W CO WIERZĘ

Szczegóły
Tytuł W CO WIERZĘ
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

W CO WIERZĘ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie W CO WIERZĘ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

W CO WIERZĘ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAN DOBRACZYNSKI W CO WIERZĘ INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1975 SPIS TREŚCI 1. Moja wiara 2. Wierzę, bo zawierzyłem 3. Ewangelia 4. Jezus w Kościele 5. Człowiek w Kościele 6. Cierpienie 7. Śmierć - i to, co jest po śmierci 8. Maryja 9. Święci 10. Konsekwencje 1. MOJA WIARA W odpowiedzi na pytanie, w co wierzę, mógłbym zacytować tekst Credo, który odmawiam w codziennym pacierzu. Wierzę w Boga Ojca, który jest Bożą Wszechmocą, wierzę w Boga Syna, który jest Słowem, czyli Mądrością Bożą, wierzę w Boga Ducha Świętego, który jest Bożą Świętością i Miłością. Wierzę w Odkupienie człowieka i w jego zmartwychwstanie do wiecznego życia. Wierzę w Kościół katolicki święty, niezniszczalny, przez który wchodzimy w jedność z Jezusem. Wierzę w ziemską obecność świętych, którzy są niewidzialnie między nami, by nam pomagać w trudnościach. Co to znaczy wierzyć? Przyjmuję te sprawy - i wynikające z nich konsekwencje - chociaż nie jestem zdolny poznać ich ani wysiłkiem intelektu, ani zrywem woli. Wierzę w Boga, gdyż mój model życia wymaga Kogoś, kto jest jego Stwórcą i jego wiecznie działającym Motorem. Oczywiście nigdy nie pojmę tego, czym jest Trójca Przenajświętsza, ani też faktu rzeczywistej obecności Jezusa jednocześnie w milionach Hostii. Ale poznanie tych tajemnic nie jest mi potrzebne. Bóg, który byłby zrozumiały w swej Istocie, nie mógłby być Bogiem. Jeżeli mam Go czcić, muszę uznać Jego wyższość nad rozumem i nad wyobraźnią ludzką. Zresztą nawet w sprawach ludzkich muszę nieraz włączać wiarę w mój aparat poznawczy. Nikt na ziemi nie posiada warunków do rozumowego sprawdzenia każdej prawdy. Powierzchowne tylko zaznajomienie się ze współczesną wiedzą mówi mi, że nie mogę się poruszać na jej terenie inaczej, jak tylko wtedy, gdy przyjąłem za pewniki - bez możności ich sprawdzenia - dostarczone mi przez specjalistów informacje. Zresztą i te informacje nie są żadnymi pewnikami. Poznanie tajemnic świata opiera się na hipotezach, których nauka nie potrafi potwierdzić w sposób namacalny. Muszę uwierzyć w coś, czego nie umiem zobaczyć, a nawet często nie potrafię sobie wyobrazić. Wierzę w Boga, ale o tych, którzy Boga odrzucają, mogę powiedzieć, że są to ci, którzy wierzą w nieistnienie Boga. Obie wiary stwarzają właściwe sobie modele, z których żaden nie da się sprawdzić do końca posiadanymi przez nas narzędziami. Mój model - zakładający istnienie Boga, czyli Istoty nieskończenie mnie przewyższającej - narzuca konsekwentny wniosek, że taki Bóg nie może być przeze mnie w pełni poznawalny, ale musi pozostawać ukryty tam wszędzie, gdzie nie zechce sam objawić siebie. Kościół nauczył mnie, że Bóg chciał uchylić wobec człowieka rąbka swoich tajemnic. Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej, Syn Boży, zstąpił na świat i stał się człowiekiem. Słowo Boże stało się Jezusem Mesjaszem. Ludzie ujrzeli Go jako prawdziwego człowieka, choć jednocześnie ten Człowiek czynił nadludzkie dzieła i mówił tak, jak nie mówił żaden inny człowiek. Poddany po ludzku słabościom, cierpieniom, nawet śmierci - po Bożemu panował nad grzechem i pokusą oraz zwyciężył śmierć. Był zapowiedziany przez proroctwa i przez losy narodu wybranego. Jego życie zapisała historia, a Jego nauki stały się wieczną księgą najwznioślejszych pouczeń. Przeszedł przez życie znany zaledwie wąskiemu kręgowi osób, a przecież przyniesiona przez Niego Ewangelia stała się wezwaniem dla całego świata i sięgnęła jego najdalszych granic. Dzięki Jezusowi Chrystusowi Bóg stał się nam znany i bliski. Odczuliśmy nie tylko wiew Boskoś-ci. Poznaliśmy także rzecz niezwykłą: nieprawdopodobną życzliwość okazywaną przez Stwórcę stworzonej przez siebie istocie. Bóg nie tylko powołał człowieka do życia. Gdy człowiek sprzeciwił się woli Stwórcy i ściągnął na siebie w ten sposób przerażającą karę, Bóg uwolnił go od tej winy i grożącej kary, przy czym uczynił to nie prostym aktem woli, ale odcierpianą przez siebie za niego męką. Stwarzając człowieka w określonym czasowo--przestrzennym continuum Bóg dopasował się do praw stworzonej przez siebie natury. Raz dokonane w historii odkupienie powtarzać się będzie dla każdego człowieka - już nie jako fakt historyczny, ale jako nieustanny ciąg Bożych ofiar dokonywanych obecnie bezkrwawo. Ta nieustanna kontynuacja Ofiary Krzyżowej dokonuje się w Mszy świętej, a Msza święta jest centralnym punktem życia Kościoła. Dzięki Mszy świętej w Kościele żyje dalej i działa Chrystus. Kościół jest dalszym ciągiem tamtego galilejsko-judejskiego życia. W Kościele historia idzie wciąż naprzód, a jednocześnie ciągle tkwi w swym momencie decydującym. Posuwa się - i stoi w miejscu. Przez Jezusa, który jest Głową Kościoła, styka się z wiecznością, przez człowieka z przemijaniem. Dzięki Kościołowi otrzymuję Ewangelię żywą - nie tylko historyczny zapis. Ewangelia jest nie tylko życiem Chrystusa. Jest również życiem człowieka - w Chrystusie lub poza Chrystusem. Kościół stanowi nie tylko instytucję, która uczy, prowadzi, pomaga. Jest spójnią ludzi, którzy żyją w Jezusie. Założony przez Jezusa, kierowany przez Jezusa, pozostający w związku z Jezusem Kościół jest święty. Ale ludzie w Kościele mogą być święci i mogą być dalecy od świętości. Inne religie mają swoich proroków, swoich męczenników, swoich bohaterów, swoich apostołów. Tylko Kościół ma świętych - ludzi, którzy dzięki konsekwentnemu wykonywaniu wezwań Kościoła zdobyli sobie specjalną rolę w jego strukturze. Dlaczego w to wszystko uwierzyłem? Może należałoby zapytać inaczej: Czy mogłem w to wszystko