ANDRZEJ KLAWITTER Licealiści Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1996 Opracowanie graficzne Józef Jurczyszyn Ъ1 № ISBN 83-205-4497-1 © Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1996 Ak^ Ą£ Skład: EgraF, Warszawa, ul. Wolska 45 Druk i oprawa: Oficyna drukarska WiP, Mszczonów ROZDZIAŁ I Ostatni dzień sierpnia od lat oznacza dla młodzieży jedno — koniec długich, letnich wakacji, koniec lenistwa i błogiej beztroski. Oczywiście nikt z tego powodu nie rozpacza, chociaż zawsze znajdzie się ktoś, kto wyda ciężkie westchnienie na okolicę, pobrzmiewające niechęcią do tego, który wymyślił szkoły. Ostatecznie nie w każdym drzemie na przykład Skłodowska-Curie czy Einstein. I chyba dobrze, bo z uczonymi, geniuszami nigdy tak do końca nic nie wiadomo. Zupełnie podobnie zresztą jak z iluzjonistami — wyciąga taki z rękawa białego gołębia, a tu się okazuje, że to czarny kogut... I nieszczęście gotowe. Wprawdzie nie żałuje się czasu ani pieniędzy na zgłębianie tajemnic wiedzy, ale czasem żałuje się jej wyników. Na co komu bomba atomowa? Może zatem uczyć się... bardzo ostrożnie? Dość duże miasto, gdzie się dzieje ta historia, jest raczej ładne niż brzydkie; od północy zamknięte lasami, od zachodu kilkukilometrowej długości jeziorem, a od południa i wschodu urodzajnymi polami. Najpiękniejszy skrawek tej miejscowości to zakątek między jeziorem a liściastym lasem. Z centrum prowadziła do niego ulica Mickiewicza, przy której końcu mieściło się Liceum Ogólnokształcące noszące imię naszego wieszcza. Mimo że gmach liczył tylko dwa piętra, był olbrzymi — zbudowany z ciemnoczerwonej cegły, w kształcie prostokątnej litery C, tyle że skrzydła wysuwały się przed linię frontu. Jego mury oplecione bluszczem, pamiętające niezły kawałek dziejów, przydawały szkole dostojeństwa. Niejeden kandydat na liceaUstę, przekraczając po raz pierwszy próg tego 5 gmaszyska, zastanowił się nad sobą i wiedzą wyniesioną z podstawówki, czy przypadkiem nie pomylił adresu z jakimś sławnym uniwersytetem. W budynku było liceum, internat męsko-żeński oraz, w części skrzydła południowego, od strony centrum miasta, mieszkania służbowe nauczycieli. Przed frontonem zieleniły się trawniki, a z tyłu rozpościerał się dziedziniec, ciągnący się aż do parku, którędy się schodziło na leżące w dole jezioro. Zmierzający właśnie do szkoły dziewczyny i chłopaki, trzecio-i czwartoklasiści, pochodzili z dość odległych miejscowości, toteż w okresie roku szkolnego mieszkali w internacie. Spora część internistów, jak popularnie ich określano, miała zwyczaj zjawiać się na miejscu już w przeddzień rozpoczęcia nauki. Nie trzeba zgadywać, co było tematem ich rozmów — wymiana wakacyjnych wrażeń, często ubarwiona kłamstwami, zwłaszcza gdy wyobraźnia dopisywała, a inwencji nie brakowało. Do mistrzów wszelkich improwizacji należał Filip Strzelec z IVB, wysoki blondyn o lekko kręconych włosach, niebieskich oczach i ujmującym uśmiechu. Był filarem międzyszkolnego koła teatralnego. Chociaż doskonale znano jego możliwości gawędziarskie, nigdy nie można było po nim poznać, czy mówi serio, czy żartuje. Akurat opowiadał o swoim pobycie w Szkocji, żałując, że nie dane mu było zobaczyć Nessie. — Ja już ciebie przejrzałam — stwierdziła Sylwia List, również z IVB, długowłosa brunetka o piwnych oczach, jedna z najurodziwszych dziewczyn liceum; sprawowała funkcję redaktora naczelnego szkolnego miesięcznika. — Jeśli kłamiesz, to z klasą, a jeśli mówisz prawdę, nie jesteś tak interesujący. — Czyżby? — zapytał Filip. — Cóż, niedobrze, gdy dziewczyna przejrzy chłopaka. Niedobrze dla dziewczyny. — I tak cię lubimy z tym twoim panta rhei, bujaniem w obłokach i cygaństwem — rzekła Teresa Lipska z IVG, też pasjonująca się teatrem. — Czym dalej się w życiu zajedzie? — zastanowił się Filip. — Szarą prawdą czy kwiecistym kłamstwem? Pomijając drobiazg, że prawda nie zawsze bywa szara, a kłamstwo kwieciste. — Zależy dokąd kto jedzie — powiedziała Sylwia. — Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku — stwierdził. — Prosto do sławy, gdziekolwiek ona czeka i cokolwiek gotuje. To jedyny cel, 6 który się liczy. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że oszukuje samego siebie. Prawda wylezie prędzej czy później, ona tylko nieraz jest pisana sympatycznym atramentem. Jeszcze parę osób z tej grupy zajmowało się w liceum czymś więcej niż jedynie edukacją — Andrzej Koczorowski z IVA i Wojtek Pelczarski z IIIF byli członkami zespołu muzycznego, a Ewa Morska z IVE pracowała z Sylwią w miesięczniku. Pozostali interesowali się wyłącznie nauką, nauką i jeszcze raz nauką, a pod koniec semestrów zawężali swoje zaciekawienie tylko do specjalistycznej wiedzy medycznej, poszukiwali bowiem środka na delirium tremens, ale dotyczące jedynie części ciała, w której początek biorą nogi. — Zostawmy na chwilę rozgadanych licealistów. Nim dotrą na miejsce, będziemy już znali trzy inne osoby, którym w tej opowieści przypadną naprawdę znaczące role. * # # Dyrektor liceum nazywał się Stefan Burczyński. Był dobiegającym pięćdziesiątki grubawym mężczyzną z orlim nosem i krzaczastymi brwiami. Nosił przydomek Burczymucha. Jedynie pod osądem uczniowskiej braci pozostaje ocena trafności doboru pseudonimów swoim nauczycielom i wychowawcom, którzy wręcz nie mają prawa bez nich istnieć, a jedno jest oczywiste — podobnie jak z butami, muszą pasować. Czteropokojowe mieszkanie dyrektora mieściło się na pierwszym piętrze południowego skrzydła budynku. Dodatkowe drzwi w korytarzu prowadziły do jego gabinetu, tak że nie musiał opuszczać gmachu, by znaleźć się w pracy. Mimo popołudniowej pory Burczyński siedział w gabinecie i przeglądał różne papiery. Gdy zza otwartego okna doszły go podniesione głosy i śmiech, podszedł do niego i wyjrzał. Na widok licealistów twarz mu pojaśniała. Z lubością westchnął. * * * Piętro niżej przy oknie w swoim mieszkaniu stał kierownik internatu Aleksander Wroński, szczupły mężczyzna o surowym wyrazie twarzy. 7 Liczył nieco ponad pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy miał mocno przerzedzone, a pod prostym nosem krótko przystrzyżony wąsik. Mówiono na niego Gapek. Wroński także patrzył na idącą grupę. Żałośnie westchnął na myśl o problemach związanych z kierowaniem internatem, zamieszkiwanym przez osiemdziesiąt dziewczyn i trzydziestu pięciu chłopaków. * * # Kolejne piętro niżej, już w suterenie, inny mężczyzna stał przy oknie służbowego mieszkania, niestety zakratowanym jak w więzieniu. I on spoglądał na licealistów. Ponieważ okno wychodziło na drogę wiodącą do głównego wejścia w skrzydle południowym, został przez uczniów dostrzeżony. — Dzień dobry, panie woźny! — usłyszał gromkie pozdrowienie. Jan Szczygieł ciężko pokiwał głową. Woźny, ślusarz, elektryk, hydraulik, palacz co., szklarz, stolarz (na liście płac tak ładnie to nie wyglądało), słowem, złota rączka, bez której gmach ten chybaby nie funkcjonował należycie. Był parę lat starszy od Wrońskiego, tęgiej postury, z twarzą pooraną bruzdami niczym uprawne pole. Mieszkał samotnie. Wprawdzie woźny nie zaliczał się do personelu pedagogicznego, ale też nosił przydomek, naturalnie stosowny do rangi, mianowicie — Odkurzacz. Skupił wzrok na jednym licealiście. — Strzelec... — mruknął z zacięciem. Po chwili wesoła grupa znalazła się w budynku. — Witaj, kuźnio drudytów! — zadudniło nagle w uszach woźnego. — Jakich eradytów? — zdziwił się i uświadomił sobie, że gmach gwałtownie nabrał życia. ROZDZIAŁ II — Sławek! — ryknął Filip. — Filip! — ryknął Sławek. Dopadli do siebie i zaczęli się ściskać. Jakkolwiek różnili się pod wieloma względami, stanowili parę wspaniałych przyjaciół. Sławek Krzyk z IVB — wysoki, dobrze zbudowany, o czarnych, kędzierzawych włosach — nie należał do orłów w nauce, znacznie pewniej czuł się na boisku sportowym. Był siatkarzem numer jeden reprezentacji liceum. Cała grupa stała w obszernym holu na pierwszym piętrze i z widocznym utęsknieniem wdychała atmosferę szkolnych murów, jakby było w niej coś cudownie ożywczego. — Słuchajcie — rzekł Sławek, gdy opadły pierwsze emocje — ekstra wiadomość nie powinna długo czekać: mamy nową polonistkę! Młodziutka, świeżutko upieczona, prosto z rusztu. — Zdrowa? — rzucił Wojtek. — Nie wiem, nie badałem, nie widziałem. Tylko słyszałem. — Wojtek! — syknęła Sylwia. — Co oznacza twoje „zdrowa"? — To, co twoje... czy nie jest chora. — Widząc jej ironiczne spojrzenie, dorzucił: — Żebym tak nie trafił do budy, nic złego nie miałem na myśli! — Rzeczywiście — roześmiała się Sylwia i skinąwszy na Teresę, podniosła swoją torbę. Rozeszli się. 9 * * * Internat nie stanowił enklawy. Na pierwszym piętrze pomiędzy skrzydłami mieściło się osiem czteroosobowych pokoi, w których mieszkały najstarsze licealistki. Wzdłuż nich, od strony dziedzińca, biegł szeroki jasny korytarz, kończący się po obu stronach obszernym holem. W skrzydle północnym oprócz sal lekcyjnych była stołówka, a w skrzydle południowym biblioteka i biura administracji. Reszta pomieszczeń inernatu żeńskiego zajmowała drugie piętro w skrzydle północnym oraz kilka sal między skrzydłami. Z kolei internat męski w całości mieścił się na drugim piętrze skrzydła południowego. Wprawdzie życie internackie jest obwarowane murem zakazów i nakazów — niewątpliwie bardziej obostrzonych niż w rodzinnym domu, gdzie twardą rękę ojca amortyzuje miękka dłoń matki — ale ma pewien specyficzny urok, którego w domowych pieleszach się nie znajdzie i do którego się tęskni po długich, nawet najwspanialszych wakacjach. Tu przyjaźń jakby pełniej smakuje, samodzielność jest wyższa w cenie, a do obowiązku podchodzi się z zadziwiającą lekkością, wreszcie ryzykancki krok pachnie tak jak powinien. Młody człowiek szybciej dojrzewa w takiej zbiorowości, niż w przyjemnym ciepełku domowego ogniska. Ч» Ж f — Co się stało Sylwii? — zastanawiał się Wojtek tarmosząc swoje sterczące jak druty ciemne włosy. — Wrażliwa niczym zakonnica na przepustce. — Po prostu przypomniałeś jej, że ona także ma klasę — powiedział Filip. — O tak! — pisnął Adam Wesoły z IIIF. — Nawet Crescentini zna się na rzeczy — zaśmiał się Sławek. — Jaki Crescentini? — dopytywał się Adam, nadworny fotograf liceum i miesięcznika. Był dość nieśmiałym chłopakiem w osobistych kontaktach z dziewczynami. Inteligentny niewysoki szatyn, momentami dowcipny, ale w rozmowie z dziewczyną, jeżeli mu się podobała, nie umiał się zdobyć na stanowcze słowa. To, co wydobywało się z jego ust, 10 miało barwę śpiewnego sopranu. Wstydził się tego. Po pierwszych niepowodzeniach w zdobywaniu dziewczęcych serc popadł w kompleks. — Crescentini był włoskim śpiewakiem operowym z czasów Napoleona — wyjaśnił Andrzej. — Co ja mam z nim wspólnego? Przecież ja nie śpiewam, no nie? O co ci chodzi, palancie? — Adam zwrócił się do wyższego o półtorej głowy Sławka. — Aha, zapomniałem, że nie śpiewasz. — Jak to zapomniałeś?! Co tu miałeś zapomnieć! — Człowieku, czy pamięć to sekretarka? Centralną częścią internatu męskiego, nie ze względu na usytuowanie, była umywalnia — istne targowisko próżności, bazar, giełda, ring bokserski w razie potrzeby, wreszcie sala tronowa, gdzie najmłodsi uczniowie stawali niekiedy do raportu przed wszechwładnym szefem samorządu internackiego, czyli seniorem. Seniorem internatu męskiego był Filip Strzelec. * * * Sylwia i Teresa już się aklimatyzowały w pokoju numer osiem, pierwszym pomieszczeniu od strony holu w skrzydle południowym. Pokój był urządzony skromnie — cztery metalowe łóżka, dwie duże dwudrzwiowe szafy, stół, cztery krzesła i stolik przy oknie, który służył do przyrządzania posiłków, a na ścianie dwa marne obrazy i kalendarz. — Wojtek ma zboczoną wyobraźnię — powiedziała Sylwia i przewróciła karty kalendarza na wrzesień. — Zdrowa!... Co my jesteśmy? Klacze na wybiegu? — Wszyscy tak nas widzą — rzekła Teresa zajęta rozpakowywaniem bagażu. — Filip też. — O nie, on jest inny. — Kochasz Filipa? — Teresa spojrzała na nią dociekliwie. By ukryć zakłopotanie, Sylwia stanęła przy otwartym oknie. Zakochana w matematyce, patrzyła na świat uważnymi oczami i miała w nim niemal wszystko poszufladkowane zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Zazwyczaj wiedziała, do której szuflady zajrzeć w takiej czy innej sytuacji. I musiało grać. Choćby nie grało. 11 — Już w kwietniu zaczęłaś na niego łakomie zerkać. — A ty kochasz Andrzeja? — zapytała Sylwia. — Wydaje mi się, że tak. Popatrzyły na siebie ciepło. Wkrótce drzwi otworzyły się i weszła trzecia lokatorka „ósemki", Monika Kemnitz z IVC, blondynka z uroczymi dołeczkami w policzkach. — Cześć, dziewczyny! — Rany, Monia, aleś ty opalona! * * * Adam wychodził z toalety na parterze, gdy zobaczył przyjeżdżającą Dorotę Poświat, koleżankę ze swojej klasy, szczupłą brunetkę z warkoczem. — Cześć, Adam! — Dorota! Cześć!... Ale urosłaś! — Co?! — Przystanęła, postawiła walizkę i odetchnęła. — Urosłaś — powtórzył. — To te buciki na obcasie, zauważ, kotku — wyjaśniła poirytowana. — Eh, ta twoja oryginalność wobec nas jest zniewalająca. Czy naprawdę nie stać cię na coś wzniosłego? — Wzniosłego? — Jakiś szałowy komplement, a nie furmański okrzyk. — Hm... — No dobra, nie gwałć mózgownicy, bo za gwałt można siedzieć. Pomożesz mi? Strasznie ciężka. — Jasne. — Adam podszedł do niej i ochoczo chwycił walizkę. — Tak, ciężka. Skąd miałaś w sobie siłę konia? — Siłę konia. Och, Adam... Od ciastek. Wiesz, że uwielbiam ciastka, lecz konia nimi nie nakarmisz. Ruszyli w stronę schodów. Dorota mieszkała na pierwszym piętrze pod „trójką". I ona zaliczała się do osób, które mają na uwadze nie tylko swój wizerunek w lusterku, ale sprawują konkretną i pożyteczną funkcję — prowadziła kawiarenkę. — Słyszałaś coś o niejakim Crescentinim? — zapytał nagle Adam na półpiętrze. 12 — Crescentinim?! O tym włoskim śpiewaku? — Tak. — Co miałabym słyszeć? Opera mnie nie interesuje, a już na pewno nie kastraci. — Kastraci?! — Adam zmarszczył czoło. — Crescentini był kastratem... Wiesz, czego nie miał. Adam przełknął ślinę. — Dorota! — Z góry zbiegł Filip; wziął ją za rękę. — Ale rozkwitłaś przez wakacje! Nie do wiary! Możesz mi wierzyć, jesteś cudowna, najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś? — Tajemnica — odparła uwodzicielsko. — Na to wygląda. Później pogadamy — dodał i klepnąwszy Adama po plecach, zbiegł. — Słyszałeś, Adam? — rozrzewniła się Dorota. — Kłamał czy mówił prawdę, nieważne, ale powiedział to, co chciałam usłyszeć, co zresztą pragnie uszyszeć każda dziewczyna. A ty mi mówisz, że urosłam!... Co to ja jestem? Drożdżówka? Adam w milczeniu doniósł walizkę do drzwi pokoju numer trzy. — Dzięki — powiedziała Dorota. — Buźka! — Drobiazg — mruknął i skierował się do internatu. W chwili gdy skręcał na klatkę schodową, oddzieloną od holu wahadłowymi drzwiami, ujrzał idącą Sylwię; w tym momencie wydała się mu wyjątkowo atrakcyjna w jakby prowokująco nie dopiętej błękitnej bluzce. Rzecz dla Adama niezwykła — zdecydował w mgnieniu oka. Przystanął, chwycił ją za rękę i wyrzucił z siebie śpiewnie: — Sylwia, jesteś cudowna, najpiękniejsza róża nie ma przy tobie nic do gadania. Jak tego dokonałaś? — Odbiło ci? — wykrztusiła kompletnie zaskoczona. — Jak pragnę zdrowia! — Lekarz przyjmuje jutro od dziesiątej. Przepraszam, wołają mnie. — Wywróciła oczami i wyminęła go. Będąc przed drzwiami pokoju, dorzuciła: — Nie chciałam cię urazić. I tyle ją widział. Pies z kulawą nogą i podwiniętym pod siebie ogonem nie wzbudziłby takiego żalu, jak teraz Adam. Powlókł się do internatu, gdzie akurat pojawił się kolejny licealista, Hipolit Zamorski z IV В, kościsty brunet o niezgrabnych ruchach, który bezskutecznie próbował pobić rekord żółwia na setkę. O wojsku mógł 13 gadać do znudzenia, ale nigdy nie znajdował wdzięcznego słuchacza. Jeżeli jednak nie ględził o obronności kraju, był tolerowany przez kolegów, mimo że miał nieszczególną cechę, nie bardzo pasującą do przyszłego wojskowego, mianowicie nie potrafił utrzymać języka za zębami, miał go dłuższy niż korytarz. — Czołem, chłopaki! — ryknął dziarsko Hipolit. Wyraz „cześć" zapodział się w jego słowniku, kiedy pilnie szukał „o" z kreską w wyrazie „kula". Postawił torbę, wyprężył się i przybił prawą dłonią do skroni. __ Oto przyszła podpora naszej armii! — wrzasnął Sławek. — Zdjęcie, w ramkę i na ścianę! Cały Hipek. ROZDZIAŁ III Można się już zorientować, że mur oddzielający męską część internatu od żeńskiej był w owym liceum zbudowany ze słów honoru tudzież pobożnych życzeń, zaprawiony gęsto dobrą wolą. I słusznie. Do czego bowiem komu wielkie fortyfikacje z uzbrojonymi po zęby strażnikami na blankach? Gdy ktoś się uprze, to i samemu diabłu piekło sprzeda, i anioła namówi do pobożności. Zresztą im surowsze reguły, tym większa pomysłowość, aby je przechytrzyć. Filip energicznie nacisnął klamkę i wszedł do żeńskiej „ósemki". W pokoju zastał Sylwię. Jej twarz momentalnie pojaśniała. Filip wyciągnął spod pachy książkę i podał ją dziewczynie. — Buszujący w zbożu — zachwyciła się. — Dotrzymałeś słowa. — Zawsze dotrzymuję słowa. Sylwia potrząsnęła głową, sprawiając wrażenie, jakby nie to pragnęła usłyszeć. Filip usiadł przy stole. Zapadła kłopotliwa cisza. — Kamila się zjawiła, tak? — rzekł zerkając na stojące przy szafie dwie eleganckie walizki z brązowej skóry oraz stereofoniczny radiomagnetofon Philipsa. — Niestety. Znowu będziemy się z nią męczyć. Mamy jej powyżej czaszki. Gdyby była inna... W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Teresa z imbrykiem pełnym wody, a za nią czwarta lokatorka tego pokoju, Kamila Traczyń-ska, z tej samej klasy co Sylwia i Filip. — Cześć, Fil! — zawołała Kamila. — Cześć, Kama! O, zmieniłaś uczesanie. 15 — Filip jak zwykle spostrzegawczy — powiedziała zadowolona i przygładziła ostrzyżone na chłopca brązowe włosy. — Dobrze mi w tej fryzurze, prawda? Wszyscy mi to mówią. Cieszę się, że i tobie się podoba. — Stwierdzenie faktu nie jest jego akceptacją — odrzekł. — Syla, gdzie włożyłaś kawę? — zapytała Teresa zaglądając do szafy. — Powinna być na trzeciej półce. — Zostawcie — powiedziała stanowczo Kamila i przyklękła przy walizce. — Takiej kawy nie piłyście. O, proszę, już zmielona... — Zastygła widząc w ręku Teresy identyczną paczkę. — A to się zdarzyło! Teresa i Sylwia wymieniły spojrzenia. — Napijesz się naszej kawy, Kama? — zapytała słodko Teresa. — Jasne — odparła sucho i zwróciła się do Filipa: — Co słychać w wielkim świecie? — Mój wielki świat na razie ogranicza się do globusa. — Może akurat gdzieś byłeś. Zapytałam z uprzejmości. — Wobec tego uprzejmość za uprzejmość. Gdzie ty byłaś w wakacje? — W Anglii! — Niemożliwe! — Filip wychylił się w jej stronę. — Co tu niemożliwego? — Przypuszczałem, że byłaś w USA. — Do Stanów wybieram się w przyszłym roku — wyjaśniła skwapliwie. — Rodzice już mi to obiecali w nagrodę za maturę. — Hazardziści! — rzuciła Teresa. Kamila zacisnęła zęby. — Długo... bawiłaś w Anglii? — zapytał Filip. — Pięć tygodni. — Spodziewam się, że angielski opanowałaś do perfekcji. — Martwisz się o mnie? — Bez przesady. Mam dość własnych zmartwień i ani mi się śni dokładać twoich. Martw się sama. A teraz cię pocieszę. Ty byłaś w Anglii, a ja w Szkocji. Siedem tygodni. — Trujesz! — rzekła Kamila. — Truję? Czy wyłącznie ty posiadasz patent na wojaże? 16 — Nie, ale... Gdzie dokładnie byłeś w tej Szkocji? — Pod Bydgoszczą. — Gdzie?! — Kamila znieruchomiała. — Niedaleko Bydgoszczy leży wioska, Szkocja się nazywa. — Czułam, że zalewasz! — Kamila z trudem opanowała śmiech. — Tobie nie można we wszystkim wierzyć. — Prawda, że zgadłem? — Zgadłeś? — Że cię pocieszę. — Nie rozumiem — zdziwiła się Kamila. — Rozumiem. — Co rozumiesz? — Że ty nie rozumiesz. — Że ja nie rozumiem? — Kamila zachmurzyła twarz. — Aha... rozumiem — dodała cierpko. — Nie rozumiem. — Czego nie rozumiesz? — Że ty rozumiesz. Kamila zacisnęła zęby i po sekundzie wybuchnęła: — Czego się mnie czepiasz, do cholery! — W porządku, remis — rzucił ugodowo. * * * Adam leżał w sypialni na łóżku i gawronił się w sufit. Zza ściany, gdzie się mieściła umywalnia, dochodziły go rozmowy, lecz puszczał je mimo uszu. Rozmyślał o Sylwii, o otrzymanym kopniaku. Komuś innemu by tak nie powiedziała. Tylko jego, Adama, traktowała jak smarkacza. W TYCH sprawach. Przez ten przeklęty głosik. Odchrząknął. Nawet tego porządnie nie potrafił. Taki Filip jak odchrząknął, to tynk ze ścian odpadał. Naraz wszedł Sławek. — Czemu tak leżysz? Gębę masz jak niewypał, w każdej chwili możesz wybuchnąć. — Chociaż w czymś jestem mocny. —- Czym się gryziesz? — Sławek usiadł na łóżku obok i przesunął Jfd^otwaC&Łszyi. Л 0 -J \° - wszedł Sławek, zapuka uprzednio. — Co tam, Krzyk? — zapytała Prószyńska. — Ja do pana psora — rzekł. — Już wychodzę — powiedział Hubert i próbował szybko zakońc. rozmowę z koleżanką, lecz nie bardzo mu się udawało. W koi pożegnał się z nią i wyszedł. Sławek oczekiwał przy oknie. — Jurek, mam mały problem — powiedział. — Jaki? — Słuchaj... się nie śmiej... To męska rozmowa. — W porządku. Wal śmiało. — Powiedz mi coś niecoś o... polonistce... — O! — Hubert uniósł brwi i przez parę sekund milczał. — Wysoko mierzysz. Co-chcesz wiedzieć? — Wszystko. Nie mogę jej rozgryźć- — Pięknie — Nauczyciel przegarna.1 dłonią długie, ciemne włosy. — Dlaczego chcesz ją rozgryźć? Zakochałeś się w niej? — Warta grzechu. — Zaskoczyłeś mnie, stary. Sławek wpatrzył się w okno, skupiając spojrzenie na Wrońskim, który na dziedzińcu rozmawiał z woźnym. — Szczerze mówiąc — podjął — sam niewiele o niej wiem. Chyba ci nie pomogę. Swoje osobiste sprawy trzyma P°d kluczem. — Jakieś słabostki? — Książki. — To nie dla mnie. Hubert roześmiał się. — Zdaje się, że uwielbia kwiaty. — Jakie? — Orchidee. — Orchidee? Czy ona nie ma czegoś na moją głowę i kieszeń? Hubert poklepał Sławka po plecach. — Będzie lepiej — powiedział —jeżeli dasz sobie z nią spokój. Nie masz żadnych szans. 101 — Czy ona nie ma faceta? — Nie wiem. — W mieście też jej nigdy z nikim nie widziałeś? — Raz, niedawno. Z tym facetem z teatru... Olszak czy jak mu tam. Dobra, lecę. Sławek, zapomnij o niej. To bez sensu. A z orchideami żartowałem. Cześć! * * * Wiadomość, że Karolina jest powieściopisarką, lotem błyskawicy obiegła cały internat. Po obiedzie o niczym innym się nie mówiło, przynajmniej przez jakiś czas. — Już się nie dziwię tematowi wypracowania, jakie nam zadała — powiedział Andrzej do Filipa. — Może pisze następną powieść i w ten sposób zbiera do niej materiał — rzekł Hipolit. — Byłaby to powieść wyjątkowo licha. — Andrzej założył kurtkę i wyszedł. Zajrzał do „ósemki", gdzie spodziewał się zastać Teresę. — Już na ciebie czeka — oznajmiła mu Sylwia. Zadowolony poszedł nad jezioro. Andrzej i Teresa od roku stanowili parę, o której się mówiło, że jeszcze z gorącym świadectwem maturalnym pobiegną prosto do ołtarza. Idąc brzegiem jeziora, ujrzał z daleka swoją dziewczynę. Siedziała na ławce w cieniu pięknego wiązu, nieco powyżej ścieżki biegnącej wzdłuż jeziora. Zazwyczaj było to stałe miejsce spotkań nie tylko tej pary. Po długim, gorącym pocałunku objęli się i ruszyli w kierunku północnym. Teresa nie miała najlepszego humoru. — Martwisz się skradzionymi pieniędzmi? — zapytał. — Skoro mi skradziono, nie mam czym się martwić. Niech się martwi ten, kto mi je ukradł. Co w końcu wynikło z Adamem? Podejrzewamy, że on jest złodziejem. — Fil milczy jak zaklęty. — Och, Fil... On dziś w ogóle jest dziwny. Z teatru wychodził jak na bani. 102 Zatrzymali się pod rozłożystym klonem; liście mieniły się w słońcu gamą wspaniałych barw. Zapomnieli o całym świecie. Upajali się sobą. Ręka Andrzeja zanurzyła się pod jej rozpiętym płaszczem. — Proszę, proszę!... Kogo my tu widzimy! Lipska i Kaczorowski. Pięknie, pięknie... Oderwali się od siebie, wlepiając wzrok w stojącą na ścieżce Pruszynską. Taki przypadek zdarzył im się po raz pierwszy, toteż absolutnie nie wiedzieli, jak się zachować. Sytuacja była dla obojga nader krępująca, tym bardziej że nauczycielka uśmiechała się z wojowniczą ironią. Radość z odniesionego zwycięstwa zdawała się malować na jej twarzy wyjątkowo wyraziście. — Tydzień temu również cię tu widziałam, Kaczorowski... z jakąś inną. „Co ty kręcisz!" — krzyknął Andrzej w duchu. — No, nie przeszkadzajcie sobie — dodała i ruszyła w stronę szkoły. Andrzej i Teresa nadal stali w milczeniu. Zaczęli patrzeć na siebie, tyle że bez poprzedniej czułości. — Z kim tu byłeś tydzień temu? — zapytała cicho Teresa. — Boże, z nikim! — Przestań! — syknęła zapinając płaszcz. — Ta głupia Pudernica to zmyśliła! — Nie kpij ze mnie, dobrze? Z kim tu byłeś?! — Przysięgam ci, z nikim! — Nie wierzę. — Musisz uwierzyć. — Muszę? — Daj sobie powiedzieć, że... — Nie mogła zmyślić czegoś takiego. Nie wierzę. — To uwierz! — Próbował ją objąć, ale nie pozwoliła mu. — Nie. Nie powiesz mi, z kim byłeś?... Może z Romą? Wszyscy jesteście tacy sami! — dodała i ruszyła z powrotem, choć okrężną drogą, by nie spotkać Pruszyńskiej. Zdruzgotany Andrzej patrzył za odchodzącą dziewczyną, nie widząc sensu, żeby za nią pobiec i dalej perswadować swoje. Całą złość, jaka w nim wzbierała, skupiał na nauczycielce. 103 * * * Hipolit stał przy otwartej szafie, zerkał w lusterko i obficie kropił się perfumami o fiołkowym zapachu. Uznawszy, że wystarczy, odstawił flakon i ponownie przejrzał się w lusterku. — Co ty wyprawiasz? — usłyszał podchodzącego Sławka. — Idę na podryw! — oznajmił Hipolit i zatarł ręce. — Nie mów — rzekł pobłażliwie Sławek. Było publiczną tajemnicą, że Hipolitowi nie bardzo się wiodło w zdobywaniu dziewczęcych serc. Dziewczyny nie brały poważnie jego umizgów, widząc w nim niezgrabiasza, zarówno w sensie fizycznym jak i intelektualnym. Zdobycie się na jakiś wyrafinowany komplement, po którym dziewczynom zapiera dech w piersiach, leżało czasem w zasięgu jego możliwości, tylko że zanim by to osiągnął, dziewczyna zdążyłaby wyjść za mąż za kogoś innego. Hipolit poprawił krawat i przygładził włosy. — Wreszcie znalazłeś sposób na zdobycie dziewczyny, Hipek. — Znalazłem? Jaki?! — Kiedy ona poczuje bijący od ciebie zapach — ironizował Sławek — to zakręci się jej w głowie, zemdleje, no i będziesz ją miał jak na patelni. Bez zbędnych ceregieli zrobisz z nią wszystko. Że ja na to wcześniej nie wpadłem... — Dowcipniś. — Do kogo startujesz? — A co cię? — Może mógłbym ci coś doradzić, po koleżeńsku. Mam nieco doświadczenia. No, zdradź obiekt podboju. Spojrzenie Hipolita stało się podejrzliwe. — Do... Morda w kubeł! — Jasne. — Do Sylwii. — Fiuuu!... Kiepska sprawa. — Dlaczego? — Tu ci nie potrafię nic pomóc. Na nią nie ma sposobu. To znaczy nie było. Ty go właśnie znalazłeś. Dla całkowitej pewności skrop się jeszcze tymi fiołkami. - Przestań... Słuchaj, a... od czego by zacząć gadkę? 104 — Jest morze tematów. — Tak, tylko że ja nie bardzo w tych sprawach... — Hipek, z panienkami zawsze należy szczerze i krótko. One szczerość doceniają. — Protekcjonalnie objął go ramieniem. — W grancie rzeczy przecież te wszelkie pokrętne rozmówki zmierzają do jednego celu, o czym one doskonale wiedzą, tylko udają niewinne. Wierz mi, są tak samo zakłamane jak my. — Właśnie! Co więc mi radzisz? Od czego zacząć? — Krótko: Sylwia, daj dupy, dostaniesz placka! — rzekł Sławek i zostawił go z rozdziawionymi ustami. HipoUt wyciągnął z szafy płaską butelkę żytniej. * * * Teresa mocno trzasnęła drzwiami, co aż poderwało leżącą na łóżku Monikę. — Musiało być ostro, skoro taki bombowy powrót z randki — zauważyła. — Oni wszyscy są tacy sami — powiedziała Teresa i nie rozbierając się usiadła na łóżku. — Coś mi te słowa przypominają. Teresa opowiedziała jej o przygodzie z Pruszyńską. Monika nie dowierzała. — Myślisz, że mówiła prawdę? — zapytała. — Tak — odrzekła Teresa. — Masz rację, tacy sami. Może to normalne w naszym wieku? Tyle że my, poprzez pryzmat naszej zaborczości, tego nie dostrzegamy albo nie chcemy dostrzegać. — Mamy zatem postępować tak samo jak oni? Zmieniać ich jak rękawiczki? — Czemu nie? — Nie wiem. — Zastanów się. Masz chłopaka. Wydaje ci się, że to ten jedyny. Jesteś mu wierna jak pies. Wychodzisz za niego. Nagle stwierdzasz, że przestałaś go kochać. Może tak być? — Pewnie, może. 105 __ Wniosek?... Życie wewnętrzne, uczuciowe zbyt wcześnie zaczęłaś 1 na poważnie. Wypaliłaś się dla tej jednej osoby, gdy dopiero powinnaś zapłonąć. Słowem, należy się porządnie wyszumieć, z kim się da. No, niezupełnie. Oczywiście nie jest to żadną gwarancją przyszłego szczęścia, ale jeśli zważyć, że postawa Penelopy też go nie zapewni, to z dwojga złego lepiej być krewną Mesaliny, powiedzmy... raczej daleką 1 krewną. — Cholera, nie wiem... Naraz drzwi się otworzyły i zajrzał Hipolit. — Sylwii nie ma? — Jest w klasie — odparła Monika. — Chryste, Hipek! Co od ciebie tak jedzie? — Jedzie? — Ten zapach! — Ładny? — Nie otruj Sylwii. — Dobra. Aha, słuchajcie! W ciemni chyba wybuchł jakiś skandal! — Całe szczęście, że nie granat — mruknęła Monika. — Chrzaniony Hipek. Usłyszy komara, a będzie się upierał, że leci... — MIG-21 — weszła jej w słowo Teresa. — Nie, nie, już F-16 — poprawiła ją Monika i zwróciła się do Hipolita: — Co się stało w ciemni? — Dokładnie nie wiem, ale coś tam śmierdzi — odrzekł i zamknął drzwi. — Tak jak ty — parsknęła Teresa. * * * Sylwia siedziała w klasie, próbując rozprawić się z tematem wypracowania z polskiego. Lubiła uciekać w samotność, jeżeli praca wymagała skupienia. Teraz wiedząc, że Karolina jest pisarką, mimo woli bardziej się zmobilizowała. Zrobiła już dwa szkice, ale niezadowolona z nich podarła je. Właśnie przymierzała się do trzeciego, kiedy drzwi zaskrzypiały. Odwróciła się i zobaczyła Hipolita. Zauważyła, że wszedł, jakby wkraczał na pole minowe. Poczuła intensywny zapach fiołków.- 106 — Coś się tak wykrochmalił? — zapytała. — Masz katar? — Katar?... Nie, buteleczka mi się wylała i... — Raczej beczka. Nie stać cię na porządną męską wodę, tylko na takie siki? Zaczyna mi się zbierać na wymioty. Hipolit był coraz bardziej zdeprymowany. Usiadł obok niej w ławce i wsadził rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie miał piersiówkę. — Co robisz? — zapytał. — Piszę wypracowanie. Ty już napisałeś? — Nie. Dasz oderżnąć? — Zobaczę. Hipolit wyciągnął piersiówkę. — Masz ochotę? — zapytał. — Jeśli to takie siki, jak te fiołki, to sam sobie wypij. — Nie, ekstra wódeczka. Sylwia zastanowiła się. — No to daj. — Odłożyła długopis. — Kieliszek nie zaszkodzi. — Z gwinta. — Odkręcił butelkę i podał jej. Sylwia pociągnęła spory łyk i wykrzywiła twarz. — Świństwo — rzekła. Z kolei Hipolit przytknął butelkę do ust. Zabulgotało. — Masz zadatki na alkoholika, nawet oczu nie zmrużyłeś. Hipolit uśmiechnął się zadowolony. — Syla... chodźmy na spacer. — Nie mogę. — Spojrzała mu oczy. — Zaproś inną. — Wolałbym ciebie. — Teraz kapuję. Chciałeś mnie najpierw upić. — Żartujesz. Przełam się... — Przestań nudzić, Hipek. — Syla, jesteś śliczna. — Dzięki. — Podobasz mi się. — Daj mi spokój. Chciałabym to dzisiaj skończyć. — No a jutro? Poszlibyśmy? — Nie. — Dlaczego? 107 — Boże! Po prostu. Czy muszę się tłumaczyć? — Nie podobam ci się... — Rany! Jesteś fajnym kumplem. To wszystko. — Inaczej mówiąc... nie jestem w twoim typie. — Celne trafienie. — Szkoda. — Powinieneś się raczej cieszyć, że w coś trafiłeś. Na twoim miejscu poszłabym się najpierw wykąpać. Straszne te fiołki. Wtem zakrzypiały drzwi. Hipolit prawie zamarł z otwartą butelką w ręku, którą trzymał na ławce. Sylwia dostrzegła w przeszklonej szafie postać Pruszyńskiej. Zdecydowała się błyskawicznie. Chwyciła butelkę, którą na szczęście zasłaniała ciałem przed wzrokiem nauczycielki, wsadziła ją pod spódnicę i przyciągnęła twarz chłopaka do siebie. Pocałowała go w policzek. * * * Lucyna wychodziła ze stołówki. Widząc znikającą w IVВ Pruszyńską, podeszła cicho do klasy i rozejrzawszy się, zaczęła patrzeć przez dziurkę od klucza. * * * — To na podziękowanie — powiedziała głośno Sylwia do Hipolita, oderwawszy od niego usta. Hipolit, bardziej czerwony niż wóz strażacki, wywracał oczy do wewnątrz. Pruszyńską stanęła przed ich ławką. Uśmiechnęła się ironicznie. — A wy co tu robicie? Hm, gdziekolwiek człowiek się ruszy — same parki. Co tu tak pachnie? Fiołki... Sylwia zacisnęła długopis, nie spuszczając wzroku z nauczycielki. Hipolit utkwił oczy w ławce. — Proszę, proszę — ciągnęła — niby się uczą, a swoje robią. Ha, to Zamorski tak się wykropił. Czy nie za daleko się posuwacie we wzajemnej sympatii? Jesteście w szkole, obowiązują was pewne reguły. — Nic takiego nie robiliśmy — powiedziała Sylwia stanowczym 108 głosem, poprawiając się na krześle. Wstać nie mogła, gdyż udami ściskała butelkę, na domiar złego nie zakręconą. Już miała mokro od wódki. — Przyjacielskie cmoknięcie. — Kto wie, co by było za pięć minut. Wstańcie, gdy do was mówię! — Nie mogę wstać, pani psor, mam silne bóle brzucha—powiedziała Sylwia. Hipolit wystrzelił jak świeca, wiele nie brakowało, a wyrżnąłby głową w sufit. — Co ty sobie, List, wyobrażasz?! — wykrztusiła. — Podnieść się nie możesz?! — Chwilowo nie. Oj — syknęła i położyła rękę na brzuchu. Hipolit dla odmiany zaczął blednąc. Spojrzenie nauczycielki nabrało podejrzliwości. Zaczęła uważniej im się przypatrywać. Dla Sylwii było to sygnałem alarmowym, że Pruszyńską może podejrzewać, że pili alkohol, a butelka między jej nogami niebezpiecznie się wysunęła; jeden drobny ruch i mogła wypaść — wtedy koniec. Postanowiła pójść na całość. — Chyba pani profesor ma dość dziwne pojęcie o życiu osiemnas-tolatków — odezwała się z pasją — których najlepiej powsadzać do klatki, każdego i każdą oczywiście oddzielnie, żeby nie kopulowali przy byle okazji... Pruszyńską zamurowało. Hipolit prawie zemdlał. — A że akurat niczego takiego pani psor nie widziała — podjęła — nie jestem również rozebrana, on też nie, nawet ma zapięty ostatni guzik u koszuli i zawiązany krawat, tak że nie można go posądzać choćby o striptiz, więc nie wygląda to tak źle. Pruszyńską wystękała: — Co za bezczelność! My... jeszcze porozmawiamy, List — i szybkim krokiem opuściła klasę. Hipolit zwalił się na krzesło. — Jezu —jęknął — coś ty narobiła... Sylwia wyrzuciła z siebie głęboki oddech i wyciągnęła spod spódnicy butelkę, z której sporo się wylało. — A to niewyżyte babsko! — sarknęła. — Musiałam ją jakoś stąd przepędzić. Wszystko przez tę twoją cholerną wódkę, na którą chciałeś mnie poderwać, ty dupku! Gacie mam mokre! Oj, ale mnie szczypie... 