15802
Szczegóły |
Tytuł |
15802 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15802 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15802 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15802 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ KLAWITTER
Licealiści
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1996
Opracowanie graficzne Józef Jurczyszyn
Ъ1 №
ISBN 83-205-4497-1
© Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1996
Ak^
Ą£
Skład: EgraF, Warszawa, ul. Wolska 45 Druk i oprawa: Oficyna drukarska WiP, Mszczonów
ROZDZIAŁ I
Ostatni dzień sierpnia od lat oznacza dla młodzieży jedno — koniec długich, letnich wakacji, koniec lenistwa i błogiej beztroski. Oczywiście nikt z tego powodu nie rozpacza, chociaż zawsze znajdzie się ktoś, kto wyda ciężkie westchnienie na okolicę, pobrzmiewające niechęcią do tego, który wymyślił szkoły. Ostatecznie nie w każdym drzemie na przykład Skłodowska-Curie czy Einstein. I chyba dobrze, bo z uczonymi, geniuszami nigdy tak do końca nic nie wiadomo. Zupełnie podobnie zresztą jak z iluzjonistami — wyciąga taki z rękawa białego gołębia, a tu się okazuje, że to czarny kogut... I nieszczęście gotowe. Wprawdzie nie żałuje się czasu ani pieniędzy na zgłębianie tajemnic wiedzy, ale czasem żałuje się jej wyników. Na co komu bomba atomowa?
Może zatem uczyć się... bardzo ostrożnie?
Dość duże miasto, gdzie się dzieje ta historia, jest raczej ładne niż brzydkie; od północy zamknięte lasami, od zachodu kilkukilometrowej długości jeziorem, a od południa i wschodu urodzajnymi polami. Najpiękniejszy skrawek tej miejscowości to zakątek między jeziorem a liściastym lasem. Z centrum prowadziła do niego ulica Mickiewicza, przy której końcu mieściło się Liceum Ogólnokształcące noszące imię naszego wieszcza.
Mimo że gmach liczył tylko dwa piętra, był olbrzymi — zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, w kształcie prostokątnej litery C, tyle że skrzydła wysuwały się przed linię frontu. Jego mury oplecione bluszczem, pamiętające niezły kawałek dziejów, przydawały szkole dostojeństwa. Niejeden kandydat na liceaUstę, przekraczając po raz pierwszy próg tego
5
gmaszyska, zastanowił się nad sobą i wiedzą wyniesioną z podstawówki, czy przypadkiem nie pomylił adresu z jakimś sławnym uniwersytetem.
W budynku było liceum, internat męsko-żeński oraz, w części skrzydła południowego, od strony centrum miasta, mieszkania służbowe nauczycieli. Przed frontonem zieleniły się trawniki, a z tyłu rozpościerał się dziedziniec, ciągnący się aż do parku, którędy się schodziło na leżące w dole jezioro.
Zmierzający właśnie do szkoły dziewczyny i chłopaki, trzecio-i czwartoklasiści, pochodzili z dość odległych miejscowości, toteż w okresie roku szkolnego mieszkali w internacie. Spora część internistów, jak popularnie ich określano, miała zwyczaj zjawiać się na miejscu już w przeddzień rozpoczęcia nauki.
Nie trzeba zgadywać, co było tematem ich rozmów — wymiana wakacyjnych wrażeń, często ubarwiona kłamstwami, zwłaszcza gdy wyobraźnia dopisywała, a inwencji nie brakowało.
Do mistrzów wszelkich improwizacji należał Filip Strzelec z IVB, wysoki blondyn o lekko kręconych włosach, niebieskich oczach i ujmującym uśmiechu. Był filarem międzyszkolnego koła teatralnego. Chociaż doskonale znano jego możliwości gawędziarskie, nigdy nie można było po nim poznać, czy mówi serio, czy żartuje. Akurat opowiadał o swoim pobycie w Szkocji, żałując, że nie dane mu było zobaczyć Nessie.
— Ja już ciebie przejrzałam — stwierdziła Sylwia List, również z IVB, długowłosa brunetka o piwnych oczach, jedna z najurodziwszych dziewczyn liceum; sprawowała funkcję redaktora naczelnego szkolnego miesięcznika. — Jeśli kłamiesz, to z klasą, a jeśli mówisz prawdę, nie jesteś tak interesujący.
— Czyżby? — zapytał Filip. — Cóż, niedobrze, gdy dziewczyna przejrzy chłopaka. Niedobrze dla dziewczyny.
— I tak cię lubimy z tym twoim panta rhei, bujaniem w obłokach i cygaństwem — rzekła Teresa Lipska z IVG, też pasjonująca się teatrem.
— Czym dalej się w życiu zajedzie? — zastanowił się Filip. — Szarą prawdą czy kwiecistym kłamstwem? Pomijając drobiazg, że prawda nie zawsze bywa szara, a kłamstwo kwieciste.
— Zależy dokąd kto jedzie — powiedziała Sylwia.
— Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku — stwierdził. — Prosto do sławy, gdziekolwiek ona czeka i cokolwiek gotuje. To jedyny cel,
6
który się liczy. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że oszukuje samego siebie. Prawda wylezie prędzej czy później, ona tylko nieraz jest pisana sympatycznym atramentem.
Jeszcze parę osób z tej grupy zajmowało się w liceum czymś więcej niż jedynie edukacją — Andrzej Koczorowski z IVA i Wojtek Pelczarski z IIIF byli członkami zespołu muzycznego, a Ewa Morska z IVE pracowała z Sylwią w miesięczniku. Pozostali interesowali się wyłącznie nauką, nauką i jeszcze raz nauką, a pod koniec semestrów zawężali swoje zaciekawienie tylko do specjalistycznej wiedzy medycznej, poszukiwali bowiem środka na delirium tremens, ale dotyczące jedynie części ciała, w której początek biorą nogi.
— Zostawmy na chwilę rozgadanych licealistów. Nim dotrą na miejsce, będziemy już znali trzy inne osoby, którym w tej opowieści przypadną naprawdę znaczące role.
* # #
Dyrektor liceum nazywał się Stefan Burczyński. Był dobiegającym pięćdziesiątki grubawym mężczyzną z orlim nosem i krzaczastymi brwiami. Nosił przydomek Burczymucha.
Jedynie pod osądem uczniowskiej braci pozostaje ocena trafności doboru pseudonimów swoim nauczycielom i wychowawcom, którzy wręcz nie mają prawa bez nich istnieć, a jedno jest oczywiste — podobnie jak z butami, muszą pasować.
Czteropokojowe mieszkanie dyrektora mieściło się na pierwszym piętrze południowego skrzydła budynku. Dodatkowe drzwi w korytarzu prowadziły do jego gabinetu, tak że nie musiał opuszczać gmachu, by znaleźć się w pracy.
Mimo popołudniowej pory Burczyński siedział w gabinecie i przeglądał różne papiery. Gdy zza otwartego okna doszły go podniesione głosy i śmiech, podszedł do niego i wyjrzał. Na widok licealistów twarz mu pojaśniała. Z lubością westchnął.
* * *
Piętro niżej przy oknie w swoim mieszkaniu stał kierownik internatu Aleksander Wroński, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy.