nie uwierzyć? Nie potrafię wyobrazić sobie świata, który powstaje z przypadku i pewnego dnia zginie w wyniku innego przypadku. Przyznaję, że pociągała mnie zawsze nauka o ewolucji. Tylko że dla mnie ewolucja musi mieć swój celowy początek i również celowy kres. Nie mogę myśleć o ewolucji bez określonego kierunku. Gdyby nie było takiego kierunku, dlaczego proces przemian biegłby w tę, a nie w przeciwną stronę? Dlaczego miałby zastępować zwierzę człowiekiem, a nie człowieka zwierzęciem? Zwierzę może być silniejsze, lepiej przystosowane do trudności życiowych niż człowiek. Dla Renana uznanie teorii ewolucji stało się końcem jego wiary. Ale Newmana odkrycie, że Kościół katolicki jest wynikiem ewolucji pierwotnego chrześcijaństwa, doprowadziło do katolicyzmu. Odpowiada mi koncepcja Teilharda de Chardin, która mówi, że ewolucja gatunków jest tylko fragmentem ogólnej ewolucji. Od kamienia, przez roślinę i zwierzę prowadzi droga do człowieka, ale bieg się tutaj nie kończy: od człowieka idziemy dalej do jedności ludzkości w Bogu. Wierzchołek stożka ewolucji (punkt Omega) oglądany od dołu, od naszej strony, rysuje się na horyzoncie przede wszystkim jako ognisko zbieżności immanentnej, jako ognisko ludzkości, która osiąga pełnię samoświadomości. Wnikliwsza analiza wykazuje jednak, że takie ognisko istnieć może jedynie w łączności ze znajdującym się poza nim jeszcze głębszym centrum, centrum transcendentnym, Boskim." Mówi się nieraz: Wiara w Boga jest ułatwieniem sobie myślenia. Człowiek, który nie wierzy, musi wyciągnąć sam wszystkie konsekwencje z faktu życia, zachowuje więc postawę aktywną. Ten, kto wierzy, składa wszystko na Boga, wszystkiego od Boga oczekuje. Ma wobec życia postawę bierną. Nie mogę się zgodzić z takim rozumowaniem. Wiara w Boga jest przyjęciem o wiele większych konsekwencji. Czyni nas ona odpowiedzialnymi za życie nie tylko wobec trybunału własnego sumienia - który tak łatwo bywa trybunałem stronniczym - ale przed Istotą inną niż my sami, nieporównanie od nas wyższą, lepiej nas znającą, niż sami potrafimy znać siebie. Pasywność wobec życia, jaką nam rzekomo grozi wiara, w rzeczywistości ma charakter czegoś surowo zakazanego w teocentrycznym modelu myślenia. Przypowieść o talentach jest podstawową nauką w chrześcijaństwie, nie tylko dlatego, że mówi o odpowiedzialności za życie (przy tym talenty ewangeliczne to nie specjalne, wyjątkowe umiejętności, ale wszelkie naturalne, posiadane przez każdego człowieka cechy). Również dlatego, że odkrywa i potępia przyrodzoną słabość ludzką: skłonność do zadowolenia się małym, szukania "świętego spokoju", ucieczkę od ryzyka i odpowiedzialności. Być może słabość największą, gdyż nawet wielkie ambicje ludzkie wyprowadzić mogą łatwiej człowieka z zamkniętego kręgu zainteresowania wyłącznie sobą. Wiara w Boga nie ułatwia życia także dlatego, że poznanie intelektualno-zmysłowe jest jednak dla człowieka poznaniem naturalnym. Jeżeli bez większego wysiłku można przyjąć model, którego ośrodkiem jest niepoznawalny Bóg, to przecież trudności zaczynają się z momentem, gdy trzeba znaleźć w splątanym kłębowisku spraw ludzkich wolę Bożą. Przyjąć istnienie Boga i nie iść za Jego wezwaniem - byłoby szaleństwem.. Przyjąć Boga i odnajdywać codziennie, co chwila, Jego wolę - tutaj zaczyna się trudność. Jakże często pcha się nam na usta: Bóg nie może tego od nas żądać! Kościół ułatwia nam swymi naukami rozpoznawanie woli Bożej. Przychodzą jednak chwile, gdy Bóg stawia nas wobec wyboru między widzialną wolą ludzką - naszą własną czy innego człowieka - a niewidzialną Jego wolą. Znajdujemy się wtedy w ciemności. Rozum, pamięć, wola kierują nas ku sprawom ludzkim. Boga trzeba wybierać aktem wiary - wbrew sobie. To prawda, że otrzymałem wielką szansę życiową przychodząc na świat w domu ludzi wierzących. Wiara moich Rodziców nie potrzebowała podbudowy filozoficznej. Nie odpowiadało to zresztą obyczajom tamtej epoki. Była wiarą prostą i - co najważniejsze - prowadzącą do nieugiętych konsekwencji. Zarówno mój Ojciec, jak i moja Matka uważali, że wierzyć to znaczy postępować zgodnie z wolą Tego, w którego istnienie się wierzyło. W domu nie mówiło się nigdy "tak należy czynić" lub "tak się winno postępować". Charakter postępowania wynikał logicznie z uznania Boga za żywy konkret. Oczywiście można było błądzić, można było uchylić się od spełnienia woli Bożej, można się było dać ponieść pasjom, ulec samozakłamaniu - ale nie można było nie zobaczyć w końcu wymogów swojej wiary. Należę do pokolenia, które na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych bieżącego stulecia przeżyło burzliwą wiosnę religijnego odrodzenia. Nie wszystkie domy moich rówieśników były domami podobnymi do tego, w którym przyszedłem na świat. Myślę, że charakter naszego domu pod względem przeżywania spraw religijnych był dość krańcowy. Inteligencja polska dwóch pierwszych dziesiątków lat bieżącego stulecia była wprawdzie formalnie religijna, jednak życie religijne na ogół nie wychodziło poza ramy tradycyjnej religijności, ograniczającej się do spełniania minimalnych obowiązków i łączącej chrześcijańską postawę z tolerowaniem niechrześcijańskich tradycji (przekonanie, że "młodzież musi się wyszumieć" czy pogardliwy stosunek do "niżej urodzonych"). Ale lata dwudzieste przyniosły gwałtowną falę zainteresowań sprawami religijnymi, zwłaszcza życiem Jezusa i Ewangelią. Gdy na zebraniach organizacji studenckich czytaliśmy i komentowaliśmy Ewangelię, padały głosy, że czytanie Ewangelii jest "protestantyzmem", a komentowanie Ewangelii - wchodzeniem w kompetencje księży, do czego brak nam jakichkolwiek kwalifikacji. Od świeckiego katolika żąda się milczenia w Kościele i postawy "dobrze myślącego" w życiu społeczno-politycznym. A jednak te głosy musiały zamilknąć. Przewrót był zbyt potężny. W ciągu zaledwie