109 __ Ja iestem lichy z historii... - Niedługo będziesz mógł pisać traktaty, przy okazj! wyprostujesz parę rzeczy. Co do mnie, to właśnie skończyłam pisać wypracowanie. __Nerwowo pozbierała kartki. _ Sylwia, słuchaj... Ty mnie pocałowałaś... — Nie martw się. Potraktuj to jako horror. ROZDZIAŁ X Zbliżał się wieczór, a Filip dotąd nie zasiadł do powieści Karoliny. Nie potrafił sobie wyjaśnić, co go powstrzymuje. Może ten pachnący piekłem tytuł odwodził go od lektury? Nie umiał sobie wyobrazić Karoliny, która siedząc przy biurku pisze słowa Kochanek diablicy. W jego mniemaniu słowa te wręcz nie miały prawa zrodzić się w jej umyśle. A co w środku? Obawiał się, że powieść zniszczy mu wizeranek tej czarującej istoty, który w sobie nosił, a przy którym coś, co zwykło się nazywać ideałem, było pełną wad niedoskonałością — tak dalece pozostawał pod urokiem nauczycielki. Z tego miejsca wiodą dalej dwie drogi: do szczęścia albo obłędu. Wielokrotnie brał książkę do ręki, wertował, przymierzał się jak pies do jeża. Ponownie schował ją w szafie. Poszedł do Wrońskiego, spodziewając się, że tym razem zastanie go w domu. Nacisnął dzwonek i czekał. Po chwili zamek w drzwiach trzasnął. — Proszę — powiedział kierownik tłumiąc ziewanie. — Coś się urodziło? — Panie psorze... Adam nie jest złodziejem. Wroński potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić resztki snu. — Słucham?! — Nie on ukradł pieniądze. Tak twierdzi. — Wejdź, bo... Filip ukonił się pani Wrońskiej, która wyjrzała z kuchni. Po chwili usiedli w pokoju. — Nie on ukradł? Więc dlaczego się przyznał? 111 — Otóż właśnie... Po obiedzie podszedł do mnie i powiedział o tym, na czego dowód kazał mi zajrzeć do ciemni. — Zajrzeć do ciemni? Nie bardzo rozumiem. I co w tej ciemni? — Nie wiem, nie byłem, klucz jest u pana. — Rzeczywiście. W biurze. Do licha... Co w tej ciemni ma być? Dowód jego niewinności? To znaczy? Nie powiedział? — Nie. Rzekł, że t o mnie przekona, iż jest niewinny. Ponadto poprosił, abym zajrzał tam jedynie z panem. — Ładnie. Co takiego zmalował, co ma być dowodem jego niewinności? Tam, w ciemni. — Wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. — Intrygujące. Czemu się przyznał i tak szybko przyniósł pieniądze? — Cośkolwiek za szybko. — Masz rację. Masz rację. — Przystanął i spojrzał na Filipa. — Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że właśnie Adam okazał się złodziejem. Nie mogłem uwierzyć. — Ani ja. * * * Bohaterką dnia okrzyknięto Sylwię. Co tam dnia — roku! Przynajmniej w internacie żeńskim. Tort urodzinowy Kamili, dumnie stojący na środku stołu, jakby wydarzenie związane z Sylwią uświetniał, w każdym razie atmosfera pokoju ku temu skłamała, albowiem zaglądano tu niczym do miejsca nawiedzenia, a wszyscy chcieli zamienić choćby dwa słowa z tą, która przytarła nosa groźnej Pudernicy. Dopiero później, jak gdyby na odczepnego, składano życzenia Kamili. — Pudernica może mi nagwizdać — stwierdziła Sylwia, gdy niektóre dziewczyny wyrażały swoje zdanie o zemście Pruszyńskiej. — Historia nie matma, gdzie wszystko musi się zgadzać, tak że nawet ten kretyn Hipek da sobie radę bez konieczności zażywania końskich dawek niacyny. — Niacyny? — podchwyciła Kamila. — Co to takiego? — Witamina B3 — wyjaśniła Teresa. . — Co ona ma wspólnego z historią? — dziwiła się Kamila. — Z historią? — Sylwia uniosła brwi. — Powiedziałaś, że Hipek... 112 - Ach, o to ci idzie — Sylwia udała zastanowienie. — Dobra, niech będzie historia... W czerwcu 1815 roku w bitwie pod Waterloo jeden z napoleońskich generałów poprowadził swoich szwoleżerów na lewe skrzydło Wellingtona, przy czym zupełnie zapomniał, że droga wiedzie przez pas bagien, no i w efekcie skończyło się dla Francuzów tragicznie, gdyż Anglicy wystrzelali ich jak kaczki. A gdyby ów generał zażywał odpowiednie dawki witaminy B3, toby nie zapomniał o tych bagnach. Napoleon mógłby pod Waterloo wygrać. Niewiarygodne, że pośrednio głupia witamina B3 zadecydowała o układzie sił w ówczesnej Europie. Powieki Kamili trzepotały nie gorzej niż firanki w oknach podczas przeciągu. — Czyli ta witamina ma wpływ na prawidłowe funkcjonowanie pamięci? — upewniła się. — Właśnie. — Sposób na głupotę murowany — odezwała się siedząca przy Lucynie Dorota. Kamila zacisnęła usta. Dorota ciągnęła w bojowym nastroju: — Pomyśl, Kama. Raz przeczytasz — nie zapomnisz, choćbyś młotkiem z głowy wybijała. Musisz wpaść do mnie raz po raz na piwo, wtedy zobaczysz, jak ci średnia podskoczy. — Czego średnia? — pytała Kamila zdezorientowana. — Białych ciałek we krwi? — Ocen w dzienniku, ciemna maso! — Od piwa? — Drożdże piwne także mają niacynę. — Ty sprzedajesz piwo w kawiarni? — zdumiała się Lucyna. — Nie wszystkim — odrzekła Dorota. — Nie boisz się? — ciągnęła Lucyna. — Od tej chwili zacznę się bać. — Czemu od tej? — Bo się dowiedziałaś. Lucyna skwasiła minę i umilkła. — Przestańmy się kłócić w takim dniu — powiedziała Sylwia. — Są Kamy urodziny. Zapalaj świeczki. Jeśli zdmuchniesz od razu, to ci zaśpiewamy. — Już, już, już. 113 * * * Pruszyńska w ponurym nastroju siedziała w pokoju nauczycielskim. Odkąd tu weszła po scysji z List, tak się stąd nie ruszyła. W duchu nawet ją podziwiała za odwagę. Nie mogła jednak zrozumieć, czemu List nagle stała się taka agresywna, jakby diabeł w nią wstąpił. Przecież nie dała jej po temu żadnego powodu. Czyżby o coś innego licealistce chodziło? W końcu doszła do wniosku, że List miała prawo być podenerwowana sytuacją, a silne bóle menstruacyjne mogły wzbudzić w niej agresję. Nie umiała się jednak pogodzić z doznaną porażką. Coś podobnego nie przydarzyło się jej w życiu. Ona, Pruszyńska, została skarcona przez uczennicę — i to publicznie! Wszystko niewątpliwie już się rozniosło i internat huczy na ten temat, a od poniedziałku całe liceum będzie się tym pysznić. Żałowała jednego — że zagroziła jej ponowną rozmową. To pochop-ność. Znalazła się w niezręcznej sytuacji. Gdyby bowiem chciała być konsekwentna, musiałaby doprowadzić do rozmowy, a nie miała na nią ochoty. Stała na straconej pozycji. Zdecydowała przeto, że rozmowy nie podejmie. Jak przetrwać gorycz takiego upokorzenia? Postanowiła inaczej się odegrać — tak załatwić List, aby ona się nie zorientowała, skąd padł cios. Tym osłem Zamorskim się nie przejmowała. Doszło ją gdzieś z góry chóralne „sto lat". Kiedy śpiew ucichł, podeszła do okna. Zobaczyła Wrońskiego i Strzelca, idących do budynku. * * * Adam również ich dostrzegł, z wysokości drugiego piętra. Okropnie się denerwował. W ogóle dzisiejszy dzień w jego życiu był pierwszym, w którym doświadczył takiego rozstroju psychicznego. Dotąd nie miał najmniejszego pojęcia, co znaczy trząść własnym tyłkiem. Wyjątkowo dojmujące uczucie. Nie ukradł żadnych pieniędzy. Czy oni uwierzą, gdy tam wejdą, zobaczą... Nie widział jednak innej szansy na zdjęcie z siebie etykietki 114 złodzieja, którą sam sobie przykleił. Wówczas nie mógł inaczej postąpić, nie chciał. Z dwojga złego na coś musiał się zdecydować. I wybrał. Wybiegł na schody. Na piętrze zwolnił, próbując wypatrzeć między poręczami, czy rzeczywiście idą do ciemni. Nie chciał pójść z nimi, choć wiedział, że zostanie wezwany. Naraz spostrzegł, że Wroński szybko wędruje do góry. Rozemocjono-wany Adam zbyt późno go dostrzegł, nie miał szans ucieczki z powrotem, aby nie zostać zauważonym przez niego, toteż czmychnął do najbliższych drzwi, gdzie się mieściła żeńska toaleta. Zauważył, że Wroński kieruje się do swojego biura. Chciał opuścić ten przybytek, ale usłyszał, że ktoś wychodzi z żeńskiego pokoju; panujący w nim gwar momentalnie się rozprzestrzenił. Dał nura do najbliższej kabiny i przymknął drzwi. Do toalety weszły dwie dziewczyny, Monika i Teresa. Adam niemal przykleił się do ściany. Trzask zapałki. Przypalały papierosy. Otworzyły okno i stanęły przy nim. — Naprawdę, wszyscy są tacy sami, wszyscy — mówiła Teresa. — Nadal nie możesz się z tym pogodzić? — A ty się pogodziłaś, że Sławek puścił się z Romą? — Tak, mam go gdzieś. — Nie próbował cię ugłaskać? — Od wczorajszego wieczoru nie zamieniłam z nim słowa. I nie zamienię. Koniec ze Sławkiem. Ty się wahasz? Teresa ciężko westchnęła. — Właściwie powinnam być wdzięczna Pudernicy. Gdyby nie ona, nie miałabym pojęcia, że Andrzej wali mnie w rogi. — Tylko się nie rozczulaj, jeżeli będzie się przed tobą płaszczyć, tłumaczyć, że to nie on, a jego sobowtór. — Siku mi się chce — powiedziała Teresa. Spocony Adam najchętniej by się wtopił w ścianę, a nawet wskoczył do muszli i spłynął. Modlił się, żeby nie weszła do kabiny, w której zbierało mu się na biegunkę. Wbijał sobie paznokcie w dłonie i zaciskał zęby. Odrobinę odetchnął, zajęła kabinę tuż obok. — Wiesz — odezwała się Monika —jaka ta Kama jest, taka jest, ale w gruncie rzeczy można z nią wytrzymać. Rodzice sypnęli jej groszem, to zaraz nam pożyczyła. 115 — Masz rację. — Adam?! Adam gwałtownie zbladł, widząc zaglądającą Monikę. — Ty świnio! — zawołała otwierając drzwi. — Ty podglądaczu! — Chryste! — Teresa wyskoczyła z kabiny. — Co ty tu robisz?! Adam z trudem przełknął ślinę. Nie potrafił wykrztusić ani słowa. Pot obficie spływał mu po plecach. — Zboczeniec i złodziej! — syknęła Monika. — Nie... — Nie, łajdaku?! — poprawiła Teresa. — Adaś zmienił płeć — wycedziła Monika. — Właściwie można się było spodziewać, że kiedyś w tobie nastąpi transmutacja. — Ja... ja wszystko wytłumaczę... — Co tu tłumaczyć? — zdenerwowała się Teresa. — Pożyczę ci moje ciuchy i zaczniesz nowe życie. — Słuchajcie... musiałem się tu ukryć... Nie jestem złodziejem... — i zaczął opowiadać. * * * Wroński i Filip stanęli przy drzwiach ciemni. — Co my tu zobaczymy? — szepnął zaintrygowany kierownik i wsadził klucz do zamka. — Dobrze, że pana widzę — usłyszeli z tyłu głos woźnego. Odwrócili się. — Seniorka mi mówiła... — Wyłoniwszy się zza ściany, woźny urwał, spostrzegłszy Filipa. Odruchowo zacisnął w ręce żarówkę. — Co z tą seniorką? — zapytał Wroński. — Była awantura między panią Pruszyńską a... Sylwią. — Jaka awantura? — No... dziewczyna bez powodu naubliżała pani Pruszyńskiej. — Naubliżała? — zdumiał się Wroński. — Szczegółów nie znam — mruknął woźny zerkając na Filipa. — O coś zapewne poszło, panie Szczygieł — rzekł Filip specjalnie. Znał już przebieg owego incydentu. — Niech pan mówi — ponaglił go kierownik. 116 — Pani Pruszyńską zaskoczyła w klasie Sylwię i Hipolita... Sylwia rzuciła się z buzią na panią Pruszyńską. To wszystko, co wiem... — Dobrze, dziękuję — odrzekł Wroński. Widząc, że woźny nie ma zamiaru odejść, zapytał: — Jeszcze jakaś sprawa? — Nie, właściwie nie. — Dobrze — powtórzył Wroński. — Dziękuję panu. — Pan osobiście do ciemni? — Czasem lubię wzrok sobie wyostrzyć, panie Szczygieł. Woźny potrząsnął głową i odszedł. — To niezupełnie wyglądało tak, jak woźny powiedział — oznajmił Filip. — Wejdźmy wreszcie do tej ciemni. Weszli. Filip zapalił światło i zamknął drzwi. W milczeniu się rozglądali. Oczy im się powiększały. # * * Woźny nie dał za wygraną. Kiedy drzwi ciemni się zamknęły, cicho wrócił i zaczął nadsłuchiwać. Minęła minuta, a ze środka nie dochodził odgłos rozmowy. — Ach, tutaj pan jest, panie Szczygieł. Przepalił się imbryk. Czy mógłby pan go naprawić? Dźwięk głosu Pruszyńskiej wręcz go sparaliżował. Nim zdołał się odwrócić, drzwi ciemni gwałtownie się otworzyły, uderzając w niego z impetem. Woźny poleciał na ścianę, a po niej osunął się na posadzkę. Wyłonił się Filip; starannie zamknął drzwi za sobą i pospieszył woźnemu z pomocą. — Chyba nic się panu nie stało — rzekł nieco ironicznie. — O, przyniósł pan żarówkę, świetnie, dziękuję. — Postawił go na nogi, wyjął mu z ręki żarówkę i zniknął w ciemni. Na pół ogłupiały Szczygieł zacisnął zęby i spojrzał na Pruszyńską. — Czyj to czajnik? — mruknął. — Z pokoju. Przepalił się. — Podała mu. — Muszę z dzbankiem do warsztatu. — Bardzo pana proszę. Szybko się pan uwinie? — Jak się pani spieszy, to niech pani idzie do kawiarni. — Poczłapał. W drugiej ręce czegoś mu brakowało. Żarówki. 117 * * * Zaintrygowana Pruszyńską zajrzała do przedsionka, którędy wchodziło się do ciemni. Wydało się jej bowiem wcześniej, że Szczygieł podsłuchiwał, co się tam dzieje. Mimo że miała ogromną ochotę wejść do niej, ciekawość mocno ją paliła, to jednak nie zdecydowała się tam zajrzeć. Musiałaby bowiem stanąć twarzą w twarz ze Strzelcem, który z pewnością już wiedział o jej scysji z List. Widziała w nim takiego veni, ńdi, vici, tego pożal się Boże Cezara z okresu bitwy pod Zelą. Właściwie starała się unikać wszystkich uczniów. „Rzeczywiście musiało mi się wydawać, miał przecież dla nich żarówkę" — pomyślała usprawiedliwiając sama przed sobą swój strategiczny odwrót. \..y # * * — Jeżeli istotnie powiedziałeś nam prawdę, Adam, to wierzymy, że nie ty nas okradłeś — oznajmiła Monika. — Przysięgam — pisnął. — W porządku — rzekła Teresa. — Wobec tego pytanie, kto nas okradł, nadal pozostaje bez odpowiedzi — powiedziała Monika i uszczypliwie dodała: — Nadzieja, jaką w tej sprawie pokładaliśmy w Adamie, rozprysła się w drobny mak. — A że jesteś niezłą świnią, to inna sprawa. * * * Zdjęcia, mnóstwo zdjęć formatu pocztówkowego. Poukładane oddzielnie, w zależności od tego, co przedstawiały. W powiększalniku tkwiła błona filmowa, negatyw tych wszystkich zdjęć, a obok leżały pisemka pornograficzne. Trochę czasu upłynęło, nim Wroński doszedł do siebie po tym niecodziennym widoku. Milczał jak zaklęty. Filip, który jeszcze nie widział kierownika w równie podłym nastroju, wolał nie przerywać ciszy. — A to mały łajdak! — wydusił wreszcie Wroński. — I powiem ci, że on jest bezczelny. Dlaczego? Dlatego, że wolał przyznać się do nie 118 popełnionych kradzieży, niż wpuścić tu panią Pruszyńską, która w tej sprawie nie trzymałaby języka za zębami. Mnie wpuścił!... Bo myśli, że ja będę siedział cicho! Do licha, i będę!... Przypadek, że zażądałem klucza, więc niejako z konieczności tu jestem. Ty byś tę sprawę zatuszował, co?... Wiem, wiem, że by tak było. Musiałby ci powiedzieć, chcąc się oczyścić z zarzutu złodziejstwa. Ale i przede mną również musiałby się wytłumaczyć, zatem pozwoliłby mi tutaj zajrzeć. Tak, wolał to aniżeli etykietkę handlarza pornografią. Milczysz? — Milczę — odrzekł cicho Filip. — Chyba cię rozumiem. Gdyby ta sprawa się rozniosła wśród nauczycieli, Adam byłby w tej szkole spalony — dodał tonem pobrzmiewającym nutą ojcowskiego zrozumienia. — Nie chcę mu łamać życia. Teraz sprowadź tego drania. — Panie psorze, pani Pruszyńską jest przekonana, że Adam ukradł pieniądze. — Załatwię to. Idź po niego. Filip wyszedł, a Wroński usiadł na taborecie i popadł w zadumę. Minutę później wpatrywał się oskarżycielsko w Adama, stojącego ze zwieszoną .głową i nerwowo zacierającego dłonie. Filip przysiadł na stole. — Cóż mam z tobą zrobić? — rzekł kierownik bardziej do siebie niż do winowajcy. — Od jak dawna uprawiasz ten proceder? — Pierwszy raz mi się to zdarzyło, panie profesorze — odparł nie podnosząc wzroku. — Zdarzyło!... Ładne słówko sobie znalazłeś. Zdarzyło! Jakbyś to zrównał z niewinnym nieodrobieniem zadania domowego. — Naprawdę! Przysięgam. — Komu sprzedawałeś te świństwa? — Jeszcze nikomu. — Gadaj prawdę, draniu! — Wroński podniósł głos. — Nikomu. — Ile z grubsza biorąc już na tym zarobiłeś? — Ani grosza — odparł natychmiast. — Komu zamierzałeś sprzedawać? Nie przypuszczam, że pragnąłeś rozprowadzać te dziełka w misji charytatywnej. — Chętnych... nie brakuje... 119 — W naszej szkole? — Nie tylko. — Dokonałeś odpowiedniego rozeznania? — Nie. — Dotąd uczciwie zarabiałeś tutaj pieniądze, wystarczające zarówno na potrzeby ciemni, jak i zasilenie raz po raz własnej chudej kieszeni, czego ci nie mam za złe, gdyż twoim rodzicom się nie przelewa. Po co ci brudna forsa? Co cię nagle opętało z tą pornografią, hę? Gadaj szczerze! — Widziałem w sklepie skórzaną kurtkę i pomyślałem, że w ten właśnie sposób szybko zarobię większe pieniądze i będę mógł sobie ją kupić. Z odłożonych na nowy aparat nie chciałem brać. Wrońskiemu oczy się rozszerzyły. Wycedził: — Trzeba zajrzeć do pracowni chemicznej, czy nie wytwarzają tam narkotyków, bo komuś się przyśnił kapelusz z pawim oczkiem. Zapadło dłuższe milczenie. — Filipie, zwrócisz mu pieniądze — podjął Wroński. — A ty, Adamie, posłuchaj... Patrz mi w oczy, łobuzie! Adam podniósł wzrok. — Masz stypendium? — Tak. — Ładnie. Już nie masz. Zawieszam ci je na pół roku. Możesz się tutaj spodziewać moich częstych kontroli, więc lepiej nie ryzykuj. Teraz weźmiesz te artystyczne dzieła, zaniesiesz do kotłowni i wrzucisz do pieca. Tego pieca, gdzie się pali. — Tak jest, panie psorze. Adam skwapliwie przystąpił do pracy. Znalazł karton i trzęsącymi rękoma wrzucał do niego zdjęcia. Co chwila jakieś mu wypadało na posadzkę. — Chciałbyś chociaż jedno przemycić? — ironizował Wroński. — Te świerszczyki też! A negatyw? Jeśli przypadkiem wpadnie mi w ręce zdjęcie z tej kolekcji, wrócimy do naszej rozmowy. A będzie ona inna. * * * W „ósemce" trwała skromna uroczystość urodzinowa. Zjawili się już Filip, Wojtek, Marek, Heniek i Wacek. Kamila chciała zaprosić również 120 Sławka i Andrzeja, ale stanowczy protest Moniki i Teresy odwiódł ją od tego. Zagroziły, że wyjdą. — Jak na jeden dzień, za wiele wydarzeń — zauważyła Monika i zaczęła wyliczać: kradzież i historia z Adamem, pisarski talent Karoliny, przygoda Teresy i Andrzeja na randce, no i heca z Sylwią, Hipkiem i Pudernicą. — Do północy daleko, może jeszcze coś wyskoczy — powiedział Wacek. — Tylko jedna rzecz mogłaby to wszystko razem wzięte przelicytować — stwierdziła Sylwia. — Dobrowolne ujawnienie się złodzieja. — Jedynie — przyznano jej. — Za taki akt odwagi przebaczyłabym mu — oznajmiła Kamila. — Zastanawiające, że złodziej uwziął się tylko na nas, czwartoklasistów — rzekł Filip. — O, Fil na tropie! — roześmiała się Monika. — Raczej uwziął się na tych, którzy akurat byli przy forsie. — Jasne — zgodził się Marek. * * * Lucyna biedziła się nad wypracowaniem, które, jakby na jej osobiste życzenie, zadała... ta Szatyńska. Wypracowanie owszem, tylko ten temat! Co za pomysł? Wielka pisarka pożal się Boże! Pewnie draga Konopnicka. Śmiechu warte! Ciekawe, cóż naskrobała w tym Kochanku diablicyl A tu śmie taki naukowy temat zadać. Nawet cnotę sobie ubzdurała. W poszukiwaniu impulsu, który by pomógł jej ruszyć ten temat, zaczęła przeglądać różne książki. Właściwie była trochę zła na Mariolę. Wczoraj przy kolacji uzgodniły, że dziś wspólnie usiądą do wypracowania, a tu rano przed śniadaniem Mariola oznajmiła, że postanowiła pojechać do domu. Ponieważ Lucyna dobrze znała jej skłonności do nieoczekiwanych wolt i kaprysów, nie zdziwiła się, lecz ze względu na przeklęte wypracowanie zapałała do niej złością. W końcu czymś powinna się wykazać przed... tą Szatyńska, a może przytrzeć jej nosa, bo myśli, że tu nikt nie potrafi sklecić głupich paru zdań. 121 Usłyszała pukanie do drzwi. — Proszę! Wszedł Wroński. — O, pan profesor — ucieszyła się. — Dzień dobry. — Dzień dobry, panie profesorze. Wroński rozejrzał się i usiadł. — Słyszałaś o jakimś incydencie między Sylwią i panią Pruszyńska? Lucynie oczy błysnęły jak latarnie. — Oczywiście, panie profesorze! Tak się złożyło, że akurat zauważyłam panią profesor Pruszyńska wchodzącą do IV В, a po chwili usłyszałam podniesione głosy. Szybko się zorientowałam, o co chodzi. No więc, panie profesorze, Sylwia i Hipolit siedzieli w klasie, kiedy pani profesor Pruszyńska weszła. Na pewno... nie uczyli się, prawda? Pani profesor Pruszyńska powiedziała, że wszędzie same parki. Wiadomo przecież, że pani profesor Pruszyńska nie zwracałaby uwagi bez konkretnego powodu. Następnie pani profesor Pruszyńska powiedziała do Hipolita, że ładnie się wykropił, to znaczy, panie profesorze, że pani profesor Pruszyńskiej chodziło chyba o to, że się wyperfumował. Potem, panie profesorze, pani Pruszyńska zapytała, czy nie posuwają się za daleko w tym, co robią. Są w szkole i obowiązuje ich regulamin, dodała pani profesor Pruszyńska. Wtedy Sylwia z buzią na panią profesor Pruszyńska, że, panie profesorze, nic takiego nie robili, że tylko się... całowali. Powiedzmy, prawda, panie profesorze — uśmiechała się konfidencjonalnie i po krótkim oddechu ciągnęła: — Wówczas pani profesor Pruszyńska powiedziała, panie profesorze, że kto wie, co by było za pięć minut. Można sobie wyobrazić, co tam musiało się dziać, prawda, panie profesorze? Następnie pani profesor Pruszyńska powiedziała, żeby wstali, gdy do nich mówi. Ładne zachowanie Sylwii i Hipolita, prawda, panie profesorze? Wtedy, panie profesorze, Sylwia ponownie z buzią na panią profesor Pruszyńska, że nie wstanie. Aż wierzyć się nie chce, panie profesorze, że Sylwia odniosła się z taką arogancją do pani profesor Pruszyńskiej. Uważam, panie profesorze, że ona zamiast z buzią, powinna przeprosić panią profesor Pruszyńska. Ale to jeszcze nic, panie profesorze!... Sylwia dopiero wówczas powiedziała pani profesor Pruszyńskiej, co o pani profesor sądzi. Że, panie profeso- 122 rze, pani profesor ma głupie pojęcie o życiu osiemnastolatków, których najlepiej powsadzać oddzielnie do klatek, żeby, panie profesorze, aż wstyd powtórzyć, nie... kopulowali przy byle okazji.- Kiedy to usłyszałam, panie profesorze, to dostałam gęsiej skórki. Pani profesor Pruszyńska powiedziała Sylwii, że jeszcze z nią porozmawia, po czym pani profesor wyszła. To wszystko, panie profesorze. Aha, potem nie omieszkałam zwrócić Sylwii uwagi, że nie powinna tak arogancko postępować wobec pani profesor Pruszyńskiej, bo jest to sprzeczne z kodeksem ucznia, i próbowałam ją nakłonić, aby przeprosiła panią profesor Szatyńską... — Co tu pani Szatyńską ma do rzeczy? — Słucham, panie profesorze?... Ach, pomyliłam się. Panią profesor Pruszyńska powinna przeprosić. Nie wiem, czy już przeprosiła, ale jeśli nie, będę powtórnie z Sylwią rozmawiać. Wroński spojrzał na zegark i wstał. — Nad czym tak pilnie pracujesz? — Piszę wypracowanie z polskiego, panie profesorze. Bardzo ładny temat. Czy ludziom przynosi szczęście bogactwo, czy cnota? — przeczytała. — Interesujący, prawda, panie profesorze? — Nawet linijki jeszcze nie napisałaś? — Właśnie się zastanawiam, żeby nie popełnić jakiegoś głupstwa, panie profesorze. Rzecz wymaga poważnego potraktowania. Może pan profesor mi podpowie, co przynosi ludziom szczęście? — Zależy od samych ludzi. — Jeszcze jedno, panie profesorze, teraz mi się przypomniało. Wcześniej, przed tą awanturą, pani profesor Pruszyńska... przyłapała nad jeziorem Teresę i Andrzeja. — Łowili ryby? — Ryby?... Pan profesor zawsze skory do żartów. — Niestety, nie zawsze — odrzekł sucho. — Rozumiem. Sprawa Sylwii mogła pana profesora wyprowadzić z równowagi. — Moje sprawy zostaw łaskawie mnie, dobrze? — rzekł i wyszedł. „Chryste Panie, co za kablarka..." —. powiedział sobie. Kiedy w styczniu Lucyna obejmowała urząd seniorki (wybory do samorządu internackiego odbywały się co roku w okolicy studniówki), 123 nie przypuszczał, że ona w swojej gorliwości będzie się posuwać do takich rzeczy. Zresztą to było głupstwo wobec tego, co do niedawna jeszcze o niej wiedział, tyle że na razie nie miał pojęcia, co w tej sprawie zrobić. * * * „Filip ucieka ode mnie wzrokiem, ilekroć na niego patrzę" — stwierdziła Sylwia w duchu. Nie poprawiło to jej nastroju, zresztą nie najlepszego. Wbrew pozorom nie cieszyła się ze zwycięstwa nad Pruszyńską, bynajmniej nie dlatego, że obawiała się zemsty. Po prostu rozmowa z nauczycielką tak ją zdenerwowała, że ciągle nie mogła dojść do psychicznej równowagi. Zastanawiała się też, czy wizyta Karoliny na próbie w teatrze (o czym wiedziała od Teresy) mogła mieć jakiś związek z Filipem czy raczej, jak twierdziła przyjaciółka, przywiodła ją do teatru wyłącznie ciekawość jako polonistki, chcącej się przekonać o talencie aktorskim uczniów. Tal czy owak, była coraz badziej przekonana, że Filip zakochał si w nauczycielce. Jakkolwiek potrafiła to zrozumieć, pogodzić się z ty nie umiała. Kiedy wyszła do toalety, a potem wracała, natknęła się na korytarzu n FiUpa, który jej oczekiwał. — Możemy porozmawiać? — zapytał. — Naturalnie. — Mam do ciebie dwie sprawy... „By cię diabli wzięli! — krzyknęła w duchu. — Dwie sprawy! Jak do urzędniczki". Dała się poprowadzić kawałek; zatrzymali się przy oknie. — Kto, twoim zdaniem, nas obrobił? — podjął. — Nie mam pojęcia. — Poza tym, że to ktoś od nas? — Tak, tak uważamy. — Może ja nim jestem? — Nie. — Spojrzała mu prosto w oczy. „Fil, pocałuj mnie, proszę, zrób to" — zaklinała go. — Jesteś przekonana? 124 — Tak. W coś trzeba wierzyć. Filip uniósł brwi. — W takim razie druga rzecz, związana z awanturą z Pruszyńską. Nawiasem mówiąc, byłaś wspaniała. — Dziękuję. — Czy zwierzałaś się z tego Lucynie? — Nie. — Lucyna nie tak przedstawiła tę historię Szczygłowi, a on już zdążył donieść Gapkowi. — Lucyna... Czasem odnoszę wrażenie, że zamiast języka ma długą żmiję. Momentami doprowadza mnie do wściekłości. — Mnie również. — Umilkł i zapatrzył się w okno. — Fil... kiedy przeczytasz książkę Karoliny? — Jeszcze nie zacząłem. Jutro ją dostaniecie. — Dobrze. — To wszystko, o czym chciałem pomówić — rzekł po chwili i spojrzał na zegarek. Odszedł. „Jej byś tak nie potraktował" — pomyślała. Odwróciła się do okna i zaczęła wpatrywać się w dziedziniec. — Sylwio, pozwól na moment — usłyszała nagle Wrońskiego, który cicho przy niej stanął. — Wejdźmy do mnie. W biurze zapytał: — Co to było z panią Pruszyńską? Sylwia spokojnie opowiedziała, pomijając oczywiście fakt, że łyknęli z Hipolitem nieco wódki. Gdy skończyła, Wroński rzekł bez emocji: — Mam nadzieję, że podobny przypadek już się nie zdarzy. — Nie. — Ładnie. — Po sekundzie dorzucił żartem: — Biedny Hipolit nie będzie przez ciebie mógł spać. — Przypomni sobie historię i zaraz zaśnie. — Całkiem możliwe. Dobrze, Sylwio, to wszystko. Aha, jak już zapewne wiesz, złodzieja nie znaleźliśmy. — Słyszałam. Kto nim jest? — Ba! Same problemy... Możliwe, że Filipowi uda się rozwikłać tę zagadkę, bo już coś wywęszył. — Naprawdę? 125 * * * Tymczasem Adam stronił od kolegów. Z jednej strony był zadowolony, że ta historia zakończyła się tak, jak się zakończyła, a z drugiej czuł się nieswojo. Co o nim sądzą koledzy, koleżanki, że kim jest? Zboczeńcem? To nie pachniało przyjemnie. Pocieszał się jedynie tym, że za jakiś miesiąc wszystko wróci do normy. Co się jednak nacierpi z powodu takiego posądzenia, to się nacierpi. Niezła kara za grzeszki. * * * Był kwadrans po dziewiątej wieczorem. Wroński wszedł do pokoju nauczycielskiego. Pruszyńska czytała gazetę. — Co słychać, Polu? — Czyżbyś już wiedział? — odparła cicho. — Mniej więcej. — Usiadł przy stole, złączył dłonie i kciukami zaczął kręcić młynka. — Sylwia się zdenerwowała, tak? — Dotąd nie rozumiem jej nagłego wybuchu, choć może miała trochę racji — powiedziała przygnębiona. Odłożyła gazetę. — Mnie też nieco poniosło. — Najlepiej zapomnij o tej sprawie. Pokiwała głową i zapytała: — Co z Wesołym? — On nie jest złodziejem. — Proszę?! Przecież się przyznał, zwrócił pieniądze. — Pochopnie. — Nie rozumiem. Pochopnie?! — Zdarzają się takie rezczy. — Nie chciał, abym ja zajrzała do ciemni, tak? — Dokładnie. — I cóż w tej ciemni? — Przenikliwy wzrok Pruszyńskiej nabrał ostrości. — Chłopaki trzymali tam parę butelek piwa. Jak to chłopaki. — Ach tak... Spodziewali się, że z tobą załatwią tę sprawę, a ze mną nie... — rzekła cierpko. — Ale nie załatwili. Zawiesiłem Adamowi stypendium. 126 — A pozostałym? — Nie chciał zdradzić pozostałych. W pewnych sprawach są solidarni- Sami też byliśmy młodzi. Pruszyńska popadła w zadumę. * # * — Nie masz pojęcia, jak Syla całuje! — chwalił się szeptem Hipolit Adamowi. Stali przy otwartej szafie fotografa. — E, nie całowałeś się z nią — mruknął Adam. — Poważnie! Jezu, jaka namiętna, jak się przytula. Pierwsza zaczęła się do mnie przystawiać, kapujesz, co to znaczy? — Kapuję. Straciła rozum. — Pieprzysz! — No dla ciebie straciła rozum, kapujesz? — Nie, nie wierzysz mi. — Jasne. Założyłbym się, że kłamiesz. — Niby dlaczego mi nie wierzysz? — Po prostu. Syla ma inny gust. — Bredzisz!... I słodsza niż miód! — Słyszałem, że jest kwaśna jak ocet — zaskoczył ich Sławek. Hipolit zczął nadrabiać miną. — Dlaczego narobiłeś w spodnie, kiedy Syla cię ledwie cmoknęła, aby uratować was oboje — atakował Sławek. — Musiała odwrócić uwagę Pudernicy od butelki, którą ty, dupku, miałeś w ręce. — Chrzań się! — Skoro tak się wyperfumowałeś, wcale nie czułeś innego zapachu — śmiał się Sławek. — Później z wrażenia zemdlałeś. Niebezpieczna ta Pudernica. Adaś, mówię ci, to była najoryginalniejsza randka w historii tej budy! A tak nawiasem, Hipek, trzeba mieć coś z deklem, żeby podrywać na fiołki i wódę. Hipolit nie miał wesołej miny. — Nie patrz tak na mnie, bo mi przykro — dorzucił Sławek i odszedł. 127 ROZDZIAŁ XI Z zachwytu padł na twarz. Właśnie skończył lekturę Kochanka diablicy. Minęła druga w nocy, już niedziela. Siedział w izolatce. Nie spodziewał się tak wspaniałej, pełnej dramatyzmu i napięcia opowieści o miłości, tragicznej w gruncie rzeczy. Poza tym uważał, że książka jest świetnie napisana, bez wulgaryzmu i taniego seksu, czym niektórzy pisarze chętnie szafują co ileś stron, żeby przyciągnąć uwagę czytelnika. Tutaj nic z tych rzeczy. I nie mógł się oderwać. Klimatem powieść ta przypominała mu zarówno Zazdrość i medycynę Michała Choromańskiego, jak i Wichrowe wzgórza Emily Bronte. W postaci Anety Raskoff, bohaterki, istotnie widział wcielenie diablicy, czerpiącej przyjemność w zadawaniu swoim najbliższym psychicznych tortur. „Niesamowita historia — rozmyślał wpatrując się w fotografię Karoliny. — Skąd ona ją wzięła? Z wyobraźni?" Wprawdzie cechy zewnętrzne tej postaci, kobiety pięknej, nie przypominały mu autorki, to jednak zastanawiał się, czy nie zachodzi między nimi jakaś zbieżność. Oczywiście do niczego nie doszedł, gdyż prawie nie znał Karoliny. Opuścił izolatkę, rozebrał się, umył i poszedł spać. Jednak zasnąć nie mógł. Wspomnienie przeczytanej powieści jeszcze go paliło. W pewnej chwili usyłszał otwierające się drzwi, a na przeciwległej ścianie zobaczył snop światła latarki. Przymrużył oczy. Po sylwetce wchodzącej osoby poznał Burczyńskiego. Światło zaczęło się przesuwać, omiatając kolejne łóżka. Filip domknął powieki. 128 Kiedy jasna smuga przesunęła mu się po oczach, otworzył je. Dyrektor wyszedł. „Teraz ja cię sprawdzę" — pomyślał Filip, odczekał dwie minuty i wstał. Szybko znalazł się piętro niżej, u drzwi wahadłowych. Przystawił ucho do szpary między skrzydłami. W głębi korytarza rozlegały się miękkie kroki. Gdy przestał je słyszeć, delikatnie pchnął prawe skrzydło i ostrożnie ruszył w stronę drugiego holu. Napółpiętrze galerii przystanął i zaczął nadsłuchiwać. Z góry po lewej stronie dobiegł go odgłos cieknącej wody z kranu. Żeńska umywalnia. Woda przestała lecieć. — Tam jesteś — szepnął i schował się za czworobocznym filarem, w którym zbiegały się poręcze schodów. Ujrzał światło latarki. Przypuszczał, że Burczyński po skontrolowaniu sypialń za umywalnią wejdzie do pokoi w skrzydle. Rzeczywiście. Snop światła zatrzymał się na drzwiach salonki. Dyrektor minął ją, zniknął w kolejnej sypialni. Nie na długo; wrócił i wszedł do salonki. — No jasne — szepnął Filip i spojrzał na zegarek. Fosforyzująca tarcza wskazywała za kwadrans trzecią. Postanowił czekać. Drzwi otworzyły się o wpół do czwartej. Filip zaczął cicho schodzić. Ukrył się za filarem kondygnację niżej. Wkrótce zobaczył przechodzącego dyrektora. Odczekał, wszedł do holu i wyjrzał zza węgła. Burczyński skręcił do sekretariatu. Przy „ósemce" Filip przystanął. Nie wiedział, dlaczego. Po prostu impuls, który nagle się pojawił w jego głowie nie wiadomo skąd, bynajmniej nie budzący w nim męskiego pożądania. Mimo woli powędrował myślami ku Karolinie, a spojrzeniem na drzwi żeńskiego pokoju. Był w rozterce. # # # Dotknięcie czyjejś dłoni na policzku. Ktoś się kładzie tuż obok. Unosi kołdrę. Wsuwa. Zastyga. Sylwia otworzyła oczy, chwilę patrzyła w ścianę, a potem się odwróciła. — Fil — szepnęła. 129 — Śniłeś mi się. — Teraz? — Tak. Jakbyś właśnie wyszedł z mojego snu. — Ujęła jego rękę. — Jesteś namacalny. — Co robiłem w twoim śnie? — Nie uwierzysz. — Uwierzę. — Fil... to nie był dla mnie przyjemny sen. — Biłem cię? — Ależ. Czy tylko biciem można sprawiać ból? — Nie. W jaki sposób cię skrzywdziłem? — Nie można tego nazwać skrzywdzeniem. Umilkli, gdyż śpiąca Teresa gwałtownie się poruszyła, przewracając się na dragi bok. Spała. Podjęli rozmowę, starając się mówić jeszcze ciszej. — W czym byłem dla ciebie nieprzyjemny? — Nie tyle ty, ile to, co od ciebie usłyszałam, było dla mnie nieprzyjemne. Nieprzyjemne na swój sposób. — Chyba cię nie wyzwałem. — Nie. — Więc? — Zrobiłeś ze mnie swoją powiernicę. — Powiernicę?! Powiernicę czego? — Sekretu. — Jakiego? — Karolina. Filip zastygł. Dopiero po minucie odrzekł: — Karolina? — Właśnie widzę, że mi wierzysz. Tak, Karolina. — A... ów sekret? — Kochasz ją, mój mały, do szaleństwa. Filip przełknął ślinę. Zamilkł na dłużej, kładąc się na plecach. Sylwia przewróciła się na bok, twarzą do niego. — Jak... jak się tego domyśliłaś? — Umiem patrzeć. — Inni również na nią patrzą. 130 — Naturalnie. Na przykład Sławek. Aż ślini się na jej widok. Tak jak wygłodniałe zwierzę pożera bezbronne jagnię, tak on by ją pożarł, później się oblizał i poszedł. Ty patrzysz inaczej. Ty nie chcesz jej pożreć. Ty ją chcesz mieć. Całą. Jej serce, duszę i ciało. Choćby na wieczność. I... bardzo się męczysz, mój mały duży człowieku, bo na razie nic z tego, prawda? Filip potrząsnął głową. Naraz nie mógł się pohamować. — Popłacz sobie, mój biedaku, choć płacz nie zawsze pomaga — szepnęła przytulając go do piersi. Umilkła i zaczęła głaskać jego policzek. — Nawet nie zauważyłeś — podjęła z goryczą — że ona ci zabrała twój wspaniały, prawdziwy uśmiech, gdyż to, co masz dla mnie, to już tylko popłuczyny. — Ponownie umilkła. Przyłożyła policzek do jego policzka. — Teraz ci powiem, co mi wyjawiłeś w moim śnie. Powiedziałeś, że bez Karoliny życie dla ciebie nie ma sensu, że jeśli jej nie zdobędziesz, popełnisz samobójstwo. Mówiłeś z całą powagą, stanowczo. A potem, jak to we śnie, trochę bezsensu... Sylwio, Syleczko, pomóż mi, powiedziałeś. — Znowu umilkła. — Filipku... byłabym z tobą taka szczęśliwa. Wiesz przecież, że cię kocham. Czy ja mogę od ciebie oczekiwać pomocy? Od kogokolwiek? Nie. W pewnych sprawach jeden nie potrafi pomóc drugiemu, chociażby strasznie chciał. I do ciebie, i do mnie życie uśmiecha się złośliwie. Filip poruszył się. Sylwia zbliżyła usta do jego ust. Pocałowała go. Chciał ją objąć, nie pozwoliła. Później szepnęła: — Pirewszy i ostatni pocałunek z tobą. Musi wystarczyć. Nie masz dla mnie miejsca w swoim sercu i muszę się z tym pogodzić. Bo nie chcę zwariować. — Mówisz tak zdecydowanie... — Teraz pytanie, które powinno paść na początku: dlaczego do mnie przyszedłeś? — Właściwie przypadkiem... Jutro ci wyjaśnię tę sprawę, bo teraz to jakby sprofanować naszą rozmowę. Wiesz, już przeczytałem jej książkę. Jednym tchem. Wspaniała. I straszna. „Myślisz wyłącznie o niej — rozsierdziła się w duchu. — Nawet przy mnie. Całując cię, byłam dla ciebie Karoliną i ją chciałeś objąć, a nie mnie". Usiadła i podkurczyła nogi. Oparła czoło na kolanach. 