15909
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15909 |
Rozszerzenie: |
15909 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15909 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15909 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15909 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Andrzej Zimniak
Homo determinatus
PO TAMTEJ STRONIE
Przy wejściu do windy czekał młody człowiek, sprawiający wrażenie zmieszanego i
niezdecydowanego. Gregg chciał przepuścić go przodem, ale tamten wycofał się, ukazując
wielkie, białe zęby w przepraszającym uśmiechu. Twarz nieznajomego swoim niesamowitym
wyglądem pasowała do jego dziwnego zachowania: podłużna, w dolnej części podana jak łopata
do przodu, z szeroko wyciętymi ustami, płaskim, jakby rozgniecionym nosem i nastroszonymi
brwiami, o cerze śniadej i aksamitnej. Na dnie na pozór łagodnych, brązowych oczu czaił się daleki
cień szaleństwa; podobny wzrok, budzący u postronnych obserwatorów pierwotny odruch strachu,
wzrok przebijający otoczenie jak rzadką mgłę
1 nawiązujący kontakt z innymi, nierealnymi światami Gregg zapamiętał na zawsze podczas
wizyty w zakładzie dla obłąkanych.
Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, że nieznajomy nie wszedł za nim. Przyspieszenie windy
łagodnie zwiększyło ciężar jego ciała, poczuł skurcz w żołądku i dobrze znany ucisk w uszach. Jak
zwykle. Świetlisty kłębek przelewał się z jednej klatki do drugiej, pełzł wzdłuż wymalowanych
czarną farbą oznaczeń kolejnych mijanych pięter. Miał jechać na czterdzieste drugie, lecz
światełko lekko przeskoczyło ten numer, zawahawszy się tylko przez ułamek sekundy, i pędziło
coraz, szybciej w górę skali, zmieniając barwę ze spokojnej żółcizny na kłujący błękit. Uderzyło w
ścianę ostatniego okienka i zaczęło periodycznie rozżarzać się i gasnąć, obrzucając kabinę
drażniącym wzrok, pulsującym blaskiem. Jak zwykle.
Winda pędziła coraz szybciej, metalowe ściany drżały, gdzieś z głębi otchłannego szybu
dochodził lęk naprężonej jak struna liny. Gregg boleśnie wyczuwał gnający tuż obok niego, tylko
za blaszaną cienką osłonką, chropowaty beton tunelu. A może ścian już nie ma? Przecież nie każdy
szyb musi mieć tak dużą rezerwę długości…
Podniósł już dłoń, lecz nagle zawahał się. Dlaczego by nie spróbować? Otworzy szybko drzwi,
na chwilę tylko. Trzeba kiedyś przekonać się, zobaczyć. Ale… nie, zrobi to kiedy indziej. Może
następnym razem.
Pięścią wcisnął klawisz zatrzymujący windę i obserwował spokojnie, jak niebieski ognik
zatrzepotał, przygasł i spłynął ledwie widoczną smugą do numeru czterdzieści dwa, na którym
pozostał posłusznie, świecąc niby mętne, żółte oko.
Wyszedł wprost do hallu, zastawionego wysokimi palmami. Wydobył z kieszeni zmiętą, szarą
kopertę i z trudem odczytał numer pokoju na rozmazanej pieczątce, przybitej w lewym górnym
rogu. Brodząc niepewnie w puchu grubych dywanów odnalazł właściwe drzwi. Były obite
dźwiękochłonnym tworzywem i widniała na nich wywieszka z napisem „Dyrektor”. Ponieważ nie
znalazł miejsca, w które mógłby zapukać, od razu nacisnął klamkę i wszedł.
Wyondulowana i wylakierowana sekretarka obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, po czym,
jeszcze zanim zdążył otworzyć usta, wyjaśniła, że dyrektor jest bardzo zajęty. Gregg potulnie
wycofał się tyłem i na korytarzu stanął twarzą w— twarz z młodym człowiekiem o niepokojącym
wyglądzie, którego widział przed chwilą przy windzie. Obydwaj byli zaskoczeni w równym
stopniu.