7
Liczył nieco ponad pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy miał mocno przerzedzone, a pod prostym nosem krótko przystrzyżony wąsik. Mówiono na niego Gapek.
Wroński także patrzył na idącą grupę. Żałośnie westchnął na myśl o problemach związanych z kierowaniem internatem, zamieszkiwanym przez osiemdziesiąt dziewczyn i trzydziestu pięciu chłopaków.
* * #
Kolejne piętro niżej, już w suterenie, inny mężczyzna stał przy oknie służbowego mieszkania, niestety zakratowanym jak w więzieniu. I on spoglądał na licealistów. Ponieważ okno wychodziło na drogę wiodącą do głównego wejścia w skrzydle południowym, został przez uczniów dostrzeżony.
— Dzień dobry, panie woźny! — usłyszał gromkie pozdrowienie. Jan Szczygieł ciężko pokiwał głową. Woźny, ślusarz, elektryk,
hydraulik, palacz co., szklarz, stolarz (na liście płac tak ładnie to nie wyglądało), słowem, złota rączka, bez której gmach ten chybaby nie funkcjonował należycie. Był parę lat starszy od Wrońskiego, tęgiej postury, z twarzą pooraną bruzdami niczym uprawne pole. Mieszkał samotnie. Wprawdzie woźny nie zaliczał się do personelu pedagogicznego, ale też nosił przydomek, naturalnie stosowny do rangi, mianowicie — Odkurzacz.
Skupił wzrok na jednym licealiście.
— Strzelec... — mruknął z zacięciem.
Po chwili wesoła grupa znalazła się w budynku.
— Witaj, kuźnio drudytów! — zadudniło nagle w uszach woźnego.
— Jakich eradytów? — zdziwił się i uświadomił sobie, że gmach gwałtownie nabrał życia.
ROZDZIAŁ II
— Sławek! — ryknął Filip.
— Filip! — ryknął Sławek.
Dopadli do siebie i zaczęli się ściskać. Jakkolwiek różnili się pod wieloma względami, stanowili parę wspaniałych przyjaciół. Sławek Krzyk z IVB — wysoki, dobrze zbudowany, o czarnych, kędzierzawych włosach — nie należał do orłów w nauce, znacznie pewniej czuł się na boisku sportowym. Był siatkarzem numer jeden reprezentacji liceum.
Cała grupa stała w obszernym holu na pierwszym piętrze i z widocznym utęsknieniem wdychała atmosferę szkolnych murów, jakby było w niej coś cudownie ożywczego.
— Słuchajcie — rzekł Sławek, gdy opadły pierwsze emocje — ekstra wiadomość nie powinna długo czekać: mamy nową polonistkę! Młodziutka, świeżutko upieczona, prosto z rusztu.
— Zdrowa? — rzucił Wojtek.
— Nie wiem, nie badałem, nie widziałem. Tylko słyszałem.
— Wojtek! — syknęła Sylwia. — Co oznacza twoje „zdrowa"?
— To, co twoje... czy nie jest chora. — Widząc jej ironiczne spojrzenie, dorzucił: — Żebym tak nie trafił do budy, nic złego nie miałem na myśli!
— Rzeczywiście — roześmiała się Sylwia i skinąwszy na Teresę, podniosła swoją torbę.
Rozeszli się.
9
* * *
Internat nie stanowił enklawy. Na pierwszym piętrze pomiędzy skrzydłami mieściło się osiem czteroosobowych pokoi, w których mieszkały najstarsze licealistki. Wzdłuż nich, od strony dziedzińca, biegł szeroki jasny korytarz, kończący się po obu stronach obszernym holem. W skrzydle północnym oprócz sal lekcyjnych była stołówka, a w skrzydle południowym biblioteka i biura administracji. Reszta pomieszczeń inernatu żeńskiego zajmowała drugie piętro w skrzydle północnym oraz kilka sal między skrzydłami. Z kolei internat męski w całości mieścił się na drugim piętrze skrzydła południowego.
Wprawdzie życie internackie jest obwarowane murem zakazów i nakazów — niewątpliwie bardziej obostrzonych niż w rodzinnym domu, gdzie twardą rękę ojca amortyzuje miękka dłoń matki — ale ma pewien specyficzny urok, którego w domowych pieleszach się nie znajdzie i do którego się tęskni po długich, nawet najwspanialszych wakacjach. Tu przyjaźń jakby pełniej smakuje, samodzielność jest wyższa w cenie, a do obowiązku podchodzi się z zadziwiającą lekkością, wreszcie ryzykancki krok pachnie tak jak powinien. Młody człowiek szybciej dojrzewa w takiej zbiorowości, niż w przyjemnym ciepełku domowego ogniska.
Ч» Ж f
— Co się stało Sylwii? — zastanawiał się Wojtek tarmosząc swoje sterczące jak druty ciemne włosy. — Wrażliwa niczym zakonnica na przepustce.
— Po prostu przypomniałeś jej, że ona także ma klasę — powiedział Filip.
— O tak! — pisnął Adam Wesoły z IIIF.
— Nawet Crescentini zna się na rzeczy — zaśmiał się Sławek.
— Jaki Crescentini? — dopytywał się Adam, nadworny fotograf liceum i miesięcznika. Był dość nieśmiałym chłopakiem w osobistych kontaktach z dziewczynami. Inteligentny niewysoki szatyn, momentami dowcipny, ale w rozmowie z dziewczyną, jeżeli mu się podobała, nie umiał się zdobyć na stanowcze słowa. To, co wydobywało się z jego ust,
10
miało barwę śpiewnego sopranu. Wstydził się tego. Po pierwszych niepowodzeniach w zdobywaniu dziewczęcych serc popadł w kompleks.
— Crescentini był włoskim śpiewakiem operowym z czasów Napoleona — wyjaśnił Andrzej.
— Co ja mam z nim wspólnego? Przecież ja nie śpiewam, no nie? O co ci chodzi, palancie? — Adam zwrócił się do wyższego o półtorej głowy Sławka.
— Aha, zapomniałem, że nie śpiewasz.
— Jak to zapomniałeś?! Co tu miałeś zapomnieć!
— Człowieku, czy pamięć to sekretarka?
Centralną częścią internatu męskiego, nie ze względu na usytuowanie, była umywalnia — istne targowisko próżności, bazar, giełda, ring bokserski w razie potrzeby, wreszcie sala tronowa, gdzie najmłodsi uczniowie stawali niekiedy do raportu przed wszechwładnym szefem samorządu internackiego, czyli seniorem.
Seniorem internatu męskiego był Filip Strzelec.
* * *
Sylwia i Teresa już się aklimatyzowały w pokoju numer osiem, pierwszym pomieszczeniu od strony holu w skrzydle południowym. Pokój był urządzony skromnie — cztery metalowe łóżka, dwie duże dwudrzwiowe szafy, stół, cztery krzesła i stolik przy oknie, który służył do przyrządzania posiłków, a na ścianie dwa marne obrazy i kalendarz.
— Wojtek ma zboczoną wyobraźnię — powiedziała Sylwia i przewróciła karty kalendarza na wrzesień. — Zdrowa!... Co my jesteśmy? Klacze na wybiegu?
— Wszyscy tak nas widzą — rzekła Teresa zajęta rozpakowywaniem bagażu. — Filip też.