dziesięciu lat narodził się potężny ruch katolicki, który porwał ogromną część młodzieży, znalazł swe odbicie w literaturze, odcisnął swe piętno na postawie całego narodu, który zmuszony został do śmiertelnej walki o swe istnienie. Za tę walkę moje pokolenie musiało zapłacić wielką, krwawą i bolesną cenę. Naród polski poniósł straty ogromne, ale wśród tych strat największą była hekatomba pokoleń młodej inteligencji, które w latach trzydziestych odbywały swe studia. Powstanie warszawskie - jak się mało o tym myśli! - było "wojną podchorążych". Ludzie, którzy powinni byli tworzyć kadrę, ginęli masowo jako prości szeregowcy. Chrześcijańska odnowa, jaka się dokonała w młodym, przedwojennym pokoleniu, nie została bez echa. Dzięki pogłębionej wierze walka, jaką nam narzucił hitlerowski najazd, nie zmieniła się w wymianę okrucieństw i bezprawie. Walcząc z wrogiem walczyliśmy jednocześnie z sobą, by nie dać się porwać nienawiści. Za wszelką cenę chcieliśmy ocalić w sobie godność ludzką i wiarę w człowieka. Nie zawsze przychodziło to łatwo. W ciężkiej walce poznaliśmy własną kruchość. Ale dzięki temu zaczęliśmy rozumieć lepiej siebie i drugich. Urazy i pretensje, jakie istniały między nami, pobladły. Przeciwnicy ideowi zbliżyli się ku sobie. Nauczyliśmy się szanować ideologie i światopoglądy humanistyczne. Dawni "antysemici" (choć naprawdę nie było u nas nigdy antysemitów w znaczeniu rasistowskim) ukrywali i osłaniali Żydów. My, katolicy, pojęliśmy, że byliśmy przedtem zbyt pewni siebie. Wyobrażaliśmy sobie, że przyjęcie jakiejś ogólnej formuły chrześcijańskiej wystarczy, by zmieniło się życie i nabrało cech chrześcijańskich. Przekonaliśmy się jednak, że żadne, najpiękniej nawet brzmiące, magiczne formuły niczego nie zmieniają. Chrześcijaństwo nie jest racją, do której wystarczy się odwołać. Głoszenie haseł chrześcijańskich nie prowadzi do niczego, jeśli nie potrafimy sami, bodaj w jakimś minimalnym stopniu, nimi żyć. Nie wystarczy odwoływać się do chrześcijaństwa. Trzeba pokazać, czym jest chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo zawsze żądało ludzkiego świadectwa. Ale nasze pokolenie musiało to świadectwo złożyć nie tylko dla dobra własnych dusz, ale dla zadokumentowania - raz jeszcze - że w obliczu rozpętanego zła i szaleństwa nasz światopogląd posiada zdolność wyprowadzenia człowieka z przepaści ku gwiazdom. 2. WIERZE, BO ZAWIERZYŁEM Przyznaję, że znalazłem wiarę w domu rodzinnym i że od wczesnych lat uformował się we mnie typ myślenia, iż nie sprawa istnienia Boga, ale sprawa posłuszeństwa Jego wezwaniom mogła napotykać we mnie opór. Mimo to w pewnym okresie życia począłem szukać motywów mojej wiary. Nigdy nie przemawiały do mnie logiczne czy matematyczne dowody istnienia Boga. Pamiętam, jak kiedyś człowiek, którego autorytet moralny niezmiernie wysoko ceniłem, zapowiedział, że przedstawi niezbity dowód istnienia Boga. Czekałem na ten dowód w niezwykłym napięciu, prawie z drżeniem. Ale to, co usłyszałem, było dla mnie czymś absolutnie nieprzekonywającym. Argumentacja wydawała mi się po prostu grą słów. Być może ten dowód wydawał się czymś oczywistym dla tamtego człowieka - był przecież dla mnie dowodem nieprzekazywalnym. To było coś jak świadectwo świętych, którzy "odczuli" Boga. Jak można mówić o "odczuwaniu" komuś, kto nie jest zdolny do takiego "czucia"? Jeśli argument działał, to tylko ze względu na osobę tego, który go przedstawiał. Ma rację Józef Pieper, że "wierzyć to zawsze wierzyć komuś". Tamten człowiek na pewno przekonał swoim argumentem niejednego. Ale do argumentu dołączała się tajemnica jego własnej niezwykłości. Ja takim argumentem nikogo nie potrafiłbym zdobyć. Nie potrafię widzieć Boga jako jakieś matematyczne centrum, choć - jak już mówiłem - mam to niewątpliwe przekonanie, że świat, który nas otacza, odkrywa swój sens dopiero, gdy znajdziemy w nim miejsce dla Boga. Astronomowie, jak pamiętamy, odnaleźli jednego z przedstawicieli naszego systemu planetarnego, Neptuna, nie w wyniku obserwacji, ale obliczeń. Coś, czego nikt nie widział, wywoływało dostrzegalne ciążenie przestrzenne. Rachunek matematyczny wykazywał, że w określonym miejscu musi się znajdować nieznane ciało niebieskie. Gdy skierowano lunety w określoną rachunkiem stronę, znaleziono nową planetę. Nie wątpię, że śledzenie pewnych wektorów sił działających w przestrzeni i w czasie prowadzić musi do Boga. Ale Bóg nie odkryje się w końcu, by potwierdzić nasz rachunek. Nasze badania będą szły dalej i coraz dalej w głąb nieznanego, wykreślać będą kierunek, nie dosięgną przecież celu. Nie mogą go dosięgnąć. Bóg - jeśli ma być Bogiem - nie może być wykryty jak gwiazda. Idąc ku Bogu zawsze będziemy szli po nie kończącej się drodze, chyba że On sam zechce nam wyjść naprzeciwko. Wierzę w Boga, który jest dla mnie przede wszystkim Istotą żywą i czującą, bliską, choć niedostrzegalną, zaangażowaną w sprawy świata. Jeśli mówię: zaangażowaną - pojmuję, że Bóg, jeśli tak w ogóle można powiedzieć, angażuje się w nasze ludzkie sprawy jakąś niezmiernie małą cząstką swego Ja. To zaangażowanie jest tak jednak duże i żarliwe, tak przekracza zdolność mego zaangażowania, że aż trudno mi sobie moim ludzkim rozumem wytłumaczyć, iż człowiek może być takim obiektem Bożego zainteresowania. Tylko nieskończoność dysponuje taką nieskończonością uczuć. Boża Istota zdaje się tkwić całą pełnią swego bytu w naszym życiu, zdaje się podlegać temu samemu tragicznemu konfliktowi, jaki ciąży na stosunku człowieka do człowieka. Ten konflikt z brutalną plastyką przedstawił Sartre w swoich Drzwiach zamkniętych. Pomiędzy ludźmi istnieje nieustanne działanie prawa przyciągania i odpychania. Każdy z nas szuka drugiej, podobnej sobie istoty, pragnie ją kochać i chce być przez nią kochany. Człowiek potrzebuje koniecznie innych ludzi. Dopiero we współżyciu z