— Dlaczego pan za mną chodzi? — spytał Gregg trochę zbyt ostrym tonem. Obecność
nieznajomego drażniła go w dziwny sposób.
— Ja… wcale nie chodzę — odparł tamten głębokim głosem o ciepłym zabarwieniu,
uśmiechając się niewyraźnie. — Ja też tutaj — wskazał na drzwi, które w tym samym momencie
otworzyły się gwałtownie. Stała w nich wymalowana jak laleczka sekretarka.
— Panowie Gregg Higgins i Lom Chakrabor? Proszę bardzo, trzeba było od razu powiedzieć…
Dyrektor oczekuje panów, proszę wchodzić prosto do gabinetu.
Gregg ruszył przodem. Tuż za sobą bardziej czuł niż słyszał ciche stąpanie Loma. Zupełnie jak
polujący kot — pomyślał i natychmiast zdziwił się, skąd wziął takie dziwaczne porównanie.
Gabinet pełen był rozdyskutowanych ludzi, pomiędzy którymi kłębił się siny dym papierosowy.
Sekretarka zwinnie przepchnęła się do starszego, postawnego mężczyzny i widocznie
zaanonsowała ich przybycie, ponieważ ów człowiek grzecznie, lecz stanowczo pożegnał
zgromadzone gremium i wyprosił wszystkich z pokoju, przekładając naradę na jutro. Nagle zrobiło
się luźno i przestronnie; niebieski woal dymu rzednął szybko, w wyniku czego pomieszczenie
zdawało się powiększać.
Dyrektor podszedł do Gregga i Loma z szerokim uśmiechem i uścisnął im ręce.
— Jakże się cieszę, że panowie już są. To naprawdę bardzo ważne. Proszę, proszę dalej.
Przejdźmy tutaj, do tych foteli. Są rzeczywiście wygodne.
— Proszę przysłać nam Andrewsa, panno Sally — rzucił szybko do interkomu — a potem nie
wpuszczać już nikogo i nie łączyć. Tak, dziękuję.
Gregg obserwował go z zainteresowaniem. Kiedyś musiał być atletycznie zbudowanym,
przystojnym mężczyzną; pewnie uganiały się za nim kobiety — pomyślał nie bez odrobiny
zazdrości. Teraz miał około siedemdziesiątki, lecz przygarbił się tylko nieznacznie, zachowując
nadal imponującą sylwetkę. Twarz, blada i trochę już zapadła, promieniowała szczerością i
otwartością. Ten człowiek chyba nigdy nikogo nie oszukał; lecz w takim razie jak mógł zajść tak
wysoko w hierarchii zawodowej, na stanowisko, na którym stale trzeba wybierać między
mniejszym a większym złem? — zastanawiał się.
Gdy dyrektor ponownie zamierzał zwrócić się do gości, wszedł szybkim krokiem ruchliwy,
zupełnie łysy, drobnej budowy mężczyzna w średnim wieku. Starannie zamknął za sobą
dźwiękoszczelne drzwi i obrzucił zebranych przenikliwym spojrzeniem, jakby miał zamiar ich
zahipnotyzować.
— Dzień dobry, panie profesorze, witam panów — metaliczny głos brzmiał ostro; mówił z
doskonałą dykcją. Gregg pomyślał, że ten człowiek mógłby być świetnym nauczycielem — każde
słowo potrafił odczytać z ruchu jego warg.
— No, to jesteśmy w komplecie — zagaił profesor — i możemy dokonać prezentacji. Moje
nazwisko brzmi Milton, pełnię obowiązki dyrektora Instytutu Cybernetyki Teoretycznej. A to jest
— wskazał na nowo przybyłego — jeden z moich najbliższych współpracowników, doktor
matematyki Andrews Johansen. Panowie wzajemnie chyba także się nie znają…
— Owszem, znamy już swoje nazwiska — wtrącił Gregg. — Natomiast wciąż usiłujemy
bezskutecznie domyślić się celu pańskiego zaproszenia. Przynajmniej ja — spojrzał z ukosa na
Loma — nie wiem nic. Oprócz tego jednego zdania w liście…
— Ja też nie wiem — Lom uśmiechnął się tak szeroko, że ukazał obecnym cały garnitur swoich
przerażająco wielkich, pozakrzywianych zębów. Żaden buldog nie miałby z nim szans — pomyślał
Gregg, cofając się odruchowo.