— O nie, on jest inny.
— Kochasz Filipa? — Teresa spojrzała na nią dociekliwie.
By ukryć zakłopotanie, Sylwia stanęła przy otwartym oknie. Zakochana w matematyce, patrzyła na świat uważnymi oczami i miała w nim niemal wszystko poszufladkowane zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Zazwyczaj wiedziała, do której szuflady zajrzeć w takiej czy innej sytuacji. I musiało grać. Choćby nie grało.
11
— Już w kwietniu zaczęłaś na niego łakomie zerkać.
— A ty kochasz Andrzeja? — zapytała Sylwia.
— Wydaje mi się, że tak.
Popatrzyły na siebie ciepło. Wkrótce drzwi otworzyły się i weszła trzecia lokatorka „ósemki", Monika Kemnitz z IVC, blondynka z uroczymi dołeczkami w policzkach.
— Cześć, dziewczyny!
— Rany, Monia, aleś ty opalona!
* * *
Adam wychodził z toalety na parterze, gdy zobaczył przyjeżdżającą Dorotę Poświat, koleżankę ze swojej klasy, szczupłą brunetkę z warkoczem.
— Cześć, Adam!
— Dorota! Cześć!... Ale urosłaś!
— Co?! — Przystanęła, postawiła walizkę i odetchnęła.
— Urosłaś — powtórzył.
— To te buciki na obcasie, zauważ, kotku — wyjaśniła poirytowana.
— Eh, ta twoja oryginalność wobec nas jest zniewalająca. Czy naprawdę nie stać cię na coś wzniosłego?
— Wzniosłego?
— Jakiś szałowy komplement, a nie furmański okrzyk.
— Hm...
— No dobra, nie gwałć mózgownicy, bo za gwałt można siedzieć. Pomożesz mi? Strasznie ciężka.
— Jasne. — Adam podszedł do niej i ochoczo chwycił walizkę.
— Tak, ciężka. Skąd miałaś w sobie siłę konia?
— Siłę konia. Och, Adam... Od ciastek. Wiesz, że uwielbiam ciastka, lecz konia nimi nie nakarmisz.
Ruszyli w stronę schodów. Dorota mieszkała na pierwszym piętrze pod „trójką". I ona zaliczała się do osób, które mają na uwadze nie tylko swój wizerunek w lusterku, ale sprawują konkretną i pożyteczną funkcję
— prowadziła kawiarenkę.
— Słyszałaś coś o niejakim Crescentinim? — zapytał nagle Adam na półpiętrze.
12
— Crescentinim?! O tym włoskim śpiewaku?
— Tak.
— Co miałabym słyszeć? Opera mnie nie interesuje, a już na pewno nie kastraci.
— Kastraci?! — Adam zmarszczył czoło.
— Crescentini był kastratem... Wiesz, czego nie miał. Adam przełknął ślinę.
— Dorota! — Z góry zbiegł Filip; wziął ją za rękę. — Ale rozkwitłaś przez wakacje! Nie do wiary! Możesz mi wierzyć, jesteś cudowna, najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś?
— Tajemnica — odparła uwodzicielsko.
— Na to wygląda. Później pogadamy — dodał i klepnąwszy Adama po plecach, zbiegł.
— Słyszałeś, Adam? — rozrzewniła się Dorota. — Kłamał czy mówił prawdę, nieważne, ale powiedział to, co chciałam usłyszeć, co zresztą pragnie uszyszeć każda dziewczyna. A ty mi mówisz, że urosłam!... Co to ja jestem? Drożdżówka?
Adam w milczeniu doniósł walizkę do drzwi pokoju numer trzy.
— Dzięki — powiedziała Dorota. — Buźka!
— Drobiazg — mruknął i skierował się do internatu. W chwili gdy skręcał na klatkę schodową, oddzieloną od holu wahadłowymi drzwiami, ujrzał idącą Sylwię; w tym momencie wydała się mu wyjątkowo atrakcyjna w jakby prowokująco nie dopiętej błękitnej bluzce. Rzecz dla Adama niezwykła — zdecydował w mgnieniu oka. Przystanął, chwycił ją za rękę i wyrzucił z siebie śpiewnie: — Sylwia, jesteś cudowna, najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś?
— Odbiło ci? — wykrztusiła kompletnie zaskoczona.
— Jak pragnę zdrowia!
— Lekarz przyjmuje jutro od dziesiątej. Przepraszam, wołają mnie. — Wywróciła oczami i wyminęła go. Będąc przed drzwiami pokoju, dorzuciła: — Nie chciałam cię urazić.
I tyle ją widział. Pies z kulawą nogą i podwiniętym pod siebie ogonem nie wzbudziłby takiego żalu, jak teraz Adam.
Powlókł się do internatu, gdzie akurat pojawił się kolejny licealista, Hipolit Zamorski z IV В, kościsty brunet o niezgrabnych ruchach, który bezskutecznie próbował pobić rekord żółwia na setkę. O wojsku mógł
13
gadać do znudzenia, ale nigdy nie znajdował wdzięcznego słuchacza. Jeżeli jednak nie ględził o obronności kraju, był tolerowany przez kolegów, mimo że miał nieszczególną cechę, nie bardzo pasującą do przyszłego wojskowego, mianowicie nie potrafił utrzymać języka za zębami, miał go dłuższy niż korytarz.
— Czołem, chłopaki! — ryknął dziarsko Hipolit. Wyraz „cześć" zapodział się w jego słowniku, kiedy pilnie szukał „o" z kreską w wyrazie „kula". Postawił torbę, wyprężył się i przybił prawą dłonią do
skroni.
__ Oto przyszła podpora naszej armii! — wrzasnął Sławek. — Zdjęcie, w ramkę i na ścianę! Cały Hipek.
ROZDZIAŁ III
Można się już zorientować, że mur oddzielający męską część internatu od żeńskiej był w owym liceum zbudowany ze słów honoru tudzież pobożnych życzeń, zaprawiony gęsto dobrą wolą. I słusznie. Do czego bowiem komu wielkie fortyfikacje z uzbrojonymi po zęby strażnikami na blankach? Gdy ktoś się uprze, to i samemu diabłu piekło sprzeda, i anioła namówi do pobożności. Zresztą im surowsze reguły, tym większa pomysłowość, aby je przechytrzyć.
Filip energicznie nacisnął klamkę i wszedł do żeńskiej „ósemki". W pokoju zastał Sylwię. Jej twarz momentalnie pojaśniała. Filip wyciągnął spod pachy książkę i podał ją dziewczynie.
— Buszujący w zbożu — zachwyciła się. — Dotrzymałeś słowa.
— Zawsze dotrzymuję słowa.
Sylwia potrząsnęła głową, sprawiając wrażenie, jakby nie to pragnęła usłyszeć. Filip usiadł przy stole. Zapadła kłopotliwa cisza.
— Kamila się zjawiła, tak? — rzekł zerkając na stojące przy szafie dwie eleganckie walizki z brązowej skóry oraz stereofoniczny radiomagnetofon Philipsa.
— Niestety. Znowu będziemy się z nią męczyć. Mamy jej powyżej czaszki. Gdyby była inna...