innymi jednostka ludzka dojrzewa, rozwija się, wykształca. Pozostawiona sobie - jakiś Robinson czy Ayrton na bezludnej wyspie - jeśli nie zdoła, mimo samotności, zachować duchowego kontaktu z ludzkością, spadnie do roli zwierzęcia. Ewolucja prowadzi wzwyż tylko wtedy, gdy rośnie potencjał uczuć międzyludzkich. Człowiek dąży do człowieka, ludzkość dąży do jedności. Ale równocześnie człowiek jest od człowieka odpychany. Miłość nie znajduje nigdy pełnej odpowiedzi na swe wołania. Odepchnięte uczucie usiłuje się zamknąć samo w sobie. O samotności można nie pamiętać, jeśli się żyje bardzo na powierzchni życia. Ale przed każdym z nas samotność stanie pewnego dnia podobna do groźnego widma. Powstaje pokusa, aby uciec przed nią w siebie. Jedynym partnerem, który wydaje się nam istotą na naszą miarę - zawsze wierną i zawsze gotową dać nam pełną odpowiedź na nasze uczucia - jest nasze własne ja. W poszukiwaniu absolutnej wierności trafiamy często na samych siebie. Oczywiście zachodzi tu proces zręcznego maskowania swego "ludzkiego ducha" - jakim to terminem nazywają ten proces podręczniki życia wewnętrznego. Otwarte kochanie siebie, jakiś naiwny narcyzm, ma charakter zbyt odrażający. Ale można przekonać siebie, że kochamy cały świat, gdy w rzeczywistości kochamy tylko siebie. Dążenie do człowieka i uderzanie w ścianę samotności - to dwa krańce naszej ludzkiej egzystencji. Ale pośrodku tego tragicznego konfliktu pojawia się Bóg zaangażowany weń, można by sądzić, całą swą Istotą. Ten Bóg zdaje się mówić: Kocham cię nad wszelką miarę. To nie ty nie możesz znaleźć odpowiedzi na swe uczucia - to ja nie znajduję nigdy wśród was miłości, która by odpowiedziała na moją miłość. Jeśli dla określenia największej miłości między ludźmi wymyśliłeś słowo: przyjaźń - ja jestem twoim Przyjacielem. Jak dobry przyjaciel znam twoje pragnienia i pragnę je spełnić. Znam każdą twoją myśl i zanim ją wypowiedziałeś - już w niej jestem. Czekam w wiecznej gotowości na każde twe skinienie. To nie znaczy przecież, że spełnię każdą rzecz, której oczekujesz ode mnie, i tak, jak byś chciał, aby była spełniona. Ja wiem, czego ty nie wiesz: co jest prawdziwym twoim dobrem. Spełnię twe pragnienia w inny, lepszy sposób i może później, w stosowniejszym czasie, niż tego żąda twoja niecierpliwość. Spełnię je tak, aby ci to spełnienie przyniosło korzyść, bo niczego nie pragnę tak bardzo jak twego szczęścia. Abyś czuł się naprawdę szczęśliwy, musisz kochać i musisz czuć się kochany. Ja daję ci moją miłość i pragnę twojej. Ale wiem: ty nie potrafisz kochać kogoś niewidzialnego, niedotykalnego, niedosiężnego. Nie zaspokoi cię taka miłość. Chcę ci pomóc. Ten, kto kocha - kocha wszystko, co pochodzi od kochanej istoty. Kocha wszystko, co ona kocha. Ja kocham każdego z was tak samo jak ciebie. Tylko ja mogę tak kochać - nieskończenie i sprawiedliwie. Moja zapłata za pracę w winnicy - niezależnie od długości trwającej pracy - jest zawsze ponad miarę. Nie widzisz mnie, ale widzisz człowieka obok siebie - człowieka, którego kocham. Pokochaj jego. Kochając jego dasz mi znak, że mnie kochasz. Kocham każdego z was tak samo: nieskończenie i sprawiedliwie. Kocham także tego człowieka. Wiesz, o kim myślę. Wydaje ci się, że nie potrafisz tego pojąć. Dotyka cię to. Czujesz to jako obrazę naszej miłości. Doznajesz bólu, że mogę kochać i ciebie, i jego tak samo. Możesz zrozumieć, że kocham ludzi nawet walczących ze mną, ale ludzi dalekich. Nie potrafisz zrozumieć, że kocham kogoś, który inaczej niż ty mi służy i tą swoją inną służbą drażni cię i gniewa. A jednak ja kocham - i tamtych, i jego. Mimo twoich buntów to jest prawdziwa miłość. Przezwycięż swoje opory i dopuść tamtego do naszej "spółki". Widzisz sam: niczym nie zdołasz odpowiedzieć na moją przyjaźń. Więc to, co chciałbyś zrobić dla mnie - zrób dla tamtego. Właśnie dla niego. Nie chcę ci obiecywać, że ten człowiek zrozumie twój postępek. Raczej pewno go nie pojmie. Uzna go za fałsz lub słabość. Tym więcej może być przeciwko tobie. Twoja samotność stanie się jeszcze boleśniejsza. Ale naprawdę to już nie będzie samotność: ja będę z tobą. Zobaczysz mnie w skrzywionej twarzy tamtego. Odkrycia tego nie dokonasz od razu. Będziesz musiał wiele, wiele razy przełamać siebie, zanim przyjdzie taka chwila. Będzie w tobie gorycz, że i tamtego nie zdobyłeś, i mnie utraciłeś. Będzie ci się wydawało, że jest gorzej, niż było. Przyjaźń wymaga próby. Przyjdzie chwila, że wszystko się wyjaśni. Dlaczego nie chcesz uwierzyć, że to wszystko jest tylko próbą? Jeśli taki głos jest tylko złudzeniem - co jest prawdą? Gdy takiego głosu nie ma, świat wydaje się egzystencjalistyczną pułapką. Sartrowskim pokojem z zamkniętymi drzwiami. Ale jeśli przyjmiemy, że to tylko próba - znaczy, że jednak drzwi nie są zamknięte. Wszystko nabiera sensu. Znane jest góralskie powiedzenie pochodzące od Sabały: "W Pana Boga wierz, ale Mu nie wierz". Nie wiemy, co znaczyło ono naprawdę w ustach starego zakopiańskiego barda. Może było to po prostu "honorne" zawołanie kogoś, kto czuł się dość mocny, by wziąć życie w "pazdury" i układać je wedle swej woli. Ale jest inaczej: trzeba Panu Bogu zawierzyć, aby móc w Niego wierzyć. Na pozór wydaje się to odwróceniem logicznego porządku. Można sądzić, że trzeba najpierw uznać czyjeś istnienie, a potem dopiero uwierzyć istniejącemu. Ale z niewidzialnym Bogiem rzecz się ma inaczej. Póki nie zawierzymy Jego zapewnieniom, nie zdołamy Go poznać. On chce, abyśmy spróbowali w taki sposób rozwiązać ten najgłębszy z konfliktów ludzkich, a wtedy On nam da odczuć, że istnieje. Czy mamy inne rozwiązanie? Czy potrafimy uciec samotności? W życiu ludzkim rośnie potencjał napięć. Im jest nas więcej, im żyjemy bardziej gorączkowo, tym więcej pragniemy miłości i tym silniej odczuwamy uczuciowe zawody. Samotność była kiedyś sprawą