręki i albo zażądają rozstrzelania winnych albo wydania ich niemieckiej jurysdykcji (Korpus bowiem mocą warunków kapitulacji, wszedł od godziny szóstej 21 maja w skład 10. Armii niemieckiej jako jeden z jej oddziałów). Jaka w tym wypadku byłaby pozycja generała? Drugą ewentualnością było nieingerowanie Niemców, co też się stało. Wtedy albo należało mnie skarać za bunt wojskowy w twierdzy, albo uniewinnić. W pierwszym wypadku mogłaby to być tylko kara śmierci, na co by się generał, nie zoprymowany wyraźnie przez Niemców, nie ważył, w drugim - byłoby usankcjonowaniem buntu, potępieniem dowództwa. Przez moje aresztowanie dowództwo znalazło się w sytuacji bardzo trudnej. Ni stąd ni zowąd aresztowano niejakiego doktora Biernackiego, 90 osobistość cieszącą się najgorszą opinią w Korpusie, który w naszej pracy organizacyjnej nie brał udziału, ale znalazł się jakimś trafem w grupie łączników itp. w ogrodzie przy domu na Prisutstwiennoj, w którym Bartha udzielał nam ostatniej odprawy. Wyszedłszy sprowadzić łączników, zastałem go gardłującego przeciw zamachowi i musiałem zagrozić re- wolwerem, co poskutkowało. Jedynym tytułem dla aresztowania jego był chyba opozycyjnie ostry język i szyld antyniemiecki, który lubił nosić. Peowiacy nie porzucili mnie. Zaraz nazajutrz rano zjawił się w mej celi podoficer warty, wywołał na korytarz, wyprostował się służbowo i spytał "z rozkazu kapitana Rosińskiego" (związkowiec - wyjechał w parę dni potem z bratem na Murman. Mówiono później, że zostali w Orszy schwytani i powieszeni), kiedy każę się wypuścić z więzienia. Tegoż dnia pozwolono odwiedzić mnie żonie. Przyniosła wiadomość, że czeka na mnie, przygotowane przez kolegów, ubranie cywilne, wóz z parą koni, którym się mam udać na Rohaczew i papiery na imię Józefa Simpsona z żoną. Papiery te oglądałem po odzyskaniu wolności. Były spreparowane, zaiste, artystycznie, kończąc na najdrobniejszych szczegółach, jak wizy z pieczęciami komendanta miasta itd. Oddziałek kilku podchorążych zaabsorbowałby uwagę, rozpocząwszy strzelaninę w innym końcu twierdzy, a tymczasem miano mnie odbić cichaczem z więzienia i wyprowadzić z góry obsadzoną naszymi ludźmi Bramą Mińską, przy której czekałyby już konie. Naturalnie z oferty nie skorzystałem, bo skoro raz dobrowolnie wlazłem, to trzeba było siedzieć, ale serca, które mi okazano, póki życia nie zapomnę. Chcąc się, zresztą, uwolnić, nie trzeba było się uciekać do całego arsenału romantycznych środków. Począwszy od trzeciego dnia mego więzienia, różnymi drogami sfery najwyższe Korpusu prywatnie dawały mi do zrozumienia, że mojej ucieczce nie będą robione przeszkody. Kiedy te podszepty nie odniosły skutku, widać zatroskano się o brak wynalazczości z mej strony i nasunięto gotowy, bardzo dowcipnie skonstruowany plan ucieczki. Ale byłem ciekaw, co zrobią ze mną i jak wybrną z tej sytuacji i odmówiłem. Po trzech dniach, kiedy ze strony niemieckiej było głucho, obawa, że mnie rozstrzelają, zaczęła się zmniejszać. Była, co prawda, możliwość, że dowództwo 10. Armii przyśle swego przedstawiciela na sąd, który będzie miał za zadanie dać groźny przykład, sterroryzować wrogie Niemcom masy żołnierskie, tracące poczucie dyscypliny i postawić w ten sposób prestige niemiecki. 91 Ale myślałem, że "jakoś to będzie" i zupełnie w głowie mi się nie chciało pomieścić, żebym miał zginąć. Gdyby już miało być bardzo źle, chciałem doprowadzić grę do punktu, w którym albo sąd zhańbi się wydaniem wyroku, albo przekazaniem mnie Niemcom. Wtedy bym uważał, że obowiązek swój spełniłem, postawiwszy kropkę nad i oraz, że mogę wziąć nogi za pas. Bo na bohaterską śmierć wcale nie miałem ochoty. A zresztą... tak były wtedy zapiekłe z bólu i zapamiętania serca w nas wszystkich, że się mówiło sobie: "niech tam najgorsze" i czuło się, że to najgorsze mogłoby być finałem, który da zadośćuczynienie za policzek, który palił, za hańbę, która się stała, którą zrzucił Gielniewski, ale której my reszta, ani zrzucić, ani pozbyć się nie mogliśmy, nie wiedzieliśmy jak. Osadzono mnie w maleńkiej wilgotnej celce starych kazamatów fortecznego odwachu, obliczonej na jednego więźnia, w której jednakże mieściło się sześciu więźniów. Bardziej opłakane warunki były chyba tylko po powiatowych więzie- niach, na bezpośrednich tyłach bojowego frontu. Takie zaś pałace, jak na Danielewiczowskiej wspominało się w tej polskiej "ciupie" z rozrzew- nieniem. Myślałem z chełpliwością kolekcjonera (siadywałem w Warszawie i na prowincji, na ratuszu, w cyrkule, w powiecie i w gminie), że może byłem pierwszym "politycznym" od 1831 roku, którego bagnet pilnował. W więzieniu miałem możność rozmawiać z Kalmanowiczem - byłym dowódcą bolszewickim odcinka frontu antypolskiego. Trzy miesiące ciągnęła się jego sprawa. Miał być rozstrzelany. Uważałem, że należy szukać porozumienia, choćby bardzo przejś- ciowego, z bolszewikami, które by nam choć na moment otwarło drogę na wschód - do Czecho-Słowaków. Rozmawiałem też wielokrotnie z oficerem, prowadzącym śledztwo i z prezesem sądu polowego. Tłumaczyłem, że żadnej racji rozstrzeliwania Kalmanowicza nie ma. Że, przeciwnie, przez niego można z centrum bolszewickim nawiązać kontakt, wypuściwszy wolno i obszedłszy się po ludzku. Na pograniczu bowiem naddnieprzańskim stosunki były stale zaognione. "Przychodźcie - odpowiedziano wysłańcom, gdyśmy na własną rękę starali się wysondować grunt - szubienic starczy na was wszystkich". Przy Kalmanowiczu znaleziono pamiętniki, pełne mistycznej wiary w rewolucję, sąd posiadł listy jego, pisane do narzeczonej, z których wywnioskować się dały czyste pobudki tego człowieka - jednym słowem: nadawał się do akcji na arbitra jako ideowiec, mający mir w swoim środowisku. 92 Kiedy przyszedł sąd, zameldowałem się generałowi z prośbą o dopusz- czenie na sprawę. Generał nie zgodził się. - Zresztą nic tam nie będzie ciekawego, ja z góry powiem, jaki będzie wyrok: skażą go na rozstrzelanie. I tymczasem, wbrew temu wyrokowi z góry, sąd Kalmanowicza uniewinnił. Generał uniewinnienie zatwierdził, ale kazał wziąć Kalmanowicza żołnierzom "eskorty" i dać mu dwadzieścia pięć nahajów, po czym, gdy się wykuruje "odstawić i puścić za Dniepr". Teraz Kalmanowicz pokazywał mi zbite szkło szyby w swej celi. - Nie miałem broni, ani choćby sznurka - mówił. - W pierwszym porywie upokorzenia, gdy mnie po sponiewieraniu na egzekucji od- stawiono do celi, stłukłem szkło i próbowałem sobie brzuch rozciąć. Ale pociąłem się tylko na próżno. Wskutek fatalnych warunków cała nasza cela się rozchorowała. Jed- nego uwolniono, jeden został nadal w więzieniu, czterech zaś w ciągu dni kilku przeniesiono do szpitala korpusowego. W szpitalu było całkiem dobrze dzięki nadzwyczajnej przychylności doktora Orgelbranda', dla którego zachowuję szczerą wdzięczność, oraz uczynności sióstr. Dziewiątego dnia wieczorem dowiedziałem się, że na pojutrze jest naznaczony sąd. Kurowałem się gorliwie, żeby do tego dnia wyzdrowieć, ale niezupełnie mi się to udało. Bo w dzień sądu miałem 39° z małymi kreskami. Na sąd ubrałem się w mundur, z którego poleciłem spruć wszelkie oznaki. Sfery sztabowe były pełne świętej wiary, że kierował nami bolszewizm, a sam generał udawał przekonanie, że jesteśmy agentami, płatnymi przez Niemców. Rozumiałem, że ciąży na mnie odpowiedzial- ność reprezentowania całego POW. Niestety, nie wiedziałem jakiej treści postawią mi zarzuty. Zresztą gorączka mnie nie opuszczała. Nie układałem więc sobie żadnego planu obrony. Jako eskortę, która miała mnie prowadzić na sąd przysłano pięciu żołnierzy z pułku inżynieryjnego. Ci, kiedy się dowiedzieli, że to mnie mają sądzić, a oni mają mnie pilnować, wzburzyli się. Do więziennej sali w szpitalu o zakratowanych oknach wszedł dowodzący patrolem podoficer -młody chłopak, który przedarł się właśnie z Odessy, z rozbrojonych tam przez Austriaków oddziałów Skrzyńskiego i oświadczył, że oni pilnowanie mnie uważaliby sobie za hańbę, że jestem wolny, żebym z nimi wyszedł za bramę twierdzy. Podziękowałem chłopcom jak umiałem, ale odmówiłem. Nie żyje. 93 Przyszedł oficer i przyprowadził patrol, który mnie wziął ze sobą. Na słowa komendy jeden z żołnierzy, ogromny milczący o zaciętej twarzy i łagodnych niebieskich oczach człowiek, który do całej rozmowy kolegów dotąd się nie mieszał, rzekł, biorąc karabin: "Wszystko jedno, jeśli pana zasądzą, my ten sąd weźmiem na sztyki". Czułem, że nie mówił frazesu. Sąd trwał jedenaście godzin. Przesłuchano czterdziestu świadków. Sądzono mnie i Biernackiego. Ten ostatni użył całej elokwencji, aby wykazać, że zawsze jego zdaniem było, że walka Korpusu z Niemcami byłaby największym głupstwem i szkodą dla Polski. Powoływał się w tym względzie na świadków, których starannie zebrał. Ja swoje ostatnie słowo mówiłem z zezwolenia sądu siedząc, bo mi jaskrawe koła migały w oczach i czułem silne dreszcze. Zaznaczyłem, że sąd jest bezprawny, bo nie może mnie sądzić ani z ramienia armii niemieckiej, której członkiem bez mej zgody zrobić mnie nikt nie może, ani z ramienia Rady Regencyjnej, która jeszcze przed tzw. buntem ręce od nas umyła, ani z ramienia generała Dowbora, który wobec tego miałby prawo wyroku tylko w imię jakiejś idei, którą reprezentuje - a tej się sprzeniewierzył. Przemówienie moje było nieskładne. Jakoś nie miałem poczucia, że mówię "przez otwarte okno", jak się potem okazało, dobierałem więc najprostszych argumentów, żeby ci, do których mówię, zrozumieli, żeby się do ich świadomości jakoś przedrzeć. Głównie położyłem nacisk na straty, jakie kapitulacja przyniosła. Nie kusiłem się, będąc bardzo wy- czerpanym, wykazywać tym ludziom korzyści, jakie by walka dała. Sąd mnie uniewinnił. Generał Dowbor, podając uniwinniający werdykt sądu w rozkazie dziennym do Korpusu (którego tekstu, niestety, nie mam), obwieszczał, że nie darowuje bynajmniej winy podsądnym, którzy nie stawili się na sąd: Barcie, Kortynie (Lisowi) i Matuszewskiemu, zarzuca im tchórzos- two i ucieczkę (choć sam ich przez adiutanta prosił, żeby mu nie utrudniali sytuacji), każe ich chwytać i pisze, że byli to "nie Polacy, a łotry działający za cudze pieniądze". Jednego z owych "łotrów", kapitana Matuszewskiego, dogoniła de- pesza gończa na stacji Żłobin. Komendant Żłobina, porucznik Mosiewicz, u którego właśnie spał kapitan, nie uważał za potrzebne przerywać jego snu, natomiast zadepeszował do sztabu Korpusu ... prosząc o rysopisy zbiegów. Stanąwszy na nogi, zwróciłem się natychmiast do dwu bardzo szano- wanych przez dowódcę Korpusu i będących z nim w dobrych stosunkach ludzi: doktora Orgelbranda i porucznika Sołtyka (obecnego posła) z pro- śbą, aby udali się do generała Dowbora i wyjaśnili podstawę owego rozkazu. Wybrałem ich mianowicie, szło mi bowiem bardzo o to, żeby generał nie zbył sprawy niczym. 94 Panowie Orgelbrand i Sołtyk złożyli mi po tej wizycie oświadczenie następujące: Szanowny Panie! Dnia 8 czerwca 1918 r. stawiliśmy się u dowódcy I Korpusu Polskiego, generała Józefa Dowbor-Muśnickiego i zakomunikowaliśmy Mu, że uproszeni przez Szanownego Pana, przychodzimy dowiedzieć się, czy zarzuty, postawione panu Bartna i jego towa- rzyszom w rozkazie nr 256 § i, oparte są na niezbitych dowodach. Generał zaznaczył, że jako zwierzchnik, nie jest obowiązany dawać w tej sprawie odpowiedzi. Wówczas zwróciliśmy uwagę, że przychodzimy nie w charakterze świadków Szanow- nego Pana, lecz dlatego, że sprawa ta obchodzi wielu ludzi, znających niektórych towarzyszów pana Barthy, jako ludzi nieposzlakowanych i działających zawsze pod wpływem czystych pobudek. Na dany czyn ich można patrzeć tak lub inaczej z punktu widzenia korzyści dla sprawy narodowej, nie można jednak posądzać ich o zbrodnię działania za obce pieniądze, chyba jedynie będąc w posiadaniu niezbitych dowodów. Zaznaczyliśmy przy tym, że sprowadza nas do dowódcy również życzliwość i oddanie Mu, czego niejednokrotne złożyliśmy dowody, przez wzgląd zaś na perspektywy przy- szłości pragnęlibyśmy, aby nie można było postawić generałowi zarzutów wydania gołosłownego i w dodatku tak bardzo obciążającego ludzi sądu. Na to generał odrzekł: 1) Mieniący się pułkownikiem Barthą jest człowiekiem o niemieckim nazwisku von Berlitz czy coś podobnego. Nazwisko Bartha - to pseudonim. 2) Kiedy generał prosił Niemców, aby pomogli Mu w zatrzymaniu Barthy, odrzekli mu, że nie są w tym zainteresowani. 3) Gdy Niemcy zapytali generała, czy kryje się u niego "hallerowszczyzna", a generał odpowiedział: "Hallerowszczyzny nie ma, ale był lub może jeszcze jest Bartha" - Niemcy zamilkli. Powyższe fakty, zdaniem generała, wystarczały Mu do postawienia zarzutów wymie- nionych w rozkazie nr 256 § i. Co do uczciwości i czystości intencji Szanownego Pana, generał nie ma żadnych wątpliwości. Z poważaniem (-) dr Stanisław Orgelbrand (-) chorąży S. Sołtyk Zadowoliłem się tym oświadczeniem. Rzecz prosta, nie szło mi o otrzymanie "satysfakcji" od generała Dowbora, bo jakiegożby rodzaju być ona mogła? Szło mi tylko o autentyczną wykładnię rozkazu z ust samego jego autora. Nie miałem po co dłużej siedzieć w Bobrujsku. Po twierdzy wałęsało się mnóstwo niemieckich oficerów. Dzień w dzień konie, broń, magazyny 95 i zapasy przechodziły w ich ręce. Długie eszelony rozbrojonych żoł- nierzy były wywożone do kwarantannowych baraków. Kradzież cynicz- na i niczym nie hamowana od góry do dołu rozwielmożniła się wszech- władnie. Czekałem też tylko wyzdrowienia żony, która natychmiast po wyroku zachorowała. W trakcie tego przyjechał z Ukrainy od Lisa porucznik Tadeusz Lechnicki1, z którym wspólnie byliśmy w komendzie Ligi Wojskowej, a potem Związku Broni. Przywiózł rozkaz ruszania na Murman... Równie ciężkiej pracy nie miał chyba i nie będzie miał. Trudno było pracować w Korpusie i przed rozbrojeniem, ale teraz depresja ogarnęła ludzi najtwardszych i straszne rozbicie woli. A mimo to porucznik Lechnicki nie ustąpił, nie sfolgował sobie ani innym. Pchał ludzi na Murman, do Hallera, bo miał taki rozkaz. Jechali, bo im kazano. Doszedł też do nas rozkaz mobilizacyjny Hallera z Moskwy. Toteż jechali tłumnie, z Korpusu I wyjechało z górą tysiąc ludzi. Trwało to, nim wieść nie przyszła, że generał Haller ruszył do Francji. "Sumienie" (pismo) nie odzywało się od dawna. Jedynym pokarmem duchowym w te dni hańby pozostawał "Żołnierz Polski" - urzędowiec korpusowy. Jego redaktor, Henryk Nowodworski, eks-humorysta "Muchy", do końca pisał konsekwentnie ckliwe, bogobojne artykuły "dla tych po- czciwych zagrożonych bolszewizmem żołnierzy". Oto kość pacierzowa jednego z nich, który mi utkwił w pamięci: Najświętsza Panienka dała nam trzy łaski. Pierwsza - żeśmy byli żołnierzami. Druga - żeśmy mieli na tym bobrujskim skrawku miniaturę niepodległości. Ale trzecia łaska, którą zesłała na żołnierza Najświętsza Panienka, jest największa. Oto szczytem szczęścia dla żołnierza jest bohaterstwo. Odmawiając go sobie, żołnierz składa dowód wielkiego zaparcia się swego szczęścia. I to jest ta największa laska Najświętszej Panienki, że dała nam hart odmówić sobie bohaterstwa. W zapałach dowborochwalczych posuwał się "Żołnierz Polski" do śmieszności. Felietonista jego, opisując rzewnie pożegnanie generała z 2. Pułkiem Ułanów, komunikował, że pułk ku generałowi nadjeżdżał ze śpiewem: "Miałeś, chamie, złoty róg". Ostatni numer zawierał napaść pana Nowodworskiego, likwidującą porachunki z kapitanem Matuszewskim, który się nie mógł bronić. ' Dowódca późniejszy baterii artylerii konnej, ciężko ranny 12 września 1920 roku przy forsowaniu przez naszą kawaleryjską dywizję Bugu. Obecnie podsekretarz stanu. 96 W miejscowej cerkwi rozległy się słowa, które były epilogiem, palącym, jak nie odpłacony policzek z ręki wroga. Niemcy urządzili w tej cerkwi nabożeństwo dla swych żołnierzy. Pastor, przebiegłszy dzieje wojny, pouczał żołnierzy, że stoją nad Bere- zyną, na której niegdyś skruszyła się moc Napoleona. Po czym prze- strzegał "dzielne, mężne i wierne serce żołnierza niemieckiego" przed zepsuciem, które niesie Wschód. - Patrzcie na Polaków - wołał - miejcie szeroko otwarte oczy. Oto przyszliśmy tu i Bóg ich dał w ręce nasze. Dlaczego? Bo to byli żołnierze, którzy nie mieli honoru. Zastaliśmy wśród nich brak honoru, złodziejstwo i przekupstwo. Strzeżcie się, żołnierze, tej zarazy i niech modlitwą waszą będzie prośba o czystość serca. Tak zakończył się wielki wysiłek setek tysięcy Polaków, rozsianych po bezbrzeżach Rosji i Syberii. Z wirów szalejącego rozkładu niósł wielki, na przebój idący, prąd patriotyzmu przegięte, bezwolne ciała wpółżywych, wpółzachły śniętych ludzi. Aż z ciał ich począł stawać żywy ląd nad topielą wojny, pierwszy bastion na Wschodzie u drutów spękanej Ojczyzny. Coś - traf, czy logika dziejów? - wyrżnęło czołem o szaniec i nie zostało nic. Przez czarną noc 21 maja przewinął się, niby zygzak piorunu, krwawy prześmiech bohaterstwa i zjełczał w kurzu wschodzącego dnia. I dziś, kiedy w piątą rocznicę nocy podaję w książce te słowa, drukowane ongiś jako żarzące jeszcze wspomnienia, ręką troskliwą od- siałem z nich cały kąkol nazwisk i faktów. Niech tam! Wstaje bo szeroka Polska z krańca w kraniec. Łatwa. Pomieściwa. 7 Strzępy epopei.. OSTATNIE SŁOWO Melchiora Wańkowicza stawionego przed sądem polowym I Korpusu pod zarzutem przygotowania i dokonania buntu wojskowego Jeślim skorzystał z ostatniego słowa, to bynajmniej nie dla swojej obrony. Uważam przede wszystkim, że byłoby to ujmą bronić się przed tego rodzaju zarzutami, jakie mi sąd wytacza. Poza tym długi szereg świadków wykazał mój udział nad wyraz skromny w wybuchu, wiele mniej wydatny niż udział wielu z panów pułkowników i kapitanów, świadków nawet w procesie niniejszym. Toteż, gdybym stał przed sądem polowym rosyjskim lub niemieckim, wyrzekłbym się ostatniego słowa w przeświad- czeniu, że nie mam potrzeby mówić w swojej obronie. Ale ja stoję przed sądem polowym polskim. I od sądu tego należy mi się zadośćuczynienie za moją pracę z zupełnym zaparciem się siebie prowadzoną od pierwszych chwil powstania Korpusu. Obawiam się, że za tę pracę nagrodą będzie część hańby jaka i na Korpus spadła. Boję się też, czy nie zbyt mało wyraźnie podkreśliłem, jak dotąd, swoją zupełną solidarność z wybuchem. Odnosi się to zwłaszcza do mej odpowiedzi negatywnej na zapytanie wstępne, czy czuję się winnym buntu wojskowego. Nie mając do chwili stanięcia w sądzie sformułowanego aktu oskar- żenia, będąc zmuszony odpowiadać natychmiast po wysłuchaniu go "tak" lub "nie", zawahałem się chwilę i gotów już byłem powiedzieć, że czuję się winnym buntu, gdy przysło mi do głowy, że skoro nie pociągnięto do odpowiedzialności tylu znaczniejszych wojskowo osób, które w pamiętną noc objęły nad oddziałami komendę, stały pod rozkazami pułkownika Barthy, widać więc pojęcie buntu sąd precyzuje inaczej. I teraz, po namyśle, odpowiadam: "Nie, nie jestem winien buntu wojskowego". Jestem żolnierzem-ochotnikiem, który z dobrej i nieprzymuszonej woli zaciągnął się do szeregów, formowanych w imię pewnej idei, aby tej idei służyć. Trafiłem pod dowództwo generała Dowbora, który zależny był od Komitetu Naczelnego, a ten ostatni... - od masy wyborców. Gdy Komitet Naczelny przez Radę Naczelną przelał swe atrybucje na Radę Regencyjną, za dowódcą Korpusu stała ta ostatnia. Mniejsza o to, że Rada Regencyjna była niepowołana do rządzenia wojskiem. Bądź co bądź był to miraż jakiegoś rządu, który stoi ponad dowódcą Korpusu. Najmylniej 98 w świecie nawoływano do ślepej karności. Komu i w imię czego? Byliśmy żołnierzami - ochotnikami, byliśmy legionistami, a nie żołdactwem. W praworządnym państwie żołnierz może i musi ślepo słuchać dowódcy. Ponad tym dowódcą jest rząd zależny od parlamentarnej większości, jest parlament zależny od wypadkowej sił ścierających się w narodzie, jest niepodległa prasa wytykająca błędy. W wojsku, które rządu nie ma, nakazy ślepej dyscypliny zamieniać musi idea mocna, której żołnierz po równo z dowództwem hołduje. Inaczej - nawoływanie do ślepego posłuchu przyprowadza do tak tragikomicznych sytuacji jak sąd dzisiejszy. Z czyjego. Panowie, sądzicie mnie ramienia? Czy z ramienia dowódcy Korpusu? Ale któż go do tego upoważnił? Rada Regencyjna przecież nas od przysięgi zwolniła. Gdzież jest więc władza zwierzchnia? Przecież i nie z idei wspólnej sobie i żołnierzom czerpie ją generał, skoro zdał broń. Z jakiego więc tytułu sądzicie mię, panowie? I jak się stało, że ja, ochotnik, który wstąpił do szeregów w imię pewnej idei, staję się prywatną własnością dowódcy Korpusu, członkiem, wbrew mej woli, 10. Armii niemieckiej i jestem pomawiany o bunt dlatego, że przy idei swej konsekwentnie stałem? Nie może mię więc sądzić sąd z ramienia dowódcy Korpusu, bo za ostatnim nie stoi ani rząd, ani idea powstańczej walki. Nie może mię sądzić sąd z ramienia 10. Armii niemieckiej, nie jestem bowiem niemieckim poddanym, a dobrowolnie do tej armii nigdy nie wszedłem. Nie jestem też winien buntu wojskowego, w noc bowiem z 21 na 22 maja, po umyciu rąk przez Radę Regencyjną i kapitulacji dowództwa, przestaliśmy być wojskiem i staliśmy się luźnym zbiorowiskiem, które nie opiera się więcej ani o rząd, ani o ideę. Nie widzę więc potrzeby żadnej bronić siebie. Ale skoro już raz zebrał się sąd dzisiejszy, którego zwołanie uważam za taki sam niewytłumaczony odruch, jakich tylekroć widownią był Korpus, tedy wytknąć w nim muszę tę ciężką krzywdę, jaką przyniósł Korpus całej sprawie polskiej. Nie będę mówił o rzeczy najważniejszej: o szkodzie politycznej, jaką sprawiliśmy, o atucie politycznym, jaki Niemcom daliśmy. Nie będę poruszał hańby Korpusu w płaszczyźnie historycznej i współcześnie - międzynarodowej, bo żeby ją zrozumieć trzeba albo pilnie studiować bieg spraw polskich, albo... po prostu czuć po polsku. Na brak jednego lub drugiego jednorazowe przemówienie nie poradzi. Toteż wyjdę tylko z przeciętnego "bobrujskiego" światopoglądu zwykłego oficera i żołnierza i z tego tylko punktu widzenia ocenię fakt poddania się Korpusu. /• 99 Jak tylko zawisła groźba przyjścia Niemców, widoczny stał się fakt, że współżycie z nimi polskiego Korpusu musi się skończyć rozbrojeniem tego ostatniego. Fakt ten aż nadto widoczny był nie dzięki spekulacjom myślowym lub zawodnej intuicji, a dzięki nauce, którą przyniosły dwuletnie rządy Niemców w Polsce, dzięki doświadczeniu Szczypiorna i Beniaminowa w roku zeszłym i Hust w roku obecnym, jak raz w chwili, kiedyśmy przechodzili pod rękę niemiecką. Ale ludzie nie lubią patrzeć prawdzie w oczy. Pierwszy czas po przyjściu Niemców był okresem żadną chmurką nie osnutej radości i zaiste dziecinnych marzeń o... kadrach przyszłej armii polskiej. Nie pomagały słowa upomnień - przyjemnie było bawić się w wojsko. Nie traciliśmy jednak, ja, ani ludzie tak jak ja myślący, wiary w otrzeźwienie. Wiedzieliśmy, że życie nam idzie z pomocą. I kiedy, dzięki urlopom z kraju, zaczął pryskać czar wiary w Najdos- tojniejszą Radę Regencyjną i przemożny płaszcz jej opieki, kiedy aż do ostatniego żołnierza wszystkim stała się widoma twarda, zachłanna polityka niemiecka, kiedy przestano majaczyć o kadrach armii, zdało się nam, że można mówić z dowództwem, z rangami starszymi, mającymi wpływ na życie Korpusu. Żebyśmy tam spotkali jasno powiedziane: "Nie", żeby nam oświad- czono: "Nie będziemy, nie możemy bić się z Niemcami, będziemy trwać poty, póki oni pozwolą", staralibyśmy się przekonać dowództwo, że nie czując gotowości walki, zniszczyć raczej własnymi rękami ten Korpus należy i zdemobilizować, bo traci wszelką rację istnienia. I albo byśmy dopięli tego, albo opuścili Korpus. Ale nie. Dowództwo, wszyscy oficerowie rang wyższych, ci wpływ mający, od dowódcy Korpusu począwszy, zapewniali zawsze, że broni z ręki nie wypuszczą, że rozbroić się nie dadzą. Zawieszeni nadzieją na tych obłudnych obietnicach "na odczepnego" własnemu sumieniu da- wanych, zostaliśmy ja i wielu takich jak ja, by być z Korpusem razem w ciężkich chwilach, które nań przyjdą. Dziesiątkami całymi, setkami wstrzymywało się ludzi, którzy nie chcieli brać na siebie hańby przejścia pod okupację niemiecką. Z tych, których ja spotykałem, jednego tylko rotmistrza Żółkiewskiego nie udało się zatrzymać. Wiedzieliśmy, że nas rozbroją. Uprzedzaliśmy. Dowództwo zaś w rze- czy tak wielkiej dla narodu wagi, jak wojsko i jego linia wytyczna opędzało się frazesem oszukańczym i w chwili stanowczej zdradziło swoje obietnice. Na cztery dni jeszcze przed przyjęciem ultimatum rozmawiałem z naczelnikiem cywilnym kraju panem Porębskim. Niemcy już ciasnym pierścieniem otoczyli Korpus, na Żłobin, na Mohylów skierowane były armaty, na sztab i. Dywizji skierowane bombomioty ze zbudowanych tuż pod nosem sztabu na naszym terytorium niemieckich okopów, Haller 100 właśnie został rozbity, a pan Porębski pławił się w optymizmie. "Nas rozbroić nie zechcą - mówił - bo zachowujemy się lojalnie. Haller ich prowokował. Przenigdy nas nie rozbroją". A przyciśnięty do muru, co by należało robić, gdyby jednak stzła się ta niemożliwość, że zażądają Niemcy rozbrojenia, odparł: "No, wtedy się będziemy bić, ale co o tym gadać przed czasem, my zawsze potrafimy umrzeć, Polakom to zawsze było łatwo". W ten sposób bufonadą i tromtadracją wymigiwaliśmy się od dania własnemu sumieniu odpowiedzi na pytania najbardziej zasadnicze. Tegoż samego wieczoru inspektor artylerii z wielkim przejęciem mówił o "niepożytej zasłudze, którą Korpus nasz przyniósł narodowi", o tym, "z czym pójdziemy do kraju" i "co przekażemy pokoleniom następnym" - mianowicie "o rocie przysięgi na wierność Radzie Regencyjnej, którąśmy zdobyli na Niemcach". A w cztery dni taż sama Rada Regencyjna od przysięgi owej i od nas wszystkich ręce umyła. W ten sposób naiwne zachwyty nad wartościami nieistotnymi i pozornymi przesłaniały nam twardą rzeczywistość. I niech nie mówią ci, co losami kierowali Korpusu, że ich nie uprzedzano, albo że fatalnie się wypadki złożyły, że taka Boża wola. Oni wiedzieli, że krach, który nastąpił, nastąpić musi, a dobrowolnie zamykali oczy, pociągani piękną zabawką, od której oderwać się nie dawała im próżność własna lub względy własnej wygody. I cóż w darze narodowi Korpus Pierwszy przyniósł? Przejściem pod okupację niemiecką dał silny atut polityczny Niemcom w ręce. Tym Niemcom, dla których rzeczą najistot- niejszej wagi jest, by nie wypuścić z rąk swych spraw Europy Wschodniej, a więc przede wszystkim sprawy polskiej, która we wschodniej Europie jest czynnikiem najbardziej ważkim. I w sprawie naszej wciąż oni dzierżą twórczą inicjatywę w ręce wbrew naszej woli, a czynnik w ten monopol niemiecki bijący, jakim miał być nasz Korpus, dobrowolnie w orbitę centralnych państw wszedł jako element niemal współdziałający, bo jakaż była nasza neutralność? I Niemcy nie omieszkali wygrać tego politycznego atutu na swą korzyść przez swoją światową ajencję i prasę. Prowadziliśmy na terenie okupacji politykę rabunku, gwałtu i bezeceń- stwa, zmuszeni tylko częściowo do tego twardą koniecznością. To podkopało powagę naszego imienia na wschodzie, utrudniło na szereg lat pokojową ekspansję Państwa Polskiego na kresy, dało możność Niemcom ingerowania pomiędzy nas i Białorusinów jako obrońców tych ostatnich. I to jest drugi dar, jaki Korpus nasz Polsce przyniósł. Pilną pracą i staraniem zmontowaliśmy, zebrali, odczyścili, uporząd- kowali ogromne zapasy materiału wojennego; ofiarnością prywatną, przemyślnością osobistą zebraliśmy duży zapas koni. Jest to zaiste królewski dar dla Niemców, a dla narodu dar trzeci Korpusu. 