131 — Idź już... Spadaj! Filip powoli wstał- Spojrzeli na siebie. - Idź! Ty nie mOie we mme Wldzisz- Wyszedł Sylwia wtuliła e* w poduszkę i rozpłakała. Oczyma wyobrazm и№га1а Karolinę. , . _,,,-■ Pogodzić się Frazes, który łatwo się wypowiada, by pokazać swoją siłę wobec kogoś, a w grancie rzeczy. Co Karolina z nim zrobiła, zastanawiała się, ze me potrafił zapanować nad Sobą przy niej Sylwii, i się rozpłakał. Zaczęła go podziwiać za ten moment słabości a nawet jak gdyby właśnie przez jego łzy, te skroplone namiętności do drugi- osoby, stał się jej bliższy, niż był dotąd. Możliwe to? Tak, do diabła! Me cóż z teS°? ROZDZIAŁ XII Było niedzielne przedpołudnie. W auli dobiegała końca pierwsza próba kabaretu Deja vu przed zbliżającym się Dniem Nauczyciela. Andrzej wściekał się, gdyż jeszcze sporo punktów scenariusza wyglądało niejasno, zwłaszcza Ewa się leniła z pisaniem monologu satyrycznego, który chełpliwie zapowiadała jako gwóźdź programu. Po jej ostrym piórze można było się spodziewać, że niektórzy nauczyciele pospadają z krzesł. Jak do tej pory, najwięcej powodów do zawodowolenia miała Monika, ponieważ jej trzy nowe piosenki zostały przyjęte gorącym aplauzem. Nawet krytyczny zazwyczaj Andrzej nie mógł im nic zarzucić, jego wyczulone ucho nie wychwyciło żadnego fałszu. Ponad dwadzieścia osób zebranych w auli ciężko i uczciwie pracowało nad przygotowaniem programu. Monika wymknęła się wcześniej i zeszła do swojej klasy. Oczekiwała Filipa, który prosił ją o rozmowę. Wkrótce się pojawił. — O co chodzi, Fil? O złodzieja. To mi nie daje spokoju. Porozmawiajmy szczerze. Czy masz jakieś podejrzenia? Nie powtarzaj tego, co powiedziałaś dziewczynom. — Obawiam się, że powtórzę. To ktoś od was. — Liczyłem, że może ty w głębi duszy... — Nie. Nie mam pojęcia. Z kim już rozmawiałeś? — Z Sylwią i Kamilą. — Co ci powiedziały? 133 — То, со ty. — Od Teresy usłyszysz podobnie. Filip przysiadł na ławce. — Sławek — rzucił krótko. Monika uniosła brwi. — Na jego temat nie chciałabym rozmawać. — Przepraszam, nie chciałem ci sprawić... — Nic nie szkodzi. — To jednak jest ważne. — Dobrze, pytaj. — Proszę cię o szczerość. — W porządku. — Czy tamtej nocy, kiedy was okradziono, był u ciebie? — Nie — odparła natychmiast, a widząc zakłopotaną minę Filipa, dodała: — Nie rób sobie wyrzutów, że właśnie mi powiedziałeś, iż on był u innej. Przestałam się nim przejmować. Czy jeszcze coś na ten temat? — Nie. Naraz Monika zapytała kokieteryjnie: — Fil, jak to się stało, że dotąd nie byliśmy na randce? — Nie mam pojęcia. — Ja także jestem blondynką. — Dołeczki w jej policzkach ukazały się wyjątkowo wyraziście. — Także? — Podobnie jak... Karolina. Filip zastygł. — Skąd wiesz? — Widziałam cię w nocy u Sylwii. W pierwszej chwili, gdy wszedłeś, wpadło mi do głowy, że znowu uwziął się na nas złodziej, czy raczej na Kamilę, u której byli rodzice. — Nieładnie podsłuchiwać. — Wcale się nie starałam. Jednakże parę słów dotarło do mnie. Nie przejmuj się, zachowam je dla siebie. Mogę sobie pozwolić na odrobinę szczerości? — Tak. — Obawiam się, że przegrasz z Karoliną. — Dlatego, że jest belfrem, a ja jej uczniem? 134 — To chyba jest najmniej ważne. Ona... ona ma w sobie coś... nie wiem, ja kto nazwać. Owszem, bardzo przyjemna i bezpośrednia, łatwo ją polubić, w środku jednak... Podobno powieść jest wspaniała — Tak. — Sprawdzimy. A teraz muszę cię ochrzanić za to, że polazłeś do Sylwii. Ona goni za tobą oczami, wie, że jej nie kochasz, a ty spokojnie przychodzisz i pakujesz się jej do łóżka. Masz dobrze pod sufitem? Filip zachmurzył się. Milczał. — Postąpiłeś strasznie wobec niej. — Teraz to widzę — przyznał. — Ale w nocy nie myślałem nad tym, nie wiem, co pchnęło mnie do niej. — Całe szczęście. — Czemu? — Inni myślą i robią głupstwa, a to już nieszczęście. Filip położył rękę na klamce. Monika powstrzymała go. — Pocałuj mnie — powiedziała. — Po prostu. Nie kocham cię, ty mnie nie kochasz. Żadnych zobowiązań. Do diabła, nagle potrzebuję pocałunku. Pocałujesz mnie? — Jasne. — Pocałował ją lekko. — Dla sportu. — Nie tak. Mógłbyś być namiętny? — Wpiła się zachłannie w jego usta, a kiedy się oderwała, rzekła: — Naprawdę tego potrzebowałam. Nie licz, że przy jakiejś okazji ci się oddam. — Nie liczę. — Jesteśmy kumplami? — Jak diabli. Wyszli. Filip skierował się na dół, a Monika weszła do „ósemki", gdzie zastała Sylwię — wyciągnięta na łóżku gapiła się w sufit. Usiadła przy niej. — Czym się martwisz? Sylwia słabo się uśmiechnęła i wzruszyła ramionami. — Dam ci dobrą radę — podjęła Monika. — Chrzanić ich. — Chłopaków? — Chłopaków. — Tak by było najprościej. — I jest najprościej. — A co w zamian? 135 * * * Zaraz po obiedzie Filip zaszył się w pustej klasie, aby uczynić krok w stronę Karoliny. Ona walczy piórem, przeto i on sięgnął po ten oręż. Zdecydował wykorzystać do tego celu pracę, której temat był jak na zamówienie. Zazwyczaj nie przykładał się do pisania. Tym razem sytuacja była wyjątkowa, toteż solidnie się zmobilizował, nawet korzystał ze słownika. Po trzech bitych godzinach skończył. Schował pracę między książkami, żeby przypadkiem nie wpadła w czyjeś ręce, zwłaszcza Sławka, który z wrażenia by usiadł na tyłku. Uporawszy się z tą sprawą, mógł pomyśleć o drugiej, to znaczy właśnie o swoim serdecznym przyjacielu. Dotąd darzył go absolutnym zaufaniem. Jednak kiedy wczoraj Wroński ponownie postawił mu identyczne pytanie na temat Sławka, zaczął się zastanawiać. I stąd niedawna rozmowa z Moniką. Zatem tamtej nocy Sławek skłamał. Dlaczego? To pytanie mocno go intrygowało, albowiem nie trzymali przed sobą w tajemnicy takich historii jak randki; oczywiście nie chodziło o żadne intymne sprawy. Postanowił porozmawiać z nim na ten temat. Był tylko jeden szkopuł — nie miał ochoty na tę rozmowę. Najpierw dokładnie przeszukał Sławka rzeczy, co zdarzyło mu się po raz pierwszy; nie znałazł pieniędzy. Zamknął szafę i wszedł do umywalni. Hipolit i Wojtek boksowali się, dopingowani przez Wacka i młodszych licealistów. — Gdzie Sławek? — zapytał. — Wyszedł nad jezioro — odrzekł Wacek. * * * Sylwia także skończyła pisać wypracowanie, tyle że dziś pisała bez przekonania, którego jeszcze wczoraj jej nie brakowało. Nieoczekiwana nocna rozmowa z Filipem całkowicie pozbawiła ją wszelkiej nadziei co do niego. Wcześniej trochę się łudziła, że się myli w swoich podejrzeniach. Inna rzecz, że przejść nad tym faktem do porządku dziennego nie umiała. Wróciła do pokoju. Teresa skończyła czytać Kochanka diablicy. 136 - Chryste, bomba! — powiedziała odkładając książkę. — Poważnie? — zapytała Sylwia. — Niesamowita. Wspaniała i przerażająca. Ależ ją napisała! — Seksu dużo? — zaciekawiła się Kamila, poszukująca dobrej muzyki w radiu. — Nic a nic. Sylwia wzięła książkę, usiadła na łóżku i zaczęła ją wertować, aż wreszcie zatrzymała wzrok na fotografii autorki. — Zaczynam inaczej patrzeć na naszą Karolinę — powiedziała Teresa. — To znaczy? — rzuciła Kamila. — Zastanawiam się, ile i czego włożyła z siebie w postać bohaterki. Czy pisarze tak nie robią? Bierz się do czytania, Syla, nie pożałujesz. Sylwia oderwała wzrok od fotografii, jakby przyłapana na gorącym uczynku, i sporzawszy na Teresę, potrząsnęła głową. — Wobec tego i ja ją przeczytam — zapaliła się Kamila, uporawszy się z wyszukaniem stacji. Popłynęła muzyka Procol Haram. Sylwia wyciągnęła się wygodnie na łóżku i po kilkunastu przeczytanych stronach zapomniała o świecie. * # * Sławek szedł brzegiem jeziora w stronę schodów, wiodących na teren szkoły. Wiał dość silny wiatr, ale było słonecznie. Gdy spostrzegł idącą z naprzeciwka Karolinę, w czerwonym płaszczu z czarnym szalem i w czarnym kapeluszu, ponownie odezwała się w nim dusza hazardzisty, a w piersiach mu zadygotało. — Rany — szepnął i oceniwszy odległość, zwolnił kroku, aby dotrzeć do schodów równo z nią. W zakamarkach umysłu zaczął gorączkowo poszukiwać błyskotliwych słów, którymi mężczyzna potrafi w brawurowym stylu oczarować kobietę, ściąć ją z nóg. Nie tracił nadziei, że tym razem nieco lepiej mu się powiedzie. — Dzień dobry — powiedział przystając. — Dzień dobry, Sławku. — Ładna pogoda. — Urocza. — Zapatrzyła się w drzewa, których liście zmieniły swoją barwę. 137 — Lubi pani jesień? — Bardzo. — Może byśmy... przedłużyli spacer? Karolina westchnęła i zatrzymała się na stopniu schodów. — Pracę już napisałeś? — Tak, tak — skłamał. — Temat był interesujący. — Spodziewam się. — Może więc... skusi się pani na spacer... — Nie. — Ruszyła po schodach. Sławek dołączył do niej. — Pani Karolino... jest pani urocza... — Sławek, ty znowu swoje. Czego się do mnie przyczepiłeś? Czy nie ma ślicznych i interesujących dziewczyn? Pełno ich. — Są, діє... takiej jak pani nie ma. — Zgadza się. Takiego jak ty też nie ma. Można zatem powiedzieć, że oboje jesteśmy oryginałami. W milczeniu dotarli na skraj dziedzińca. — Pani sobie ze mnie żartuje. — Ty także samego siebie nie traktujesz poważnie. — Jestem za głupi dla pani, tak? — Sławek, bo cię trzasnę. Skończ wreszcie z wycieczkami w moją stronę. Jasne? — Nie. — Poderwij jakąś dziewczynę. Zdaje się, że z Moniką coś cię łączy. — Historia. To była niezgodność charakterów. Karolina parsknęła pobłażliwie. — Odwróć oczy w inną stronę, dobrze ci radzę. — Czy chodzi o to, że pani jest nauczycielką, a ja uczniem? — Jesteś bezczelny. — Przepraszam. — Dobrze. Nie wracajmy do tego tematu. Sławek zacisnął zęby. W pewnym momencie zobaczył wyłaniającego się z budynku Filipa, którego Karolina również spostrzegła. Mimowolnie stwierdził, że ona nagle spoważniała. Zwiesiła wzrok i przyspieszyła kroku, jakby chciała zniknąć w wejściu do skrzydła gmachu, zanim dotrze do niego Filip. 138 Filip minął wejście. — Dzień dobry — powiedział do Karoliny. — Dzień dobry. Zatrzymali się pod wielkim kasztanowcem. — Ładna para z pani i Sławka — zażartował Filip. — Też tak uważam — odrzekła podobnie — ale Sławek mi nie wierzy. Sławkowi twarz się wydłużyła prawie do kolan. :— Cały czas ci powtarzam — Filip zwrócił się do przyjaciela — że dziewczynie należy wierzyć, jeżeli kłamie, bo jeśli mówi prawdę, wtedy trzeba się zastanowić, czy aby nie kłamie. Sławek zapomniał języka w gębie. Kątem oka dostrzegł, że Karolina z trudem taiła w oczach podziw dla Filipa. — Przeczytałem pani powieść — podjął Filip bezceremonialnie i spokojnie wpatrzył się w Karolinę. — Miło słyszeć. — Gdyby nie szanowny pan dyrektor w oknie — ciągnął bez żenady — który właśnie nam się przypatruje, pocałowałbym panią w policzek. W podzięce za tę powieść. Jest wspaniała, choć przerażająca. Nie mogłem się oderwać. Nie próbuję pani podrzucać. Nie ma bowiem nic gorszego dla pisarza niż pochlebstwa. Dzięki pani wiele przeżyłem tej nocy. Jeśli słowa skromnego czytelnika mają dla pani znaczenie, to gratuluję. Nie uszło uwagi Sławka, czującego się niczym roztrzęsiona przy-zwoitka, że Karolina na parę sekund zaniemówiła. W oknie istotnie spostrzegł głowę Burczyńskiego. — Dziękuję, naturalnie, że mają znaczenie —powiedziała zażenowana. Z drzewa spadło parę kasztanów i rozłupało się na ziemi, a po sekundzie jeden trafił Karolinę w kapelusz. Wstrząsnęła się. — Piękne trafienie — rzekł Filip. — Jak dla kogo — roześmiała się. — Czas na mnie. Odprowadzili ją spojrzeniem i poszli do budynku. — Ja cię tak naprawdę nie znam — rzekł Sławek. — Kogo właściwie udajesz? — Nikogo. 139 — Dobra, dobra. Niezły z ciebie pozer. — Czy ja wiem?... Sławek, musimy pogadać. Weszli do prawie zapełnionej kawiarni. Z głośników płynął głos Kory z Maanamem. Zamówili colę i usiedli przy stoliku w rogu sali. Filip nie kwapił się do podjęcia rozmowy, a Sławek przetrawiał niedawną scenę na dziedzińcu. — U kogo byłeś tamtej nocy? — zapytał ostrożnie Filip. Sławek zerknął na przyjaciela, jakby się przesłyszał. — Możesz powtórzyć? — Przepraszam cię, ale... — O co ci chodzi?! — Wiem... Czuję się zakłopotany... Skłamałeś mi. Nie byłeś u Moniki. Sławek wbił wzrok w stolik, po czym cierpko spojrzał na Filipa i warknął: — Gówno ci do tego! Czy wszystko musisz wiedzieć? — Zazwyczaj nie robiliśmy z takich spraw tajemnicy. — Dlaczego mnie sprawdzałeś? — Chcę dopaść tego sukinkota. — I uważasz, że to ja... Ty zafajdany inteligencie, masz mnie za kretyna?! — Zrozum... — Przestań pieprzyć! — Sławek nagle chwycił oburącz Filipa za kurtkę i przyciągnął go do siebie. — Skoro mnie sprawdzasz, skubańcu, to znaczy, że mi nie wierzysz! Atmosfera kawiarni gwałtownie się naelektryzowała. Chłopaki i dziewczyny zaczęli na nich spoglądać z zaciekawieniem przeradzającym się w napięcie. Marek i Wacek, siedzący dwa stoliki dalej, aż przerwali grę w karty. — Nie jestem głuchy — rzekł Filip i chwycił go za ręce. Trzymając się, patrzyli sobie w oczy. Zwłaszcza na twarzy Sławka malowało się zacietrzewienie. — Fil, równie dobrze ja ciebie mogę podejrzewać. — Jasne. Jednak ja wiem, że to nie ja. — Ja też wiem, że to nie ja, do diabła! — To się dogadaliśmy. 140 — Jak złodziej ze złodziejem. Najpierw się roześmiali, następnie zamilkli, wreszcie ochłonęli. Napięcie w kawiarni zelżało. W głośnikach rozległ się śpiew Ewy Demarczyk. Grandę valse brillante. Filip wytężył słuch, a jego twarz przybrała wyraz błogości. — Naprawdę mnie podejrzewasz? — podjął Sławek. — Nie, po prostu... — Filip otrząsnął się. — Bredzisz, stary. — Muszę wyeliminować nawet najmniejsze wątpliwości. — Przestań, dobra? Poszukujesz delikatnych słówek, żeby umniejszyć rangę faktów? Niczego to nie zmienia. Podejrzany jest podejrzanym. — Umilkł i podjął z goryczą: — Fil, znamy się kawał czasu. Niejedno razem przeżyliśmy. Od początku mamy wspólną szafę i nigdy nic nam nie zginęło. A ty mi teraz wycinasz taki numer. Sukinkot z ciebie. — Jest mi głupio... — A mnie strasznie przyjemnie. Zaraz cię wyściskam! — Mógłbyś mnie zrozumieć? — Zrozumieć? W porządku, podejrzewasz mnie, nie ma sprawy. Tylko że mnie to boli, kapujesz, ty gnojku?! — Och, przestań... Chcę dorwać złodzieja, ale bez eliminacji nie dojdę do niego. — Czy cię pokręciło?! — W Sławku ponownie wzbierała wściekłość. — Chodzi o sam fakt, że mi nie ufasz. O nic więcej! Nie mam dla ciebie żadnego uspawiedliwienia. — I nie masz pojęcia, ile odwagi mnie kosztowało zapytanie cię o to. Ponownie umilkli. — Pal cię diabli — rzekł Sławek. — Zgadza się, nie byłem u Moniki. Chcesz wiedzieć, u kogo byłem, tak?... U Karoliny. — U... kogo? — Filip gwałtownie poszarzał. — Ogłuchłeś? — Nie... — Uspokoję cię. Żartowałem. — Sławek cicho się zaśmiał.__Byłem u Ewy. — U Ewy? — Filipowi momentalnie błysnęło w oczach.__W takim razie nie rozumiem, czemu zrobiłeś z tego tajemnicę. 141 — Po prostu nic nie wyszło. Płama na męskim honorze. ■— Nie umówiłeś się z nią wcześniej? — Nie. Od pewnego czasu zauważyłem, że Ewa łakomie na mnie zerkała. Więc główkowałem krótko, po naszemu. — Przepraszam. Zapomnij o tej rozmowie. — Słuchaj, bawisz się w detektywa, tak? Czy gdybym obrobił „ósemkę", to powiedziałbym ci kłamiąc, że byłem u Moniki? — Masz rację. Powinienem był tak pomyśleć. — Każdy popełnia błędy. Ale masz rację. Jeślibym istotnie okradł dziewczyny, to w owej sytuacji, niezależnie od tego, co bym powiedział, na przykład, że poszedłem się odlać, byłbym podejrzany. Chyba rozumowałeś słusznie. — Pomóż mi go znaleźć. — Jak? — Rozglądaj się, nadsłuchuj. — Spróbuję. Kogo podejrzewasz? — Sławek rozejrzał się. — Nie wiem. Znowu umilkli. — Nasza cnotliwa Zuzanna dalej odbiera nocne korepetycje z geografii — Filip zmienił temat. — Jednak?... Suka. Nie rozumiem jej. Po kwadransie wyszli. Sławka cały czas dręczyło wspomnienie Karoliny. Postanowił zalać przyjacielowi trochę sadła za skórę. — Słyszałeś, że Karolina ma faceta? — zapytał. — Tak? — Filip wzruszył ramionami. — Jej sprawa. — Zgadnij, kto to... Twój dobry znajomy z teatru, Olszak. — Możliwe — odparł obojętnie. — Skąd wiesz? — Widziałem ją z nim w mieście. — Nic mnie to nie obchodzi. „Obchodzi cię, kochasiu, obchodzi" — rzekł w duchu Sławek, będąc już całkowicie przekonany, że Filip naprawdę próbuje poderwać Karolinę. Uświadomił sobie, że on, Sławek, nie ma u niej żadnych szans. Zrobiło mu się nieszczególnie. Wprawdzie i Filipowi ta sztuka może się nie udać. Jednak to spostrzeżenie nie poprawiło mu samopoczucia. W porównaniu z nim, który ni z tego, ni z owego podszedł do nich i błysnął jak gdyby nigdy nic, on, Sławek, musiał się jej wydać matołem. 142 — Idę pisać tę pracę — powiedział. — Co jej odbiło z takim tematem? — Nie jest zły — stwierdził Filip. — Ty nie miałbyś najmniejszego problemu z napisaniem poematu o spółkownaiu Hamleta z Królewną Śnieżką, z czego narodziłyby się krasnoludki. I byłoby równie przekonujące jak dwa razy dwa to cztery. — Cztery i pół. * * * Sylwia skończyła czytanie Kochanka diablicy późnym wieczorem. Powieść tak ją wciągnęła, że zrezygnowała z pójścia na kolację. Wędzoną rybę przyniesiono jej do pokoju. I dopiero teraz usiadła do stołu. Kolejną czytelniczką była Monika. — Rzeczywiście niesamowita — przyznała Sylwia. — I jak widzisz Karolinę przez pryzmat tej powieści? — zapytała Teresa. — Normalnie, ale... — Właśnie to „ale", o którym można by napisać pracę habilitacyjną. — Wyjątkowo dobra dzisiaj ta ryba. — Jeśli Aneta Raskoff ma cechy Karoliny? — powiedziała Teresa. — Na przykład... talent do intryg? — Zapewne — rzekła Sylwia. — W końcu stworzyła tę historię. — Otóż czy stworzyła... Ona zaczyna mi się jawić coraz bardziej tajemniczo. — Przymknijcie się — uspokoiła je Monika znad książki. Umilkły. Sylwia zaczęła się zastanawiać bardziej niż dotąd nad Karoliną. Filp także zajmował miejsce w jej myślach. * * * — Gdzie jest Ewa? — zapytał Filip zaglądając do „siódemki". — W redakcji. Zszedł do sutereny. Zastał Ewę walącą palcami w maszynę. — Słuchaj, chciałbym się czegoś dowiedzieć od ciebie. Rozmowa musi pozostać między nami. 143 — Dobrze. — Oderwała się od klawiatury. — I prosiłbym cię o szczerość. — Usiadł. — Szczerość? — Przegarnęła włosy. — Jeżeli nie będziesz zbyt ciekawy... próbuj. — Czy w nocy z czwartku na piątek był u ciebie Sławek? Ewa zatrzepotała powiekami. — A co cię? — Osobiście nic. Szukam złodzieja. — Aha. Rozumiem. Tak, był. — Świetnie. — Czy pochwalił ci się również, że wyleciał z hukiem? — Bąknął — skłamał. — Niezły z niego numerant. Monika z nim zerwała, to przyleciał do mnie, jakbym była pogotowiem ratunkowym. — Sprowokowałaś go? — Sprowokowałam?... Wy, chłopaki, w każdej sytuacji próbujecie się wyłgać. Jeżeli dziewczyna spojrzy na chłopaka o raz za dużo, to jakby zapraszała go do łóżka. To nie tak. — Jasne. Skoro już nie spałaś jakiś czas owej nocy, może usłyszałaś coś podejrzanego za ścianą? — Obawiam się, że nie. — Kto, według ciebie, jest złodziejem? Ta sama osoba, która nas załatwiła? — Raczej na pewno. To może być każdy. — Ba! — Filip wyszedł i spotkał Szczygła, który akurat wyłonił się z mieszkania. — Dobry wieczór, panie woźny. — Dobry wieczór. Paskudnie wam się narobiło, hę? Filip nieco się zdziwił pojednawczym tonem woźnego. — Z czym? — Mówię o kradzieżach. — Zgadza się. __Parę lat temu zdrzyła się podobna historia. Na szczęście skończyło się najednym przypadku. To był chłopak. Wywalili go z internatu. Teraz wygląda to na grubszą sprawę. — Chyba tak. — Dziwne, że uwziął się na najstarszych. 144 — Pańskim zdaniem, kto to jest? Szczygieł zdjął beret i podrapał się po głowie. — Ktoś sprytny — orzekł i roześmiał się chrapliwie. — Niewątpliwie. Dobranoc. — Dobranoc. Filip wszedł do internatu, gdzie panowała zwyczajowa wrzawa przed ciszą nocną. Sławek w samych slipkach akurat szedł do umywalni, „strzelając" po drodze z ręcznika w gołe plecy Hipolita. — Hipek trafiony, strącony, złom! — Bo cię zdzielę! — warknął Hipolit. Sławek zdążył uciec. Filip podszedł do otwartej szafy i przez chwilę wpatrywał się w lusterko na drzwiach, po czym zerknął na leżącą na półce pojedynczą kartkę formatu A-4 i wziął ją do ręki. Była to praca Sławka. Filip najpierw zdębiał, a potem nie mógł powstrzymać się od gwałtownego chichotu, wreszcie spoważniał, cały czas wlepiając niedowierzający wzrok w wypracowanie przyjaciela. * * * Lucyna przygotowywała się do snu, gdy otworzyły się drzwi i weszła Mariola, ubrana w nowy, elegancki płaszcz. W ręku miała torbę podróżną, także nową. — Cześć! — Cześć. — Lucyna zaczęła się jej przyglądać z zachwytem. — Nic się nie chwaliłaś, że przyjedziesz w takim szałowym ciuchu. — A to? — Mariola zdjęła płaszcz. — Kurczę, ekstra sweterek! Na loterii ci się poszczęściło? — Rodzicom, aż nie mogłam uwierzyć. Naprawdę. Co słychać? — Nic ciekawego. — A w nocy? — Och, przestań. — Lucyna zerknęła na nią zażenowana. — Napisałaś pracę? — Tak. — Daj przeczytać, bo nie chce mi się męczyć głowicy. 145 ROZDZIAŁ XIII „Świat Licealistów" ukazał się we wtorek, 1 października. lak było do przewidzenia, nakład szybko się rozszedł, w południe sprzedano ostatnie egzemplarze. Sylwia zacierała ręce. Komentarzy nie brakowało. — O tobie napisały — powiedziała Mariola do Lucyny, kiedy przed obiadem siedziały w salonce i przeglądały pismo. Lucyna przymrużyła oczy, zagłębiając się w tekście. — Widzę tu złośliwości ze strony Ewy — stwierdziła po przeczytaniu. — Że staram się być jakby zbyt gorliwa w wypełnianiu obowiązków. — Może trafiła. Lucyna zmierzyła ją chłodno. — Bez przesady. Ale podoba mi się jej tekst o kradzieży. — Nie wiesz, co będzie na obiad? — Mariola zmieniła temat. — Coś nagle z obiadem wyskoczyła?... Nie, nie wiem. — Wybierzemy się później do miasta? — Chcesz coś kupić? — Może. — Zastanowię się — powiedziała Lucyna, wpatrzywszy się w gazetę. — Zresztą niech piszą, byle pisali... * * * lajecznica. Te obiady zaliczały się do najbardziej pokazowych, jakie tu jadano. 146 Wręcz do dobrego tonu należało demonstracyjne odsuwanie talerza z tym drobiarskim produktem i przybieranie komicznych min. Już śledź solony cieszył się znacznie większym poważaniem, choć zdarzało się raz po raz, że nagle przeistaczał się w latającą rybę, która brawurowo lądowała parę rzędów dalej prosto na czyimś widelcu. Jajecznica — dobra dla furmanów! I woźnych. Niżej od niej notowane były tylko soczewica i sadło, które jednak nie figurowały w internackim jadłospisie. Oczywiście nie wszyscy tak koncertowo demonstrowali swój stosunek do tej potrawy, znamienne jednak, że częściej dziewczyny niż chłopaki. Ci, co ją jedli — a naturalnie była ich większość — znajdowali się pod milczącym pręgierzem powściągliwości mniejszości. Zjawisko bez mała socjologiczne, gdy przyjrzeć mu się bliżej. Albowiem w rodzinnych domach cała ta demonstrująca mniejszość jadała jajecznicę z równym namaszczeniem, jak — dajmy na to — snoby wykwintne trufle z lasów Perigord — i jeszcze się oblizywała — a tu wielkie wybrzydzanie. Przy stoliku Filipa nie wybrzydzano, chociaż Sławek i Andrzej wymienili dwa tęskne zdania o porządnym schaboszczaku. Ale chłopaki wsuwali, aż miło się patrzyło. Wojtek poszedł po dokładkę, co było nie lada bohaterstwem, bo nieomal naraził się tym wszystkim hipokrytom. Filip skończył jeść, wziął kubek z kompotem agrestowym i dopiero — dopiero teraz! — uzmysłowił sobie, że Karolina zmieniła miejsce przy stoliku; wróciła na poprzednie, twarzą do sali, twarzą do... niego? Do niego?! Filipa? „Przypadek, kaprys czy coś innego z jej strony? — rozważał. —Może Korzeń chciał się zamienić?" Fakt pozostawał faktem. A kiedy już wprawi się w ruch ta maszyneria od rachunku prawdopodobieństwa, liczeniu nie ma końca. Zaczął się zastanawiać, czy owa zamiana mogła być efektem jego... wypracowania! Wczoraj je otrzymała i możliwe, że zdążyła przeczytać. IVB nie miała dziś polskiego, przeto nie miał okazji zorientować się w tym względzie. Mimo że podczas obiadu starał się uchwycić spojrzenie Karoliny, ani razu mu się to nie udało. Wstali jednocześnie — i przy jej stoliku, i przy jego. Nauczyciele pierwsi opuścili stołówkę. Fizyk zagadywał Karolinę. Wyprzedzając ich, Filip usłyszał, jak powiedziała: 147 — Przykro mi, Zenek, jestem zajęta. Wybieram się do miasta. Mam do załatwienia ważną sprawę. Filip przyspieszył kroku. Pomyślał o Olszaku, przypominając sobie słowa Sławka, które od niedzielnego popołudnia dość natrętnie go nachodziły. Korzystając z zamieszania, jakie zazwyczaj panuje po obiedzie, włożył kurtkę i szybko się ulotnił. Najpierw poszedł kawałek ulicą Mickiewicza, po czym skręcił w prawo nad jezioro, gdzie zatrzymał się na skraju parku, skąd miał doskonały widok na plażę. Spodziewał się, że Karolina tędy będzie szła. Zgadł. Tym razem była w dżinsach i kurtce, a włosy miała upięte w kok. Nie zamierzał się jej pokazywać. Odczekał i ruszył za nią. Na ulicach zmniejszył odległość, żeby stale mieć ją w zasięgu wzroku. Wstąpiła do trzech sklepów, następnie skierowała się w stronę teatru, w którego okolicy mieszkał Olszak. Filip bywał nieraz u niego. „Nie mam przy nim żadnych szans — złościł się. — Rozwiedziony, przystojny, na grzbiecie wojownicza czterdziestka, no i niezła chata oraz kawał grata". * * * Pierwsza zauważyła go Monika. Łatwo się zorientowała, dlaczego Filip idzie tak wolno, a spojrzeniem sięga przed siebie. „On naprawdę dostał fioła na jej punkcie" — powiedziała sobie w duchu i prawie że wepchnęła Sylwię do najbliższego sklepu, perfumerii. Nie chciała, aby przyjaciółka także go dostrzegła i połapała się, w czym rzecz. Pragnęła jej oszczędzić tego widoku. (Dzisiejszej nocy, gdy obudziła się o tej samej mniej więcej porze już którąś noc z kolei, zobaczyła Sylwię stojącą przy oknie. Stała dość długo. Kiedy wróciła do łóżka, zaczęła ciężko wzdychać. I wtedy przyszło Monice do głowy, że ona, Monika, nie kochała Sławka, skoro nie uroniła nawet łezki, a pustkę po nim załatała obojętnością. Pomyślała też, że chyba nie ma pojęcia, jak wygląda miłość. Później poszła do Sylwii, położyła się i bez słowa przytuliła ją do siebie. I tak zasnęły.) Monika wyjrzała przez okno, Filipa już nie dostrzegła. Nic nie kupiły: popieściły oczy i poszły dalej. Po kwadransie Sylwia zauważyła Filipa, wchodził do podrzędnego baru. 148 — Spójrz — powiedziała. Monika rozglądnęła się w poszukiwaniu Karoliny; nigdzie jej nie dojrzała. — On w takiej spelunie? — zdziwiła się Sylwia. — Dobre piwo wszędze dobrze smakuje. * * * Lucyna nie wybrała się z Mariolą do miasta. Najpierw zrobiła sobie półgodzinną drzemkę, a potem zajrzała do pomieszczeń pierwszoklasis-tek, zastając na miejscu tylko kilka. Powstrzymała się od krytycznych uwag na temat porządków, mimo że miała na to wielką ochotę, i zagadnęła je o postępy w nauce. Stwierdziła, że rozmawiają z nią swobodnie, zapytała: — Czytałyście naszą gazetę? — Nie — odparły, a jedna dodała: — Gdy się zorientowałyśmy, była już sprzedana. — Przyniosę wam egzemplarz do klasy, przed nauką własną. — Dobrze. — Popatrzyły na siebie zdziwione. Lucyna wyszła. * * * Filip nie zamówił piwa. Poprosił o setkę żytniej. Robaka, który na dobre zaczął go podgryzać, należało zalać czymś mocniejszym. Wprawdzie Karolina nie poszła do domu faceta, tylko do kawiarni, gdzie on na nią czekał, lecz dla Filipa żadna to różnica. Ona i Olszak! Nie mógł tego przetrawić. Tępo wpatrywał się w szklaneczkę wódki, rozcieńczonej wodą mineralną. Chętnie by wypił drugą setkę. Wolał jednak nie ryzykować. Dziś dyżur miał matematyk, człowiek w gruncie rzeczy nie bardziej szkodliwy od podręcznika tego przedmiotu, ale maruda wyjątkowa, nawet Sylwia nie miała do niego cierpliwości. Cyrkiel mógł zagadać na śmierć. Kiedy wreszcie ruszył się z lokalu, w drzwiach go zamurowało. Prawie by wszedł na Burczyńskiego. Niestety, został przez niego zauważony. Jego sroga mina niemal Filipa poraziła. Dyrektor nie zatrzymał się, dokądś spieszył. 149 Filip skierował się do szkoły. Na jednej z ulic ponownie zobaczył Karolinę; wychodziła ze sklepu piekarniczego, sama. Zastanowił się, czy podejść do niej. Nie zdecydował się. Doszedł bowiem do wniosku, że nawet powinien jej unikać, w ogóle. I czekać na jej krok w jego stronę. Jakikolwiek on będzie. A będzie na pewno prędzej czy później. W następstwie wypracowania. Zboczył nad jezioro. W przodzie dostrzegł Monikę i Sylwię. Dołączył do nich. — Gdzie byłeś? — zapytała Monika. — Na wódce. Burczymucha widział mnie wychodzącego z knajpy. — Niedobrze — stwierdziła Monika i zaraz zmieniła temat: — Co myślisz o Lucynie? — Co tu myśleć — odrzekł. -— To się w pale ше mieści — westchnęła. — Pamiętasz, Syla, jak Burczymucha ciebie nagabywał, byś zgodziła się na kandydowanie w wyborach? — Pewnie coś przeczuwałam — odrzekła Sylwia. — Te jego świdrujące oczy i śliniące się usta. Ohyda. * * * Obchód dobiegł końca. Kazimierz Rzepko — Cyrkiel — był starszym, korpulentnym jegomościem o miłym wyrazie twarzy. Licealiści uważali, że bardziej pasowałaby do niego profesja duchownego aniżeli matematyka. Ale nauczyć potrafił ■__i to się liczyło. Wśród uczniów, których on nauczał, niewielu było matematycznych matołów. -— Wyglądasz dzisiaj niewyraźnie — powiedział Rzepko swoim łagodnym głosem do Filipa, gdy zatrzymali się w holu. — Niewyraźnie? — No właśnie. ma pan profesor rację — odezwała się Lucyna. — Sama mięta i cebula od niego leci. — Prawda? — uśmiechnął się matematyk. — I oczy masz dziwnie błyszczące — zwrócił się do Filipa. — Zakropliłe» sobie oczy, panie psorze. — Chodzisz do okulisty? 150 — Ostatnio musiałem pójść. — Ty chodzisz do okulisty? — zdziwiła się Lucyna. — Wybraź sobie — odparł sucho. — Miętę i cebulę czasem lubię, panie psorze — odparł. Nauczyciel pokiwał głową i wdał się w opowieść o zaletach mięty i cebuli, a znał się na rzeczy, był zamiłowanym działkowiczem. Lucyna słuchała go niczym dewotka księdza. Filip spojrzał na zegarek, Rzepko zerknął na swój i przerwał wykład. — Tak, idźcie się uczyć — rzekł i skierował się na parter. — Czego wyskakujesz nie pytana? — warknął Filip do Lucyny. — Z czym?... Nic takiego przecież nie powiedziałam. — W ogóle byłoby lepiej, gdybyś przytarła swój język. Jeśli już go używasz, kontroluj, co on mówi, bo wydaje mi się, że momentami go nie słyszysz. — Czego właściwie chcesz? — Udajesz naiwną czy nią po prostu jesteś? — syknął i ruszył przed siebie. * * * Lucyna z zaciśniętymi ustami patrzyła za odchodzącym Filipem, a gdy zniknął jej z oczu, zeszła na dół i zatrzymała się przy drzwiach klasy, gdzie uczyły się pierwszoklasistki. Rozejrzała się i zaczęła nadsłuchiwać. Była ciekawa, czy rozmawiają o niej, bo niewątpliwie już zajrzały do „Świata Licealistów", który im przyniosła krótko przed obchodem. Ze środka dobiegały przyciszone rozmowy i chichoty. — Tu chodzi o naszą seniorkę — mówiła jedna. — Podobno gorliwość to pierwszy stopień wazeliniarstwa. — Lucyna ostatnio stara się być miła — stwierdziła druga. — Jeśli krowa może być miła. Lucyna zastygła. Odruchowo zacisnęła dłonie i cicho wycofała się spod drzwi. * * * Burczyński przekroczył próg IV В і gwar momentalnie ucichł, licealiści nabrali ochoty do nauki. Kiedy obszedł wszystkich i spraw- 151 dził, kto czego się uczy, podszedł do Filipa i gestem wskazał mu korytarz. Wyszli. — Co robiłeś w barze? — zapytał surowo. — Byłem na kieliszku wódki — odparł Filip parząc mu w oczy. — Dlaczego? — Miałem pewien problem. — Problem? I wódka miała ci pomóc w jego rozwiązaniu? — Chwila słabości, panie dyrektorze. — Chwila słabości — powtórzył z zacięciem dyrektor. — A więc tak wygląda twoja edukacja! Zamiast dawać dobry przykład innym, jeszcze namawiasz do złego. Gówniarzu jeden!... Potem rodzice do nas mają pretensje, że nie reagujemy w porę na przejawy zła. Jutro na dużej przerwie zgłosisz się do mnie! — Dobrze. — Wracaj do klasy. Burczyński odprowadził go chłodnym wzrokiem i galerią skierował się na dół. * * * Zdenerwowany Filip usiadł w ławce. — Ty, głupi! — odezwał się do niego Hipolit. — Po kiego się przyznałeś? Trzeba było cyganić. — Stałem na straconej pozycji. — Pewnie — przyznał Andrzej. — Hipek, lepiej się zajmij historią. Nie myśl, że Pudernica podaruje ci tę seksualną rozpustę z Sylwią. — Na razie jest na chorobowym — odparł zadowolony Hipolit. — Zdaje się, że ciebie także przyłapała... — Ja potrafię odróżnić historię od helikoptera, ty masz problemy. A poza tym, co w twoim pojęciu znaczy „także"? Mnie faktycznie przyłapała na randce, bo ciebie jedynie w chwili, kiedy próbowałeś Sylwię schlać i zaczadzić fiołkami. * * * Stefan Burczyński przygładził włosy, nacisnął dzwonek u drzwi mieszkania na parterze i spod marynarki wyciągnął książkę. Po chwili otworzyła Karolina. 152 — Dzień dobry, pani Karolino. — Dzień dobry — uśmiechnęła się. — Proszę. — Posadziła go w pokoju i zaproponowała kawę. — Herbatka, jeśli pani tak uprzejma. Karolina wyszła do kuchni, a Burczyński odłożył książkę i rozejrzawszy się, zwrócił uwagę na stertę papieru formatu A-4 na stoliku, przy którym siedział. — Pisze pani nową powieść? — zapytał, gdy wróciła. — To prace czwartoklasistów. Dotąd do nich nie zajrzałam. Burczyński wziął jedną z wierzchu. — Bardzo dobry temat pani wybrała, pani Karolinko. — Z pozoru lekki, ale działa pobudzająco na wyobraźnię. —- Istotnie, istotnie.. — Zaczął pobieżnie czytać pracę. — Ciekawe, ciekawe... — Odłożył ją i wziął cały plik, wertując je. — Wie pani, chętnie je również przejrzę, ale dopiero kiedy pani je sprawdzi. — Dobrze. — Och, co za pomysły oni mają — roześmiał się czytając. Gwizd czajnika przywołał Karolinę do kuchni. Burczyński nie przerwał przeglądania. Naraz nad kolejną pracą uniósł brwi; czytając nie dowierzał własnym oczom. Zerknął na nazwisko autora na pierwszej stronie i zastygł. — Proszę, herbata — wyrwała go z zadumy Karolina. Dyrektor potrząsnął głową i odłożył prace. Spostrzegł, że Karolina zauważyła jego zaaferowanie. -— Dziękuję — powiedział. — Proszę mi je podrzucić, dobrze? — Już to uzgodniliśmy. * * * Pół godziny później Karolina z ulgą odprowadziła gościa, po czym usiadła i utkwiła wzrok w pracach. Sięgnęła po pierwszą z brzegu, przypadkiem pracę Sławka. Gdy na nią spojrzała, najpierw ją zatkało, a potem nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Przejrzała pobieżnie cały plik, ale podobnej nie zauważyła. Ponownie wzięła do ręki pracę Sławka. 153 Sławomir Krzyk, IVB Temat: Czy ludziom przynosi szczęście bogactwo, czy cnota? Nie mam pojęcia. Wyśmiawszy się odłożyła ją i popadła w zadumę. Przypomniała sobie wczorajszą lekcję w IVВ; liczne pytania na temat jej powieści i powieś-ciopisarstwa w ogóle. To było przyjemne. Jedynie Filip nie zabierał głosu, i Lucyna, a tak dosłownie wszyscy mieli coś do powiedzenia, choćby słówko, nawet Sławek. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że od niedzielnego popołudnia kilka razy rozmyślała o Filipie, tyle że bez jakiegokolwiek stosunku emocjonalnego. Po prostu suche przywołanie w pamięci kogoś lub czegoś. Niemniej coraz bardziej przypuszczała, że on jest w niej zakochany, że darzy ją autentycznie szczerym uczuciem, dojrzałym, a nie szczenięcym pożądaniem, które płonie jednakowym ogniem na widok byle spódniczki. Dzwonek u drzwi sprowadził ją do rzeczywistości. Wyszła na korytarz i spojrzała we wziernik. Przekręciła gałkę. — Karolinko, zupełnie zapomniałem dzisiaj o kupnie chleba — powiedział Wroński. — Wiesz, jak to jest, gdy żona wyjedzie. — Jasne. Proszę wejść. Mam lepszy pomysł. — Lepszy? — Wroński zatrzymał się w korytarzu. — Zapraszam pana na kolację. — Ależ... — Nie przyjmuję żadnej wymówki. Chyba że czeka ktoś... — Nie, nikt nie czeka... — Wobec tego ani mru-mru. Proszę rozgościć się wygodnie w pokoju, ja zajmę się kolacją. Co pan powie na paprykarz? — Nie za ostry. — Postaram się dogodzić pańskiemu podniebieniu. Rozmawiać na razie możemy przez korytarz. — Cóż ja mogę wobec gwałtu? , — Przed gwałtem trudno się obronić. — Zdążyła polubić Wrońskiego i parę dni temu zaproponowała mu, żeby mówił jej po imieniu. Zaczęła się krzątać w kuchni. Naraz zapytała: — Jak wygląda sprawa kradzieży? Czy wiadomo coś więcej? 154 — Niestety. Z wczorajszej rozmowy z Filipem na ten temat wywnioskowałem, że on próbuje tę zagadkę rozwikłać, nawet doszedł już do pewnych wniosków, ale nie chciał mi nic zdradzić. Za wcześnie, powiedział. Nie nalegałem. To bystry, inteligentny chłopak i kto wie, czy nie znajdzie owego drania. Skoro już o Filipie mowa, chcę ci powiedzieć, że dziś postawił mnie w kłopotliwej sytuacji. — Filip? — Karolina wyjrzała z kuchni. — Wyskoczył do miasta na kielicha i pech chciał, że wychodząc z baru prawie nadepnął staremu na odciski. — I co teraz? — Jutro czeka go rozmowa u naszego Burczymuchy. — Czy... Filipowi często zdarzają się takie wyskoki? — Nie. W ich wieku wszystkiego trzeba posmakować. Zresztą co to za chłopak, który sobie nie golnie raz kiedyś. — W jakim barze był? — W okolicy teatru. Jest tam taka nieciekawa knajpka. Karolina przywołała sobie w pamięci swoje spotkanie z Olszakiem w kawiarni i popadła w zadumę. * * * Lucyna cały czas przetrawiała artykuł Ewy na swój temat. Nie mogła się pogodzić, że pierwszoklasistki mają o niej różne zdania. Była przekonana, że to wina tekstu koleżanki. Po kolacji poszła do niej, poprosiła ją na korytarz. — Słuchaj — powiedziała ostro. — Przedobrzyłaś z tym wychwalaniem mnie. — Co ty pleciesz? — zdziwiła się Ewa. — Te smarkule nie są takie głupie, śmieją się ze mnie, że jestem nadgorliwa. — A nie jesteś? — Nie. — To czego się trujesz? Po prostu świecisz przykładem, co poprawia bilans energetyczny naszej budy. Lucyna zacisnęła usta. — Chyba zrobiłaś to złośliwie — rzekła. 155 __ Ty wszędzie się dopatrujesz złośliwości. Dziwne, że u kogoś Wszystko widzisz, a u siebie niczego. _ Co masz na myśli? — Rusz mózgownicą, ty świętoszko — syknęła Ewa i odwróciła się na pięcie. __ świętoszko? O co ci chodzi?! Ewa zniknęła w „siódemce". * * * Wroński rozwodził się nad talentem kulinarnym gospodyni i jej miłym towarzystwem. Karolina powstrzymała go: _ Mężczyźni obsypujący kobietę kwiecistymi komplementami działają na własną szkodę. _ Szkodę? _ Naturalnie. Po prostu pod wpływem usłyszanych zachwytów kobieta może się najzwyczajniej ulotnić. I co wtedy? __Jesteś wspaniała — rozbawił się. _ Dziękuję. Czy ciągle pan mnie widzi?- Tak że ostrożnie z komplementami. Przy okazji, skąd się wziął pański pseudonim? _ Nazywam się Wroński, licealiści przykleili mi gapka, coś od Wrony- Jeszcze trochę i tobie się dobiorą do skóry. _ Spodziewam się. Bez przydomka będę jak bezimienny statek. Odprowadzając Wrońskiego do wyjścia, powiedziała: __Dziękuję za miłe towarzystwo, panie Olku. _ Cała przyjemność po mojej stronie. Kolacja była wyśmienita. Dobranoc, Karolino. __Dobranoc. Pół godzny później, po kąpieli, w pogodnym nastroju usiadła przy biurku, aby przeczytać kilkanaście prac swoich uczniów, a była ich ponad setka. Ciekawiła ją ponadto konfrontacja własnych poglądów г poglądami młodszych od niej na coś tak iluzorycznego jak szczęście. Wzięła do ręki pierwszą 2 wierzchu, gdy nagle... _ Filip — szepnęła. — Gdzie jesteś, Filipie? — Zaczęła wertować plik. Szybko ją znalazła... i odłożyła. Jakby nie miała odwagi jej czytać. Wreszcie się zdecydowała. 156 Połykała linijki pisane starannym, wyrobionym pismem. Kiedy przeczytała, z trudem oderwała wzrok od papieru. Zamknęła oczy i oparła się wygodniej. Długi czas trwała nieporaszona. Po para minutach przeczytała tekst jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz, a następnie położyła się spać. Nie mogła zasnąć. ROZDZIAŁ XIV Nazajutrz podczas dużej przerwy Filip zjawił się u dyrektora. Burczyński siedział przy biurku i spoglądał na niego spode łba. — Strzelec — odezwał się sucho — zdajesz sobie sprawę, że wczoraj popełniłeś poważne wykroczenie? — Tak. — Czy masz coś do powiedzenia na ten temat? — Nie. — Skoro nie' brakuje ci pieniędzy na alkohol, to znaczy, że stypendium, które otrzymujesz, jest ci niepotrzebne. Znajdą się naprawdę go potrzebujący. Będziesz miał je odebrane. Jeśli jeszcze raz podpadniesz, wydalę cię ze szkoły. Jasne? — Tak. — Możesz odejść. Filip wyszedł. W holu zobaczył Karolinę, która rozmawiała z sekretarką. Ukłonił się, odpowiedziała mu. Nie uszło jego uwagi przez tę chwilę wzajemnego spojrzenia na siebie, że w oczach Karoliny czaiło się zainteresowanie jego osobą. „Czytała czy nie czytała?" — zastanowił się. To miało dla niego większe znaczenie aniżeli zamartwianie się odebranym stypendium. Następną lekcją w IVB był polski. Karolina nic nie wspomniała na temat prac. Kontynuowała program, będąc jak zawsze — momentami dowcipna, traktująca wszystkich równo. Filip próbował wyczytać z wyrazu jej twarzy cokolwiek o sobie — bez powodzenia. 158 Lekcja dobiegła końca. Karolina wdała się w pogawędkę z paroma dziewczynami. Filip wyszedł. Na korytarzu podeszła do niego Joanna, koleżanka z miasta. — Podobno chciałeś książkę Karoliny — powiedziała. — Tak. Masz? — Mam. — Podała mu. -— Przecież już ją czytałeś. — Wiem. Jutro ci zwrócę. — Schował ją pod sweter. — Tylko na pewno, bo inni czekają. — Podobała ci się? — Świetna. * * * — Jak wygląda sprawa z Filipem, panie Olku? — zapytała Karolina przy obiedzie. — Stary odebrał mu stypendium. Cóż... Karolina spojrzała na Filipa, który siedział przy swoim stoliku i wpatrywał się w Sławka rozmawiającego z Hubertem. — Tego rodzaju problemy — skończył Wroński — są do przeżycia. — Oczywiście, później wspomnienia będą barwniejsze. — Gdy przypomnę sobie swoje gimnazjalne lata, to aż łezka się w oku kręci — rozrzewnił się. — Mieliśmy takiego belfra... Przy stoliku pojawił się Jerzy Hubert. — Karolino — rzekł — nie miałabyś ochoty zagrać wieczorem w siatkę? — Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w sali gimnastycznej. — Czas sobie przypomnieć, prawda, Olku? — Jasne — rzekł Wroński. — Dobrze — zgodziła się. — O której? — O siódmej. Przyjdź prosto do sali. Spodziewam się, że będziesz odpowiednio ubrana, tak by chłopaki mogli cię chociaż dobrze obejrzeć. — Drań — syknęła. Hubert puścił do niej oko i usiadł przy sąsiednim stoliku. — On myślał o sobie, Karolino — powiedział Wroński. — Możliwe. Co właściwie jest z Pruszyńską? — Biedaczka rozchorowała się po grzecznościowej wymianie po- 159 glądów z Sylwią na określone kwestie stosunków międzyludzkie — odrzekł z rozbawieniem. , — Choroba dyplomatyczna. — W rzeczy samej. Sylwia jest dziewczyną z charakterem. Szkoda, że mnie przy tym nie było. Karolina odszukała wzrokiem Sylwię i zastygła na moment. Licealistka wpatrywała się w nią nie widzącym spojrzeniem. Odniosła wrażenie, iż to już trochę trwa. „Chyba nie wyrządziłam jej nic złego?'' — zapytała się uświadamiając sobie, że Sylwia nie pierwszy raz patrzy na nią w ten sposób. Spróbowała się do niej uśmiechnąć. Dziewczyna zareagowała z lekkim opóźnieniem — najpierw pojaśniała, a potem szybko pochyliła głowę, jak przyłapana na wstydliwym podglądaniu. * * * Piłka unosiła się w powietrzu, podbij na sprężystymi palcami grających — raz po jednej stronie siatki, raz po drugiej. Dwie pięcioosobowe drużyny walczyły zacięcie o każdy punkt. Jak do tej pory, w setach było 2:1 dla drużyny, w której grali między innymi Karolina i Sławek. Hubert i Filip znajdowali się po przeciwnej stronie. Mający się ku końcowi set czwarty zapowiadał doprowadzenie do remisu. Tak też się stało. — Cholera! — zaklęła Karolina, kiedy decydującą o secie piłkę, silnie uderzoną przez Filipa, fatalnie przyjęła i w rezultacie piłka wyszła na aut. — Czy chcesz mnie zabić? — zawołała. — A tak w ogóle, chłopaki, zacznijcie wreszcie szanować moje biedne ręce. — Grasz świetnie, Karolino — pocieszył ją Hubert. — Co mi po twoich słowach. Zrobiliście sobie ze mnie worek treningowy. Jak ja jutro będę wyglądać? Jak wywloką. — Nie wątpię, że byłaś świadoma, czego możesz się tu spodziewać — żartował Hubert. — Moje orły mają wreszcie okazję ci dołożyć. Na przykład Filip. Spójrz, ręka aż mu się pali, tylko czeka na podobną okazję. W spojrzeniach licealistów na Karolinę — ubraną w niebieskie spodenki i żółtą bawełnianą koszulkę z potrójnymi czarnymi pasami wzdłuż rękawów — można było się dopatrzyć chciwości handlarzy 160 żywym towarem; zwłaszcza jej długie, wspaniałe nogi budziły ich ciche zachwyty. Roześmiane oczy Filipa i Karoliny na moment się spotkały. Po zmianie boisk rozpoczął się piąty set. — Musimy im dosunąć, Sławek — powiedziała, przymierzając się do serwowania piłki. — Jasne! — Stał przy siatce. — Z grubej rury w nich. Piłka znalazła się w powietrzu. Po pasjonującej, a w końcówce nawet dramatycznej grze, drużyna Karoliny zwyciężyła 17:15, a tym samym wygrała mecz. — Byliście nędzni — śmiała się do Huberta. — Nędzni! — Pogadamy po rewanżu — odrzekł wuefista. — Wiesz, nieźle grasz. Ani razu nie przyłapałem cię na podwójnym odbiciu. — O... bo zaklnę! — Karolina uniosła brwi. — Widzę, że w ten zawoalowany sposób dajesz nam do zrozumienia, dlaczego przegraliście. Zamiast koncentrować się na grze, pilnowałeś mnie, czy czysto zagrywam. Spryciarz! Ale było świetnie. Dzięki za zaproszenie. — Podeszła do ławki i zaczęła zakładać dres. — Pójdzie pani z nami się wykąpać? — zapytał Wojtek. — Umyć wam plecki, tak? — Byłoby miło. — Dobrze. Najpierw jednak skoczę do domu po tarkę do jarzyn. Marchewka bardzo ją sobie chwali, zatem przypuszczam, że i wy ją pochwalicie. —: Zasunęła zamek dresu. — Cześć, łobuzy! — Cześć! Odprowadzili ją do drzwi rozpalonymi spojrzeniami, a kiedy znikła, wydali westchnienie. Dwóch nie przyłączyło się do tego aktu uwielbienia — Filip i Sławek; zajęci własnymi myślami, rzucili na siebie ukradkowe spojrzenia niczym rywale. Gdy o dziesiątej wieczorem dyżurujący dziś Hubert opuścił męski internat, Filip wziął z szafy powieść Karoliny i zaszył się w izolatce. * * * Odziana w seledynowy szlafrok Karolina, pół leżąc na tapczanie, czytała kolejne prace swoich uczniów. Były krótsze, dłuższe, jedni 161 otwierali się mniej, drudzy bardziej. Stwierdzała, że — poza Sławkiem — temat traktowano poważnie, jakby miało to być biletem wstępu do enigmatycznej krainy szczęścia. Nawet gdyby tak było w istocie, to bilety te miałyby wartość świadectw dojrzałości — wielocyfrowe czeki z pokryciem w szczerych chęciach. U dołu przeczytanej pracy stawiała notę, będącą oceną wyłącznie za ortografię i poprawność językową. Uważała bowiem, że nie ma prawa oceniać czyichś poglądów, zapatrywań i marzeń. Przeczytawszy pewną ilość prac, sięgnęła po tę, która wczoraj przyprawiła ją o bezsenność. Nie mogła się oprzeć pokusie ponownego jej przyczytania. Coś, czego nie umiała sprecyzować, ciągnęło ją do niej. Nim się zagłębiła w lekturze, wyszczotkowała już suche po kąpieli włosy i zaparzyła herbatę. Filip Strzelec, IVB Temat: Czy ludziom przynosi szczęście bogactwo, czy cnota? Powiem prosto. I jedno, i drugie; albo jedno, albo drugie; nic z tych rzeczy. Sprawa jednak się gmatwa, gdy przyjrzeć się jej bliżej. Tak jak uczeń przerasta mistrza, tak to pytanie przerasta odpowiedź. Jest to jedno z tych mądrych pytań, jakie stawiają ci macherzy od filozofowania, kiedy nie znajdują nic lepszego do roboty. A poważniej, jedno z tych, które mają wstrząsnąć sumieniami. Tylko co z tego? Najpierw trzeba wyjaśnić pojęcie „cnota". Zapewne nie idzie tu o dziewictwo, ale o uczciwość. (Trudno mi sobie wyobrazić, żeby dziewictwo miało prowadzić do szczęścia. A pani jak uważa?) Gdy teraz się przyjrzeć postawionemu wcześniej pytaniu, to jakby coś raziło. Bogactwu przeciwstawiona jest uczciwość! Zdaje się, że nasz Rzymianin musiał być nieźle wstawiony, gdy mu wpadło do głowy takie pytanie. Przeciwstawiona! Nieporozumienie. Wynika z tego, że bogactwo i uczciwość pasują do siebie jak śliczna dziewczyna i zgrzybiały staruch. Czy jeżeli rzetelna praca własnych rąk i umysłu przynosi w efekcie majątek, to ktoś gdzieś po drodze został zamordowany? A człowiek ubogi jest niewątpliwie uosobieniem wszelkiej prawości, chodzącą świętością, 162 która nigdy nic nikomu, natomiast bardzo chętnie nadstawia plecy i tyłek, sama się również biczuje na każdym rogu ulicy za grzechy tych, co mają, i tych, co będą mieli, oraz tych, co nie mają i nie będą mieli. Białe i czarne w kolorze! Natura jest naturą, tęcza posiada siedem barw widma, a co dopiero ludzki charakter. I wszyscy ciągną do szczęścia niczym bydło do wodopoju. Sławetne szczęście! Cóż to takiego? Sam już posłużyłem się tym określeniem, a... Zdrowi i chorzy, bogacze i biedacy, sławni i nieznani, piękni i brzydcy, mądrzy i głupi, młodzi i starzy, uczciwi i nieuczciwi, hojni i skąpi, samotni i... — wszyscy pragną być szczęśłiwi. Szczęście każdy pojmuje po swojemu. Jeden potrzebuje naprawdę niewiele, aby móc sobie powiedzieć, że to jest właśnie to, a drugiemu i świat za mały. Podobnie jak do Rzymu, do szczęścia wiodą wszystkie drogi, nie zawsze gładkie, proste, często obfitujące w przeszkody, niebezpieczeństwa i zasadzki. Jest jednak coś, bez czego się nie będzie szczęśliwym tak do końca. Coś ważnego, a nawet najważniejszego. Kupić tego nie można za żadną cenę, ukraść także się nie da. Natomiast można to wyłącznie... otrzymać. Otrzymać! Właściwie za darmo, tak po prostu, ze stu różnych powodów, choćby na piękne oczy, będąc biednym albo bogatym, uczciwym czy nieuczciwym, nawet głupim, brzydkim... I także można to ofiarować, nic przy tym nie tracąc, a nieraz przeciwnie. Cud jakiś, gdy pomyśleć, że świat przemocą, chciwością i pieniądzem stoi? O tak, cud! Cud, bez którego całe życie byłoby diabła warte. Wszystkiego może zabraknąć, ale skoro tego zabraknie, to koniec, bezsens, pustka, święto diabłów. Cóż to takiego? Oczywiście miłość. Czy pani się z tym zgadza? Kiedy w pewnym momencie życia po raz pierwszy uświadamiamy sobie istnienie miłości, to jakbyśmy odkryli nowy wymiar. Pojmujemy wtedy, że jesteśmy szczęśliwi, mimo pustej kieszeni i tysiąca innych kłopotów. Zadziwiające. Balsam ? A kiedy po raz pierwszy ją tracimy — tragedia. Po raz pierwszy?... Tracimy? Niestety. Miłość aż po grób nieczęsto się przytrafia. Ponieważ natura ludzka podatna jest na kaprysy, stąd ktoś pada ofiarą — kobieta lub mężczyzna. Po jakimś czasie znowu kochamy, kogoś innego, i jesteśmy 163 kochani, ponownie szczęśliwi. Czy ta nowa miłość jest równie prawdziwa? Na tyle, na ile poznałem życie, uważam, że tak. Najgorzej bywa, gdy sami kogoś kochamy, a nie jesteśmy kochani przez tę osobę. Niech pani posłucha... „Zdrada patrzy z twoich oczu, ty żmijo! Żyjesz chyba tylko po to, żeby rozsiewać zło, którym jesteś przesiąknięta". Poznaje pani te słowa? W końcu pani je napisała. A może nie? Może ten biedak? Znała go pani? Tak czy nie, wiem jedno — pięknie dziękuję doświadczyć tego samego. Już lepiej być samotnym, choć to żadne rozwiązanie. Trzeba wielkiego uśmiechu losu, aby trafić na człowieka, ucieleśnienie zła. Tak, ironia z tym uśmiechem. Los nie bywa tak złośliwy, jedynie człowiek. Co zatem przynosi szczęście? Bogactwo czy cnota? A jeżeli miłość? Niech Horacemu odpowie Wergiliusz: „Miłość wszystko zwycięża". Ulegnijmy miłości... Wie pani, o czym mówię. A reszta będzie milczeniem. Karolina odłożyła pracę i zamknęła oczy. Postanowiła, że na najbliższą sobotę i niedziele wyjedzie do rodziców. Podeszła do półki z kolekcją płyt i wyciągnęła longplay Leonarda Cohena. Pokój wypełnił się kojącą muzyką. — Nie zobaczysz mnie teraz, Filipie — szepnęła. ROZDZIAŁ XV Nadeszła niedziela. Pisk hamulców wtaczającego się na peron pociągu nie należy do najprzyjemniejszych dla uszu. Stojący przy drzwiach wagonu Filip wykrzywił twarz, gdy przedłużający się dźwięk stał się wyjątkowo dokuczliwy. Grymas nie złagodził przykrości słuchania, bardziej to jałowy odruch aniżeli samoobrona. Kiedy pociąg się zatrzymał, Filip chwycił trobę i poszedł do tunelu. Naraz dostrzegł wśród tłumu ludzi znajomą sylwetkę. Była już na schodach wiodących na powierzchnię. Momentalnie poczuł ścisk w krtani. Przyspieszy! kroku. Zrównał się z nią po wyjściu z budynku. — Dobry wieczór — powiedział. Karolina spojrzała na niego zaskoczona. — Nie jestem duchem — dodał. — Dobry wieczór — odpowiedziała. — Ma pani ciężki bagaż, chętnie pomogę. — Ale... — urwała, bo Filip wyjął jej z ręki torbę. — Na taksówkę nie ma co liczyć, kolejka jest długa, a pogoda dość przyjemna... Pójdziemy? Dobrze — odrzekła z zakłopotaniem. — Była pani w domu? — zapytał, gdy ruszyli. — Tak. — Zmówiliśmy się? Wierzy pani w telepatię? — Raczej tak. A ty? — Zdecydowanie tak. Mogę panią o coś zapytać? — Spróbuj. 165 „Spróbuj — powtórzył w duchu. — Czytała". — Czemu pani tu się przeprowadziła? Popatrzyła na niego z zastanowieniem. — Nie sądzę, żeby to cię mogło interesować. — Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny. — Nie, nie byłeś. Opowiedz mi o swojej pasji teatralnej. Filip zaczął mówić, co zajęło mu prawie całą drogę. — Jesteś młodym gniewnym — stwierdziła. — To normalne. — Czy rzeczywiście masz powody do buntu? — Bunt nie potrzebuje pożywki, narasta wbrew wszystkiemu. Kiedy jest dobrze, bo jest dobrze, i kiedy jest źle, bo jest źle. Bunt zawsze znajdzie sobie ujście. — Bunt młodych gniewnych daje tyle efektu, co flaga łopocąca na wietrze. 1 — Niestety, ma pani rację. Ale pani też jest młodą gniewną. Uważam tak po przeczytaniu pani książki. Współgramy na jednej nucie. Jesteśmy do siebie podobni pod tym względem. — Widać natura także lubi błysnąć lenistwem, co w jakimś stopniu usprawiedliwia nasze nieróbstwo. A co dokładnie masz na myśli? — A na pewno wolno swobodnie myśleć? — Myśleć zawsze było wolno — odrzekła słodko. — Nawet w więzieniu. Ducha nie można skrępować żadnymi więzami, prawda? — Prawda — zgodził się Filip. — Dowcip jednak polega na tym, że w więzieniu tworzy się przeważnie idee fixe, zło i zbrodnie, a gdziekolwiek indziej jest szansa na coś lepszego. — Powiedz mi, co właściwie jest waszym bogiem. — Pięść w górze. — Tak sądziłam. — A co z bogiem starszych? — Ręce w górze. — A więc w tym tkwi tajemnica — roześmiał się. — Czego? — Siły. Jakież to proste. Karolina ponownie zmierzyła go sondujące — Czasem się zastanawiam, ile w tobie jest naturalności, a ile pozy. 166 — Nie wszystko trzeba wiedzieć. — Racja, bo wtedy życie sporo straciłoby na uroku. Wbrew pozorom tajemnice jednego człowieka działają pobudzająco na drugiego. Skręcili na drogę prowadzącą do szkoły. — Pójdę już sama. Dziękuję za pomoc. — O nie! To tak, jakby chciała pani wysiąść z jadącej taksówki. Podjedziemy pod same drzwi. — Jesteś uparty. — Powiedziałbym, że grzeczny. — Tak, grzeczny, przepraszam. — Drobiazg. Dotarli na miejsce. W korytarzu paliło się mdławe światło. Filip postawił torbę przed drzwiami jej mieszkania. Swoją także, przy nodze. — Jeszcze raz dziękuję za pomoc— powiedziała. — Było mi przyjemnie iść z panią. — Dziękuję. Dobrej nocy. — Sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyciągnęła klucz. — Dobranoc. — Filip opuścił wzrok. Nie miał ochoty odchodzić. — Pani Karolino... — Słucham? — Nie... już nic. Dobranoc. — Wziął torbę i szybko wyszedł. * * * Karolina wsadziła klucz do zamka i... oparła się czołem o drzwi. Stała tak minutę, nim weszła do środka. Zdjęła płaszcz, wstawiła wodę w czajniku i zaczęła krążyć po mieszkaniu, odczuwając nagle dojmującą pustkę. W pociągu cieszyła się, że gdy wróci, usiądzie przy maszynie do pisania i wystuka kilka kolejnych stron swojej powieści, a teraz wyglądało na to, że nie napisze ani linijki. Miała trudności z odnalezieniem się we własnym świecie. * * * — Cześć, dziewczyny! — Teresa weszła do pokoju. Postawiła torbę, rozebrała się, usiadła na krześle i założyła nogę na nogę. — Nie 167 uwierzycie, z kim Filip wracał z dworca. Mnie nawet nie racz zauważyć, choć prawie nadepnął mi na głowę. — Z Karoliną? — zapytała Kamila. — Zgadłaś. Pomagał jej nieść bagaż. Aż do jej mieszkania. — Bardzo ładnie z jego strony — stwierdziła Kamila. Sylwia wyszła z pokoju. * * * — Próbujesz sobie wyrobić oko u Karoliny, że służysz jej za tragarza? — zapytał Hipolit Filipa. — Ciebie nie było pod ręką. — Co kombinujesz? — Ty wszędzie się dopatrujesz kombinacji. Będzie z ciebie dobry pracownik wywiadu. Nie przepuścisz nawet psu z rodowodem. — Adam, skąd masz ten brelok? •— przerwał ich rozmowę donośny głos Marka. — Znalazłem. — Gdzie? — Pod tą szafą. — Kiedy? — Pocałuj ty mnie! Twój? — Pewnie, zgubiłem go. ROZDZIAŁ XVI Nazajutrz po obiedzie Dorota wzięła egzemplarz Kochanka diablicy, który pożyczyła od jednej z koleżanek z miasta. Miała nadzieję że dziś w kawiarni nie będzie zbyt tłoczno, co pozwoli jej zająć się tą frapującą powieścią, o której tyle już słyszała. W suterenie natknęła się na woźnego. Ukłoniła mu się — Idziesz do kawiarenki? — zagadnął. — Chcę kupić jakieś cukierki. Czy masz te, co brałem poprzednio? — Chyba są. Podeszli do drzwi. Dorota wsadziła klucz do zamka i zamarła — O rany! Panie woźny, włamanie! — Hę?! — Włamano się do kawiarni! Niech pan patrzy. Szczygieł przyjrzał się drzwiom i ościeżnicy na Wysokości zamka. Wystające drzazgi świadczyły, iż posłużono się łomem — Okradziono mnie, panie woźny! O, u góry drzwi zaklinowano, aby się same nie otworzyły — dodała wyjmując kawałek tektury Wpadła do środka, woźny za nią. Szuflada z pieniędzmi była wyważona. — Cały utarg z dwóch dni! — zawołała. — Szlag by to trafił! Szczygieł wszedł za kontuar i przyjrzał się szufladzie — Trzeba zgłosić kierownikowi — rzekł. — Ile razy pan dziś przechodził obok kawiarni? — No, parę razy. Ale nie zwróciłem na te drzwi uwagi 169 — Ciągle nie mogę uwierzyć — szepnęła patrząc na woźnego, który współczująco kiwał głową. — Dlaczego nie przekazałaś pieniędzy do sekretariatu? — Kiedy? W niedzielę wieczorem? Zawsze utarg z soboty i niedzieli trzymałam tutaj. Dziś rano nie miałam czasu, zresztą i tak nie było już pieniędzy, bo musiano się tu dobrać tej nocy. — Masz rację. Dużo miałaś tu pieniędzy?! — Sporo. Ktoś się uwziął i chce skończyć tę budę z majątkiem w kieszeni, a nie w głowie. Skurczybyk! Idę do kierownika. — Tak, tak, idź natychmiast. Zajmę się naprawą drzwi. Zamek w szufladzie zreperuję jutro. Dorota była pewna, że Wroński przejawi zrozumienie i nakaże sporządzenie remanentu, a ewidentne manko uzna za nie zawinione przez nią. Parę dni temu słyszała od Lucyny, a później od innych, jakoby Wroński miał przy jakiejś okazji powiedzieć, że Filip ma jakieś podejrzenia, przypuszcza, kto jest złodziejem, ale nic nie chce na ten temat mówić. Ponieważ Wrońskiego nie było, zgłosiła kradzież nauczycielowi dyżurnemu, Zenonowi Korzeniowi, po czym odszukała Filipa, który nie wydawał się zaskoczony jej wiadomością. — Podobno kogoś podejrzewasz — zakończyła. — Ta kradzież w kawiarni potwierdza moje domniemanie. Nie mogę ci jednak nic na ten temat powiedzieć. Dla dobra sprawy. — Do licha, nie wypaplam. — Nie. — Filip stanowczo zaprzeczył, po czym dodał z zastanowieniem: — Powiem ci jedynie, że kradzieże te łączy swoista prawidłowość, coś w rodzaju wspólnego mianownika. — Wiele z tego wiem. — Właśnie się okazało, że nasz Iks to przebiegła sztuka. Chodźmy do kawiarni. Woźny kończył naprawę zamka przy drzwiach. — Tak—stwierdził—posłużono się łomem. Kawał żelastwa zawsze się gdzieś znajdzie, choćby na placu opałowym. Filip obejrzał szufladę; oględziny oczywiście nie przyniosły żadnej rewelacji. — Co myślisz o tej kradzieży? — zapytał Szczygieł. — Nic, panie woźny— odparł Filip. 170 * * * Kiedy następnego dnia Karolina wracała z lekcji w IIIA, podszedł do niej Burczyński. — Czy już pani sprawdziła te prace? — Parę mi zostało. — Była zaskoczona jego niecierpliwością. — Może zjawię się po te, które pani przejrzała. — Nie chcę pana fatygować, sama panu przyniosę — powiedziała z mocno zaakcentowaną uprzejmością. Burczyński skinął głową. Weszli do pokoju nauczycielskiego. Karolina zostawiła dziennik, z torebki wzięła klucz i poszła do mieszkania. Parę minut później zaniosła plik papierów do gabinetu dyrektora, którego ku wielkiej uldze nie zastała. Położyła je na biurku i wyszła. Następną lekcję miała w IV В. — Pani profesor, czy pani profesor już oceniła nasze prace? — zapytała Lucyna, gdy Karolina otworzyła dziennik. — Wkrótce je otrzymacie... Na razie znajdują się u dyrektora. — Obojętnie powiodła wzrokiem po uczniach. Wydało się jej, że Filip gwałtownie spoważniał. — U pana dyrektora, pani profesor? — nie dowierzała Lucyna. — Lucyno, zajrzyj przy okazji do laryngologa. — A do klasy powiedziała: — Przystępujemy do tematu... * * * Do Filipa niewiele docierało z wykładu Karoliny. Jej informacja o pracach znajdujących się u Burczyńskiego napełniła go wściekłością. Nie obawą, strachem przed jakimikolwiek konsekwencjami, ale zwyczajną wściekłością, że dyrektor pozna, lub już poznał, jego wynurzenia adresowane wyłącznie do Karoliny. Ciarki przechodziły mu po plecach, gdy wyobrażał sobie, jak Burczyński skwapliwie wykorzystuje ten fakt, żeby jego, Filipa, ośmieszyć przed nauczycielami. To jednak nie wszystko. Takie posunięcie dyrektora — zakładał, że oczywiście w formie żartobliwej — automatycznie na Karolinę także rzucałoby przykry cień. „Jak ona mogła mu dać moją pracę? Bezmyślność czy głupota?" 171 Naraz coś w nim pękło. Wstał. — Przepraszam, czy mogę wyjść? — powiedział. — Naturalnie — odparła Karolina trochę zaskoczona. Skierował się do drzwi, zdecydowanie, szybko. Zamykając je, odwrócił się, spotykając się z jej przelotnym spojrzeniem, w którym dopatrzył się błysku triumfu czy czegoś podobnego. Poszedł do internatu, do sypialni, i rzucił się na łóżko. — A jeśli skłamała, że prace są u dyrektora? — szepnął. — Żart wymierzony we mnie?... Czy drwina? Znalazł się w labiryncie. * * * „Co mu się stało?" — zastanawiała się Sylwia, słuchając obojętnie wykładu Karoliny. Nie przypominała sobie, aby Filip kiedykolwiek wyszedł z lekcji. Dopatrzyła się pewnej nienaturalności w jego zachowaniu, gdy prosił o pozwolenie wyjścia, był podenerwowany. „Czyżby istniał tu związek z faktem, że prace trafiły do dyrektora? — pytała sama siebie. — Wobec tego, co w niej naskrobał? Coś jedynie dla jej oczu?... To oznaczałoby, że Karolina zadrwiła sobie z Filipa! Wystawiła go na pośmiewisko, pokazała mu plecy, kopnęła go". Lekcja dobiegła końca, a on nie wrócił. Sylwia utwierdziła się w swoim ostatnim domniemaniu. Sprawiło jej to nawet małą radość, tyle tylko, że nie nasycało w najmniejszym stopniu gorącej namiętności do Filipa. Gdy Karolina wyszła, Lucyna powiedziała z pasją: — Do laryngologa mnie wysyła! Dowcipna nie była. — Jasne — syknęła Sylwia. — Powinna cię była wysłać prosto do psychiatry. — Do kogo?! — No widzisz! Do laryngologa też by cię się przydało. * * * Po obiedzie Filip został poproszony do Wrońskiego. Kierownik najpierw powiedział mu o odebraniu stypendium, co Filip skwitował 172 potrząsnięciem głowy, po czym ostrzegł go przed ponownym tego rodzaju wyskokiem. — Moja reakcja byłaby taka sama jak dyrektora — zakończył poważnie. — Lepiej nie ryzykuj. Rozumiemy się? — Tak. — Ładnie. — Podjął temat wczorajszej kradzieży i zapytał: — Czy w tej sytuacji nadal nie powiesz mi, kogo podejrzewasz? — Nie. Przykro mi, panie psorze, to nie jest brak zaufania. Po prostu może jednak się mylę, stąd nie chcę, żeby pan nabrał, nawet podświadomie, uprzedzenia do naszego Desa. — Chyba cię rozumiem. Dobrze. Ale co dalej? Jak długo zamierzasz milczeć w tej sprawie? Do matury? Filip zapatrzył się w okno i powiedział spokojnie: — Będzie kolejna kradzież. — Słucham?! — Wroński prawie wstał. — Tak mi się zdaje. Jeszcze jedna. — Jesteś jasnowidzem! — Gdybym nim był, złodziej od razu zostałby ujawniony. — Skąd domniemanie kolejnej kradzieży? — Próbowałem wczuć się w rolę Iksa. Wroński sięgnął do szuflady po papierosa. Palenie rzucił pięć lat temu, ale czasem lubił zaciągnąć się dymkiem, zwłaszcza w chwilach narastającego napięcia. — Kiedy, twoim zdaniem, to nastąpi? — zapytał cicho i wypuścił obłok dymu pod sufit. — Kto zostanie okradziony? — Nie mam pojęcia. Myślę, że w ciągu... dwóch, trzech tygodni złodziej uderzy po raz czwarty. Teraz bowiem każdy bardziej będzie się pilnował, choć po kradzieży w „ósemce" wszędzie wzmożono czujność. Wroński wstał i wyjrzał przez okno. — Co proponujesz w tej sytuacji? — Nic, czekać. — Czekać... Liczysz, że schwytasz go za rękę? — Musiałbym mieć wyjątkowe szczęście. — Zatem nastąpi czwarta kradzież i wciąż będziemy tkwili w tym samym punkcie. — A może zrobimy krok naprzód? Nie wiem. Cóż teraz uczynić? Ja 173 nie mam dowodów, jedynie domysły. Jeżeli istotnie dojdzie do czwartej kradzieży, tak jak ją widzę, a sprawca nie zostanie schwytany za rękę, to już będę wiedział w stu procentach, że idę właściwym śladem. — Nadal nie będziesz miał dowodów. — Wtedy będę miał propozycję. Na bezrybiu i rak ryba. — Jaką? — Później, panie psorze. Kierownik odwrócił się, usiadł i zaproponował: — Gdyby wprowadzić nocne dyżury? U was i u dziewczyn. — W żadnym razie. Tego się przecież nie utrzyma w tajemnicy, a nasz Iks to przeczeka. — Wytłumacz mi, po co Iksowi czwarta kradzież? — Aby oddalić od siebie podejrzenia. — Proszę?! Po jakiemu ty rozumujesz? — Po jemu. Wroński zaciągnął się mocno dwa razy i zdusił papierosa w popielniczce. — Zgoda, rób, jak uważasz, a mnie daj święty spokój — rzekł z żartobliwym przekąsem. — Panie psorze, ta rozmowa, dla odmiany, musi pozostać między nami. — Ważne? — Tak. — Dobrze. — Zastanowił się i dodał: — Filipie, jeśli znajdziesz złodzieja, zrobię wszystko, aby ci przywrócić stypendium. Co ty na to? — W porządku. Wtem rozległo się pukanie do drzwi, a po sekundzie weszła Lucyna. — Przepraszam, panie profesorze, ja chciałam... — Aha, momencik, Lucyno... Filipie, na razie tyle, tak? — Na ten temat. — Coś taka elegancka dzisiaj? — Wroński zwrócił się do Lucyny. — Sweterek prosto z żurnala. — To Marioli, panie profesorze. Jej rodzicom poszczęściło się na loterii. Filip wyszedł. Nim dotarł do schodów, zatrzymał go podekscytowany Adam. 174 1 — Fil, Karolina cię szukała — szepnął konspiracyjnie. Filip z trudem przełknął ślinę. — Co? — wykrztusił. — Pięć minut temu. Powiedziała, żebyś wpadł do niej do domu. Filip patrzył na niego jak przez mgłę. — Jeśli walisz mnie w rogi... — W nic cię nie walę. — Adam zaczął bić się w piersi. — Zatkało cię, co? — O co jej chodzi? — Czy ja wyglądam na jej spowiednika? Filip odwrócił się na pięcie i poszedł do internatu. „Czego ona chce?" — huczało mu głowie, a na ciele poczuł dziwne dygotanie, jak przed wyjściem na scenę. Z szafy wziął ręcznik i poszedł umyć twarz, która wydawała mu się cała w ogniu. Najpierw musiał ochłonąć. * * * — Filip chyba uważa, że zjadł wszystkie rozumy — mówiła Lucyna do Doroty, Marioli, Kamili i Moniki. Siedziały w kawiarni i plotkowały, spozierając to na grających w bilard Wacka i Marka, to na woźnego, który za kontuarem wymieniał zamek przy szufladzie, pomrukując raz po raz. — Nie wierzę, żeby się domyślał, kto jest złodziejem — ciągnęła z przekonaniem. — Ja wierzę — powiedziała Dorota. — On się czegoś dopatrzył, czegoś wspólnego w tych kradzieżach. — Czego? — zapytała Monika. — Nie chciał zdradzić. — Bzdura — rzekła Lucyna. — Co on może wiedzieć? — Jedyna wspólna rzecz to forsa — rzucił Wacek. — No, gotowe — oznajmił Szczygieł. — Dziękuję, panie woźny — powiedziała Dorota.—Zapraszam pana na dobrą kawę, firma funduje. — Herbata mi wystarczy. Do kawiarni weszły Sylwia i Ewa. Twarz Lucyny momentalnie przybrała wyraz, jak po wypiciu cierpkiego wina. 175 * * * Filip wpatrywał się w dzwonek i nie umiał sobie wyjaśnić, co go powstrzymywało od uniesienia ręki i dotknięcia tastera. Odgłos otwierających się u góry drzwi natychmiast spowodował, że wepchnął taster prawie do środka. Nerwowo zerknął za siebie. Karolina stanęła w progu. — Dzień dobry — rzekł. — Proszę, wejdź — powiedziała sucho. Wszedł, zamknął drzwi i ku własnemu zdziwieniu poczuł się znacznie pewniej. — Pasuje pani w tym kolorze — rzekł spokojnie. — Dziękuję. — Miała na sobie czarną spódnicę i takąż trykotową bluzkę z niezbyt obszernym dekoltem. Upięte włosy podkreślały smukłość jej szyi. — Oczywiście domyślasz się, dlaczego cię poprosiłam. — Nie. — Chodzi o twoją pracę. Filip uniósł brwi. — Dyrektor już je zwrócił i ma uwagi? — Wejdź do pokoju i usiądź. Usiedli, Karolina przy biurku. Wzięła do ręki podwójny arkusz papieru i parę sekund się w niego wpatrywała. — Twojej pracy nie dałam dyrektorowi. A muszę dać. — Nie rozumiem. — Stwierdził, że rozmowa przychodzi jej z trudem. — Rozumiesz. Wygłupiłeś się. — Zwiesiła wzrok. — Nie wygłupiłem się — szepnął stanowczo. — Jakkolwiek to nazwać — nieważne. Z przyczyn, których nie będę ci wyjaśniać, przypuszczam, że dyrektor miał w ręku twoją pracę, ale przeczytał... linijkę czy dwie, akurat z fragmentu, w którym pozwoliłeś sobie na osobistą wycieczkę do mnie. — Spojrzała na niego chłodno, nieprzyjaźnie. Filip wytrzymał jej odpychający wzrok. — Chcę ci zaoszczędzić ewentualnych przykrości — podjęła. — I sobie także. — O mnie mniejsza, potrafię się obronić. 