W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Teresa z imbrykiem pełnym wody, a za nią czwarta lokatorka tego pokoju, Kamila Traczyń-ska, z tej samej klasy co Sylwia i Filip.
— Cześć, Fil! — zawołała Kamila.
— Cześć, Kama! O, zmieniłaś uczesanie.
15
— Filip jak zwykle spostrzegawczy — powiedziała zadowolona i przygładziła ostrzyżone na chłopca brązowe włosy. — Dobrze mi w tej fryzurze, prawda? Wszyscy mi to mówią. Cieszę się, że i tobie się podoba.
— Stwierdzenie faktu nie jest jego akceptacją — odrzekł.
— Syla, gdzie włożyłaś kawę? — zapytała Teresa zaglądając do szafy.
— Powinna być na trzeciej półce.
— Zostawcie — powiedziała stanowczo Kamila i przyklękła przy walizce. — Takiej kawy nie piłyście. O, proszę, już zmielona... — Zastygła widząc w ręku Teresy identyczną paczkę. — A to się zdarzyło!
Teresa i Sylwia wymieniły spojrzenia.
— Napijesz się naszej kawy, Kama? — zapytała słodko Teresa.
— Jasne — odparła sucho i zwróciła się do Filipa: — Co słychać w wielkim świecie?
— Mój wielki świat na razie ogranicza się do globusa.
— Może akurat gdzieś byłeś. Zapytałam z uprzejmości.
— Wobec tego uprzejmość za uprzejmość. Gdzie ty byłaś w wakacje?
— W Anglii!
— Niemożliwe! — Filip wychylił się w jej stronę.
— Co tu niemożliwego?
— Przypuszczałem, że byłaś w USA.
— Do Stanów wybieram się w przyszłym roku — wyjaśniła skwapliwie. — Rodzice już mi to obiecali w nagrodę za maturę.
— Hazardziści! — rzuciła Teresa. Kamila zacisnęła zęby.
— Długo... bawiłaś w Anglii? — zapytał Filip.
— Pięć tygodni.
— Spodziewam się, że angielski opanowałaś do perfekcji.
— Martwisz się o mnie?
— Bez przesady. Mam dość własnych zmartwień i ani mi się śni dokładać twoich. Martw się sama. A teraz cię pocieszę. Ty byłaś w Anglii, a ja w Szkocji. Siedem tygodni.
— Trujesz! — rzekła Kamila.
— Truję? Czy wyłącznie ty posiadasz patent na wojaże?
16
— Nie, ale... Gdzie dokładnie byłeś w tej Szkocji?
— Pod Bydgoszczą.
— Gdzie?! — Kamila znieruchomiała.
— Niedaleko Bydgoszczy leży wioska, Szkocja się nazywa.
— Czułam, że zalewasz! — Kamila z trudem opanowała śmiech. — Tobie nie można we wszystkim wierzyć.
— Prawda, że zgadłem?
— Zgadłeś?
— Że cię pocieszę.
— Nie rozumiem — zdziwiła się Kamila.
— Rozumiem.
— Co rozumiesz?
— Że ty nie rozumiesz.
— Że ja nie rozumiem? — Kamila zachmurzyła twarz. — Aha... rozumiem — dodała cierpko.
— Nie rozumiem.
— Czego nie rozumiesz?
— Że ty rozumiesz.
Kamila zacisnęła zęby i po sekundzie wybuchnęła:
— Czego się mnie czepiasz, do cholery!
— W porządku, remis — rzucił ugodowo.
* * *
Adam leżał w sypialni na łóżku i gawronił się w sufit. Zza ściany, gdzie się mieściła umywalnia, dochodziły go rozmowy, lecz puszczał je mimo uszu. Rozmyślał o Sylwii, o otrzymanym kopniaku. Komuś innemu by tak nie powiedziała. Tylko jego, Adama, traktowała jak smarkacza. W TYCH sprawach. Przez ten przeklęty głosik.
Odchrząknął. Nawet tego porządnie nie potrafił. Taki Filip jak odchrząknął, to tynk ze ścian odpadał. Naraz wszedł Sławek.
— Czemu tak leżysz? Gębę masz jak niewypał, w każdej chwili możesz wybuchnąć.
— Chociaż w czymś jestem mocny.
—- Czym się gryziesz? — Sławek usiadł na łóżku obok i przesunął Jfd^otwaC&Łszyi.
Л 0 -J
\° -<b i
— Słuchaj, skubańcu — pisnął Adam. — O co ci chodziło z tym Crescentinim? To był kastrat. Ośmieszyłeś mnie przed innymi.
Sławek przybrał pokutniczą minę.
— Jak mogłem cię ośmieszyć, skoro wszyscy wiemy, że wszystko masz, tylko jeszcze małe. Na żartach się nie znasz?
— Za to ty się na nich znasz jak analfabeta na literach. Mógłbyś sobie darować takie przystawki.
— W porządku. Adaś, Sylwia?
— Sylwia?
— Słyszałem twój start do niej. Elegancki jak z powieści. Ale nie łam się. Nawet ja nie mam u niej szans.
— Ty chodzisz z Moniką — rzekł Adam z żalem.
— Pomijając to. Tylko jeden chłopak z tej budy mógłby mieć Sylwię.
— A on się do niej nie bierze.
— Któż potrafi zrozumieć Filipa? Artystyczna dusza pęta się innymi drogami, nieosiągalnymi dla przeciętnego śmiertelnika.
* * *
Kamila zagryzała wargi i zerkała na wesołe koleżanki. Koleżanki, nie przyjaciółki. Dotąd nie przekroczyła w internacie, gdzie mieszkała dopiero od roku, progu między koleżeństwem a przyjaźnią, zwłaszcza w „ósemce". Wiedziała, że nie jest darzona sympatią, że uśmiechy pod jej adresem to pozory pozorów.
— Z Anglii przywiozłaś ten sprzęt? — głos Filipa wyrwał ją z zadumy.
— Philipsa? Tak. Kupiłam go przy jakiejś okazji na Regent Street w Londynie.
— Pewnie wyskoczyłaś do pubu na piwo, a wróciłaś z radiem
— zauważyła Monika.
— Och! — żachnęła się Kamila. — Co to za książka na twoim łóżku?
— zwróciła się do Sylwii. — Mogę zobaczyć?
— Jasne. — Podała jej.
— Salinger — przeczytała Kamila. — Buszujący w zbożu.
— Czytałaś? — zapytała Teresa.
— Nie czytuję wsiowych rzeczy. Odkąd zmarnowałam tyle czasu nad
18
Chłopami Reymonta, nabrałam obrzydzenia do wszystkiego, co kwiczy, beczy, muczy i rośnie.
— Do zawartości szklarni swoich rodziców też nabrałaś podobnego stosunku? — zapytał Filip.
Kamila zmieszała się i zaczęła popijać kawę.
— Dobrze by jednak było — odezwała się Sylwia — abyś przed wyjazdem do Ameryki przeczytała tę książkę.
— Naprawdę? — Kamila wykrzywiła twarz, jakby siedziała na fotelu u stomatologa. — Spróbuję. Chyba jeszcze nie wyrosłam z Kubusia Puchatka — dodała z uległością wypełnioną nieśmiałą nadzieją na polepszenie zażyłości.