101 I wreszcie przełamaliśmy, zgnietli, w bagno wtłoczyli psychikę dwu- dziestu pięciu tysięcy żołnierza, który po bitwie wraca cały przeczyszczony psychicznie i umocniony moralnie do kraju, teraz zaś rzuca się na rozgrabienie korpusowego majątku, demoralizuje się, klnie dowództwo i wróci do kraju jako banda negatywnie nastrojona, złodziejska, dla której nie będzie autorytetu w narodzie, ani świętości. I te dwadzieścia pięć tysięcy zdemoralizowane, w ostatnich chwilach istnienia Korpusu zbol- szewizowane jego kapitulacją - oto czwarty dar, jakiśmy w pracy swej na emigracji ojczyźnie przygotowali. I można było chcieć bić się lub nie. Ale niech powiedzą ci, co się od walki cofnęli, jakim prawem nosili orły i amaranty, jakim prawem Korpus tworzyli i w nim tkwili, skoro//m.? był od dawna widoczny, a z nim i jego rezultaty i nie widzieć ich można było tylko dobrowolnie zamykając oczy. Nikt uczciwy nie mógł pozostawać w Korpusie bez zdecydowania na walkę, gdy zechcą nam broń wziąć. Broń tę oddaliśmy i narodowi wyrządziliśmy krzywdę ciężką. Nic nie ma na usprawiedliwienie Korpusu. ROZKOSZNA PAŁA1 ZAGADNIENIE MENTALNOŚCI Generał Dowbor, podając do wiadomości Korpusu wyrok sądu polowego w mojej sprawie, podał, że nie zwalnia od odpowiedzialności Barthy (Barthla de Weydenthal), Kortyny (Lisa-Kuli) i Matuszewskiego, wzywa do doniesienia o ich miejscu pobytu i twierdzi, że "byli to nie Polacy, a łotry działający za czyjeś pieniądze". Od tego czasu poczyna się długa historia usiłowań załatwienia tego niesłychanego oszczerstwa. Przede wszystkim posłałem po wyjściu z więzienia do generała Dowbora dwóch ludzi - doktora Orgelbranda i chorążego Sołtyka, którzy zażądali wyjaśnień co do sławetnego rozkazu. Generał uchylił się od traktowania sprawy jako z mymi przedstawicielami, uważając się za mego zwierzchnika, ale tym niemniej wyjaśnił powody dla których pisał o łotrach działających za pieniądze. Mianowicie: że Bartha ma niemieckie nazwisko, że gdy prosił Niemców, aby aresztowali Barthę, ci się od tego uchylili i że kiedy doniósł Niemcom (!), iż ukrywa się u niego Bartha, ci nie reagowali. Kiedy wszyscy znaleźliśmy się w Polsce, w imieniu spotwarzonych udali się do generała z żądaniem zadośćuczynienia doktor Loria i porucz- nik Lechnicki. Ale generał Dowbor odmówił, motywując "liczę (sczitaju) klientów Panów za tchórzy", bo rzekomo uciekli, nie zameldowawszy się generałowi. Wobec tego panowie Loria i Lechnicki spisali protokół jednostronny. Niebawem Lis poległ, Barthel de Weydenthal poległ, mimo to generał nie pośpieszył ze sprostowaniem ciężkiego oszczerstwa. Opublikowałem w "Głosie Prawdy" fotografię z meldunku, z jakim zgłosili się po nieudanym zamachu do rozporządzenia generała Bartha i Lis. Kłamstwo generała było jasne. Generał ograniczył się publikowaniem felietoniku pełnego wątpliwych dowcipów wymierzonych we mnie, ale w tej zasad- niczej sprawie nie reagował. ' Ponieważ książka generała Dowbora była szeroko czytana, należało na nią zareagować. Jej poziom jednak uniemożliwiał polemikę. Uważając, że wystarczy wskazać na ten poziom, drukowałem powyższy artykuł. Chociaż odcina się on od stylu książki, zamieszczam go, bo uzupełnia opowiadanie Noc z 21 na 22 maja. 103 Przeszły lata. Najgorzej zakuty łeb zrozumiałby wreszcie, kim byli spotwarzeni ludzie. W Rzeszowie stanął pomnik Lisa-Kuli i z tej okazji wydał książkę major Lipiński, którą poprzedziła wstępem Pani Marszał- kowa. To dało asumpt generałowi Dowborowi do rozsyłania głupawego memoriału pełnego inwektyw, w których pomawia, że chciano się zasłonić Panią Marszałkową, bo wiadomo, że on jest rycerski dla płci pięknej, że ataki na niego, Dowbora, chybiły, bo lis został, a kula chybiła, i tym podobne niewiarygodne bzdury. Było to w dwanaście lat po śmierci spotwarzonych i ogól posłów, dziennikarzy i działaczy społecznych, którzy otrzymali memoriał (jest do obejrzenia choćby w bibliotece uniwersyteckiej) zachodził w głowę, jakiego to typu mentalność może być sprawczynią tak niewiarygodnych popisów. GENERALSKA AUTOBIOGRAFIA Odpowiedź na to daje książka, jaką właśnie wydał generał Dowbor pt. Moje wspomnienia. Książka, licząca wraz z przypisami 172 strony, nie szczędzi narodowi uwag moralnych, cennych aforyzmów i zba- wiennych rad: "Niewola, wpływ zaborców, szczególnie robota panów od między- narodówki zaszczepiły nam pierwiastek materializmu; patriotyzm znika". "Czym się różni demokrata od chama, nikt mi tego nie potrafił wyjaśnić". Generał nie jest zadowolony z Polaków: "Pewien wybitny Rosjanin tak scharakteryzował Polaków: - Nie znosicie wędzideł i stale jesteście gotowi do buntów. Definicja ta wydaje mi się słuszną. Opinia o wiecznej gotowości naszej do awantur utrwaliła się dość mocno z naszej historii oraz z literatury cudzoziemskiej. Nie było rewolucji w świecie, w której by Polacy nie brali udziału". W książce jest pełno rozważań zbawiennych, na jakie kto zapragnie tematy - sprawa żydowska, ukraińska, socjalna, sprawy ustrojowe są rozstrzygane z iście Cyceronową prostotą (jak miał określić styl Dowbora Paderewski). "Chcąc zrobić coś dla ludzkości lub dla państwa dość posiadać zdrowy rozsądek. Mogę się nim pochwalić" - rekomenduje się generał. Wobec tak zachęcającej autoreklamy warto się wczytać w żywot tego męża stanu. DZIECIŃSTWO PATRIOTY Zaiste, żywot to spartański. Urodzony w Sandomierskiem, wykarmiony był przez prostą wieśniaczkę, Marię Kwapiszównę (Słownik Biograficzny 104 -uwaga!). "Posiadane zalety i wady oczywiście przyjąłem w znacznej mierze także od niej, ponieważ pochodziła z ludu, nabyłem też wiele jego cech". Matka miała zbawienne zasady pedagogiczne: "Zabijajcie się nawet, ale nie przysparzajcie rodzicom kłopotu". Wnosić z tego można, że nie byłaby specjalnie zakłopotana, gdyby przyszły statysta łeb skręcił. Rżniątkę mały Dowborek obrywał jak się patrzy. Zalokowany został na stancji szkolnej u Moskala (!), który "wymusił na ojcu przywilej dawania mi w skórę, z którego, niestety, nieraz korzystał". Po roku umieszczono go na stancji u "urzędniczyny gubiernskawo prawlenja". Widać ojciec był konsekwentny w dobieraniu atmosfery. Czy urzędniczyna bił w skórę nie dowiadujemy się, ale wśród pewnej części biografów powstanie niewątpliwie hipoteza, że bił po głowie, bo z powodu złych postępów trzeba było odebrać Dowbora z gimnazjum w Radomiu i wieźć do Petersburga, bo tam wynaleziono taką szkołę wojskową, w której, jak z rozczulającą prostotą wyznaje pamiętnikarz, "zamiast greki była dyscyplina". Nie bardzo to się podobało sąsiadom w Sandomierskiem: "Ja byłem już drugim dzieckiem z tej samej rodziny, oddanym do służby w wojsku rosyjskim, więc zakrawało to jakby na manię rusofilstwa. Oddanie mnie do rosyjskiej szkoły wojskowej uważano niemal za zdradę narodową, potępiano nie tylko rodziców, ale i nas samych. Dlatego też stosunki sąsiedzkie z nami podtrzymywano wprawdzie, ale w sposób oziębły. Co prawda, mało nas to wzruszało. Ponieważ zaś niektórzy sąsiedzi nie powstrzymywali się od głośnego wypowiadania swoich poglądów, na tym tle wynikały nieporozumienia". MŁODOŚĆ DOBRZE ODKARMIONA Istotnie mogło to mało obchodzić Dowbora, bo po skończeniu szkoły, wówczas, kiedy młody chłopak najgoręcej czuje, już nie widzi potrzeby zaglądania do Polski. Do 1886 roku jeszcze czytuje nadsyłaną przez ciotkę "Biesiadę Literacką". Potem przez trzydzieści lat nie mówi po polsku, urlopów nie spędza w kraju (ta obojętność chłopaka, który wyjechał z Polski już w zaawansowanym wieku, jest fenomenalna) i zapomina zupełnie mówić po polsku. Pociesza nas jednak, że księcia Józefa zwano "niemieckim książątkiem" oraz wskazuje na Henryka Dąbrowskiego "ożenionego z Niemką i mówiącego fatalnie po polsku". Przyszłemu księciu Józefowi lepiej się podoba w kadeckim korpusie niż w gimnazjum w Polsce, bo wprawdzie trzeba było "brać udział w nużących cerkiewnych ceremoniach", ale "karmiono obficie, nawet wykwintnie". 105 KALWIN WIERNOPODDANY Kiedy Dowbor chce się dostać do Akademii Sztabu Jeneralnego, "w roku 1890 złożyłem raport, by mnie od tej daty uważano za kalwina". W tym miejscu "cyceronowy styl" posiłkuje się mówieniem sub rosa. Widać zwierzchność umie ocenić to samozaparcie, bo już w 1903 roku młody renegat otrzymuje funkcję policyjną, mało dla wojskowego za- szczytną, ale świadczącą o wielkiej dozie zaufania ochrany. Zostaje mianowicie odkomenderowany "w celu uzgadniania rozporządzeń władz cywilnych, duchownych i wojskowych" na uroczystości kanonizacji jakowegoś Serafina w Sarowskiej "Pustyni", na którą przyjechał car. W 1905 roku - hokus pokus - już jest dziecko, ale z kim się zdążył ożenić, dzielny kalwin nie mówi nawet sub rosa, mimo że w narracji ma czas na opisywanie nawet mamki. Przed wojną przenoszą generała Dowbora do Łucka, a więc na nasze kresy, gęsto zasiedlone przez dwory polskie. Ale żadnego śladu stosunków z Polakami nie ma. "Rzadko miałem sposobność mówić po polsku. Stan ten trwał z górą 30 lat aż do powrotu do Polski". Natomiast są ślady rozmów z "chochlami", którym tłumaczy, że "teraz Ukraińcy muszą się czuć dobrze, ponieważ nie gnębią ich Lachy, a cesarz dał ziemię, więc w razie wojny z Austrią powinni się chętnie bić". W czasie wojny generał Dowbor posuwa się dosyć prędko w karierze służbowej. Władze nawet zastanawiają się, czy mu nie powierzyć dowódz- twa nad jedną z formowanych dywizji doborowych, które via Archangielsk miały być przetransportowane do Francji. "Szkoda, że nie pojechałem, bo dywizje wysłane do Francji po wybuchu rewolucji w Rosji nie zbuntowałyby się. Zbuntowali żołnierzy panowie socjaliści. Dziwię się, że nie wstyd było im robić coś podobnego". Zamiast do Francji, zostaje wysłany na turecki front. "Nie posiadałem odpowiednich jucznych transportów. Poradziłem sobie w ten sposób, że stworzyłem je z tureckich kobiet, które się dostawały do naszej niewoli po każdym ataku". Rządy kamaryli dworskiej z Rasputinem i Suchomlinowem na czele doprowadzają szlachetnych Rosjan do rozpaczy, ale generał Dowbor jest innego zdania. Suchomlinowowi nie szczędzi zachwytów w róż- nych miejscach książki, tak jak i słynnemu "usmiritielowi1'' generałowi Mellerowi ("Pozostawił po sobie dużą niechęć do strajków - straj- kujących bez pardonu rozstrzeliwał" - pisze z zachwytem generał Dowbor). Jaki ma stosunek do Rasputina, nie pisze. Sądząc jednak z czynnej współpracy przy kanonizacji "błazennawo Serafina" - zape- wne nie ujemny. 106 Toteż kiedy książę Wiaziemski, członek starej, jednej z najbardziej historycznych rodzin rosyjskich "zwrócił się do mnie z poufny zapyta- niem, jak bym ja, jako dowódca dywizji, zareagował, gdyby usunięto Cesarza (cesarz wszędzie w pamiętnikach pisany jest z dużej litery)" - wzorowy janczar, Dowbor, odpowiada: "stanowczo wystąpię w jego obronie, nie oglądając się na nic i nie czekając rozkazu". DOWÓDCA POLSKIEGO KORPUSU Kiedy jednak to się stało, generał Dowbor, jak i inni "katolicy" chroni się do formujących się oddziałów polskich i otrzymuje dowództwo korpusu. Chwila jest ciężka, umysły ludzkie zdezorientowane i nawet człowie- kowi dobrze zorientowanemu w stosunkach niełatwo by było dać sobie z tym wszystkim radę. Zastanawia jednak kontenans, z jakim generał Dowbor rozprawia się z okolicznościami i z ludźmi otaczającymi. Ci ludzie domagali się, aby formował wojsko dla walki z Niemcami, nie bawił się zaś w etaty, musztry, tabele rang itp., bo na to czasu nie ma. Te ich dążenia są w pamiętnikach określone "stylem cyceronowym" tak oto: "Kwitła w szeregach agitacja przeciwko mnie, bo nie chciałem uznać »ideologii Piłsudskiego«, a później konieczności walk z Niem- cami" (rzekomo w obronie honoru narodowego). "W tymże kierunku działali miejscowi Żydzi". Patriotyczne środowisko Związku Broni, przemianowane następnie na POW, określa jako środowisko "łazików, socjal-patriotów", a z zarzutami tego środowiska, że w Korpusie działy się nadużycia finansowe, rozprawia się krótko: "Kradli rzeczywiście, ale nie Korpus, który był jednostką zdyscyplinowaną, a właśnie ci pano- wie". SĘDZIA SUROWY Nikt nie znajduje w oczach generała Dowbora uznania. "Pułkownik Żeligowski wykazał swą nieudolność... Talentów żadnych nie wykazał..." Poległy pułkownik Mościcki "chciał być mądrzejszy od swego zwierzch- nika", Raczkiewicz "chorował na manię wielkości, trzymał przy sobie świtę do reprezentacji", Matuszewski "udawał skruchę" i "postępował nie po rycersku", Wańkowicz "za rosyjskich rządów zadzierał z władzą, ale na tyle ostrożnie, żeby nie trafić do katorgi" (zarzut zabawny w ustach rosyjskiego generała, który, nawiasem mówiąc, w innym miejscu książki staje w obronie katorgi, która "polegała tylko na pozbawieniu wolności słowa i czynu, podobnie postępuje się gdzie indziej na kuli ziemskiej"), Inni też byli o "niewyraźnych dążeniach. To chcieli objąć przy mnie role 107 politycznych mentorów, to powoływali się na Piłsudskiego i żądali uznania jego autorytetu. Wszyscy oni zarozumiali, nieszczerzy, bez wykształcenia. Do liczby tych zaliczam pana Bagińskiego Henryka, pragnącego objąć wydawnictwo regulaminów (na czym się nie zna)... małżonków Hubickich, Lisa, Barthę i wielu, wielu innych". Bartha był to "młodzieniec okazały z twarzą blagiera... Sprawił na mnie wrażenie źle wyszkolonego rekruta. Stukał piętami, wykręcał się i rzucał głową, niczym narowisty koń". Lis "będąc piłsudczykiem, mógł nabyć eks- periencji tylko w szeregach legionów lub austriackiej armii, stale bitej. Nie była to zachęcająca rekomendacja". A w ogóle "przewrót w umys- łach robili ci, którzy najstaranniej dążyli do tego, aby nie trafić pod kule". W SŁOWACH MOCNY Sam zamach opisuje generał Dowbor, popełniając kłamstwo po kłamstwie. Przedstawia sprawę tak, jakbyśmy aresztowali go na przelotną chwilę, podczas gdy był uwięziony przez całą noc, że Bartha wpadł blady do gabinetu, wołając: "Ratuj, generale" (a przecież sam mówi, że mu się nie zameldował po zamachu?), że Gielniewski, mój zastępca w wydziale propagandowym, zastrzelił się, oświadczając, iż "jako prawnik i oficer nie mogę przeżyć tego, że dałem się wciągnąć do buntu przeciwko dyscyplinie i swemu dowódcy", podczas gdy Gielniewski, na którego śmierć patrzałem, kazał oświadczyć generałowi, że się zastrzelił, bo jako żołnierz, ślubujący z Niemcami walkę, ma jedno słowo, nie dwa, jak generał (ciekawe, że ciało Gielniewskiego pochowano w najgłębszej tajemnicy. Dlaczegoż generał odmówił honorów wojskowych swemu wiernemu podwładnemu?). Wreszcie, że Wańkowicz "miał płomienną mowę do junkrów, namawiając ich do wystąpienia przeciw karności. Pociągnął za sobą tylko kilku..." (jakże więc kilku ludzi mogłoby w szachu trzymać przez całą noc cały Korpus z panem generałem pod kluczem łącznie). Ale wszak nie zależy na prostowaniu kłamstw generała Dowbora. Chodzi o przyjrzenie się na podstawie książki tej rozkosznej naiwności, ogłupiającemu sołdackiemu chamstwu, które w osiemnastym roku Niepodległego Państwa - gdy ustaliły się pewne, zdawałoby się niewąt- pliwe wartości, jak śmierć Lisa, śmierć Barthla de Weydenthal, osoba Marszałka Piłsudskiego - nic nie cofa, nic nie koryguje i w dalszym ciągu rozumuje takimi kategoriami, jakby siedział u siebie w koszarach w Tambowie. 108 FILOZOF I STATYSTA "Stawiano mi zarzut, że uznałem władzę Rady Regencyjnej, bo była ukonstytuowana przez Niemców, a że nie uznałem autorytetu Piłsuds- kiego. Z tego wniosek, że wszystko, co pochodzi od Niemców powinno być w Polsce w czambuł odrzucone. Poprowadźmy takie rozumowanie do ostateczności. Więc Radę Regencyjną powołali Niemcy, Rada powołała Piłsudskiego na Naczelnika Państwa, Piłsudski zwołał Sejm, który go mianował Naczelnikiem Państwa. Należy więc potępić obecne władze polskie, bo wzięły... początek od Niemców?!" Zabawnie ta filozofia z koszar rosyjskich odnosi się do powstającej Polski. Wszystko mu się w tej Polsce nie podoba. Ubrany w cywilne ubranie, czuje się w nim nieswojo, bo "wiatr przez spodnie podwiewał pod szyję". Czuje się równie nieswojo w tej nowej polskiej skórze. W Galicji "wszyscy są gotowi do padania do nóżek i całowania rączek", wszyscy w niej "politykują, pięknie gadają, doktoryzują". W Warszawie niepotrzebnie wypuszczono Beselera, bo... powinien był wprzód wy- tłumaczyć się, dlaczego rozbrojono korpus niefortunnego generała. Nie- mców rozbroili dowborczycy i "peowiacy nie mają co sięgać po pierw- szeństwo, choć byli jako tako zorganizowani, ale byli nieliczni, składali się z elementów jednostronnie nastrojonych, nie wyćwiczonych, nie zdyscyplinowanych, nie przywykli walczyć z Niemcami" (a kiedyż to dowborczycy walczyli?). Zresztą "grawitowali ku socjalizmowi". "Człon- kowie POW więcej mieli do czynienia z polityką (czytaj obsadzanie posad), niż z wojskowością; dlaczego nazywali się organizacją wojskową, to jest już ich sekretem". Geneza naszych walk wolnościowych przedstawia mu się mniej więcej tak, że np. demonstracja na pl. Grzybowskim, "odbyła się za poduszcze- niem Żydów, Rosjanie drwili z tego powodu, że Polakami mogą kierować tylko Żydzi". Dochodzi do przekonania, że "przyczyną buntów 1905 roku byli tchórze, którzy pragnęli uniknąć frontu i aferzyści, płonący żądzą robienia dobrych interesów w czasie rozruchów". Nie martwi się ostatecz- nie tą rewolucją, gdyż jej wynik "zbliżył szersze masy do caratu i wzmocnił dyscyplinę w armii", ale ubolewa, że "za eksperyment międzynarodowych oszustów zapłaciło życiem tysiące ludzi". Jeszcze w Radomiu zauważył, że "grawitujący do socjalizmu należeli do młodzieży o powierzchownych poglądach (do nieuków)" (ależ w takim razie generał, sądząc z własnej autobiografii, powinien by być liderem radomskim). Obecnie w kraju stara się z mozołem pogłębić swoje studia socjologiczne: "co to jest międzynarodówka, w szczególności zaś druga lub trzecia międzynarodów- ka? Dlaczego nie mówi się nigdy o pierwszej? Czy trzecia międzynarodów- ka jest ostatnim etapem i osiągnęła najdoskonalszą treść? Jeśli nie, co jest 109 pewnikiem, czy nie nastąpią: czwarta, piąta i... dalsze międzynarodówki? Nikt mi, niestety, nie dał wyczerpujących odpowiedzi". Nie otrzymawszy odpowiedzi, dzielny generał sam rozwiązuje sprawę: "Sprawa podziału społeczeństwa na klasy jest absurdem", bo wówczas "ludność kuli ziemskiej musiałaby się podzielić na klasy: inżynierów, nauczycieli, astronomów, aktorów, robotników itd." W ten sposób uporawszy się z ogólną doktryną, "muszę z kolei rozpatrzyć kwestię socjalizmu tzw. polskiego". Tu już następuje takie brekekeks ("partia ta nie tylko współdziała z socjalistami innych krajów w nieznanym mi bliżej celu, ale pobiera od bogatych zagranicznych współwyznawców pieniądze. Wątpić należy, czy je dawali i dają dla pięknych oczu biedniejszego odłamu wielbicieli Marksa?" itd., itd.), że nie czuję się na siłach go streszczać. Utrudzony, ale tym niemniej rad z siebie socjolog, łaskawie przypuszcza, że "może taki koryfeusz socjalizmu, jakim jest, jak wiadomo, w Polsce Daszyński, potrafiłby lepiej wyłożyć swoje zasady i dążenia". Panie generale! - to już tylko zbytek skromności. Lepiej nikt by nie wyłożył. OBYWATEL WOLNEJ POLSKI Jak w Korpusie dolegali mu wszyscy, tak dolegają mu w Polsce. Posłowie sejmowi kradną łyżki, prezydent tego państwa, w którym się znalazł, "sprawiał wrażenie Zołzikiewicza i nie mówił, lecz beznadziejnie giędził" (nic podobnego nie ma np. o Mikołaju II). Witos "czcigodny chłopek przekonał się, że odpowiedniejszym dla niego zajęciem siać rzepę, aniżeli kierować państwem", Julian Stachiewicz skupuje nielegalnie jakieś skóry, generał Haller, podejrzewany przez Dowbora jakiś czas o bolszewizm, wraz z Piłsudskim "w dziedzinie wojskowości mogliby się wiele u mnie nauczyć, gdy ja nie mam nic do zapożyczania od nich". KANDYDAT DO WIELKOŚCI Stosunek do Marszałka Piłsudskiego jest stuszowany jakąś wewnętrzną cenzurą, zapewne przyjaciół politycznych Dowbora. Zapewne mieli krwawą pracę z doprowadzeniem tej abrakadabry do porządku. Istotnie osiągnęli, że książka nie ma zbyt wielu rusycyzmów, aczkolwiek skład zdań nieraz jest czysto rosyjski. Gorzej było z treścią. Kto wie, przez ile filtrów musi przechodzić korekta książki (rękopis, maszynopis, odbitka szpaltowa, pierwsza korekta, druga korekta, odbitka kolumnowa, rewizja), zdumieje się zapewne, widząc w książce liczne białe miejsca. To już wówczas, kiedy szła maszyna, zrozpaczony cenzor-przyjaciel przylatywał zapewne i wydłubywał szydłem jeszcze jakieś, przepuszczone przez te wszystkie filtry, ekstrawagancje. 110 Ale mimo to pamiętniki dają soczysty obraz stosunku do pierwszego marszałka Polski. W czasie wojny rosyjsko-japońskiej, Japończycy roz- rzucali odezwy z rysunkiem, na którym do "pająka rosyjskiego" (pewno polipa, panie generale) strzelał "wcale udatnie oddany Polak w kon- federatce, przy czym mógłbym twierdzić, że sylwetka jego przypominała głośnego działacza doby obecnej" (zabawna jest w tym miejscu delikatność - Dowbor uważa, że podanie przy tym miejscu nazwiska Marszałka zbyt by już może go zhańbiło). Zapytywany przez władze rosyjskie o możliwości powstania polskiego (cóż za rozczulające zaufanie do fachowca wszak pono tylko wojskowego - to ochrania kanonizację Serafina, to informuje o polskich nastrojach) generał Dowbor uspokajał je, że "w masie narodu może znajdzie się kilkudziesięciu ludzi, którzy zechcą spróbować wzniecić powstanie, ale realnego wyniku nie osiągną. Opierając się na danych, które obecnie, gdy piszę ten pamiętnik, posiadam, nie myliłem się. - Ruch strzelecki w Galicji przetworzył się w legiony, te zaś mogły zorganizować po długich zabiegach ledwo trzy chude bry gadki". Generał z powodu kryzysu przysięgowego uważa, że "na takie esy-floresy może sobie pozwolić polityk, ale nie wojskowy". "O Piłsudskim wiedziałem tyle, co dowiedziałem się z kontrwywiadu rosyjskiego. Wiadomości te nie bardzo zachęcały do uznania go za człowieka, któremu można by powierzyć losy Polski". "W talenty strategiczne Piłsudskiego uwierzyć nie mogłem. Rozu- miem, że mógł mieć do mnie niechęć, bo przyznać mu na kredyt talentów i doświadczenia wojskowego nie mogłem..." Toteż Marszałek, wstydząc się fachowego kolegi "niestety, nie patrzył mi w oczy. Ja przyzwyczaiłem się w wojsku postępować odwrotnie". Dowbor czuje się zupełnie nie w mniejszej mierze niż Marszałek powołany do objęcia rządów w Polsce. Delegacji z ks. Oraczewskim, wtajemniczającej go w przygotowany zamach, odpowiada, że "jeżeli zamach się uda, a mnie powołają, to stanowisko (ministra wojny) obejmę". Kiedy mu Poznaniacy, przy formowaniu się państwa, proponowali objęcie dyktatury (szkoda, że nie pisze kto - może znowu ktoś tak poważny, jak ks. Oraczewski), oznajmia: "Byłbym może zgodził się na proklamowanie dyktatury, ale był już ogłoszony dyktator w Warszawie w osobie Piłsud- skiego". A szkoda. Są pewne dane, że ten dyktator miałby posunięcia w dzie- dzinie międzynarodowej pełne świeżości ("W czasie pertraktacji z Nie- mcami podsunąłem taką myśl: niech Wilhelm II proklamuje złączenie wszystkich trzech dzielnic Polski i ogłosi się królem polskim, pozostając królem pruskim i cesarzem niemieckim. Będzie mógł wówczas dyktować swoją wolę całemu światu"). III ZAKOŃCZENIE I WNIOSEK GENERALNY Najlepsze jest zakończenie książki: autor prosi o wybaczenie mu przez swych współtowarzyszy "tego wielkiego błędu, że nie narzuciłem Polsce ustroju, który odpowiadałby naszym ideałom. Realne do tego możliwości posiadałem; wtedy miałbym i ja możność nagrodzenia Was. Stało się inaczej..." W pewnym miejscu książki autor żali się, że gdy wrócił do Polski, "starano się mnie ogłupić". Myślę, że się niewiele sfatygowano. "ŚMIAŁY" ODBIJA LWÓW1 SZTAFETA, PRZENIESIONA PRZEZ PASIKA - ZNÓW POWRACA. PANCERKA "ZWIĄZEK BRONI" ODRADZA SIĘ W KRAJU Ogniomistrzowi pancerki "Śmiały" KAZIMIERZO W I MAŁA GO WSKIEM U, poległemu w wypadzie z pancerki pod wsią Zalesię ziemi mińskiej w dniu i lipca 1919 roku na dwadzieścia pięć dni przed śmiercią brata, STANISŁAWA MAŁAGOWSKIEGO, komendanta "Śmiałego", poległego w wy- padzie z pancerki 25 tegoż miesiąca pod wsią Pohorelce ziemi mińskiej A więc na odsiecz... Złapało mnie to całkiem nagle. Do Krakowa przecież przyjechałem tylko na dzień po rzeczy2. ' Chwila - i już jestem zaliczony do formującego się pancernego pociągu. Nie pojedziesz już, niebożę, do Warszawki. Jeno na wojenkę i to, niestety, niezbyt daleką. Już zadudniły koła pod ciężkimi pancernymi wozami. Kapitan Hic- kiewicz prowadzi pociąg. Siedzę w bastionie i całą duszą wchłaniam widoki, które się przesuwają, swąd lokomotywy, blady mat pancerzy. Wszystko to już było. Przypominają mi się boje z bolszewikami, w których tereny wrzynał się mój pociąg3. Czyż teraz nie to samo? Ta sama partyzantka chłopska, ten sam front bez ustalonej linii, też same ryzyka i możliwości. I też same kochane gęby moich żołnierzy z bobruj skiej pancerki, związkowców, peowiaków - którzy się zlecieli, usłyszawszy, że jestem na "Śmia- łym". Nasz "Śmiały" idzie pierwszy na czele szczupłej odsieczy w nieznane ruskie mateczniki. ' Opowiadanie komendanta pancernego pociągu "Śmiały" porucznika Stanisława Małagowskiego. 2 Porucznik Małagowski wracał właśnie do Kraju, powołany rozkazem POW z Ukrainy, gdzie prowadził lotne oddziały wojskowe. Nim dojechał jednak do rodziny w Warszawie, złapała go w Krakowie "potrzeba lwowska". 3 W Bobruj sku porucznik Małagowski był komendantem zaimprowizowanego przez siebie pociągu pancernego "Związek Broni". 8 Stłzepy epopei... 113 Przed nami lśniąca wstęga szyn, biegnąca w bezkres, a na niej gdzieś - twierdza Przemyśl. Oto już jego wieże. Sanu woda przed nami i most przez San ogromny, żelazny, odrutowany, jak łapka na myszy. Podminowali go z pewnością. Wyskakuje to sprawdzić patrol. Strzelanina ruska, i tak dosyć oży- wiona dotychczas, potraja się. Wszystkich pięciu wywiadowców zostaje rannych i wraca, brocząc krwią. Zbadać most jest niemożliwe. Ano trudno! Rozpędzamy się, parę wstrzymujemy, żeby nam nie zasłaniała widoku i wpadamy na most pełnym pędem. Chwile idą krótkie, ale emocjonujące. Most dudni okropnym szczę- kiem żelastwa pod ciężarem pociągu i nie chce się skończyć. To u drugiego końca pewno założono minę... Uf! -wypadliśmy na drugi brzeg i "Śmiały" staje jak wryty. Jesteśmy w sferze tak szalonego ognia, że od pancerza, po którym idzie ciągły warkot płaszczących się kuł, łuna bije. Przez małe otwory obserwacyjne wlewa się strumyk kuł do wnętrza. Kilku naszych ludzi pada. Odgryzamy się z naszych kulomiotów. Nic nie pomaga. Aż dopiero, gdy prażyć poczyna nasze działo poważnym basem, opór słabnie. Zaraz pierwszy nasz szrapnel pęka na dachu domu obsadzonego przez Rusinów. Następne równie skuteczne. Przez most już suną szare mundury naszego 5. Pułku. Stara gwardia! Wpadają do miasta. Huk walki toczy się dalej i przewala się kłębami strzałów po splątanych ulicach miasta. Lokomotywa sapie z zadowoleniem. (Nazajutrz Przemyśl był w naszym ręku...) Dalej na Lwów!... Wpadamy na pierwszą zasadzkę chłopów pod Medyką. Przebijamy się jednak z powrotem do Przemyśla. Nocą wyruszamy ponownie. Tym razem za nami wlecze się wąż pociągów, ładownych wojskiem wszelkich rodzajów broni. Nasz "Śmiały" sunie powoli naprzód wśród głębokiego śniegu. Coraz to stajemy, naprawiając zerwany tor i mosty. Z rzadka witają nas chłopi odległymi strzałami. Aż po dwóch dobach dopiero tej mitręźnej jazdy zajeżdżamy do Lwowa, na dworzec główny, który jest w rękach polskich. Jesteśmy pierwsi, którzy przyszli na pomoc ze świata. Nie zapomnę wrażenia tego wjazdu! Wszędzie snują się uzbrojone postacie. Twarze jakieś szczupłe i sczerniałe. Oczy błyszczące. Kobiety z bronią. Malcy dźwigają na rzemieniach większe od nich karabiny. 114 Tu - czuć chęć do walki, wewnątrz rwący, najtajniejszy, potężny strumień radości życia i wiary. Tam - przed nami - spowity w nocne cienie Lwów, pełen wroga. A więc świtaniem atak... I skoro świt - "Śmiały" rusza. Przed nim grzechoczą trzy puste platformy. Kierujemy się tak ku Podzamczu. Aż kiedy zaczerniał przed nami most na Pełtwi, który stanowi linię bojową, odczepiamy "lory" (platformy) i puszczamy je z góry wolno. Lory rozpędzają się, dopadają we wściekłym pędzie do mostu i rozbijają się, spadając z nasypu na wyrwanej szynie. Nie udała się Rusinom niespodzianka. Niby w odwet za to, potęguje się ich ogień. Mimo to polscy obrońcy Lwowa wyskakują z najprzeróżniejszych zakamarków, machają uroczyście czapkami i chustkami i pozdrawiają pociąg. Radość to tym większa, że na razie nie zorientowali się, co to za monstrum wpada na tor od kilku tygodni zamarły i powitali nas strzałami. Ukraińcy też wiwatują po swojemu, aż trzeszczy pancerz. Zza mostu zaciekle bije prosto w okienko karabin maszynowy. Iście piekielnym ogniem zieje do nas młyn! Padają znów ranni w wagonach. Pada ciężko ranny w oko i w nogę waleczny komendant pociągu, kapitan Hickiewicz. Obejmuję komendę. Po tamtej stronie Pełtwi wśród Rusinów wszczyna się panika. Jak sierpem rzucił - przed nami na wprost w odległości pół kilometra przecina szosę droga. Skrzyżowanie jej z torem wypełnia nagle potok ukraińskiej piechoty, koni, wozów, jaszczyków, kuchen polowych, jezd- nych, karetek sanitarnych. "Śmiały" stoi nieruchomo na miejscu i aż drży od ognia wszystkich swych karabinów maszynowych oraz armaty, z których szyje w skotłowaną gardziel. Gołym okiem doskonale było widać straszne rezultaty naszej kanona- dy. A jednak lawa ruska niepowstrzymanie szła, szła i szła, ścieląc się pokotem i przez pół godziny dygotał pociąg w febrze wystrzałów, niby bastion ruchomy. Przypominało to z Ogniem i mieczem forsowanie mostu przez Krzywo- nosa pod Konstantynowem. Aż po upływie pół godziny, gdy już nie stało żeru dla rozpalonych luf, wycofujemy się na dworzec główny dla oddania komendanta i rannych towarzyszy. Odwożę ich do szpitala. Ogromne sale, tonące w półmroku nikłych świateł. I te setki dziecinnych ciał, zalegających prycze, setki rozszerzo- nych oczu ciężko rannych, wczoraj dzieciaków, dziś żołnierzy. 