176 — Ja też. — Ty nie. Musisz to zmienić. — Zmienić? Skoro nie wie pani, co dokładnie czytał... — Nawet jeżeli się zorientuje, że w tekście nastąpiła zmi^ g- ше szkodzi. Poradzę sobie, a ty nie będziesz narażony na choćby ironiczne spojrzenie dyrektora. W tej formie ten fragment nie mo£e pozostać i twoja w tym głowa, aby go przerobić. Zresztą wszelkie tty0je zwroty osobiste do mnie nie są potrzebne w tej pracy. Jutro ocMasz mi poprawiony tekst. ■ Karolina wstała i podała mu pracę. Filip też się podniósł — Pani Karolino... Zastygła, po czym wolno się odwróciła. — Słucham? — Jakbyśmy właśnie coś sprofanowali... — Przykro mi — powiedziała chłodno i podeszła do dr^j __jsfje moja wina, że doszło do tej sytuacji. — Przykro pani... jest pani wyjątkowo wrażliwa, boja nie wjem Cxy byłoby mi przykro, gdybym kopnął kogoś. Raczej odCzuwaj'byrrl satysfakcję. — Nie wyobrażaj sobie za wiele. Naturalnie, wolno cj mvgjeć o wszystkim... — Chciała pani powiedzieć: marzyć. — Nie, nie chciałam. Znam wartość swoich słów. — A ja swoich. — Wydaje mi się, że powinieneś już pójść. — Nie jest pani zbyt gościnna. — Jesteś pewny siebie... — Pewny siebie? Pewność siebie była pierwszą rzeczą, j^gj mnie pani pozbawiła, nic nie robiąc. Kiedyś, owszem, pewność sleoje navVet mnie rozpierała... Przepraszam, czy mogłaby pani poczęst0wa^ mrlie dobrą herbatą? W stołówce nie parzą najlepiej. Bezceremonialność Filipa najwyraźniej rozbroiła Karolinę — Dobrze. — Dziękuję. Ma pani również jakieś smaczne ciastka aiDO cukierki w czekoladzie bądź samą czekoladę, dobrze by bvj0 огге_ chowa? 177 Karolina zacisnęła usta, by nie wybuchnąć śmiechem. — Mam. — Założę się, że tylko dla gości, prawda? Zniknęła W kuchni, a Filip usiadł przy biurku i zainteresował się manuskryptem Karoliny. Wyglądał mu na jej nową powieść. „Oszczędna" __stwierdził mimo woli zauważając, że odwrotne strony rękopisu są brudnopisem innego tekstu, tekstu, który... .__ Dq Ucha... — szepnął i znieruchomiał, a potem spojrzał w stronę kuchni, skąd dochodził odgłos krzątającej się gospodyni. Niedowierzanie i zdumienie malowały się na jego twarzy bardzo wyraźnie. Ф ф ¥ Nieco wcześniej, lecz krótko po tym, jak Filip znalazł się w mieszkaniu Karoliny, Sylwia została wywołana z kawiarni przez Adama. .__ O co chodzi? — ponagliła go, gdy wahał się z rozpoczęciem rozmowy. .__ Syszałem, że... że masz zamiar zamieścić w następnym numerze... artykuł w związku ze mną... Wiesz, afera w ciemni... .__ od kogo coś takiego słyszałeś? — zdziwiła się. __ Od Hipka. Sylwia, mam nadzieję, że nie zrobisz mi czegoś takiego. Miałbym dla ciebie informację... .__ Adam, dziwię się, że wziąłeś serio słowa tego cymbała. Poczekaj, zaraz z nim pogadam. — Nie... __ Czekaj! — Odwróciła się i zajrzała do kawiarni. — Hipek, pozwól! — Gdy przyszedł, trzasnęła drzwiami. — Co za brednie rozsiewasz o jakim artykule na temat Adama?! Hipolit zrobił głupią minę. — Żartowałem- __ jegli tak się znasz na swoich armatach jak na żartach, ty gruboskórny słoniu, to Panie Boże miej nas w opiece! __ Skąd o tej sprawie wiedziałeś? — zapytał Adam. — Od ciebie. — Ode mnie? __ Przypadkiem usłyszałem, jak gadałeś o niej z Filipem. 178 — Ty licealna pierduśnico! — syknęła Sylwia do Hipolita. — Komu to jeszcze rozniosłeś? — Nikomu, przysięgam. — Tobie akurat można wierzyć. — Naprawdę, Syla. — Hipolit uderzył się w piersi. — Przestań się walić, bo dziurę sobie zrobisz! Idź się wyładować przy bilardzie. Hipolit potulnie wrócił do kawiarni. — Adam, jak mogłeś mu uwierzyć? Zresztą, pisać coś na członka redakcji? O jakiej informacji wspomniałeś? Coś do numeru? — Nie, nie... Chyba cię zainteresuje. — Słucham. — No... — podjął z wahaniem i urwał, ponieważ w głębi sutereny pojawiła się Pruszyńska, która miała dyżur. Zmierzała do kawiarni, ale jakby się rozmyśliła w ostatnim momencie, podeszła bowiem do drzwi salki muzycznej i nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte, zresztą nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Zawróciła. Sylwia zacisnęła usta i spojrzała pytająco na Adama. — No więc — podjął — Fil jest u Karoliny w domu... Ona sama go szukała... — Dlaczego uważasz, że mnie to interesuje? Adam zmieszał się. — Tak mi się wydawało... — Źle ci się wydawało, bardzo źle. — Odwróciła się na pięcie i zniknęła w kawiarni. — Syla wesoła niczym wściekła osa — zauważyła Ewa. — Widać Adam, w przeciwieństwie do Hipolita, to wojowniczy facet — dorzuciła Kamila. Sylwia spróbowała się uśmiechnąć, a po paru sekundach, bez słowa, wyszła. W pokoju zastała jedynie Teresę, czytającą jakąś książkę. Sylwia wyciągnęła z szafy kurtkę i ubrała się. — Gdzie idziesz? — Nie wiem... — Co się stało? — Teresa odłożyła książkę. — Adam... wyświadczył mi niedźwiedzią przysługę. Biedaczek chciał dobrze, ale jak zwykle mu nie wyszło. Ma pretensje do całego 179 świata, że dziewczyny nie traktują go poważnie, a w gruncie rzeczy jest jeszcze dzieciakiem. Powiedział mi, że... Nieważne. — Fil jest u Karoliny? — Skąd wiesz? — Widziałam, jak szedł tam. Nie zrób jakiegoś głupstwa. Pamiętaj, że Pudernica ma dyżur. Sylwia wzruszyła ramionami. * * * Znacznie łatwiej rozwiązywać problemy w powieściach aniżeli w życiu. Na papierze niewłaściwy krok łatwo można cofnąć jednym pociągnięciem pióra i bez przykrych następstw zrobić odpowiedni; w życiu nie da się wykreślić fałszywego kroku, czasem lat nie starczy na naprawę. Podobnie z marzeniami — materializowane, często niestety, ku własnemu przerażeniu, nabierają skarłowaciałego wyglądu, natomiast kształtowane na kartach powieści są niby piękne kwiaty pielęgnowane troskliwą ręką ogrodnika. Nie tylko ludzie pióra o tym wiedzą, ale właśnie oni bardziej niż inni potrafią oszukiwać samych siebie, ożywiając szarą rzeczywistość gamą najwspanialszych barw, jakich oko nie widziało. Tylko co z tego? Oszustwo zawsze pozostanie oszustwem. Bynajmniej nie fikcyjne problemy trapiły Karolinę; stała w kuchni przy oknie i patrzyła na dziedziniec. Myślami krążyła wokół Filipa. Wiedziała jedno — ten chłopak wywołał zamęt w jej w miarę uporządkowanym świecie. Uporządkowanym, ale czy szczęśliwym? Z pewnością nie tak szczęśliwym, jak by pragnęła. I ona była oszustką. I była też przekonana, że dobrze zrobiła, nie dając dyrektorowi pracy Filipa. Spodziewała się jednak, że Burczyński może o nią poprosić. Kiedy bowiem ją ponaglał, natychmiast przypomniała sobie jego wizytę i jakby zaskoczenie nad jedną z prac, w chwili gdy przynosiła herbatę. W konsekwencji zatrzymała pracę Filipa razem z pięcioma innymi. Otrząsnęła się, gdy rozległ się gwizd czajnika. Zalała wrzątkiem herbatę dla gościa i kawę dla siebie, po czym postawiła filiżanki na tacy obok cukiernicy oraz talerzyka z połamaną czekoladą orzechową. Wzięła tacę i skierowała się do pokoju. W drzwiach stanęła jak wryta. Taca wypadła jej z rąk. 180 * * * Oczywiście nie zainteresowanie muzyką pchnęło Apolonię Pruszyńs-ką do drzwi salki muzycznej. Wprawdzie nie stroniła od tej rozrywki, wręcz przeciwnie, szkolny zespół uważała za bardzo dobry, toteż lubiła słuchać grających licealistów, lecz w odpowiednich warunkach, w auli, a nie w tak małym pomieszczeniu, gdzie same dźwięki chyba nie czują się najlepiej, skoro piszczą, skrzypią i łomocą niczym dzikie ptaki zamknięte w klatce, chcące się wyrwać w otwartą przestrzeń, gdzie dopiero mogłyby pokazać, na co je rzeczywiście stać. Po prostu chciała uniknąć spotkania z Sylwią List, przeto nacisnęła klamkę i czym prędzej zawróciła. Mimo że od pamiętnej scysji z licealistką upłynęło już nieco czasu, ciągle nie mogła o tym zapomnieć, scena owa była jak powracająca melodyjka, zwłaszcza kiedy widziała tę dziewczynę. Uciekała od niej niczym od zarazy. Natomiast na lekcjach, gdy przyjęcie strusiej polityki nie wchodziło w grę, posługiwała się starym dyplomatycznym zabiegiem — robieniem dobrej miny do złej gry- Pruszyńska zatrzymała się w holu przy stoliku dyżurnej, która poprosiła ją o wyjaśnienie zagadnienia związanego z ostatnim tematem lekcyjnym z historii, z czego zrobiła się przyjemna pogawędka. W pewnym momencie zauważyła, że List z pochmurną miną idzie na górę, a w chwilę później, w kurtce, wychodzi głównymi drzwiami. Kiedy licealistka przechodziła tuż za jej plecami, prawie poczuła na nich ciarki. * # * Adama ogarnęła pasja czynienia dobra, tyle że na zasadzie coś za coś, podobnie jak w interesach. Reakcja Sylwii trochę go zaskoczyła, spodziewał się dziękczynnego uśmiechu, a został potraktowany ozięble. Przeanalizował swój postępek wobec niej, ale nie dopatrzył się gafy. Właściwie upiekł na tym ogniu dwie pieczenie. Po pierwsze upewnił się, że Hipolit sobie z niego zakpił, mówiąc, iż Sylwia po cichu chce mu wbić nóż w plecy artykułem o hecy w ciemni, po drugie, odkuł się Filipowi (przynajmniej tak przypuszczał) za jego uszczypliwości na temat ciemnych sprawek z pornografią. 181 Ale najbardziej dokuczał mu Andrzej. Niestety, na niego nie miał żadnego haka. Aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy przypomniał sobie pewną rozmowie sprzed paru dni, usłyszaną w dość szczególnym miejscu. Jak nie kijem, to marchewką, w końcu liczą się wyniki. Tak więc po rozmowie z Sylwią pobiegł prosto do niego. Znalazł go w sypialni — siedział na łóżku i polerował saksofon rozebrany na części. — Słuchaj — zaczął ostrożnie — zdaje się, że ty i Teresa jeszcze nie bardzo... Andrzej spojrzał na niego zdziwiony. — No, po waszej wpadce nad jeziorem — dodał Adam. — A co cię? — Mógłbym ci pomóc. — Pomóc? — Andrzej przerwał czyszczenie instrumentu. — Nie rozumiem, w czym mógłbyś mi pomóc. — Przypadkiem słyszałem, jak Teresa rozmawiała na ten temat z Moniką. Monika buntowała ją. — Buntowała? — Żeby Teresa była twarda wobec ciebie, nieustępliwa. — Gdzie to słyszałeś? — Nieważne. — Co odpowiedziała Teresa? — Wahała się. Nawet długo, jestem przekonany, że gdybyś mocniej się zakręcił... — To ona by się odkręciła, tak? — Właśnie. Monika była przecież wściekła na Sławka, więc miała powody, aby pociągnąć za sobą Teresę. Zmowa bab, stary! — Słuchaj, Adam, na zmowę bab nie ma siły, nie ma! — Wrócił do czyszczenia saksofonu. — Zaszyją, a nie dadzą. — Czego za szyją nie dadzą? — Nie czego, tylko czemu. Nie wiem czemu. No, uprą się i tyle! One nie muszą mieć powodu, żeby się uprzeć, wystarczy byle drobiazg. I wała, kolego! — Ach tak... — Adam z namysłem dotknął swojej szyi. — No tak, zgadza się. Zaszyją... Co do Teresy, to próbowałbym do skutku. Ona jest wrażliwa. — Niestety, jak mimoza. 182 — Kwestia umiejętnego podejścia, stary. Andrzej odłożył saksofon i zapatrzył się w okno. Adam cicho, prawie na palcach wyszedł. * * * Filip klęczał na podłodze. Spokojnie wpatrywał się w stojącą o dwa kroki oniemiałą Karolinę, która chyba nawet nie zauważyła, że taca wypadła jej z rąk i wszystko się rozbiło, rozlało i rozsypało. — Filipie — wyszeptała z trudem — c0 ty wyprawiasz? Wstań natychmiast, proszę. — Adrian Mors to pani. Karolina najpierw potrząsnęła głową, potem spojrzała na biurko. — Tak. Pseudonim. Wstań wreszcie... — Czy pani pamięta, co powiedziałem w teatrze na temat autora sztuki, owego Morsa? — Pamiętam. No dobrze, już padłeś na kolana, a teraz wstań. — Nie wiedziałem, że to pani. — Wiem. Dziękuję ci za tamte słowa. Wypowiedziałeś je z takim przekonaniem, że poczułam się jak w siódmym niebie. Było mi bardzo miło. Wstań, bo się pogniewam. — Dobrze. — Powstał i zajął się zbieraniem potłuczonych naczyń. — Jest pani wyjątkową niezdarą o glinianych rękach, nie znałem dotąd takiej fajtłapy. Karolina roześmiała się. — Twoja szczerość po prostu rozbraja — powiedziała i wyszła do łazienki po szmatkę, zmiotkę i szufelkę. Sprzątali razem. Nie uszło uwagi Filipa, że ona sprawia wrażenie podenerwowanej. — Skąd pomysł na męski pseudonim? — Chciałam się dobrze ukryć. — Przed kim? — Nieważne. — Przepraszam. — Nie szkodzi. 183 — Czy jeszcze coś pani opublikowała poza powieścią i sztuką? — Nie. Jak zauważyłeś, piszę nową powieść, a także kroi mi się tekst dla teatru. Niedawno zaniosłam konspekt Olszakowi, aby wyraził opinię. Filip zastygł na moment. Kątem oka dostrzegł, że Karolina zerknęła na niego. — No i posprzątane — powiedział. — Co z tymi skorupami? — Trudno będzie je posklejać. — Wzięła od niego tacę i wyniosła do kuchni. — Mogę umyć ręce? — Oczywiście. Wszedł do łazienki. Był absolutnie przekonany, że gdyby właśnie nie zobaczył wiszących na lince stanika i dwóch par majteczek, też by je ujrzał. Umył ręce i wracając do pokoju, minął się z Karoliną. Uśmiechnęli się. Usiadł przy stoliku i popadł w zadumę. Nie umiał skupić myśli, które niby psy rozpuściły się w pogoni za zwierzyną. Wreszcie postanowił zagrać ostro jak w pokerze. Kiedy Karolina wróciła, wstał i stanął przy niej. Spojrzeli sobie w oczy. — Ty nie masz serca — powiedział — ty masz mięsień służący wyłącznie pompowaniu krwi. — Ostro ruszył do wyjścia, ale tuż przed drzwiami zawrócił i zatrzymał się przed nią, bladą, wpatrującą się w niego z niedowierzaniem. — Uwodziłaś mnie swoimi oczyma, dobrze wiedząc, że ci się nie oprę. Zresztą, każdego potrafiłabyś omotać. — Masz rację, każdego — szepnęła już spokojnie. — Jesteś cyniczna. — W granicach przyzwoitości. — Przyzwoitości?!... Ty nie masz pojęcia, gdzie leży granica przyzwoitości! Przekroczyłaś ją o całe kilometry. Gdybym mógł się od ciebie uwolnić... — Nie trzymam cię na uwięzi. — Właśnie tak! — Uspokój się, ktoś usłyszy i... — Mam to gdzieś! — stłumił okrzyk. — Tak, trzymasz mnie na uwięzi. Wszystkie łańcuchy świata razem wzięte są niczym wobec mocy 184 jednej nitki miłości. Mojej miłości do ciebie. Lecz ty mnie nie kochasz. Powiem ci, kogo kochasz — samą siebie. — Wydaje ci się, wydaje... — Nie, nic mi się nie wydaje. Jesteś wampirzycą. Nie robiąc dziurki w moim ciele, chłepczesz moją krew. — Przewrażliwienie, mój kochany. — Dotknęła dłonią jego podbródka. — Precz z tą łapą! — syknął i odtrącił ją brutalnie. — Nie chcę twojej litości! — To nie łapa, to ręka, moja ręka, moja — powiedziała cicho, stanowczo, złowieszczo. — Przeproś ją. — Podsunęła mu dłoń do ust, a gdy Filip musnął ją wargami, dodała ujmująco: — Pięknie. — Chciałbym, ale nie mogę od ciebie uciec. Im więcej mojej krwi wypijasz, tym bardziej uzależniasz mnie od siebie. — Naprawdę jesteś przewrażliwiony. Cóż, zasługujesz na nagrodę. — Rozpuściła włosy. — Możesz mnie wziąć. — Robisz ze mnie żebraka, poniżasz mnie — jęknął płaczliwie. — Kiedyś odpokutujesz za to wszystko. Będziesz się smażyć w piekle! Jesteś diablicą, diablicą, diablicą... Umilkli. Dłuższy czas nie odrywali od siebie wzroku. Wreszcie Filip pochylił głowę i zapytał: — Pani Karolino... czy myśmy mówili to poważnie? — Powiedzmy, że cytowaliśmy jedną z pierwszych dramatycznych scen Kochanka diablicy, co zresztą sprowokowałeś, a ja się przyłączyłam. Zupełnie nieźle nam wyszło. Zwłaszcza tobie. Byłeś przekonujący. — Pani również. — Oparł się o ścianę. — Aneta Raskoff... — Sądzisz, że ja nią jestem? — Sam nie wiem. Bo skąd mam wiedzieć? — Słusznie. — Zaczęła upinać włosy. — W rozpuszczonych włosach także jest pani bardzo ładnie. — Mam nie upinać? — Kwiat, którego nie można zerwać, po prostu nie istnieje. — Filipie, powinieneś już pójść. Podręczniki czekają... — Oczywiście. Ludwiku — do rondla! — Ruszył i nie obejrzawszy się, wyszedł. Trzasnął drzwiami. 185 * * * Karolina jeszcze długo stała w korytarzu, jakby zastygła. Jej wzrok przebijał się przez mury i biegł w bezkresną nicość, niszcząc wszystko, co napotkał. Ale to jedynie spojrzenie — odważne, bezlitosne. Z myślami bowiem wyglądało inaczej — niepewne, bojaźliwe rwały się w różne strony, to się gubiąc, to powracając, lecz wyprute z tego, co sobą niosły. Później ubrała się i poszła nad jezioro. » ROZDZIAŁ XVII Adam kupił w sklepie aparat fotograficzny cannon, o którym od dawna marzył, błony, papier i chemikalia, wszystko na rachunek szkoły. Obładowany wyszedł na ulicę. Przystanął zdumiony, zobaczywszy wyłaniającą się z jednej z kamienic Sylwię z jakąś dziewczyną. Nie widziałby w tym nic dziwnego, gdyby nie stwierdził, że Sylwia idzie chwiejnie, że koleżanka ją podtrzymuje. — O, chłopcze, dobrze, że cię widzę! — usłyszał niespodziewanie woźnego Szczygła, który stał przy sklepie ze sprzętem radiowo--telewizyjnym. — Mógłbyś mi pomóc donieść to do tamtego samochodu? Kierowca gdzieś zniknął. — Dobrze. — Adam podszedł i chwycił z jednej strony karton z telewizorem kolorowym. Wsadzili ładunek na żuka. — Dziękuję. Mogę cię zabrać do szkoły. — Nie, nie — rzekł Adam zaprzątnięty znikającą za rogiem Sylwią i jej koleżanką. Poszedł za nimi. Dziewczyny skierowały się nad jezioro. * * * Było wpół do dziewiątej wieczorem. Lucyna postanowiła zrobić obchód. Wychodząc z salonki, prawie się zderzyła z podekscytowaną Mariolą. — Syla pijana jak bąk! — Pijana? 187 — Nie ma pojęcia o bożym świecie. Jeżeli Pudernica zajrzy do „ósemki" — po Sylwii. Mam jednak nadzieję, że nie zajrzy. — Z jakiej okazji piła? — Nie wiem. — Wszystkie piły? — Nie, tylko ona. — Zdarza się — westchnęła Lucyna i wyszła. Zamiast udać się na obchód, jak pierwotnie zamierzała, usiadła piętro niżej na ławce opodal stołówki. Wpatrując się w długi, pusty korytarz, wzdłuż którego po lewej stronie ciągnęły się pokoje starszych licealistek, przywołała w pamięci rozmowę z Sylwią. W końcu szepnęła do siebie: — Dam ja jej psychiatrę. Najpierw weszła do stołówki. Stanęła przy jednym z okien i zorientowała się, czy w pokoju nauczycielskim jest Pruszyńska. Tak, siedziała przy stole. Następnie ruszyła korytarzem i zatrzymała się przy drzwiach „ósemki". Wytężyła słuch. Nic szczególnego, rozmowy jak wszędzie. Z kolei wróciła do skrzydła północnego i zeszła galerią. Cicho weszła do pierwszej z pustych klas, tuż prZy skrzydle północnym, i pootwierała szeroko wszystkie okna, po czym podeszła do dyżurnej, siedzącej przy stoliku w holu w skrzydle południowym. — Jeszcze trochę i koniec -— rzekła drugoklasistka. — Wreszcie — powiedziała łagodnie Lucyna. — Słuchaj, przejdź się po pustych klasach i sprawdź, czy okna są pozamykane. — Dobrze. Lucyna odczekała, aż młodsza koleżanka dotrze do pierwszej z sal, i szybko poszła do pokoju nauczycielskiego. Zapukała. — Proszę! Weszła, zbliżyła się do Pruszyńskiej, siedzącej nad książką. — Przepraszam, pani profesor, ja na chwilę... — O co chodzi, Zajączkowska?__zapytała oschle nauczycielka. — Pani profesor, wydaje mi Slę; pani profesor, że... w „ósemce" coś niedobrego się dzieje, pani profesor. — To znaczy? — Z Sylwią, pani profesor... — A dokładnie? — No... jakby ona się źle czuła, pani profesor. 188 — Wobec tego na pogotowie trzeba zgłosić. — Nie w tym znaczeniu, pani profesor, źle się czuje... — A w jakim? — No... gdy tam wejść, pani profesor, to... powietrze jakby... nieczyste. — Nieczyste?... Niech wywietrzą. — Od... wina nieczyste, pani profesor. Pruszyńska przeniosła wzrok na zegar ścienny. — Czy coś jeszcze, Zajączkowska? — Nie, pani profesor. Tylko tyle — dodała Lucyna i wyszła. Znalazła się w holu w momencie, gdy dyżurna wyszła z klasy, gdzie przyszło jej pozamykać wszystkie okna. — Co za kretyn pootwierał wszystkie okna w IIC! — wściekała się drugoklasistka. Lucyna rozłożyła bezradnie ręce i skierowała się na piętro. Przyczaiła się przy stołówce. * * * Apolonia Pruszyńska przechadzała się po pokoju nauczycielskim i rozmyślała nad nieoczekiwanym donosem seniorki. Czysta sprawa. List pijana. Ta List, od której doznała tak sromotnego upokorzenia. Wiele wówczas zastanawiała się nad jakąś zemstą, a tu los sam podsunął jej wręcz wymarzony pretekst. Parę minut później poszła na piętro. W holu zatrzymała się i ostrożnie podeszła do drzwi pokoju numer osiem. Nadsłuchiwała. Wreszcie nacisnęła klamkę i weszła do środka. * * * Lucyna uśmiechnęła się pod nosem na widok znikającej w „ósemce'' Pruszyńskiej i zadowolona pobiegła do salonki. — Gdzie byłaś? — zapytała Mariola. — Zrobiłam obchód. Właściwie jestem głodna. A ty? — Nie. Jak wyratować Sylwię z opresji? — Też się tym martwię — westchnęła Lucyna. 189 — Chyba mam pomysł. Tutaj Pudernica rzadko zagląda podczas wieczornego obchodu. Zamienimy się rolami. Ja wskoczę do łóżka Sylwii, nakryję się kołdrą, tak że sztuki będą się zgadzać, a Sylwię tu się przeprowadzi. — Doskonale! * * * Gdy Pruszyńska stanęła w progu pokoju czwartoklasistek, stwierdziła, że List leży w łóżku, twarzą do ściany, a trzy pary oczu, z których spoziera groza, wpatrują się w nią jak zahipnotyzowane. — Uczycie się — powiedziała. — Tak... — szepnęła Monika. — Co z List?... Zapewne źle się czuje, bo bóle brzucha silniejsze niż zwykle. — Tak... — rzekła Kamila. — Zdarza się, zdarza... Rano będzie jak skowronek. Och, ta Zajączkowska... Mówiła mi przed chwilą, że powietrze u was... nieczyste. Nic nie czuję, a katara nie mam. Węch ma przewrażliwiony ta Zajączkowska. No, uczcie się — dodała i wyszła. # * * — Czy to była Pudernica, czy jej dobry duszek? — odezwała się Teresa, która pierwsza ochłonęła po zaskakującej wizycie Pru-szyńskiej. Monika i Kamila nadal patrzyły na siebie z niedowierzaniem. Sylwia spała nieświadoma tego, co się wydarzyło. — Cud — szepnęła Monika. — Do kroniki z tym. — Słuchajcie — powiedziała Kamila — ona chciała się zrehabilitować. — Masz rację — zgodziła się Teresa. Naraz Monika wstała i rzekła z pasją: — Dajcie mi tu Lucynę! Cycki jej pourywam! Idziemy do tej kablary, natychmiast! 190 — Poczekaj, zastanówmy się — próbowała uspokoić ją Teresa. — Co tu się zastanawiać? — Monika była w wojowniczym nastroju. — Teraz lanie, a przez tydzień co noc kocówa na mokro! — To swoją drogą — powstrzymywała Monikę Teresa. — Swoją drogą? — zdziwiła się Monika. — Kama, idziesz z nami? — zapytała Teresa. Kamila wyraźnie się zakłopotała. — Nie chciałabym się w tę sprawę mieszać... Z Lucyną dobrze... również dobrze mi się układa... Zrozumcie mnie. Monika i Teresa popatrzyły na siebie. — W porządku — odrzekły i wyszły. — Myślisz, że Kama doniesie Lucynie? — zapytała Monika. — Jak amen w pacierzu. I bardzo dobrze. Mam lepszy pomysł. Najpierw musimy pogadać z Filipem. Wywołały go z klasy i rzeczowo przedstawiły nieprawdopodobną historię z Pruszyńska, a także rolę Lucyny. — Gdyby nie metamorfoza Pudernicy — zakończyła Monika — Sylwia miałaby kłopoty. — Jasne — przyznał. — Musimy załatwić Lucynę — rzekła Teresa. — I mam pomysł. — Jaki? Teresa wyjaśniła. Filip przyklasnął. — Świetny — rzekł. — Kapitalny! — Rzeczywiście — zawtórowała Monika, patrząc z niejakim podziwem na przyjaciółkę. — Świnię załatwia się po świńsku — przypieczętowała Teresa. — Powiedzcie mi, co się stało Sylwii? — zapytał Filip. Dziewczyny spojrzały na siebie. — Widzisz, Syla dowiedziała się, że byłeś u Karoliny — powiedziała Teresa. — Skąd się dowiedziała? — Od Adama — odrzekła Monika. Filip westchnął i usiadł na ławce. — Sylwia przecież wie, że... — Tak, wie, że nie ją kochasz, tylko Karolinę — weszła mu w słowo Monika. 191 — Fil, Sylwia szaleje za tobą —' dodała Teresa. — Iz tego wszystkiego dziś się urżnęła. — Jakby życie się z niej ulatniało — szepnęła Monika. — Niby rozmawia, śmieje się, ale gdy zajrzeć w jej oczy, widać smutek. — Możemy być szczere? — zapytała Teresa. Potrząsnął głową. — Karolina nie jest dla ciebie — ciągnęła Teresa. — Prędzej czy później, jeśli mimo wszystko ci się uda, zawiedziesz się na niej. Po prostu stwierdzisz, że to młodzieńczy zryw. Fakt, ona potrafi porwać swoją nietuzinkową urodą, inteligencją... — Może macie rację — rzekł cicho. — Tylko cóż z tego?... A Sylwii nie umiem pomóc. Jak? Mam ją oszukiwać? Nie posunąłbym się do podwójnej gry. Skończmy ten temat, dobrze? — Oczywiście — zgodziły się. Filip zniknął w klasie. Monika i Teresa nie poszły do Lucyny, jak pierwotnie zamierzały; wróciły do pokoju. Kamila prasowała bluzkę. — I? — zapytała, nie przerywając prasowania. — Nie byłyśmy u niej — rzekła Monika. — Ty z nią pogadasz. — Ja?! O czym? — Powiesz jej o historii z Pudernicą i powtórzysz naszą rozmowę na ten temat, ale nie wspomnisz, że wysłałyśmy cię z tą misją. Ma to wyglądać tak, jakbyś poleciała do niej z własnej woli. — To wszystko? — Wszystko. Ufamy ci, Kama. — Jasne! Zaraz mam pójść? — Skończ prasowanie, nie pali się. Wtem otworzyły się drzwi i weszła dyżurna. Zakomunikowała: — Teresa, Pudernicą prosi cię do siebie. — O Boże! O co jej chodzi? — Zerknęła na śpiącą Sylwię. — Nie powiedziała. — Drugoklasistka wyszła. Po dwóch minutach podenerwowana Teresa stanęła na wprost Pruszyńskiej, która siedziała przy stole. — Słuchaj — zaczęła ostrożnie nauczycielka, nie patrząc jej w oczy — czy pamiętasz nasze spotkanie nad jeziorem?... Kiedy ty byłaś ze swoim chłopakiem? — Tak. 192 — Ja wówczas... wspomniałam... że widziałam go wcześniej z inną dziewczyną... — Tak. — Otóż... to był... żart z mojej strony, tak rzecz ujmę. — Żart? — Tak. — Zatem nieprawda, że Andrzej... — Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Teresa stała z otwartymi ustami. Milczała. — Przepraszam cię — dodała Pruszyńska. — Jest pani... jest pani wspaniała — wyrzuciła z siebie spontanicznie Teresa i prawie wybiegła z pokoju. * * * — Jestem... wspaniała... — szepnęła Pruszyńska, gdy za licealistką zamknęły się drzwi. Nagle poczuła, że jej oczy stają się bardzo wilgotne. Musiała sięgnąć do torebki po chusteczkę, nie mogła opanować łez. * * * Filip pochylił się nad Adamem, pilnie studiującym książkę o zagadnieniach fotografii. — Wiesz, co ty jesteś? — syknął mu do ucha. — Polak mały. — Tak?!... Gnojek. — Co?! — Kto cię prosił, byś mówił Sylwii, że byłem u Karoliny? Adam zacisnął usta. Nic nie odrzekł. * * * Teresa i Andrzej byli w stołówce, gdzie zamknęli się od środka. — Wierzysz mi? — pytał tuląc ją do siebie. — Wierzę. Wybacz mi, że ci nie wierzyłam. — Jasne. Milion razy. — Wystarczy raz. 193 * * * Lucyna z przerażeniem w oczach wysłuchiwała Kamili. Była kompletnie zaskoczona faktem, że Pruszyńska posunęła się do tak perfidnego kroku, do zdrady. — Sylwia... też potrafi kablować — skwitowała siląc się na obojętność, gdy Kamila skończyła relację. — Zakablowała cię kiedyś? Lucyna milczała. — Nie moja sprawa — rzekła Kamila. — Powiedziałam ci, co słyszałam. — Naprawdę przy tobie tak rozmawiały? — Tak. — Będę się na noc zamykać, więc nic mi nie zrobią. A co miało znaczyć to ich „swoją drogą"? — Nie mam pojęcia. * * * Nazajutrz przed obiadem dyrektor Burczyński poprosił Karolinę o pozostałe prace, albowiem w tych, które otrzymał, nie mógł się doszukać tej jednej, na której najbardziej mu zależało. Kiedy znalazły się na jego biurku, niezwłocznie zaczął studiować pracę Filipa. Przeczytał ją raz, drugi i trzeci, by nabrać pewności, że jest to inne wypracowanie od tego, które czytał, wprawdzie pobieżnie, ale parę rzeczy utkwiło mu w pamięci. „O co tu chodzi?" — pomyślał czując, jak wzbiera w nim złość. Właściwie zaczął podejrzewać coś na kształt spisku zawiązanego między polonistką a licealistą, spisku, u którego podłoża dopatrywał się bardziej intymnego stosunku łączącego tych dwoje. A to już absolutnie mu się nie podobało, gdyż jemu samemu panna Szatyńska wpadła w oko. Postanowił przyjrzeć się temu bliżej. * # # Minęło parę dni i Lucyna coraz częściej się zastanawiała, dlaczego Sylwia, Monika i Teresa traktują ją jak gdyby nigdy nic się nie 194 wydarzyło, nawet więcej, odnoszą się do niej wyjątkowo dobrze. Nie potrafiła pojąć ich zachowania, na ich miejscu dawno by się zemściła. W końcu zaczęła poddawać w wątpliwość słowa Kamili o — aż strach pomyśleć — urywaniu cycków, tęgim laniu i mokrej kocówie przez tydzień. Dlaczego Kamila miałaby kłamać? To się nie trzymało kupy. Zatem musiały jednak paść te mordercze groźby. „Co więc zamierzają?'' — martwiła się. > ROZDZIAŁ XVIII Dzień Nauczyciela jest również w jakimś stopniu świętem uczniów, przynajmniej tych, którzy całą swoją wiedzę mieli jeszcze w podręcznikach, a z braku czasu nie zdążyli do nich zajrzeć. Zresztą żaden szanujący się belfer nie odważyłby się w takim dniu na postawienie lufy w dzienniku. W końcu te naręcza kwiatów do czegoś zobowiązują. Szalona IVB znowu zaskoczyła — nie nędzne wiązanki, lecz piękne bukiety otrzymali ich nauczyciele. Wychowawca był szczerze wzruszony, Miłosierny zdumiony, Karolina uśmiechnięta, a Pruszyńska trochę się popłakała. Ogólnoszkolna uroczystość rozpoczęła się w auli. Kabaret Deja vu pokazał, co potrafi. Bite dwie godziny programu, ale nikt się nie nudził, śmiechu nie brakowało. Bez wątpienia gwoździem programu był długi, błyskotliwy monolog Ewy pod tytułem O wyższości ucznia nad nauczycielem, który w brawurowym stylu przedstawił Filip. Aula się trzęsła. Ewa i Filip byli trzykrotnie wywoływani na scenę; triumfowali. Uroczywość dobiegła końca. Do Ewy podeszła Karolina w towarzystwie drugiego polonisty, Ignacego Boguckiego. — Ewo, lwa z pazura poznać — powiedziała Karolina. — Dziękuję. — Świetny monolog, świetny — zachwycał się Bogucki, a do koleżanki powiedział: — Rośnie ci konkurentka. — Oby urosła — odparła Karolina. — Nie przefrymarcz talentu, Ewo. 196 — A Filip jak zwykle w żywiole — ciągnął polonista. — Wybornie to sprzedał, wybornie. — Starałem się. — Z Ewy i Filipa byłaby wspaniała para, nie sądzisz, Karolino? — zażartował Bogucki. — Bez dwóch zdań. — Filip mnie nie dostrzega — rzuciła wesoło Ewa. — Czyja to wina? — dziwił się polonista. — Chyba nie jego. Jeżeli dziewczyna chce dać się poderwać, to tak zatrzepocze powiekami, że chłopak, choćby jak dąb, musi paść od tego wiatru. — Spróbuję — powiedziała Ewa. Karolina i Bogucki dołączyli do opuszczających aulę nauczycieli, wśród których był także woźny Szczygieł, elegancko ubrany, uśmiechnięty, z kwiatami w ręku. # * # Od pobytu w mieszkaniu Karoliny Filip zaczął stosować wobec niej odmienną taktykę. Kiedy gdzieś ją dostrzegał, a ona też go zauważała, ostentacyjnie pokazywał jej swoje plecy. Natomiast na lekcjach stwarzał pozory wzorowego ucznia, dla którego ciekawość wiedzy to pierwsza świętość, a widok spódniczek jest czymś niegodnym uwagi. Takie zachowanie było tyleż wyrachowane, co naiwne, zdawał sobie sprawę, że w tym przypadku robi z siebie komedianta. Oczywiście nie spodziewał się, że serce Karoliny nagle ulegnie skruszeniu, aż tak naiwny nie był. Ale liczył na małe jego drgnienie. A nuż ona się dopatrzy, że złożył broń, bo nie widzi sensu dalszego zabiegania o jej względy? Tak czy owak, zamierzał stosować tę taktykę przez kilka dni. Taktyka! Co za słowo. Pasowało tu jak rękawiczki do bikini. Miał w sobie coś ze stratega przygotowującego natarcie. ROZDZIAŁ XIX Ja nie mam co na siebie włożyć! Można przypuszczać, że tak właśnie brzmiały słowa Ewy do Adama, gdy szli na pierwszą potańcówkę w Raju. Gdy bowiem dziś posłuchać dziewczyn i kobiet, które przed pójściem na bal otwierają szafę pełną ciuchów, to trudno sobie wyobrazić, aby Ewa mogła mówić coś innego, zwłaszcza że nie miała szafy. — Ja nie mam co na siebie włożyć — powiedziała Monika, patrząc to na otwarte szafy, to na przyjaciółki. Było sobotnie popołudnie 19 października. Wszystkie rozmowy w internacie zaczęły nawiązywać do corocznej zabawy zapoznawczej, od kolacji do drugiej w nocy, połączonej z wyborem Miss Liceum. To nie byle dyskoteka, wyzuta z wielkiego nastroju, gdzie można się pokazać byle jak, przeto tym większe emocje towarzyszyły przygotowaniom, jak przed wielkim balem, na którym dobrze się zaprezentować to najważniejsza sprawa. Być albo nie być. — Weź mój ciuch — zaproponowała Kamila. — Nie wiem — westchnęła Monika. — Chłopaki nie mają takich problemów. Ubiorą się byle jak, w brązowe spodnie, popielatą koszulę i granatową marynarkę, zwieńczą to wszystko czarnym krawatem, a gdy się zjawią, przyklejamy się do nich z taką żarliwością, jakbyśmy były wdzięczne, że w ogóle przyszli. A nasze kreacje, kosztujące nas tyle trudu i wyrzeczeń, nieraz karkołomnych zabiegów, żeby zrobić coś z niczego, skwitują niczym pies machnięciem ogonem. — Trafnie ujęłaś — powiedziała Teresa. 198 — Dobra, idziemy nago — rzekła Sylwia. — O tak, tego oni by chcieli! — zawołała Kamila. Pukanie do drzwi przerwało ich rozmowę. Weszła Karolina. — Nie przeszkadzam? — zapytała. — Skądże. — Zdaje się, że wiem, jakie problemy w tej chwili was męczą — powiedziała wesoło. — Zna pani ten ból? — Bardzo dobrze. — Usiadła przy stole. — Doszłyśmy do wniosku, że wybierzemy się nago—rzekła Kamila. — Pozwolę wam pod warunkiem, że znajdziecie listki figowe. — O figowe będzie trudno, z winogronowymi nie byłoby kłopotu — stwierdziła Teresa. — Wyłącznie figa. Roześmiały się. — Pewnie fatalnie pani trafiła z dzisiejszym dyżurem — powiedziała Kamila. — Dlaczego? — Bo my będziemy się bawić, a pani... jakby żal... — Mam nadzieję, że znajdzie się jakiś chłopak, który choć raz poprosi mnie no parkiet — odrzekła. Monika zerknęła na Sylwię, która z nagłym, dziwnym upodobaniem zaczęła wygładzać leżącą na jej kolanach błękitną bluzkę. — Może być kolejka — powiedziała Kamila. — W takim razie zwieję. — Nie lubi pani tańczyć? — Lubię. Jestem jednak tutaj w innej roli. Nie miałam mieć dzisiaj dyżuru. Pani Pruszyńska poprosiła mnie o zamianę. — Fiuuu... — gwizdnęły. Oprócz Sylwii. — Zdziwione? — zapytała Karolina. — Nie, w porządku — odparła Kamila. — Jeśli przypuszczacie, że można ze mną konie kraść, to jesteście w błędzie — powiedziała Karolina w wesołym nastroju. — Nie myślimy tak — zapewniła Monika. Sylwia odłożyła bluzkę, wstała wzięła imryk i wyszła. Teresa z Moniką wymieniły spojrzenia. 199 — Poradzę wam — powiedziała Karolina. — Zróbcie wszystkim kawał i ubierzcie się w białe pończochy, granatowe spódnice i białe bluzki. Jak zorientowałam się w pozostałych pokojach, każda dziewczyna chce wyglądać bajecznie kolorowo, aby chłopaki dostali oczopląsu. Wniosek?... Na was skupią uwagę. — Kapitalne — przyznała Kamila, a Monika uzupełniła: — I pachnie naszą starą, poczciwą, kobiecą zasadą: wyróżniać się! — Otóż to — zgodziła się Karolina. Weszła Sylwia. Podłączyła imbryk do kontaktu. — Ty chyba nie masz humoru — powiedziała do niej Karolina i wstała. — Oszczędzam na później. — Aha. Nie przeszkadzam. — Karolina wyszła. * * * Filip raźno wybiegł z sutereny i sadząc po trzy stopnie, pędził na górę. Nagle prawie zawisł w powietrzu, dostrzegając Karolinę. — Przewrócisz mnie —- powiedziała zatrzymując się. — Nie zauważyłem. Jeszcze krok i doszłoby do katastrofy. — Tak, miałbyś mnie na sumieniu, gdybym straciła życie — zażartowała. — Tak, imałbym panią na sumieniu — rzekł poważnie. — Szkoda, że to nie nastąpiło. — Wyminął ją i pobiegł dalej. Kiedy golił się w umywalni, doszedł do wniosku, że jego ostatnie słowa do Karoliny były głupie, dziecinne. Gdyby choć trochę się zastanowił, toby ich nie wypowiedział. Emocje, namiętności... Zbyt łatwo dał im się ponieść. No i tą rozmową przekreślił swoje wymowne milczenie wobec niej (wyjąwszy dyskusje na lekcjach). Fakt, że Karolina ma dziś dyżur, przyjął rano z absolutnym zaskoczeniem. Gdy ją zobaczył na śniadaniu, jego umysł dostał wariacji. Nie wiedział, co o tym sądzić. Od Lucyny usłyszał, że to Pruszyńska chciała się zamienić. Lecz Karolina nie musiała jej wyjawiać prawdy, a Pruszyńska nie będzie tego wywlekać. Tak czy inaczej, Karolina pojawi się na zabawie. I ta sprawa nabrała dla niego wyjątkowego znaczenia. 