— To nic złego — rzekł pojednawczo Filip —jeśli jednocześnie byś się zachwycała Kubusiem Fatalistą...
Do pokoju weszła Dorota.
— Dowiedziałam się paru rzeczy o nowej polonistce — oznajmiła. — Nazywa się Karolina Szatyńska, pochodzi z Poznania, jest wysoka, szczupła, piekielnie zgrabna, bardzo ładna, ma długie do ramion jasnoblond włosy...
— Jasny gwint! — parsknął Filip. — Czegoś takiego jedynie dziewczyna mogła się dowiedzieć. A centymetry na wypukłościach?
— Nie podawali.
— Widziałaś ją? — dociekał Filip.
— Nie.
— No właśnie — zasępił się. — Już czwarty czy piąty raz słyszę o nowej polonistce, a gdy zapytać, to nikt jej nie widział. Jeszcze trochę i będziemy mieli Tartufa w spódnicy.
— Akt III, scena 2 — rzuciła rozbawiona Teresa.
— Jaki widzicie związek między Tartufem a tą polonistką? — zdziwiła się Kamila.
— Pogłówkuj, Kama — powiedziała Dorota. — Jak ci szczęście dopisze, może zgadniesz.
Kamila spojrzała na nią wrogo.
* * *
Aleksander Wroński wybrał się na obchód swojego rozparcelowanego gospodarstwa tętniącego życiem ponad setki wychowanków.
19
Dzisiejszego dnia internat pozostawał tylko pod jego okiem -codzienne dyżury nauczycieli zaczynały się od jutra, pełnione od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. W porze nocnej do zwyczaju należały dorywcze kontrole zarówno Wrońskiego, jak i dyrektora. A nawet woźnego.
Na parterze spotkał Szczygła, który zakomunikował mu parę spraw, po czym skierował się do szerokich schodów w skrzydle północnym (licealiści nazywali je galerią — od dołu aż po drugie piętro ściany były zapełnione obrazami; oleje, gwasze, akwarele i sztychy, taki mały zwierzyniec malarstwa).
Po półgodzinie zapukał i wszedł do pokoju numer osiem.
— W małżeństwie wcale nie kuchnia jest najważniejsza, lecz sypialnia — usłyszał akurat Sylwię.
— Dobry wieczór — rzekł, a po chóralnej odpowiedzi zapytał wesoło: — Dlaczego tak sądzisz, Sylwio? Czy wiesz już coś na temat małżeństwa jako takiego?
— Wyłącznie z powieści — odrzekła. — A pan psor jak uważa? Kuchnia czy sypialnia?
Wroński, szczerze się roześmiał.
— Nie palimy się do małżeństwa — odezwała się Teresa.
— Jasne — potwierdziła Sylwia. — Małżeństwo to równanie z wieloma niewiadomymi. Któż lubi takie równania?
— Ty niewątpliwie lubisz — powiedział kierownik.
— W tym przypadku będę ostrożna.
— Ładnie. Jak minęły wam wakacje?
— Ja byłam w Anglii! — wypaliła Kamila.
— Ty byłaś w Anglii... — powtórzył.
— Yesl
— Yes... Toteż widać, bo nic się nie opaliłaś. A Monika, gdzie tak ładnie się opaliła?
— Przy żniwach. Ciężko pracowałam.
— Zapewne. — Gdy parę minut później wychodził, powiedział: — Tak naprawdę, moje drogie, w małżeństwie najważniejszy jest pokój dziecinny. Dobranoc.
Poszedł do internatu męskiego. Już na klatce schodowej usłyszał dobiegający stamtąd harmider.
20
- Panie psorze, podobno mamy nową polonistkę — rzekł Sławek, kiedy Wroński opanował chaos i wymienił z chłopakami zdawkowe uwagi.
— Tak. Martwisz się?
— Przeciwnie. Słyszałem, że jest superseksy.
— Superseksy... — westchnął Wroński.
— Które klasy będzie uczyła? — zapytał Andrzej.
— A do D.
— Fil! — rzucił Sławek. — Załapiemy się!
— Szatany — wzdychał kierownik.
— Podobno jest niezamężna — dociekał Sławek.
— Skąd wiesz?
— Dobre wieści szybko się rozchodzą.
— Dobre wieści — mruknął Wroński.
— Skoro jest taka ładna — odezwał się Adam — to jakim cudem nie wyszła dotąd za mąż? Pewnie ma jakiś ukryty feler.
Wszyscy zaryczeli.
— Gdyby miała ukryty feler — pouczył go rzeczowo Wojtek — to byłaby rozwiedziona.
— Panowie, do licha, czy już nie macie innych tematów? — Wroński wydawał się zdegustowany.
— Pan psor ją widział? — atakował Sławek.
— Oczywiście. Mieszka obok mnie.
— I co?
— Co, i co?
— No, wie pan psor. — Sławek wykonał zagadkowy gest ręką. Wroński przybrał marsowe oblicze, co zdarzało mu się równie często
jak własne imieniny.
— Ja wiem, lecz nie wiem, czy ty wiesz, że za kilka miesięcy czeka cię matura.
— Jeśli dziewczyna warta grzechu, maturę można przełożyć — odrzekł Sławek. — Czy będzie miała dyżury?
— Tak.
— Pięknie. — Sławek zwrócił się do Adama: — Nie zapomnij jutro trzasnąć jej kilka zdjęć, a zaraz potem je wywołasz.
— Chyba cię pokręciło! — pisnął Adam. — Sam się trzaśnij!
21
— I o co tyle emocji? — uspokajał ich Wroński. — Wypalicie się przedwcześnie. I na próżno.
— Nigdy nic nie wiadomo — rzekł Wacek Ryś z III A, lekko rudawy, dobrze zbudowany chłopak; niewiele ustępował Sławkowi w siatkówce.
— W rzeczy samej — odezwał się Filip. — Bo my wciąż nie bardzo wiemy, jak to właściwie jest: czy rozsądek trzyma za gębę emocje, czy emocje trzymają za gębę rozsądek.
— Och, wy łotry. — Wroński podrapał się za uchem. — Dla was powinno jedno być najważniejsze: uczciwie się uczyć.
— Tylko głupcy bywają uczciwi — rzekł ostrzyżony najeża Heniek z IV A, trębacz szkolnej kapeli. — Człowiek rozumny jedynie stwarza pozory uczciwości, gdyż wie, o co rzeczywiście toczy się gra w tym zakłamanym świecie.
— Filozofia licealnego umysłu — skwitował pobłażliwie kierownik.
— Dość żartów. Filip, pozwól ze mną — dodał kierując się na korytarz.
— Wszystko w porządku?
— Tak. Nawet wywieszki z nazwiskami są już na szafach. Wroński omiótł wzrokiem długi korytarz w kształcie litery L, gdzie
przy ścianach stały dwudrzwiowe szafy, po czym zajrzał do sali pierwszoklasistów i wdał się z nimi w pogawędkę.
ROZDZIAŁ IV
Aula mieściła się w skrzydle północnym na drugim piętrze, w sąsiedztwie pomieszczeń internatu żeńskiego, i była wypełniona do ostatniego miejsca. W pierwszym rzędzie siedzieli nauczyciele. Na podium stał dyrektor Stefan Burczyński i wygłaszał przemówienie inauguracyjne.