oddalenia. Dziś, gdy znikło oddalenie, samotność jest jeszcze większa. Nie pomogą skrzeczące tranzystory, nie zagłuszy pustki zabijająca praca. Nadejdzie dzień, gdy pojawi się nieustępliwa wątpliwość: po co ten wysiłek? Wysuną się z mroku zwątpienie i rozpacz. Świat dzisiejszy jest światem chorób psychicznych, ale ile z nich jest nie spełnionym - a może właśnie spełnionym w taki lękliwy sposób - samobójstwem? W takiej chwili zaczynamy zazdrościć ludziom, którzy porzucili wszystko, by służyć drugim - nie najlepszym, nie najbardziej pociągającym, nie budzącym nadzieje. - ale cierpiącym i potrzebującym. Tym, którzy byli podstawionym przez Boga Jego zastępcą. Zawierzyli i dokonali próby. Pisze Pascal: "Twoja niemoc wiary... pochodzi jedynie z winy twoich namiętności... Chcesz iść ku wierze... naśladuj sposób, od którego oni zaczęli: to znaczy czyniąc wszystko tak, jak gdyby wierzyli... Co ci grozi stąd, że obierzesz tę drogę? Będziesz wierny, uczciwy, pokorny, wdzięczny, dobroczynny, przyjacielski, szczery, prawdomówny... Powiadam ci, zyskasz jeszcze w tym życiu: za każdym krokiem, jaki uczynisz na tej drodze, ujrzysz tyle pewności zysku i taką nicość tego, co ryzykujesz, iż w końcu poznasz, że założyłeś się o rzecz pewną, nieskończoną, za którą nie dałeś nic..." Cóż szkodzi uklęknąć do modlitwy - jeśli dzięki temu gestowi możemy znaleźć Tego, do którego chcemy się modlić? Cóż szkodzi wyciągnąć rękę do człowieka, który nas odpycha, a przecież naszego gestu potrzebuje? Może w taki sposób znajdziemy wiarę? I może spotkamy Tego, który wciąż ukrywa dla nas swoją twarz za twarzami ludzi? Na pewno niełatwo jest służyć człowiekowi, do którego nie ciągną nas ani zmysły, ani poczucie wspólnoty, ani radość obcowania. Więc co? Może ująć tę służbę w ramy wielkiej idei? Nieraz "wmawiamy w siebie, że otrzymaliśmy posłannictwo... - mówi mądry przewodnik życia wewnętrznego oratorianina W. Fabera - gotowi jesteśmy wyruszyć na drugi koniec świata... a nie ukoiliśmy jednego bólu nie popadając w zniecierpliwienie..." Odwoływanie się do wielkich idei jest, jakże często, okłamywaniem siebie. Przenosimy ciężar naszych zainteresowań gdzieś w przestrzeń, a tymczasem potrzebujący nas człowiek znajduje się najczęściej bardzo blisko, wśród tych, od których chcielibyśmy uciec. Łatwiej jest uwierzyć w Boga wielkich idei niż zawierzyć Bogu, który stawia bliskie, konkretne i takie trudne zadania. Na szczęście Bóg nie tylko stawia żądania. Przychodzi do nas i idzie z nami, gdy my idziemy do człowieka. Dzieli nasze trudy, niepowodzenia, nawet klęski. Gdyby Jezus nie przyszedł na świat i nie przeżył z nami swego ludzkiego życia, nie wiemy, czy potrafilibyśmy pójść za Jego wezwaniami. Jeżeli wiara w Boga zaczyna się od zawierzenia Bogu, to pierwszym aktem tej ufności musi być włączenie się w historię, o której opowiada Ewangelia. 3. EWANGELIA "Chi legge ii vangelo non legge un libro" - kto czyta Ewangelię, ten nie czyta książki - stwierdza Giovanni Papini. Cztery Ewangelie to są cztery książki, które są jedną Książką, i cztery nowiny, które są jedną Dobrą Nowiną. Było czterech ludzi - raczej cieni ludzkich - którzy opisywali, co widzieli, jak każdy z nich umiał, a ich cztery niedołężne opisy stworzyły niezrównaną całość. Była historia, która zdarzyła się w czasie określonym, w latach, które można obliczyć panowaniem królów, padaniem tronów i ukazywaniem się komet - i jest Historia, która stanowi alfę i omegę spraw ludzkich. Są cztery małe książeczki zawierające określoną liczbę słów i zdań, i są miliony książek, zawierające miliony milionów słów będących komentarzem tamtych książeczek. Są słowa, które zostały powiedziane raz tylko jeden, lecz wszystko, co się potem mówiło i mówi, jest tylko powtórzeniem lub zaprzeczeniem tamtych słów, ich odrzuceniem lub przyjęciem. Są życia ludzkie, jakże bogate w treść, lecz wszystkie te życia już były, już raz stanęły twarzą w twarz z tamtą Prawdą. Można usunąć z literatury świata tysiące pozycji i rzucić je na środek oceanu. Można spalić Hamleta, wydrzeć wszystkie karty z Boskiej komedii, wykreślić Fausta czy Wielką improwizację. Będziemy biedniejsi, ale zostaniemy jeszcze posiadaczami. Bez tamtych czterech książeczek nie będziemy mieli nic. Każdy z nas bowiem znajduje siebie w tamtych książkach i każdy będzie nieszczęśliwy, póki siebie w nich nie odnajdzie. Kto tylko czyta Ewangelię - czyta słowa. Tymi książkami trzeba się karmić jak manną, pamiętając o tym, że to, co zbieramy, ma starczyć na jeden dzień. Żyjąc stale Ewangelią nagle, pewnego dnia, podobnego do tysiąca innych, odczytamy po raz pierwszy właściwe słowa skierowane do nas. Trzeba cierpliwie tkwić w Ewangelii, aby zobaczyć cud Ewangelii. Ewangelii nie odkryje się patrzeniem z zewnątrz, jak nie odczaruje śpiącej królewny chłopiec, który nie pocałuje jej w usta... Do Ewangelii przyprowadziła mnie moja Żona - wtedy tylko narzeczona - przed czterdziestu z górą laty. Naszym pierwszym egzemplarzem Ewangelii był gruby, a mały tomik o wyglądzie sześcianu: Ewangelie w przekładzie ks. dr. W. Szczepańskiego SJ, wydane przez Księgarnię św. Wojciecha z imprimatur z 1922 r. Dziś na tym tomiku widnieją dwa stemple: "Polska YMCA" i "42 gepriift, Stalag XI B", gdyż tomik był mi wysłany do obozu jeńców w 1944 r. za pośrednictwem YMCA. Od tamtego czasu miałem wiele egzemplarzy Ewangelii. Czytałem Ewangelię w przekładach: Wujka, Dąbrowskiego, Gryglewicza, Kowalskiego, Prokulskiego, Drozda. Czytałem ją po łacinie, po angielsku, po francusku, po niemiecku. Próbowałem sam dokonać literackiego przekładu. Nie potrafię niemal przeżyć dnia bez przeczytania bodaj zdania z Ewangelii. Jest to dla mnie koniecznie potrzebne, niby odnalezienie na dany dzień odpowiedniego hasła. A jednak całym pokoleniom chrześcijan wystarczała streszczona nauka o życiu Jezusa i