8* 115 Nazajutrz 21 listopada wyruszamy znów o świcie. Na krętych, bardzo wysokich nasypach ku Podzamczu czujemy się trochę niepewnie, tym bardziej, że przez gęstą mgłę nic nie widać. Rusini "powinni byli" spuścić nas z nasypu. Ale tak szybko wymknęli się nocą, że widać nie zdążyli. Pomału, ostrożnie dojeżdżamy do mostu na Pehwi. Stajemy tuż przy zwalonych z nasypu platformach, sto kroków od mostu i wczorajszej linii bojowej. Dnieje. Cisza. Stoimy dwie, trzy, pięć minut. Nikt nie strzela. Wychodzę z dwoma ludźmi i ostrożnie zbliżam się do rzeki. Po pewnym wahaniu wchodzę na drewniany mostek, na który ani my, ani Rusini nie śmieliśmy jeszcze wczoraj spojrzeć. Cisza. Dochodzę do okopu, gdzie wczoraj jeszcze stal nieprzyjacielski karabin maszynowy. Pusto. Tylko za węglem domu leży trup feldfebla z Żółkwi (jak opiewały dokumenty), kilka taśm od karabinów maszynowych, granaty ręczne, rakiety i inne rekwizyta wojenne, porzucone w pośpiechu przez Rusinów. Zdejmujemy miny, założone na moście (o Rusini, gdzie zastanowienie? Samiście rozebrali tor przed podminowanym mostem. Dwa grzyby w barszcz w tym wypadku więcej zaszkodziły kucharzowi, niż tym, dla których barszcz był przyrządzany). Niebawem zostaje naprawiony tor - znów świat przed nami otworem. Huczy lokomotywa. Ludzie biegną do wagonów. Hej! - naprzód!... Wstaje dzień tak piękny, jakiego już od dawna nie było. W suchym, z lekka mroźnym powietrzu rzeźbią się wyraziście najdalsze perspektywy. Ludek lwowski wysypuje się tłumnie na ulicę. Pierwszy to dla niego, po trzech tygodniach siedzenia po piwnicach i lokalach dzień, w którym można wyjrzeć na świat Boży bezpiecznie. Pociąg posuwa się wśród nie milknących okrzyków i wiwatów, wśród łez i płaczu, pomieszanych ze śmiechem. Drugi jeszcze most (już w mieście) jest podminowany. Powoli docie- ramy aż na dworzec Podzamcza. Stamtąd krętymi wirażami na Łyczaków. Stacja w Łyczakowie wzięta była po zaciętej walce. Widywałem łany ludzkie skoszone ogniem karabinów maszynowych przy świetle reflek- torów ciemną nocą, jak je witał dzień mroźny, skostniałe w szponach śmierci. Widziałem liczne pobojowiska przez cztery lata tułaczki wojennej, ale nic podobnego, jak pobojowisko łyczakowskie, nie widziałem. Ogień polskich karabinów poszedł tu nie po spokojnej linii okopów, ale po rwącej, jak lawina, do ataku masie. W tym miejscu wrzała partyzantka ruska, tak typowa dla walk lwowskich. Każdy tu działał sam, na własną rękę, z maksimum inicjatywy osobistej. I tak ich zastawała śmierć. Niektórzy z nich zdawali się dotąd strzelać, wyciągając wciąż jeszcze przed siebie stężałe ręce, z których już 116 pozabierano karabiny. Innego złapała kula w pełnym biegu, a w ręku została mu jeszcze kartka meldunkowa. Jeden trup, jak żywy został w pozycji siedzącej z kawałkiem chleba w ręku; siadł był do śniadania za wałem, bezpieczny od kuł polskich, ale widocznie szrapnel sięgnął go z góry. Na samej stacji Łyczaków trupa najwięcej. Wrzała tam najzaciętsza walka, zwierająca się w bój na bagnety raz po raz. Teraz trupy tylko, zwieszone w głuchym milczeniu przez parapety okien, dawały tej walce świadectwo. Po krótkiej naradzie z komendantem stacji Łyczaków, postanawiam "popatrzeć" na Rusinów, którzy odeszli ze Lwowa na Winniki. Iskrzący, jasny, zimowy dzień. Kto nie zna podmiejskich okolic Lwowa, temu nie potrafię uprzytomnić ich wspaniałości. "Śmiały" dumnie powiewa narodową flagą i płynie poważnie wśród śniegów. U stóp naszych doliny, wioski. Aż wreszcie, niedaleko Winnik, pędząc torem nad urwiskiem zwie- szonym, wpadamy na rusińskie ariergardy, które ciągną na dole szosą. Pod ogniem naszym oczyszcza się ona błyskawicznie; maszerujące od- działy rzucają się w las. Dojeżdżamy do Winnik. Malownicze to miasteczko wyrasta pod nami nagle niby spod ziemi, jak tylko minęliśmy ostry zakręt ostatni. Zatrzymuje się czarne cielsko pociągu, zwieszone, niby sęp w górze nad miasteczkiem, którego ulicami płynie ruskie mrowie. Z wolna, flegmatycznie artylerzysta, porucznik Hrebenda, wymierza działo. Kulomioty, nerwowsze, wcześniej zaczynają szyć w wyloty ulic. I dzwoni tak Winnikom hejnał naszego powitania dobre pół godziny, aż martwa nieruchomość siada na rynku, ulicach i zaułkach. Wracamy więc na Lwów. Aliści, nie dojeżdżając doń cztery kilometry, spotykamy przedni patrol wojsk naszych. Dobra nasza! Jazda na Winniki z powrotem. Znów mignęły na chwilę przed nami góry i doliny i szosa, z której śmy dziś strącili ariergardę ruską. Oto już zakręt ów ostry, ostatni. Oto znowuż rojne Winniki. Ale nie dajemy się skusić widokiem ruszających się w ulicach ruskich kolumn. Pełnym pędem mknie "Śmiały" dalej, okólną linią, kilometr długą, na dworzec winnicki, nie dawszy ani jednego strzału. Pod samym dworcem dopiero podchorąży Majewski celnym strzałem z karabinu na miejscu kładzie jakiegoś rusińskiego żołnierza przebiega- jącego ku stacji. Strzał ten otwiera walkę. Rozpoczyna się piekielna strzelanina za- czajonych Rusinów. "Śmiały" wpada, ziejąc ogniem, na stację i bierze ją triumfalnie w posiadanie. Odgryzamy się teraz na wszystkie strony. Nawet karabiny ręczne puściliśmy w ruch. Ale robi się ciepło. Między nami i naszymi cale miasteczko Winniki, któreśmy okrążyli, a w nim dwa 117 bataliony Rusinów. Ci ostatni zachodzą nam od tyłu. Usadowił się tam, na bliski dystans od nas, ich karabin maszynowy, który młóci po pancerzu aż pociąg grzmi i piekielnie nam doskwiera. Toteż walimy na pożegnanie parę razy z armaty i wycofujemy się z powrotem. O wojenko, jakże rozkoszny twój trunek! Jak dobrze czuć ręce cale, nogi całe, siedzieć oto sobie jak pan w swej wieżyczce z głową wytkniętą na szerokie pola i jechać że aż miło do Lwowa i wdzięcznych Lwowianek. Trącam nogą w kark kulomiotacza. Siedzi on nad frontowym kulo- miotem tuż pode mną i takeśmy się już zgrali, że obu nogami daję mu najdrobiazgowsze wskazówki przy strzelaniu. - Maciek! - A ino? - A na odwyrtkę! - Rżnij!!! - odrzuca ochoczo kulomiotacz i jeszcze niżej pod nim siedzący artylerzyści. Po czym przez podniesione żaluzje w świat szeroki toczy się roześmiana piosenka. Po walkach tedy pod Przemyślem i Lwowem, zagnieździł się nasz "Śmiały" w tym mieście na dobre. Lwów była to nasza baza, a z niej w krąg szła sieć naszych wywiadów głębokich - na Stanisławów, na Styr, na Sambor i Podhajce aż ku Rawie Ruskiej. Na tej ostatniej drodze pod Glinną Nawarią mieliśmy z Rusinami ciepłą przeprawę. W Glinnej Nawarii nie byliśmy dotąd. Stacja to za górą stromą i za zygzakiem podwójnym boru ukryta. Posuwa się nasz pociąg pomaleńku, pomału, urwiska z jednej strony strome, wyniosłe, gęstym młodniakiem na zwisających szczytach porosłe, z drugiej dół zalesiony, czarny. I te zygzaki toru, zza których licho wie, jak nas powitają. Bo że powitają, to pewna. Zdziwienie nasze wzrasta, bo oto mijamy jeden zakręt i drugi - nic - tor, jak stół, równy. Aż gdyśmy ostatni załom minęli i otworzył się widok na stację przed nami, okazało się, że tor zerwany. Zatrzymaliśmy się, a jednocześnie całe strome zbocze góry, po prawej ręce od nas, zatrzęsło się od strzałów nad samą naszą głową. Kulomioty tedy, co prawego boku bronią, wzniosły nosy, szperać po owych zboczach zaczęły niby psy, kiedy za myszą stóg siana prują. Bum - bum - bum wali armata w stację, cel nasz główny. Robi się gorąco i wesoło. Dał oto Pan Bóg taki wesoły, cudny dzień. Ani żywego ducha wkoło. Czarny las jeno wisi nad torem i hen, na lewo od niego 118 czarnym kobiercem w dół się ściele, w doliny schodzi. A tymczasem las ten tak piekielnie terkocze w nas, a my w niego. Dziwne uczucie, tu w stalowym pudle tkwić i wymieniać z martwą przyrodą salwy, aż się grzmot przetacza. Ale oto żywa istota. O pięćdziesiąt, nie, o czterdzieści kroków przed nami tor przecina droga. Z naglą na nią zza zakrętu, spoza grupy drzew wypada jeździec i w pełnym pędzie sunie w stronę szlabanu. Kopię siedzącego pode mną kulomiotacza. Widzę, jak troskliwie ryjek karabinu maszynowego, niby rozumna istota, bierze na cel skrzyżowanie drogi z torem. Jeszcze chwila... Na tor ogromnym susem wskakuje Ukrainiec. Widzę go dobrze. Ma austriacki kabat ułański na sobie. Wachlarz kuł z naszego kulomiotu go wita. Wygiął się, jakby chciał zrobić "most", widać kule mu tuż przy plecach szły. Przesadził tor. Wpada w las. Cały wyszedł! Zawstydzony ryjek kulomiotu milknie, po czym z pasją zwraca się na stację. Wjeżdżamy na nią, tor poprawiwszy pod ogniem i obejmujemy w posiadanie. Strzały milkną. Jesteśmy zwycięscy. Z dolnej wieżyczki, wyściubia się ku mnie mazurski płowy łeb i gapiowato zadarty, filuterny nosek kulomiotacza: - Szkoda tego sielmy Rusina, panie poruczniku, cośmy go chybiły (z frontowego kulomiotu strzelamy "my" - ja, Józiek i kulomiot). - A szkoda - odpowiadam z przekonaniem. Tak strzegliśmy w ciągłych potyczkach toru - nasz "Śmiały" i "Piłsudczyk" poległego kapitana Wilka. "Tłukliśmy się" sami, tłukliśmy się w kombinacji z piechotą. Zwykle poczciwe "akademusy" taplały się w miękim błotku i papie śniegowej i szły kontynuować walkę, zaczętą przez pancerny pociąg. Nasze "pancerki" to arystokracja. Siedzą sobie w nich chłopcy w suchości i wyśpiewują: Cóż to za gęganie? Co za świńskie kwiki? To z boju wracają Już akademiki. Idzie tyraliera Okrutnie strzelając, A polem ucieka Wystraszony zając. 119 Rodzą się te wiersze na kamieniu, rym i rytm mają nieco kamienisty, ale smakują! Zapisują na świeżo każde zdarzenie, są żywą kroniką wojny, a to grunt. Ten wypadek z zającem udało mi się na własne oczy oglądać. Wkopany w rów strzelecki oddział akademicki, współoperujący z po- ciągiem, strzelał z odległości osiemdziesięciu kroków do rusińskiej linii, która żywo odpowiadała. Wtem szarak porywa się między liniami tuż przy polskim okopie. Grzmią strzały i biedny kot, wlekąc zadnie nogi, pomyka ku rusińskiej pozycji. Na ten widok, wyskakuje z polskiego okopu kilku zbyt gorliwych myśliwych i pędzi za zającem. Pod gradem ukraińskich kuł łapie go wiara za tylne skoki i z triumfem przynosi do swoich. Był na obiad zając, a na wieczerzę dzwoni nowy refren piosenki... Aż i "porządne" wojska przyszły. Było to pod Obroszynem. Napierano nas silnie. Pociąg zasłaniał odwrót. Wtedy rozwinął się do kontrataku batalion "beselerów"1. Nic podobnegom przez całą wojnę nie widział! Tyralierę prowadzą jak balet. Z rzadka, a równo idą, pod górkę zgarnęło ich, a gdy z niej poczęli znów spuszczać się na wieś - rzekłbyś, paw po śnieżnej płaszczyźnie równiutko ogon roztoczył. Jedziemy za nimi i przyglądamy się. Porucznik Hrebenda wali! - no, ten by chyba świece z działa mógł gasić, albo białogłowom korki u bucików z armaty urywać! Pierwszy strzał - wali się kopuła cerkiewki. Niby rój czarnego robactwa wywala się z niej skłębiona masa Rusinów i rozpierzcha się po opłotkach. Drugi strzał - trysnęła fontanna ceglanych ułamków murowanej plebanii. I stamtąd sypią się zbrojni. Ależ i czują macie, poruczniku Hrebendo! "Beselery" już są we wsi. Wracają niebawem zziajani, ale dumni. Żołnierz to prawy i ćwiczony na podziw. "Niech żyją beselery!" - krzyczy pociąg. A oni wznoszą swoje młode bezwąse twarze i śmieją się siwymi oczami. Nie masz już urągliwych przezwisk, nazw haniebnych. Został tylko polski żołnierz, który walczy. Jest coś podobnego do walk morskich w tej taktyce bojowej naszego pancernego pociągu. Równie niepewnie wrzyna się człek w nieznane, ' Tzw. Wehrmacht - formacje wojskowe polskie tworzone podczas okupacji. 120 obsadzone przez wroga tereny i czeka, że lada chwila eksploduje pod nim mina, pod szynami ukryta. Równie nieprzenikliwe pancerze otaczają załogę pociągu, równie pancerne wieże strzelnicze sterczą nad stalowym kadłubem, niby nad pomostem, równie przykuty jest każdy z nas do swego stanowiska, równie marny los czeka nas po zdemontowaniu pociągu, jak okrętową załogę po zniszczeniu okrętu. Piechota, kawaleria, saperzy, każdy tam orze jak może, a jak jest źle, każdy sobie radzi. My jesteśmy związani ze sobą, z pociągiem, w jedno. On bez nas, my bez niego, nie znaczymy nic. Podobieństwo potęguje się w walce, zwłaszcza w walce z nieprzyjaciel- skim pociągiem pancernym. Silą wtedy zależy od tego, kto pierwszy zdoła w pojedynku artyleryjskim utrącić przeciwnika, czyje nerwy na dłużej starczą, kto dłużej placu dotrzyma. Bój taki mieliśmy pod Hermanowicami. Wracaliśmy właśnie z pat- rolowania okolicy aż spod Niżankowic. Raptem natykamy się na tor, który chłopstwo za nami zerwało. Wyskakują nasi z pociągu z narzędziami, a tu sąsiednia wieś, Drozdowice, poczyna prażyć do nich ogniem karabino- wym. Nasza armata zwraca się ku Drozdowicom, na lewo, i zabiera się do ostrzeliwania. Wtem z zakrętu od prawej ręki po tejże linii wypada pełnym pędem na nas pociąg. Nimeśmy głowy odwrócić zdołali, rozlega się strzał działowy ukraiński! Ich pancernik wypadł sobie i wali. A nasze działo narychtowane hen! w pole... Tymczasem ten "złodziej" (jak mówi Józiek) wali do nas znowuż z armaty. Szczęście, że po raz drugi chybia. Cofa się teraz, dymiąc silnie (ze strachu - opowiada potem Józiek), zakrętem za wzgórek. Ale jeśli on się boi, to czego my się nie mamy bać? On się już wystrzelał przynajmniej, a nam mało co się nie dostało. Stoi tam teraz za górką (nie kombinuje widać, że zdradza go pióropusz dymu) i niechbyśmy tylko pokazali nos, pięknie nas spotka! Mija pięć minut. Oba "pancerniki" sapią i czekają wizyty. Wreszcie brat-Rusin wyjeżdża delikatnie zza górki. Jezu, rety! Jak huknie porucznik Hrebenda... Rusin w nogi. My za nim. On coraz większy pęd bierze. My też. Walimy z tej naszej Bożej armaty aż huczy. Przepędziliśmy go aż za Niżankowice. Rezultaty strzałów Bogu wiadome, ale Józiek klnie się, że go "dojmało". Objawił się nam w załodze Diogenes. A było tak. Przyjechał generał Rozwadowski i lustruje pociąg. Chwali maszynistę. Morowy dziadek jest ten nasz Raszke. Ma pięćdziesiątkę, 121 brodę jak się patrzy, cywil jest i nie nosi munduru, bo służy "z wolnego", , 1 z ochoty. - Zuch jesteś - prawi generał - porucznik chwali ciebie. Chcę ci dać nagrodę. Czego byś chciał? Raszke przestępuje z nogi na nogę. Znać, że nie lekceważy sobie generalskiej łaskawości. Nagle twarz mu się rozjaśnia. Odgarnia marynarkę i prezentuje, cywil nieszczęsny, nader zdekompletowany garnitur. Guzików nie ma czym przyszyć, nici mu brak. Nazajutrz paradował stary akuratnie obszyty. Generał przysłał mu przez adiutanta szpulkę nici. Chodzi teraz i wszystkim prezentuje guziki: - Dobra nić, generalska... Hej! Wojenko, wojenko... II. STRZĘPY EPOPEI-ZŁĄCZONE!1 1 Opowiadanie porucznika Tadeusza Lechnickiego, dowódcy 2. baterii 3. dyonu artylerii konnej. 123 i. BUDIONNY IDZIE Pamięci porucznika KLEMENSA LEC UNICKIEGO poległego ii czerwca 1920 roku pod Gronostajpolem nad Dnieprem Z porucznikiem Lechnickim przeżyliśmy wiele chwil dobrych i złych na tułaczce w Rosji przy tworzeniu tam polskich sil zbrojnych. Wypadki rozdzieliły nas potem. Teraz odwiedzam go już jako majora, kawalera Virtuti Militari, w szpitalu. Są pierwsze dni października 1921. Przełamała się już bolszewicka fala, ale wzdłuż całego frontu toczy się grzmot bitwy nieustającej. W półmroku skupionej sali szpitalnej, w jęku rannych, w cichym przesuwaniu się sióstr, przytaił się, zakrzepł niby wielki pęd życia, huragan bitewny, płomień i gorączka wysiłku. Major leży oparty o poduszki. Ma rany w plecach, poszarpaną lewą rękę i zgruchotaną kość prawej, która spoczywa w nieruchomej szynie. I ten, jak inni, w oczach ma ciągle obrazy, którymi żyje. Ten ranny to fragment wielkiej epopei, to rozedrgana struna, która szarpnięta, jeszcze wciąż dźwięczy. - Dogoniłem - opowiada major Lechnicki- baterię pod Chwas- towem, do któregośmy wnet, niemal bez walki, weszli. Już w drodze dążyłem z różnymi oddziałami. I wśród nich i w baterii napotkałem tenże duch: Żołnierz szedł tą wczesną wiosną rozłogami rozmiękłych czarno- ziemnych traktów ukraińskich w jakimś upojeniu, w ekstazie. Rzekłbyś - pora roku i dusza żołnierska dobrały się jak nigdy. Równo z runią, wybijającą się na polach, szła coraz nowa wieść o naszych powodzeniach. Z każdym cichym trzaśnięciem rozpękającego pąka na drzewie padała nazwa miasta lub miejscowości, którąśmy obsadzili. 124 Widywałem już masy objęte jednym dążeniem, ale były one wtedy wprzemocnym władaniu instynktów burzycielskich. Czegoś zaś podobnego chyba już nie będę przeżywał. Tu wszystkich, do ostatniego ciury, wzięła na swoje wielkie skrzydła historia. Wszyscy rozumieli, że oto na stare polskie szlaki wali kilkadziesiąt tysięcy polskich szabel i bagnetów. Czuł każdy, że jest współtwórcą wielkiego dzieła, że spełnia się jakiś gigantyczny plan, twórczą wolą poczęty, i świadomość, że jesteśmy żołnierzami pierwszej wielkiej polskiej ofensywy, była u każdego i w każdym. Toteż, kiedy na święto 3 Maja w kościele miejscowym stanęły w kolisku pełgających kling sztandary trzech pułków jazdy naszej brygady, kiedy w stallach zasiadł generał Sawicki i sztab, a z ambony miejscowy ksiądz witał wojska i sztandary "wolność niosące i ład", kiedyśmy potem z kościoła, wiszącego nad miastem, spowitym w zieleni, wymaszerowali na plac rewii, gdzie w zwarte czworoboki jazdy uderzyła wieść, że wojska nasze już u bram Kijowa, że Romer ogromny łup zagarnął w Koziatynie - wstrząs poszedł po szeregach. Toż podjazdy naszej brygady były już pod Wasylkowem! Kto zajmie Kijów, kto? Hej, przelewał się nam w uszach tupot złotych ostróg po ametystowych brukach zdobycznych miast. Huczał dźwięk ciętej Złotej Bramy. Już wraz! Ale nie było sądzone. Ostrym marszem rozkaz pchnął naszą brygadę • jazdy na Białą Cerkiew. Opanował ją śmiałym nocnym wypadem rotmistrz Suszkiewicz. Ze swym szwadronem jazdy 12 Pułk Ułanów wpadł krętą uliczką od przedmieścia w centrum zajętego przez bolszewików miasta, rozstawił kulomioty na rynku i prażył we wszystkie strony. A rano wjeżdżał do Białej Cerkwi generał Romer. Biły wszystkie dzwony kościołów i cerkwi, przewalała się ulica wezbranym tłumem pijanym radością, a w tej radości i w słońcu, w wiwatach, w skrzeniu się jasnego majowego dnia, jechał nasz żołnierz w kwieciu i w zieleni, umajony młodymi listkami, uleczony tym powitaniem, którym spotykano go na naszym szlaku ojcowym. I te już były ostatnie, najświetniejsze nasze dni... Z Białej Cerkwii forsowny marsz na Taraszczę. Zajęta bez walki. Tedy stajemy. Tu ma trwać nasza linia obronna. Jeno podjazdy nasze, wiecznie czujne macki, penetrują Bogusław, Koszowatę, Stawiszcze, idą poza Zwinogródkę. W międzyczasie przyjeżdża i obejmuje komendę nad całą jazdą generał Karnicki. Wielka rewia na zielonych błoniach taraszczańskich. Odprawa oficerska. Tedy skupiamy się, tężejemy w sobie. Żołnierz planów ogólnych nie zna i nie widzi, a przecież plany te, niby elektryczny tok, idą przez każdego żołnierza. 125 Zrozumieliśmy, że oto stoimy i czekamy na coś! To "coś", zrazu nieokreślone, bez wyraźnego konturu, ot... zwykła kontrofensywa bolszewicka, z wolna precyzuje się w umysłach żołniers- kich, aż wreszcie któregoś dnia zawisa na wszystkich ustach jedno słowo: "Budionny!" Z głębokich stepów Dzikich Pól powstaje jakiś straszny watażka i na czele swoich tabunów toczy się nad Dniepr. Pogromca Denikina, szybki jak piorun, wódz lotnych i dzikich jeźdźców na nie posiodłanych koniach, spod Taganrogu sunie swe wypróbowane pułki, a każdy krok siły jego powiększa, a każda wiorsta nowych ludzi mu daje, nowe tabuny koni spędza. Kto zacz on jest? Ilu ma ludzi? Gdzie jest teraz? Nikt nie wie. Mówią, że wynalazł nowy sposób walki - taczanki. Że w te ruchome kulomioty na lotnych kibitkach uzbrojona jest cała jego jazda, że celuje we wciąganiu w zasadzkę i w krzyżowym ogniu taczanek. Coraz gęściej, coraz nerwowiej, coraz dalej poczynają krążyć nasze patrole. Idą łukiem na sto i więcej wiorst w głąb kraju. Na próżno. Myszkujące oddziały ukraińskich powstańców, polami idące het gdzieś! w bezkres Ukrainy szerokiej, też nie przynoszą nic, prócz wieści zawod- nych a fantastycznych. Aż wreszcie pierwszy świadek, pierwsza jaskółka, uciekająca do kraju Polka. Na moście w Krzemieńczuku widziała przewalające się pułki za pułkami, tielegi, artylerię i długie sznury taczanek. Wszystko to płynie dzień i noc, niby fala niczym nie powstrzymana - na zachód!... Od tej chwili zagęszczają się znaki i wieści. Pieszo i konno przemykają coraz liczniejsze grupy zbiegów. Już dochodzą nas w zawodzeniu bab, w głuchym pomruku chłopów nazwy wsi, spalonych za "powstanie". Do tła zwęglone Stieblów, Dawidówka, Nebohate. Jakiś dziadowina, wieziony na płytkim wózku ukraińskim, wyrzeka, że z jednej strony ulicy na drugą we wsi przejść godzinami nie można, bo idą i idą... Tak jest! Idzie Budionny. Już i nasz sztab zaczyna otrzymywać konkretne, ustalone wieści. Budionny, mianowicie, skręcił dość nie- spodzianie na Koziatyn i idzie prędkimi marszami skupioną siłą w tym kierunku. Koziatyn - najważniejszy węzeł kolejowy! Nasza brygada zostaje natychmiast przerzucona tam. Gdy przy- chodzimy, Budionny już jest! Zetknął się już z Hallerowskim baonem naszej piechoty i pokruszył go mocno. "Zrobił go" najprzód atakiem aut pancernych i dokończył szarżą kawalerii. Potem cofnął się i zapadł na kilka dni. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Koncentrował się między Skwirą i Pohrebyszczami. 126 Do naszej brygady przyłączają jeden z najlepszych w Polsce oddziałów, baon odsieczy Lwowa kapitana Żongołłowicza. Koncentrujemy się w Za- rudyńcach. Uderzamy na stojącą tam brygadę Budionnego. Odrzucamy ją, zdobywamy baterię. I wtedy otrzymujemy rozkaz marszu na Nowo- chwastów, gdzie właśnie poszarpano ów Hallerowski baon. Znajdujemy wspólną mogiłę naszych trzydziestu czterech poległych i zbieramy ran- nych, których ludność pokryła po strychach i stodołach. Ranni opowiadają, że stawali dobrze, póki w grę nie weszły automobile pancerne, przeciwko którym nic nie mogli wskórać. Rzuciły one popłoch. Budionny ma tej taktyki trzymać się zawsze. A no! zobaczymy... Wiadomości nasze precyzują się coraz bardziej. Nie ma już żadnej wątpliwości, że główne siły Budionnego koncentrują się między Nowo- chwastowem i Samhorodkiem. Staje się rzeczą pewną, że tu właśnie postara się on przełamać front. Z godziny na godzinę oczekujemy ataku. Trzebaż, że w jego jądrze sądzone mi było się znaleźć, że w pamiętnym dniu biłem się w tej właśnie kropce frontu, którą wlał się na dalekie tyły naszej armii Budionny... W tym oczekiwaniu przeszła noc cała - z 4 na 5 czerwca. Przez cały jej ciąg na przedpolach naszych pozycji nieustannie pojawiały się ciemne kontury bolszewickich patroli, albo sylwety jeźdźców. Noc była parna, mglista, zawiłgła i rozmazana. Czuć w niej było ten nerwowy niepokój przeciwnika, to niby lekkie drganie muskułów olb- rzymiego cielska, zaczajonego w stepach do skoku, a raz po raz rozlegające się pojedyncze strzały, ku ranu gęściejsze coraz, wieściły bitwę. Tedy przede dniem jeszcze ze sztabów pułków suną w mrok nocy za linię podjazdy silne, opatrzone w karabiny maszynowe i nawet działa. Miast dawnej podatności, tuż tuż nieomal przed naszymi liniami trafiają na teren zagęszczony silnie, z każdej wioseczki, z każdego futoru, wyskakują za ich zbliżeniem natychmiast dziesięćkroć liczniejsze siły. Ściągamy się więc, zwieramy w sobie. Czas już wielki. Bo oto około piątej rano przeciwnik rzuca pierwszą kartę na stół: to wszystkie jego baterie koncentrują ogień na Samhorodek i Oziernę. Sytuacja przedstawia się tak: z północy na południe w odstępach dwuwiorstowych wzajemnych leży: Toporówka, Samhorodek, Ozierna i Nowochwastów. Pierwszy - to nasze lewe skrzydło, ostatni - to prawe. Bolszewicy bombardują centrum, Samhorodek i Oziernę, bo jasna sprawa, że w tym miejscu szykują sobie przejście. Ja z jednym plutonem dział (drugi pod porucznikiem Falewiczem tkwi w samej Oziernej) i plutonem moich karabinów maszynowych dostaję się 127 do rezerwy. Są tam jeszcze trzy szwadrony jazdy pod pułkownikiem Tokarzewskim. Stoimy wprost za Ozierną przy trakcie, który do niej idzie, o niespełna dwie wiorsty od pierwszych domów. Ulokowaliśmy się na skrzyżowaniu dwóch dużych traktów od Zarudyniec i Koziatyna. Jest mgła - mży deszczyk. Na lewo widać jednak wieżyczkę cerkwi samhorodzkiej. Na prawo faliste wzgórza zasłaniają Nowo- chwastów. Ogień nieprzyjacielski wzmaga się coraz bardziej. W Oziernej przed nami okopala się nasza piechota i zajadle bije. Wiemy, że to bardzo dobra piechota. Patrzymy pilnie na strony, bo przecież te nasze trzysta szabel, dwa działa i siedem karabinów maszynowych (dwa moje i pięć 12. Pułku Ułanów), to cała rezerwa dla wszystkich czterech punktów sześciowiorstowego odcinka: Toporówki, Samhorodka, Oziernej i No- wochwastowa. Wtem - i dotąd trudno mi uzmysłowić raptowność, z jaką to się stało - od strony Samhorodka widzimy posuwających się bolszewików. Snadź sforsowali lukę między Samhorodkiem i Skwirą, minęli Samhorodek i walą na nas, aby od tyłu wziąć Oziernę. Nasze działa i karabiny maszynowe kierują się w tamtą stronę, szwadrony szykują się do kontrataku, gdy wtem zbocza falistych wzgórz, które nam przesłaniają Nowochwastów, zaroiły się czarnymi masami kawalerii nieprzyjacielskiej. Jest dystans około trzech wiorst. W każdym razie widzimy jasno, jak równe, rozrzucone szeroko ławy jeźdźców raz po raz ukazują się na szczycie wzgórza, by za chwilę stoczyć się w jar i jeszcze za chwilę - wynurzyć się już znacznie bliżej nas. Dzielna piechota Oziernej wciąż walczy. Falewicz tam ze swych dwóch dział gra - aż w niebie słychać. Szybkim manewrem pułkownik Tokarzewski dwa szwadrony formuje przeciw nowemu niebezpieczeństwu. Tam też kierują się paszcze naszych dwóch dział. Na tych od Samhorodka zostaje szwadron i karabiny maszynowe. Ledwośmy się tak przegrupowali, jeszcze rozkaz nie został oddany i jeszcze nie ruszyły szwadrony, gdy splątana masa wozów, koni i ludzi, jaszczów amunicyjnych, kuchen polowych i sanitarek runęła w ślepym popłochu z Oziernej. To pękł nasz opór w tym ostatnim punkcie. Splątaną masą w galopie oto mijają nas i trudno oddać ten szał ucieczki, wspinanie się koni, przewracanie wozów, turkot i brzęk wiezionych kuchni, furgony bez woźnicy, które niosą oszalałe konie wraz z całą uciekającą masą; znać, że im wszystkim ktoś naprawdę "jedzie na karku". 128 I w istocie. Poprzez mgłę tego dnia, w czarnej gardzieli traktu pomiędzy drzewami ukazują się nagle trzy opancerzone auta bolszewickie. Między nimi a ostatnimi wozami przerwa jakich dwustu - trzystu kroków. Jadą pełnym pędem, strzelając ze wszystkich swoich maszynek. Równolegle z nimi z jednej i z drugiej strony polem idzie rozrzucona ława jeźdźców bolszewickich. Staje się jasne, że sytuacja przegrana. Krzyczę, żeby zaprzodkowano działa. W trakcie tego wali się z konia ich dowódca, Dzieduszycki, młody i niezmiernie odważny adiutant sztabu naszej dywizji jazdy, który wyprosił się na tę wyprawę. Nasze szwadrony, dostawszy się w ogień pancerek, cofają się w nie- ładzie. Pułkownik Tokarzewski, ranny trzema kulami, zsuwa się z konia. Ratują go i wynoszą adiutanci Grocholski i Hahn. Moje działa i jaszcze pełnym pędem wjeżdżają na trakt i wpadają pod lufy pancerek. Konie z kwikiem przysiadają w zaprzęgach. Są białej maści jak ulał, przedmiot naszych starań i naszej chluby. Teraz widzę, jak po nich, niby sznurecz- kiem, przeciągają swoją serię kulomioty i jak po takiej serii na białych zadach końskich wykwita niby krasny haft - ścieg krwi. Wybito konie przy jaszczach i przy jednym z dział. Drugie uratowano. Próbujemy jeszcze z dowódcą ułańskich kulomiotów, porucznikiem Naruszewiczem, strzelać w auta, w ławę. Ale auta niebawem nas mijają w pełnym pędzie, pozostawiając nas nasuwającej się swojej kawalerii. Chciwe ryjki ich kulomiotów pełgają dymkami wystrzałów, niby złośliwymi żądłami, ku uciekającym działom i taborom. I tak oto przesuwają się tuż, że widzimy jasno wielki napis czerwony na boku przodującego. Zwie się ,,Put' w Warszawu" (droga do Warszawy). Wrzucam swoje oba kulomioty w ostatnie dwa czterokonne wózki. Liczymy się. Zostało nas ośmiu. W tym porucznik Naruszewicz i sześciu żołnierzy. O pół wiorsty widnieje zbawczy las. Poczynamy rej terować w tamtym kierunku. Jestem w ciężkim szynelu, obładowany utensyliami, zwłaszcza ciąży mi torba z mapami. Moje chłopaki wyrywają z całym zrozumieniem rzeczy i nasza grupa zaczyna się rozciągać. Po polu uwijają się już luźne tylko bandy kozactwa i wyłapują rozproszonych naszych żołnierzy. Oto i partia jakich czterdziestu koni, widzą nas, podrywają się z miejsca i szeroką rozrzuconą gromadą dążą ku nam. Na czele sadzi wspaniały drab w czerwonych spodniach, olbrzymiej czapie, rozwianej czerkiesce, za nim wysforowuje się kilku innych na lepszych koniach. Już są na dwieście kroków, i dzielący nas dystans maleje wciąż. Widzę, jak jakiś nasz żołnierz staje, wznosząc ręce, i jak czołowy watażka tnie go całym rozmachem w te ręce, jak nadlatujący za nim kozak rąbie go w głowę. 9 Strzępy epopei... 129 Źle z nami. Las daleko jeszcze. Słyszymy krzyki: ^Polaczki, zdajties! Wsio rawno nie ujdiotie". Na szczęście nasi chłopcy właśnie zobaczyli, jak to poddanie się wygląda. Więc z nagłą determinacją odwracamy się i plujemy z naszych karabinów jedną salwę. Potem drugą. Czołowy kozak zwinął się na swoim białym koniu; strzał skręcił i zmiótł go na ziemię. Padł jeszcze drugi. To wstrzymuje całą bandę. Małpimi, szybkimi ruchami zeskakują z koni, rozsypują się w łańcuch i poczynają nas ostrzeliwać. Tak, odgryzając się im, sięgamy lasu. Wpadamy w głęboki rów, otaczający go - i już jesteśmy bezpieczni. Chyłkiem, w pojedynkę, wydrapujemy się jego przeciwległą stroną - do lasu. Lesie, lesie zielony z gęstym poszyciem! Jakże śmigle przemierzały ciebie nogi żołnierskie... Biegliśmy, potem szliśmy, z karabinem do strzału, bacznie, bo przecież w lesie pełno mogło być bolszewickich patroli, niepewni gdzie się wynurzyć, nic nie wiedzący, czy nie pluszczemy się, jak ujęte i wybrane z wody płotki, w okach bolszewic- kiego saka. Miało się ku wieczorowi, gdyśmy wynurzyli się ostrożnie na trakt koło Morozówki. Było to zaledwie o cztery wiorsty od Śnieżnej - naszej straconej pozycji. Na tej czwartej wiorście napotkaliśmy patrole 5. Pułku Ułanów. Budionny nie rozlewał się, widać, na boki, nie patrzył na strony na cały nasz front, tak jak nie zwróciły na nas w południe uwagi jego pochłonięte pogonią pancerne auta. Szedł naprzód! Wydrapaliśmy się wraz z napotkanym patrolem na kurhan wyniosły. Widać było z tego miejsca dobrze, zwłaszcza przez lornetę, skrzyżowanie dwóch traktów, na których kilka godzin wstecz stały moje działa i ma- szynki Naruszewicza i szwadrony Tokarzewskiego. Teraz tam, w świetle zachodzącego słońca, w wypogodzonym wieczo- rze 5 czerwca sunęły siły Budionnego. Ostrym wyciągniętym krokiem szedł szwadron za szwadronem, aż tylne szeregi coraz dobijać musiały truchtem. Szły szwadrony, znaczone co pewien czas w przerwie czer- wienią sztandarów, szły działa i znów szwadrony, szwadrony. To Budion- ny parł na Berdyczów... Patrzyliśmy na ten rwący potok koni i ludzi z naszego kurhanu, aż zapadł mrok zupełny. W ciemnościach nocnych, traktem rozwiłgłym, szliśmy, żolnie- rze-rozbitki, do sztabu w Morozówce. Z rozległych pól Ukrainy wstało westchnienie ogromne. Zdało się, że w czarnym niebie zderzyły się falangi duchów, harcujących na tych polach 130 przedwiecznie, zapełgały po kurhanach samotnych, po girlandach grobów żołnierskich światełka i po czarnoziemnych polach poszedł, jak przed wiekami, zduszony wiew wojny. Tam, na nasze głębokie tyły, na zachód, szedł Budionny. Któż z nas wtedy rozumiał, że w tym dniu 5 czerwca przeżywaliśmy na skrzyżowaniu traktów pod kurhanem w Śnieżnej chwilę przełomową dla Polski na wiele może lat w przód. 