— Zaraz wszystko wyjaśnimy — początkowo miły uśmiech profesora, na stałe przylepiony do
warg, wyglądał teraz nieco sztucznie. — Panowie życzą sobie kawy, czy herbaty?
— Proszę o herbatę, jeśli można wybierać — Gregg czuł, że szykuje się dłuższa rozmowa.
— A dla mnie kawę — melodyjnym głosem zamówił Lom. Śpiewak operowy czy co? —
zastanawiał się zaintrygowany Gregg.
Milton i Andrews odeszli w stronę interkomu, aby zamówić napoje. Gregg wcisnął się w kąt,
jak najdalej od Loma, ponieważ perspektywa grzecznościowej rozmowy z nim nie wydawała mu
się zachęcająca. Widział, jak Andrews wydobył z kieszeni gruby notes, przerzucił parę kartek i
półgłosem, lecz zbyt cicho, aby można go było usłyszeć, zaczął coś czytać profesorowi.
Gregg, nieco już znudzony, podniósł wzrok na pomarańczowe abażury lamp, zwisających na
długich sznurach z sufitu. Po co go tutaj ściągnięto? W sondaż środowiskowy na temat sprzężeń
cybernetycznych, jak to napisano w zaproszeniu, nie wierzył. Chodziło raczej o nawiązanie
współpracy między jego szkołą a Instytutem. Ale dlaczego w takim razie nie zwrócono się do
dyrektora szkoły? Może chcą nawiązać wstępne kontakty nieformalne?
Gregg zdał sobie nagle sprawę, że odczytuje cichą wypowiedź Andrewsa z ruchu jego warg.
Nie mógł oprzeć się chęci dalszego podpatrywania.
„…i także egzotyczne imię — Lom. Ćwiartka krwi hinduskiej, ćwiartka murzyńskiej…”
„…introwertywny, z silną skłonnością do autyzmu, duży udział somnambulizmu w
intensywnych marzeniach sennych, najsilniejsze z dotychczas napotkanych zdolności
transformowania energii porażającej ze współczynnikiem ponad dwieście — nieświadome,
zdolność przenikania około czterech — nieświadoma. Pomocnik piekarza, inteligencja słaba,
wykształcenie — trzy klasy. Tyle o nim…”
Gregg poczuł, jak kropelka potu toruje sobie powoli drogę po jego plecach. Co, u diabła, trafił
do .poradni zdrowia psychicznego, czy do kwatery tajnego wywiadu? A swoją drogą, podejrzenia
wobec Loma nie były bezpodstawne. Nieźle stuknięty! Tylko co to są skłonności do autyzmu?
Może gwałci dzieci? Znów wlepił wzrok w Andrewsa.
„…Olivier. Telefonował tylko, że jak chcemy porozmawiać, możemy przyjść do niego. Sam nie
ma czasu. No i żeby wcześniej umówić się, bo bywa zajęty. Chyba odłożymy to na później. Tak, ja
też tak sądzę. No, a ten Higgins…”
Gregg poczuł, jak fala gorąca wpełza mu na twarz. Nie zdążył przygotować się do wysłuchania
analizy, dotyczącej jego własnej osoby.