Filip i Sławek zaszyli się w głębi; sprawiali wrażenie znudzonych gadaniem dyrektora. Wreszcie rozległy się oklaski.
— Teraz — podjął dyrektor — chciałbym przedstawić panią magister Karolinę Szatyńską. Pani magister będzie uczyła języka polskiego w klasach А, В, С i D.
— Nareszcie coś dla nas — ożywił się Sławek. — Fil, siedzi obok Pudernicy.
Wszyscy skierowali wzrok na powstającą nauczycielkę, która odwróciła się i ukłoniła.
— Rany — jęknął przeciągle Sławek — ale panienka! Chryste! Niemożliwe, by mnie czegoś nauczyła. Przecież przy niej nie będzie mowy o nauce! Co o niej myślisz, Fil?
Siedząca przed Sławkiem Teresa zaniosła się śmiechem.
— Co tu myśleć? — odparł Filip. — Trzeba działać.
— Święte słowa.
— Sławek, jesteś bezczelny! — syknęła Monika zerkając na niego z zacięciem. — Tak od razu cię wzięła?
Sławek położył uszy po sobie.
— Piękne kobiety nie powinny być nauczycielkami w szkołach średnich — szepnął Andrzej do Filipa.
23
— A piękni mężczyźni? — rzuciła Sylwia do tyłu.
— To już wasz problem — odparł Filip.
* * *
Obiady w internacie w dni powszednie podawano o trzeciej, a w dni wolne o pierwszej. Ze stołówki korzystali też nauczyciele, zwłaszcza mieszkający w szkolnym gmachu.
Filip i Sławek wychodzili z internatu, gdy z dołu dobiegły ich dwa głosy. Jeden dobrze znali, należał do nauczyciela fizyki, Zenona Korzenia, a drugi, kobiecy, stanowił dla nich zagadkę.
— To ona — szepnął Sławek. — Ta nowa!
Przyjaciele zatrzymali się na półpiętrze, przyglądając się nauczycielskiej parze, która zniknęła za drzwiami wahadłowymi i skierowała się do stołówki. Poszli jej śladem.
— Ale ma nogi — westchnął tęsknie Sławek i przegarnął włosy. — Wspaniałe. I ta figura, widzisz?... Czy ten kapeć będzie się do niej przystawiał? Popatrz, jak jej bajeruje. Pewnie dziesięć lat mu ubyło, bo przestał się garbić... Co mu wystaje zza kołnierzyka marynarki?... Ach, wieszaczek, urwany. Już myślałem, że to kij, który sobie wstawił w kręgosłup.
Filip milczał.
— Wiesz — ciągnął Sławek—że Adam nie chce dziś wywołać filmu z porannej imprezy? Zawziął się jak rasowy kozioł w swojej flagowej cesze, jeszcze wała mi pokazał.
Filip milczał.
— Widok tej ślicznotki nagle mnie oświecił, że jestem bardziej dojrzały aniżeli wyglądam — gadał niestrudzenie Sławek. — Mam zamiar ją poderwać. Co ty na to?
Filip ciągle milczał. Weszli do stołówki i usiedli na swoich stałych miejscach. Nie było tu zwyczaju, że każdy indywidualnie podchodzi do okienka. Poszczególne rzędy miały swoich dyżurnych, którzy je obsługiwali, dyżurni zmieniali się co tydzień.
Tak się złożyło, że Filip siedział twarzą do polonistki. Ponieważ stoliki nauczycieli stały na podwyższeniu, doskonale ją widział.
Wyzwanie losu?
24
Takiej miłości każdy młodzian czeka, tak być kochana chce każda dziewczyna; czemuż w najświętszym z popędów człowieka tkwi tak straszliwego cierpienia przyczyna? *
Bo dlaczego ni z tego, ni z owego przypomniały mu się te płonące ogniem linijki? Tutaj, przy pierwszym obiedzie.
Wydawało mu się, że właśnie rodzi się w nim jego uwielbiany bohater, Werter. A także wydawało mu się, że ma na sobie nie zieloną koszulę w kratę i dżinsy, lecz żółtą kamizelkę i niebieski frak. Ale nie chciałby skończyć tak jak Werter. Cokolwiek się wydarzy.
Cokolwiek się wydarzy?... Nawet nie był zatrwożony bezczelnością swoich marzeń, tak gwałtownie i dalece zabrnął w przyszłość, widząc siebie na ścieżce dochodzącej do drogi, którą kroczy ta urocza istota o powabnym głosie.
Jej imię również mu się podobało. Chociaż nie zamienił z nią słowa — urzekła go. Wręcz doznał szoku. Że jest starsza o parą lat? Że jest nauczycielką? Że będzie go uczyć?... Wzruszał na to ramionami. Cokolwiek się wydarzy. Wiedział już jedno—któregoś dnia stanie na jej drodze, a ona chcąc nie chcąc będzie musiała się zatrzymać. Reszta w ręku losu.
— Wyjątkowo ponętna — rozmarzył się Sławek spozierając na polonistkę.
— I ma ładny uśmiech — zauważył Andrzej.
— Zmysłowy — dorzucił Wojtek. — O, spójrzcie, jak słucha Gapka! Diabła tam!... Ona nie na nasze apetyty.
— Na nasze, na nasze — pospieszył Sławek z buńczucznym zapewnieniem. — Startuję do niej! Miesiąc, najwyżej dwa — i zacznie jeść mi z ręki.
— A ta buda przemieni się w Uniwersytet Jagielloński — mruknął z sąsiedniego stolika Wacek.
Sławek parsknął lekceważąco i spojrzał na Filipa, który odłożył widelec i wziął kubek z kompotem truskawkowym.
— Fil — rzekł — zjadłeś własny ozorek czy cię zatkało? Zdaje się, że ten, który załatwił Cezara, jak mu tam... Brytan...
* J. W. Goethe, Cierpienia młodego Wertera, tłum. Leopold Staff.
25
— Brutus! — poprawił go Wojtek.
— O, Brutus... Więc on musiał mieć podobną minę, gdy kombinował nad mordem. Masz już jakiś plan?
— Uważasz, że bez planu ani rusz? — zapytał Filip.
— Na kiwnięcie palcem chyba nie przyleci — powiedział Andrzej.
— Fil, rzuć konkretnym słowem — rzekł Sławek.
Filip wzruszył ramionami. Parę minut później czwórka przyjaciół wstała od stołu. Filip nie omieszkał zerknąć na polonistkę. Kiedy zauważył, że i ona zahaczyła wzrokiem o niego, serce gwałtowniej mu zabiło, mimo iż doskonale wiedział, że jej spojrzenie było czysto przypadkowe, nie zawierało najmniejszego ładunku emocjonalnego. Gdy odwróciła głowę i po chwili ponownie na niego zerknęła, błyskawicznie znalazł się na posterunku — wbił się hardo spojrzeniem prosto w jej oczy. Czekał. „Kto kogo przetrzyma?" — rzekł w duchu wojowniczo. Sekundy płynęły. Wyraz twarzy nauczycielki był obojętny. Wreszcie spokojnie odwróciła się i uśmiechnęła do Wrońskiego.