9* 2. ODWRÓT Przebiwszy nasz front pod Oziemą, Budionny dał nam spokój. Równo- cześnie bowiem powyżej Kijowa, pod Gronostajpolem kilka pułków jego kawalerii w połączeniu z kilku brygadami piechoty sforsowało Dniepr i znalazło się po prawej jego strome. Teraz więc poczęła dążyć ta grupa od Gronostajpola w dół, w kierunku południowo-zachodnim, podczas gdy siły nas oprymujące spod Oziernej szybkim marszem ruszyły w górę - na północny zachód. W ten sposób zaciągał się ogromny niewód, który miał się spiąć ostatecznie na linii Korosteń - Kijów. W saku miała znaleźć się armia Śmigłego i osiemset stojących na linii ładownych wagonów. Pędził więc Budionny na Chwastów dniem i nocą, pędziliśmy i my w jego tropy, niby ogary za dzikiem, dopadając boków, szarpiąc, starając się osadzić i powstrzymać. Siły nasze były sześciokrotnie mniej liczne - a przecież szło tak w pościgu dziewięć naszych pułków ułańskich. Aż wreszcie pod Czerwoną następuje efekt pożądany. Budionny tempo zwalnia, wstrzymuje, kupi się, zwraca się ku nam - rzekłbyś - przysiada w miejscu. Lekko, niby bajaderki tańczące, odtruwają nasze szwadrony wstecz, kolistymi ruchami nasuwając się nacierającej ławie i znowu pierzchając. Wnet za nimi tryskać poczynają sploty wysuniętych oddziałów, opatrzone w podjazdów sieć ruchomą, zagęszczać pole, zasnuwać, aż i cały wał sił głównych potoczył się za nami. Eureka! Pękła pętla! Zwolniła ona siły Śmigłego, ale w nas za to nieuchronnie uderzył taran kawalerii moskiewskiej. Spiesznym marszem cofaliśmy się na Słucz, gdzie miała stanąć nasza linia obronna. Tuż za nami szła burza, którąśmy na siebie ściągnęli. Niegościnnie nas przyjęła bystra Słucz. Wąska kładka dla pieszych i głęboki a wąski bród do przebycia w jedną tylko parę koni. Czas nagli. Pociski niesiemy kładką. Pierwszy jaszcz pusty, zaprzężony szóstką koni, wjeżdża w bystre wody. Inne za nim. Niebawem płynie po fali jak korek. Znosi go woda, uderza o pustą skrzynkę, przewraca, konie tracą grunt, znosi je woda. W spienionym nurcie rozlega się chrap 132 zduszonych nozdrzy, kwik koński, klątwy woźniców, starających się odciąć uprząż, niebawem parę łbów końskich czernieje już o ćwierć kilometra w dół na rzece. ...Za wzgórzami huczy kanonada dział moskiewskich i słychać daleki jeszcze, ale groźnie wydzwaniający memento trzask karabinów maszyno- wych. To nasi tam powstrzymują "budionnych". Kładką wyciągnął się barwny sznurek: to ułani przeprowadzają konie gęsiego. Szlachetne zwierzęta idą lekkim krokiem, pochylając niespokojnie chwytliwe nozdrza i węsząc rwący, czarny nurt wody na dole, a kładka, niby trampolina, chy boczę się i odpręża, drga niby struna przeciągnięta. I tak przelewa się wąskim ciurkiem pluton za plutonem na drugą stronę, "naszą", której nam bronić przyjdzie. Wreszcie bród przebywają armaty. Te suną dnem. Konie w lejc, gdy jedna para płynie w tym najgłębszym miejscu, inne już sięgają albo jeszcze sięgają dna. A więc koniec odwrotu! Rozpoczyna się tydzień walk nadsłuczańskich. Walk coraz zacieklej szych, w które coraz większe siły wchodzą. I czasem tylko w środku spiekłego dnia, gdy z nagła cichnie strzelanina, dzień czerwcowy występuje w całej rozwiniętej krasie lata i na nadsłuczań- skich błoniach, po jarach tamtej strony, po łanach i po sinym lesie na lewo, na tamtym brzegu bramujących horyzont, rozpina się przedziwna cisza, aż w uszach dzwoni granie koników polnych. Zboża w tym roku zdarzył Pan Bóg obfite, wyrośnięte, złote - słoma dorodna kryje ludzi z głową. Faluje po nich wiatr, kładą się na nich cienie od idących górą białych obłoków (od kilku dni jest upał i ani kropli deszczu) i tak bucha ta rodzajna ziemia czerwcem i zapachem traw i błogosławieństwem Bożym. Słucz srebrzy się w słońcu, uspokaja się, równo płynie i już tylko ta drobna, drobniuchna podziergliwa fala, co wierzchem drży na wodzie, targa gdzieś w zapadającej w cichość letnią duszy struny niepokoju. Bo przecież, jeśli rzucimy Słucz, Bóg raczy wiedzieć, gdziebyśmy się mogli zatrzymać. Rozumieją to oni, zapadli w jary tamtej strony, skryci siniejącym lasem, rozumiemy my, rozumie Słucz, w słońcu srebrem drgająca. Toteż krótkie są takie chwile ciszy. Niebawem zaczyna oschłym głosem w ten cudny dzień rzucać kulomiot oklepaną formułę wojny. Leniwymi ruchami zwlekają się ludzie do narzędzi śmierci. Obie linie zaczynają przemawiać coraz głośniej, nerwowiej, kulomioty rozgrzewają się, stawiają "serie" (znamy już niektóre z nich z ich "tokowiska"). Wreszcie, niby uderzenie pięścią w stół w dyskusji, która się rozpaliła - to strzały armat. Z dnia na dzień huczą ku sobie oba brzegi coraz mocniej, coraz intensywniej. Znać, że się siły zgęszczają z godziny na godzinę, że oto dojrzewa nad brzegami Słuczy wypadek dziejowy. 133 Nacisk bolszewicki wyklarowuje się zwłaszcza na Zwiahel, gdy przy- bywa nam na pomoc 3. Dywizja Piechoty Legionowej generała Berbec- kiego, przerzucona z północnego frontu. Wtedy przesadzamy Słucz, odrzucamy bolszewików na Żytomierz o dwadzieścia kilometrów i... szybko cofamy się na dawną linię obronną Słuczy. Mijają spokojne trzy dni, w czasie których umocowujemy w Hulsku, tam bowiem stanęła nasza bateria, przedpole na "bolszewickim" brzegu. Czym mógł myśleć, że właśnie przez to przedpole i przez Hulsk wróg sforsuje linię Słuczy, że po raz drugi będzie mi sądzone być w miejscu jego przebicia się!... Na razie nie zanosi się na to. Przeciwnie. Na czwarty dzień zjawiają się pierwsze oddziały bolszewickie pod Zwiahiem i tam ich nacisk coraz bardziej się wzmaga. I tu, po raz pierwszy na naszym froncie, zjawia się klęska wszystkich bitew późniejszych i wszystkich niepowodzeń - żołnierz nie ćwiczony. Pod naciskiem bolszewickim ustępuje z przyczółka mostowego zwiahel- skiego. Samej jednak przeprawy zwiahelskiej nie udało się bolszewikom sforsować. Rzucono tam nasze posiłki i zadano im krwawą porażkę, Główna operacja miała wziąć za podstawę Hulsk, miejsce naszego postoju, na którego przyczółku mostowym tkwił punkt obserwacyjny mojej baterii. "Nasz" brzeg jest płaski i równinny, przeciwległy zaś stromy i wysoki. Opanowawszy go, bolszewicy "w garnki-by nam mogli zaglądać" z takiej wyniosłości. Toteż dlatego mieliśmy umocowany na tamtym brzegu przyczółek. W miejscu jego naj wyniośle j szym był punkt obserwacyjny mojej baterii, z którego też mogłem dokładnie widzieć wszystko. Zaczęło się to 25 czerwca w piątek wieczorem, kiedy z lasku na lewo, odległego o pól wiorsty, wysunęła się tyraliera bolszewicka. Odparta naszym ogniem cofa się i niebawem zapada noc cicha zupełnie i spokojna. Przecież wiemy jednak, że - jutro!... To jutro przychodzi jako dzień przejasny, rozedrgany ogromem słońca. Mamy możność to obserwować, bo całe świtanie i pierwszy poranek nie zapowiada nic. Oczy nasze wpatrują się w szosę idącą do Zwiahia, której fragmenty odsłaniają nam się zza wypukłości terenu, powietrze drga w słońcu - i nic. Aż już słońce dobrze stało na niebie, gdy tą szosą Zwiahel-Żytomierz rozpoczął się marsz oddziałów bolszewickich. Widać ich fragmenty dobrze w lukach między pagórkami, które osłaniają części szosy. Wiemy, że zachodzą nam od naszego prawego skrzydła, że gdy obsadzą je, rozpocznie się atak ogólny na Hulsk. 134 Melduję telefonicznie do dowództwa odcinka, że wkrótce rozpocznie się atak. Jakby na potwierdzenie tego - jest godzina 10 minut 30 - rozpoczyna ogień artyleria rosyjska. Z dowództwa odcinka komunikują, że 3. Dywizja przegrupowuje się i niebawem nas zluzują, każą się trzymać i ostro strzelać. Z obu więc stron teraz trwa intensywna kanonada. Mam pod sobą dolinę, szumiącą żytem olbrzymim, dojrzałym, bujnym. U jednego krańca tych łanów, tuż u ich skraju niemal, parę stajań od Słucza, zasiadła nasza piechota. Jest to młody, nie ćwiczony żołnierz, przypędzony skądś właśnie dziś w nocy dwudniowym marszem. Chłopaki siedzą w czarnych dołach, wykopanych naprędce w lesie ukraińskim, i rozpaczliwie nie widzą nic - morze przed nimi złote i poszumne. Najbliżsi z nich są tuż, o kroków trzydzieści ode mnie. Widzę dziecinne ręce poborowych osiemnastolatków, wysuwające się z przykrótkich rękawów mundurów, ręce naiwne, zdziwione, niezdarnie trzymające karabin - narzędzie obce. Widziałem ich właśnie świtaniem, gdy zajmowali pozycje. Póki szli uliczką wsi - było jako tako. Ale gdy trzeba było wychynąć na trakt i przebiec krótki dystans do okopu, przez który szły dosyć gęsto kule karabinowe, chłopaki zbijały się w gromadkę przy ostatniej chałupie i jakoś im dalej było niesporo. "Zaraz, panie poruczniku, jeno se krztynę odpocznę" - tłumaczył taki monitowany wojak i na oficera patrzyły błękitne mazurskie oczy dziecka z zacisznej wsi polskiej. Więc teraz serce mi się ściska na chwilę. Oto ku tym chłopaczynom, zmęczonym i wynędzniałym, niemal bez oficerów, tkwiącym w in- dywidualnych okopkach, jak stadko kuropatw wkopanych w śniegu, rwie się ta zgraja, której oni nawet nie widzą, o której nie wiedzą zupełnie. My za to, ze wzgórza, my, artyleria i karabiny maszynowe, wiemy i widzimy. Wiemy i widzimy, że z tego czarnego lasu wychynie ku naszym chłopcom śmierć, że tymi źdźbłami złotymi sunie się nad brzeg rzeki zagłada. Więc czujne są paszcze dział i rozgrzane lufy maszynek. Między skrajem lasu a żytem jest pas wąski ugoru, jasną zielenią znaczny. Jest to jedyny pas, na którym widzieć możemy wroga, jak wyrzuca coraz to nowe łańcuchy tyraliery, pędem przebiegające to otwarte pole. W to więc miejsce skierowuje się cały nasz ogień. Wciąż obiecują nam nowe baterie, więc nie oszczędzamy się nic. W ciągu czterech godzin dajemy sześćset strzałów armatnich. Aż około godziny czwartej wystrzeliliśmy ostatnie pociski i działa polskie umilkły... Karabiny maszynowe usiłują nastarczyć - bezskutecznie. Z lasu w żyta wlewać się poczynają coraz gęstsze, coraz częstsze łańcuchy nieprzyjacielskiej tyraliery. 135 Całe pole żytnie jest przesiąknięte rosyjską piechotą, a raczej spieszoną kawalerią. Pod osłoną tych pełnych wspaniałych kłosów idzie atak na j straszniejszy, jaki można sobie wyobrazić: atak bez strzału, milczący. Obserwator artyleryjski, oracz cierpliwy na tej wrażej gospodarce przez cały oto dzień miniony, stoi bez słowa i patrzy w lornetę polową. Zna on każdy punkt tego place d'armes, dotknął, wyczuł strzałami swych dział w tym dniu pracowitym każdy załamek terenu. Oto wlewają się na tak świetnie przystrzelany ugór. Grupują się w żytach na tym kwadracie, ujętym ramką miedz. Godzinę wstecz, popłynąłby natychmiast, na jedno skinienie, strumień pocisków. Ale... działa nasze, ustawione na przeciwległym brzegu Słuczy, zamarły... Aż wreszcie rozlega się dzikie "ura!". To Rosjanie dotarli do krańców żyta i wynurzyli się przed naszą piechotą znienacka na kroków piętnaście. Piechota nie wytrzymała nagłego ataku. Pękła i znikła linia obronna. Była godzina szósta wieczór. W najwyższym pośpiechu ledwo mam czas wycofać się wraz z kara- binami maszynowymi. Po naszej stronie rzeki stoi solidny młyn z ka- mienia. Ten obsadzamy i staramy się stworzyć sobie nową orientację. Ze strony bolszewickiej ucichło. Widać dociągają swe siły. Ale nieba- wem z tamtego przeciwległego brzegu szyć do nas poczynają ich cztery kulomioty. Mają nas jak na dłoni. Szczęściem noc zapada. Generał Berbecki telefonuje, że na rano przyśle dwa bataliony i że trzeba rzekę forsować z powrotem. Otrzymuję więc rozkaz, aby o dwunastej w nocy ustawić armatę o dwieście kroków od brzegu. Żołnierz jest zmęczony strasznie - zwłasz- cza piechota, która dwa dni już walczy. Zabieramy się do wykonania rozkazu. Noc jest bardzo czarna, nie widać nic na krok. Jest tak parno, że zduszone piersi z trudnością chwytają powietrze. Pozycja ich i nasza, stanowiska najbliższe, wszystko gdzieś wtopione w noc. Jest cicho. A przecież nad obozem w nastroju tej nocy drgają jakieś niepokoje. Naprawdę można wtedy uwierzyć w materialną teorię fluidów. Każdy żołnierz emanuje z siebie cząstkę zdenerwowania i niepokoju i nad tym wielkim zbiorowiskiem ludzkim wytwarza się atmosfera nad wyraz ciężka i szarpiąca. Nocy tej czuwały nie tylko warty. Czuwało każde serce żołnierskie. Około godziny pierwszej w nocy w dół Słuczy, niedaleko od nas, na lewo, rozlega się nagle schrypły nierówny wrzask "ura-a-a!" Rozumiemy. Będącym tam brodem wparła się masa bolszewicka. Już są na naszym brzegu! Słychać bezładną strzelaninę. Nadbiegają spiesznie dwie kompanie posiłków, ale się wstrzymują. W tej ciemni nie wiemy nic. Może to tylko jakaś nic nie znacząca dywersja, bo wszystko zacichło? 136 Posłany na zwiady oficer nastąpił niemal na okop przed kwadransem nasz, z którego teraz rozległo się kilka naraz głosów rosyjskich ("Barin, chodi, nie boiś"). Ruszamy tedy z owymi dwoma kompaniami. Na linii naszych okopów ruch, którego nie można rozeznać w ciemności. Zbliżamy się. Dwukrotnie rzucamy pytanie do tych ruszających się w ciemni, których raczej uszy nasze wyczuwają, a nie otrzymując odpowiedzi, dajemy salwę. Na to podrywa się ze strony przeciwnej strzelanina silna, zdecydowana i jednolita. Bolszewicy obsadzili brzeg na dobre. Pod własną osłoną brodem teraz bezkarnie mogą pchać coraz nowe siły. Zajęli szosę na Rohaczów. Stało się! W strugach deszczu, które się rozpętują niebawem, cofać się poczynają nasze wojska na Kołodenkę. Na szosie rohaczowskiej wpadły w ręce bolszewickie nasze tabory. Żołnierz wycieńczony ustaje zupełnie. Kładzie się przy drodze, przysiada na głazie polnym i już się nie rusza, głuchy na wszystko, obojętny nawet na czekającą niewolę. Gromadki żołnierskie rozciągają się, rozwłóczą coraz bardziej. Co wygarnie szrapnel bolszewi- cki, to się poderwą szybciej, by po chwili znowu zwolnić tempo. Żołnierz nie wierzy w karabin, nie wierzy w te ładownice, które mu tak strasznie obciążają pas. Nie przyrósł do broni a broń do niego. Przez to nie ostrzeliwuje się, nie broni. Jedynie ułani 5 Pułku kryją odwrót. Rozkisłym szlakiem, gniotąc czarnoziemne błoto, kilka godzin temu jeszcze będące pyłem spalonym w spiekocie, zboczami dróg, miedzami, ugorami rozmiękłymi, po których w splątane szlaki idą koleiny od kół tysiącznych wozów, łanami zdradzieckich wczoraj pod Hulskiem, dziś tu stratowanych i zdeptanych kłosów - idzie nasz odwrót. Tam, z tej zadżdżonej dali, od Hulska, Zwiahia i Słuczy już nie naszej, sunie za nami pościg bolszewicki, leniwy jak ten dzień rozmiękły, rozmazujący się w kapaninie nierównej i niecelnej strzelaniny karabinowej. Gdy nagle z tej strzelaniny i mgły, z jednostajnego klekotu kopyt końskich, klapiących po szkliwiu błota, wybiega miarowy tętent galopu. Niebawem w poklasku pełnego carriere walących w błoto czterech podków wynurza się tuż przed nami jeździec. Ledwo się zjawił - już jest. Młody nasz piechur - z tych rekrutów osiemnastolatków... Koń pod nim niski, kudłaty, kozacki, lęki kułbaki czarne, w górę wygięte. Zarwał szkapę, aż siadła na zadzie - z nagła widać nas spostrzegł. Wnet go otaczają ci, co byli bliżej. Opowiadanie proste. "Przyzostał" z towarzyszami w chałupie we wsi. Aż tu... tętni. Wyskoczył z chałupy - bolszewicy... "Ja w niego tak tylko, panie poruczniku, strzeliłem aby raz z tego karabina, a on ze śkapska wyrt! na ziemię. O, z tego karabina raz, a on wyrt!... Ja za skąpe, oni za mną, ale dzie!... ot z tego karabina". 137 Trzyma ten karabin w ręku, przygalopował z nim przecie i jasne oczy osiemnastoletniego dziecka ze zdumieniem i szacunkiem patrzą na tę broń, podświadomie niemal użytą, która przecież strzela tak świetnie i tak znakomicie przydać się może. Ten żołnierz wierzył w karabin, który się trzyma w ręku. Długo jeszcze, aż do samej Kołodenki, słyszę radosny głos chłopaka, drgający zdumieniem: "Jaztegokarabina... a on... wyrt!... ztego...o!..." Wkrótce tysiące jego kolegów miały istotnie poczuć te karabiny w dłoni. Niepowstrzymany ruszył wtedy napór polskiej kontrofensywy, by jeszcze raz przemierzyć szlaki bojowe i nad taż Słuczą zatknąć graniczne kopce Rzeczypospolitej. 3. ZWYCIĘSTWO! Teraz więc nastąpiły dnie odwrotu i wszelkiego odcięcia od wieści z kraju. Serca żołnierskie wzięty cęgi czarnego niepokoju i głuchej nurtującej trwogi. Nie przed wrogiem - to była realna rzeczywistość - ale przed tym czymś nieznanym, co niby grzmot zdawało się przetaczać po tyłach. Teraz już wiedzieliśmy, że to nie częściowa porażka. Doszły nas wieści z rozbitego północnego frontu. Tymczasem z kadry nie nadchodziły żadne uzupełnienia. Kraj milczał. Poczynają krążyć niby skrzydła nietoperza w wieczór letni po szeregach wieści: chybkie, trwożne, obłędnie czarne, niechwytne. Na jednym z postojów przyszli mnie pytać żołnierze, że podobno rząd bolszewicki już w Warszawie... Przeciw nam zaś lała się wszystkimi drożynami i łęgami wołyńskimi jazda Budionnego. Jak kiedy wiosną masa wód zruszy, a drobne strumyki z cichym szmerem biegną przez pola, łąką i bruzdą polną, rowem przydrożnym i miedzą - nie powódź to, nie groźny prąd, a przecież wszędzie wokół ciebie ta woda jest, nabrzmiewają stawy, a po mokradłach zapadłych podnosi się nurt szklisty - tak i teraz Budionny wsiąkał wszystkimi porami w leśne dąbrowy Wołynia. Nie walczył, nie kruszył, nie łamał się pierś o pierś - mieliśmy go po prostu wszędzie: przed sobą, na skrzydłach i na tyłach. W Korcu "ogarnęło" samego Berbeckiego ze sztabem. Właśnie obiad jadł na kwaterze, gdy na ulicy posypały się bezładne strzały, a za chwilę u samych drzwi zmieszane głosy rosyjskie: "Podawaj Berbeckawo!" Bohater spod Łowczówka miał krótką orientację i jeszcze szybsze wykonanie: karabin w dłoń - bagnet na broń - w okno - ogród - naprzód ze swoją kompanią sztabową! Przebili się - żołnierze potem się śmiali, że "bolszewicy w Korcu (maku?) generała szukali". Takie spotkania były ciągle. Pod Kilikjewem podjazd ułanów krecho- wieckich w dwadzieścia kilka koni wjeżdża pełnym pędem w rozrzucone sioło. Opłotki jego roją się od kawalerii rosyjskiej, ulica wsiowa zatara- sowana, 62. Pułk sowiecki na niej biwakuje. 139 Za podjazdem zwiera się masa zielonych kapuz1. Jest w matni. Dwadzieścia kilka szabel trysnęło do słońca. Chwilę - a już sadzą przez gęsty skręt dwukółek i wozów taborowych. Rzekłbyś - wierzchem suną. Wypadli za wieś nie sami. Wszyscy byli, a z nimi - sztandar 62 Pułku sowieckiego. A pod Tajkurami!... Stary zamek tam olbrzymi, wspaniała rezydencja stoi. Do jego stóp ledwo na dwunastą w noc przywlokła się i. Dywizja Jazdy znużona. Dołem ogromnych skarp, podwórcami brukowanymi drobno, gdzie między kamieniami porosła trawa i chwasty, cicho, niby cienie, przesu- wały się plutony. Roztasowali się, rozluźnili puśliska. Szkapy wytchnęły. Żołnierze poczynają pojenie. Koło drugiej w nocy strzały placówek, strzały wroga w ogromnym rozpięciu. Nawała idzie!... Chwila jeszcze - i znowu zostają same stare mury, a w oddali ginie zgiełk oddalającej się bitwy. Tak było zawsze. Ogarniane, otaczane były i nawzajem ogarniały i otaczały nie drobne patrole, lecz całe kupy wojsk i dywizje. W Równem stało dwa tysiące szabel polskich na przedmieściach. W mieście kwaterowała 3. Dywizja Piechoty. Z późnego wieczora wszcze- pił się wróg pomiędzy jazdę i piechotę i tuszył, że jedną i drugą ma we wnęku. Rysi instynkt pułkownika Sochaczewskiego wyzuł nas wtedy z tej obieży. Chyłkiem, na cichy rozkaz, siada wiara na koń. Pułkownik bezdrożami wymknął bolszewikom owe dwa tysiące szabel, jarami i rozpadlinami, po polach, owiniętych w ciemń nocną. Konna artyleria jechała środkiem. Szwadrony szły cicho, wilczym krokiem. Rozkaz był, w razie ataku nieprzyjacielskiego, uderzyć wręcz i nie strzelać, by nowych sił wroga nie zwabiać. I wyszliśmy. Jakże mi żywo w oczach odtąd stoi czar przeprawy nocnej, kiedy to Piłsudski trzy bataliony spod Krzywopłotów wyprowadził do Krakowa, między dwoma posuwającymi się korpusami rosyjskimi. Aż stanęliśmy u brzegu wschodniej Małopolski. Wojna coraz to kondensowała się bardziej. Tu za naszymi plecami leżała szczera Polska. Prosty żołnierz, gotów dalekie wyprawy kresowe traktować niemal jak ' W ubiegłej ofensywie żołnierz bolszewicki w wielu oddziałach nosił czapki "tatarskie" - z dnem kolorowym, z uszami futrzanymi, podniesionymi i związanymi u góry. 140 wojnę "kolonialną", poczuł teraz pod nogą próg Ojczyzny. Przestrzenie zmalały, pojęcie mil rozległych ściągnęło się do kilometrów, boleśnie liczonych. Hen tam, na tych obszarach bezbrzeżnych, na których walczyliśmy kilka tygodni temu, sto wiorst naprzód, sto wstecz, było pojęciem abstrakcyjnym, sportowo-militarnym. A tu... miły Boże! Więc kiedy tak odsądziliśmy się pod zręby Polski i przypadli, by nabrać tchu, przypadł na krótki czas i Budionny. Ważył coś w sobie. I niewiadome było: na Kowel pójdzie, czy przez Dubno dawnym bat'ki Chmielą szlakiem - na Lwów? Na północy, od strony Kowla, stał mu na drodze Śmigły. Czy ta okoliczność, czy to, że należałoby przebyć zniszczony pas między Styrem i Stochodem, gdzie by konie kawalerii karmy dla siebie nie miały - dosyć, że Budionny całą masą zwrócił się na południe - na Dubno. W Dubnie, opuszczonej fortecy, gospodarzył sobie "od wieków" komendant baonu etapowego, major Matczyński. Major żył całkiem jakby za onych dobrych czasów, kiedy to starzy komendanci siedzieli po stepowych zapuszczonych fbrtalicjach, kiedy to w gardzieli groźnej wiwatówki gnieździły się wróble, a najwyższą władzą była groźna komendantowa, której potrzebom służył mąż i załoga. Nie wiem, czy i w danym wypadku analogia była aż tak daleka, zgoła mi nie jest wiadome, czy w ogóle komendant Dubna miał swą komendantowa, ale wiem, że żył po bożemu, miał to i owo i niezłą gospodarkę i zwłaszcza - klomby pysznie założone, przedmiot chluby i dumy komendanckiej. Teraz na to wszystko zwaliła się cała siła Budionnego. Major Mat- czyński osadził się w jednym forcie dubieńskim i odgryzał się. Po kilkakroć ponawiane ataki Budionnego odparły dzielne "taboryty", czy tam "de- kowniki etapowe", majora Matczyńskiego. On sam, w rozpiętym mundurze, w pantoflach, był wszędzie przy swoich żołnierzach. Pedant i mantyka i teraz, w największym ogniu, nie pozwalał przebiegać po kunsztownie zasianych klombach, klął i złościł się, i trzymał się, aż mu z baonu, liczącego niespełna siedmiuset ludzi, padło dwustu żołnierzy. Więc teraz, kiedy Dubno padło, stanęła Budionnemu Polska otworem, niebronna i niezbrojna. Werżnął się wraz klinem między grupę północną - Śmigłego i południową - generała Romera. Grupy te nie miały kontaktu. Lukę między nimi zajął Budionny i zapadł między Berestecz- kiem a Dubnem w ogromnych lasach rządowych. 141 Przed nim szlak równy stał, jak sierpem rzucić, na Radziwiłłów - Brody - Lwów... Brygada jazdy, w której była moja bateria, stała właśnie jako ostatnie ogniwo grupy Śmigłego, wysunięte na południe. Staliśmy w kolanie Styru, tam, gdzie nagle skręca ku zachodowi, na dawnych beresteckich polach. Za rzeką - na południe w dół - była pustka. Szły tam głębokie lasy, pełne wojsk Budionnego, i hen! o pięćdziesiąt wiorst w dół, w Brodach - pierwsze znów siły polskie grupy Romera, sławna 18. Dywizja Krajewskiego. Teraz więc Śmigły i Romer musieli sobie podać ręce, a przecież na ten kawał przestrzeni sił nam było brak. Rwą tedy tylko raz po raz wypady konne, szalone, pięćdziesiąt wiorst w głąb, aż do Brodów. Podchorąży 12. Pułku Ułanów, Wasiutyński, szedł tą drogą trzy razy. Po raz pierwszy w dwadzieścia jeden koni. Do Brodów dotarł bezkarnie. Z powrotem szedł ciemną nocą, przelatując w ciszy śpiące wsie, pełne jazdy bolszewickiej. Ubili mu siedmiu ludzi, postradał wszystkie konie. Bagnami beresteckimi, w których ongi potonęło tyle łbów kozaczych, przedarł się ku nam z powrotem. A kiedy drugi raz szedł - w szpicy jechał wtedy - z nagła, w Stanisławczyku na postoju, opadli go kozacy. Tyle, że z konia zdążył spełznąć i buchnąć w wysoką fasolę. "Wźe win tut schowawsia. W fasaliu skocziw" - informowała jakaś poczciwa babina. Łazili, kłuli spisami, tykami, omal nie nastąpili na niego - i nic. Od tej pory zhardział podchorąży Wasiutyński. "Już mi nie zrobią nic" - śmiał się swoim śmiechem, który brał za duszę i twarz jego, smagła, czarniawa twarz, spalona na wichrze i ulewie, rozjaśniała się. A kiedy trzeci raz poszedł - zginął. Wtedy, w tych walkach pod Beresteczkiem, przychodzą pierwsze wieści, że kraj drgnął. Podobno stanęło pod bronią 300 ooo ochotnika! Kadry, obozy ćwiczebne, koszary i place musztry roją się. Pomoc bliska! Czekajcie tylko. Czekajcie i przetrwajcie. Taki rozkaz. I rzeczywiście i sierpnia zjawił się pierwszy szwadron marszowy. Stanowią go na j dziwacznie j dobrane elementy. Część - to stara wiara, zwerbowana na Pomorzu, wygi Wielkiej Wojny, weterani zachodniego frontu. Łazi to po murawie, po krzaczkach i ugorach i szuka "sztellungów", gniazd cementowych na kulomioty itd. - "nieprawdaż?", "no nie?" {nicht war?). Nie znalazłszy nic podobnego, zabierają się flegmatycznie do ogromnych faj i klną "pierońsko" tę polską wojnę. 142 Reszta to chłopaczki, zgarnięte po świecie jak się dało, różnego gatunku i różnej wagi-"ochotnicy". • "Powstańcy" - określili ich żołnierze. Przezwisko miało być pogar- dliwe, drwiące, miało oznaczać wojaka, co jeśli nie z pierzyną, to w każdym razie z termosem rusza w pole. "Powstaniec" - mówił żołnierz-fachowiec o żołnierzu-amatorze. A przecież w ciągu tygodnia miały napłynąć coraz gęstsze masy owych "powstańców". I w okamgnieniu znikło przezwisko. Stał się głęboki przełom. Cała armia stała się inna jakaś - powstańcza. Teraz z dnia na dzień przybywa ducha i waga moralna coraz bardziej odchyla się na naszą korzyść. Walki nasze z Budionnym z dnia na dzień stają się coraz skuteczniejsze. Inicjatywa coraz bardziej przechodzi w nasze ręce. Pod Radziechowem, Chołojowem, Mostami, Kulikowem itd. staczamy pomyślne, chociaż ciężkie bitwy. Mamy sposobność w tym okresie po raz nie wiem który stwierdzić walor inicjatywy i zdecydowania. Na trzeci dzień uporczywych walk pod Łopatynem działa nasze zostały bez osłony. Ruszyła na nie do ataku ława kawalerii Budionnego: trzysta - czterysta szabel. Moment był krytyczny. Żadnych sił pod ręką nie mieliśmy. Ława była tuż-tuż. Wtedy w kilkanaście szabel przygodnie zebranych (był między nami pułkownik Rummel, dowódca l. Dywizji, major Brochwicz-Lewiński, rotmistrz Dziewicki i inni) ruszyliśmy do szarży. O kilkadziesiąt kroków przed nami atak rosyjski zdarł konie, skłębił się - i pierzchnął. Epizody podobne zaczynają się mnożyć. Pod naciskiem naszej wzmo- żonej inicjatywy Budionny w zdecydowany sposób "odskakuje" od nas, odbija się w kierunku na Włodzimierz Wołyński, w sposób tak radykalny, że traci kontakt z nami, robi łuk, aby pod Hrubieszowem przesadzić Bug i runąć na Zamość. Tam jednak dostaje się w cęgi. Z południa ciągniemy my, z północy uderza grupa Hallera, z północo-wschodu ukosem maszeruje na niego 2. Dywizja legionowa. Spomiędzy zaciskających się czeluści wymyka się z powrotem - za Bug. Lewa więc strona Bugu nasza. Teraz następuje cisza. Stoimy pod Kosmowem nad Bugiem. Wieś zbiega pochyło nad samą rzekę. Po stronie bolszewickiej rozległa płasz- czyzna otwarta biegnie hen, pod las. To nam daje przewagę. My dotykamy rzeki bezpośrednio. W gorące południa możemy nawet kąpać się bezkar- nie. Oni gdzieś muszą aż pod lasem się maskować. Takiego zupełnego spokoju mamy pięć dni. Aż dziwnie, jak się wszelka wojna urwała. Chłopcy powracają do rekruckich zabawek - niby w kadrze. 143 W 12. Pułku Jazdy porucznik Grocholski, słynny "kawalkator", jakby powiedział Sienkiewicz, niby nigdy nic demonstruje karkołomne triki. Wrzesień jest piękny i słodki jest czas odpoczynku. A przecież wie z nas każdy, że ten spoczynek to tylko ciężkie powolne odwracanie się karty - nowej karty wojny. Tam, w sztabie, teraz właśnie rozgrywa się w najwyższym napięciu najwalniejsza bitwa. Teraz właśnie zapadają decyzje. Tam - na tyłach - teraz właśnie, w śmiertelnym naprężeniu, są zbierane wszelkie siły, wszystkie rezerwy, koordynowane wszystko dla uderzenia. Czekamy 2. Dywizji Jazdy Dreszera i wiemy, że gdy ona nadejdzie - uderzymy. A tymczasem saperzy nasi nocami, jak pracowite mrówki, budują most na Bugu. Wiemy, że to dla nas most. Z chwilą, gdy Dreszer nadciągnie i ostatnia listwa mostu przybita zostanie, karta odwróci się ostatecznie. Odwróciła się nocą z 11 na 12 września. Tej nocy Kosmów wzbiera, pęcznieje naszymi siłami. Opłotki wsi, wygony, gumniska i obejścia, sady i droga wsiowa - wszystko w tej ciemnej nocy jest jedną żywą masą. Nie widać ani koni, ani ludzi, tym bardziej odznak i twarzy. A przecież - rzekłbyś - jeden sznur wszystkie serca niże. Ten rytm tysięcy serc chwyta każdego z nas na skrzydła. Jest to stan niewypowiedzialny, jaki się przeżywa przed bitwą, wspólnie z tłumem kilku tysięcy ludzi. Rapsodie rycerskie, hymny bitewne, rodzą się z takich chwil, nie z chwil samej bitwy, która już jest tylko rzemiosłem, sportem lub ciężką pracą. I w takich chwilach czuje się potęgą i urok, jaką musiała mieć śpiewana przed bojem Bogurodzica. ...do Kosmowa napływają wciąż nowe i nowe oddziały. Stoję z baterią tuż przy moście. Trzecia godzina już. Jeszcze nie dnieje, a przecież ciemność robi się jakaś matowa i mleczna. I w tej chwili pierwsze kopyta końskie uderzają o most. To Pułk 14. otwiera pochód. 14. Jazłowiecki Pułk Ułanów! Widziałem jego zaczątek. Było to wczesną wiosną 1918 roku. Korpus generała Dowbora stał internowany niemal w widłach Dniepru i Bere- zyny. Hen, w dół, za Prypeć, na Radomyśl, za Kijów, od Skwiry i Taraszczy, po Dniepr i za Dniepr, po stepy Chersońszczyzny i po Odessę, burzyło się i kołysało morze uzbrojonej czerni. Przez to morze obecny pułkownik, wtedy rotmistrz, Plisowski, prze- prowadził w ciągłych utarczkach spod Odessy do Bobruj ska, robiąc tysiąc kilkaset wiorst, swój szwadron - zaczątek Pułku Jazłowieckiego. 144 Po haniebnej kapitulacji Korpusu, rotmistrz Plisowski nie chce złożyć broni. Ze swymi ludźmi przedziera się na Kubań, walczy pospołu z kozakami przeciw bolszewikom, maszeruje do Taganrogu, wreszcie, gdy powstaje dywizja Żeligowskiego - wraz z nią, jeśli nie "borem lasem", to błotem bessarabskim podąża do Polski. A właśnie jest rok 1919 i pełnia walk z Ukraińcami. Na tyły ich w walce pod Jazłowcem wyłania się raptem obecny Pułk 14. Trafił w sam czas na bitwę - z Kubania i spod Odessy. Wściekła szarża "jazłowiecka", od której pułk wziął imię, daje mu w ręce łup olbrzymi, w czym samych dział czterdzieści. Tak oto pułk się ochrzcił i zameldował w Ojczyźnie. Ma on odtąd charakter specjalny, różniący go od tylu innych pułków, formowanych normalnie. We włóczęgach dalekich, w marszach i w bojach, wypaździerzył się z pułku wszelki mniej hartowny element. Do kadry tej, która kompletowała się w lotnej tułaczce bojowej po kozaczych stepach, przywierały tylko duchy twarde albo duchy niespokojne. Wielu tam służyło Polaków, co nigdy nie widzieli Polski i mowy polskiej nie znali, często gęsto niejeden tam Kozak przywarł, teraz z nagła okazawszy się na regularnej służbie u Rzeczypospolitej. Przeszłość i skład żołnierski dają pułkowi egzotyczny charakter. Widomym jego znakiem jest wielbłąd i Chińczyk, którzy przywędrowali wraz z pułkiem do Polski. Jazłowiecki Pułk, "wolonterski", w rewiach może nie tak świetny jak inne, w walkach wyrobił sobie ustaloną reputację. Popularna piosenka żołnierska mówi o nim, że: Zawadiacko głowę nosi I do szarży sam się prosi. W kampanii latem roku 1920 pułk stracił trzydziestu ośmiu oficerów. Teraz oto prowadzi go w bój dowódca rotmistrz Belina-Prażmowski, bratanek legionowego Beliny. Dawny dowódca pułku, pułkownik Pli- sowski, dowódca obecnie 6. Brygady Jazdy, stoi na brzegu. Puścił na czoło swój pułk stary pod Beliną. Koń się pod rotmistrzem skręca. Czyżby na znak? Rotmistrz Beliną owego poranku poległ, rozszarpany pociskiem ar- matnim. Trzydziesty dziewiąty! Przeszli już... Wsiąkli w przestrzeń po tamtej stronie Bugu. Karabiny maszynowe bolszewickie poczynają grać. Bitwa się rozpoczyna. Od strony bolszewickiej, nad czarnym rąbkiem lasu, niebo poczyna różowieć. Zaraz potem rozpala się na nim kilka krwawych, ostro zaryso- wanych pręg. Zorza wstaje. W tę zorzę rusza teraz następny pułk jazdy - i. Krechowiecki. 