„…z pewną skłonnością do schizofrenii. Sporadyczne ucieczki od realnej rzeczywistości,
łagodna postać neurastenii. Zdolności przetwarzania zerowe, zdolność przenikania około trzech do
trzech i pół — nieświadoma, inteligencja średnio wysoka, wykształcenie półwyższe, pedagog w
szkole dla głuchoniemych. Wiek — czterdzieści jeden…”
W tym momencie wyondulowana sekretarka weszła z kawą, herbatą i kruchymi ciastkami na
tacy. Profesor podziękował, odprawił ją i ze służbowym uśmiechem osobiście przyniósł tacę do
stołu konferencyjnego. Uprzejmym gestem zaprosił zebranych. Andrewsa nie trzeba było
specjalnie zachęcać — już siedział i wsypywał do kawy podwójną porcję cukru.
— A więc przystąpmy do rzeczy — zaczął profesor, gdy wszyscy usadowili się wokół stołu.
Gregg nerwowo jadł jedno ciastko za drugim. Nie mógł zapanować nad wzburzonym nurtem
myśli. On i schizofrenia? Co za bzdury! Spojrzał na zegarek.
— Nie zajmę panom więcej niż godzinę, jak sądzę — kontynuował Milton. — Napisaliśmy w
listach, że przeprowadzimy sondaż socjologiczny. To oczywiście prawda, lecz nie cała. Chcemy…
prosić panów o współpracę. I o pomoc w naszym przedsięwzięciu.
A więc jednak — pomyślał Gregg nie bez satysfakcji. W tej samej chwili poczuł na sobie
przenikliwy wzrok Andrewsa, jakby przywołujący go do porządku. Z trudem skupił uwagę na
słowach profesora.
— Postanowiliśmy powiedzieć panom wszystko, co sami wiemy. Sądzimy, że to najlepsza
metoda…
— O co właściwie chodzi, panie profesorze? — Gregg, niepomny karcącego spojrzenia
Andrewsa, stawał się coraz bardziej niecierpliwy. — Tak się składa, że za godzinę mam umówione
spotkanie.
— Właśnie chcę przejść do meritum sprawy. A chyba będzie lepiej, jeśli całość zagadnienia
omówimy od razu. Wtedy nie będzie potrzeby ponownego fatygowania panów — Milton zdołał
zachować niewzruszony spokój.
— No pewnie! — Lom znów wyszczerzył swoje straszliwe zęby. Z wysuniętą dolną szczęką
przypominał teraz szykującą się do ataku mureną.
— Mówiąc najkrócej — z twarzy Miltona znikł profesjonalny uśmiech, przez co natychmiast
skurczyła się i postarzała o lata — wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Może nie wyrażam się
dostatecznie jasno — nie tylko naszej czwórce tutaj. Po prostu wszystkim ludziom.
— Niemożliwe! — Gregg czuł, że za chwilę zrobi jakieś głupstwo.
— Wiem. Bomba! — Lom nie omieszkał pochwalić się znajomością rzeczy.
— Owszem, prawie zgadł pan, panie Chakrabor — profesor Milton przez cały czas był
nienagannie uprzejmy. — Tylko że to jest jeszcze gorsza bomba niż ta, o której pan myśli
— Dotychczas sądziłem, że nie nauka i jej zastosowania, lecz sama natura człowieka stwarza
groźbę dla jego egzystencji — wtrącił Gregg, dając chociaż częściowo upust wzbierającemu
rozdrażnieniu.
— Oczywiście, panie Higgins, lecz skłonności naszego gatunku, wyrastających wprost z
biologizmu i instynktów całego ziemskiego świata ożywionego, nie zmienimy z dnia na dzień.
Obawiam się, niestety, że niemal wszystko pozostanie po staremu przez najbliższe setki, jeśli nie
tysiące lat. Podstawowych praw ewolucyjnych nie zlikwiduje się dekretem. Inne zachowania są
prostą pochodną tamtych wyjściowych…
— Niemalże przekonał mnie pan — uciął Gregg niezbyt grzecznie. — Czy zmierza pan do
konkluzji, że wobec niemożności przeciwdziałania należy całkowicie poddać się atawistycznym
popędom?
— Skądże! Tylko że to przeciwdziałanie jest pracą na setki lat. Mnie zaś chodzi o interwencję
doraźną, powiedziałbym: ratunkową. Teraz, natychmiast! — profesor stracił panowanie na krótką
chwilę.