niedzielna, usłyszana z ambony perykopa ewangeliczna. Kolędy zastępowały rozdziały o Narodzeniu, pieśni pasyjne - ewangeliczny opis Męki. Pobożne legendy zlewały się z prawdą ewangeliczną. Każde dziecko wiedziało, że do szopki Jezusowej przyszło trzech królów ze Wschodu, chociaż Ewangelia nie nazywa ich królami, ale magami i nie wymienia ich liczby. Katolicyzm odszedł od Ewangelii na drodze coraz silniejszego akcentowania Bóstwa Jezusa. Ale pojawił się czas - gdzieś po pierwszej wojnie światowej - kiedy człowiek zapragnął wrócić do Ewangelii, gdyż zaczęło go ciągnąć ku sobie Człowieczeństwo Jezusa. Wśród ludzkości budzą się w pewnych epokach pewne potrzeby. Ale rzecz zasługująca na uwagę: zanim te potrzeby staną się potrzebami mas, zainteresowania rodzą się wśród mniejszych grup, tak jakby było potrzeba, by, zanim obudzi się powszechny głód, już istnieli ci, którzy potrafią na ten głód odpowiedzieć. W międzywojennym pokoleniu katolików - dzięki prawdziwie misyjnej pracy pewnych ludzi - narodziło się i narosło zainteresowanie Ewangelią. Potem przyszła wojna i ogromna część ludzi, którzy odkryli Ewangelię - zniknęła. Ci, którzy zachowali życie, musieli próbować dalej komentować swym życiem Ewangelię. Ale właśnie wtedy obudził się szeroki ruch szukania Jezusa w Ewangelii. Przed kilku laty miałem okazję rozmawiać z anglikańskim biskupem-sufraganem Woolwich, Johnem Robinsonem, autorem słynnej książki Honest to God. Biskup Robinson jest jednym z najciekawszych przedstawicieli tych współczesnych myślicieli chrześcijańskich, którzy usiłują wypracować nowe formy nauczania religii w społeczeństwie zachodnim, religijnie wystudzonym. Robinson - czego zresztą nie ukrywa -> uważa się za kontynuatora myśli Dietricha Bonhoffera, bohaterskiego niemieckiego pastora, który jest jedną z najpiękniejszych postaci chrześcijańskiego oporu przeciwko hitleryzmowi. Za tę swoją postawę poniósł śmierć 9 kwietnia 1944 r. W jednym ze swoich listów z więzienia pisał: "Jeżeli mamy być uczciwi, musimy wyznać, że przyszło nam żyć w świecie etsi Deus non daretur. To trzeba nam wyznać wobec Boga, który żąda takiego wyznania. Dojrzawszy wyznajemy naszą sytuację przed Bogiem. Bóg kazał nam poznać, że mamy żyć jako ludzie dojrzali do życia bez Boga. Bóg, który jest z nami, jest Tym, który nas opuszcza (Mk 15,34 - »Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?). Bóg, który pozwala nam żyć w świecie, w którym nie istnieje hipoteza działalności Bożej, jest Tym, przed którym trwamy zawsze. Przed Bogiem i z Bogiem żyjemy bez Boga. Bóg pozwolił się usunąć ze świata i przybić do krzyża. Bóg jest bezsilny i słaby w świecie i tylko w taki sposób jest z nami i nam pomaga. Św. Mateusz mówił wyraźnie (»On wziął naszą słabość i przyjął na siebie nasze choroby - Mt 8, 17), że Chrystus pomaga nam nie swoją wszechmocą, ale swoją słabością i swym cierpieniem. Oto różnica zasadnicza między chrześcijaństwem a wszystkimi innymi religiami! Religijność ludzka odsyła człowieka w jego cierpieniach do potęgi Boga w świecie, do Boga, który jest Deus ex machina. Pismo święte odsyła człowieka w cierpieniach i w słabości do Boga i tylko Bóg cierpiący może mu pomóc. W tym sensie można powiedzieć, że ewolucja świata ku epoce dojrzałości... odrzuca fałszywy obraz Boga, uwalnia od niego wzrok ludzi i zwraca go ku Bogu Biblii posiadającemu swą potęgę i miejsce w świecie dzięki swej bezsilności". Jezus jest Bogiem i Człowiekiem. W pełni Bogiem i w pełni Człowiekiem. Tak mówi dogmat katolicki. Ale w praktycznej nauce jakże często usiłowano cechami Boskimi przesłonić cechy ludzkie, jakby były one czymś wstydliwym. Nie przecząc im odsuwało się je w cień. Jezus był Bogiem, który działał cudy - to było najważniejsze. Mniej mówiło się o tym, że kochał i gniewał się, cierpiał, bał się, był kuszony i że kiedy krzyknął na Piotra: "Precz, kusicielu!", odkrył tymi słowami, że pokusa ucieczki od cierpienia nie była bez wpływu na Jego ludzkie serce. Było to niewątpliwie wywołane faktem, że Kościół w drugiej połowie XIX w. spotykał się z książkami, które kwestionowały Boskość Jezusa, choć nie próbowały kwestionować Jego historyczności. Ewangelia jest dokumentem historycznym - choć niewątpliwie dokumentem specjalnego rodzaju. Cztery częściowo pokrywające się treścią książki, napisane przez czterech jakże odmiennych ludzi, zawierają miejsca puste. "Wiele też innych cudów uczynił Jezus... Wiele też innych rzeczy uczynił Jezus..." - zapewnia św. Jan. Ewangeliści nie byli pisarzami, którzy się wzięli do pióra, by zaspokoić ciekawość przyszłych pokoleń. Spisując swoje księgi myśleli wyłącznie o nauce zostawionej przez ich Mistrza, a nie o Jego życiu, postaci, wydarzeniach. O tym mówili inni, czasami puszczając nadmiernie wodze fantazji. Ewangeliści wzięli z materiału historycznego to tylko, co uważali za rzecz koniecznie potrzebną. Tym czterem ludziom nie postało w głowie, że to, co oni - i tylu im współczesnych - "słyszeli o Słowie Żywota i widzieliśmy oczyma naszymi 1 czego ręce nasze dotykały" (por I J 1,1), może być kiedyś podane w wątpliwość. Chrystus żył obok nich prawdziwym życiem ludzkim. Jadł, pił, spał, kochał, cieszył się, lękał się i umierał. Zanim ujrzeli Go zmartwychwstałego, widzieli Jego autentyczną śmierć. Kiedy jednak zaczęło wymierać pokolenie tych, którzy sami widzieli, słyszeli, dotykali, sprawa tajemniczego związku Boskości z Człowieczeństwem zaczęła niepokoić wielu. Już św. Paweł spostrzegł, że Chrystus jest "dla Żydów zgorszeniem, a dla Greków głupstwem". Żydzi nie mogli zgodzić się na Boga, który był jednocześnie człowiekiem. Grecy odrzucali Boga, który nie był tylko ubóstwianym człowiekiem. Oba takie stanowiska będą teraz towarzyszyły przez wieki chrześcijaństwu i będą co pewien czas odżywały. Jedno mówi: Jezus był człowiekiem, a więc nie może być Bogiem. To tylko