ROZDZIAŁ V
Seniorką internatu żeńskiego była Lucyna Zajączkowska z IVB, brunetka o rumianych policzkach i włosach związanych w koński ogon. Nie została obdarzona przez naturę zbyt dużym poczuciem humoru. Traktowała swoją funkcję wyjątkowo poważnie, energii jej nie brakowało, w kryzysowych sytuacjach mogłaby wspomagać pobliską elektrownię.
W największej żeńskiej sali prowadziła już zebranie z nowo przyjętymi do internatu licealistkami. Dzięki jej troskliwości te zaciekawione i jakby nieco przestraszone dziewczyny stopniowo pojmowały, że ponownie znajdują się najniżej w szkolnej hierarchii, podczas gdy trzy miesiące temu, w swoich podstawówkach, uważały się za elitę. Lucyna czytała im regulamin internatu, komentując każdy punkt. Kropki nad „i" wolała stawiać osobiście.
— Czy są pytania, dziewczęta? — rzekła na koniec, unosząc dumnie podbródek i rozglądając się po znudzonych twarzach. — Żadna nie ma pytań?... Wszystko zapamiętałyście? No?... O co ty byś chciała zapytać? — zwróciła się do pierwszej z brzegu.
— O nic.
— A ty?
— O nic.
— No, a ty?
— O nic.
27
— Hm, dziwne... Kiedy ja byłam na waszym miejscu, dziewczęta, to dziesięć razy o coś się pytałam.
— Raz nie wystarczyło?
Lucyna zastygła, pojmując niefortunność swojego sformułowania, co sprytnie wykorzystała jedna z pierwszoklasistek, ta najbardziej znudzona. Nie potrafiąc się odciąć, wstała i ruszyła do drzwi, w których od paru chwil cicho stał Wroński.
— Lucyno — powiedział do niej, gdy wyszli na korytarz — widzę, że szybko działasz.
— Tak, panie profesorze. O autorytet trzeba zadbać od razu, panie profesorze. — Należała do tych, którzy słowo „profesor" wypowiadają z namaszczeniem i przy każdej okazji, podczas gdy większość licealistów wymawiała je z prędkością odrzutowca, stąd słyszało się po prostu „psor".
— Oczywiście — przyznał nieco ironicznie. — Właśnie widziałem,
jak to się robi.
Zamieniwszy z nim jeszcze parę słów, poszła do salonki (tak nazywano jedyny dwuosobowy pokój w internacie), gdzie mieszkała z Mariolą Plisiecką z IV C, szatynką o lekko zadartym nosie. Mariola leżała na łóżku i przeglądała gazetę.
— Już jesteś w transie? — rzuciła Mariola żartem.
— Czy wiesz, jaka przemądrzała jest jedna z tych nowych?
— Sprytna?
— Zaraz sprytna! Przemądrzała. Już je przypilnuję, wszystkie. Jak im popuszczę, to się tak rozbisurmanią, że rady sobie z nimi nie dam. Będą mi pyskować na każdym kroku, widząc we mnie tę głupią Mtillerową od tego idioty Szwejka.
— Daj im pożyć, mają tu przed sobą parę lat. Czasem myślę, że ty w genach masz zakodowaną podwójną osobowość.
— O co ci chodzi?
— O nic.
Mimo różnic poglądów w rozmaitych sprawach, a zwłaszcza w jednej, o której Lucyna wolała nie rozmawiać, dobrze się Marioli z nią mieszkało. W przeciwieństwie do niej Lucyna pochodziła z bogatej rodziny, toteż Mariola skwapliwie korzystała z tłustych wałówek, których Lucynie nie brakowało.
28
* * #
Filip wszedł do umywalni, gdzie sine obłoki papierosowego dymu wisiały niczym chmury grożące deszczem, i rozejrzał się za pierwszoklasistami.
— Zwołaj młodych — zwrócił się do jednego z nich, rudowłosego. Oczekując przysiadł na brzegu umywalki i zaczął się przysłuchiwać Sławkowi, który opowiadaniem dowcipów skupiał na sobie uwagę grupy chłopaków. Gdy nowicjusze stanęli w wyczekujących pozach przed Filipem, rzekł: — Nazywam się Filip Strzelec, jestem z IVB, a tutaj pełnię funkcję seniora, to znaczy...
— Wiemy, wiemy...
— Świetnie. Gdzieś na korytarzu wisi regulamin, więc przy okazji rzućcie na niego okiem. To wszystko.
Pierwszoklasiści popatrzyli na siebie jakby zawiedzeni, że tak obcesowo zostali potraktowani. Zamiast spodziewanego wojskowego drylu, zapachniało im atmosferą pikniku. Po dwóch minutach wrócili.
— Tam nigdzie nie ma żadnego regulaminu! — powiedział rudowłosy Jarek Słowik.
— Nie ma? — Filip machnął ręką. — Dobra, jak się znajdzie, to sobie przeczytacie' Albo zwróćcie się od Odkurzacza, on wam wyrecytuje regulamin z pamięci — dorzucił żartem i podszedł do Sławka.
Pierwszoklasiści się rozproszyli.
* * *
— Muszę ci powiedzieć — skarżyła się Kamila Lucynie — że Sławek i Filip już działają mi na nerwy. Zresztą nie tylko oni.
— Z Filipa jest niezły ananas. Też za nim nie przepadam. A Sylwia, Monika czy Teresa?... Na twoim miejscu bym się nimi nie przejmowała.
— To tak się mówi — westchnęła Kamila.
Obydwie licealistki spacerowały nad jeziorem i rozmawiały o swoich problemach, niebłahych, w jakie obfituje życie w każdej zbiorowości, gdzie jednostka jest zaledwie trybikiem w maszynerii poruszanej najogólniej mówiąc mocą etyki.
29
Naraz umilkły. Dostrzegły idącą od strony miasta polonistkę.
— Naprawdę ładna — zauważyła miękko Kamila.
Lucyna wyostrzyła wzrok. Akurat nie była w nastroju do wyszukiwania mankamentów urody u... tej Szatyńskiej, cierpliwości, z czasem wszystko się wypatrzy, choćby oddech nieświeży się wyczuje.
— Ciekawe, dlaczego nie jest mężatką — mruknęła. — Dyplom pewnie otrzymała na piękne oczy.
— Och, co to nas obchodzi? — zdziwiła się Kamila.
— Właśnie!
■
* * *
Adam nie byłby sobą, gdyby niemal każdej wolnej chwili nie spędzał w ciemni, w swoim królestwie światła i cienia, gdzie panował od roku. Dziedzina fotografii miała jeszcze przed nim pewne tajemnice, ale on był ich niestrudzonym tropicielem, żadnej nie przepuścił, gdy mu się pod rękę nawinęła.
Nikomu, zwłaszcza Sławkowi nie mówił, że ma zamiar wywołać film i zrobić odbitki z porannej uroczystości. Już widział jego chciwe, złodziejskie spojrzenie, kiedy przesunie mu przed oczyma wachlarzem zdjęć polonistki.
Zresztą sam Adam był pod wrażeniem nowej nauczycielki i pragnął się przekonać, jak bardzo jest fotogeniczna — drzemiąca w nim dusza profesjonalisty odezwała się potężnym, władczym głosem. Głosem, nie głosikiem.