200 — Dlaczego mi się przyglądasz? — zapytał stojącego obok Kurdel-skiego. — Patrzę, jak się golisz. Aż słychać drapanie. — Też się podrap. — Nie mam po czym — Г2еи pierwszoklasista głaszcząc się po brodzie. — Podrap się po głowie. Tam zawsze możesz, kiedy coś się nie zgadza. Najważniejsze czasem to dobrze się podrapać, a wtedy kłopoty jak ręką odjął. Niejedna dziewczyna by się zdziwiła, gdyby wpadła do męskiego internatu. Harmider trudny do opisania. Jedni biegali w samych slipkach, nie wiedząc właściwie, gdzie i po co, inni zapamiętale czyścili buty, sprawdzając coraz, czy nabrały odpowiedniego połysku, jeszcze inni prasowali spodnie, plując obficie na chusteczkę, gdy nie chciało się donieść wody, ktoś tam przyszywał do koszuli brakujący guzik, golił się, mył, wreszcie znaleźliby się i tacy, którzy naraz uzmysłowili sobie, że mają dwie lewe nogi, ale oczywiście pójdą, a nuż wpiszą się w poczet twórców nowej odmiany tańca świętego Wita, czyli pląsawicy. Słowem, wszyscy podobnie przejęci jak dziewczyny. Bo też chcieli się dobrze zaprezentować. Trwały również gorące dyskusje na temat wyboru najładniejszej dziewczyny liceum. Ta niewątpliwa atrakcja całej imprezy miała się odbyć około północy. Chłopaki już obstawiali niczym na wyścigach, zakłady przyjmował Hipolit. Jak dotąd w owym rankingu Sylwia i Monika szły ramię w ramię, tuż za nimi trzy dziewczyny z miasta, następnie Mariola, Teresa i Dorota. * * * Lucyna weszła do auli, przygotowanej do imprezy. Wzdłuż ścian stały krzesła i ławki, a na nich zimne napoje, pieczywo i słodycze. Girlandy, baloniki i inne drobiazgi dopełniały całości wystroju, o co Lucyna osobiście zadbała. Z lewej strony, przy fortepianie, Andrzej i koledzy ustawiali instrumenty. Był także Adam, szukający ustronnego miejsca dla swojego sprzętu — aparatu i kamery filmowej. On ponadto odpowiadał za prawidłowe funkcjonowanie specjalnego oświetlenia. 201 Lucyna podeszła do kolegów, dzieląc się jakimiś uwagami. W pewnym momencie zauważyła, że do auli wchodzi... ta Szatyńską i rozgląda się z podziwem. — Jak się pani profesor podoba? — zapytała. — Ładnie. Najważniejsza jest dobra muzyka, prawda, panowie? — Zgadza się — odrzekli muzycy. Lucyna stanęła obok... tej Szatyńskiej. — Pani profesor jaką muzykę lubi? — zapytała. — Poważną czy rozrywkową? — Z muzyką jak z jedzeniem — odrzekła. — Raz się ma apetyt na schabowego, raz na jajko, a raz trzeba zjeść to, co dają. Błysnął flesz. Adam zrobił zdjęcie stojącej grupce. Karolina posłała mu uśmiech. Chwilę ciszy przeszył ostry dźwięk trąbki. — Och! — jęknęła Karolina i spojrzała wymownie na Heńka. — Jak możesz straszyć panią profesor! — upomniała go Lucyna. — Adam, co z tobą! — rozległ się od drzwi głos Hipolita, ubranego w szary garnitur, białą koszulę i bordowy krawat. — Co ma być? — pisnął Adam. — Migasz się od zakładów. Dalej, forsa i nazwisko! — Hipolit podszedł do niego i wyciągnął z kieszeni notes. — Co obstawiacie? — zaciekawiła się Karolina. — Miss — wyjaśnił Andrzej. Karolina pokiwała litościwie głową. — Wiecie, na czym robić interesy. Hipolit i Adam szeptali pod ścianą. — Adaś, nie wstydź się! — zawołał Andrzej. — Głośno wymień imię tej, w której zapuściłeś korzenie! Adam zerknął na Karolinę i lekko się zaczerwienił. — Która dziewczyna ma najwięcej głosów? — zapytała Lucyna. — Ty — odrzekł Wojtek. — Ja?! Żartujesz sobie... — Dokładnie. Lucyna umilkła i uniosła podbródek. Hipolit zapisał w notesie nazwisko i skasował pieniądze. — Hipek — krzyknął Marek — do kogo Adam się pali?! Hipolit wyszczerzył zęby i rzekł: 202 — Do Lucyny! — Do mnie?! — zdumiała się Lucyna. Nie było jej to w smak, bo szepnęła niby do siebie, ale tak, żeby usłyszała... ta Szatyńską: — Co ja bym robiła z takim dzieciakiem? — Jeśli Adam wygra — dodał Hipolit — zgarnie cały szmal! — Muszę zerknąć na waszą listę — powiedziała Karolina i podeszła do Hipolita. — Pozwolisz? Zachowam dla siebie. — Jasne. — Otworzył notes. — Hm, dowcipnyś — mruknęła Lucyna pod adresem Adama. Po chwili spojrzała na... tę Szatyńską, wpatrującą się w notes, i poszła do salonki. Mariola się stroiła. — Wiesz, kto się we mnie buja? — zapytała siadając. — Głupi Adam! Wyobrażasz sobie? Chłopaki już robią zakłady, ale trzymają to w tajemnicy przed nami. Mariola była bardziej zainteresowana doborem ciuchów niż jej nowinkami. — Oczywiście nie chcieli mi zdradzić, jak ja wyglądam na tej liście. Dopiero potem Hipek się wygadał, że Adam na mnie postawił, i dodał, iż jeśli wygra, zgarnie cały szmal. — To znaczy, że jedynie Adam na ciebie stawia — rzekła obojętnie Mariola, zakładając czerwoną spódnicę w kwiaty. Lucyna zastygła. Mariola podjęła: — Skoro w przypadku wygranej zgarnia całą pulę?... Jak na wyścigach. Majątek przynosi fuks... Dobrze mi w tej spódnicy? — Do kitu — mruknęła Lucyna. — Skąd właściwie ten ciuch wytrzasnęłaś? Sporo musiał kosztować. — Chrzestny mi kupił. Co cię ugryzło? Wściekła jesteś na Hipka? Wiesz, że on nieraz gada od rzeczy. — A... ta Szatyńską jaka ciekawa! — ożywiła się Lucyna. — Musiała zobaczyć, na kogo chłopaki stawiają. Patrzyła w ten notes i patrzyła, jakby siebie... — Nadal masz do niej pretensje, że z pracy dala ci troję. — Zerżnęłaś ode mnie, a dostałaś czwórę. — Napisałam poprawniej. Swoją drogą, ostro oceniała. — Nad pracą Sławka też się u was rozwodziła? 203 — Tak. Powiedziała, że to, co napisał, to Mount Everest młodzieńczej spontaniczności i ignorancji. Ale chrzanić! — Mariola zatarła ręce. — Wreszcie przeczytam Kochanka diablicy! Magda mi przyniesie. Lucyna wzruszyła ramionami; na pewno nie weźmie do ręki jakiegoś szmatławca... tej Szatyńskiej. — Za trzy tygodnie Magda robi u siebie bibę — podjęła Mariola z nagłym ożywieniem. — Zapowiada się niezła impreza. Wszystkiego pełno. Będą też chłopaki z poligrafa. Problem w tym, że trzeba będzie się stąd wydostać i wrócić bez wpadki. Ale Fil już coś wykombinuje. Pójdziesz? — Nie wiem — odrzekła obojętnie. — Można by pomyśleć, że ten Filip jest tu jakimś bogiem. — Dopiero to zauważyłaś? Ma w sobie coś. Lucyna podeszła do szafy i zaczęła się przebierać. * * * — Nie musi się pani obawiać, że ktoś obcy tu wejdzie i zacznie rozrabiać — uspokajał Szczygieł Karolinę. — O ósmej, gdy uczniowie z miasta już będą, zakluczę drzwi, jedne i drugie. Kierownik ma własny klucz, gdy będzie chciał przyjść. Karolina, zamieniwszy z woźnym jeszcze parę słów, poszła do pokoju. Usiadła przy swojej małej maszynie do pisania marki Olympia, obok której leżał rękopis i trochę czystego papieru. Od rana napisała zaledwie dwieście słów. Niedobrze. Bynajmniej nie dlatego, że wena ją opuściła. Znała powód tak marnej wydajności. Filip... Nie kochała go, przecież miłość uskrzydla, byłaby więc Szopenem swojej klawiatury. Filip... Ignorować go w umyśle nie potrafiła, o wyrzuceniu mowy nie było. Filip... Przyjaźń? Niebezpieczna przyjaźń, jeżeli do głosu dochodzą emocje. Wiedziała doskonale, że granicy między przyjaźnią a miłością nikt i nic nie pilnuje. Z obawą myślała o przyszłości, kiedy stwierdzi, że znalazła się po tamtej stronie. Była przekonana, że podczas niedawnego spotkania Filipa na schodach, jego ostatnie słowa do niej wypłynęły mu spontanicznie prosto 204 z serca, serca trawionego miłością. Nie miała mu tego za złe. Bardzo dobrze znała taki stan ducha. Nie chciała przyjąć dzisiejszego dyżuru, w końcu uległa prośbie Praszynskiej. Będzie zatem musiała pójść do auli lub przebywać w pobliżu przez całą zabawę... Wreszcie uderzyła w klawiaturę, rozpoczynając akapit od słów: „Bawiono się w najlepsze". ROZDZIAŁ XX Bawiono się w najlepsze. Filip tańczył z Sylwią. Rozmawiali o banalnych sprawach, co Filipowi odpowiadało. Nie zniósłby, gdyby Sylwia zaczęła się roztkliwiać, wracając do ich nocnej rozmowy sprzed jakiegoś czasu, zwłaszcza że po wymówce Moniki był świadom swojego postępku. Jednakże w oczach Sylwii dostrzegał cień tamtego spotkania. Dobiegała końca draga godzina zabawy, a Filip nie zatańczył z Karoliną, mimo że ona przebywała tu od początku, to siedząc i rozmawiając z kimkolwiek, to zachęcając chłopaków, tych którzy za darmo wykonywali ciężką pracę, polegającą na podpieraniu ścian w holu, to wreszcie bawiąc się jak nastolatka. Pierwszym, który poprosił ją do tańca, był Sławek, czym wśród młodszych kolegów zyskał uznanie godne bohatera. „Nie bohaterowie spijają śmietankę, lecz ci, co są w cieniu" — szepnęła Monika do Teresy, gdy Sławek odprowadzał partnerkę. Nie uszło uwagi Filipa, że Karolina świetnie tańczy. Ciągle czekał, choć miał ochotę porwać ją na parkiet, kiedy rozległy się pierwsze takty. Nie uczynił tego, ponieważ trochę się obawiał kontaktu z nią, w tańcu, całkowicie naturalnego. W ogóle zauważył, że Karolina unika jego wzroku, jakby sama się obawiała wspólnego tańca. Muzyka umilkła. — Sylwio, świetnie mi się z tobą tańczy. Dziękuję. — Mnie również. 206 — Skąd pomysł na te stroje? Biało-granatowo-biało. Wyróżniacie się. Która z was na to wpadła? Ty? — Nie zgadniesz. — Spróbuję. — Nie dasz rady. — Więc kto? Sylwia spojrzała mu głęboko w oczy i powiedziała: — Karolina. — Widząc, że przez jego twarz przemknął skurcz niczym złodziej z workiem łupów na plecach, dodała: — Odprowadź mnie. Odprowadził ją na jej miejsce; usiadł parę krzeseł dalej, między Dorotą a Teresą. — Akcja się rozkręca — zauważył Hipolit wskazując na leżący na fortepianie kartonik, do którego akurat wrzucała karteczkę jakaś trzecio-klasistka, a za nią Słowik i Kurdelski. Wybór Miss Liceum miał się dokonać na podstawie głosowania. Ogłoszenie wyników przewidywano o północy. Błysnął flesz. Adam uwijał się jak w ukropie. Dragi, trzeci, czwarty błysk... * * * Lucyna siedziała po drugiej stronie sali, naprzeciwko otwartych drzwi. Jadła pączka i popijała herbatę. Chwilowo w jej najbliższym otoczeniu nie było nikogo, toteż ucieszyła się na widok podchodzącej do niej Kamili. Po zdawkowej wymianie uwag na temat zabawy Lucyna powiedziała przyciszonym głosem: — Ty chyba mnie wtedy okłamałaś. — Kiedy? — Po tej aferze z Pudernicą w waszym pokoju. Że niby dziewczyny mi się odgrażały. — Było tak. — No i nic się nie dzieje, a już sporo czasu upłynęło. — Teraz sobie o tym przypomniałaś? — Jakoś nie mogę się od tego opędzić. Co one kombinują? 207 \ — Może machnęły ręką. Zdradzę ci coś więcej. One kazały mi powtórzyć tobie ich rozmowę. — Kazały ci... powtórzyć?! — Dokładnie. — A ja byłam pewna, że ty sama z siebie... — Powiedziałabym ci i tak. — Kazały ci powtórzyć — zaczęła się zastanawiać Lucyna. — Nic już nie rozumiem — westchnęła skupiając wzrok na Wrońskim, który właśnie pojawił się w auli i usiadł obok... tej Szatyńskiej, rozmawiającej z trzema dziewczynami z młodszych klas. Przeniosła spojrzenie na Sylwię, Monikę i Teresę. „Coraz bardziej dziwne" — pomyślała o ich groźbach w kontekście ostatniej rewelacji Kamili. Ochrypły, miękki tenor saksofonu i pulsujące kolorowe światła ponownie wezwały na parkiet. Walc. # # * — Czy mogę panią prosić? Zajęta rozmową z Wrońskim, Karolina nawet nie spostrzegła, jak wyrósł przed nią Filip. — Nie wypada mi odmówić — zgodziła się uprzejmie, przeprosiła Wrońskiego i pozwoliła Filipowi ująć się za rękę. Umilkli poddając się urokowi melodii Jana Straussa. Karolina wyczuła, że Filip jest spięty. W pewnym momencie spostrzegła Sylwię, która tańczyła z Hipolitem i obserwowała ją, Karolinę. „Ileż już razy tak mi się przyglądała? — zapytała się w duchu. — O co jej chodzi?" — Dobrze się pani bawi? — zagadnął. — Tak. A ty? — Również. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby pani dobrze się bawiła. — Dlaczego? — Skoro robi się coś z konieczności... — Grzeczność nie wyklucza przyjemności — odrzekła. — Jak to dobrze mieć grzeczność zawsze pod ręką. Wyobraża sobie pani, co by się działo, gdyby grzeczności nie było? 208 — Wyobrażam. Arogancją i grubiaństwem nie dałoby się wszystkiego w życiu załatwić — powiedziała posyłając uśmiech Wrońskiemu, który bawił się z Lucyną. — Proszę mi powiedzieć parę słów o nowej powieści. Zaspokoiła jego ciekawość w kilku zdaniach. Umilkła wraz z ostatnim taktem walca. — Mam nadzieję, że zechce pani tańczyć ze mną dalej. Z grzeczności. Pod naporem jego spojrzenia nic nie odrzekła. Rozległy się dźwięki La Comparsity. — Co pani na to? — Nic. — Ja także nic. Znam tango. — Zatem nie ma strachu. Zmieniamy krok. Popłynęli w argentyńskim rytmie. Byli bodaj jedyną parą, która z tanga kpin nie robiła. * * * — Hipek, piłeś wino? — zapytała Sylwia. — Tak. Mocno czuć? — Hipolit chuchnął. — Mnie się wydaje, że piłeś tylko gips. — Gips?! — Już piąty raz stawiasz swój lewy kołek na mojej nodze. — Przepraszam — bąknął. — Możesz mi powiedzieć, co my właściwie tańczymy? — Tango. — A ta aula to kaplica. Chętnie bym cię nauczyła tańczyć, ale łatwiej by mi poszło ze słupem telegraficznym. — Więc doradź mi... — Znajdź sobie dziewczynę, która nie umie tańczyć. — Są takie? — Jak będziesz miał wiele szczęścia, to znajdziesz. Na wszelki wypadek zrób sobie duży zapas świec. — Syla, zdradzę ci... Większość chłopaków na ciebie stawiała. Sylwia wzruszyła ramionami. Odszukała wzrokiem Filipa i Karolinę. 209 * * * Andrzej odjął saksofon od ust, muzyka umilkła, pary na parkiecie zastygły w oczekiwaniu na trzeci utwór. — Zrobimy Filowi kawał — powiedział i dodał, zwracając się do Marka: — Włącz taśmę, wiesz... Marek odłożył pałeczki i odwrócił się do magnetofonu. * * * Wszyscy czekali. Filip trzymał dłoń Karoliny — drobną, delikatną i przyjemną w dotyku — starając się ją dyskretnie pieścić palcami. Był ciekawy odzewu. Ten wkrótce nastąpił, ale nie taki, jakiego pragnął, choć takiego się spodziewał. Karolina spróbowała wyswobodzić się z jego uścisku, a że nie pozwolił, poddała się. Po dwóch tańcach z nią uświadamiał sobie, że ona broni się przed nim, że nie chce go wpuścić do swojego życia, że zachowuje się tak, jakby pod naporem szalejącego wiatru zamykała drzwi. Spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. Środkowym palcem przesunął wzdłuż wewnętrznej strony jej dłoni. Opuściła powieki, zagryzła wargi i powtórnie spróbowała się uwolnić. Bez powodzenia. Wreszcie rozbrzmiała muzyka. Wszyscy się mocno ożywili słysząc... Karolina znieruchomiała. Filipowi odpowiadało to, co zaczęło wypełniać aulę i elektryzować wręcz czarodziejską mocą. Hymn miłości czy jakkolwiek to nazwać przyprawiał o dreszcze. Swego czasu wyklęta przez wiele stacji radiowych piosenka Angielki i Francuza—Je t'aime... Moi Non Plus — opętała wszystkich bez wyjątku. Filip zbliżył się do Karoliny. — Właściwie chcę ci już podziękować — powiedziała. — Proszę?! — Bardzo dobrze mi się z tobą tańczyło, ale już ci dziękuję. Odprowadź mnie. — Pani żartuje — szepnął ostro. — Nie. — Pani żartuje! ' / — Nie, nie żartuję. 210 — Na Boga, pani żartuje! — Nie róbmy widowiska, Filipie. Filip błyskawicznie rzucił spojrzeniem niczym drobnymi jednocześnie w parę miejsc. Każdy w jakimś błogim odrętwieniu zajęty był swoim partnerem. — To pani robi widowisko. — Proszę cię, odprowadź mnie. — Bo mnie pani tu zostawi? — Proszę. — Nie. — Filipie... — Nie. — Objął ją. Z trudem mu się poddała. Tańczyli w milczeniu. — Dlaczego mnie nie usłuchałeś? — szepnęła. — Nie mogłem. I nie chciałem. A pani zapragnęła brutalnie zniszczyć moje kilka minut z panią. Najpiękniejsze kilka minut w moim życiu. — Wydaje ci się. W twoim wieku odczucia bywają zwodnicze. — Odezwała się w pani nauczycielka, a nie kobieta. — Naraz zastanowił się nad jej słowami. „Wydaje ci się" —powtórzył w myślach. To mu zabrzmiało jak obawa, a nie suche oznajmienie czegoś. Mocniej przytulił ją do siebie, ale ona się odsunęła. — Cokolwiek się we mnie odezwało — nie ma znaczenia. Nie chciałabym także, abyś moje poprzednie słowa, o zwodniczym odczuciu, brał pod światło. Rozumiemy się? — W tej chwili światło jest liche, więc nie ma obawy. — Spojrzał w głąb sali. Zauważył wpatrującą się w niego Sylwię. — Dobrze, zejdźmy z parkietu — powiedział. — Słucham? — Tym razem Karolina wpatrzyła się w niego. — Ma pani rację. Wszystko mi się wydaje. Wydaje mi się, że właśnie tańczę z panią, gdy tymczasem pani to nikt inny jak woźny Szczygieł. Wydaje mi się, że słyszę muzykę, a to przecież trak rżnie drzewo. Wydaje mi się, że jestem przyzwoicie ubrany, a tu nic na sobie nie mam. Wydaje mi się... — Proszę, przestań... — szepnęła z powagą. — ...że mam prawie dziewiętnaście lat, a ja siusiam w pieluchy i pijam papkowate mleczko. Wydaje mi się... 211 — Filip, proszę... — ... że mi się wydaje, a tu naprawdę mi się wydaje, że mi się wydaje. No więc mi się nie wydaje, prawda, proszę pani? A poza tym wydaje mi się, że niezależnie od wieku i płci, każdemu ma prawo coś się wydawać. Karolina pochyliła głowę. Milczała. Filip rozejrzał się dyskretnie i mocniej ją przytulił. Nie broniła się. Zbliżył usta do jej ucha. — Karolino... ja cię ubóstwiam. — Usłyszał, jak ona przełyka ślinę. — Miałem kilka dziewczyn, ale to, co ostatnio się ze mną dzieje, przekracza moje pojęcie... Kocham cię do szaleństwa... — Filipie... tak się składa, że... że ja mogę ci mówić po imieniu, a... a ty nie możesz tak się do mnie zwracać. Nie życzę sobie. Nie chcę. Nie chcę! Nie licz na nic... Potrząsnął głową i otarł się policzkiem o jej włosy. Do końca tej nastrojowej muzyki już się nie odezwał. Kiedy odprowadził ją na miejsce, rzekł uprzejmie: — Dziękuję. Bardzo dobrze mi się tańczyło z panią profesor. — Mnie z tobą również — odparła grzecznie. — Co oni nam zagrali?! — zażartował powracający Wroński. — Tołstoj mi się przypomina. Czytałaś Sonatę Kreutzerowską, Karolino? — Oczywiście. — A ty? — zwrócił się do Filipa. — Czytałem. W pewnych okolicznościach muzyka działa drażniąco, lecz to nie oznacza — spojrzał na Karolinę — że człowiek nie potrafi opanować namiętności. Tak mi się wydaje. Jeżeli coś w człowieku drzemie, nie zdoła tego stłamsić; samo wyjdzie bez względu na czas, miejsce i nastrój. Zatem nie muzykę należy winić. Tak mi się wydaje. Czy pani profesor też się tak wydaje? — Tak mi się wydaje — odparła pogodnie i sięgnęła po ciastko. — Proszę, poczęstuj się, są dobre. Tak mi się wydaje. — Chętnie. — Wziął eklera i odszedł. Wroński zajął miejsce obok Karoliny. * * * „Intrygujące — rozmyślała Lucyna spoglądając na... tę Szatyńską. — Filip się w niej zakochał?" Gdy Lucyna bawiła się z Wrońskim, 212 zwróciła uwagę na Filipa tańczącego z... tą Szatyńską, podczas ostatniego utworu. Doszła do wniosku, że nie b^ W aszcza dyrektor prosił ją o przyjrzenie się tym dwojgu. powodu — Napijemy się wina? — głos Marioli wyrwał ją z zad^ — Wina?... Tak, łyczek dzisiaj nie zaszkodzi.—Wychod> żyła, że... ta Szatyńską wysłuchuje Wrońskiego, a jednocz^ . ,., , . ,. ... "_.. ^sme rzuca spojrzeniem gdzieś przed siebie, jakby w stronę Filipa, rozrrią . . z Teresą i Ewą. " Śpiewała Monika. Głos miała miękki, ciepły, czysty, ^ dynamiczny. Bez trudu wyciągała dwie i pół oktawy, nie traca аПУ oddechu. Mogła w przyszłości zostać dobrą piosenkarką. Karolina bawiła się z Wrońskim. — Mamy wizytację — zauważył w którymś momencie \y , Karolina westchnęła, dostrzegając w drzwiach Burczyńsly л, mentalnie przypomniała sobie jego zimne, podejrzliwe spojrzen- ,. odbierała od niego prace. ' * — Panie Olku, nie uśmiecha mi się z nim bawić, a pewn; — Zaraz coś wymyślimy — uspokoił ją. — Zejdziemy z pa ,'. niby źle się poczułaś. Zajrzysz do domu, a ja już tu sobie z niry, . , . , , ч zatańczę jakiegoś rocka. v — Dzięki. Lubię pana. — Miło słyszeć. Jak ustalili, tak zrobili. — Pani wychodzi? — zapytał Burczyński strasząc brwi. — Źle się poczułam. — Puściła oko do Wrońskiego i wys ■ Gdy znalazła się na wysokości żeńskiej „ósemki" — рГг dobiegł ją stamtąd odgłos tłukącego się szkła. Otworzyj .' W pokoju było ciemno. Zapaliła światło. Na łóżku siedziała p0 , Sylwia. Karolina zamknęła drzwi i podeszła do niej. Obok st ь i ■ i rozbity wazon. — Sylwio, co się stało? — Usiadła naprzeciwko niej. — Nic. — Płakałaś? 213 — Nie. — Chyba tak... Mogę ci w czymś pomóc? Sylwia milczała. — Мгіе o jakiegoś chłopaka? — podjęła. — Gdy byłam w twoim wieku, -wielokrotnie zakochiwałam się i odkochiwałam. Naturalnie, to drugie zwykle wiązało się z jakimś dramacikiem. Dramacikiem, patrząc wstecz, bo wówczas odbierałam rzecz poważniej, bodaj raz, jakby świat zwalił mi się na głowę. Ale tak naprawdę, osiemnaście lat to nie wiek dla dokonywania właściwego wyboru przez kobietę, aczkolwiek zdarzają się wyjątki, niestety i takie, które później okazują się pomyłką, prawdziwym dramatem. I wtedy łzy mają swoją wartość, a nie słonej wody. Sylwia pociągnęła nosem. — Masz przed sobą maturę — kontynuowała Karolina. — To powinno być dla ciebie najważniejsze. Absolutnie się nie spodziewam, że jej nie złożysz, może się jednak zdarzyć, że jakaś szaleńcza, nieodwzajemniona miłość pokrzyżuje ci plany. Jesteś inteligentna, pracowita, masz wielkie szanse, aby do czegoś w życiu dojść, a nie spalać się ciężką pracą w fabryce. Bynajmniej nie pogardzam taką pracą, nic podobnego. Po prostu chcę ci uświadomić, że swoje zdolności możesz wykorzystać dokładnie w tym, co lubisz, a nie w tym, co byłabyś niejako zmuszona polubić, dla chleba. W każdym razie warto spróbować, bo na przegranie życia zawsze jest czas, wystarczy sekunda. Sylwia wytarła nos chusteczką. Milczała. — Jeśli u kobiety inteligencja i uroda idą w parze — ciągnęła Karolina — jest to mieszanka wybuchowa. Nie zmarnuj swojej szansy. Natura była dla ciebie łaskawa, dała ci jedno i drugie. Sama uroda ma wartość zaledwie wepchnięcia do łóżka. Nie łóżko zapewnia nam szacunek wśród mężczyzn. Z samą urodą jesteśmy dla facetów niczym laleczki na łańcuchu. Przecież nie o to nam chodzi. Chcemy być ich równorzędnymi partnerkami zawsze. Sylwia schowała chusteczkę. — Czy odpowiesz mi na niedyskretne pytanie? — Spróbuję. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć, kto to jest. Ale czy go kochasz? — Tak. — Sylwia spojrzała jej w oczy. — Rozumiem, że on ciebie nie kocha. 214 — Kocha... inną. — Kiedyś przeżywałam podobną historię — rozrzewniła się. — W końcu wzięłam się w garść i jakoś z tego wyszłam. To też było w maturalnej klasie. — Czy ja mogę zadać bardzo niedyskretne pytanie? — Tak. — Kocha pani kogoś? — Nie — odparła po chwili. — Jest pani szczęśliwa? — Nie. Nie tak do końca. — Brakuje pani miłości? — Owszem — szepnęła zwieszając wzrok. — Tak mi się w życiu ułożyło. Ale tobie nie musi. Spróbuj wziąć się w garść. Licha to rada, lecz w tego rodzaju sytuacjach nie ma doskonałej recepty. Zawsze jednak należy mieć nadzieję. A nuż los się uśmiechnie i wynagrodzi czas, który się uznało za stracony. Życzę ci tego — dodała, pocałowała ją w policzek i wyszła. * * * Upłynęło kilkanaście sekund, nim Sylwia się otrząsnęła. Czuła się trochę jak pijana po tej nieoczekiwanej rozmowie z osobą, co do której już nie bardzo wiedziała, jakie uczucia żywi — nie pałała do niej nienawiścią, nie darzyła jej ślepą przyjaźnią, o obojętności też mowy nie było. Zbierając kawałki wazonu zastanawiała się, czy Karolina powiedziała jej prawdę o sobie, czy skłamała. — Co się stało? — zaskoczyła ją Teresa. — Wazon stłukłaś? — Jak widzisz, psiakrew, o! — Nie przejmuj się. — Teresa rzuciła się na łóżko. — Burczymucha się zjawił. Lucyna sama po niego zaraz poleciała, głupie cielę. Ciekawe, jak ona znosi ten brak reakcji z naszej strony. — Przejmuje się. Nakręciłam Kamę i posłałam ją do niej. Lucyna sama ją zagadnęła na ten temat. — I co? — Nie może pojąć, dlaczego się nie odwdzięczamy. 215 — Pięknie! Bardzo pięknie. Sylwia wrzuciła szkło do kosza, wyszła i po minucie wróciła. — Chodź się bawić. — Teresa podeszła do przyjaciółki. — Przestań się nim zamartwiać. On jest stracony dla każdej dziewczyny. Dla niego świat kobiecy składa się wyłącznie z Karoliny. Musisz się wreszcie z tym pogodzić. — Ona była tutaj, zanim przyszłaś. — Czego chciała? — Pogadała ze mną jak starsza siostra. Miła. — Idziemy się bawić. — Teresa cmoknęła ją w skroń i wyszły. Sylwia zamknęła drzwi na klucz i wzięła go z sobą. * * * „Karolino, ja cię ubóstwiam..." Siedziała w pokoju nauczycielskim i rozmyślała o chłopaku, który zdobył się na takie wyznanie. Zaczęła sobie uświadamiać bardziej niż kiedykolwiek, że wszystko, co do tej pory łączyło ją z Filipem, mocno pachniało nienaturalnością w obliczu bezpośrednio wyrażonej przez niego namiętności. I dopiero teraz ogarniało ją przerażenie. To już nie zabawa... jego żarliwy szept słyszała przy swoim uchu, jakby był przy niej. Kilkanaście minut przed północą postanowiła wrócić do auli. Była ciekawa finału wyboru najładniejszej licealistki — stawiała na Sylwię. „Cóż za głupiec odrzuca miłość tej dziewczyny" — pomyślała przypominając sobie rozmowę z nią. Kiedy dotarła na piętro i zamierzała pchnąć drzwi, dobiegł ją jakiś hałas z męskiego internatu — jakby uderzenie metalowego przedmiotu o posadzkę, szybkie, kilkakrotne, raz, dwa, trzy. Cisza. Chwila ciszy, bo rozległo się metaliczne zgrzytanie. Coś wyważano... Skrzypienie... Nie słyszała żadnej rozmowy. Zapewne wszyscy chłopcy byli w auli, gdzie emocje związane z wyborem Miss musiały sięgać zenitu. Nie wszyscy — tam ktoś był... Zaintrygowana ruszyła na górę. Spoglądając w otwarte drzwi stwierdziła, że w umywalni pali się mdławe światło. Na przedostatnim stopniu potknęła się, na szczęście nie upadła. 216 Odgłosy skrzypienia ucichły, jak ręką odjął. Weszła do środka i zapaliła w korytarzu światło. Spojrzała w prawo. Drzwi ostatniej szafy były otwarte. „Złodziej?" — krzyknęła w duchu — Kto tu jest? — zawołała. Nie słysząc odzewu, podeszła do otwartej szafy. Gdy do niej dochodziła, za jej plecami rozległy się kroki. Odwróciła się. Drzwi się zatrzasnęły. Ktoś zbiegał po schodach — Cholera! — Rzut oka na otwartą szafę. Pusta Bez przydziału. Pobiegła do drzwi. Nim je otworzyła, zdążyła rzucić okiem na drugą część korytarza, prostopadłą do tej, w której stała __ Do diabła! — Rejestrowała z dokładnością kamery. Jedna z szaf otwarta na oścież, klamra rozerwana, zwisa z zamkniętą kłódką Wyskoczyła na schody. Ściągnęła z nóg pantofle na obcasie, wzięła je w rękę i sprintem puściła się do auli, gdzie rozbrzmiewała muzyka z taśmy, akurat Presley się rozlukrowywał. Po drodze nikogo nie napotkała. W holu przed aulą stało kilkanaście osób, wśród nich dostrzegła Filipa i Wrońskiego. — Karolino, co się stało? — zdumiał się Wroński Filip i pozostali także z niedowierzaniem patrzyli, jak Karolina zakłada pantofle. — Kto tu przyszedł w ciągu ostatniej minuty? — zapytała po zaczerpnięciu oddechu. — Nikt — odparł Filip. — Nikt — potwierdził Wroński. — Wobec tego złodziej jest gdzieś na dole. — Złodziej?! — zawołali obaj. Karolina poprosiła ich na bok i opowiedziała o zajściu w internacie męskim. — Ależ ze mnie idiota! — jęknął рщр pukając się w czoło. — Powinienem był przewidzieć, że czwarta kradzież nastąpi właśnie dzisiaj, o tej mniej więcej porze, gdy chyba wszyscy, jak to się dzieje, będą oczekiwać wyników konkursu. I powinienem był przewidzieć, że kradzież nastąpi u nas, gdzie zawsze jest otwarte, a nie u dziewczyn. Pokoje żeńskie na piętrze są zamykane na klucz, a w tych__zatoczył ręką — ciągle panuje ruch. Osioł ze rnnie. Nasz Iks wybrał dobry moment. Szafka, którą obrobiono, należy do pierwszoklasisty. 217 — Tak jak przypuszczałeś? — zapytał Wroński. — Z grubsza. — Więc mamy złodzieja na patelni, gdzieś iam na dole — stwierdził Wroński. — Niezupełnie, panie psorze. — Dlaczego? — zapytała Karolina. Mimo woli uświadomiła sobie powagę bijącą z twarzy Filipa, gdy w zastanowieniu pocierał policzek. — Czy może uciec na zewnątrz? — To nie wchodzi w grę, nawet gdyby drzwi i okna były pootwierane — odrzekł Filip i gestem ręki przywołał małego Bodzia. — Skocz do internatu i zobacz, gdzie zajrzał złodziej. — Znowu kradzież? — zdumiał się Kurdelski. — Przy okazji zwróć uwagę na wszystkich, których spotkasz po drodze. — Gdy chłopak pobiegł, podjął: — Nasz Des wie, że już dotarła do nas informacja o jego czwartym skoku. — Oczywiście — zgodził się Wroński. Filip uśmiechnął się do Karoliny i rzekł: — Nie wyrabiała pani zakrętu, prawda? Na takich obcasikach bardzo łatwo się wywrócić przy prędkości powyżej sto dwadzieścia na godzinę, więc lepiej było je zdjąć. I słusznie. „Drań, jeszcze ze mnie kpi" — westchnęła w duchu Karolina i zacisnęła usta, żeby nie okazać rozbawienia, które rozsadzało ją od środka. Ale nie wytrzymała — trysnęła wesołością. — Do rzeczy — ciągnął Filip. — Czy pan psor pamięta naszą rozmowę, po tym, kiedy okradziono kawiarnię? — Powiedziałeś, że Iks uderzy czwarty raz, aby odwrócić od siebie twoje podejrzenia co do niego — rzekł Wroński. — Liczył, że dam się nabrać. Moja pogłoska o pewnej prawidłowości rządzącej poprzednimi kradzieżami niewątpliwie dotarła do Iksa. Wtedy nie mogłem głośno wymienić jego nazwiska ani rozmawiać z nim w tej sprawie. Cóż miałem w ręku? Liche przypuszczenia, łatwo mógłby mi je wytrącić. Ponieważ Iksowi zależało na oczyszczeniu się w moich oczach, stąd pomysł czwartej kradzieży, która by się wymykała odkrytej przeze mnie prawidłowości. W końcu widujemy się codziennie, rozmawiamy... Ciekawe, jak Iks się czuje ze świadomością, że go podejrzewam... 218 Zapadło milczenie. Wkrótce przybiegł Kurdelski. — Mnie okradziono! — zawołał. — Ile ci zginęło? — zapytał Wroński. — Na szczęście zaledwie parę groszy. — Czy kogoś spotkałeś? — zapytała Karolina. — Nie. — Dobra, wracaj się bawić albo idź gdzieś do kąta popłakać — rzekł Filip. — Popłakać? — zdziwił się Bodzio. — Parę groszy też forsa — mruknął Filip. — Az forsą jak z dziewczyną, którą się kocha. — Eee... ja tam jeszcze nie tego... — No to jesteś szczęśliwy. Kurdelski odszedł do kolegów. — Filip, nie mąć mu w głowie — zażartował Wroński. Karolina spojrzała w stronę otwartych drzwi auli. Była przekonana, że Filip świadomie wykorzystał okazję i dotknął tematu pod tytułem MIŁOŚĆ, jakby chciał ją podrażnić. — Ad rem! — ponaglił Wroński Filipa. — O ile dobrze pamiętam, powiedziałeś wówczas również, że jeśli nastąpi czwarta kradzież, a Iks nie zostanie schwytany na gorącym uczynku, będziesz miał jakąś propozycję. — Tak, ale do tego wrócę później. Zastanawiam się nad obecną sytuacją Iksa, swoistą pułapką, w której nieoczekiwanie się znalazł dzięki pani profesor. „To już złośliwość" — pomyślała Karolina z zacięciem. — Iks był pewny — kontynuował Filip — że po dokonaniu kradzieży wróci tu spokojnie, przestępstwo zostanie odkryte po jakimś czasie, a ja rozłożę bezradnie ręce i przestanę go podejrzewać. Ponieważ stało się inaczej, musi zdawać sobie sprawę, że gdy zobaczę go wracającego, to wyłącznie jemu przypiszę winę za tę kradzież i trzy poprzednie, tym samym zrozumie, że dzisiejszy fortel się nie udał. Tak więc nasz Iks przyczaił się gdzieś w tej chwili, sekretnych miejsc nie brakuje w naszym gmaszysku, i rozważa swoją sytuację. Najprawdopodobniej właśnie w przeczekaniu gdzieś tam imprezy widzi szansę na wybrnięcie z opresji. Gdy wszyscy zaczną się rozchodzić, wyłoni się z ukrycia. Jest bowiem 219 jasne, że Iks zakłada, iż ja go tu wypatruję. Słowem, jego powrót do auli to dla mnie czarno na białym, to hak, na którym szybko zostanie powieszony; załamie się od moich argumentów. Muszę go tu widzieć wchodzącego — zaakcentował — lub znaleźć tam, na dole. — Właśnie — westchnął Wroński. — A jeśli się nie pojawi, a ty go nie znajdziesz? — Powstanie problem — odrzekł Filip. — Jak mu udowodnię, że w czasie gdy dokonano u nas kradzieży, przebywał poza tym piętrem tego skrzydła? Tu jest prawie trzysta osób. Gdybym mu powiedział, że go tu poszukiwałem, łatwo by mnie zgasił, że musiałem go przeoczyć, że znajdował się tu czy tam, ale gdzieś na tym piętrze tego skrzydła. Moje upieranie się przy swoim nie byłoby żadnym dowodem. — Skoro znasz nazwisko Desa, wywołajmy go pod jakimś pretekstem przez mikrofon — zaproponował Wroński. — W żadnym razie, panie psorze. To delikatna sprawa. Szybko by się połapano, o co chodzi, gdyż rzecz już się rozniosła, zwłaszcza po tak spektakularnym... entree pani profesor. — Mógłbyś się ode mnie odczepić? — syknęła Karolina. Wroński roześmiał się, Karolina powiedziała do Filipa: — Tak czy inaczej, przy założeniu, że Iks się tutaj nie pojawi, a ty go odnajdziesz na dole, zdaje sobie sprawę, że go rozszyfrowałeś. — Tylko że w takim przypadku oficjalne oskarżenie go o popełnienie tych kradzieży nie wchodziłoby w grę — odrzekł. — Wtedy miałby inny pomysł, podobnie zresztą jak w sytuacji, gdyby mu się powiodło, nie najszczęśliwszy, ale na bezrybiu i rak ryba. Otóż należałoby zaapelować publicznie do Iksa — mówiąc, że wiemy, kto nim jest i znamy motyw jego działania — żeby się ujawnił. Może to by go ruszyło. — Wolałbym to... czarno na białym — powiedział Wroński. — Co proponujesz? — Mam pewien plan. Trzeba go wywabić z kryjówki. Najpierw spróbujemy z korowodem. Korowodu w scenariuszu nie było... — Z korowodem?! — Wroński nastroszył brwi. Filip przeprosił ich i odszedł. — Jaki korowód, Karolino? — dziwił się kierownik. — Ten chłopak nieraz mnie zaskakuje swoimi pomysłami. — Chyba wiem, o co mu chodzi. Korytarzami budynku zamierza 220 przeciągnąć korowód taneczny. Liczy, że Iks się do niego podłączy, widząc w tym swoją szansę na dyskretny powrót do auli. Iksowi mocno zależy, aby tu wrócić, oczywiście pod warunkiem, że Filip tego nie zauważy. — Jak Filip udowodni, że Iks wrócił z korowodem? To niemożliwe. Iks powie, że także był w korowodzie stąd wypływającym. — Nic podobnego. Proszę spojrzeć, panie Olku. Adam ma w ręku kamerę filmową i będzie kręcił wyjście i powrót korowodu. Założę się o szampana, że takiego obrotu rzeczy nasz Iks nie przewiduje. Porównanie wyjścia i powrotu korowodu będzie... — Czarno na białym — przerwał jej Wroński. — Ten Filip to niezły kombinator. Aż strach pomyśleć, co przez te lata tu zmalował, o czym nie mam pojęcia — dorzucił i zaraz dodał: — Trochę to jednak potrwa. Adam musi wysłać film do wywołania. — Może Filip dostrzeże Iksa. — Wtedy trzeba będze go znaleźć, gdziekolwiek się ukrył. Wrócił Filip. Wyjaśnił, co zamierza zrobić, potwierdzając to, o czym Karolina mówiła Wrońskiemu. Na koniec rzekł: — Hipolit ma już wyniki konkursu na Miss Liceum, ale kazałem mu poczekać z ich ogłoszeniem. Najpierw korowód. Wodzirejem będzie Sławek. Na wszelki wypadek zrobią trzy pętle na dolnych korytarzach. Adam, z kamerą w ręku, zaczął zapalać wszystkie światła w holu, po czym wybrał sobie dogodne miejsce i skinął na Filipa. Filip wszedł do auli, a po para sekundach wypłynął z niej barwny sznur uczniów z piosenką na ustach. Adam kręcił film. Filip wrócił do Karoliny i Wrońskiego. Gdy osoba zamykająca korowód zniknęła w galerii, Adam skończył filmowanie i podszedł do rozmawiającej trójki. — Mam nadzieję, że film będzie udany — powiedział Wroński. — Musi, panie psorze — pisnął Adam. — Szkoda, że szkoły nie stać na kamerę wideo, bo od razu można by taśmę przejrzeć. — Mam pewien pomysł na szybkie zarobienie pieniędzy na sprzęt wideo — rzekł uszczypliwie Wroński. — Ty nie masz? Adam lekko się zaczerwienił — Czy nie zauważyłeś Iksa? — zapytała Karolina Filipa. — Nie. 221 — Może przegapiłeś? — Wątpię. — Powiesz wreszcie, kto to jest? — Wroński chytrze się uśmiechnął. — Pomożemy ci szukać. Filip zastanowił się i zerknął na Adama. Mały filmowiec wzruszył ramionami i odszedł. Karolina, sama ciekawa, zauważyła, że Wroński aż zaciera ręce. Wpatrywali się w Filipa, który spokojnie wymienił imię i nazwisko Iksa. * * * Rozśpiewany, wesoły korowód wyłonił się za galerii na pierwszym piętrze i zakręcając w holu opodal stołówki popędził długim korytarzem, rozpoczynając trzecią pętlę. Prowadzący Sławek wiedział, o co w tej hecy chodzi, nie znał jednak nazwiska Iksa. Toteż pilnie wypatrywał, czy ktoś z jakiegoś ciemnego zaułka się dołączy. Na razie nikogo nie spostrzegł. Szpica korowodu dotarła do klatki schodowej w skrzydle południowym i zbiegła na parter. Sławek dostrzegł kątem oka zarys postaci wyłaniającej się z sutereny, lecz w tym kalejdoskopie nie zdążył zauważyć, kto to był. Korowód pędził niczym pociąg, którego nie można zatrzymać, pociąg zapełniony wesołymi pasażerami. Zabawa wszystkich porwała. W holu na parterze skrzydła północnego panowała niemal całkowita ciemność. Tu Sławkowi się wydało, że w głębi poruszył się jakiś cień. Chciał się odłączyć, by to sprawdzić, ale tuż przed galerią korowód się rozerwał, parę osób zablokowało mu niechcący drogę i pociągnęło swoim nurtem. # # # — Wracają — szepnęła Karolina i spojrzała na Filipa, którego twarz stała się napięta. Podobnie było z Wrońskim. Jedynie Adam z kamerą przy oku zachowywał stoicki spokój. Kiedy pojawiła się szpica, Adam zaczął kręcić. Wiele osób z barwnego węża machało ręką w stronę kamery, pokazywało język i robiło najdziwaczniejsze miny. Mniej więcej w połowie długości korowodu Karolina spostrzegła Iksa. 222 Zerknęła na swoich towarzyszy; ci uśmiechnęli się do siebie. W auli korowód się rozsypał. — Fil — pisnął Adam — taśma się zacięła, mam tylko początek powrotu! — Co?! — ryknął Filip. — Ja cię zatłukę, ty sku... — Nie kończ, nie kończ, żartowałem! Wszystko gra. Filip odetchnął i pogroził Adamowi pięścią. — Cóż, może spróbujemy z apelem — zaproponowała Karolina. — Najlepiej pod koniec balu, bo teraz, gdy wszyscy czekają na wyniki konkursu, wyglądałoby tak, jakby na uroczystości urodzinowej wołać do stolarza o trumnę. — Dobrze — zgodził się Wroński. * * * W auli emocje sięgały zenitu. Przy mikrofonie stanął Hipolit z kartką w rękii. Odchrząknął i zaczął: — Jury pod moim... hmrr... przewodnictwem dokonało obliczenia głosów... — Hipek — syknął siedzący przy organach Wojtek — ty nie budzisz wiarygodności, skoro Cyrkiel porównuje twoją wiedzę matematyczną do matoła! — ...głosów — powtórzył Hipolit — w konkursie na Miss Liceum i ustaliło: czwartą wicemiss została Mariola Plisiecka! Rozległy się brawa. Mariola wstała i przeszła na podium. — Trzecią wicemiss wybrano Joannę Bożyk! Ponownie brawa. Joanna znalazła się obok Marioli. — Drugą wicemiss została Monika Kemnitz! Również gromkimi brawami nagrodzono piosenkarkę. Monika podeszła na podium. — Pierwszą wicemiss wybrano Dorotę Poświat! — Hipolit odczekał, aż Dorota zajmie swoje miejsce, po czym szepnął do perkusisty: — Marek, łomot. — Łomot! — warknął Marek. — Jesteś głupi jak trep! — dorzucił i popisał się donośnym tremolo. — Miss Liceum wybrano... — podjął Hipolit, starając się wytworzyć atmosferę napięcia — wybrano... 