10 Strzępy epopei... 145 Widać już ich dobrze, jak trójkami zjeżdżają z wysokiego brzegu. Wiedzie ich major Podhorski, który właśnie pułk objął, jeden z tych starych w nim oficerów, w których po śmierci nieodżałowanego Romera lepiej, niż w kimkolwiek bądź, spoczywa żywa tradycja tego wspaniałego pułku. Pułk Krechowiecki! Krechowce i Dukora. Lwów i Wołyń - jedno pasmo walk, jedna złotolita nić tradycji ułańskiej. Pułk Krechowiecki! Wychuchany i wyniańczony przez pierwszego swego dowódcę, śp. pułkownika Mościckiego, w odmęcie moskiewskim, w bestialstwie zbuntowanego chamstwa, w bagnie moralnym, zasłuchany, zapatrzony w świetne prawzory polskiego ułana, świetny, wymuskany pułk, górnie noszący tradycje ułańskie zarówno w polu, jak w salonie, zarówno na rewii, jak w walce. O nich żołnierska śpiewka mówi: Zawsze pierwsi, zawsze znani Krechowieccy są ułani. Jednak ci "zawsze pierwsi" nie "zawsze znani" byli. Kiedy wrócili do Kraju - inne pułki miały tu tradycję obywatelstwa. W kraju szalała orgia inwektyw politycznych i kalumni. Ślepa partyjność szukała sobie popleczników wśród wojska na tle słusznych i niesłusznych rozżaleń. i. Pułk Krechowiecki nie znalazł się wtedy na parkietach politycznych salonów, żaden mundur krechowiecki nie stanął do jakiejkolwiek bądź zamachowej roboty. "Zawsze znani" bez żadnego "ale" poszli od pierwszego dnia w pole i zapisali sobie najpiękniejszą kartę, jaką dobra służba żołnierska zapisać może. Po Krechowieckim Pułku teraz jechał 12. Pułk Podolski, prapoczątek swój biorący w tzw. III. Korpusie Polskim na Ukrainie, rozbity ongi w krwawej rzezi przez zalew uzbrojonego chłopstwa pod Niemirowem. W pułku tym zgrupowała się cała podolska młodzież ziemiańska, toteż podśpiewywano mu, że: Po majątki na Podole, Pułk Dwunasty rusza w pole. Jeśli jednak zważyć, że w kampanii tego lata pułk stracił trzydziestu dwu zabitych i rannych oficerów i że w ciągu dwóch miesięcy padło mu na linii kolejno sześciu dowódców, to musielibyśmy przyznać, że ta młodzież za majątki płaciła cenę pełną, rzetelną. Te trzy pułki stanowiły 6. Brygadę Jazdy pułkownika Plisowskiego. Teraz most zadudnił pod kołami konnej artylerii. W godnym siebie towarzystwie jechała arystokracja - trzy najstarsze w Polsce konne baterie. 146 A więc najprzód senior tej arystokracji - szła i. bateria i. Dyonu Artylerii Konnej pod kapitanem Mirzą-Sulkiewiczem. Na swych czarno-amarantowych proporcach ma bateria zapisane przede wszystkim Wilno. Tam to porucznicy Kopański i Sarnecki, obaj w walce tej potem ciężko ranni, w ciasnych uliczkach wileńskich, pod szalonym ogniem bolszewickim, wytoczyli armatę bez wszelkiego przy- krycia i podciągając ją za szprychy i za lawetę, pluli granat za granatem na dystans najbliższy w broniących się w mieście bolszewików. Znała i. bateria Dźwinę i Berezynę i zmienną kolej bezustannych dwuletnich walk. Dalej szedł 3. Dyon Artylerii Konnej pod majorem Trzebińskim. Więc i. bateria pod kapitanem Kołaczkowskim. Ta, co pod Łaszczowem intensywnym ogniem kartaczami w napierające siły Budionnego ocaliła dywizję, za co od dowódcy dywizji otrzymała specjalne podziękowanie, od 1918 roku począwszy, od kampanii ukraińskiej, poprzez bój pod Dołhobyczowem w ciągłej niemal walce. Więc 2. bateria 3. Dyonu pod porucznikiem Lechnickim, samorzutnie przez swego dowódcę, natychmiast po zrzuceniu okupanta, jesienią 1918 roku, w Lubomlu-Maciejowicach na Wołyniu - niemal z niczego stworzona, gdzie każdy koń, każdy rzemień, od początku były nie "wyfasowane" a zdobyczne, bateria, dźwignięta inicjatywą prywatną swego dowódcy, drogą niejako powstańczą, wierna Wołyniowi i z Woły- niem przez cały czas dwuletnich bojów związana, teraz srodze pod Ozierną, pod Hulskiem przerzedzona, pozbawiona w bojach dwu trzecich swego składu oficerskiego. A dzisiaj miał paść ciężko ranny jej dowódca, porucznik Lechnicki. Przeszła więc i konna artyleria. O niej to miał powiedzieć Budionny, że najwięcej Polsce konnej artylerii zazdrości1. Teraz ukazał się dowódca korpusu jazdy, pułkownik Rummel ze sztabem. Zawsze obecny w pierwszej linii i obecnie nie czekał na przejście całego korpusu. I dopiero za sztabem pułkownika Rummla, w pełnym już blasku rozbłysłego dnia, udały się na most głębokie szeregi 7. Brygady Jazdy. W dwie godziny po jej przejściu nadciągnął Dreszer ze swoją 2. Dywizją ułańską. On - za innymi - pociągnął na wschód - za Bug - w tę wielką bitwę, której grzmot szerzył się na coraz rozległej sze j przestrzeni, w miarę wlewania się wciąż nowych i nowych pułków jazdy. ' Słowa te Budionny wyrzekł do porucznika Wiktora, który z patrolem 9. Pułku Ułanów został (był już koniec działań wojennych) zaproszony do kwatery "bat'ki" i na znak braterstwa wymienił swój rewolwer na szablę rosyjskiego Murata. 10. 147 Bitwa owa, rozpoczęta o godzinie trzeciej w nocy z dnia ii na 12 września, nie skończyła się tego dnia, ani następnych. W ciągłym boju, w nieustającym pościgu, przeniosła ona zwycięskie sztandary ułańskie nad Styr, Horyń i Słucz, aż oparła się w ostatnim komunikacie tej pol- sko-rosyjskiej wojny o odebrany z powrotem Korosteń. Na południowym froncie, w tej bitwie i w tym właśnie dniu 12 września, wstało znowu z kurzawy i z klęski i zajaśniało - ZWY- CIĘSTWO! [Z WYDANIA I] Za wcześnie jeszcze, aby wielka sztuka objęła dorobek wielkiej wojny. Przecież z ostatnimi pogłosami epopei wojennej sprzed oczu naszych usuwa się i zapada w otchłań niepamięci prawda tych przeżyć, które przeorały duszę naszego pokolenia. Te kilka skromnych opowiadań, które bez żadnej pretensji do ich wartości literackiej podaję, są niby strzępy z eposu, drobne skry z popieliska wygarnione - nim zgasły. Postarałem się bądź z własnych przeżyć, bądź ze słów innych odtworzyć parę momentów zwrotnych. Z żalem pominąłem te liczne opowiadania i korespondencje wojenne, drukowane różnymi czasy, które, może barwniejsze, były jednak bardziej fragmentaryczne. To, co tu podaję - śmierć Mościckiego, kapitulacja Dowbora, najpierwsza odsiecz Przemyśla i Lwowa, moment włamania się Budionnego za linię polskiego frontu, sforsowanie Słuczy i wreszcie punkt i miejsce, z którego runęła nasza kontrofensywa 1920 r. - wszystko to tematy, mające ogólniejsze znaczenie. Jedno tylko opowiadanie czołowe Pasika kreśli dzieje zbyt indywidualne pojedynczego żołnierza, ale że dzieje jego to krwawa martyrologia tysięcy naszych żołnierzy w czasie wojny - sądzę, że wolno mi było dołączyć je do zbiorku i na pierwszym miejscu umieścić - jako hołd polskiemu nieznanemu żołnierzowi. W opowiadaniach, które tu podałem czytelnikowi, szło mi przede wszystkim o wierną prawdę nawet w nic nie znaczących trzeciorzędnych opisowych szczegółach. Niechże spełnią one rolę jednej z niezliczonych cegiełek dla kogoś w przyszłości - kiedy już będzie czas po temu. SZPITAL W CICHINICZACH WEDŁUG PAMIĘTNIKA ZOFII Z WAŃKOWICZÓW TADEUSZOWEJ ROMEROWEJ PAMIĘCI Ś P. MAURYCEGO WAŃKOWICZA, POLEGŁEGO 17 MAJA 1918 ROKU W POTYCZCE NAD DNIEPREM Z Ziutką znaliśmy się od małego. Wspólnyśmy mieli umiłowany krem, który kucharz Michaś z truskawkami znakomicie przyrządzał i wspólne chlubne boje na szyszki w przepastnej, tchnącej wilgocią, starej alei świerkowej w najdalszym zakątku parku. Było to zawsze czupurne i harde, ale bardzo jakieś dziewczyńskie i za serce biorące. Ot, taki sobie podlotek, szybko rosnący, jak chmiel w słońce. Aż ci, nim dorosła, wojna przyszła. Zamiotło nami wszystkimi - ludzie najbliżsi potracili się z oczu. Ujrzeliśmy się już znowu w ciężkie dni bobrujskie - na ziemi naszej niby, a już nie naszej, w kraju rodzonym, nad wszystko drogim, a już obcym. Jak przed wiekami po wrzosowiskach i sośniakach białoruskich szedł wichr dziejowy. Jak przed wiekami... i jak przed pół wiekiem, kiedy ojca mego na dożywotnie osiedlenie, jej stryjów na wygnanie zmiótł. Gustaśmy ongi - młody student i owo dziewczyństwo - mieli różne. Mnie, chowanego w Warszawie, trąciły one tam społeczności i izmy. Ją - nieco yogi, nieco misterne jakieści angielskie pieski, od szczeniaka wódką pojone, a zresztą - coraz innego coś, "byle nic mądrego", jak zgryźliwił brat jej, Moryś (krechowiecki podoficer, w potyczce nad Dnieprem poległy). Więc teraz, w Bobruj sku to było, po odsunięciu od szyi splotu bolszewickiego i nadejściu Niemców, spotkałem ją z ciekawością rzetelną. Przyjechała z "frontu" jako siostra miłosierdzia i fama stugębna już poprzedziła jej powrót opowiadaniem o Cichiniczach. "Jakże tam było, Ziutką?" - zapytałem zwolenniczkę małych po- kracznych bullów i yogów. Uśmiechnęła się: "Ot wiesz, nic. Byłyśmy i wróciłyśmy". Aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że w odpowiedzi tej było idealnie wszystko, wysupłałem wszelakoż jej pamiętnik. Było tego, ceratowych kajetów, milion i troszkę. Z pięciu lat. Dostępne wszystkim. Nic ze sztambucha, wiele z kroniki, ale drobiazgowej aż do rozczulenia. Z tego zapasu wybrałem wypadki w Cichiniczach. Dopieroż czytając, a notując skrzętnie, po tych kołkach epicznych, spisywanych w noce bezsenne, w obliczu śmierci i hańby, rozpiąłem żywą opowieść z opowiadań i dopełnień narratorki - świadka i uczestnika. 153 Podaję ją tu... I to jest "strzęp epopei". Strzęp epopei kresowej, nigdy nie kończącej się, rwanej i kontynuowanej od stuleci, a zapisywanej nie w księgach i nie w "malowanych dziejach", które "przetrawiał ogień", nawet nie w pieśni, której w tym kraju o etnograficznym podłożu obcym nie miał kto tworzyć, a żłobionej wyraziście rylcem milczenia - w du- szach i charakterach ludzkich. Nie ma już tych kresów. Więc niechże im, niby wiązanka białego kwiecia, na grób padnie to opowiadanie. Cichinicze, styczeń roku iyiS Wszystko już śpi. Świeca postawiona na mojej walizce, ustawionej sztorcem, oświetla nikłym blaskiem pięć polowych łóżek, na których już śpią inne siostry. Śpią snem sprawiedliwych - a tyleż było pisku, śmiechów, witań na ten mój powrót dzisiejszy. Tylko ja markuję. Pisanie dziennika, choćby na kolanie, jak w tej chwili, i po całodziennym trzęsieniu tiepłuszką i bryczką - to już taki nałóg. Ale jak zaraz nie zapisać, to już nazajutrz w głowie nie ma nic. Co było? Nic nie było. Przyjechałam, przywitałam się. Pokazali szpital. Dali jeść. Poszłam spać. Oto wszystko. Tymczasem dziś, gdy tak piszę w ciszy nocnej, a wyolbrzymione cienie pełgają po kątach tego ponuro sklepionego pokoju (nie wiem czemu pokój, mieszczący sypialnię sióstr, nazywa się "kaplicą"), nawał cały wspomnień, zamiarów, wrażeń, głowę mi rozsadza. Żebym tylko zdążyła zapisać, nim zasnę. Ostatni raz żegnałam ten swój szpital, do którego dziś wracam, sześć miesięcy temu. Było to na początku sierpnia, w czarnoziemach połtawskiej guberni, gdzie szpital nasz kwaterował wraz ze swoją Pierwszą Dywizją Strzelców. Po upadku z konia i ciężkim nadwerężeniu nogi, jako tako pod- kurowawszy się, rzuciłam szpital, zacisznie "urzędujący" w starym "barskim" dworze, w parku olbrzymim, starodrzewnym, poszumnym. Były to początki rewolucji, "kiereńszczyzna", w hasła podniosłe, w na- dzieje, w biały chleb, w kołacze małorosyjskie zasobne. Dziś wracam na służbę, ileż cięższą, do tych zamarłych w śniegach Cichinicz. Jechałam do nich przez świat zapluty łupinami siemeczek, cuchnący brudem zaśniedziałych tiepłuszek, zrudziały w chamstwie, zszarzały w biedzie, zaciągnięty niby ołowianą chmurą. Jechałam do nas, do swoich, na swój posterunek, na ostatnią niejako chwilę, lada dzień już nie można będzie z Mińska dojechać. Krylenko wydał nam wojnę. Korpus Polski tkwi w rejonie Bobrujska. Szpital nasz jest na peryferii rejonu. Zewsząd, z północy od Mohylewa i z północy od Mińska, z południa od Kalinkowicz, ze wschodu zza Dniepru, a przede 155 wszystkim z zachodu - z resztek dawnego frontu, ciągnie na nas Batyjowe morie nieobjatoje, wyjącej, lękliwej i krwiożerczej tłuszczy. Ale to nie dlatego nazywam, że wracam na ciężką służbę - jakoś się nie boję - pewno dlatego, że na linii frontu nie byłam dotąd - niebez- pieczeństwa uświadomić sobie nie umiem. Ciężko i straszno jest z innego powodu. Nie wiadomo gdzie sens i gdzie koniec tej walki. Gromadził się Korpus, by bić Niemców i bijąc Niemców, przeć do Polski, zaś teraz - ta walka rozczłapana na wszystkie fronty, z leniwym przeciąganiem gdaczących gdzieś tam w przestrzeń kulomiotów. O co i po co? - Z musu. Taka walka bez entuzjazmu i, boję się to powiedzieć sobie sama, bez nadziei, przytłacza widać nie tylko mnie, ale wszystkich. Szpital nasz to nie ten dawny wesoły "chichociniec" w zieleni połtawskiego parku. Wszyscy oni ciż sami: naczelny - doktor Mroczek; lekarka - Józka Dowgiałło; starsza siostra - Wolbekowa Henrietta, mała, fertyczna, elegancka, żelaznej wytrwałości, nie zapominająca w najcięższych tara- patach przejeżdżać puszkiem po nosku; Lala Landsberżanka - cicha, małomówna Litwinka (z Kowieńszczyzny); Ira Krzyżanowska, zwana Peo (podpisywała się czas jakiś p.o.), energia chodząca, ignis ardens*', Halka Skibniewska, kozak kresowy z czupryną a la garconne, której szeroki stepowy uśmiech rozjaśnia wszystko i poczciwa Olesia Białkowska, eks-klucznica, pulchna, stara panna z pretensjami, ale jak mówił nasz gospodarz "koczkodan poczciwy z kościami i nawet z papilotami". I inne - sióstr jest dwanaście - to już nie te, nie te, co pół roku temu. Może taki nastrój powoduje i ten dom przeklęty. Stary dwór jakichś moskiewskich Niemców, po ich wysiedleniu, od początku wojny pusty. Teraz od pół roku rozgrabiony. Wreszcie na przyjazd szpitala wybielony i wy dezynfekowany. Buda to zawsze była pewno bez tradycji, którą zabiło powstanie i konfiskata, a niemieckie rządy zatarły. Teraz jest to grób pobielany - bez tej nikłej, choćby byle jakiej tradycji ostatnich miesz- kańców. To my go więc mamy rozgrzać i ożywić? Czym? Landara ta ma pokoi, sal, skrytek, galerii szklonych i otwartych, schodów kręconych, przybudówek - bez liku. Na dole - hali (sień raczej) i sale z chorymi. Na górze - my, a więc: jadalny, "krokodylarnia", to znaczy bogobojny pokój starszych sióstr i "koziarnia", to znaczy owa "kaplica", w której to piszę (zimna jak psia buda). Oprócz tego na parterze, od dziedzińca, odseparowana część szpitala: pierwsza sala - tyfusowych - tzw. izolatka, druga - podejrzanych - tzw. separatka, i kuchnia. Nudny dom, nudno w domu, nudno wokoło domu. Jakiś umarły pseudopark, pseudosad, z drugiej strony czerwona ściana gorzelni o kro- Plonący, żywy ognik. 156 ków trzysta, z trzeciej coś, co kiedyś było gazonem, czy tam klombem, a z czwartej dziedziniec i o kilkaset kroków pierwsze domy miasteczka Cichinicze. Nie lubię wsi pod nosem. Nie lubię przed oczami cegły czerwonej. Nie lubię, jak pole uprawne z jednej, droga publiczna z drugiej, włażą niemal na dom. Ckni mnie od tego wilgotnego sinego tynku ścian wewnątrz domu. Ciężko mi. Moryś gdzieś tam w śniegach, w nocy, ze swoim szwadronem. I gdzie teraz?... O Boże... jakby mi kto serce w wielką chamską garść wziął. Tak jak ten drab dzisiaj, jadący z frontu, który wiózł wiewiórkę. O Boże, o Boże, niech dzieje się coś, byle nie ten szary dzień, ciężki kamień na piersi, straszna niepewność. Ładnie zaczynam służbę. Trzeba wziąć się w garść. I pracować. Pracować. Już tydzień minął od mego przyjazdu. Tydzień - sznurek siedmiu dni tak absolutnie wyjałowionych z wydarzeń, jak ten szpitalny bandaż: wije się i wije białą obojętną taśmą, bez końca, bez końca. Kryje rany, znaczy go krew, on sam - to zawsze ta równa, biała, bez końca wywijająca się taśma. Nasz szpital, nasze tu życie, my same, w tej wielkiej rzeczy, która się nazywa "polski czyn zbrojny", jesteśmy jak ta biała, martwa taśma bandaża. Korpus już się bije - coraz goręcej. Ale nie od naszej strony. My jesteśmy na wschodzie dyslokacji Korpusu - od strony byłej carskiej "stawki", obecnie kwatery głównej sił bolszewickich. Tymczasem szarpią nas oni od zachodu, od Osipowicz, od Żłobina, a tu szykują uderzenie rozstrzygające i koncentrują siły. Więc obecnie nie mamy ani jednego rannego. Zapadły to kąt nasze Cichinicze. Strasznie to ciężko tak deptać w tej "pokojowej" pracy szpitalnej, wiedząc, że to nie to... I nic nie wiedzieć. I do Morysia tęsknić i niepokoić się. Dobrze, że chociaż pracy dużo. Dostałam dwie sale, to jest około sześćdziesięciu chorych. Wieczorem czasem wydaje się, że głowa pęknie i huczy w niej, jak w młynie. Janka Gościcka ("Jaskółka") i "Peo" (Irena Krzyżanowska) założyły szkółkę dla sanitariuszy i dzieci z czworaków dworskich. Wieczorem, po skończonym dwunastogodzinnym dyżurze, znajdują jeszcze dosyć siły, by do późna tam przesiadywać. Wstyd mi, ale dotychczas nie mogę się na to zdobyć, by im w tym pomagać. Postanawiam to sobie co rano, ale wieczorem wyskakuję z mdłej atmosfery szpitalnych sal i brnę gdzieś w śniegi, ma to być kwadransik "przewietrzenia się", a kończy się na parogodzinnej wagabundzie. Ot i dzisiaj z takiej wróciłam. Odbyłam ją z dwoma elementarzami w ręku. Dróżką wydeptaną w śniegach, polami - idę zawsze w tym samym kierunku - na cmentarz wiejski. Im dalej od domu, tym bardziej otwiera się przede mną świat zaśnieżony, znaczony esem-floresem oszronionych 157 drzew, samotnych w polach, znacznych martwą sylwetą na tle zmarz- niętego nieba. Jak mi ciężko, jak mi strasznie ciężko i straszno... Przechodzę przez spróchniałe i osunięte bierwiona cmentarnej zagrody. Chłopski cmentarz. Białoruskim zwyczajem brzozy między grobami, a groby same - każdy kryty zmurszałą kapliczką. Jak w Mickiewiczowskich Dziadach. Dziwnie te wiejskie cmentarze są zaciszne i pogodne. Zwłaszcza latem, gdy pszczoły brzęczą i trawy pachną. Ale ten dzisiaj obcy mi był i wrogi. Zatrułam się tymi Cichiniczami, tą martwotą, tym niepokojem strasznym, tą biernością przeklętą. To straszne, tak się czuć strutą, jak dzisiaj. Ani mnie cmentarz nie uspokoił, ani nie przestraszył. Siadłam na pniaku i rozu- miałam, że oto tu gnije ścierwo ludzkie, nikomu niepotrzebne, wy- rzucone. Znam je: te brudne, zrogowaciałe stopy, zdeformowane sękowate ich palce. Ten łój pod białą porowatą skórą, pryszcze, płuca, wnętrzności, bebechy - gnije to tu wszystko wyrzucone, nikomu niepotrzebne, zwalone na kupę. Och, znam ja, siostra szpitalna, ten nadmiar, tę taniość, tę zbędność ton całych ludzkiego mięsiwa. Jed- nako tu w szpitalu - jednako tam, na cmentarzu. Ci umarli, ci chorzy, my zdrowi, tutaj zamknięci - czyż to nie jedna mierzwa, czyż to nie jedno. Z tamtej strony - od Mińska - coraz gorętsze walki. Po wyjściu z Dukory 3. szwadron l. Pułku Ułanów Krechowieckich wpadł w zasadz- kę - zginął porucznik Suzin i wachmistrz Nowicki. O czwartym szwadronie, Morysia, nie wiem nic. To bardzo poetycznie i to bardzo lekko marzyć elegię na wiejskim cmentarzu, albo śnić o pióropuszach bohaterskich w huku salw armatnich. Ale to bardzo ciężko pełzać jak mrówka, nakryta pokrywą cichinickiego domu, między łóżkami sześćdziesięciu chorych, wędzić się w jodoformie i nie wiedzieć nic i czekać biernie, podczas gdy już wszędzie walka. Siostry śmieją się, rozmawiają, piszą listy, uczą dzieci. Czy one nie rozumieją nic? Przecież to dni liczone. Doktor Mroczek nie mówi nic, ale widzę, że rozumie. Uderzenie główne bolszewickie zacznie się od Mohylewa, więc na nas. Korzę się we własnym sumieniu i robię jego rzetelny rachunek. Nieprawda. Nie boję się. To nie to... Tylko... brak pióropuszów. Brak idei. Jatka. Tony mięsa ludzkiego. O co? I jaki koniec? Zaczyna się. Cały szpital niemal już wyewakuowany, byle przebyć tę noc - jutro i nas tu nie będzie. Byle nas nie ogarnięto... Jesteśmy jak resztka załogi na szczątku okrętu. Szalupy, których czekamy, to konie, które wywiozły szpital i mają wrócić. 158 Ale co ja plotę. Trzeba wszystko po porządku. Moryś zawsze mówił, że najtrudniej jest coś postanowić, a już jak się sobie postanowi to już potem łatwo... Postanawiam więc sobie i słowem honoru zaręczam, że pamiętnik ten będę pisać zawsze, wszędzie, w najcięższych okolicznościach. Nie dowo- dzę nikim, mam maleńki zakres odpowiedzialności... Chcę być taką, jaką Wańkowiczówna być powinna. Niech będzie ten choć sprawdzian, poza mną stojący, nie będę głowy tracić. A przy tym - pamiętnik to jak ciągły rachunek sumienia i jak oczy osoby bliskiej, ale poza mną stojącej. Piję wodę, siadam i piszę. Noc całą miałam dyżur, więc ranek dzisiejszy wolny. Postanowiłam z tego skorzystać i wyrwać się na świat Boży. Jechał gospodarz szpitala, pan Sztyller, do Rohaczewa (o dwadzieścia wiorst). Siadłyśmy: "Peo", Halka Skibniewska i ja. Sanie, tzw. razwalnie, szerokie, niskie, lekkie, z rozstawionymi na boki "odkosami", niewywrotne, słomą moszczone. Droga kopna. Śniegi puszyste, wysokie. Mróz i słońce. Radość. Jechałyśmy w "wielki świat". W tym "wielkim świecie" - Rohaczewie - ruch, rwetes, krążenie wyładowanych furgonów... Adieu piękne panu Sztyllerowi, do zobaczenia w cukierni o trzeciej - i... nurka w ten tłum, w te ulice, co prawda gdzieniegdzie trawą między brukiem porosłe, ale zawsze... A więc... po sklepach, po sprawunki. Jakieś gumki, guziki, tasiemki, drożdże, szkiełko na lampę etc. Zawszeć to sprawunki... Raptem... Buch-buch... Po chwili - jeszcze raz. I jeszcze... Biało się robi na ulicach od bladego strachu. Ludzie pędzą do bram, do domów i szczęki im drżą. Co to jest? Pytamy żołnierzy. - Bolszewicy bombardują z armat dworzec. A więc już... Kroczymy dalej ulicami - niby wciąż po sprawunki. A w gruncie - żeby się nie bać... A najważniejsze - że już się odwróciło. Straszno, ale niech tam. Od razu lżej - jakby ręką przygnębienie i przeczucie odjął. Już na godzinę przed umówioną trzecią jesteśmy w cukierni i dys- ponujemy ciastka. Strzelają wciąż - ale jakby dalej. Wpada Sztyller. Blady. Spocone kosmyki długich blond włosów wysuwają się spod okucia czapki, której nie zdjął. - Siostry... Proszę... zaraz za mną... Wszystko potem... Wybiegamy za nim. Wpadamy w sanki. Sam powozi, a furmanowi konie jeno każe zacinać. "Razwalnie" nasze, jak szalone, toczą się z jednej na drugą stronę wyślizganej ulicy. Przed dworcem bierze wąską uliczką w prawo. W skok. Oto ostatnie koślawe szyldy podmiejskich kramików. 159 "Razwalnie" nasze, jak szalone, toczą się z jednej strony na drugą... Hop! - podrzuciło sanie na pół metra o wysoki próg. Wjechaliśmy na główny trakt. Pan Sztyller oddaje żołnierzowi cugle i wyjaśnia: - Cofamy się. Cała i. Dywizja już wycofana. To, co panie widziały - to resztki: generał Ostapowicz i sztab. Równocześnie wyjeżdżają i oni. Za pół godziny najdalej będą w Rohaczewie bolszewicy, jeśli zaryzykują wejść. Nasz szpital zapomniano uwiadomić. Milkniemy pod wrażeniem tych wieści. Konie mkną wyciągniętym kłusem. Klacz prawa podrywa w galop. Twarde grudy spod kopyt walą w twarz i coraz to o dycht sani stuknie kopyto. A gdy tak podlatujemy pod szpital, pan Sztyller nachyla się: - Siostry - sza... Nikomu nic. Idę do naczelnego. A więc czekamy w "koziarni" i rozdzielamy sprawunki. Po chwili wzywa nas Henrietta. W "krokodylami" już są wszyscy. Doktor Mroczek wita żartobliwie, pogodnie: - No, siostry, do roboty... Translokata. Pan Sztyller przywiózł rozkaz (Wiem, że żadnego rozkazu nie było). Do wieczora już nas tu ma nie być. Pisk. Śmiechy. Translokata - to zawsze atrakcja. I wszyscy z tego domu uciec chcą precz. ...Na wieczór wszystko gotowe. Koło dwunastej w nocy odjechał ostatni transport: wysłaliśmy dwustu czterdziestu chorych. Dwudziestu 160 ciężko chorych jeszcze zostało i my, siostry. Sanitariusze niemal wszyscy pojechali ze szpitalem. Wchodzi doktor Mroczek. - Brawo! siostrzyczki. A teraz za mantelzaczki własne... i wio. Konie czekają. Radość. "Knocik" piszczy z uciechy. "Jaskółka" okręca mnie parę razy. Sanna po księżycu. - A jeśli starczy miejsca, weźcie ze sobą i tych dwóch oficerów (lekko ranni, nie wyjechali ze szpitalem). Bardzo się niepokoją - dorzuca doktor Mroczek i wychodzi. Jeśli starczy miejsca?... A doktor?... Starsza siostra mówi, że ma zostać, bo koni brak. Toż samo doktor Psarski, doktor Józka Dowgiałło, aptekarz Nehrebecki, intendent, gospodarz Sztyller. To nie może być - posyłamy Henriettę, jako starszą siostrę, żeby powiedziała, że nie jedziemy. Wraca po upływie pół godziny. Doktor gniewał się. Ale doktor Józka Dowgiałło nas poparła. Doktor Mroczek ustąpił. "Was dwanaście bab - a ja jeden. Cóż zrobię". Tylko doktora Psarskiego posłał saniami w stronę Rohaczewa - na wywiad'. "Ale siostry niech spakują kuferki i będą gotowe do drogi" - zakończył. Więc chwytam walizkę, mocno w nią wszystkie rzeczy wgniatam, zatrzaskuję. Idziemy spać. One śpią, ale ja piszę. Czy nie ostatni to raz piszę? Ale wszystko jedno - nie boję się. Lata mi szybko ołówek po papierze, chciałabym się cała tak w ten ołówek wcielić, rozmachać i wjechać teraz zaraz w jutrzejszy dzień - co to będzie? Idę spać i będę spać mocno. I smacznie. Po raz pierwszy w tym przeklętym domu. ' Doktor Psarski, jak się potem okazało, ogarnięty został przez nasuwających się bolszewików i uwięziony w Mohylewie (uwaga autora). 11 Strzępy epopei... 161 W NIEWOLI Dwa dni i noc już jesteśmy w niewoli, a teraz idzie noc druga. Mój dyżur. Stłoczeni wszyscy: chorzy i cztery siostry, które zostały - Halka, "Peo", Olesia i ja - w "izolatce". Jest to jedyny pokój, w którym, jako położonym od tyłu domu, nie wystrzelano okien. Normalnie przeznaczony był na cztery osoby. Teraz mieści dwudziestu trzech chorych i nas cztery. Duszno i zimno. Przez okno coraz zagląda twarz wartownika. Fartuch szpitalny mam cały w krwi poległych, których chowałyśmy. Zawijam się jak mogę i piszę. Będę pisać ten dzienniczek do ostatniej chwili życia. Rano przedwczoraj obudziłyśmy się przy spakowanych walizkach. "Peo" i Halka objęły dyżur. My z "Knocikiem" poszłyśmy się przejść. Uszedłszy pół wiorsty, posłyszałyśmy strzały. Niebawem nadbiegła gromada uciekających dzieci. Wyrostek jakiś objaśnił, że u wylotu miasteczka Cichinicze kilku żółtych ułanów walczyło z kilkuset bol- szewikami. Jeden spadł z konia, inni go wzięli na siodło i umknęli. Bolszewicy tu idą. Istotnie strzały zamilkły. Szybko wracamy do domu. Już gdy dobiegamy, widzę jakiegoś brodatego pana w zrudziałej zielonej bekieszy. - A czyż to prawda, że to panna Wańkowiczówna - zatrzymuje mnie, pytając raczej samego siebie. Poznaję go - nasz sąsiad z Mysłobórza. Opowiada chaotycznie, że wypadki go tu z rodziną zagnały i na folwarku mieszka. "Knocik" nie czeka na koniec rozmowy i wpada do domu. Wtem tuż koło nas rozlegają się gęste strzały karabinowe. Widzę, że porucznik - dowódca 2. Pułku Piechoty, który opuścił poprzedniego dnia Cichinicze - ostrzeliwuje się zza płotu folwarcznego z garścią żołnierzy'. Wzrok mój idzie po linii strzałów. Tam, traktem od Cichinicz, ciągnie zbita czarna masa. Zatrzymuje się. Drobne punkty odprysku j ą od niej i rozsypują się po polu. Rzekłbyś - żywe srebro się rozlało. W chwilę - nic już nie widać na pustym trakcie cichinickim. Tylko od tamtej ' Został dla dopilnowania ostatecznej ewakuacji mienia pułkowego i tak go z pozostałymi wraz z nim kilku żołnierzami zaszło. 