— Coś w rodzaju wstrzymania badań, zniszczenia dokumentacji, usunięcia człowieka, który
wie zbyt dużo?
Milton i Andrews spojrzeli jednocześnie na Gregga.
— Zaraz wszystko wyjaśnię. Może teraz pan doktor Andrews ogólnie przedstawi zasady
działania broni nowej generacji, nad którą pracują pewne ziemskie ośrodki. Uzmysłowi to panom
wagę zagadnienia.
Profesor wyglądał na znużonego. Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy i odchylił się na
oparcie fotela.
— O ile nam wiadomo — w porównaniu ze spokojnym, niskim brzmieniem głosu Miltona
sposób wysławiania się Andrewsa przypominał maszynowe terkotanie — zasady działania broni, o
której mówimy, oparte są głównie na najnowszych osiągnięciach badań nad teorią pól
grawitacyjnych. Efektem użycia tej broni byłoby selektywne zniszczenie niektórych tylko
obiektów na obszarze objętym jej działaniem. Można by na przykład zabić ludzi, nie naruszając
schronów i broni, lub zniszczyć wybiórczo broń, zachowując ludzi przy życiu.
— Nie rozumiem — wtrącił Gregg. — Żołnierze pozostają żywi w schronie, ale ich karabiny
rozwiewają się jak mgła? Czy o to chodzi?
— Niezupełnie tak, ale… prawie tak.
— A to dobre! — ucieszył się Lom. — Raz dmuchniesz, a ludzie idą bez kapeluszy, drugi raz —
idą nago po ulicy!
— Czy panowie nie przeprowadzają czasami testu na naiwność? Nie mierzy pan naszego czasu,
panie Andrews?
— W żadnym naszym słowie nie kryje się podstęp, panowie — do rozmowy włączył sig Milton.
— Wszystko prosimy brać poważnie, bo są to poważne sprawy.
— Oczywiście — podjął Andrews. — Zasadę działania nowej broni można poglądowo
wytłumaczyć następująco. Wyobraźmy sobie stojące obok siebie dwa klocki: jeden drewniany,
drugi metalowy. Kierujemy w ich stronę odpowiednio zmodulowany strumień słabych fal
grawitacyjnych, które są akurat w stanie wprawić w rezonans poszczególne fragmenty struktury
przestrzennej klocka metalowego. Wiadomo, że nawet solidny most zwali się pod marszowymi
krokami oddziału wojska, jeśli zaistnieje w jego konstrukcji zjawisko rezonansu. Jakby „rozbuja
się” ponad granice określone wytrzymałością materiału, no i rozleci się. Tak samo nasz metalowy
klocek — pozostanie po nim garść pyłu, podczas gdy drewniany będzie nie uszkodzony.
Wystarczy odpowiednio zmienić modulację fali, aby rozpadł się drewniany, natomiast nietknięty
pozostał metalowy, pomimo że obydwa znajdowałyby się w strefie aktywnej. Jak wiadomo, fale
grawitacyjne są niezwykle przenikliwe, na przykład cały glob ziemski stawia im tylko znikomy
opór, zaś problemy skomplikowanej modulacji i dostosowania jej do poszczególnych rodzajów
substancji to kwestie czysto techniczne.
— To rzeczywiście… gdyby… udało się… — wyjąkał zaskoczony Gregg.
— Fantastyczne! Za jednym zamachem likwidujemy wszystkich bandytów, a pozostawiamy
porządnych ludzi, czy tak, szefie? — Lom bawił się zupełnie nieźle, prawie tak, jakby osobiście
uczestniczył w nie byle jakim horrorze, oczywiście w charakterze bezpiecznego widza.
— To trochę nazbyt śmiały wniosek, panie… — profesor zawiesił głos.
— …Chakrabor — podpowiedział Andrews.