223 — Odkurzacza! — syknął Wojtek. — ...Sylwię List! Sylwia wstała i w huku braw poszła na podium. — To nie wszystko! — zawołał Hipolit, gdy brawa ścichły. — Honorową Miss Liceum została... pani profesor Karolina Szatyńska! Aula się rozszalała. Karolina nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Widząc zapraszający gest Hipolita, przeszła na podium. Piątkę dziewczyn oraz Karolinę obdarowano kwiatami. # # # Wkrótce muzyka rozbrzmiała. Filip miał wielką ochotę jeszcze raz zatańczyć z Karoliną, ale się nie zdecydował. Za to często ścigał ją spojrzeniem, gdziekolwiek się znalazła. Kilkakrotnie napotkał jej wzrok; natychmiast nim uciekała jakby w popłochu. Zabawa zbliżała się do końca. Filip i Wroński podeszli do mikrofonu. — Bardzo niechętnie staję tutaj — zaczął kierownik, starannie dobierając słowa — jednak zmuszony jestem zakończyć tę wspaniałą zabawę przykrym akcentem. Otóż w ostatnim okresie dokonano u nas czterech kradzieży, ostatnia zdarzyła się dwie godziny temu, w internacie męskim. Złodziejem jest jedna i ta sama osoba. Filip i ja znamy nazwisko tej osoby. Powtarzam, znamy jej nazwisko. — Umilkł i rozjerzał się. — Potrafimy udowodnić, że ona dokonała tych kradzieży. Jest między nami. Apeluję do niej, żeby przemyślała swoje postępowanie i zgłosiła się do mnie bądź do Filipa. Zapewniamy dyskrecję. Jeśli mój apel pozostanie bez echa, ja się pofatyguję do tej osoby, ale to już będzie inna rozmowa. Dziękuję za uwagę i dobrej nocy. Cisza jak makiem zasiał. Zespół zagrał ostatnie trzy utwory i aula zaczęła pustoszeć. # # * Po kwadransie Filip pożegnał Karolinę i Wrońskiego. Wszedł do internatu, gdzie w umywalni zebrali się wszyscy chłopcy. Atmosfera była ciężka. Od razu zasypano Filipa pytaniami. — Kto jest tym skurczybykiem? 224 — Nie mogę powiedzieć — odrzekł spoglądając na Sławka, który z kolei świdrował oczami po zebranych. — Chłopaki — odezwał się Hipolit — otwieram nowe zakłady! Stawiamy na złodzieja! Na babach człowiek jednak się nie dorobi, a na złodziejstwie można zbić majątek. — Zamknij się, trepie! — ryknął na niego Sławek i zwrócił się do Filipa: — Wśród nas jest złodziej... — Sławek, odzyskasz swoją forsę, gwarantuję ci—przerwał mu Filip stanowczo. — Zastanawiam się, jak wy sobie możecie spokojnie patrzeć w oczy, zwłaszcza ten sukinsyn tobie. Bo ja nie potrafiłbym się pętać ze świadomością, że mnie rozszyfrowałeś. — Znowu się rozejrzał. Robiło się coraz goręcej. — Ja też nie — przyznał Filip. — Ale chyba rozumiem postawę Iksa, niby-obojętności. Taką obrał metodę. Kiedy Gapek wygłaszał swój apel, skupiłem uwagę na Iksie. I co stwierdziłem — Iks patrzył na Gapka z zaciekawieniem, jakby właśnie wysłuchiwał chwytającego za serce komunikatu o zbiórce pieniędzy na sierociniec. Nie oczekiwałem, że publicznie przyzna się do winy. Jest odporny psychicznie, zobaczymy, jak długo wytrzyma. Założę się, że teraz szybko pęknie. I jeszcze jedno: nie będzie następnej kradzieży. — Do cholery, kto nim jest?! — zawołał Andrzej. — Umówmy się, że nic się nie wydarzyło — uspokajał Filip. — Że nigdy nie było tu złodzieja. Zapomnijcie o całej sprawie. Atmosfera musi wrócić do normalności. Jasne? — Fil — odezwał się Heniek — mówisz „iks", „u nas"... W auli Gapek mówił o „osobie". Czy dziewczyna także wchodzi w grę? — Sprecyzowanie, że to chłopak bądź dziewczyna, nie byłoby najrozsądniejsze — odrzekł — gdyż albo u nas, albo u nich rozpętałaby się istna psychoza poszukiwania winowajcy. — Właśnie się rozpętuje — powiedział Adam. — Nie taka, jaka mogłaby być, gdybyśmy dali tej osobie płeć. Po prostu teraz ta psychoza się rozlewa na większej powierzchni, lecz w mniejszym natężeniu. — No więc? — zapytał Hipolit. — Rozbierać się, myć i spać! Jak w armii, Hipek. 225 * * * Karolina i Wroński weszli do klatki schodowej i zatrzymali się przy swoich mieszkaniach. — Ten dyżur zaliczysz chyba do urozmaiconych — powiedział. — O tak. — Sądzę, że Filip ma rację. Jeżeli jego podejrzenie się potwierdzi, można będzie powiedzieć, że nasz Strzelec to prawdziwy strzelec. Taki... o, szatan z czwartej klasy! — Kornel Makuszyński się uśmiecha? — Właśnie. Tylko że nasz szatan jest dojrzalszy od tamtego. — Dobranoc, panie Olku. „Naturalnie, że dojrzalszy'" — pomyślała. ROZDZIAŁ XXI Minęły trzy dni. Apel Wrońskiego pozostawał bez odzewu. W całym internacie huczało od plotek, mnożyły się spekulacje. Gdziekolwiek Filip się pojawiał, wzbudzał zainteresowanie godne samego Sama Spade'a. Pytania o nazwisko złodzieja rzucano mu z każdej strony jak kłody pod nogi, ale on zręcznie je przeskakiwał. W gruncie rzeczy rozumiano jego milczenie. Filip, jakkolwiek pewny swego, coraz częściej się zastanawiał, czy jednak się nie pomylił z podejrzeniem, no bo w głowie mu się nie mieściło, że można być tak opanowanym — także przez mini°ne dni niejednokrotnie rozmawiał towarzysko z Iksem. * * * Było środowe popołudnie, niezbyt przyjemne, ostro zacinał deszcz. Wroński wrócił z miasta z pełną siatką zakupów; przemoczony, zziębnięty, zły na jesienną szarugę. Gdy usiadł przy gorącej herbacie z sokiem malinowym, zrobionej przez żonę, odezwał się dzwonek u drzwi. Poszedł otworzyć. Odruchowo uniósł brwi na widok licealistki, której wreszcie się doczekał. Na jej twarzy malowały się niepewność oraz napięcie i skrucha. * * * — Dzień dobry. Chciałabym porozmawiać. — Proszę, zdejmij kurtkę. Nieprzyjemna pogoda. 227 — Так. Wroński wprowadził gościa do pokoju, szepnął żonie, by im nie przeszkadzała, i zamknął drzwi. — Ja... jestem tą złodziejką. — Wiem. Dlaczego dopiero teraz przyszłaś? — Bałam się... — Dobrze, zostawmy to. Dziewczyna położyła na stole pieniądze. — Są wszystkie — rzekła. — Ładnie. Wyjaśnij mi, dlaczego kradłaś? Licealistka rozpłakała się. Wroński nie ponaglał jej, cierpliwie czekał, aż się uspokoi. W końcu zaczęła mówić, a gdy skończyła, zapadło długie milczenie. — Co ze mną będzie? — zapytała z obawą. — Gdybym cię wyrzucił z internatu, wszyscy by się domyślili, że byłaś złodziejką. Chcę ci tego oszczędzić. Spodziewam się bowiem, że skończyłaś z tym procederem. — Tak. Ile osób wie, że kradłam? — Filip i ja. — Pominął Karolinę, aby bardziej nie pogrążać dziewczyny. — Wiesz, że Filip cię rozszyfrował. — Tak. — Sprytny chłopak. Jak mogłaś spokojnie patrzeć mu w oczy? — Nie wiem... Od któregoś momentu nabrałam przekonania, że właśnie mnie podejrzewa. Mimo to chciałam go przechytrzyć, aby odsunąć od siebie jego wzrok. Nie udało się, bo on rozumował podobnie jak ja. — Zakończmy tę sprawę. Ja te pieniądze wszystkim zwrócę, a ty idź i... nie grzesz więcej. Przeszli na korytarz. — Dziękuję, bardzo dziękuję. — Włożyła kurtkę. — Gdyby było możliwe, chciałabym, żeby Filip zapomniał o tej historii. — Dobrze, przekażę mu. Godzinę później Wroński poszedł do internatu, gdzie trwała nauka własna. Najpierw wstąpił do „ósemki". — Mam dla was dobrą wiadomość — rzekł. — Nasz złodziejaszek 228 zwrócił pieniądze. Przeliczcie, czy wszystko się Zgacjz pD}ożył je na stole. Cztery pary szeroko otwartych oczu wpatrywały sje ■ go z niedowierzaniem. — Aha, niech któraś skoczy po Dorotę, nie bę^ę w . :e zaglądał — dodał. Ruszyła się Teresa. Pozostałe dziewczyny zaczęły n Yc^ banknoty. — Zgadza się — powiedziała Kamila, a za nią §уі . • jyfonika. — Kto to był? — zapytała Monika. — Ciekawość — uśmiechał się Wroński. —- Zdaie " ie P^dzej wiatr się da osiodłać, aniżeli ciekawość ujarzmić. Qe . '• że macie pieniądze z powrotem. I podziękujcie Filipowi. Weszły Teresa i Dorota. — Aż nie wierzę — powiedziała Dorota. — ^to , .^iejem? — Gdybym powiedział, co byś zrobiła? — Zabiłabym. — Toteż nie powiem. — Dziewczyna czy chłopak? — zapytała Кацціа — Powiedzmy, że krasnoludek płci obojga — powied ' ł i wyszedł. Skierował się do sali, gdzie uczył się Filip. Poprosjj korytarz. — Muszę ci pogratulować... — Zjawiła się? — Tak. Miałeś rację we wszystkim. Na twarzy Filipa pojawiła się radość z °dniesione 7wyci§stwa. Usiedli na ławce. Wroński wręczył mu pieniądze, p0 c jjął temat nawróconej grzesznicy. — Ona chciałaby, abyś zapomniał o tej historii__r? vł na koniec. — W porządku. — Jeszcze coś: pamiętasz, co ci obiecałem, jeśli znaid?' podzieją? — Pewnie. — Lubię dotrzymywać słowa. Stypendium masz nrzvw -cH ^ ^ Upłynęło kilkanaście chwil, a zdążyła prześwietlić kilka tygodni, ostatnich kilka tygodni swojego życia, z których wyłuskiwała istotniejsze momenty. „Jak mogłam być taka naiwna?" — powtarzała w duszy, spozierając na leżące zdjęcia. Niczym wytrwali badacze nieodgadnionego uśmiechu Mony Lisy, tak i Karolina tylekroć usiłowała rozwikłać tajemnicę zagadkowych spojrzeń Sylwii na nią, co nastąpiło dopiero teraz. Sylwia kochała Filipa! To odkrycie uderzyło Karolinę jak grom z jasnego nieba. Była pewna, że się nie myli. Sylwia kocha Filipa, a ona, Karolina, stanęła jej na drodze. W okamgnieniu ujrzała siebie jako intruza, który przypadkowo się znalazł na czyimś podwórku i wprowadził zamęt. Rozumiała to aż za dobrze. 252 — Sylwia napisała ten anonim — szepnęła biorąc go do ręki. Nagle przed oczyma ujrzała kolejne obrazy. Szkolna zabawa. Rozbity wazon. Pochlipująca w pokoju Sylwia. Rozmowa. „Rany boskie — miotała się na duszy. — Próbowałam ją pocieszać, a ona ciskała we mnie piorunami, abym się odczepiła od Filipa. Jak okropnie musiała się czuć, wysłuchując moich rad". Momentalnie wezbrała w niej fala winy, żalu i Bóg wie czego. * * * — Oczywiście — powtórzył Filip. — Trafiłeś, ale w stodołę w sąsiednim gospodarstwie. Sławek wydął policzki. — Widać mam jeszcze porządnego zeza — mruknął. — Skoro nie Mariola, to kto, do diabła? Przestań się ze mną bawić w kotka i myszkę. Gadaj wreszcie po ludzku. Jedno głupie imię, a ty robisz z tego epopeję narodową. — Mimo wszystko ona zasługuje na swego rodzaju podziw. — Podziwiasz złodziejkę?! — W pewnym sensie. — Ona nas okradła, a on ją podziwia! — Sławek stłumił okrzyk. — Do ciebie nie aktorstwo, tylko kapłaństwo się uśmiecha. Jeszcze możesz zamienić garnitur na sukienkę. — Aktor i ksiądz marzą podobnie: żeby ludzie wierzyli w to, co im wmawiają. — Dobra, wyduś wreszcie. Wnerwiasz mnie! Powiedział mu. — Kpisz?! — warknął Sławek. — Najpierw ględzeniem okradasz mnie.ze snu, a na koniec fundujesz mi brednię. —- Obiecałeś zachować tę informację dla siebie. — Zamknij się! — zdenerwował się Sławek i poszedł spać. * * * . Leżała w łóżku, oczy miała otwarte, bezwiednie wodziła nimi po szarym suficie i ciemnych konturach umeblowania. Nie mogła zasnąć, choć bardzo chciała. 253 „Muszę o nim zapomnieć, wydrapać go z pamięci raz na zawsze, podobnie jak się usuwa malowidło ze ściany" — rozmyślała o Filipie, jakby cały problem sprowadzał się do tak śmiesznie prostego zabiegu, a jedyna trudność polegała na powzięciu decyzji. „Nie gonić za nim wzrokiem — pouczała się. — Wszelkie rozmowy ograniczyć do minimum. Tłumić emocje w spojrzeniu i barwie głosu. Widzieć w nim jednego z wielu, a nie jedynego". Jakkolwiek zdawała sobie sprawę, iż owe pouczenia to ambitna deklaracja intencji, coś, co mocą dorównuje litanii pobożnych życzeń, to jedynie w czymś takim Sylwia widziała swoją szansę na wyplątanie się z sideł namiętności. „A potem choćby potop" — powiedziała sobie w duchu i mocno zacisnęła dłonie na kołdrze. * * * — A po nas choćby potop! — szepnęła Karolina. Siedziała w fotelu i obojętnie błądziła oczyma po półkach z książkami, próbując się oszukiwać, że nie swoje życie roztrząsa, a którejś z powieściowych postaci. Siebie nie można oszukać — kogoś tak. Okłamała Filipa. Raz go okłamała, podczas spotkania nad jeziorem, kiedy opowiadając o swojej powieści, dała mu jasno do zrozumienia, że Aneta Raskoff to jej własna matka. Jak irracjonalne mogą być ludzkie zachowania. Najpierw wyznała mu swoją miłość, później poczęstowała go bajeczką o bohaterce swojej powieści. W tym oszukańczym pomyśle, na który wpadła niespodziewanie i prawie w ostatniej chwili (żałowała, że po swoim miłosnym wyznaniu), dostrzegła cień szansy na ostudzenie gorących uczuć Filipa. Ponieważ znała jego negatywny stosunek do Anety Raskoff, kalkulowała szybko i prosto, że być może zostaną poruszone struny inteligencji i wrażliwości tego chłopaka, wskutek czego zacznie on na nią patrzeć poprzez pryzmat popularnego przysłowia — „Niedaleko pada jabłko od jabłoni". A dalej, że ona, Karolina, nie jest kobietą, jaką sobie wymarzył, co koniec końców sprowadzi go na ziemię, zmusi do poskromienia miłości do niej. Gdyby mu bowiem wcisnęła inne kłamstwo, że sama jest pierwowzorem powieściowej Anny, niewątpliwie wziąłby to za żart. 254 Od tamtej rozmowy nad jeziorem czekała jego reakcji. Jednak teraz, w obliczu otrzymanego anonimu, rzecz się przedstawiała inaczej, była wręcz bez znaczenia, nawet jeśli napisała go Sylwia, a może. właśnie dlatego. Ta czy owak, wiedziała już, jak postąpić w tej skomplikowanej sytuacji. Podeszła do biurka, aby jeszcze raz rzucić okiem najpierw na Ust a potem na zdjęcia, wśród których ponownie to samo, co poprzednio przykuło jej uwagę. Na pierwszym planie tańczyła ze Sławkiem, w tyle Sylwia z jakimś trzecioklasistą, obok nich Filip z Ewą. Tym razem nie Sylwia — patrząca melancholijnie na Filipa — wzbudziła jej zainteresowanie, tylko Sławek. „Zawiść — wpadło jej do głowy. — Jeżeli on spłodził ten anonim? Tym bardziej muszę postąpić tak jak zdecydowałam". j ROZDZIAŁ XXIV Trzy dni później Karolina, będąc w mieście, zobaczyła Filipa. Wchodził do księgarni. Nie zastanawiając się, też tam poszła. W środku nie było wielu klientów. Stanęła obok niego, wzięła do ręki jakąś książkę i obojętnie ją przewertowała. — Skoro już się widzimy, chcę ci coś powiedzieć... — Tak? — Filip spojrzał na nią. — Zpomnij o mnie, raz na zawsze — wyrzuciła z siebie cicho i stanowczo. — Co się stało? — wykrztusił. — Należy mi się wyjaśnienie, a nie zwyczajne kopnięcie. — Masz rację. Otóż... otrzymałam anonim... — Anonim?! — W niedzielę. Domyślasz się, że jest w nim mowa o nas. — A dokładnie? — Mniejsza o szczegóły. — Wpadłaś w panikę... — Nie zaliczam się do odważnych kobiet. — Co nie świadczy źle o kobiecie. — Tak czy inaczej — postanowiłam. Zapomnij o mnie. — Jesteś brutalna. — Przykro mi. Zresztą, to nie miałoby sensu. — Odłożyła książkę i wyszła. Czuła się kompletnie rozstrojona; jakby zamknęła pewien etap w swoim życiu. 256 * * * Sprawa złodziejki nie dawała Sławkowi spokoju. W poniedziałek wieczorem zaczął wierzyć, że Filip wymienił właściwą osobę, ale nie zwrócił się do niego z prośbą o dalsze wyjaśnienia. Sam chciał dojść do przyczyn, które pchnęły tę dziewczynę na przestępczą ścieżkę. „Każda inna, ale nie ona" — powtarzał sobie, wreszcie w środę po kolacji skapitulował. — Dlaczego właśnie ona? — zapytał. — To się nie trzyma kupy. — Trzyma się, trzyma. — Po kiego kradła, skoro forsy miała i ma w bród. — Widzisz, stary, Kama nie kradła dla forsy czy samej przyjemności, nie jest też kleptomanką. — Więc dla sportu, tak? — Nic podobnego. — Po prostu w ten swoisty sposób próbowała kupić naszą przyjaźń, a przynajmniej przyzwoitą tolerancję. Naszą, czyli tych, którzy nie darzyli jej sympatią za to, że była jaka była. Oczywiście najbardziej chodziło Kamie o Sylwię, Monikę i Teresę, chciała się wśród nich czuć jak między równymi. Kto pospieszył nam z forsą po kradzieży, gdy grunt nam się palił pod nogami? — Kama. — I co wtedy sobie o niej pomyślałeś? O niej, którą chętnie byś utopił w łyżce wody. — Że... mimo wszystko w porządku z niej kumpela. — Widzisz. Ze mną było podobnie. Jakbyśmy podświadomie zmienili swój stosunek do niej. Nasza wola nie miała tu nic do gadania. To normalna ludzka reakcja. Ktoś ci w czymś pomaga, a ty z konieczności jesteś mu wdzięczny i inaczej na niego patrzysz. Tak samo było z Sylwią, Moniką i Teresą oraz Dorotą. Dorota również się z nią nie cackała. Nieszczęścia potrafią jednoczyć wrogów, a że Kamila także została... okradziona... — Nieźle wykombinowała. No tak, wzajemnie się nie lubiliśmy: ona nas, a my jej. To nas łączyło. Wspólny mianownik. — W każdym razie atmosfera w „ósemce" się poprawiła. Nawiasem mówiąc, Kama starannie wybrała moment na obrobienie pokoju — swo- 257 je urodziny. Poczęstowała dziewczyny winem, żeby spały jak susły, co pozwoliło jej spokojnie działać. — Do diabła, chyba ją rozumiem — westchnął Sławek. — Pragnęła naszego szczerego uśmiechu. — Jeśli się przed nią zdradzisz, zatłukę cię. — Nie obawiaj się. — W porządku. Kurtyna opadła, braw nie będzie. Niech żyje przyjaźń. To jedna z niewielu rzeczy, które są coś warte. ROZDZIAŁ XXV Nadeszła sobota. Była dziesiąta wieczorem. Burczyński siedział w gabinecie i wpatrywał się w kartkę z dziewięcioma nazwiskami. Zachciało im się imprezy! Dobrze, pozwoli im się wymknąć, zapewne mają dorobiony klucz do który chś drzwi. Wiedział też, że rozrywkowa dziewiątka zamierza wyjść o jedenastej, a wrócić o piątej rano. Trochę żałował, że Wroński akurat wyjechał do rodziny, bo pokazałby mu, jak sprawują się jego wychowankowie. Pół godziny później włożył płaszcz, kapelusz i wyszedł z mieszkania. Na dworze padało. Postawił kołnierz i poszedł ukryć się w parku; spodziewał się, że tędy będą przechodzić. Rzeczywiście, wkrótce zobaczył grupę dziewczyn i chłopaków, wśród których nie mógł dostrzec Strzelca, a wiedział, że i on miał w niej być. Gdy go minęli, wrócił do domu. Żona siedziała przed telewizorem i robiła na drutach. Przebrał się w miękkie obuwie, wziął latarkę i przez gabinet skierował się do szkoły. W sekretariacie przekręcił gałkę w zamku, nacisnął klamkę i... I nic. Drzwi się nie otworzyły. Zdziwiony natarł na nie ciałem, bez skutku. Coś podobnego jeszcze mu się nie przydarzyło. Rozeźlony wrócił do mieszkania, zmienił obuwie i włożył płaszcz. — Znowu wychodzisz? — zdumiała się jego żona. — Zrobili mi kawał — mruknął i wyjaśnił. — Ja im pokażę. — Dałbyś temu spokój, są młodzi, chcą się rozerwać. — Nie w mojej szkole. 259 Poszedł do okna mieszkania woźnego, bo nie miał klucza do drzwi budynku. Zapukał w szybę. Po chwili rozbłysło światło. — Kto tam? — rozległ się chrapliwy głos. — Panie Szczygieł, pan pozwoli... — Pan derektor? — Woźny z uporem maniaka prześladował dragą głoskę w słowie „dyrektor". Stanął przy oknie i przetarł oczy. — Pan otworzy drzwi główne, bo w sekretariacie są zablokowane. — Zablokowane, panie derektorze?! Burczyński wyjaśnił mu i podszedł do drzwi. Szczygieł zniknął w głębi mieszkania. — Panie deeeerektoooorzeeee! Nie mogę wyjść! Dyrektor momentalnie zsiniał i paroma susami dopadł z powrotem do okna. — Też zablokowane?!... Pan mi poda klucz. — W tej chwili, panie derektorze. Burczyński pospieszył do drzwi głównych i wsadził klucz do zamka... Próbował wsadzić. Wrócił do okna. — Panie Szczygieł, psiakrew, tam coś siedzi w zamku! — Co się dzieje, panie derektorze, co się dzieje... — Pan mi da klucze od kotłowni i kuchni! — Natychmiast, panie derektorze. Pięć minut później Burczyński znalazł się na placu opałowym. Niestety, drzwi kotłowni i kuchni także były zablokowane od wewnątrz. Wściekły oświetlił okna sal lekcyjnych na parterze. Były zamknięte, co gorsza, sięgały od ziemi na tyle wysoko, że bez drabiny ani rusz. Rzucił snopem światła na punkt przeciwpożarowy, gdzie pod dumnym zadaszeniem był prosty sprzęt gaśniczy, dobry do gaszenia papierosa, a nie porządnego ognia. Drabiny w nim nie było. Wrócił do okna mieszkania woźnego. — Panie Szczygieł, proszę wyważyć drzwi swojego mieszkania. — Słucham, panie derektorze? — Na koszt szkoły. — Ja tu nie mam żadnego łomu czy młotka. — No to z... rozpędu. — Czy pan derektor wie, jak wygląda moje EKG?... No dobrze. Woźny zniknął w głębi mieszkania, a zdenerwowany Burczyński 260 zaczął krążyć po trawniku. Dochodziła północ. Usłyszał kilka głuchych łomotów. Szczygieł wrócił do okna. — Nie da rady, panie derektorze. Ciężka sprawa. Próbuję właśnie myśleć, jak by tu zrobić, żeby pan wszedł do środka. — W gruncie rzeczy nieważne. O piątej wpadną w moje ręce. — Głowę daję, że to sprawka Filipa. — Dobranoc, panie Szczygieł. — Dziękuję... — Słucham? Za co pan dziękuje? — No... w takiej sytuacji trudno mówić o dobrej nocy. Burczyński cierpko się uśmiechnął i wrócił do domu. Nastawił alarm w budziku na kwadrans po czwartej. — Wybierasz się na ryby? — zapytała żona. — Potrafisz odróżnić wędkę od długopisu? Cierpliwie wyjaśnił żonie swoje zamierzenia. — Zdrzemnę się w fotelu, nie warto mi się rozbierać — dodał. — Na twoim miejscu założyłabym płaszcz, zawsze to szybciej znaleźć się na dworze — dorzuciła żartem. — I tak cię wystawią do wiatru, ani się obejrzysz. — Nie daruję im. — Zrobić ci ziółek? — Bardzo chętnie. Po kwadransie Burczyński popijał herbatę i zerkał na budzik. Wreszcie zasnął. * * * Impreza trwała w najlepsze. Sylwia bawiła się doskonale. Muzyka, niezłe jedzenie i trochę wina sprawiły, że odrzuciła wszelkie swoje utrapienia, zwłaszcza związane z Filipem. Tym bardziej, że było kilku chłopaków z liceum poligraficznego. Właściwie nie miała ochoty tu przyjść, ale kiedy w czwartek wieczorem dowiedziała się od Moniki, że Filip nie idzie, zmieniła zdanie. Ciekawiły ją jednak przyczyny jego rezygnacji. Ani Monika, ani Sławek nie umieli na to odpowiedzieć. „Po prostu nie idę" _ tak „ц^ brzmieć całe wyjaśnienie Filipa. 261 Zdziwiła się przed samym wyjściem, gdy Filip pomagał jej ulokować się na drabinie i powiedział: „Przyjemności, Sylwio. Nie żałuj sobie niczego. Chrzanić wszystkie ideały. Wiesz, czego bym się napił?... Mandragory. Powodzenia". I te słowa momentami ją nachodziły, ale wesoły nastrój łatwo je rozpraszał, tak że nie dociekała ich głębszej treści, zresztą nie widziałaby w tym sensu. # # * Od paru dni Filip znajdował się w stanie frustracji. Gdziekolwiek spojrzał, wyłaniała się Karolina. O czymkolwiek myślał, biegł ku Karolinie. Obłęd. Nie mógł spać. Pętał się po umywalni i palił papierosy. W jego życiu wewnętrznym zagościł chaos. Nawet nie było mu żal, że nie poszedł na prywatkę, która mogłaby być dla niego swoistym antidotum. Wtem usłyszał miękkie kroki. Dobiegały z klatki schodowej. Po chwili ujrzał wchodzącą dziewczynę, która na jego widok się przestraszyła. Była to Kamila. — Nie jestem duchem — rzekł spokojnie. — Idę właśnie do ciebie. Fil, wpadka z prywatką. Zastygł. — Usłyszałam Burczymuchę rozmawiającego z Odkurzaczem. — Gdzie?! — Burczymucha stał przy oknie jego mieszkania i wściekał się, że wszystkie drzwi są zablokowane. O piątej chce się na nich przyczaić. — Cholera! Ktoś nas zakablował. Kama, powinnaś się zdecydować, czy jesteś z nami, czy z Lucyną. — Sądzisz, że ona zakablowała? — Oczywiście. Mariola chciała iść na imprezę, ale nagle złapała ją silna biegunka, więc nie mogła. Jestem pewien, że to robota Lucyny, chciała ją w ten sposób ochronić. — Lucyna od dłuższego czasu chodzi rozstrojona. Jakby się nie mogła doczekać zemsty... Tak, jestem z wami. — Dobra. Dzięki za ostrzeżenie. Wracaj do łóżka. Kamila odwróciła się, ale nie odeszła. 262 — Fil... jakoś nie rozmawialiśmy o moich kradzieżach — powiedziała stojąc plecami do niego. — Ciągle czuję się nieswojo, gdy cię widzę czy pomyślę o tobie. Filip podszedł do niej i ujął ją za ramię. — Było, minęło. Nikt nie jest bez wad. — Wiem, że głupio postępowałam tym demonstracyjnym szastaniem forsą, ciuchami... ale jakbym sobie tego nie uświadamiała. Musiało to was drażnić. Kradzieże były ostatecznością, bo nie wiedziałam, jak zdobyć waszą przyjaźń, o której tyle w naszej gazecie. One nie mają pojęcia o tym, co piszą, a piszą, że to jedyna rzecz, która się liczy w życiu, bo jest bezinteresowna. Filip zawstydził się, ale wskutek ciemności nie było widać rumieńca na jego twarzy. — Zapomnijmy o całej sprawie. — Dziękuję, że w taki sposób ją załatwiłeś. Bardzo cię lubię. — Pocałowała go w policzek, na krótko przytuliła się do niego i znikła. Filip spojrzał na zegarek. Na razie ważniejsze było wyciągnięcie przyjaciół z kłopotu, niż rozwodzenie się nad słowami Kamili. Punktualnie o trzeciej wszedł do jednej z sal w skrzydle północnym. Na ławkach leżsła drabina. Zanim ją wystawił przez okno, rozejrzał się po placu opałowym. Padało. * * * W Sylwii coś pękło. Tańczyła ze Sławkiem, przyklejona policzkiem do jego piersi, gdy naraz oderwała się od niego i jakby ze zdziwieniem spojrzała mu w oczy. — Co się stało? — zapytał Sławek. — Nic. Muszę wyjść, przepraszam. — Teraz? — Tak, tak! — Wyszła na dwór. Przysiadła na kamiennych schodach werandy i zamknęła oczy. Po minucie pojawiła się przy niej Monika. — Co z tobą? — Nic. — Do licha, Syla, przestań się zadręczać. 263 — To nie to. — Właśnie to! Nie oszukasz mnie. Chcesz papierosa? — Ach, daj. Zapaliły. — Pogodziłaś się ze Sławkiem? — zapytała Sylwia. — Jestem twarda. Jak coś postanowię, to na mur. — W takim razie nie kochałaś go. — Możliwe. Tego kwiatu jest pół świata. Głowa do góry, oczy na obie strony, a nuż ktoś w jedno ci wpadnie, że przy nim Filip straci blask. Sylwia ciężko westchnęła. — Nigdy nie miałaś ochoty na Filipa? — Miałam — odparła Monika. — Ale on nie miał. Fil zawsze poszukiwał doskonałości, a że bez tarzania się w błotku nie ma mowy o znalezieniu czegokolwiek, to inna sprawa. — Tarzania w błotku? — Jesteś przekonana o jego niewinności? Sylwia zaciągnęła się papierosem i zakrztusiła się, aż łzy jej w oczach stanęły. Monika poklepała ją po plecach. — Pierwszy raz wciągnęłam dym tak głęboko — powiedziała Sylwia. — We wszystkim następuje ten pierwszy raz. Potem już leci. Takie jest życie, czy to się nam podoba, czy nie. A raczej podoba. Jeszcze półtorej godziny i trzeba będzie wracać. Mam nadzieję, że nie spotka nas żadna... — Nie kracz! # # # Filip postawił kołnierz kurtki, gdyż deszcz zacinał coraz mocniej. W połowie długości ulicy Mickiewicza pośliznął się na mokrych liściach, tak nieszczęśliwie, że utknął prawą nogą w dziurze i wyłożył się jak długi. Poczuł dotkliwy ból. Zaklął soczyście, a gdy się podniósł i stwierdził zwichnięcie, ponownie sobie ulżył. Pokuśtykał parę kroków i musiał się zatrzymać; ból stawał się dokuczliwszy. — No to koniec — szepnął zawiedziony i zły. Z trudem dotarł do bramy pobliskiej kamienicy, aby schować się przed deszczem. Znowu obmacał stopę. Staw skokowy był już nabrzmiały. O dojściu do celu nie było mowy, podobnie z powrotem do szkoły. Nie pozostało mu nic 264 innego, jak czekać na przyjaciół. Miał nadzieję, że tędy będą Wrac ' a nie nad jeziorem. Podobno z pierwszego w dziejach budzika korzystał już Platon v przynajmniej notują historycy. Niestety, jak dotąd nie natrafiono wiarygodny opis owego urządzenia, rzekomo miała to być klepSyd alarmująca gwizdkiem. Wziąwszy jednak pod uwagę wrodzoną Crie. liwość starożytnych Greków, lepiej przymrużyć oczy na tego rodź ' rewelacje, bo jeszcze któregoś dnia się okaże, że także im należałoh przypisać odkrycie fal radiowych czy stworzenie fundacji Alfreda Nohl Jedno natomiast jest oczywiste — ktokolwiek skonstruował pożyteczne urządzenie, sprawił, że koguty poszły w odstawkę. NiepOZn ny budzik niejednemu uratował życie, ale i niejedno życie ща sumieniu — jeśli się nie odezwał o wyznaczonej porze. Budzik w mieszkaniu Burczyńskiego zadzwonił w sam raz, kwadra po czwartej. Dochodziła piąta, gdy Filip ujrzał zbliżającą się grupę przyjaciół Kuśtykając wyłonił się z bramy. — Co tu robisz?! — zdumieli się. Wyjaśnił. Wesołość na ich twarzach rozmyła się niczym brud pod wpływem wody. — Łajdaczka z tej Lucyny! — syknęła Monika. — Zaczynam rozumieć, czemu Mariolę biegunka chwyciła. Lucyna się o to postarała żeby ją oszczędzić. — Zwróciła się do Teresy: — Pamiętasz, mówiła^ ci, gdy zakablowała Sylę, żeby rozprawić się z nią po ludzku Przekonałaś mnie, że po świńsku będzie lepiej. I ty również przystałeś na takie załatwienie sprawy — wyrzuciła Filipowi. — Któż mógł przewidzieć, że to niczego jej nie nauczy — odparł ponuro. — Teraz się z nią rozprawimy — rzekła Teresa. — Jeśli będzie okazja — mruknęła Monika. — Właśnie — odezwała się Dorota. — Co Burczymucha z nami zrobi? Może daruje? 265 — A ja może wygram w totolotka — powiedziała przekornie Ewa. — Jeszcze się nie zdarzyło w tej budzie, aby tyle osób za jednym zamachem pozbawić dachu nad głową — zauważył Andrzej. — Powinieneś zostać kaznodzieją — rzekł Wojtek. — Nie będzie tak źle, skończy się na odebraniu nam stypendium — powiedział Marek. — I przyznaniu nagrody — uzupełniła kwaśno Sylwia. — Trzeba brać byka za rogi — rzekł Sławek. — Naprzód! — Fil, weźmiemy cię między siebie — zaofiarował się Wojtek i wskazał na Sławka. Ruszyli. Mieli w sobie coś z przegranych, wracających z pola bitwy. * * * Woźny Szczygieł pilnie wypatrywał przez okno. Nie zapalił światła w pokoju. Kiedy wreszcie dojrzał idącą grupę, zaczęło nim dosłownie trząść. Z tej bezsilności, że nic nie jest w stanie zrobić. Burczyński Burczyńskim, ale on, woźny, niewątpliwie podniósłby swój prestiż, gdyby stał ramię w ramię z dyrektorem. Jeżeli dobrze rozróżniał w skąpym świetle ulicznej latarni, pod którą licealiści się znaleźli, wydało mu się, że Filipa wloką między sobą Sławek i Wojtek. — Ależ się schlał — mruknął. — Jak bąk. Przystawił krzesło, stnął na nim i rękami chwycił solidną kratę na zewnątrz okna. Spróbował ją ruszyć. Ani drgnęła. — Znali się kiedyś, psiakrew, na robocie. Licealiści zniknęli mu z oczu. * * * Burczyński stał w ukryciu za hałdą węgla. Zauważył ich. Odczuwał wzrastające rozemocjonowanie. Z upodobaniem obserwował, jak kolejno przechodzą przez dziurę w płocie; najpierw dziewczyny, potem chłopaki. Dżentelmeni! Podeszli do jednego z okien, przy którym stała drabina. Burczyński wyszedł z ukrycia i zapalił latarkę. 266 * * * Kiedy parę godzin temu Lucyna kładła się spać, nakazała sobie czujny sen, żeby obudzić się przed piątą. Zależało jej bowiem, aby zobaczyć powrót całego towarzystwa z imprezy. Nie cierpiała ich wszystkich. Co oni sobie myślą! Nie będą się z niej podśmiechiwać na każdym kroku i obmawiać przy byle okazji. Obudziła się pięć po piątej. Szybko otworzyła okno i wyjrzała. W dole, na placu opałowym, istotnie panowało jakieś poruszenie. Po drabinie wchodzono przez okno do jednej z klas. — Co ty wyprawiasz?! — odezwała się obudzona Mariola. — Odbiło ci?! Lucyna odskoczyła od okna. — Nie... nie mogę spać — bąknęła. — To idź się wysikać i weź coś na mózg! A okno zamknij! Lucyna posłusznie zamknęła okno i wyszła z salonki. „Nawet nie wiesz, ile mi zawdzięczasz" — pomyślała. Zatrzymała się przy galerii. Dobiegające z dołu odgłosy kroków wypełniały martwą ciszę. Żadnych rozmów. Korciło ją, żeby zejść na piętro, ale się nie zdecydowała. Jeszcze by ją zauważono i zaczęto by podejrzewać, że im się przysłużyła. Zatarła ręce i wróciła do salonki. * * * Szczygieł golił się w łazience, gdy nagle usłyszał jakieś chrobotanie. Zastygł z brzytwą przy policzku i wytężył słuch. Nie mylił się. Za drzwiami jego mieszkania coś się działo. — Głupiec ze mnie! — szepnął i nerwowo odłożył ostre narzędzie na umywalkę. Wyszedł na korytarz i przekręcił klucz. Od razu drzwi otworzył. Na schodach rozlegał się tupot nóg, lecz nikogo nie zobaczył, nawet czyjejś pięty. Ogarnęła go złość na samego siebie, że wcześniej nie wpadł na to, iż pierwszą rzeczą, jaką zrobią po powrocie, będzie odblokowanie wszystkich drzwi. Zawiedziony powlókł się do łazienki. Chwycił brzytwę i pociągnął po policzku; zaciął się. 267 * * * — Pobudka, wstawać, śpiochy! — Kazimierz Rzepko zaglądał do męskich sypialń i nawoływał do porzucenia ciepłych łóżek. Jedni wstawali natychmiast, inni się ociągali, jeszcze inni wcale go nie słyszeli. — Co ci się stało w nogę? — Rzepko zwrócił się do Filipa. — Zwichnąłem. — Jak można podczas snu zwichnąć sobie nogę? — Matematyk starał się być dowcipny. — Wczoraj wieczorem to się stało. — Na pogotowiu byłeś? — Nie. Przejdzie. — Jedynie w matematyce można mieć pewność, jeśli się dobrze wyliczy. W medycynie różnie bywa, nawet tak, że żywego człowieka zapakują do trumienki i dopiero kadzidło mu pomoże. Znam pewien przypadek... — Pięć minut później skończył i dodał: — Po śniadaniu pójdziesz na pogotowie. * * * — Stefku, obudź się! — Pani Burczyńska w szlafroku weszła do pokoju, gdzie w fotelu spał jej mąż. Gdy otworzył oczy, zapytała: — Jak ci się powiodła nocna wyprawa? Przyłapałeś ich? — Jezu! — jęknął patrząc na budzik. — Ósma?! s — Ósma. — Boże drogi! — Gwałtownie zerwał się na równe nogi i rozbieganymi oczyma omiatał cały pokój. — Co się stało? — Zaspałem, zaspałem! — Zaspałeś? — No nie słyszałem tego przeklętego budzika! — Więc nie byłeś? — Skoro spałem, to nie byłem! Nawet mi się śniło, że ich schwytałem. — Dobrze, że chociaż śniło ci się coś takiego, bo innym nawet tyle się nie śni — skwitowała pogodnie i poszła do kuchni zająć się śniadaniem. 