potomni zrobili z Niego Boga drogą świadomej lub nieświadomej mistyfikacji. Drugie stanowisko mówi: Skoro Jezus był Bogiem, Jego człowieczeństwo mogło było być tylko pozorem. Ewangeliści nie widzieli Boga-Człowieka, widzieli tylko złudny, ludzki kształt. "Chrystus jest Bogiem, wołają dokeci, wykreślcie z Ewangelii wszystko, co mówi o rzeczywistości Jego człowieczeństwa. Bóg nie może cierpieć, krwawić i umierać... Chrystus jest człowiekiem, woła krytyka nowożytna, usuńcie z Ewangelii Jego dziewicze Narodziny, Jego Zmartwychwstanie..." (R. H. Benson). A jednak nic z Ewangelii nie będzie i nie może być wykreślone. W Ewangelii mamy Człowieka, który jednocześnie jest Bogiem. Autorzy Ewangelii nie pozbawili tego Człowieka żadnej z cech ludzkich. I właśnie zobaczenia tych cech ludzkich gorąco pragnie pokolenie współczesnych. Słusznie mówi biskup Robinson, że człowiek dzisiejszy "nie potrafi zobaczyć Jezusa jako Syna Bożego, póki Go nie zobaczy jako Syna Człowieczego". Człowiek współczesny wydaje się bardziej spragniony prawdziwego człowieczeństwa niż ludzie innych epok. Od dawna pokoleniom ludzkim nie było dane zetknąć się z takim surowym realizmem życia, doświadczyć największej nędzy ludzkiej. Zobaczyliśmy całą małość człowieka i tęsknimy za zobaczeniem wielkości ludzkiej. Nasze czasy z ich gorączkowym poszukiwaniem "gwiazd" w rzeczywistości są czasami poszukiwań prawdziwego człowieka. Niestety, wielkie ideały, do których tęskni epoka, często zamieniają się w karykaturę. Trzeba jednak umieć zobaczyć nawet poza karykaturą prawdziwą tęsknotę. Ludzie współcześni szukają ideału człowieka. Bóg wszechmocny, panujący niepodzielnie nad sprawami świata, jest dla nich trudny do zrozumienia. Taki Bóg traci charakter osoby, pojmowalny jest jedynie jako działający precyzyjnie motor. Lecz dlaczego w takim razie ten idealny motor pozwala, aby istniały ból i cierpienie? "Gdyby Bóg istniał, nigdy by do tego nie dopuścił!" - słyszy się nieraz bolesny okrzyk. Czasami jeszcze inny, bluźnierczo-naiwny: "Ja bym tam lepiej zbudował świat niż ten wasz rzekomy Bóg!" Aby zrozumieć Boga, który mogąc wszystko i pragnąc ludzkiego szczęścia, zezwala na zło i cierpienie, trzeba wpierw zobaczyć Boga-Człowieka, który świadomie wziął na siebie ludzką dolę i zanim cokolwiek wyjaśnił, wycierpiał razem z nami najwyższą człowieczą miarę bólu. We współczesnej nauce pojawił się pogląd kwestionujący już nie Boskość Jezusa, ale sam gatunek utworu, jakim są Ewangelie. Uważa się, że Ewangeliści napisali nie dzieło katechezy, lecz coś w rodzaju powieści o nie istniejącym bohaterze po to, by tę zrodzoną z fantazji postać przedstawić jako istotę rzeczywiście żyjącą. Wielki pisarz potrafi czasami narzucić swą wizję literacką i nadać jej takie piętno prawdy, że czytelnik sądzi, iż ma do czynienia z prawdziwym człowiekiem. Nie do pomyślenia jest jednak sytuacja, aby czterej autorzy, ludzie odmiennej kultury i formacji duchowej, pisząc z dala od siebie, w odstępach czasu, pod czujną kontrolą tych, którzy znali rzeczywistość, mogli wymyślić bohatera tak prawdopodobnego, aby ludzie uwierzyli, iż istniał naprawdę. Czterej pisarze mogą napisać cztery odmienne powieści o tym samym człowieku. Ale nie można sobie nawet wyobrazić, aby cztery powieści zrodziły jednego, żywego człowieka. A przecież w Ewangeliach mamy żywego Człowieka. Jezus ewangeliczny - mimo niezwykłego bogactwa swego charakteru - tworzy jedną żywą postać. Czyżby mógł nie istnieć i być tylko fikcją literacką, gdy Go widzimy zawsze takiego samego i w dziele żydowskiego poborcy opłat drogowych, i w dziele galilejskich rybaków, i u greckiego lekarza? Jest nie tylko taki sam w swej nauce - jest przede wszystkim taki sam w swych ludzkich reakcjach. Gdy się wczytujemy w Ewangelie, zaczynamy rozróżniać styl każdego z autorów: dostojną prozę Mateusza, pospieszny, nieomal galopujący język Marka, starannie odmierzone zdania Łukasza, pełen mistycznych niedopowiedzeń styl Jana. A przecież u każdego z nich Jezus jest taki sam. Jego dobroć, miłosierdzie i łaskawość będą tak samo kontrastowały z Jego pełną gorących uczuć, lecz opanowaną naturą kogoś, kto wie, czego chce, i zdaje sobie sprawę z tego, czego żąda. Ten śpiewny poeta jest surowym reformatorem, ten lekarz każdego bólu umie twardo żądać. Jezus nie tylko naucza w każdej Ewangelii, że droga do Boga prowadzi przez służbę innemu człowiekowi. On także w każdej Ewangelii pokazuje praktycznie, jak ta służba ma wyglądać. Właśnie za swą służbę człowiekowi Jezus ponosi śmierć męczeńską. Ale Jezus godzi się nie tylko na to, by był przybity do krzyża. On także godzi się na poniesienie klęski, która - na pozór - przynosi zagładę całej Jego ziemskiej działalności. Zanim wycierpi swoją pasję, pozwoli, aby Jego najbliżsi porzucili Go, uciekli od Niego, "zgorszyli się" Jego słabością. Ten Człowiek - to prawda - czyni zdumiewające cudy. Leczy, wskrzesza, ucisza burze, chodzi po wodzie. Nie sięga jednak do swej siły, gdy chodzi o ocalenie Jego samego. Gdy zmartwychwstanie - uczyni to z niezwykłą dyskrecją, jakby nie chciał nikomu narzucić pewności, że tak się stało. Cudy Jezusa są znakami, świadectwem spełniania się przepowiedni, nie są popisami wszechmocy. Pomiędzy dniem Narodzin a dniem przemiany wody w wino w Kanie leży długi dzień zwykłego życia. Autorzy apokryfów usiłowali go zapełnić wymyślanymi przez siebie cudownościami. Ale właśnie dlatego, że żadnych cudowności nie było - apokryfy, choć często zawierają jakieś szczegóły wyglądające na prawdziwe, nie mogły wejść do kanonu ksiąg objawionych. Przez całe swe ziemskie życie Jezus jest razem z człowiekiem. Dokonuje dla tego człowieka niezliczonych dzieł miłosierdzia i dobroci. "Chciał zaznać snu, by pobłogosławić nasz sen, chciał doświadczyć znużenia, by uświęcić nasze znużenie, chciał płakać, by nadać wartość naszym