162 ...porucznik ostrzeliwuje się zza plotu folwarcznego... strony gęste strzały poczynają się. Najprzód górą - dziińń - dziińń..., potem z suchym stukaniem w płot, jakby kto orzechy łuskał. Pan X znika. Żołnierze nasi się kładą i strzelają. Ja idę do domu wolno, wolniutko, sobie na przekór, bo fala prężnej krwi miota się w ciele i bije w kończyny. Oto ganek, zasłonięty od kuł. I teraz dopiero rozprężam muskuły i pędem wpadam do domu. Na piętrze w jadalnym, którego okna właśnie zwrócone są na Cichi- nicze, doktor Mroczek rozdaje pozostałym sanitariuszom karabiny i na- boje, po które schylają się do kwadratowych dębowych skrzyń. Wtem wpada porucznik - ów dowódca 2. Pułku: - Obejmuję komendę. Sanitariusze, za mną. Trzech tu, pod komendą doktora, obsadzi okna. Pułk mój niedaleko. Przetrzymamy się do nadejścia pomocy łatwo. Wybiegają. Doktor i trzech pozostałych zajmują stanowiska w oknach. Daleko w polu czarne figurki podrywają się i biegną w przód. Do nich nasi strzelają, ale nie widzę, żeby ze skutkiem. Bolszewicy też źle trafiają. Po długiej dopiero chwili zaczyna na suficie wykwitać szereg ciemnych otworków i sypie się tynk. 11- i63 Górują. Na razie nie boję się nic. Ale wiem przecież, że będzie goręcej i umacniam się, aby nie tchórzyć. Nie ma do roboty nic, prócz podawania nabojów strzelającym. Przysiadam na pace i rozmyślam, że danych żadnych nie ma, żebym stchórzyła. Ojciec i Moryś są odważni - dziad- ków, stryjów miałam w powstaniach. Ile okiem sięgnąć wyżej wstecz - nigdzie nic hańbiącego. Nie, konkluduję, chyba nie stchórzę. Te rozmyślania widocznie idą w takt wciąż słabnącej kanonady, która niemal zacicha. Strzały idą kapaniną. Doktor Mroczek poleca podać obiad, bo, jak mówi: "ta historia będzie się ślimaczyć". Wtem rozlegają się gęste strzały, głuszone przez piekielny jazgot wysypujących się ze wszystkich trzech okien podwójnych szyb. - Na ziemię - woła doktor Mroczek. Leżę na podłodze i pytam: - Co to? - A cóż, psiakrew - wola doktor - rżną do nas z kulomiotu z gorzelni. Okazuje się, że przerwa w strzelaninie była spowodowana tym, że bolszewicy zaciągnęli kulomiot na piętro murowanej gorzelni, odległej od domu przez podwórze o jakie dwieście, trzysta kroków. Teraz górują nad naszymi, broniącymi się w ogrodzie. Podsuwam się po podłodze ku oknu i wyścibiam zza framugi jedno oko. Z czerwonych futryn nietynkowanej cegły sterczy czarny ryjek karabinu maszynowego i pyka nerwowymi drgawkami gdzieś w dół, od nas na lewo. Drzwi uderzone kolbą i butem roztwierają się nagle, wpada żołnierz, twarz chłopska poruszona najsilniejszym ogniem wewnętrznym (kano- nierzy przy działach w Olszynce u Kossaka mają takie): - Naboi... nasi już ostatkiem kropią. Ładuję mu kartony z nabojami po kieszeniach, "Peo" ze stołu chwyta karafkę - szklanka gdzieś się zadziała - i podaje. Pije wielkimi łykami. Chwytamy w fartuch ile się da naboi i niesiemy do ogrodu. Nasi ostrzeliwują się zza drzew, przebiegając wciąż od jednego do drugiego. Porucznik tak kazał, aby bolszewikom się zdawało, że jest więcej strze- lających. Nosimy teraz z domu pełnymi naręczami naboje. Kulomiot gdacze, ale nie ma czasu się bać. Cóż, kiedy za każdym nawrotem z domu zastajemy obrońców coraz mniej. Coraz to więcej karabinów rzuconych w śnieg i ślady w śniegu gdzieś za ogrodzeniem sadu, het - w pole. Naboi naniosłyśmy dość. Więc gdy przemykamy się po raz ostatni do domu, w sieni "Peo" zatrzymuje mnie. Z przedpokoju drzwi do apteki. "Peo" otwiera szafkę. Wprawnie po flakonach, niby po klawiaturze, suną 164 jej wąskie białe dłonie i różowe paznokcie ścięte "w migdał". Znalazły. Zahaczają jakiś szklany korek. Windują na wierzch małe ampułki z białym proszkiem. - Zosiu - mówi "Peo", wciskając mi jedną z nich w rękę - masz to... To strychnina... miej przy sobie... ale tylko w ostateczności. W osta-tecz-ności... pamiętaj! Chowam mały flakonik w kieszonce pod fartuchem. Mówią, że żołnierz mniej boi się kuł, jeśli ma karabin w dłoni. Te flakoniki od razu doskonale nas równoważą. "Peo" chwyta za butlę z eterem. "Trzeba rozbić, żeby się nie popili". Chwytam drugą butlę. Wypadamy na ganek - pod kulomiot... Jakże wolno przez wąską szyjkę ulatnia się płyn. Po kilku długich, jak wieczność, chwilach, orientuję się i roztrzaskuję butlę o schodek. A teraz myślę, że przecież mogłyśmy to zrobić na miejscu w aptece. Wróciwszy, chwytamy oburącz blaszany rezerwuar ze sprzętem i wle- czemy. Trzask paru kuł o drzwi zatrzymuje nas. Przecież ten blaszany sześcian nie da się rozbić. Wpadamy na pomysł i wylewamy do w.c. Gdy wracamy stamtąd, przez drzwi wpada ów porucznik, kierujący obroną. - Gdzie naczelny lekarz? - pyta, dysząc ciężko. Biegniemy z nim na górę. Tam natykamy się na idylliczną scenę. Siostry siedzą naokoło stołu, przycupione, nieswoje. Doktor Mroczek wielką łyżką własnoręcznie nalewa do talerzy zupę pomidorową i dowcip- kuje, że już jeśli iść na tamten świat, to z pełnym żołądkiem... (O Boże, o mój Boże - biedny doktor Mroczek - spadł dziś tak niezręcznie do dołu, musiałam mu szyję przekręcić i ułożyć). Porucznik wybucha: - Tu nie czas na żarty. Sanitariusze pouciekali. Tam na dole strzelają już tylko Sztyller, Nehrebecki i moi żołnierze. Czy jest koń? Skoczę sam po pomoc do pułku, bo tylko ja orientuję się w terenie. To ostatnia nadzieja. - Niech pan bierze Nelly, albo klaczkę Halki Skibniewskiej - wtrą- cam się ze swego kąta. - Gdzie to? - Pokażę - odpowiadam i wybiegam z nim. Jeszcze więc raz muszę wyskoczyć za te drzwi bezpieczne - pod kulomiot... Za każdym razem, gdy z nich wyskakuję, mam wrażenie, jakbym rzucała się do zimnej wody. A potem już nic - płynie się. Biegnę, a porucznik za mną. Stajnia stoi od domu na pół drogi do kulomiotu. Szczęściem dopadamy załadowanych wózków obozowych i mkniemy poza nimi. Kule chlaszczą po brezentach i matowo cmokają l65 trafiane blaszanki konserw. Widzą nas. Kulomiotowa seria goni po piętach - tuż... Nim nas dognała, wpadamy do stajni. Równocześnie kulomiot dopada do jej ścian drewnianych. Zabielało parę wiórków odłupanych na ciemnej przeorynie. Oszalałe konie miotają się na kantarach z surowca. Nerwowe, suche ciało Nelly napięte jak jedna cięciwa. Porucznik ładuje siodło, ja dopinam tręzię. Biegnę pchnąć podwójne drzwi stajni. Huknęły, rozwarłszy się sze- roko, o podmurówkę. W ciemni stajennej stanął jasny kwadrat. Koń i jeździec runęli na zewnątrz. - Do widzenia, siostrzyczko!... Tyłem usłyszała. Pognała za nimi wściekła nagonka strzałów. Dopieroż za tym wszystkim ja, niby jakaś perliczka, od wózka do wózka, ku ścianie, do ganeczka... Z bezpłodnej pogoni wracał kulomiot, a ja mocowałam się z klamką zamkniętych drzwi. Zrozumiawszy, że na próżno, obiegłam dom na zaciszną stronę i weszłam do "izolatki". Tu ogarnia mnie inny świat - normalny dzień szpitalny. Połowa chorych jest nieprzytomna - ci nie wiedzą nic. Przytomnych Lala i "Peo", które tu się krzątają, umiały uspokoić. Ruszają się wciąż, rozmawiają z pacjentami, rozdają lekarstwa. Lala, dyżurująca przez całą noc, nogą dziś stąd jeszcze nie ruszyła. Jest godzina pierwsza, nic jeszcze w ustach nie miała. Jest blada, spełnia swe obowiązki z najzupełniejszym spokojem, ale chodzi jak senna. Wysyłam ją, aby się pokrzepiła (drzwi od "izolatki" odtarasowano i mamy już komunikację wewnętrzną z wnęt- rzem domu). Po długich certacjach uparta Litwinka się zgadza, wynoto- wuje mi z największą pedanterią, jakie lekarstwa zażywają chorzy, co któremu dolega, po czym zdejmuje biały fartuch, w który mnie ubiera, nie zapominając nawet zapiąć na wszystkie guziczki i wyciągnąć biały kołnierzyk na wierzch. W chwili, kiedy kieruje się już do wyjścia, rozlega się ogłuszający huk. Tuż pod dom widocznie rzucono ręczny granat. Chorzy zrywają się z łóżek. Zaczyna się wytwarzać psychoza paniki, której tak łatwo ulega tłum ludzki, bezbronny i niewiedzący. Gwałtownie szukam jakiegoś skutecznego kłamstwa, jakiegoś uspo- kojenia - gdy wtem następuje szereg detonacji, jedna za drugą. - Lala - krzyczę przez huk pękających granatów - mów Pod Twoją Obronę, bo ja się pomylę. Lala klęka przed obrazem Matki Boskiej. Ogromny bizantyjski obraz Matki Boleściwej, z ciemnym obliczem, w ciężkiej złoconej sukni, obraz rodzinny i przedwieczny Wańkowiczów Birczańskich, z Birczy przy naszym odstępowaniu wywieziony, teraz ściąga ku sobie oczy tej gromadki chorych i bezbronnych ludzi. 166 Padam na kolana i powtarzam za Lalą. Chorzy wtórują z łóżek i panika cichnie. Dusze skupiają się w jedno i związują w jedno - na zawsze. Zaproponowałam modlitwę jako wybieg, mający służyć do uspokojenia chorych, ale mnie samą porywa modlitwa do tego obrazu. Słów nie skleję, ale te myśli najgłębsze pamiętam: "Boże Ojców Moich - Najświętsza Panienko Birczańska. Tyłeś wieków patrzyła na krwawe zmagania się nasze - przed Tobą może jeszcze modlił się Juchno Wańkowicz, dwunastu zbrojnych wiodący Łoktkowi, żona Wacława Wańkowicza, Zofia, córka Gedymina, do Ciebie może się uciekała. Pani nasza. Orędowniczko, Pocieszycielko Nasza. Przez ile płonących w życiu swoim wędrowałaś dworów, ile razy u stóp Twoich - obrony jedynej - zostawali starcy, kobiety i dzieci..." Cisza zapanowuje na zewnątrz i cicho robi się w sali. Gdy wtem drzwi się otwierają i zjawia się w nich głowa Halki Skibniewskiej, która mnie wywołuje. Wychodzę do sieni. Stoi tam trzech naszych żołnierzy z ka- rabinami "jeszcze dymiącymi" w ręku. - Zosiu, co robić? - pyta rozpaczliwie Halka. - Bolszewicy już w ogrodzie. W tej chwili tu wejdą. Chorym może ujdzie, ale ci? Spoglądam na "tych". Stoją nieruchomo, z karabinami opartymi o ziemię. Czekają biernie na naszą decyzję. Strzelali, póki mogli. Zostali ostatni. Znam przecież ich - żołnierzy - dobrze. Nieruchome twarze chłopskie- ale czytam je, rozumiem, że je ścięła tępa rozpacz. W chwilach ciężkich wyczuwam po niej zawsze polskiego chłopa. Bo rosyjski żołnierz w tych wypadkach ma tępą rezygnację na twarzy. Czyje, jak gorąca fala uwielbienia dla tych ludzi uderza mi do głowy. Ratować... Wydaje mi się, że w tej chwili nie ma na świecie bliższego nic, ani nikogo nie kocham bardziej. - Rozbierajcie się. Do łóżek - wołam. - Nie zdążą - szepcze gorączkowo Halka. Szybko otwieram drzwi składzika, mieszczącego się pod schodami. Wpadamy do niego wraz z żołnierzami i zamykamy się na haczyk. - Rozbierajcie się! Ściągam żołnierski but. Halka szarpie rękaw. A kiedy są w bieliźnie, wsuwamy im na nogi pantofle, narzucamy szlafroki. - Marsz na salę. I do łóżek - wołam. Nie kwapią się. Przestępują z nogi na nogę. - Wszystko równo - ciągnie jeden z nich, ponury olbrzym, litewskim akcentem. - Przepadniem tak, czy siak. Dla panienków darmo tylko mitręga była. - Proszę siostry - mówi drugi - tych bolszewików prowadzi jeden chłop z miasteczka. On faktycznie posporzył ze Staszewiczem, 167 zajzdrośny był o dziewczynę, a Staszewicz, z przeproszeniem, s i e l n i e jego nabił. Trzeci, Staszewicz, krępy konopiasty Mazur z czerwoną gębą i zadar- tym noskiem, prostuje się, jako że "tak jest". Co robić? Trzeba, żeby ich nie poznali. - Halka, strzyż i bandażuj. Sama oglądam się po składziku. Leżą jakieś olbrzymie zapylone nożyce - ogrodnicze, bądź do strzyży owiec czy cięcia drutu. Tym zardzewiałym instrumentem manewrując, haniebnie oprawiam Staszewicza, kupki mu zostawiając włosów. Halka znalazła w kieszonce fartucha nożyczki do manicure, więc jej szybciej idzie z dwoma drugimi. Gdy już są ogolone czupryny i wąsy, chwytamy gazę, bandaże, a przede wszystkim jodynę. Jodynuję pół głowy memu Staszewiczowi, tak silnie trąc watą, że skóra robi się czarna. - A jak spytają, na co my chorzy? - pytają biedni delikwenci, w których zaczyna wstępować duch. - Nie odpowiadajcie nic... macie zapalenie mózgu - mówię i ładuję Staszewiczowi funt waty na głowę. - A wy zapalenie szczęki (wata na policzek). Wy zaś dyzenterię. Tak postawiwszy diagnozę, wepchnęłyśmy ich do łóżek i odetchnę- łyśmy. Teraz w naręcz chwytamy porzuconą broń i mundury i wynosimy daleko w ogród, w gęste krzewy. "Peo" idzie wyprostowana, obojętna na świsty kuł. Staram się na niej wzorować. Powracając do domu, natykamy się na Nikodema, żołnierza, który nam usługiwał. Oszalały z trwogi, rzuca się nam do nóg. - Ratujcie, siostry, ratujcie - woła zwierzęcym głosem, i drga i wije się całym ciałem. - Oni już są w podwórzu. - Nikodemie - mówi "Peo" swoim dźwięcznym metalicznym głosem - proszę wstać. - Bierze go za ramiona i wstrząsa. - Zabiją mnie - zachrypłe, przeciągle, skamle oszalały człowiek Wpychamy go w sień, ubieramy w fartuch, nakładamy na ramię czerwony krzyż. - Nikt was teraz nie ruszy; będziecie pielęgnować chorych. Wtem dziki ryk rozlega się na dziedzińcu przed domem. Olbrzymi czarny tłum zaściela gazon. Widzę najbliższe twarze, wykrzywione wściekłością. Słów nie słychać - tylko grzmiący ryk tłumu, zlany w jeden huk, który wciąż potężnieje i rośnie. W sali, wśród naszych chorych panuje cisza. Ludzie wcielili się w słuch. Twarze skamieniały. Tylko ręce, wychudłe, pergaminowe ręce ciężko chorych, zaciskają się około ram noszy. Te ręce żyją straszliwym napięciem, mówią śmiertelnym niepokojem oczekiwania. 169 My trzy stoimy na środku, wziąwszy się za ręce. Gdy nagle Nikodem podbiega do nas: "Ja nie chcę tu z wami ginąć. Nie chcęęę..." - zrywa fartuch i krzyż i wybiega. Ocknęłyśmy się. Trzeba zbadać, co z resztą szpitala. Halka i "Peo" zostają, ja idę. Po drodze widzę, jak w bocznym pokoju magazynier Nowakowski i aptekarz Nehrebecki ścinają swoje podoficerskie odznaki. Idę dalej. Rozróżniam już krzyk tłumu: "Wy-ch-o-o-o-d- i-i..." Z dziedzińca przez zaryglowane drzwi frontowe rozlega się straszny, zachrypły głos: - Wy-ch-o-odi! Oficerkowie naprzód. Kto nie wyjdzie i tak kulę dostanie. Z pierwszego piętra schodami wąskimi schodzi smutny pochód, z głowami spuszczonymi, z ociąganiem się. Pierwszy idzie doktor Mro- czek, blady, ale spokojny, coś mówi do idących za nim. Odryglowuje drzwi i równocześnie wsypuje sobie coś do ust. Za nim Henrietta. Dalej Lala - ze szklanym wzrokiem, utkwionym przed siebie - nie widzi moich znaków, żeby przyszła do mnie. Za nią owi dwaj chorzy oficerowie, za nimi Sztyller i Lesiewski, niosący na ręku małą córeczkę. Ramienia jego czepia się żona i szepcze zdyszanym, świszczącym szeptem: - Stachu, nie idź tam. Stachu, nie idź tam, nie idź tam. Widać, że już sama nie rozumie treści swych słów, mechanicznie je powtarza, w męce strasznej. Na końcu idą zbitą gromadą siostry. "Knocik", Stasia i Ela szlochają na cały glos. Zamyka pochód doktor Józka Dowgiałło, czupurnie wsadziw- szy ręce w kieszenie kożuszka i hardo podniósłszy głowę. Łapię ją w przejściu za rękaw: - Pani Józko, dokąd wy wszyscy idziecie? - Jak to, czyż nie słyszysz, że każą wychodzić? Bronić się dalej nie sposób. Naczelny chce im wytłumaczyć, że to szpital, żeby dali spokój. No, chodźże, czego stoisz? Nie trzeba ich teraz drażnić. Ale nagle wzrok jej pada na mój fartuch i czepeczek: - Ty co, Zośka, na dyżurze? Dobrze, wracaj do chorych. Bolszewik jakiś wdziera się przez otwarte drzwi i kolbą zamierza się na Józkę. Uskakuję wstecz, zatrzaskując drzwi, i wracam do sali chorych. Zastaję tam "Peo" i Halkę, szamoczące się na środku sali z biedną Olesią, która, wydając pawie krzyki, chce na przemian to wleźć pod łóżko, to wyskoczyć oknem do ogrodu. Wreszcie perswazje słowne i czynne skutkują - pada znękana na fotel. W sali zapanowuje względna cisza, którą od czasu do czasu przerywają strzały. Kto i po co teraz może strzelać? Pragną nas pewno z domu wystraszyć. Nie wystraszą. 170 Po pewnym czasie zaczynają łomotać kolby karabinów w drzwi i krzyki zachrypłe: - Wycho-o-odi-i-i... Kto nie postuszajet i tak propadiot. Ale natychmiast odstępują, nim zdążyłyśmy się zdecydować na od- powiedź. Cisza krótka. Potem gniewne przekrzykiwania kilkunastu rosyjskich głosów. Wśród nich w pewnym momencie wybija się spokojny głos doktora Mroczka, ale ginie. Nagle straszny krzyk Henrietty. Potem strzał. Potem sypie się kilka, czy kilkanaście strzałów. Cisza. Sala szpitalna zamarła w nasłuchu. Rzucamy się do drzwi i chcemy biec tam, gdzie się odbywa jakaś tragedia. Równocześnie ze wszystkich kątów sali rozlegają się błagania: "Nie zostawiajcie nas, siostry". Jeden z dopiero co przebranych przez nas żołnierzy wyskakuje z łóżka i kładzie się w poprzek drzwi: - Zabijcie nas lepiej, siostrzyczki. - Zabijcie nas lepiej - jęczy sala. Chory na tyfus plamisty, rozpalony maligną, pokręca bezwładną głową na poduszce, wlepia w nas oczy rozżarzone pod matem i nieprzytomnością gorączki. Ceglaste wypieki, usta spalone, twarz nie golona dawno. Otwierają się spękane wargi, głos nie dopisuje, ale oczy mówią. - 0-o-o-ch... - wybiega tylko z krtani rdzawy poskrzyp: jęk błagalny, prośba o ratunek. Jest coś dziwnie wzruszającego w tej bezbronności tylu dorosłych mężczyzn. Chłopak - podrostek szesnastoletni, wolontariusz z zagonowej szlachty, katolik, nie umiejący po polsku, słowem "tutejszy", ulubieniec szpitala, wielki bohater i rezolut w gębie, któremu już się tyfus przesilił - wyciąga chudą rączynę spod szpitalnego koca i chwyta mnie za fartuch. Patrzę na tę bezkrwistą rękę chłopięcą i przypominają mi się rączyny ochronkowych bobasów, czepiających się "Pani" o łakocie. - Ależ dobrze już, dobrze - mówimy do chorych. - Zostajemy z wami, naturalnie, chciałyśmy się tylko dowiedzieć, może komu dopo- móc, tam się coś niedobrego dzieje. A wam tu przecież nic nie grozi. Siadamy na brzegu noszy, starając się uspokoić więcej wzburzonych. Chorzy są jak dzieci. Uspokajają się. Na parę chwil szpital znowu zalega cisza, przerywana tylko pochlipywaniem Olesi, która, siedząc w kącie, głośno uciera spłakany nos i ręce łamie, aż w stawach trzeszczą. Niepewność straszna nas szarpie. Nie możemy ani wyjść, ani się porozumieć. Szpiegują nas, niepokoju pełne, oczy chorych. Ale oczami sobie podajemy wieść nieomylną, wiadomość pewną: "Ale kto? Czy wszystkich?... Dlaczego tak krzyknęła Henrietta". Nagle we wszystkie okna jednocześnie zaczynają się dobijać. Znowu ten nieznośny okrzyk: 172 - Wy-ch-o-o-o-o-d-i-i! Zupełnie jak pohukiwanie leśników berezyńskich nad lisią norą, w którą puszczają jamnika. Pod drzwiami zaczyna perorować jakiś głos - widać któregoś dowódcy (jakże zachrypłe głosy mają ci wszyscy ludzie); - Ej wy tam, poczemu do sich por jeszcze otsiuda nie wyszli? My dumali, czto so wsiemi zdielan poriadok, a zdies okazywajetsia jeszczo. Siemion, poliezaj czerez akoszko i wygoni ich wsiech otsiuda. Okna bowiem nasze, choć na parterze, umieszczone są na wysokim podmurowaniu, na które trzeba się wspiąć, chcąc zajrzeć do środka. - Sam właź - mruczy zagadnięty Siemion - skoro cię łeb świerzbi. - Trzeba się z nimi porozumieć - mówi "Peo". Podchodzimy wszystkie trzy do okna, które otwieramy. Na nasz widok tłum pólszubków, zalegający dziedziniec, wzmaga rozgardiasz, który z wolna przechodzi w wycie. Gdzieś na drugim planie, gdzie już tłum nie stoi zbitą lawą, na ławeczkę ustawioną na gazonie wlazło dwóch krasnoarmiejców i wymałpiają się w naszą stronę, robiąc nieprzyzwoite gesty. Mocniej zaciskam w ręku flaszeczkę ze strychniną. Widzę, że "Peo" robi to samo. Halka wysuwa się w oknie i podnosząc głos, stara się opanować sytuację. - Słuchajcie, bratcy - mówi po rosyjsku - my u was w niewoli, ale to zrozumcie - wyjść nie możem; tu u nas chorzy. Wy im, rzecz prosta (konieczna) zła nie zrobicie. Broni u nas nie ma, możecie wejść i sprawdzić. - Ależ nie bójcie się - dodaje po chwili - strzelać my nie umiemy. W ostatnim zdaniu "kozaczka stepowego" brzmi jakaś pogardli- we-żartobliwa nuta, mimo jej woli zapewne. Bo też "bohaterowie" nie kwapią się bynajmniej skorzystać z za- proszenia. Boją się zasadzki i dlatego nie wchodzą do reszty domu, chociaż drzwi frontowe są wywalone. Powtarzają tylko tępo i uparcie: - Wy-ch-o-o-od-ii... goworiat że wam. Bo jak nie, dom podpalimy natychmiast. Jakiś Żydziak w skórzanej kurtce na baranim kożuchu, anemiczny typ wojskowego pisarza kancelaryjnego, objuczony utensyliami bojowymi, począwszy od szabli i kindżału, skończywszy na rewolwerach i granatach ręcznych za pasem, krzyczy: - Da co z nimi cackać się, krwiopijcami przeklętymi. Strzelać nie umiecie? A kto zabił naszego marynarza, który tam leży na drodze? Ot wam za niego. Wyrywa ręczny granat i rzuca w nas. Rzucamy się od okna w bok. Celnie rzucony granat zatacza łuk i pada pod przeciwległą ścianą - właśnie między tyfusowego w malignie a młodego chłopca-ochotnika. 173 Znamy granaty ręczne, wiemy, że nie od uderzenia wybuchają, tylko w parę chwil od wyrwania bezpiecznika przez rzucającego. Oczy nasze więzi ten mały przedmiot żelazny na podłodze, leżący na rubieży dwóch żyć ludzkich. Gorączkujący żołnierz nie rozumie nic. Młody chłopak zerwał się, stanął na łóżku, przywarł do ściany i zatula się kołdrą. Śmierć, gdy zagląda w oczy, mąci rozsądek. Ale i my czujemy podcięte nogi. Jak reaguje sala, nie wiem. Widzę w niej tylko wycięty wąski sektor-z per- spektywą na ten czarny punkt między dwoma noszami. Na szczęście granat nie wybuchł. Siedzimy zlęknione, nie wiedząc co robić. Do okien obawiamy się podejść. Co to za słowo tłum krzyczy? Już jego zbiorowy krzyk nie brzmi "ooo-yyy", w czym dzień dzisiejszy nauczył nas rozróżniać uparte "wychacH"'. Nowe słowo syczy jak lont wilgotny. Halka nagle blednie: - Spalić nas chcą. Istotnie. "Zżecz. Żgi. Zażgiom"1 - huczy tłum. Nagłym podrzutem postanowienia zbliża się Halka do okna. Idzie na ścianę, by jej widać nie było. Doszła. Krok w prawo - jeden szeroki, zdecydowany krok, niby skok w wieczność. Staje w całej bieli swego sanitarnego fartucha w obramieniu ramy okiennej. Pierwsze kłęby dymu, buchając nierówną falą z dołu, przesłaniają ją co chwila od tłumu. - Słuchajcie, zgaście ogień - woła Halka. - Wszyscy my wyjdziemy stąd. Pomóżcie nam wynieść chorych. Odpowiada nam jazgot leniwego urągliwego śmiechu. Rycerstwo bolszewickie jest obrażone - ktoś im zaproponował pracę i w dodatku tak hańbiącą. Ludzie są zawsze wdzięczni tym, którzy im dają okazję do śmiechu. Wśród niesłychanych urągowisk, właściwych rosyjskiemu językowi, nie- oczekiwanie i bez wszelkiego powodu nastrój dla nas staje się jakby przychylniejszy: - Pluńcie na nich, na tę padlinę białoarmiejską. Czort z nimi, niech się zeskwarzą. Spieszcie się, czyż nie widzicie, że się pali? Już teraz na tę konwersację wychylamy się i my z "Peo" z okna. - A jak nie chcecie wychodzić, to was i podsmażyć można - mówi dobrodusznie jakiś chudy mężczyzna w skórzanej kurcie, z koźlą rudą bródką i twarzą suchotnika. To mówiąc rzuca pod naszym oknem naręcz zwiłgłej słomy. Tłum wybucha śmiechem. - Sosiku troszki nie zaszkodzi - woła jakiś bezwąsy bolszewik, o miłej, rumianej jak jabłuszko, twarzy osiemnastolatka. To mówiąc, ' "Spalić. Pal. Spalimy." 174 wylewa, przy ogólnej aprobacie, na rzuconą słomę zawartość "baka" z naftą, zrabowanego z dwukółki szpitalnej. Gęsty, czarny, gryzący dym wpelza przez okno. Zatrzaskujemy je i rzucamy się do wynoszenia chorych. Na szczęście "separatka" nie miała łóżek, a tylko nosze. Zadanie okazuje się nad nasze siły. Z pierwszym zaraz chorym, tęgim mężczyzną chorym na zapalenie mózgu, ugrzęźliśmy w wąskim koryta- rzyku. Ręce wyciągają się ze stawów, nogi się gną. Niemożliwe. Jest przecież dwudziestu trzech chorych. A zresztą co za sens wynosić ich na tęgi mróz. Dźwigamy więc nosze z powrotem. W izolatce panuje prawdziwa przedśmiertna cisza. Kilku przytomniejszych chorych porusza bezdźwię- cznie wargami, jakby się modląc. "Peo" oparła głowę na dłoni - może także się modli. Za zapotniałymi szybami burymi kłębami przewala się dym. Dzień jest słoneczny i słońce pada w okno. Kłęby dymu są tak ciężkie i gęste, że raz wraz przysłaniają światło. Po chwili znowu izolatka rozbłyska światłem. Siadamy z Halką na pustych noszach na środku sali i czekamy - na śmierć. Nie wiem, jak długo w tym odrętwieniu znajdowałyśmy się wszystkie. Każda zapewne rozrachowywała się ze sobą i ze swoimi. Zapewne stan ten trwał długo, bo gdy ja pierwsza go przerwałam, podchodząc do okna, stwierdziłam, że tłum zdążył się rozejść, płachty, maczane w nafcie oraz słoma, podłożona na rogach domu, zgasły i tylko żarzyły się jeszcze przewiłgłe belki. Otwarłszy okno i wychyliw- szy się z niego, stwierdziłam, że liczne postacie mijają się na dziedziń- cu, pochylając się nad czymś leżącym na ziemi. To samo widzę w różnych miejscach i aż za drogą. Na dziedzińcu folwarcznym tłum oblega nasze szpitalne wozy z bielizną i produktami, rabując co się da i wyrywając sobie z rąk nawzajem. Zamykam okno. Halka i "Peo" podnoszą głowy: - No, jak tam Zosiu? - Zdaje mi się, że lepiej niż mogłyśmy oczekiwać, bo ogień zgasł... ale słyszycie? W pokojach na górze, ponad nami, słychać wyraźnie tupot wielu nóg, zmieszane głosy i krzyki. "Peo" wstaje i bierze mnie za rękę: - Chodź, Zosiu, pójdziemy na górę, a może potrafimy się dowiedzieć, co się z tamtymi siostrami stało. Halka z Olesią może tymczasem zostaną przy chorych. 275 Wchodzimy we dwie po schodach zaśmieconych i ociekających od topniejącego śniegu, naniesionego butami tej zgrai. W stołowym pokoju tłum bolszewików zasiadł przy stole. Z dzikim śmiechem i wrzaskami chwytają rękami z pełnych półmisków, przygoto- wanych do naszego obiadu. Wszystkie talerze, widelce i noże zostały Rozrzucane na podłogę. Jeden z bolszewików chwycił w obie ręce wazę z zupą i przechyliwszy ją, pije, nie zważając, że całe strumienie zupy leją mu się za kołnierz i na ubranie. Kilku innych stoi za nim i, szarpiąc go, domaga się swej kolei. Stojący na środku stołu duży krzew białej azalii, cały osypany śnieżnymi kwiatami, teraz został oblany jakimś pomidorowym sosem. Nie mogąc dłużej patrzeć na te okropności, nie postrzeżone cofamy się od progu i zmierzamy do naszej "koziarni". Tam, oprócz bolszewików, cały tłum chłopów ze wsi, bab i dzieci, kręci się po pokoju i rabuje. Wszystkie nasze walizki już zostały opróżnione. Skórzane porozcinano nożami, drewniane kolbami rozbito, wszystkie rzeczy wyrzucono na podłogę, która cała jest usłana najprzeróżniejszymi przedmiotami. Baby o niesamowitych, zwierzęcych pyskach bobrują po wszystkich zakątkach, rwąc, ciągnąc, tłamsząc łupy. Część z nich przy tym płacze i lituje się nad nami. Jedna zwłaszcza, potężna baba, chlipie rozdzierająco, pociąga przeraźliwie nosem, coraz przypada do ręki którejś z nas z jękiem: "A biednieńkije"... i łapczywie szarpie coraz nowe przedmioty do fartucha, związanego jak płachta, który spęczniał już w istotny tobół. Bolszewicy, uzbrojeni w karabiny, od czasu do czasu podnoszą z ziemi na końcu bagnetu jakąś część naszej garderoby, głośno wykrzykując: "A eto komu ponadobitsia?" - i w zależności od tego, co to przedstawia, albo się wyciąga do tego przedmiotu kilkanaście par rąk (największe powo- dzenie mają buciki, płaszcze, wierzchnie ubrania), albo też przy akom- paniamencie śmiechów i dowcipów wyrzuca za okno. Tą właśnie drogą wyfrunęły na podwórze książki do nabożeństwa, wszystkie nasze pończo- szki i batysty, bo baby zabierały tylko bieliznę z grubszego płótna. Kilka par moich pantofelków, ręczne robótki... o zgrozo... fałszywy kok z włosów siostry Olesi, która w zamieszaniu musiała zapomnieć go przypiąć. Nikt na nas nie zwraca uwagi. Z trudem przeciskam się przez tłum i zbliżam się do swego łóżka, myśląc, czy nie uda mi się odnaleźć czegoś ze swych rzeczy. Ze zdziwieniem widzę, że jedna z mych walizek jest na wpół wsunięta pod łóżko i widocznie dzięki temu dotychczas uszła uwagi rabujących. Przyklękam i otwieram ją, wyjmując tylko kilka rzeczy, o które mi szczególniej chodzi - resztę pozostawiam. Zabrałam ten oto pamiętnik czerwony, skórzany zeszyt z mymi ulubionymi wierszami, książkę do nabożeństwa, którą dostałam przy pierwszej komunii i ostrogi Morysia, które przywiozłam dla niego, ale nie miałam dotychczas sposobności oddać mu. 176 Chcę już powracać na dół i tylko oglądam się za "Peo". Widzę jak obładowana całą furą różnych ubrań i rzeczy przeciska się ku drzwiom, roztrącając energicznie tych, którzy jej sami nie ustępują z drogi. Dziwny jest ten tłum, tolerancyjnie, a nawet z aprobatą, dopuszczający nas do "udziału w zyskach", ale nie krępujący się też bynajmniej grabienia naszych rzeczy w oczach właścicieli. To nie bandyci, ani mściciele. Ot - szakale. Wydostajemy się wreszcie na korytarz, a stamtąd do sali chorych. Tutaj dopiero "Peo" z dumą pokazuje nam swą zdobycz. Kochana "Peo" zawsze myśli tylko o innych. Ze swych rzeczy nie zabrała nic prawie, ale za to każda z nas odnajduje tam coś ze swoich. Halka swój płaszcz, Olesia mundurek i buciki, ja skórzaną kurtkę i sweter - znajdujemy też trochę rozmaitej bielizny i parę pamiątek, należących do nieobecnych koleżanek: jak to miniaturę matki Hanki Trzcińskiej itp. Halka, zachęcona naszym przykładem, także postanawia wyruszyć na górę po nowy transport rzeczy. Jesteśmy tym bardzo ubawione, bo czyż to nie jest zabawne rabować swoje własne rzeczy? Tylko Olesia nie śmieje się wraz z nami i oświadcza, że za żadne skarby nie ruszy się z tego pokoju oraz zaklina nas na wszystko, byśmy jej nie opuszczały. Zostaje więc z nią "Peo", a tylko Halka ze mną wyrusza do "kozłami". Tu wśród uwijających się bab poznajemy naszą służącą Fruzię, która uzbierała już pełen fartuch naszych rzeczy. Halka podbiega do niej: - Ach, jak to dobrze, że Fruzia została, proszę nam pomóc znieść na dół trochę rzeczy. Fruzia spogląda na Halkę z ukosa, potem trwożliwie rzuca okiem wokoło i wzruszając ramionami, odpowiada: "Czto wam ot mienia nuźno? Ja was nie znoju"... - i szybko miesza się z tłumem. Przenosimy więc same jeszcze trochę bielizny i ubrań - ale wciąż nie mogę zapomnieć niewdzięczności tej Fruzi, którą od roku wszędzie ze sobą woziłyśmy, nigdy się nie spodziewałam, że się nas wyprze w ciężkich chwilach. Powróciwszy do chorych, widzimy na drzwiach izolatki białą tablicę, której przedtem nie było, z napisem: "Otdieł zaraznych halnych. Tif. Ospa. Dissintieria". "Peo" nam tłumaczy, że sporządziła tę tablicę w czasie naszej nieobecności i że to znakomicie odstrasza bolszewików. Każdy nieproszo- ny gość, gdy się tylko do drzwi zbliży, jak przeczyta napis, zaraz zmyka. Powoli zmrok zapada, a my dotychczas nie wiemy, gdzie reszta naszych koleżanek... Szczególnie się niepokoimy o Lalkę - ach, czemuż z nami nie została. 12 Strzępy epopei... 