268 Zadowolona uśmiechała się pod nosem, że proszki nasenne, które podała mężowi w herbacie ziołowej, zadziałały. „Nigdy się nie dowiedzą, komu zawdzięczają szczęśliwy powrót" — pomyślała ciepło o licealistach. * * # Woźny skończył jeść śniadanie. Mimo że była niedziela, włożył swój szary fartuch i poszedł do kuchni, aby naprawić patelnię elektryczna, której awarię zgłosiła mu jedna z kucharek. W trakcie naprawy zauważył przez okno Burczyńskiego, idącego z wiaderkiem do śmietnika. Wyszedł mu na spotkanie. — Dzień dobry, panie derektorze! — Dobry... — mruknął Burczyński i opróżnił wiaderko. — Ależ ten Filip był pijany! We dwóch musieli go nieść. Żeby tak się upić. Jak bąk, panie derektorze, jak bąk. Burczyński z kwaśną miną spojrzał na woźnego, wydał z siebie chrząknięcie i wrócił do domu. * * * W IV В trwała narada. Uczestnicy nocnej eskapady zachodzili w głowę, dlaczego dyrektor nie wyszedł im na spotkanie. Snuto różne domysły, w końcu Sylwia powiedziała: — Po prostu zaspał. — Cokolwiek było tego przyczyną, może nam nagwizdać — stwierdził Sławek. — Trzymamy się twardo — nigdzie nie byliśmy. Wszyscy się zgodzili. — Pora zająć się Lucyną — rzekła wojowniczo Monika. — My już się z nią policzymy, po ludzku! Wtem otworzyły się drzwi i wpadł Hipolit. — Fil, Burczymucha cię szuka! Wściekły jak sto diabłów. Filip wstał i pokuśtykał do wyjścia. — Nie daj mu się złamać — rzucili za nim. Zobaczył Burczyńskiego w holu w skrzydle południowym. W miarę jak się do niego zbliżał, dostrzegał w wyrazie jego twarzy jakby niedowierzanie. 269 — Dzień dobry, panie dyrektorze. Burczyński nie raczył odpowiedzieć. — Co ci się stało w nogę? — zapytał sucho. — Zwichnąłem wczoraj wieczorem, tu na schodach. Dyrektor uniósł brwi. — Strzelec, Strzelec... Woźny mi się skarżył, że nie mógł wyjść z mieszkania wczoraj wieczorem o jedenastej, gdyż ktoś mu zablokował drzwi. — Może zamek się zaciął... — Nic się nie zacięło! — syknął dyrektor i po wahaniu dodał: — Pan Szczygieł widział was, jak w nocy szliście do miasta. — Nic o tym nie wiem, panie dyrektorze. — Nie kłam! Dowiesz się, kto zablokował drzwi mieszkania woźnego i kto poza tobą był w tej grupie, i mi zgłosisz. Nie mam zamiaru zbyt długo czekać! Jasne? Filip skinął głową, odwrócił się na pięcie i pokuśtykał do klasy, gdzie oczekiwano w napięciu jego relacji. — Musiał jednak zaspać — skonkludował Andrzej — więc zwala na Odkurzacza, a nie na Lucynę, co zresztą zrozumiałe. Nie może zdradzić kablarki. — Co zrobisz, Fil? — zapytała Dorota. — Mam siebie wydać? — zapytał retorycznie. * * * Tej nocy w salonce doszło do bardzo gorących pięciu minut. Starym internackim zwyczajem kilka licealistek w milczeniu rozprawiło się z Lucyną. Mariola, zbudzona hałasem, oczywiście udawała, że nic nie widzi, nic nie słyszy. Gdy po fali bólu i wściekłości Lucyna doszła do siebie, poczuła ulgę. Nareszcie mogła odetchnąć po historii z Pruszyńską. Dziewczyny zemściły się. Nie łączyła tego ze swoim ostatnim donosem, ponieważ dotarło do jej uszu, że Burczyński — z absolutnie niezrozumiałych dla niej powodów — nie urządził powitania rozrywkowej grupie, czyli ich eskapada się udała. 270 a ROZDZIAŁ XXVI W poniedziałek przed obiadem Wroński wezwał Filipa. — Zdaje się, że wpadłeś w poważne kłopoty — zaczął surowo. — Dowiedziałem się o waszej nocnej historii od woźnego. O ile mógłbym zrozumieć wyskok na prywatkę, o tyle nie rozumiem, czemu zablokowaliście wszystkie wejścia do szkoły. Tym razem przeholowaliście. To jest karygodne. Zawiodłem się na tobie. Czy żadne z was nie pomyślało, iż może się w nocy zdarzyć jakieś nieszczęście, choćby takie, że pan Szczygieł by zasłabł i potrzebne by było pogotowie? Nieraz sekundy ratują człowiekowi życie. Filipie, przykro mi rozmawiać na ten temat. Są rzeczy, na które mógłbym przymknąć oczy, ale w tej sytuacji muszę zareagować zdecydowanie. Żyjemy jak gdyby w dwóch światach — wy żyjecie według własnych reguł gry, my według Własnych. Daję ci czas do końca tygodnia na podanie mi nazwisk uczestników waszej eskapady. Czy wyraziłem się jasno? — Tak, panie psorze. Wroński stanął przy nim i poklepał go po ramieniu. — Masz ładny orzech do zgryzienia — rzekł. — Albo nie. A może już chcesz mi powiedzieć? — Nie. — Czekam do końca tygodnia. Filip wyszedł. Wroński domyślał się, dlaczego Burczyński nic dotąd mu nie powiedział o swojej nocnej rozmowie ze Szczygłem. pomyślał się również, od kogo się on dowiedział o wyskoku licealistów na imprezę. 271 i * # * Filip przyznawał rację Wrońskiemu. Był wściekły na siebie, że on, Filip, aspirujący do miana intelektualisty, postąpił jak ostatni osioł, kiedy wpadł na pomysł zablokowania wszystkich drzwi. Dopiero reprymenda Wrońskiego mu to uprzytomniła. Poczuł się jak Adam, który kiedyś prosił o radę w podrywaniu dziewczyn. Inna sprawa, że spodziewał się, iż gdyby Burczyńskiemu czy Szczygłowi wpadła do głowy nocna kontrola, to po niepowodzeniu w sforsowaniu drzwi by zrezygnowali, kładąc to na karb mechaniki zamka, a nie czegokolwiek innego. Niestety, nie przewidział, że będzie to dyrektor, który otrzymał informację od Lucyny. * * * O czwartej po południu Sylwia poszła do redakcji, gdzie zastała Ewę. — Idziesz na wywiad z Karoliną? — Tak — odrzekła Ewa. — Ja pójdę. — Ty chcesz iść? — Tak. — Dobra. — Jakie przygotowałaś pytania? Ewa wzięła notatnik i zapoznała z nim przyjaciółkę. Wywiad dotyczył pracy pisarskiej Karoliny i miał się ukazać w najbliższym wydaniu „Świata Licealistów". * * * Piętnaście po czwartej rozległ się dzwonek. Karolina otworzyła drzwi. — Dzień dobry. — Dzień dobry, Sylwio. — Jestem zamiast Ewy, nie mogła przyjść. — Nie ma sprawy — uśmiechnęła się Karolina. — Proszę, wejdź do pokoju. Napijesz się czegoś? — Herbaty. 272 Karolina weszła do kuchni i wstawiła wodę. Pogod raz jej twarzy ustąpił miejsca przygnębieniu. Nie spodziewała się s lwii j czuła sie okropnie przed czekającą pogawędką. To jednak zupełnie coś innego aniżeli kontakt na lekcjach, mimo że zamierzały rozmawiać wyłącznie o literaturze. Nie odczuwałaby tych skrupułów, gdyb się Ые domyślała, że Sylwia kocha Filipa. To, że zerwała z nim (od rozmowy w księgarni nie zamieniła z Filipem słowa nawet na lekcji), było w t • sytuacji bez znaczenia. Minutę później usiadła naprzeciwko licealistki, stawiając herbatniki w czekoladzie. — Herbata zaraz będzie — powiedziała z pozoru pogodna, odprężona i chętna do rozmowy. — Przystąpmy do rzeczy, 5 1 • Sylwia otworzyła swój notatnik, wyciągnęła długo ™|°pojrzawszy na chwilę w okno, zadała pierwsze pytanie. Karolina zastygła. Burczyński nie mógł się pogodzić ze sromotną p0rażką Jak dotąd Strzelec nie zjawił się u niego. Pierwotnie zamierzał mu dać kilka dni, ale wiadomość, jaką dziś otrzymał, sprawiła, że we2vvał g0 natychmiast. Mianowicie dowiedział się, iż minionej nocy Strzelec był w mieszkaniu Karoliny Szatyńskiej. Tego mu było za wiele. W g}ębi dus/y podjął juz decyzję co do Strzelca. Potrzebował tylko pretekstu, д potem zastanowi się nad panną Szatyńską. — Co masz mi do powiedzenia? — zapytał nie unosząc głowy. — Nic nowego, panie dyrektorze. Burczyński nagle wstał zza biurka i założywszy ręce do tyłu, stanął przed Filipem. Patrzył na niego wyniośle. — Zatem nie chcesz powiedzieć, kto oprócz ciebie był tamtej nocy w mieście? — Nie. — W tej sytuacji zostaniesz wydalony z internatu Możesz odejść. Filip odwrócił się i ruszył do drzwi, a Burczyński uśmiechnął się pod nosem. 273 -" * * * „Czy pani kocha Filipa?" — to zaskakujące pytanie Sylwii wprawiło Karolinę w wielkie zakłopotanie. Patrząc jej w oczy, zastanawiała się, czy powiedzieć prawdę czy skłamać. Trzeciej możliwości, wymijającej, nie brała pod uwagę z prostego powodu — teraz widziała w Sylwii kobietę, a nie uczennicę, kobietę oczekującą jednoznacznej odpowiedzi. Już sam fakt, że Sylwia postawiła takie pytanie, wymagał partnerskiego potraktowania. — Tak — odrzekła wreszcie — kocham go nadal. — Nadal? — Widzisz, Sylwio, zerwałam z nim niedawno. — Dlaczego? — Nim odpowiem, chcę ci powiedzieć coś innego, skoro już doszło do tej rozmowy. Otóż nie miałam najmniejszego pojęcia, że ty Filipa kochasz. Odkryłam to bodaj w twoje imieniny. Gdy pomyślę o naszej rozmowie, którą przypadkowo sprowokowałam podczas zabawy, jest mi strasznie głupio. Sylwio, wierz mi, nie chciałam ci stanąć na drodze. — Wiem. — Nienawidzisz mnie? — To nie to. — Rozumiem. Gdyby nie ja, mogłabyś mieć Filipa. — Z chwilą kiedy zakochał się w pani, znalazłam się na straconej pozycji. I żadna to pociecha, że pani z nim zerwała. — Cóż mogę dodać... Przykro mi. — Takie jest życie — szepnęła Sylwia. — Właśnie. I ty wiesz, i ja wiem, że miłość nie pyta, kiedy ma przyjść. Pewnego dnia stwierdzamy, że ona już jest, często też zjawia się jak nieproszony gość. Wracając do twojego pytania, dlaczego zerwałam z nim... Chcę być szczera wobe ciebie, bo na to zasługujesz... Podeszłam do tego z typowo babskim wyrachowaniem, odrzucając romantyzm, a więc coś, o czym każda z nas marzy. Różnica wieku między nim a mną. — Różnica nie w tę stronę. — Tak. Po prostu boję się ryzyka. Trzeba wielkiej miłości ze strony mężczyzny, aby w miarę upływu lat wciąż cię kochał tak jak na początku. Żeby nie zaczął ci liczyć zmarszczek. Wprawdzie zdarzają się takie 274 związki, szczęśliwe, lecz należą do rzadkości. Ja nie mam natury hazardzistki. — Wyczerpujący romans? Karolina uśmiechnęła się smutnie. — Nie zdecydowałam się na to z równie prozaicznego powodu. Obawiałam się skandalu, który prędzej czy później by wybuchnął. Nie wszystko da się zakamuflować. — Cierpi pani? — Do przeżycia, Sylwio. — Słowem, nie ma pani w sobie nic z Anety Raskoff. — Chyba nie mam. Detonatorem, który gwałtownie wyzwolił we mnie decyzję o zerwaniu z Filipem, był pewien anonim. — Anonim? — Przypuszczałam nawet, że ty go napisałaś. — Nie. — Wierzę ci. — Podeszła do biurka i wyciągnęła z szuflady kartkę. — Proszę, przeczytaj. — Z uwagą obserwowała, jak ona chciwie przebiega pismo oczyma. — Nie mam pojęcia, kto to napisał — powiedziała Sylwia i odłożyła kartkę. i — Ktokolwiek jest autorem, nie ma znaczenia. Sama widzisz, że romans wisiałby na włosku. Jestem tchórzliwa i wyrachowana. — Jak kobieta, która nad miłość przedkłada opinię. Czy jednak to jest właściwe podejście do swojego życia? Co zatem w życiu przynosi szczęście? Bogactwo czy cnota? — Sylwio, to pytanie będzie mnie prześladować do końca moich dni — rzekła nieco patetycznie Karolina. — Mnie także. Nie, nie napisałam tego anonimu. Jestem pani winna wyjaśnienie, dlaczego tak bezczelnie wkroczyłam w pani życie pytaniem o miłość do Filipa. Otóż łudziłam się i łudzę, że potwierdzenie, co nastąpiło z pani strony, pozwoli mi w miarę bezboleśnie wreszcie pogodzić się z oczywistością. Jak gdyby na zasadzie, że skoro trafił swój na swego, każda inna kombinacja nie miałaby szans powodzenia. Jak pani widzi, to też swego rodzaju wyrachowanie. — Tak, samoobrona. — Natomiast gdyby pani go nie kochała, może zaczęłabym odczuwać 275 coś na kształt żalu do Bóg wie kogo czy czego, że Filip spala się w beznadziejnej sprawie. — Ty mogłabyś spełnić jego oczekiwania... — Tak. A że pani z nim zerwała, nie ma już dla mnie znaczenia. Wie pani... potrzebowałam tej rozmowy, jest mi lżej. — Nie czujesz do mnie zawiści? — Nie. — Cieszę się, choć nie jest to ta właściwa radość, bezinteresowna, chociaż również szczera. Bardzo cię lubię, Sylwio. — Ja panią także. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, prywatnie mów mi po imieniu. — Dobrze, Karolino. Najwyższa pora przystąpić do wywiadu. — Naturalnie. * * * Tego południa Aleksander Wroński zasłabł w mieście. Karetka zabrała go do szpitala. Wiadomość o tym przykrym zdarzeniu wywołała w internacie prawdziwy żal zarówno wśród dziewczyn, jak i chłopaków. — Nie życzę Gapkowi źle — powiedział Wojtek przy kolacji — w gruncie rzeczy to poczciwota, ale niech leży w szpitalu jak najdłużej, przy okazji trochę odpocznie. A nuż mu przejdzie co do ciebie, Fil, i jednak wybroni cię przed Burczymucha, bo on musi zaczekać z ostateczną decyzją na powrót Gapka. — Wątpię — rzekł Andrzej. — Burczymucha to groźne bydlę. Jeśli się uprze, Gapek nie będzie miał nic do gadania. Filip smętnie pokiwał głową i zerknął na Sławka, który szybko odwrócił od niego wzrok i wpatrzył się w Lucynę, wesoło gadającą z Mariolą. — To wszystko jej robota —powiedział sucho Sławek. — Zastanawia mnie Mariola. Jak ona może się przyjaźnić z tą suką. — Może nic nie wie — rzekł Wojtek. — Nie wierzę — stwierdził Andrzej. — Wielu z nas o tym wie, ale każdy trzyma to dla siebie. Po kolacji Sławek poszedł do ciemni, gdzie zastał Adama dłubiącego przy powiększalniku. 276 — Znalazłbyś kawałek plasteliny? — zapytał. — Do czego ci plastelina? — pisnęło. — Do plastusia. — Ty nie traktujesz mnie poważnie. — Idź się wysikać, to ci przejdzie. Adam zajrzał do szafy, skąd wyjął karton pełen różnych rupieci. W końcu znalazł wałek plasteliny. Sławek wziął ją i zrobiwszy z niej miękką masę, wyszedł. W holu podszedł do matematyka, który rozmawiał z dyżurną. — Panie psorze, czy mógłbym zadzwonić? — Do kogo chcesz dzwonić? — Do Romana. Mam pilną sprawę związaną z matematyką. — Aha. — Rzepko ze zrozumieniem potrząsnął głową i dał mu klucz od pokoju nauczycielskiego. Gdy Sławek tam wszedł, zrobił odcisk klucza w plastelinie, po czym podszedł do telefonu i nakręcił numer. — Zakład energetyczny, słucham — rozległo się w słuchawce. — Cześć, Romek! Mógłbyś mi wyjaśnić coś z matmy? — Jaki Romek? Pomyłka. — Trzask słuchawki. Sławek plótł trzy po trzy, gdyż usłyszał zbliżającego się nauczyciela. — Tak, tak, teraz kapuję, to trzeba najpierw pomnożyć, a potem podzielić. Dobra, cześć! — Odłożył słuchawkę. — Od kiedy to matematyką się przejmujesz? — zapytał Rzepko. — Matura na horyzoncie, panie psorze. — Wcześnie to stwierdziłeś. Sławek podziękował i wyszedł. Nazajutrz po lekcjach poszedł na plac opałowy. Szczygieł dowoził właśnie taczką węgiel do zsypu do kotłowni. — Mam trochę czasu, chętnie panu pomogę — zaofiarował się Sławek. — Ile nawieźć? Dwadzieścia? Woźny przerwał pracę i spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Niech pan idzie na obiad, a ja dokończę. — Wziął mu taczkę sprzed nosa, podjechał parę metrów, wrzucił węgiel do kotłowni i szybko znalazł się przy hałdzie, chwycił łopatę, wielką jak pół szkolnej ławki, i napełnił taczkę. Szczygieł wciąż nie dowierzał. — No dobrze — bąknął. 277 — Nie musi się pan spieszyć z jedzeniem, dziś jest ryba, jeszcze się pan udławi ością. Woźny się rozbawił. — Powiem ci, chłopcze, że nie wiem, co ci się stało. — Ja też nie wiem, panie woźny. Pewnie coś mnie nawiedziło. Gdy woźny zniknął w kuchni, Sławek szybko nawiózł jeszcze trzy taczki i zaszył się w warsztacie. Przystąpił do innej pracy, wymagającej większej precyzji aniżeli wożenie węgla. Zabrał się do zrobienia duplikatu klucza od pokoju nauczycielskiego. Nim minęło pół godziny, uporał się z robótką. Na wszelki wypadek pożyczył sobie mały pilnik z bogatej kolekcji woźnego. Wyszedł z warsztatu, w chwili gdy Szczygieł wracał. ROZDZIAŁ XXVII Leżał w łóżku i z przymrużonymi oczyma patrzył na stojak z plastikowym pojemnikiem z glukozą, która po kropelce trafiała do jego organizmu. Wroński czuł się już lepiej, ale nie tak, jak parę dni temu, gdy nawet nie pomyślał o szpitalu. Naraz otworzył oczy szerzej. W drzwiach zobaczył grupę swoich wychowanków, wśród nich Filipa i Lucynę, z kwiatami, różami. Momentalnie poczuł zwiększoną wilgotność pod powiekami, wzraszył się i uśmiechnął. „Jakże się myliłem — pomyślał — kiedy wydawało mi się, że nie jestem przez nich doceniany". Lucyna i Filip wystąpili przed grapę i palnęli pełną życzliwości mówkę, po czym położyli kwiaty na stoliku. Kamila wyszła na korytarz i wróciła z wazonikiem, do którego wsadziła róże. — Bardzo wam dziękuję za pamięć, moi drodzy — powiedział Wroński łamiącym głosem. — Mamy nadzieję, że szybko pan psor wróci do pracy — rzekł Sławek. Atmosfera stała się swobodniejsza. W którymś momencie Sylwia nie wytrzymała i powiedziała, co postanowił Burczyński względem Filipa. Kierownik nie podjął tego tematu. — Nie miejsce i czas na rozmowę o tym — rzekł zerkając na Lucynę. — Właśnie, panie profesorze — odezwała się Lucyna. — Pan profesor chory, a ty z takimi rzeczami — zganiła Sylwię. 279 * * # W środę Sławek zaprosił Mariolę na spacer nad jezioro. — Czy mogę ci ufać? — zagadnął. — Zależy w czym. — Z kim właściwie trzymasz? Z Lucyną czy z nami? — O co ci chodzi? — Tylko mi nie mów, że niczego o niej nie wiesz. Mariola zasępiła się. — A może razem to robicie? — Nie. Nie jestem taka. — Od kiedy o tym wiesz? — Od dawna. Przypadkiem to odkryłam. Lucyna najpierw się zmieszała, a potem powiedziała, że to jej sprawa. Jak jest głupia, to niech dalej taka będzie. — Czy ona wyjeżdża teraz do domu? — Nie. — A ty? — Też nie. — Wobec tego pojedziesz. Dobra? Mariola w milczeniu potaknęła. Nadeszła noc z piątku na sobotę. Sławek robił wszystko, by nie zasnąć, podczas gdy Filip spał w najlepsze. Około drugiej otworzyły się drzwi sypialni i błysnęło światło latarki. Gdy Burczyński zniknął, Sławek cicho poszedł za nim. Kiedy dyrektor wszedł do salonki, Sławek pobiegł do pokoju nauczycielskiego, który otworzył dorobionym kluczem, i bez skrupułów zadzwonił do mieszkania Burczyńskiego. Dopiero po dwóch minutach usłyszał zaspany głos jego żony. — Jeżeli chce pani wiedzieć, co porabia mężulek, proszę zajrzeć do pokoju seniorki, trzecie drzwi na lewo od auli — powiedział i odłożył słuchawkę. Nie trwało długo, jak usłyszał otwierające się drzwi sekretariatu, a następnie miękkie kroki. Zobaczył panią Burczyńską, raźno idącą do skrzydła północnego. Dyskretnie poszedł za nią, zatrzymując się na półpiętrze galerii. Pani Burczyńską wkroczyła do salonki. 280 - Ty łajdaku! - - usłyszał stłumiony kobiecy okrzyk. __ Deprawujesz uczennicę?! Potrzeba było pięciu sekund, aby dyrektor stamtąd wypacjh popychany przez żonę. Sławek schował się niżej. — Ty stróżu moralności! — syczała pani Burczyńską.__Ty bigocie! My sobie teraz porozmawiamy! — To... to tylko dziś... — Ja ci pokażę, ty ramolu! Wkrótce oboje zniknęli w sekretariacie. Sławek wszedł do „ósemki". Zachowując się dość głośno, usiadł przy stole. — Kto tu jest? — odezwała się Monika. — Sławek? — Tak. Obudziły się pozostałe dziewczyny. — Co się stało? — zapytały. — Załatwiłem Burczymuchę i Lucynę — rzekł i wyjagnił szczegóły. — Mają przechlapane. Zapadło dłuższe milczenie, jakby sprawa tego wyrnagała, — Szczerze mówiąc współczuję jej — powiedziała Teresa. — A ja nie — rzekła Sylwia. — Ma to, na co zasłużyła — Zdaje się, że uratowałeś Filipa przed wywaleniem__powiedziała Kamila. — Nawet na pewno — odrzekł. * * * „Doigrałam się" — rozmyślała Lucyna. Leżała w łóżku, czując się niby ptak z podciętymi skrzydłami. To już nie żarty, świat przestał dla niej istnieć. Przed sobą widziała jedynie wstyd j hańbę. Nie zasnęła do rana. Na śniadanie nie zeszła, w ogóle bała się komukolwiek spojrzeć w oczy, przypuszczała bowiem, że sprawa się rozniosła. Zastanawiała się teraz, skąd Burczyńską się dowiedziała. „Filip? — pytała się. — Skąd on by wiedział o potajemnych odwiedzinach dyrektora? Od Marioli?" Gdy sobie wyobraziła, jak ci5 co o tym wiedzieli, musieli na nią patrzeć, za co ją mieli, to aż czulą ciarki na ciele. Nieco inaczej rzecz by wyglądała, gdyby łączyła ją z Burczyńskim 281 miłość, przecież i takie historie się zdarzają. Tu nawet o namiastce miłości nie było mowy. Po prostu chciała sobie ułatwić życie, nie przejmować się czekającą maturą, więc zgodziła się na niedwuznaczną propozycję dyrektora. Około południa pogodziła się z faktami, w każdym razie powiedziała sobie stanowczo, że musi stawić czoła wszystkiemu, z czym się spotka, aczkolwiek nie spodziewała się, że pani Burczyńska będzie robić szum wokół tej sprawy. Na obiad poszła bardziej uspokojona. Przy stoliku rzucała okiem tu i tam. I wypatrzyła... Sylwię, Monikę, Kamilę i Sławka, który był wręcz bezczelny w swoim spojrzeniu. Nie dokończywszy obiadu, wyszła. * * * W poniedziałek dyrektor Burczyński dostarczył do sekretariatu swoje zwolnienie lekarskie. W najbliższych dniach zamierzał złożyć rezygnację ze stanowiska. Obawiał się najgorszego ze strony tajemniczego licealisty, który pamiętnej nocy zadzwonił do jego żony. Przypuszczał, że to Strzelec. Zresztą nie miało to już znaczenia. Wiedział jedno — nie mógłby mu spojrzeć w oczy. W tej sytuacji nie miał zamiaru zostawiać polecenia Wrońskiemu, który nadal przebywał w szpitalu, żeby wyrzucił Strzelca z internatu. I ROZDZIAŁ XXVIII Jest w internacie zwyczaj, że w przeddzień wyjazdu do domu na święta Bożego Narodzenia odbywa się uroczysta kolacja połączona z częścią artystyczną przy choince. Wszyscy się elegancko ubierają, pachnie świątecznym nastrojem. Wieczór ten należy do najpiękniejszych w inter-nackim życiu. Jego niepowtarzalny klimat pamięta się przez wiele, wiele lat. A nazajutrz po „zielonej nocy", kiedy niejeden i niejedna budzą się umalowani na czarno, biało czy zielono, uściskom i życzeniom nie ma końca. * * * Taksówka zatrzymała się przed dworcem kolejowym. Wysiadła z niej Karolina, wzięła swój bagaż i weszła do gmachu. — Wszystkiego najlepszego, Karolino — usłyszała nagle Filipa, który pojawił się tuż za nią w kolejce do kasy. — Życzę ci też wielu prezentów pod choinką. — Dziękuję. Również życzę ci wszystkiego najlepszego. — Zdaje się, że kilka stacji pojedziemy razem. Nie odpowiedziała. Kupili bilety i poszli na peron. Wkrótce nadjechał pociąg. Wsiedli do jednego przedziału, akurat pustego. Zajęli miejsca przy oknie, naprzeciwko siebie. Milczeli, jakby nie było o czym rozmawiać. 283 Nadszedł moment rozstania. Filip wziął swoją torbę, spojrzał w okno, po czym pochylił się ku Karolinie. — Mimo wszystko nie potrafię nie myśleć o tobie — powiedział. — Kocham cię. Nim pojęła, co się dzieje, pocałował ją w usta i wyszedł z przedziału. „Mimo wszystko?" — zapytała się w duchu. ROZDZIAŁ XXIX Wroński wrócił do pracy drugiego stycznia. Kiedy internat na nowo zatętnił życiem, wezwał do siebie Filipa. — Musimy wrócić do naszej rozmowy — rzekł. — Ja o niej nie zapomniałem. Co masz mi do powiedzenia? — Nic nowego, panie psorze. — Rozumiem. Przykro mi, że w tej sytuacji będziemy musieli się rozstać. — Trudno. Zasłużyłem. Głupota musi być ukarana. — Koniecznie. Cieszę się, że tak to odbierasz. Zawsze cię bardzo lubiłem i lubię. — Ja pana też. — Podaj mi prawicę. Uścisnęli sobie ręce, parę sekund milczeli. — Lucyna odeszła ze szkoły — podjął Wroński. — Przed godziną się dowiedziałem. — Znasz powody? — Tak. Wroński popadł w przygnębienie. — Ta sprawa jest czarną kartą w dziejach tego liceum. Pan Burczyń-ski już nie jest dyrektorem, został pozbawiony wykonywania zawodu. Wieczorem Wroński spotkał Karolinę, wracała z miasta. — Wyrzuciłem Filipa z internatu — powiedział cicho. — To chłopak z charakterem. Da sobie radę te parę miesięcy, a także w przyszłości. Co sądzisz o jego postawie? 285 — То, со pan, panie Olku. A z tymi drzwiami istotnie przeholował. — Głupota młodości. * * * Premiera sztuki Karoliny odbyła się w połowie stycznia. Na wypełnionej do ostatniego miejsca widowni nie zabrakło autorki, która z niepokojem oczekiwała finału i reakcji widzów. Sukces czy klapa? Zanosiło się na sukces. Nieco później za kulisami polał się szampan. Karolina udawała, że nie widzi, jak młodzi aktorzy się nim raczą. Filip nie do końca był zadowolony ze swojego występu. Gdy podzielił się uwagami z Karoliną, usłyszał: — Ale podobałeś mi się, w tobie drzemie rasowy aktor. — Dzięki. — Nie zaszkodzi jednak wodę sodową zachować na stare lata. — Rozumiem, pani Karolino — odrzekł grzecznie, zerkając na koleżanki i kolegów. * * * Wybory do samorządu internackiego zostały wyznaczone na ostatni piątek stycznia. Dwie najważniejsze funkcje — seniora i seniorki — objęli Marek i Dorota. * * * Studniówka jest bez wątpienia najważniejszym balem w życiu uczniów szkół średnich. Polonez, rozpoczynający zabawę, nadaje jej wyjątkowo uroczystego charakteru. Poza tym studniówka to zamknięcie długiego okresu w szkolnej edukacji i przekroczenie progu, za którym rzeczy widzi się cośkolwiek inaczej. To również przedsmak dojrzałości, choćby z tego względu, że oficjalnie, nie kryjąc się przed nauczycielami, można wypić ten kieliszek szampana. Hipolit tak zasmakował, że się upił. Filip parokrotnie zatańczył z Karoliną, ale nawet słówkiem nie zahaczyli o wspólną intymność. I tak minęła studniówka. Bez wielkiego huku... 286 * * * Abiturienci nabrali szacunku dla podręczników, jakby ich wartość nieoczekiwanie wzrosła. Sławek rzucił odkrywczą myśl, że wiedza jest zbyt cenna, aby się nią przechwalać. Znaleźli się i tacy, którzy nagle zaczęli się dowiadywać nieprawdopodobnych rzeczy z podręczników, a Hipolit ze trzy razy był bliski odkrycia Ameryki. W każdym razie w kąt poszły wszelkie swary, sympatie straciły na blasku. Rozpoczął się wyścig z czasem. Filip ani razu nie spotkał się z Karoliną, a nieraz widywał ją z okna swojej stancji w śródmieściu, gdzie zamieszkał. Wiedział, że przynajmniej raz ona go spostrzegła patrzącego na nią, gdy wychodziła z perfumerii naprzeciwko. Poświęcili wtedy sobie najwyżej minutę. Minutę wzajemnego spojrzenia. Dla Filipa była to jedna z najpiękniejszych minut w życiu. ROZDZIAŁ XXX Matura. Najpierw trema, potem obojętność, a kiedy już się chwyciło byka za rogi, to się okazało, że diabeł nie taki straszny. Parę dni — i euforia. Rany, co teraz? I żal, i smutek, i łzy... * * * Karolina wróciła do domu. W skrzynce zobaczyła coś białego. Koperta, adresowana do niej, wersalikami. Jak tamten anonim. Nie było znaczka ani datownika. Weszła do mieszkania i nerwowo ją rozerwała. Wyjęła z niej kartkę. To samo pismo co wówczas. — O Boże... — szepnęła. * * * Absolwenci żegnali się ze sobą i z pozostałymi kolegami. Zjawił się Filip. — Ja tak wam zazdroszczę — mówił Adam, przyglądając się pakującym bagaże kolegom. — Jutro mam sprawdzian z matmy. — Powtórz — rzucił Filip. — Hę? — Gadaj byle co. 288 — Odbiło ci czy jak? — rozzłościł się Adam. — Chłopaki — zawołał Filip — słyszeliście, jak on mówi? Ryczy jak wół! Mutacja wreszcie go dopadła. — Mutacja? — zdumiał się Adam. — O rany, masz rację! — Nagraj się na magnetofon, a później się odsłuchuj — poradził mu Hipolit. — Szkoda, że nie jesteś w trzeciej klasie, bo ciebie zacząłbym odsłuchiwać — warknął grubo Adam i zatarł ręce. — No, panienki, miejcie się na baczności! * # * Lokatorki pokoju numer osiem popłakiwały. — Fajnie było — mówiła Monika. — Nigdy nie zapomnę tych lat. — Ja też — przyznała Sylwia. — Gdyby to można powtórzyć — westchnęła Teresa. — Muszę wam coś wyznać — rzekła Kamila ostrożnie. — Wiemy, co ci leży na wątrobie — powiedziała Sylwia. — Ty byłaś tą złodziejką. Kamila znieruchomiała. — Skąd wiecie? Od Filipa? — Nie. W końcu same się domyśliłyśmy. I wiemy także, dlaczego to robiłaś. Kamila opuściła wzrok. — Nie mamy do ciebie żalu — odezwała się Monika. — Po prostu wzajemnie się nie rozumiałyśmy, bo jakbyśmy należały — my i ty — do dwóch światów. — Chciałaś naszej przyjaźni — podjęła Sylwia — a my nie potrafiłyśmy tobie jej dać. Nie znaczy to, że stawiam nas w pozycji aniołków względem ciebie. Głupio mi, gdy pomyślę o naszym miesięczniku, w którym tyle pisałyśmy o przyjaźni... — Tak jak nie ma dymu bez ognia, tak nie ma człowieka bez wad — stwierdziła Teresa i dorzuciła żartem: — W klasztorze by nas nie przyjęli. — Rozstańmy się bez złości — powiedziała Sylwia. — Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze się zobaczymy. — Cieszę się, że tak postawiłyście tę sprawę — powiedziała Kamila. 289 Otworzyły się drzwi i weszli Sławek, Filip, Andrzej i paru innych chłopaków. Rozpoczęło się długie pożegnanie. * * * Karolina po raz kolejny czytała list. KAROLINO, JA JESTEM AUTOREM ANONIMU, KTÓRY SWEGO CZASU OTRZYMAŁAŚ. A TERAZ POSŁUCHAJ, CO W KOŃCU ODKRYŁEM. ANETA RASKOFF NIE JEST ODBICIEM TWOJEJ MAMY, A WIĘC TYM BARDZIEJ TWOIM. OKŁAMAŁAŚ MNIE WTEDY NAD JEZIOREM, CELOWO. WIEM, DLACZEGO. CÓŻ MOGĘ DODAĆ? PRZEPRASZAM ZA ANONIM, MUSIAŁEM GO WÓWCZAS NAPISAĆ. KOCHAM CIĘ. FILIP Rozumowanie Karoliny po spotkaniu z Filipem nad jeziorem, kiedy go okłamała, wyglądało następująco: Jeżeli Filip umilknie, odwróci się czy w jakikolwiek inny sposób da jej do zrozumienia, że się pomylił z lokatą uczuć, będzie to dla niej potwierdzenie, iż się nie myliła co do jego szczerej miłości do niej; nie przypuszczała, że on wpadnie na pomysł anonimu. „Tak, musiałeś go napisać — pomyślała zamykając oczy. — Jesteś bardziej dojrzały, niż sądziłam. Bałeś się mnie. Przewidziałeś moją reakcję na swój anonim i wyszedłeś z twarzą. Ale ciągle mnie kochasz. A ja ciebie". Usiadła przy biurku i wpatrzyła się w arkusz papieru w maszynie do pisania. Wreszcie kończyła swoją powieść. Po chwili napisała: „W milczeniu patrzyli sobie w oczy". * * * W milczeniu patrzyli sobie w oczy. Byli sami w głębi pustego holu. — Jesteśmy hipokrytami — rzekł Filip. — Co masz na myśli? — zapytała Sylwia. - Nas, nasze pasje. Mój teatr, twoje pismo... Posługiwaliśmy się 290 wielkimi słowami, a zabijaliśmy je emocjami, które w nas drzemały, nawet nie zdając sobie sprawy, że to robimy. — Chodzi o Kamilę. — Choćby. Co my tak naprawdę wiemy o życiu? Uważamy się za wielce dojrzałych, chętnie przywdziewamy szaty gniewnych buntowników, wygrażamy pięścią, próbujemy niezdarnie moralizować, a to tylko zwykła donkiszoteria. Te nasze świadectwa dojrzałości... Czego one właściwie dowodzą... Sylwia odgarnęła z czoła kosmyk włosów. — Masz rację... — Jedna mała namiętność jest silniejsza od wszystkich słów razem wziętych. Jaki więc sens ma gloryfikowanie czegoś, czemu i tak nie potrafimy sprostać? Walka z samym sobą należy do najtrudniejszych, jest czymś gorszym, niż walką z całym światem. Umilkli. — Mimo to nigdy cię nie zapomnę — powiedziała Sylwia. — Ani ja ciebie — rzekł Filip. — Z pewnością będę kiedyś zakochana w kimś innym, ale zawsze znajdę czas, aby pomyśleć o tobie. — Ze mną będzie podobnie. — Nawet gdy zostaniesz sławnym aktorem? — Nawet. Zawdzięczam tobie wiele wspaniałych dni przeżytych w tej budzie. — Mimo że mnie nie kochałeś? — Mimo że ciebie nie kochałem. Przyjaźń jest ważniejsza od miło... — urwał i zakłopotał się. — Przyjaźń — powtórzyła cicho. — Zagalopowałeś się... — Tak. Kamila będzie mi się śnić jeszcze przez dłuższy czas. — Mnie także. — Dopiero na koniec czegoś się nauczyliśmy. — Fil, napiszemy do siebie, gdy będziemy mieli po sześćdziesiąt cztery lata? — Ja napiszę. — Ja też. Żegnaj, Filipie. Wszystkiego najlepszego. — Żegnaj, Sylwio. Wszystkiego najlepszego. Podali sobie dłonie. Nie pocałowali się. 291 * * * U drzwi rozległ się dzwonek. Karolina wyszła na korytarz i zerknęła we wziernik. Uśmiechnęła się i wpuściła gościa. — Karolino, przyszłam się pożegnać — powiedziała Sylwia. — Miło, że o tym pomyślałaś. Akurat zaczyna się gotować woda, zaparzę kawę. Gdy już wygodnie siedziały przy kawie i ciastkach, Karolina zapytała: — Na pewno nie masz do mnie żalu? — Nie. Jestem ciekawa, czy kiedyś się spotkamy. — Nie miałabym nic przeciwko temu. Mam nadzieję, że twoje życie będzie się od jutra układać po twojej myśli. Życzę ci tego z całego serca. — Dziękuję, Karolino. A ja tobie życzę napisania wielu wspaniałych powieści. — Dzięki. Po kwadransie uścisnęły się serdecznie, ucałowały i trochę popłakały. Sylwia weszła do kotłowni, w ręku miała plik numerów „Świata Licealistów". Podeszła do pieca i wrzuciła je do paleniska. Dzwonek rozbrzmiał ponownie. Karolina podeszła do drzwi i spojrzała we wziernik. Zobaczyła Filipa. Mocno zacisnęła usta i przymknęła oczy, po czym oparła się o ścianę i lekko zaczęła w nią uderzać tyłem głowy. Dzwonek odezwał się znowu. — Karolino — usłyszała jego cichy głos — wiem, że jesteś. Milczała. Nie mogła opanować wzruszenia, spod powiek płynęły łzy. — Karolino... Zacisnęła dłonie i jak gdyby w bezsilności zaczęła potrząsać głową. Nie otworzyła drzwi, choć na moment uniosła rękę do klamki. — Wobec tego... żegnaj, Karolino. Nigdy cię nie zapomnę. Byłaś moją najpiękniejszą chwilą w życiu. Po pewnym czasie usłyszała jego kroki, które wkrótce umilkły. Teraz rozpłakała się na dobre. 292 * * * Gdyby nie dokuczliwy wiatr, to można by powiedzieć, że pogoda była wspaniała w tym szczególnym dniu. Słońce grzało mocno. Radośni absolwenci opuszczali szkołę, w której spędzili kawałek swojego życia. Niektórzy z jakimś zadowoleniem oglądali świadectwo maturalne. Na końcu pojawił się Filip. Wyciągnął z kieszeni swoje świadectwo, rzucił na nie okiem i... puścił je z wiatrem. Chwilę patrzył, jak wiatr niesie je w dal, po czym ruszył przed siebie pewnym krokiem. W stronę słońca. ISIS ш ЧО 5 оооооооооооооооооооооо NNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNN р р р р Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl Cl N N N N N Nt N_ N_ N| N_ N| N, N_ N_ N_ Nf N_ N# N_ N_ N_ N_ E' E' E' E' E' P?' P?' P?' P?! P?, P?. P?. P?! P?' P?' P?[ P?. P?. P?, PŁ Pi & p:ppjpp:p:psp3 (-*- (-V МЄ ИЄ Mr- Hf* l-V И> hHHHHH |-*ч ЬЧ H-1 H-1 ^ч h-j ххха<<<<5ии H H C*Ń HH H-1 I—I "^ hH uiji^N)0'0>o»o\0\W4!.wwHooaiwws)WH О\иі0^о\ооо\^юілоіо\щоомю*виі^ииі«иі 50 70 70 70 то W o o o O O n N N N N U- O. Cl CL O. n N N N N N BŁ K. SŁ ЄІ £.' £.' йййййй 00 00 00 O ^J U\ 00 Ui U Щ m \o 1—1 І—