łzom" (św. Grzegorz z Nazjanzu). Historia opowiedziana przez Ewangelię da się przy tym powtórzyć dla każdego człowieka każdej epoki. Każdy z nas, żyjąc własnym naszym życiem, może przeżywać tamto życie. I gdy dochodzi chwila pasji, jesteśmy tamtemu życiu najbliżsi, gdyż każde nasze cierpienie jest jakimś odbiciem tamtego cierpienia. Potem wolno nam razem z Jezusem umrzeć. Dalszy ciąg będzie już wyjściem poza życie ziemskie. Ale jeśli można było żyć i umierać razem z Nim, wolno nam mieć nadzieję, że spełni się i dla nas obietnica Zmartwychwstania. Jezus w Ewangelii żyje naszym życiem, naszymi bólami i doświadczeniami, wcześniej jeszcze, zanim wezwie nas, byśmy naśladowali Jego życie i pełnili Jego naukę. Jest to gest tej niezwykłej miłości, którą nazwaliśmy przyjaźnią. "Jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję... Nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca..." (J 15, 14-15). Tylko przyjaciel zdolny jest odbyć razem z nami nasz bolesny szlak, tylko dlatego, aby uczynić go dla nas lżejszym. Tylko przyjaciel nie będzie nam nic mówił, póki nie doświadczy razem z nami naszego bólu. Taką przyjaźń znajdujemy w Ewangelii. Jezus ewangeliczny, zanim nas ocali, towarzyszy nam. Nie tłumaczy nam. Nie tłumaczy nam w pełni sensu bólu, lecz ten ból bierze także na siebie i przez ten fakt odkrywa jego ukryty sens i znaczenie. Wyjaśnia sens życia. Czasami wydaje nam się, że znajdujemy w Ewangelii coś, co było wcześniejsze: jakieś przeczucie i pragnienie istniejące w nas od samego początku, od chwili urodzenia - przeczucie i pragnienie Boga, który, zanim nas uniesie nad gwiazdy, chce podzielić z nami nasz twardy los. "Nie szukałbyś mnie - mówi Jezus w rozważaniach Pascala - gdybyś mnie wcześniej nie znalazł... Jestem bardziej twoim przyjacielem niż ten lub tamten. Zrobiłem dla ciebie więcej niż oni... Nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie już nie posiadał..." Im częściej czytamy Ewangelię, tym bardziej przekonujemy się, że nasze życie wplecione jest w wydarzenia ewangeliczne. Ewangelia jest wspaniałym przekrojem ludzkości i jeśli tylko potrafimy zachować wewnętrzny krytycyzm, potrafimy zobaczyć siebie w każdym z protagonistów tych ksiąg. Każdy z nas jest w życiu - bodaj przez chwilę - Kajfaszem, Piłatem, faryzeuszem, saduceuszem, Cyrenejczykiem, Barabaszem, bandytą przybitym obok Jezusa na krzyżu, Piotrem, Judaszem, Tomaszem, Filipem... Potrafimy być odważni i tchórzliwi, zacietrzewieni i zaślepieni, wierni i niewierni, służący i przymuszani do służenia, nagle dostrzegający prawdę i uciekający od prawdy. Także każda opowieść ewangeliczna ma dla nas swój specjalny, konkretny sens. Jeśli będziemy codziennie czytać Ewangelię, nie będzie prawie dnia, abyśmy nie znaleźli siebie na jej kartach. Spomiędzy postaci ewangelicznych zawsze przykuwała moją uwagę postać młodego człowieka, który przyszedł pewnego dnia do Jezusa i powiedział mu, że chociaż przez całe życie wykonywał przykazania Boże, czuje w sobie jakiś brak. Jezus spojrzał na niego z życzliwością - i postawił nowe niezwykłe żądanie. "Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj to, co posiadasz, i rozdaj ubogim... Potem przyjdź ("weź swój krzyż" - dodają niektóre kodeksy Ewangelii według św. Marka) i chodź za mną" (Mt 19, 21). Żądania Jezusa były tak wielkie, że młody człowiek zadrżał i cofnął się. Przyszedł do Jezusa, by otrzymać pewność i spokój serca - a Jezus swymi słowami napełnił jego serce jeszcze większym niepokojem. Wyobraził sobie, że już tak daleko zaszedł, że powinien usłyszeć pochwałę, Jezus natomiast odkrył mu, że teraz dopiero czeka go trudna i ciężka próba. Przyszedł po uznanie, a znalazł wezwanie. Przyszedł w poczuciu, że jest nieskazitelny, a nagle dowiedział się, że ma tyle jeszcze do zrobienia. Przyszedł w postawie starszego brata syna marnotrawnego, a zobaczył, że ojciec przyciska do serca grzesznego brata. Mam zawsze uczucie, że tutaj natykam się na największe odkrycie Ewangelii: człowiek dowiaduje się o niezwykłym miłosierdziu Bożym, tak wielkim, że zdolne jest wybaczyć wszystko i zdaje się tylko pragnąć wybaczania - ale równocześnie odkrywa, że przedtem musi zobaczyć i uznać swoją słabość, swoje winy, swoją niepełność. Jeśli ich nie zobaczy i nie uzna, Bóg nie będzie mu mógł wybaczyć. Jeśli' będzie zadowolony z siebie, Bóg nie będzie zadowolony z niego. Bóg nie mierzy wielkości upadku. Chce tylko jednego: pokornego wyznania naszej nędzy. "Boże, zmiłuj się nade mną, gdyż jestem grzesznikiem" - tak modlił się pokorny poborca i za tę modlitwę został usprawiedliwiony. Faryzeusze z Ewangelii to byli ludzie, którzy pragnęli służyć Bogu. Nie byli zamaskowanymi ateistami jak saduceusze. Gorliwość faryzeuszy zastygnie z czasem w bezduszną formalistykę, pod którą żywy zostanie jedynie zawzięty nacjonalizm. Ale za czasów Jezusa musiało być jeszcze wiele prawdziwej gorliwości. Tylko że faryzeusze byli tacy pewni swej postawy! Czuli się lepsi od innych. Za większą ilość obmywań, ofiar, gestów rytualnych oczekiwali wyższej nagrody. Byli jak ci robotnicy pracujący w winnicy przez cały skwarny dzień, lecz spodziewający się za to większej niż umówiona zapłaty. Ale miara Boga jest miarą inną niż miara ludzka. Służby Bożej nie ocenia się ilością. Mierzy się ją poczuciem winy i miłosnym pragnieniem zyskania przebaczenia. Marnotrawnemu synowi wystarczy wrócić z wolą rzucenia się do nóg ojca. "Był jeszcze daleko od domu - tak próbowałem przełożyć ten fragment Ewangelii św. Łukasza - kiedy go dostrzegł ojciec. Wybiegł mu naprzeciwko, chwycił w ramiona i ucałował. Był pełen smutku widząc syna w takim stanie. A syn rzekł: Ojcze, zawiniłem wobec Boga i wobec ciebie i nie zasługuję, abyś mnie nazywał synem... Ale ojciec już wołał na służbę: Prędko podajcie mu najlepszą szatę, jaka jest w domu, włóżcie mu na pale