177 Robimy naradę i decydujemy, że musimy się zaraz dowiedzieć, gdzie są, co się z nimi stało, jak też i z resztą personelu. "Peo" z Olesią zajmują się chorymi, a ja i Halka wyruszamy na zwiady. Wszędzie kręci się pełno ludzi, ale na nasze zapytania, gdzie są nasze siostry, nikt nie umie, czy też nie chce nam odpowiedzieć. Przy tym na widok naszych białych fartuchów każdy stara się trzymać jak najdalej. Niektórzy nawet roz- mawiać z nami się obawiają: - Wy ot zaraznych bolnych? podalsze, podalsze siestryczki. Myśląc, że może się czegoś dowiemy na folwarku lub w miasteczku, wychodzimy na dziedziniec. Jest już ostatnia przedwieczorna chwila, kiedy nagle pogodny zimowy dzień zasnuwa się niby popiołem. Szarzeje wszystko i zastyga i tylko jeszcze wrony, sadowiące się na spoczynek, z głuchym łopotem poprawiają się na zesztywniałych gałęziach wierzchowin. Tam górą jeszcze światło, a dołem ściele się zmierzch. W zmierzchu tym szarzeje jakaś plama, zbliżamy się. Człowiek leży. Podchodzimy. Leży twarzą w śniegu, bielizna tylko porwana, stopy bose. Pochylamy się. Na krótko ostrzyżonych włosach na tyle głowy widać plamkę, niby od uderzenia i trochę krwi. Może żyje jeszcze? Może kto z naszych. Wyciągam rękę - rękę, co w ciągu dnia przywykła dotykać tylu głów rozpalonych. Twarda zimna wrogość, niby cięcie noża, spotyka moje palce. Zrywam się: - Halka, to trup. Przejmuje mnie lodowaty strach. Chciałabym stąd już być jak najdalej, ale coś więzi moje nogi. Halka mówi melodyjnym, wnikliwym głosem: - Zosiu, uspokój się. Zosieńko, bądź rozsądna. Temu biedakowi nic już nie pomoże. Musimy zobaczyć, kto to jest. Lodowacieję cała. Zmagam się z sobą. Halka usiłuje obrócić trupa. Robię szalony wysiłek: ujmuję za ramiona trupa. Obracamy go wolno - w pół obrotu odwala się sam i leci, padając na wznak. Z podeptanego śniegu u naszych stóp patrzy na nas otwartymi oczami - naczelny lekarz. Stoimy bezradnie nad tym trupem, patrząc w pusty i obcy świat. Gdy nagle chwytam Halkę za ramię. O kroków kilka czernieje drugie ciało... Trzecie... Dziko oglądam się za siebie. Czwarte... Piąte... już ledwo majaczeje w mroku, który zalega dalej jak nieprzejrzany welon. - Ile tu tych trupów? - pytam nieswoim, rzężącym głosem i prze- rażam się, jakby to kto inny mówił. Zaczynam drżeć całym ciałem. Halka głaszcze mnie po twarzy. Może żyją?... Na tę myśl pierzchają trwogi. Trzymając się za ręce, podbiegamy do trupów kolejno. Drżąc ze wzruszenia i niepokoju, kolejno obracamy 178 leżących (nie boję się już nic, nie boję się, tylko się spieszę), przykładamy rękę do serca. Na próżno. Wszędzie ^ia próżno. Niektórych nie badamy nawet. Leżą zmasakrowani okrutnie, w posoce rudej, którą obficie przesiąkł śnieg. Pan Sztyller leży najbliżej doktora Mroczka. Twarz ma ściętą w skur- czu wściekłości, zęby na wierzchu, pięści zaciśnięte. Któż wie, może rzucił się w chwili krytycznej na ratunek szefa? Ostatni raz wczoraj do nas powiedział po powrocie z Rohaczewa: "Cicho sza, siostrzyczki - nikomu ani słowa"... Potem już nie rozmawialiśmy z sobą. Nowakowski, biedaczek, ma ziejącą ranę w szyi. Nie pomogło sprucie naszywek. Dalej zamordowani leżą owi dwaj oficerowie - nasi pacjenci: Jabłoński i Rajkowski. Dalej inni... O kroków kilkadziesiąt dalej znajdujemy trupa, którego nie umiemy rozpoznać. Jest to jakiś młody człowiek, z bujną, ciemną czupryną, oczy ma zamknięte i twarz łagodną, spokojną, prawie że uśmiechniętą - wy- gląda jak gdyby spał, gdyż na razie nie można dostrzec rany, która by go o śmierć przyprawiła. - Nehrebecki - woła nagle Halka. - Patrz, on zawsze nosił obrączkę na trzecim palcu, zedrzeć mu ją chcieli - widzisz, cały palec poszarpany i skóra zdarta. Nehrebecki. Jak dziwnie śmierć zmienia człowieka. Wyszlachetnia albo zezwierzęca. Nehrebecki walczył do końca. Strzelał w ogrodzie (mówi Halka, która widziała), gdy już wszyscy rzucili broń. I tu przyszedł z bronią - widać walczyć... Karabin jego leży przy nim, ręka zmarłego, odrzucona na śnieg, pokrywa go sztywnymi palcami. W tej twarzy trupa, przez którą przesiewa się ciche światło, piękno iście zaziemskie, nie poznałyśmy aptekarza Nehrebeckiego. Koło niektórych trupów kręcą się jeszcze grupki dzieci wiejskich, ściągając co się da, bodąc kijkami, ze śmiechem rzucając grudkami w zastygłe twarze. Szare zwierzątka, wtapiające się bezszelestnie w szary mrok za naszym zbliżeniem. To jasne, że nie możemy tak na pastwę dzieci i może zwierząt zostawić zabitych. Wracamy więc do domu po nosze, odwołujemy "Peo" na stronę, zostawiamy Olesię przy chorych i z noszami wyprawiamy się z powrotem. Spotykamy kilku wałęsających się bolszewików i prosimy ich o pomoc. Zbywają nas przekleństwami. Zanim weszłam w to grabarskie rzemiosło, znowu musiałam się przełamać. Klęczałam w śniegu nad pierwszym trupem, nie decydując się podłożyć pod niego rąk. Znowu przykład Halki i "Peo" dodał mi bodźca. Włożyłyśmy doktora Mroczka i Sztyllera na dwoje noszy. Przy Sztyllerze i innych zabitych zostaje Halka, a my z "Peo" niesiemy Mroczka. 12* 179 Boże, cóż to za ciężar nad siły nieść ciało ludzkie przez te zaspy i wykroty śnieżne. Ręce wyciągają się ze stawów tak, że co chwila utykamy i nosze stawiamy w śnieg. Nogi idą esem-floresem i gną się, jak z ciasta. Zapadamy się i powstajemy. Mamy jedno gorące pragnienie i jedną żrącą obawę: żeby trup nie wypadł... Potem już poszło... Jedna zawsze na zmianę dyżurowała, dwie zaś czołgały się z ciałem; trudno bowiem powiedzieć - niosły. Ale wysiłek nerwowy podwaja widać siły i ostatnie tury odbywają się lekko i wiele prędzej. Człowiek też widać tępieje. Pod trupy, leżące w kałuży krwi, podsuwałyśmy ręce i ładowałyśmy, niby drzewo w boru, na przychylone nosze. Dziesięciu tak zaniosłyśmy, pomimo że trupy leżały coraz dalej, a ostatni leżał aż na szosie do miasteczka, o jakie pół kilometra od dworu. Rzędem ustawiłyśmy dziesięć noszy pod oknami, abyśmy mogli nocą wyglądać i w razie potrzeby ciał bronić. Ciemń już zapadła zupełna. Nerwowe napięcie teraz osłabło, bo przyniósłszy ostatnie nosze, nagle opuściłam ręce bezwładnie i osunęłam się przy zabitych w śnieg. Jego świeże dotknięcie mnie otrzeźwiło. Wstałam, nim "Peo" nadbiegła z pomocą. 180 -•^.e •- Jedna dyżurowała, dwie zaś czołgały się z ciałem.. Ach, spocząć - już zaraz, tylko Halka przyniesie prześcieradła, by pokryć zmarłych. Wtem z ciemności wysuwa się mała figurka, opatulona w dużą chustkę na krzyż. Dziecinna rączka ciągnie mnie za fartuch i cienki głosik szepcze: - Siostrzyczko. Poznaję małą dziewczynkę z czworaków, uczennicę "Jaskółki", która przerywanym głosem opowiada mi, że za ogrodem koło kuźni leży polski żołnierz, że bolszewicy jeszcze z rana rozbili mu głowę, a on leżał na polu sam i strasznie się rzucał i okropnie krzyczał. Ale że ona bała się strzałów i bolszewików, więc przesiedziała w dole na kartofle, a teraz do sióstr przyszła, bo on okropnie krzyczy. Nie ma rady - Halka, najsłabsza, zostaje, a my z "Peo" bierzemy nosze i idziemy, eskortowane przez dziewczynkę. Czy aby nie będzie za późno? Niestety - za późno. Widok, któryśmy ujrzały, był straszliwy nad wszystko. Tamtych zastrzelono. Tego zamordowano łomem żelaznym, który porzucono obok. Głowy nie ma - jest jedna krwawa masa. Z rozłupanej w paru miejscach czaszki wypływa mózg. Śnieg obok zdeptany świadczy, że napastników było kilku, że ten atletyczny mężczyz- na bronił się, że mordowano go z trudem i z przeszkodami. Dziewczynka, zobaczywszy z bliska potworny, krwawy kikut głowy, z krzykiem ucieka. Zostajemy przy tym ciele olbrzymiego mężczyzny w polu za kuźnią ode drogi; daleko od domu. Jak odbyło się to ciągnięcie ciała do domu - nie wiem, nie pamiętam. Padając, ciągle na kolana, starałyśmy się w samym upadku czołgnąć się o parę centymetrów - byle dalej. Padając na twarz w śnieg sypki, w ostatnim momencie, kiedy jeszcze ciało nasze było w ruchu, chwytałyś- my pnącz wikliny, gałąź, korzeń - byle się podciągnąć o piędź i byle nie stanąć, bo na chwilę stanąć, znaczyłoby zadania zaniechać. Jak przez mgłę pamiętam, że gdyśmy się doczołgały do domu, klęczałam przy noszach i nie mogłam puścić ich drzewca, nie mogłam rozgiąć zaciśniętych palców - klęczałam i czekałam, aż mi "Peo" pomoże. Bolszewicy tymczasem postawili przed drzwiami wartę, która nas nie wpuściła. Mróz aż piszczy, a my tylko w fartuchach szpitalnych. Ach, już wszystko jedno... Siadamy na stopniu ganku, zrezygnowane na wszystko. I dopiero jakiś zwierzchnik, który obchodził warty, kazał nas wpuścić. W naszej salce zaduch nie do opisania. Ludzie stłoczeni są jak śledzie. Na podłodze leżą Halka i Olesia, podłożywszy tylko ręce pod głowę. Posuwają się, robiąc nam miejsce. Coraz to któraś z nas wstaje, by dawać lekarstwo, zastrzykiwać kamforę i spełniać inne posługi przy chorych. 181 Staram się zasnąć, ale twarze jedenastu zabitych, leżących tuż za ścianą, ciągle mi stoją w oczach. Muszę mieć nieco gorączki, bo po pewnym czasie przestaję rozróżniać, gdzie jest sen, a gdzie rzeczywistość. Po jakimś ciężkim widzeniu budzę się i rozglądam. Gdzie ja jestem? i czemu mnie tak bolą nogi? Ach, przecie zawsze tak jest po balu - jestem w Ślepiance i dużo dziś tańczyłam. Znowu tańczę. Wir świateł, dźwięków i ludzi. Tol Kalużański znów wybił w mazurze kwadrat z posadzki; wszyscy się śmieją. Witold Szypiański łapie chusteczkę - on zawsze - taki wysoki... Stasiunio Rudakowski pokazuje jakieś zabawne pas, które przywiózł z Paryża. Muk Zdz. prosi mnie do tańca. Nie mogę - tańczyć będę z tym ułanem w pince-nez. "To Radecki-Mikulicz" - mówi Maniuta. "Widzi pan, panie Muku, nie mogę"... Ale co to jest? Mówię z Mukiem, a przecież pamiętam doskonale, że parę lat temu odebrał sobie życie. "Panie Muku, panie Muku" - wołam. Wszystko się rozwiewa, niknie... Unoszę głowę - widzę śpiącą "Peo". Ach, to "koziarnia". Ale czemuś ty ubrana "Peo", czy masz dyżur? Podbiegam do okna. Pełnia księżycowa świeci czarnym szeregom trupów w twarze. Patrzą na mnie straszliwie nie zamknięte zamarzło źrenice. Trzeźwieję. Ale kiedy ponownie układam się na swym miejscu na podłodze, majaki oblegają mnie znowu. Po jakimś strasznym widziadle chwytam Halkę za ramię. - Halko złota, czy ty wiesz, że ja nie mogę zaśmiać się, to okropne, ale ja czuję, że już nigdy śmiać się nie potrafię i nawet uśmiechać się nie będę mogła... Halko, czy i ty także? Halka przykłada mi zimną rękę do czoła i powraca do mnie ze szklanką jakiegoś płynu, który mi daje wypić. Świtało, gdy zaczynałam zasypiać. * Z rana budzę się pierwsza od przejmującego chłodu, idącego od podłogi. W podłodze są duże szpary, z których wieje. Szyję mam wykręconą i bolącą, bok odleżany, nogi zimne jak lód i jak zbite i tylko głowę gorącą. Na domiar złego ręce spierzchły, popękały i bolą. Pył drobny, tłusty zaściela podłogę. Mam wrażenie, że całe ciało mam nim pokryte. Ostrożnie, żeby nie zbudzić nikogo, wysuwam się z pokoju do sieni, a potem do małej kuchenki obok. Szukam wody do mycia. Za wszelką cenę pragnę się odświeżyć i otrząsnąć z tej nocy. Wiedzie mi się. Przez 182 okno spostrzegam wiszący na płocie mój gumowy tub*, a w korytarzyku znajduję dwa wiadra pełne wody. Przeciągam więc to wszystko do kuchenki, gdzie się zabieram do mycia, gdy najniepotrzebniej w świecie drzwi się otwierają i wchodzi Olesia: - Zosiu, oszalałaś? Co ty robisz? Jestem już na wpół rozebrana, rozczesuję właśnie włosy i zupełnie nie rozumiem, co tak oburza Olesię. - No, jak widzisz, teraz się czeszę, a potem chcę się umyć i przebrać, bo ciągle mi się wydaje, że po tym spaniu na tutejszych parkietach coś po mnie łazi; czy masz coś przeciwko temu? Olesia tragicznym ruchem załamuje nade mną ręce: - Na miłość Boską, ta dziewczyna ma źle w głowie, będzie się tu myła, stroiła, czesała, kiedy każdej rozumnej kobiecie chodziłoby o to, żeby właśnie jak najstraszniej wyglądać. Widocznie chcesz, żeby się w tobie jaki bolszewik zakochał i wywiózł do Moskwy. Patrz na mnie: grzywki nie fryzuję, włosy chowam pod czepek, twarzy ani rąk nie umyję za żadne skarby, dopóki się nie skończy ta nasza niewola. Tu Olesia wznosi do góry oczy i wzdycha: - Im gorzej teraz wyglądamy, tym jest dla naszej cnoty lepiej. Pomimo tragicznych okoliczności wybucham śmiechem: patrząc na Olesię myślę, że doprawdy chyba nie ma obawy, by porwał ją nawet bolszewik. Olesia, urażona moim śmiechem, przybiera ton poważny: - Zdaje mi się, siostro Zofio, że czas jest zupełnie nieodpowiedni na żarty i mogłabyś choć raz posłuchać starszych sióstr, które choć i lat mają więcej od siostry, ale też i więcej rozumu: oto zamiast myć się i stroić, lepiej byś wysmarowała twarz sadzą. Popatrz tylko na siebie, jak wyzy- wająco wyglądasz. Olesia wyjmuje z kieszeni lusterko i podsuwa mi je pod nos. Doprawdy nie wiem, czego Olesia chce ode mnie - chyba wyglądam tak jak zawsze, tylko od zmęczenia i gorączki oczy mam jakby trochę większe, nienatural- nie błyszczące i otoczone ciemnosinymi obwódkami. Z przyjemnością bym napisała, że twarz moją pokrywała marmurowa bladość - niestety jednak tak nie było, a moje policzki były pokryte najpospolitszymi w świecie rumieńcami, były to nawet nie rumieńce, ale jakieś ceglaste wypieki, które w moim pojęciu były jak najbardziej nie na miejscu, po tak strasznych przejściach. Co prawda jednak ta Olesia tylko przez poczciwość na mnie tak gderze i to jest tylko dowodem jej życzliwości dla mnie, a ja jestem taka niewdzięczna, wyśmiewając ją. W przypływie skruchy ściskam ją serdecznie: Z ang. - wanna, cebrzyk, balia; tu: podróżna wanienka. - Oleńko, już nie gniewaj się na mnie. Rzeczywiście wyglądam okropnie, ale pozwól mi tylko się umyć, a potem wysmarujesz mnie sadzą, atramentem, czym chcesz. W obawie przed jej perswazjami zrzucam z siebie resztki ubrania i wskakuję do tubu, gdzie z rozkoszą zlewam się lodowatą wodą. Olesia, pełna skromności, przysłania sobie ręką oczy. Ubierając się podług wskazówek Olesi, wsuwam mocno skręcone włosy pod czepek, przedtem jednak Olesia sama mi je przygładza, żeby nie odstawa! żaden loczek, tylko się wzdragam przed włożeniem na siebie fartucha, który miałam na sobie wczoraj i który przy przenoszeniu trupów został cały zawalany ich krwią - ale Olesia wcale nie pyta mnie o zdanie, tylko wciąga go na mnie i sama zapina mi go pod szyją, twierdząc, że już jeśli nie moja twarz, to za to fartuch będzie odstraszał bolszewików. * Od rana chorzy zaczynają się skarżyć na głód. Przypominamy sobie, że rzeczywiście już drugi dzień, jak nie mieli nic w ustach. Piękne z nas opiekunki. Ale skąd tu czegoś dostać, bo spiżarnia i wszystkie zapasy zostały doszczętnie zrabowane. Przy tym bolszewicy nas teraz bardzo pilnują, wprawdzie nie wchodzą do naszej izolatki, jednak śledzą każdy nasz ruch przez okna i nie pozwalają nam wcale wychodzić z domu. Po krótkiej naradzie, wyznaczamy każdej z nas odpowiednie zajęcie. Halka zostaje komendantką naszej całej załogi. "Peo" bierze na siebie aprowiza- cję, Olesia, ponieważ boi się opuszczać izolatkę i jest z nas najbardziej doświadczoną siostrą, ma się zająć wyłącznie chorymi i ich leczeniem; ja, ponieważ lubię się ruszać i, jak twierdzi Olesia, jestem bardzo nieostrożna i na pewno zrobię jakieś głupstwo - muszę przyrzec, że nic nie będę robiła na własną rękę i we wszystkim będę słuchała Halki, która mnie na dziś przeznacza do pomocy "Peo" i Olesi. ^- Zaraz "Peo" zabiera mnie ze sobą na poszukiwanie pożywienia. Plądrujemy po opustoszałej kuchni i spiżarni dość długo i zupełnie bezskutecznie, gdy wreszcie, na najwyższej półce, w ciemnym kącie kuchni, widzimy dość dużą skrzynkę - wdrapuję się tam momentalnie i, ujrzawszy jej zawartość, zeskakując, z wielkiej radości omal że nie łamię sobie nogi. Znalazłam tam pełną skrzynkę grochu i pół bochenka chleba. Zabieramy to do małej kuchenki koło izolatki, gdzie "Peo" ma zamiar groch ten ugotować - niesiety, nie ma tam ani kropli wody i ani kawałka drzewa. - Widzisz, Zosiu, użyłaś całą wodę do mycia. - Peosiu złota, doprawdy widzę na tobie już wpływ bolszewicki, żeby poczytywać człowiekowi za zbrodnię to, że się umył. Już tylko nie burcz, a woda zaraz będzie. 184 ...eskortuje mnie z karabinem aż do studni i z powrotem. Chwytam dwa puste wiadra i chcę biec do studni na folwarku koło stajni, bo tylko stamtąd można dostać wodę, ale we drzwiach zatrzymuje mnie bolszewik: - Kuda, kuda, siestryczka? pożalujsta obratno. Tłumaczę mu, że muszę pójść po wodę i że, jeśli mnie puści, to jak ugotujemy grochu, to go poczęstujemy. Bolszewik uśmiecha się i puszcza 185 mnie, ale widocznie jednak niezupełnie mi dowierza, gdyż eskortuje mnie z karabinem aż do studni i z powrotem. Nie odznaczał się jednak zbytnią galanterią, bo pomimo że widział doskonale, jak uginałam się pod ciężarem pełnych wiader, ani myślał mi dopomóc. W ogóle nie jestem taka słaba, ale dzisiaj bardzo bolały mnie plecy i ramiona od noszenia zabitych. Wczoraj również odmroziłam sobie ręce - są teraz zupełnie fioletowe i popękane aż do krwi. A dzisiaj znowu mróz jest bardzo silny. Toteż sumiennie dziś zapracowałam na grochową zupę, bo musiałam jeszcze przynieść i urąbać drew toporem, pożyczonym od bolszewików. Ciągle myślałam o tym, że wolałabym tak zamiast drzewa, łupać głowy tych zbójów. Nie mam jeszcze wielkiej wprawy w rąbaniu i parę razy o mało nie obcięłam sobie nogi. Bolszewicy już przywykli do tego, że się ciągle i wszędzie kręcę i nie zatrzymują mnie. "Peo" otrzymała od nich pozwolenie na przyniesienie z piwnicy trochę kartofli. Zabrałyśmy więc dwa worki i poszłyśmy - okazało się jednak, że kartofle były zupełnie zgniłe. Mimo to jednak nabrałymy tak dużo, jak tylko zdołałyśmy unieść. Zawsze to lepsze niż nic. Po obiedzie z grochu i przemarzniętych kartofli, którym obdzieliłyśmy siebie i naszych chorych, znowu staje nam przed oczy rzeczywistość, o której w krzątaninie dnia codziennego i w zwykłej radości - z tego, że się żyje - niejako zapomniałyśmy. Ci zmarli leżą wciąż pod naszymi oknami, o losie sióstr nic nie wiemy. Halka, nasz komendant, zabiera mnie ze sobą do dowódcy tego oddziału, który "zdobył" Cichinicze. Rezyduje w budynku miejscowej szkoły ludowej. Mnóstwo tam kręci się żołnierzy i interesantów. Lepka maź naniesionego błota pokrywa podłogę. Przyjęcie celebruje się w dosyć uroczysty sposób. "Komendant" - człowiek lat trzydziestu o jasnej prostej twarzy, tryskającej zdrowiem i opalenizną - typ jakiegoś plutonowego byłej armii regularnej, nie może się zdecydować na styl. Stara się "trzymać fason", ale nie może się zdecydować - czy ma być "mścicielem na burżujach", czy przed- stawicielem twiordoj własti. Przyjmuje nas w czapce na głowie, siedząc i widocznie upajając się stanowiskiem. Na naszą prośbę, żeby kazał pochować zmarłych, od- powiada, że jego żołnierze nie są grobokopatieli (grabarzami). Z takim typem trzeba mówić bardzo uczonym stylem - żargonem pretensjonalnych słów, które między masy wniósł język mityngów i agi- tacyjno-pouczających świstków. 186 Halka też dowodzi principialno, że rozkład ciał zagraża "infekcjej iepidemjej", co "z toczki zrenia sanitarnawo położenia" ma b "nieżałatiel- nym" i tym podobne bzdury. Zostaje to wysłuchane łaskawie i ze zrozumieniem, w wyniku czego pan komendant obiecuje nas "nie sabotażować"(??) i nie bronić chłopom pogrzebać ciał, jeśli się co do tego z nimi ugodzimy. Wędrujemy więc pod eskortą do prezesa miestnawo komitetu. Jest to widać najbiedniejszy chłop w Cichiniczach, mieszka we wpół walącej się chacie. Prezes jest pijaniuteńki jak bela. Swoją typową twarz "chitrieńkiego" Białorusa ubiera w wyraz bogobojnego przerażenia. - Da czto wył - mówi czyściutkim rosyjskim językiem. - Bielag- wardijcew chować? Nie połagajetsia. Z dalszego toku wielce zawiłej przemowy prezesa, też często gęsto przetykanej cudzoziemskimi terminami, wynika, że teraz jest czas ekstriennij. Cichinicze są na linji fronta, a więc wszelkie miery przyjmuje władza wojskowa, której dolg jest coś tam "presiekat' w kornie". Z tego ostatniego passusu szlachetny prezes już nie może wyleźć zupełnie, opowiada coś, z czego można by wyrozumieć, że on, jako władza cywilna, jest obecnie skrępowany w swych atrybucjach, wikła się coraz bardziej, wreszcie, zniecierpliwiony, rozcina ten gordyjski węzeł retoryki prostym i za serce biorącym wynurzeniem, że mu komendant "da po mordie", jeśli pozwoli na pogrzeb poległych. Gdy jednak tę wątpliwość kompetencyjnie rozwiało zapewnienie Halki, że właśnie z polecenia komendanta tu przychodzimy, wicekról cichinicki stawia sprawę w płaszczyźnie biznesu i za wykopanie grobu żąda sześćdziesiąt rubli. Warunek trudny, bo nam pieniądze wraz z rzeczami zrabowano. A jednak Halka przystaje. Dwóch ludzi, zaopatrzonych w łopaty, podąża za nami. Po upływie paru godzin głęboki i szeroki dół jest gotów w głębi parku, pod jesionem. Idę, by o tym zakomunikować Halce. Okazuje się, że się przerachowała. W kieszeni kurtki miała tylko dwadzieścia rubli. Ja wysupłałam jakieś dziesięć, Olesia i "Peo" ledwo po kilka. Nieoczekiwanie nasi chorzy przychodzą nam z pomocą i jeden za drugim zaczynają wydobywać spod poduszek pieniądze, oddając bez liczenia: - Bierzcie, bierzcie, siostrzyczki, ile wam tylko trzeba. Dzisiaj tamtych chowacie, jutro i na nas może przyjść kolej. Uzbierawszy potrzebną sumę, pozostawiamy chorych pod opieką Staszewicza, gdyż teraz nawet Olesia decyduje się wyjść z domu i we cztery zabieramy się do przenoszenia zabitych pod jesion. 187 Przed domem czeka nas już tłum. Kręcą się między noszami, od- słaniając pokrywające ciała prześcieradła i komentując rany ze śmiechem i dowcipami, oglądają wykopany dół, snują się między domem i jesionem. Nastrój świąteczny i wyczekujący na widowisko. Spacerujący z cichinic- kimi pięknościami żołnierze, udają, że je chcą wepchnąć na trupy, a te piszczą i udają, że się boją. Oparte o filary ganku, czekając aż wiecznie guzdrząca się Olesia przyłączy się do nas, czujemy, że teraz właśnie nadchodzą najcięższe chwile. Staramy się więc nie patrzeć na ten cały tłum jeszcze przez chwilkę, jeszcze chwileczkę. Nieco na stronie kupi się gromada. W jej środku mały i wiertki żołnierzyk, typ chachła małorosyjskiego, coś opowiada, gestykuluje żywo. Nie, nie opowiada właściwie - odgrywa jakąś scenę, zmieniając gesty, ruchy i pozy. Jest to talent kultywowany u chachłów, jakiś zaczątek komedii ludowej, komedii jarmarków, hal fabrycznych i koszar. Każda kompania rosyjska zwykle miała swego "łomakę" - narratora. Każde zdarzenie przez niego było transponowane na swoistą groteskę słów i gestów. Toteż patrzymy na to przedstawienie, bo to nieco osłania nas przed tłumem gapiów i odwleka chwile, które się zbliżają. "Co też on opowiada?" - myślę leniwie, a zmęczony wzrok przesiąka niejako bolszewika, słuchaczy i wtapia się w pola rozległe, rozległe, na których kładą się blaski złociste zachodzącego słońca. Gdy nagle bolszewik robi gest, jakby się zasłaniał rękami od cięcia i wydaje krzyk - okropny krzyk. Drgnęłyśmy i chwyciły się za ręce. To był wczorajszy krzyk Henrietty... Bezpośrednio po nim opowiadający zrobił ruch, jakby ciął w powietrzu, wyrzucając z ust jednocześnie jakieś pięciopiętrowe przekleństwo, słuchający zataczali się ze śmiechu. Wlepiłyśmy wzrok w tę pantomimę, która miała odkryć nam zagadkę dnia wczorajszego. Ten widział i wie... Jednak opowiadający, zachęcony powodzeniem, zaczął bisować bez końca scenę rąbania, powtarzając z coraz większą szarżą najpierw krzyk, a potem przekleństwo, które musiało za każdym razem być inne i coraz bardziej pomysłowe, bo w tym miejscu nieodmiennie tłum wybuchał śmiechem. Teraz więc my zaczynamy swój "numer". Brudne i obdrapane, Z roztarganymi włosami, dysząc ciężko i uginając się, niesiemy pod jesion ciała zabitych. Tłum patrzy na nas tępo, natrętnie, bez ceremonii. Obawiamy się ekscesów względem zmarłych. Jedna stróżuje pod jesio- nem, druga pod domem, dwie noszą. Od Cichinicz nadciągają coraz nowe rzesze. Tłum staje się coraz dokuczliwszy - znudziło mu się bierne przyglądanie. Ze szpalerów, które niejako się tworzą z obu stron drogi, 188 padają dowcipy - zniewagi - coraz uszczypliwsze, coraz bardziej natarczywe. "Chachoł" - dowcipniś, skończywszy swe opowiadanie, poprzedza teraz za każdym razem nosze, imitując orkiestrę wojskową, bicie w bęben i trąbienie, co wywołuje głośne aplauzy i śmiechy. Staramy się nie okazać nic po sobie, ale czujemy, że nasze poważne twarze, właśnie w kontraście do błazeństw, podnoszą tylko śmieszność sytuacji. Nad grobem, na wzgórku usypanego piasku, układamy wszystkie jedenaście ciał rzędem, aby potem już wszystkich razem złożyć do mogiły. Nie mamy trumien. Więc tylko każdemu z nich wkładamy do rąk, lub na piersiach składamy, święty obrazek i całego owijamy w czyste prze- ścieradło. Halka schodzi do dołu, aby przyjmować ciała. Tłum napiera coraz bardziej. Jakiś bolszewik oddaje trzy strzały z karabinu: - Żeby wszyscy wiedzieli, że to nie żarty, ale pogrzeb burżujów... Widocznie drażni ich to, że nie zwracamy na nich żadnej uwagi i stają się coraz bardziej bezczelni. - Cóż, siestrenki, nie szlochacie? Cóż to, nie żałujecie swoich chłopczyków? Od razu widać, że Polki... Ani w nich serca, ani duszy... Duma i pycha... Wiedzą^ że patrzą na nich, to nawet i nie zapłaczą... Panieneczki polskie... Biełoruczki... Burżujki... Gniew tłumu wzbiera. Bestia pragnie nas poniżyć, ukorzyć. Jakiś źydek z czerwoną opaską na ramieniu spycha nogą ciało, leżące najbliżej brzegu. Zmarły spada w dół i prawie przygniata Halkę. Teraz kto może spycha zmarłych uderzeniem buta lub kolby. "Wi- dzicie, jacy my dobrzy. Pomożemy, choć nas i nie prosiłyście..." Z wściekłości sama nie wiem, co robię. Chwytam nosze i rzucam nimi w tłum: - Precz stąd. Tłum cofnął się, ale natychmiast naparł tym bardziej. Stoimy już na krawędzi. Jeszcze trochę, a zepchną nas do dołu.. "Peo" prostuje się, zasłania mnie sobą i woła: - Możecie nas zabić, ale nie pozwolimy hańbić zmarłych, pókiśmy żywe. - Poliaczki - urąga ktoś z tłumu. - Da, poliaczki - woła wyzywająco "Peo" i robi krok w tłum, który znów mimo woli się cofa. - Sierditaja - konstatuje jakiś głos z aprobatą. Patrzę kątem oka na "Peo", bo nie chcę wzroku od tłumu odwrócić: widzę jakby kamienną twarz z lekko zmarszczonymi brwiami i ślicznym wyrazem oczu - spokoju i pogardy; przy niej głowę Olesi, której przybladłe usta i policzki nabrały zielonawej barwy. 189 - W jamu ich - woła ktoś z tyłu. - Naturalnie, co się z nimi cackać - woła tłum. - Gryźcie ziemię ze swoimi mołodcami, jeśli już tak... Ale jeszcze nie śmią. Wiem, że minuty są liczone. Tylni naprą na przednich i skończy się. Byle patrzeć im w oczy i nie bać się, nie krzyknąć. Za siebie i "Peo" ręczę - a Olesia, na szczęście, jakby wrosła w ziemię - nawet nie drgnie - tylko ciągle zielenieje. W tej ostatniej chwili zjawia się nagła pomoc - widać w życiu bywa tak samo, jak w powieści, albo raczej w powieści tak piszą, jak bywa w życiu. Jakiś komisarz bolszewicki wstydzi tłum, że się kłóci z babami, a gdy to nie pomaga, grożąc rewolwerem, rozpędza zgraję i stawia dwóch żołnierzy z karabinami, aby pilnowali porządku. ' Teraz, gdy już spokojnie, gdy zeskakujemy do grobu i tam pomagamy Halce poukładać naszych poległych, zajeżdżają chłopskie saneczki. Dwu l chłopów rzuca na śnieg ciało zabitego mężczyzny i odjeżdżają. Doganiam ich z zapytaniem. Dowiaduję się, że jest to żółty ułan, poległy u wjazdu do Cichinicz. Dwa dni w rowie leżał i bano się go pochować. Jest to młody chłopak, tylko w bieliźnie. Żadnych odznak, papierów, inicjałów. Śmigłą, śniadą twarz, którą śmierć ścięła w surowy wyraz, rozświetlają dobre, dziecinne jeszcze usta i oczy otwarte, naiwnie wpat- rzone gdzieś w ciągnące górą obłoki. Zasypujemy więc teraz rychło piasek mogiły na tych dwunastu poległych. Przedtem jeszcze Halka bierze szczyptę ziemii i rzuca w grób. Robimy toż samo. Usta nam drżą, jak by to te niewiadome kobiety, które zostawili w kraju, przez ręce nasze wiązały z nimi ostatnią nić. A kiedy grób już został zasypany, klękamy i odmawiamy Anioł Pański. Ciemno już jest i nikogo, oprócz wartowników, w ogrodzie nie ma. I zdaje mi się, że oto tu jeszcze raz przywarł do ziemi krwawy strzęp ojczyzny. Gdzie ona jest, ta Ojczyzna? Niewidome nasze ręce i niewiedzące oczy pielgrzymują po gorącym śladzie jej stóp, schylając się, kluczą po kolorach jej krwi, po miejscach, gdzie czerpano jej ciało, po miejscach gdzie i powietrze drga od jej głosu. | Gdzieżeś Ojczyzno? Idziemy do Ciebie. Jesteś coraz bliżej. Czujemy Ciebie tuż i błogosławimy. I nie żałujemy - nie, niczego. I za ciebie i za nich - za tych, którzy tu leżą. ! Trzeci dzień w niewoli Minęły już pełne trzy dni niewoli. Życie się systematyzuje. Olesia jest cały dzień przy chorych, a my trzy zmieniamy się co parę godzin na 190 dyżurach nocnych. Nie rozbieramy się wcale i śpimy na podłodze. Świtu się czeka jak zbawienia. Bo noc to zawsze jakiś okropny koszmar. Chorym zwiększa się gorączka, czasami mi się wydaje, że już któryś kona - nie mogę ze wzruszenia odnaleźć pulsu. Ratuję się pisaniem pamiętnika. Nad ranem dopiero zasypiają wszyscy. Korzystam z tego, by nanieść wody i narąbać drew. W tajemnicy przed Olesią kąpię się też co rano. Dzisiaj przed południem nadciągnęła do Cichinicz nowa banda, sami marynarze. Czarne to, wrogie i milczące. Rozbili się po całym domu, rewidując go od strychu do piwnic, przetrząsają rzeczy chorych, kłują bagnetami w sienniki. Czy też oni sami wiedzą, czego szukają? Każda też z nas oddzielnie jest wzywana na doproś. Wreszcie jakoś dają sobie i nam spokój. My z "Peo" udajemy się do kuchni, aby przyrządzić nasz odwieczny groch na wszelkie sposoby. Nagle wchodzi przez drzwi trzech marynarzy, prowadzonych przez chłopa. Krótkie karabinki w ręku. Świetny ekwipunek. W ogóle - ma- rynarze to jedyne coś warte wojsko u bolszewików. Mają swój pewien styl i sznyt. Ale są na zimno okrutni i najtrudniej sobie dać z nimi radę. Każą nam wyjść. Przed domem zastajemy ustawionych pod ścianą rzędem Staszewicza, jego dwóch towarzyszy. Halkę i Olesię. Przed nimi stoi grupa marynarzy z karabinami na "gotuj broń". Dowiadujemy się, że za przechowywanie zdrowych żołnierzy będzie- -my wraz z nimi rozstrzelane. Staszewicz, w bieliźnie wystawiony na mróz, dygocząc z zimna i ze strachu, zaklina się, że chłopa, który nas przyprowadził z kuchni, nie zna i nie widział nigdy. - A Boźeczka mój - jęczy słodko obity przez naszych chłopców don Juan cichinicki - dyk ciż ja hetaki gluchi, ci jak. Dyk zez hentyj pan, kab jaho trasica mordowała, usiu maje różu razbiu. - Nu, siostry - zwraca się do nas główny bolszewik - chory to czy nie? Prawdę mówcie, puścimy was wolno. A zełżecie - razem z nimi kula was czeka. Spojrzałyśmy na siebie - wszystkie cztery. Nasze oczy w oczy Halki, stojącej pod stienką. Jakeśmy się zrozumiały - nie wiem. Aleśmy już wiedziały: będziemy kłamać. Halka zabrała głos pierwsza, stanowczo, śmiało, bez żadnych zawahań tłumacząc, że Staszewicz jest jednym z najdawniejszych naszych pacjen- tów, "Peo" ofiaruje się przynieść dziennik szpitalny (widać liczy na to, że marynarze nie rozumieją po polsku). Ja wyliczam z ferworem wszelkie możliwe i niemożliwe choroby, które ci ludzie przeszli. Początkowa niepewność na obliczu bolszewika zaczyna zamieniać się we wściekłość. Chwyta wreszcie za kołnierz chłopa i trzęsie nim, jak rzeczywista "trasica". 