Wreszcie skończył. Gdy wziął zdjęcia i zbierał się do wyjścia, pojawił się Szczygieł. Woźny miał na sobie szary fartuch roboczy, w którego górnej kieszonce tkwiły zwykle dwa albo trzy długopisy, a na głowie beret z antenką, też nieodłączny rekwizyt jego służbowego ubioru. Co do beretu, sprawa była jasna, licealiści tego nie komentowali. Lecz długopisy?... Niektórzy uważali, że i jeden byłby dla woźnego aż nadto, w końcu do prostej pracy fizycznej nie jest potrzebny przyrząd służący wytężonej pracy umysłowej.
— Widzę, chłopcze, że już wziąłeś się do roboty — rzekł.
— Ona sama jest zbyt leniwa, żeby się wzięła — pisnął Adam. Woźny poprawił na nosie okulary w rogowej oprawie, zmierzył go
30
podejrzliwie wzrokiem i oparł się o stół, na którym stał powiększalnik i kuwety.
— Pewnie, chłopcze, pewnie. Ty przynajmniej jesteś porządny, nie to co inni. I spokój tu z tobą, i w ogóle...
— A tak mniej więcej, panie woźny, co pana boli?
— Co? — Szczycieł zacisnął zęby i zmierzył Adama sondujące —- Ten... Filip już mi zdążył podpaść.
— On zawsze był szybszy od samego siebie. Dla niego prześcignięcie E=mc2 to pestka. Co tym razem wywinął?
— Ano przysłał do mnie tych smarkaczy z pierwszej klasy, żebym ja, woźny zapoznał ich z regulaminem internatu! A wiesz, chłopcze, jak mi powiedzieli?... „Panie odkurzacz"!
Adam z trudem zachował powagę.
— Mocno mi się wydaje — podjął Szczygieł drapiąc się w skroń — że zanosi się na ciężki rok. Radziłbym niektórym mieć się na baczności. A jak ci wakacje minęły?
— W porząsiu.
— Aha, słuchaj... Co to jest kuźnia erudytów?
— Hę?
— Kuźnia erudytów.
— Nie wie pan, co to jest kuźnia?
— To wiem. A to drugie?
— Eradyta, panie woźny, to człowiek wykształcony w jakiejś branży, a przykład w... ślusarskiej.
— Uhm...
* * *
Nauka własna uczniów w dni powszednie obowiązywała od piątej trzydzieści po południu do dziewiątej wieczorem, z półgodzinną przerwą kolacyjną o siódmej. Dziewczyny i chłopaki uczyli się oddzielnie, głównie w salach lekcyjnych. Jedynie licealistki mieszkające na pierwszym piętrze mogły się uczyć w pokojach. No i Lucyna z Mariolą miały taki przywilej. Chłopcy z trzecich i czwartych klas mieli naukę własną razem, w IVB, największej sali na pierwszym piętrze w skrzydle północnym.
Oczywiście tego dnia nie było mowy o żadnej nauce. Skoro nawet największy internacki kujon, Hipolit, siedział jak wzorzec próżniactwa
31
i z upodobaniem oglądał swoje skórzane buty na wysokim obcasie, musiało to o czymś świadczyć. Kujon, lecz do orłów nie należał i sam zachodził w głowę, jak to możliwe; no bo tyrał jak wół, a wynikami lokował się gdzieś między osłem a baranem.
Czwartoklasiści rżnęli w karty. W pewnej chwili drzwi się otworzyły i z triumfującą miną wszedł Adam. W ręku trzymał plik zdjęć.
— Chryste, Adaś! — zawołał Sławek, rzucił karty i dopadł do niego. — Pokaż no! — Wyglądał przy nim jak doberman przy ratlerku. Wyszarpnął mu zdjęcia. — Rany boskie, chłopaki! Nasze cudo! Fil, zobacz... Jezuuuu...
Filip był ostatnim, który się ruszył z miejsca. Zdjęcia wędrowały z ręki do ręki i każdy miał jakiś komentarz, poza Filipem. Zachwycano się urodą polonistki.
— Nadaje się prosto na pierwszą stronę „Przyjaciółki" — orzekł HipoUt.
— Tak jak ty prosto na generała — warknął Sławek. — Hipek, człowieku, tu sam „Playboy" musiałby się najpierw nisko przed nią zgiąć i ze trzy razy uderzyć czołem o glebę, a dopiero potem grzecznie zaproponować swoje podwoje, oczywiście pobrzękując odpowiednio wysokim złotym tonem.
— Wy tępaki! — pisnął Adam. — Tak się znacie na dziewczynach, jak ja na szydełkowaniu! Jeden robi z niej kurę domową, a drugi luksusową idiotkę. Głąby kapuściane, trochę zastanowienia w spojrzeniu na tę fascynującą i zmysłową twarz. Potraficie w ogóle dostrzec takie subtelności?... Idźmy na kompromis, panowie. „Vogue" czy „Marie Claire" byłyby tu w sam raz!
Zapanowała cisza, jak makiem zasiał. Wszyscy spoglądali na małego, niepozornego Adama niczym na wyrocznię. A Filip, zwinąwszy dyskretnie jedno zdjęcie, wyszedł na papierosa.
W internacie w głębi korytarza dostrzegł Marka Heimanna z IIIG, perkusistę, który manipulował przy kłódce jednej z szaf i sarkał pod nosem.
— Co tak się męczysz? — zapytał Filip. Marek wzdrygnął się.
— Nie mogłem zamknąć kłódki — odparł.
32
Filip wszedł do sypialni, rzucił się na łóżko i zaczął się wpatrywać w zdjęcie polonistki.
* * *
Woźny Szczygieł kręcił się w kotłowni, mieszczącej się w skrzydle północnym. Był tu dobrze wyposażony warsztat ślusarsko-stolarsko--elektryczny, gdzie często pracował. A o to, by mu pracy nie brakowało, dbali licealiści.
Właściwie niczemu już się w tej szkole nie dziwił, a ładnych dwadzieścia lat tu pracował. Ilekroć jednak udawało mu się schwytać ucznia czy uczennicę na gorącym uczynku, najczęściej na piciu alkoholu, skrzętnie meldował dyrektorowi Burczyńskiemu, nie Wrońskiemu.
Cenił kierownika, ale uważał, że on zbyt łatwo się rozczula nad dziewczęcymi łezkami i chłopięcą pokorą, że ma serce równie twarde jak kalafior po ugotowaniu. No, może łezki istotnie potrafią rozmiękczać, a przy okazji zwodzić. Lecz chłopięca pokora?!... Akurat chłopięca! Byki takie niejedni, że tylko im popuścić. Jak choćby ten Sławek Krzyk, drań numer dwa po Filipie. Albo Andrzej i Wojtek — numery trzeci i czwarty na czarnej liście woźnego.
Toteż licealiści lubili Szczygła, tak jak można lubić zepsuty odkurzacz.
# * *
Po kolacji w niedużym pomieszczeniu w suterenie zebrał się zespół muzyczny. TuMaNy — nazwa ta była tyleż dziełem przypadku, co wściekłości woźnego. Salka muzyczna sąsiadowała przez ścianę z jego mieszkaniem. Gniewne, iście fredrowskie zawołania Szczygła w stylu: „Grajcie, tumany, ciszej nieco!" odniosły skutek najmn