191 -Tak ty, sukinsyn, poprowadzić nas myślał? Na zgubę ludzi wydać?... Podczas, gdy prawą ręką wciąż potrząsa denuncjatorem, lewa, złożona w kułak, podjeżdża miarowym ruchem z dołu w górę i uderza w coraz to inną część twarzy. Twarz ta puchnie, w oczach rozkwita, sinieje. Jest w tym maestria i system. Bo dopiero ostatnie potężne uderzenie wali w nos, z którego tryska obficie krew. Pchnięty silnie chłop leci kilka kroków naprzód i rozciąga się w śniegu jak długi. Leży na nim bez ruchu, trzymając rozrzucone ręce i nogi, tak jak padły, rozczapierzone po śniegu. Widać uważa, że tak gniew bijącego najbezpieczniej przeczekać-niczym żuk, który symuluje śmierć. Sędzia srogi, ale sprawiedliwy, jest zadowolony z siebie i z wyroku. Pragnie zadokumentować swoją łaskawość. Staszewiczowi z kolegami każe wracać do szpitala. Nas pyta, która jest starszą siostrą. Wskazujemy na Halkę. Każe jej iść z sobą. Halka po chwili wraca - za nią niosą wiadro śledzi i worek cukru. W zamian za to imć komisarz upomniał się o kokainę, której dostał dwie ampułki. Na co mu to? A więc wikt nam się urozmaici. Będziemy jadły groch ze śledziami i śledzie z cukrem. Idealny stół dla chorych na tyfus i dyzenterię. Czwarty dzień niewoli Dziś pół dnia leczyłyśmy na wsi. Przyszedł towarzysz Anczew - ten co nas obronił, gdy nas chciano zasypać z trupami. Kazał Halce wziąć wszystko do opatrunków potrzebne i iść ze sobą. Dokąd on prowadzi Halkę. Wyskoczyłam za nimi, dopadłam już na drodze. Zgodził się wziąć i mnie. Okazało się, że prowadzi do jednej z chałup, w której czteroletni chłopczyk pokaleczył się, spowodowawszy wybuch granatu. W chałupie mnóstwo ludzi chorych. Przeważnie wypadki chirurgicz- ne. Aż do zmroku robiłyśmy opatrunki i leczyłyśmy. Baby całowały Anczewa po rękach i błogosławiły. Gdy wróciłyśmy, nie zastałyśmy ku swemu zdumieniu "Peo". Olesia powiedziała, że poszła szukać chleba, nie mogąc dłużej patrzyć na ciężko chorych, dla których od trzech dni miałyśmy tylko śledzie i groch. Wzięła jakiś worek, zarzuciła na plecy i tak sunęła od chaty do chaty. Siostra "Peo", dumnie przedwczoraj rzucająca wyzwanie tłumowi, który miał ją strącić w grób... Widzimy właśnie, jak wraca z worem wyładowanym na plecach. Twarz jak popiołem pokryta. Zwala wór w kącie izdebki i ciężko siada. Chodziła za chlebem, kołatała do każdych drzwi. Nie wiedziała jak prosić. Stawała we drzwiach i mówiła donośnym głosem, przybierając pozę wentującej siostry-kwestarki: "Ofiarujcie chleb dla chorych". 192 Mężczyźni przyjmowali ją przeważnie śmiechem i kpinami; jakiś wyrostek rzucił do nadstawionego worka zdechłą mysz. Ale litościwe babiny krajały pokaźne kromki i rzucały do worka. Tak szła ulicą wsiową, niby szpalerem hańby, pod którą się gięła. Ale ilość życiodajnych kromek w worku rosła. Robimy dla lżej chorych wodziankę z chleba, dla ciężej chorych krajemy chleb cieniutko i suszymy grzanki. Na nieszczęście jest tylko razowiec. Ale nam, zdrowym i spracowanym, pachnie ten chleb jak przysmak największy. Halka jednak mówi, że to tylko dla chorych, bo może zbraknąć. Godzimy się i nie jemy. Cicho krzątamy się w cichości naszej kuchenki i półmroku lampki. Teraz dopiero po raz pierwszy od dni trzech czuję zwierzęcy głód. Ale rozumiemy niejasno i sama pewno Halka niejasno rozumie, że chleba mogłoby starczyć. Po troszeczku... na nas cztery... Tylko... lepiej go nie jeść... Siostra Olesia po swojemu upraszcza nasze odczucia i pali: - Ja tam dziadowskiego chleba nie potrzebuję. Zawija się mocniej w ciepłą chustkę i siedzi naburmuszona na pniaku, stojącym w kuchni. Podchodzę do niej i mocno całuję. Kochana, poczciwa Olesia. Piąty dzień niewoli Dzisiaj od rana starszyzna bolszewicka żyje w wielkim poruszeniu. Klną soczyście proklatych Polaków i patrzą na nas spode łba, ale na ogół miny mają rzadkie. Poczciwy Anczew, który jakoś nazwyczaił się do nas, zachodził kilkakrotnie, z naiwnym strapieniem dzieląc się wiadomościami o klęskach bolszewickich, tak jakbyśmy mogły podzielić ten jego smutek. Okazuje się, że Polacy poszli naprzód. Na Cichinicze idzie i. Kre- chowiecki Pułk. Zajęli już za rzeką majątek Bułhaka - cztery wiorsty stąd. Cztery wiorsty stąd. Za tym laskiem. Toż rękę podać. W każdej chwili mogą tu być. Ta banda im się nie ostoi. Odchodzimy od zmysłów z radości. Może za godzin parę zobaczę Morysia, Dziewanowskiego, Roztropowicza... Coraz to któraś z nas wybiega przed dom i patrzy w dal, za rzekę. ...Tak oto obie kategorie mieszkańców dworu - i my i bolszewicy - przeżyły dzień dzisiejszy w emocji. Nad wieczorem została ich już garść tylko. I ci przygotowywali się do odmarszu. 13 Strag>y epopri... 193 W polu nie widać było już nic. Toteż wszystkie cztery siedziałyśmy przy naszej kopcącej lampce naftowej i rozmawiałyśmy szeptem, tłumiąc w sobie szalone skoki zbudzonego nadzieją serca. Rozumiałyśmy, że najgorzej będzie, jeśli nastąpi chłopskie interreg- num. Chłopstwo nas nienawidziło, a przy tym rozbestwiło się rzezią szpitala i bezkarnością rabunku. Więc nasłuchując odgłosów ewakuacji bolszewickiej, cieszyłyśmy się nią, ale równocześnie pragnęłyśmy, aby bolszewicy pozostali. Właściwie, jeśli by kto chciał zobrazować nasze pragnienia najszczersze, to były one takie: Bolszewicy nas wiernie pilnują do ostatniej chwili i dają cukier i śledzie. Wtem wpadają ułani, rąbią bolszewików i wpadają do izolatki i każdy akurat do tej, do której trzeba. \ Wtedy zaczął iść szybko znowu... 194 Tymczasem te marzenia obce były bolszewikom, którzy drałowali w coraz szybszym tempie. Toteż obawa o siebie i chorych, niby stupudowy ciężar, legła nam na serca, w ten wieczór radosny niby, a ciężki i niepokoju pełen. W trakcie tych zwierzeń po raz dziś czwarty, czy piąty nadszedł do nas Anczew. Ucieszyłyśmy się, że przynosi wieści. Ale on, wbrew zwyczajowi, został w progu i tylko dawał mi znaki, abym wyszła do sionki. Wyszłam do niego i zauważyłam, że jest w pełnym uzbrojeniu, pozaciągany rzemieniami i z oznaką komisarską - czerwoną opaską na lewym ramieniu (w poprzednich dniach jej nie nosił). Krótko powiedział, że ma do mnie sprawę i zaczął iść w stronę rzeki. Nie rozumiałam, ale szłam za nim, w ciągu dni poprzednich nauczyłam się już Anczewowi wierzyć. "Ale czemu prowadzi mnie w stronę Polaków?" - myślałam, drepcząc niespokojnie w śniegu po szerokich ogromnych śladach Anczewa, które szerokimi krokami przemierzał. Za ogrodem dopiero wstrzymał się na chwilę i spytał: - Siostra Zosia, czy chcecie wrócić do swoich? Nie namyślając się, jak zwykle, palnęłam, że bardzo chcę. Wtedy zaczął iść szybko znowu. W polu za ogrodem śnieg nie był taki kopny. Zrównaliśmy się. Nie zwalniając kroku ani chwili, Anczew opowiedział mi, że za dwie godziny najwyżej wszyscy oni opuszczają Cichinicze. Muszą się spieszyć, ułani bowiem zawsze przypuszczają ataki nocą i na pewno nad ranem Cichinicze zajmą. Ale że nam, siostrom i chorym, z tego "paradował'sia nie prijdiotsa". Bo zostaniemy pod strażą uzbrojonego chłopstwa, któremu główny dowódca bolszewicki kazał wydać broń z poleceniem: "lik- widirowat' wsiech"1 - na wypadek zbliżania się Polaków. Chłopi też nad nami już za godzinę wartę obejmą. Anczew nagle się zatrzymuje i mówi: - Wy taka młodzieńka, siostra Zosia. Córka u mnie w Petrogrodzie kropka w kropkę takaż została się. Pewno jeść jej tam nie ma co... Ot i pomyślał ja sobie: szkoda was, siostra Zosia. Wiatr lekki podnosi puszki pyłu śniegowego i po polu niesie. Dom cichinicki daleko tak - jedno tam tylko mdłe okienko naszej izolatki migocze. Na bolszewickiej stronie ciemno (pewno już się obrządzają w obejściu). ' Techniczny wyraz rewolucji rosyjskiej, oznaczający pozbawienie życia. Wydawanie "burżujów", zakładników, jeńców i podobnych tłuszczy ("reisolucjonnomu narodu"), która ich z reguły uśmiercała, było też w tej pierwszej fazie bolszewizmu, kiedy tłukły się jeszcze po głowie "principie o otmienie smiertnoj kazni" - powszechnie praktykowane. 13« * 195 Przed nami nagle z wnęki gruntu wynurzone światło jakiejś wsi. Za nią ciemny kontur lasu. A za lasem... - Ot co, siostra Zosia - ciągnie Anczew. - Ja was przez tę wieś przeprowadzę i przez ten laseczek. A tam już wasi. Pokażę ichnią wieś, to siostra już dojdzie. Od dłuższego już czasu, widząc do czego Anczew zmierza, pasuję się ze sobą. Zapisuję to, choć mi wstyd. Bo postanowiłam pisać wszystko. Pasuję się, choć wiem, bez wahania od początku wiem, że powinnam zostać. Ale nie chcę tego sobie powiedzieć. Anczew coś dalej mówi, a myśl szybko, gorączkowo, szuka jakiegoś nieodpartego, widocznego argumen- tu, że powinnam z jego propozycji skorzystać. Pusto w głowie. Ani jednej myśli. Tylko świadomość, że trzeba się decydować prędko, prędko. I pewność, że należy w Cichiniczach zostać. I rozpaczliwe szukanie. - No, chodźmy, siostra Zosia - mówi wreszcie w pewnej chwili Anczew i bierze mnie niecierpliwie za rękę. Fala krwi uderza mi do głowy. Nie znalazłam. Nie zdążyłam znaleźć. Niby obuchem uderza w moją świadomość: zostaję. Ale wzięta za rękę, potykam się o skibę. Tracę równowagę. To mnie zruszyło z miejsca i idę mechanicznie za Anczewem, wiedząc, że nie pójdę i podświadomie spodziewając się, że a nuż w ciągu tych kilku kroków stanie się cud, ogarną nas ułani, jakaś siła wyższa stanie na poprzek mojej woli... Ale w polu cicho i głucho. Więc staję po kilku krokach. Przecież rozumiem jasno, że nie pójdę. Nie pójdę. Nagły strach, zwierzęcy strach mnie chwyta. Drętwieję cała, bo rozbudzona wyobraźnia nagle z całą wyrazistością mi uprzytamnia, jak nas będą mordować. Toż śmierć pewna. Ja żyć chcę. Co pomoże? Nie chcę umrzeć, będąc może o dwa kroki od Morysia. I nagle z całą siłą staje mi Mory ś mój najdroższy przed oczami. Nasz cichy, jasny salon. Moryś, chłopak dziesięcioletni, bawi się ze mną w wojsko. Fortepian to armata. "Teraz uważaj" - woła Moryś i mierzy do mnie z dziecinnego pistoletu. I nie pozwala mrużyć oczu, kiedy wybucha kapiszon. Nie, przecież to jasne. Jakże bym się przywitała z Morysiem, jaki by nasz był stosunek, jak bym potem, po takiej hańbie, w ogóle ułożyć mogła życie. Zatrzymuję Anczewa. Mówię mu, że się rozmyśliłam. Że zostanę. Odwracam się i zaczynam iść z powrotem. Na jego argumenty już nie odpowiadam, tylko przecząco potrząsam głową. Jest zły. W pewnej chwili, gdy jakaś miedza polna odwidla się na lewo, na gorzelnię i obejście, porzuca mnie, machnąwszy ręką i nie pożegnawszy się nawet. 196 Idę sama - prosto na mdłe światło naszego okienka. Ciepło mi się, jasno i weselnie robi na duszy - jakbym oto wracała do domu, który jest nade wszystko mój, i do rodziny, która mi jest najbliższa. U drzwi izolatki zastaję już kilku wioskowych oberwanców na warcie. Trzyma to karabiny jak kije, ale bądź co bądź ustrzelić z nich potrafią. Paru ich siedziało na progu u drzwi. Nie raczyli wstać, jeden z nich tylko uchylił się trochę i mruknął: "Prochodi". W tym jednym słowie był bezmiar nienawiści, groźba i zarazem ociężała pewność siebie bestii, która się nie śpieszy, bo wie, że jej się łup nie wymknie. Miałam wrażenie, jakby mi ktoś brudną cuchnącą szmatkę położył na twarz, a ja jej nie mogę zdjąć. Noc ta, w dusznym powietrzu izolatki, była najcięższa, cięższa może niż ta, kiedy pod oknami naszymi księżyc świecił w twarze jedenastu trupów. Jest to szósta noc, przepędzona bez rozbierania się, na twardej podłodze. Przez cały czas żyłyśmy tylko grochem i śledziami. Nic dziwnego, że oporność nasza była nadszarpnięta. Coraz to któryś z war- tujących wsuwał się do izolatki i rachował nas palcem jak owce. Nie mogłam spać i pisałam noc całą pamiętnik. W pewnej chwili obudziła się "Peo". - Czy piszesz testament? - zapytała. Wreszcie, kiedy świt na dobre się wyjaśnił, nie wytrzymałam i obu- dziłam Halkę i "Peo": - Patrzcie, dziewczynki, już jest ranek, a my jeszcze żyjemy. Czy to nie zabawne? Muszę wam powiedzieć, że rano zawsze wstępuje we mnie animusz. W biały dzień przecież nie damy się pozarzynać, tak ni z tego ni z owego jak barany. Ściskałyśmy się czule na dzień dobry. Dzień szósty tym się odznaczał, żeśmy się w ogóle już przestały wybierać na tamten świat. Zupełnie już nas to znudziło. Ciągle, przez cały tydzień to samo i to bez żadnego rezultatu. Każda cierpliwość by się wyczerpała - dałyśmy więc za wygraną i postanowiłyśmy już pozostać na tym padole płaczu. Trzeba jednak przyznać, że choć z ziemi rodem wszyscy teraz wyglądamy jak zmory z tamtego świata, do czego się po części przyczyniła, prócz innych przyjemności, i ta śledziowa kuracja: śledzie na śniadanie, śledzie na obiad i kolację i to nawet bez kawałka chleba. Potem za to każdy wypija co najmniej wiadro wody, którą to ja muszę jeszcze przynosić. Co prawda dla chorych wydostała "Peo" od bolszewików trochę herbaty, chleb wyżebrany jest, oraz mamy teraz pozwolenie na dojenie dwóch krów w dworskiej oborze, ale to tylko dla chorych. Nam zdrowym "Peo" zabrania nawet patrzeć na te specjały. 197 Ale zapominam napisać o najważniejszym, a mianowicie, że z rana bolszewicy znowu powrócili do Cichinicz i objęli dawne rządy. Podobno pogłoski o nadchodzących Polakach były fałszywe. Iskierka naszej nadziei znowu zgasła. Powracamy do naszych codziennych zajęć. Olesia leczy, myje, szoruje, sprząta i jest, pomimo swoich śmiesznostek, nadzwyczajną siostrą. ..po czym wszystko wypija.. 198 Z naszymi dawnymi bolszewikami przyszło teraz dużo nowych. Są wśród nich straszne typy: twarze zapite, z wyrazem kompletnego zbyd- łęcenia w oczach. Zaraz po przybyciu rzucili się do apteki, szukając tam spirytusu, którego już na szczęście nie było. Znaleźli tam jednak dużą flaszkę kropli walerianowych na eterze. Jeden z nich nalał sobie pełną szklankę, którą zamierzał wypić. Pomyślałam, że to przecież czysty eter, który na pewno przepali mu wszystkie wnętrzności. Zatrzymałam go mówiąc, że się otruje. Zrobiłam to wcale nie dlatego, żeby mi go żal było - teraz mam już tak zatwardziałe serce, że gdybym się post factum dowiedziała o jego śmierci, to bym się nawet cieszyła, gdyż takich ludzi nie szkoda. Ale ponieważ to się odbywało w mej obecności, więc czułam się w obowiązku go ostrzec, bo to byłoby przecie nie po ludzku patrzeć na to, jak człowiek przez głupotę i nieświadomość odbiera sobie życie. Bolszewik wytrzeszcza na mnie swoje oczy i jakby odgadł moje myśli, bo mówi: - A wam, siostro, co do mojego życia? Cieszyć by się wy winni, że o jednego bolszewika mniej będzie. Otóż to, czemu nie miałabym sobie pozwolić na szczerość? Od- powiadam mu też, że oczywiście bym się z tego cieszyła, ale jestem chrześcijanką i dlatego go ostrzegłam. Bolszewik, słuchając, przekrzywia głowę to w prawo to w lewo, a potem wyciąga do mnie swoje łapsko: - Nu, dajtie mnie na drużbu swoju ruku towariszcz siostra. Udaję, że tego nie widzę i z wielką gorliwością porządkuję flaszki na półkach - nie mam najmniejszej ochoty do shake-hande'6w* z takim bydlęciem. Spod oka jednak go obserwuję i widzę, że moje ostrzeżenie jednak poskutkowało, gdyż bolszewik odlewa połowę walerianowych kropli a dolewa wody (po czym wszystko wypija). Nawet tak rozcieńczone, musiało być to jednak bardzo mocne, bo bestia leżał potem przez całą dobę na podłodze tout-a-fait ivre mort**. Nazajutrz jednak został zdrowiu- teńki. Nareszcie dowiedziałyśmy się, co się z resztą sióstr stało. Opowiadał nam dzisiaj Anczew, że zaraz po zajęciu Cichinicz wywie- ziono je pod eskortą do Mohylewa i że z pewnością nic złego im się nie stanie. Powiedział, że tylko jedna z nich, doktorsza (to pewnie pani Józka), strzeliła do eskorty z brauninga, za co mieli ją rozstrzelać. Opowiadając to, śmiał się - więc może to nieprawda. Oni często opowiadają różne głupie historie, żeby nam zrobić przykrość. Tak samo jak wczoraj, kiedy Shake-hande - uścisk dłoni. Całkiem nieprzytomny, pijany jak bela. 199 zaczęli nam mówić, że i. Pułk Ułanów rozbity. Ale ja wcale w to nie wierzę. Dowiedziałyśmy się także, że gdy bolszewicy strzelali do naczel- nego doktora, to jedna z sióstr rzuciła się do nóg strzelającym błagając, by ją zabili (to pewnie Henrietta), a druga "wysokaja, czornaja" (myślę z opisu, że to Lala Landsberg) zasłoniła sobą naczelnego w chwili, gdy jeden Tatar rzucił się na niego z szablą tak że szabla ześlizgnęła się tylko po jej ramieniu, nie sięgnąwszy doktora. Zaraz potem oni otoczyli wszystkie siostry i odesłali je na stację, bo oni kobiet nie zabijają - "a uź tagda z ostalnymi my zdietali pariadok". Niby porządny człowiek ten Anczew, a jednak tak spokojnie mówi o tym, że mordowali bezbronnych. Wszystko się we mnie przewraca, gdy tego słucham i jeszcze muszę udawać spokój, żeby się wszystkiego dowiedzieć. Mamy teraz nowe zmartwienie. Zachorował nam jeden z trzech żołnierzy, których ukrywałyśmy. Pewnie się zaraził od innych chorych i najgorzej, że nie wiemy, co mu jest. Zupełna rozpacz, że nie ma doktora. Zbieramy się we cztery na wielkie konsylium, na którym decydujemy, że ten nowy chory to ma chyba zapalenie płuc, bo tak ciężko oddycha. Okładamy go całego kompresami, zastrzykujemy co godzina kamforę i stosujemy forsowane odżywianie, wlewając mu do ust, chociaż się broni, mleko, herbatę i karmiąc chlebem, moczonym w mleku. Niestety, nic innego nie mamy i co gorsza wszystkie nasze zapasy i lekarstwa już się prawie kończą. Co to będzie dalej? Postanawiamy udać się do głównego komisarza i prosić go, by dał nam konie i pozwolił przewieźć chorych do jakiego szpitala w Rohaczewie. Zostaje w tym celu wydelegowana Halka - naturalnie i ja też z nią idę. Komisarz zajmuje duży pokój na parterze. Jest tam rozkosznie ciepło i pali się nawet w piecu w chwili, gdy wchodzimy. Na środku pokoju stoi duża beczka napełniona słoniną, w kącie na ziemi leży kilkadziesiąt bochenków chleba i kilka worków z mąką i cukrem. Niczym wobec tego wydają mi się skarby Ali Baby. Coś mnie w dołku ściska - to pewnie z głodu. Komisarz jest dla nas nadspodziewanie łaskaw i, gdy mu wszystko wyłożyłyśmy, obiecuje dać nam furmanki dla przewiezienia chorych. A co do sióstr (to jest do nas), to najspokojniej oświadcza, że prawdopodobnie odeśle nas z Rohaczewa do Tuły lub Smoleńska, bo tam im potrzebne są w szpitalach ^inteligentny j a truzenicy" (pracownice). "Bodajbyś pękł" - myślę sobie. Halka kopie mnie nogą pod stołem, żebym nic niepotrzebnego nie mówiła i dziękuje komisarzowi. Furmanki zamiast o pierwszej w południe, zjawiają się dopiero koło piątej. Żaden chłop nie chciał dawać koni ani sanek, aż bolszewicy groźbami i siłą zmusili ich do tego. 200 Bolszewicy są radzi, że się nas pozbywają, gdyż wśród nich jest dużo Żydów, którzy się panicznie bali naszego tyfusu i innych chorób. Chorych owijamy w koce, okładamy poduszkami i przykrywamy słomą, bo mróz dochodzi do 20°. Gdy wyruszamy, jest już prawie ciemno. Dla nas czterech już miejsca w sankach zabrakło, więc idziemy piechotą za długim sznurem furmanek. Eskortuje nas trzech bolszewików, armees jusgu''aux dents': mają karabiny, szable, rewolwery i obładowani są nabojami jak gdyby prowadzili naj- bardziej niebezpiecznych złoczyńców. Jak na dzisiejszy mróz jesteśmy nieco za lekko ubrane. Tupię nogami, pocieram ręce, a gdy to nie pomaga, zaczynam biec małego truchta. Wtem za mną rozlega się wystrzał, potem drugi. Przystaję i oglądam się, widzę Anczewa, jak po raz trzeci mierzy mi z rewolweru prosto pod nogi - zwariował, czy co? Halka i "Peo" robią rozpaczliwe znaki, bym do nich podeszła, gdyż zostały trochę z tyłu. Wracam i dowiaduję się, że ten jest pijany i wyobraził sobie, że ponieważ biegnę, to chcę uciekać i dlatego strzelał. No, niby nie mierzył we mnie, a tylko chciał nastraszyć, ale że miał mocno w czubie, więc właśnie mógł trafić tam, gdzie nie chciał. Halka przyznaje się też jednocześnie do głupstwa, które zrobiła. Oto przez cały czas niewoli ukrywała flaszkę czystego spirytusu, myśląc, że się może w jakiej krytycznej chwili chorym przyda. Żadnej jednak krytycznej chwili wymagającej spirytusu nie było, więc już na wyjezdnym, chcąc wyrazić Anczewowi wdzięczność za opiekę nad nami, ofiarowała mu tę flaszkę na pociechę. Ten wypił wszystko w jednej chwili, po czym oznajmił, że będzie nas eskortował do Rohaczewa. No i teraz mieliśmy tego rezultat. Dopiero o jedenastej wieczór przybywamy do Rohaczewa - dwadzieś- cia wiorst zajęło nam sześć godzin. I tu się dopiero zaczęła tragedia, gdyż żaden szpital nie chciał nas przyjąć. W jednym nie przyjmowano Polaków, w innym nie chciano mieć zakaźnych chorych, epidemiczny odmówił przyjęcia z powodu przepeł- nienia. Chłopi, wiozący chorych, wściekali się, że muszą jeździć z jednego końca miasta na drugi i nie mogąc się pozbyć pasażerów, grozili, że powyrzucają chorych na ulicę i sami powracają do Cichinicz. Mróz jest coraz gorszy, oddychając ma się wrażenie, że powietrze jest jakąś zgęstniałą masą. Konie są całe siwe od szronu i ledwo już wloką nogami. Cóż tu już mówić o nas. Uzbrojonych po zęby. 201 Dochodzi już pierwsza w nocy - a jeszcze jesteśmy na ulicy. Mimo że jestem skostniała od zimna, ciągle jem śnieg, nie mogąc w żaden sposób ugasić szalonego pragnienia. Już tylko jeden szpital pozostał w okolicy stacji. Jeśli i tam nas nie przyjmą, to wracamy do Cichinicz - tak decyduje Halka. Nie przeczę jej, ale wiem, że połowa z nas gdzieś wyzionie ducha po drodze. Zdaje mi się, że i ja będę należała do tych wybranych. Nawet bym tego chciała. A potem to już i tego nie pragnę, bo jest mi wszystko jedno - nie dbam o życie ani o świat cały i wiem tylko, że dalej iść nie mogę. Niech tylko nie każą mi się stąd ruszać. Siedzę na trotuarze koło sanek. Zaraz z ostatniego szpitala powróci Halka, by nam oznajmić, że i tu nas nie chcą. Ale nie, wraz z Halką zbliżają się do nas jacyś ludzie z noszami i po kolei zabierają chorych z sanek. Olesia ciągnie mnie za rękę i prowadzi do jakiegoś wielkiego gmachu. Potem po schodach na górę. Czuję zapach lekarstwa - jesteśmy więc w szpitalu. Gdy wnoszenie chorych i całe zamieszanie ustaje, zaczynam powoli otrząsać się z tego dziwnego odrętwienia, które ogarnęło mnie tam na dworze. Chociaż mogłam ruszać się, widziałam i słyszałam wszystko, nie bardzo rozumiałam co się koło mnie dzieje. Nie przeszła chyba godzina, jak już czułam się zupełnie dobrze. Ulokowano nas wszystkich w bardzo dużej sali, niestety nie opalonej. Chorzy już zostali przebrani w czystą bieliznę i na białej pościeli leżą, popijając gorącą herbatę. Halka mi mówi, że doktor tego szpitala zgodził się nas przyjąć, ale z warunkiem, abyśmy noc dzisiejszą dyżurowały same przy naszych chorych, gdyż on nie może ręczyć za swój personel, który jest oburzony za przyjęcie Polaków i może jeszcze chorym coś złego zrobić. Zabieramy się więc do czuwania. Barykadujemy drzwi za pomocą pustych łóżek - na jednym z nich usadawiamy się we cztery z pod- winiętymi pod siebie nogami i przyciskamy się do siebie, żeby się trochę rozgrzać. Opowiadamy sobie coś sennym głosem, żeby nie zasnąć i po- trząsamy się mocno wzajemnie, gdy widzimy, że samo opowiadanie nie skutkuje. Przychodzi wreszcie rano, a nikt nawet nie zajrzał do naszej sali. Z rana znalazła się w tym szpitalu jedna siostra Polka, która się bardzo serdecznie zajęła chorymi i nami. Sprowadziła też na nasze prośby doktora, który po zbadaniu chorych powiedział, że prawie wszyscy już przeszli kryzys i żaden nie jest w niebezpieczeństwie. Dowiedziałyśmy się także od niego, że ten żołnierz, którego leczyłyśmy od zapalenia płuc, miał tyfus brzuszny. Doktor się szalenie śmiał z kompresów, którymi go okładałyśmy i forsownego odżywiania właśnie wtedy, kiedy była potrzeb- na najściślejsza dieta. Ale ponieważ kuracja wcale mu nie zaszkodziła, więc nie ma zmartwienia. 202 Aż przyszła nareszcie chwila, kiedy po raz pierwszy mogłyśmy spokojnie pospać przez parę godzin. Poczciwa siostra ulokowała nas w pustej sali obok chorych i nawet sama przyniosła nam obiad do łóżka. Napisałam kiedyś w pamiętniku, że szczęście to jest zadowolenie wewnęt- rzne - co za głupstwo...; szczęście to jest jedzenie obiadu w łóżku, gdy ktoś usługuje i poprawia poduszki. Tak byłyśmy wygłodniałe, że zdaje mi się, gdyby nie obecność tej siostry i jakieś resztki dobrych manier, to byśmy pewno wraz z jedzeniem połknęły talerze i widelce. Po skończonym obiedzie widzę, że "Peo" znowu zapada w słodki sen. Ciągnę ją za rękaw, bo spać mi się już wcale nie chce. "Peo, zbudź się, chciałam ci właśnie zaproponować, byś nas na deser poczęstowała śledziem. Nie uwierzę, żebyś nie miała ze sobą ani jednego w zapasie - pewnie zabrałaś chociaż śledziowy ogonek na pamiątkę". O piątej Halka budzi nas i każe się ubierać. Zaglądamy do chorych - wyglądają cudownie. Czyści, wyspani, nakarmieni. Pielęgnują ich dwie siostry i sanitariusz, także Polak. Już zupełnie spokojne o ich los wychodzimy na miasto. Tam odnaj- dujemy Głównego Komisarza na miasto Rohaczew. Jakiś zupełnie przy- zwoity, a nawet elegancki człowiek, który nie robi nam wcale trudności i chętnie wydaje przepustki i pozwolenia na przejazd dla nas do Mińska, który obecnie jest w ręku bolszewików. Mogłyśmy już tam wyruszyć choćby natychmiast, ale gdy po powrocie do szpitala oznajmiamy o tym chorym, robi się taki płacz i lament, że postanawiamy jeszcze przez jedną dobę tu pozostać. Cały dzień następny spędzamy jeszcze z naszymi pacjentami. Powie- rzamy ich przed wyjazdem opiece jednego z doktorów, który obiecuje się nimi opiekować aż do zupełnego wyzdrowienia - wyraża też po cichu nadzieję, że nim to nastąpi, to Rohaczew znowu będzie polskim. Najgorsza była chwila rozstania: chorzy, dziękując za opiekę, obej- mowali nasze nogi, całowali po rękach - niektórzy szlochali zupełnie głośno. Nie mogłyśmy się wyrwać z sali, gdyż przytrzymywali nas za brzeg sukni błagając, abyśmy pozostały jeszcze choć chwilkę. Kilku mogących chodzić odprowadziło nas aż na schody. I znowu jeszcze jedną bezsenną noc spędzamy w "tiepłuszce". Koło dymiącego piecyka żelaznego na środku wagonu zbita masa żołdactwa. Po kątach wagonu mróz aż szczypie. Zbiłyśmy się w gromadkę i tak staramy się ogrzać. Dziwny naród, ci Moskale. Ta ich bierność, straszna nieraz w swym bezmyślnym okrucieństwie, nieraz też bywa zbawieniem. I teraz nikt nie 203 raczył zwrócić na nas uwagi. Zasunięte w cień, chciwie słuchałyśmy leniwej pogwarki tłumu przy piecyku. Przecież osiem dni odcięte byłyśmy od swoich i od świata. Rozmowy, naturalnie, toczyły się około działań I Korpusu, żołnierze bowiem wracali "z frontu polskiego". Wywnioskować z nich było można, że procedura rozbijania Korpusu jest na ukończeniu. Tej wieści było już dla nas za wiele. Przejść tyle, przez dni tyle ważyć się między życiem i śmiercią, w jedynej nadziei na ten Korpus i teraz dowiedzieć się, że wszystkie cierpienia, zgony i krew, wszystkie ofiary poszły na nic, że tę garstkę polskich żołnierzy zalało morze ciemnoty i bezprawia! Przez cały czas naszej niewoli nie płakałyśmy ani razu. Ale teraz zabrakło siły woli. Rozpłakałam się głośno. Halka i "Peo", same płacząc, na wszelki sposób starały się mnie uciszyć, wtulając moją głowę i usta w fałdy ubrania. Mimo to zostałyśmy zauważone. - Czewo chnysczesz1, siostra? - zapytał jeden z nich. - Ot Polki - leniwie i niechętnie wyjaśnił jakiś głos. - Swoich, znaczy się, żal - skonstatował pierwszy. - Tak, tęgo ich przetrzepali. - Ot, patrz - wmieszał się jeszcze jeden, pokazując gazetę. "Ostateczna likwidacja bielogwardiejca Dowbora" głosił ogromny tytuł. Teraz wątpliwości nie było. Wyprostowałyśmy się i patrząc suchymi już oczami na bolszewików, którzy tymczasem naj obojętniej przeszli do gawędzenia na inny temat, nie mówiłyśmy już ze sobą całą drogę nic. O dziesiątej wieczorem przyjechałyśmy do Mińska. Zaraz na stacji dowiedziałyśmy się, że Korpus nie tylko nie jest rozbity, ale zwycięża. Pojechałyśmy natychmiast do swoich domów, zbyt zmęczone, aby przedsiębrać coś więcej, umówiwszy się tylko, że się spotkamy na drugi dzień. W domu wanna i łóżko z czystą pościelą były tymi, z którymi przywitałam się najczulej i naj skwapliwiej. Dzięki temu też łóżku prze- oczyłam tę pamiętną noc. Rano zostałam przebudzona wieścią, że bolszewików nie ma. Wyskoczyłam do okna. Ulica wrzała tłumem. Tłum ten świąteczny, barwny, jakże niepodobny był do tej publiczności mińskiej w dni bolszewickie ubranej jak najszarzej. Wiele orzełków na czapkach cywil- nych mężczyzn. Wojskowych Polaków wcale nie ma. Za to ci cywilni przeważnie dźwigają karabiny. Nic nie mogłam zrozumieć. W pewnej chwili tłum zafalował i u załomu ulicy zajaśniało od żółtych czapek ułańskich 3. Pułku. Dziwni też to byli ułani. W bekieszach, półkożuszkach, zgoła cywilnych paltach. ' "Czego beczysz, siostro". 204 ..na czele kirasjerów pruskich, świecąc złotą blachą kirasjerskiej pikielhauby, wjeżdżał hrabia von York. Okazało się, że nocy tej Polacy w Mińsku chwycili za broń. Opanowali w piętnastu ludzi arsenał z czterdziestu tysiącami karabinów, które natychmiast autami po mieście zaczęli rozwozić i rozdawać. W kilka godzin stanęło kilka tysięcy ochotnika. Pułkownik Wysocki, w ciszy sposobiący oddziałek ułański, okazało się, miał już przygotowanych czterdzieści czap ułańskich. W ten sposób już nad ranem był szyk i "armia regularna". 205 Na drugi dzień na czele kirasjerów pruskich, świecąc złotą blachą kirasjerskiej pikielhauby, wjeżdżał do Mińska oberst, hrabia von York. Zaczęły się ponowne dnie udręki, dnie wyzłoconej niedoli, zakończonej hańbą bobrujskiej kapitulacji. W roku 1920 wojska nasze dotarły do Cichinicz, by cofnąć się z nich wkrótce. Grób, niezdarnie zasypany pod jesionem w parku, pozostał. I dotąd tkwi w dalekich Cichiniczach, jak krwawa pieczęć kanclerska Rzeczypos- politej. Wiele tam w krąg tych grobów... SPIS TREŚCI STRZĘPY EPOPEI ............................... 5 [Przedmowa do wydania I] ........................... 7 Przedmowa M. Wańkowicza .......................... 9 I. Legionowa sztafeta .............................. 11 Opowiadanie Pasika ............................. 12 Wyprawa i śmierć pułkownika Mościckiego ............. 20 Związek Broni ................................. 33 Noc z 21 na 22 maja w I Korpusie Wschodnim .......... 66 Ostatnie słowo przed sądem polowym ............. 98 Rozkoszna pała ............................. 103 "Śmiały" odbija Lwów ........................... 113 II. Strzępy epopei - złączone! ........................ 123 1. Budionny idzie ............................... 124 2. Odwrót .................................... 132 3. Zwycięstwo! ................................. 139 [Z wydania I] .................................... 149 SZPITAL W CICHINICZACH ...................... 151 W niewoli .................................... 162 l o Nakładem WYDAWNICTWA POLONIA ukazała się pięciotomowa seria: WAŃKOWICZ-DZIEŁA EMIGRACYJNE DROGĄ DO URZĘDOWA WRZESIEŃ ŻAGWIĄCY KLUB TRZECIEGO MIEJSCA KUNDLIZM DZIEJE RODZINY KORZENIEWSKICH DE PROFUNDIS POLACY I AMERYKA BITWA O MONTE CASSINO WYDAWNICTWO POLONIA POLARTIS S.A. skład: OP-BIT Warszawa ul. Marymoncka 34 "ART-STUDIO'91" Warszawa ul. Na Uboczu 18 Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Żarn. nr 1776/10-93