— Tak, panie Chakrabor. Na dziś przynajmniej. Bo jeśli weźmiemy pod uwagę, że białko
każdego człowieka charakteryzuje się swoistą strukturą, to sądzę, że pozostaje tylko kwestia
udoskonalenia techniki. No, i problemy natury moralnej…
— Proszę panów! — przerwał bezceremonialnie Gregg. — Wezwaliście nas w celu
przeprowadzenia ankiety socjologicznej, a opowiadacie fantastyczne historie o nowych
superbroniach. Jeśli broń taka naprawdę powstaje lub już istnieje, nie sądzę, abyśmy stanowili
odpowiednią grupę do jakiejkolwiek akcji z nią związanej. Po to powołano wywiad, kontrwywiad
i inne formacje specjalne. To są sprawy objęte tajemnicą państwową, a ja nie mam zamiaru
wplątywać się w żadne polityczne afery. Po co wam do tego pomocnik piekarza i nauczyciel?! —
Gregg wstał.
— Naprawdę chciałbym już iść.
— Ale… skąd pan wie, że… — Andrews był wyraźnie zmieszany. — Czy znał pana Loma
Chakrabora?
— Nie!
— Nie rozumiem więc…
— Wiem także, że mnie nazwaliście schizofrenikiem, jego zaś — wskazał na Loma — jakimś
innym wariatem. Proszę o wyjaśnienia!
— To proste! — w oczach Miltona pojawił się błysk zrozumienia. — Nauczyciel
głuchoniemych, potrafi czytać z ruchu warg!
Andrews palnął się dłonią w czoło.
— Panowie — po chwili milczenia zaczął Milton z wiecznym uśmiechem na wąskich wargach
— nie mieliśmy niczego złego na myśli. Także ja i doktor Andrews jesteśmy w pewnym stopniu
schizofrenikami i cierpimy czasami na neurastenię. Sądzi pan, panie Higgins, że nie wpadamy w
depresje i nie wyobcowujemy się wtedy z otoczenia? Panowie obydwaj macie wyrobiony obronny
odruch ucieczki w krainy fantazji, w światy przeczuwane i wymyślone.
— Ale potrafimy również myśleć realnie i trzeźwo — wtrącił Gregg, który teraz słuchał z
rosnącym zainteresowaniem.
— O to właśnie chodzi! Możecie powracać, i dlatego nie jesteście chorzy! Panie Higgins —
każdy artysta, pisarz, malarz, w ogóle każdy człowiek z wyobraźnią musi mieć choćby lekkie
inklinacje do schizofrenii!
— Wszystko zależy od definicji. Z równym powodzeniem można stwierdzić, że w miarę
postępu w dziedzinie technik diagnostycznych nie zostanie na Ziemi ani jeden zdrowy człowiek.
Ale, wracając do…
— Tak. Chcę prosić panów o pomoc właśnie ze względu na wasze szczególne predyspozycje
psychiczne.
— Hmm?
— Powiedzmy: brak uprzedzeń, kreatywność umysłu, czy ja wiem, jak to nazwać. U pana
jeszcze dążenia penetracyjne, panie Higgins.
— Miło mi. A więc jeszcze nie kwalifikuję się do odizolowania?
— Jest pan normalnym człowiekiem, wyposażonym przez naturę w pewien… dar.
— O ile dobrze rozumiem, to mam go właśnie panu przekazać do użytkowania?
— Wypożyczyć tylko, jeśli zgodzi się pan na to. Podejrzewamy, właściwie mamy już pewność,
że wrogi nam ośrodek znajduje się… poza Ziemią.
— Zaraz, chwileczkę, bo nie nadążam. Chodzi o ośrodek dysponujący bronią grawitacyjną?
— Nie. Oni po prostu dobrze znają ludzką naturę; wiedzą, że wystarczy podsuwać nam
pomysły. Nie chcemy zniszczyć samej broni, zresztą ludzie jeszcze jej nie mają. Dążymy do
zniszczenia źródła niebezpiecznych informacji.
— Zagłuszyć podszepty szatana? — zadrwił Gregg.
— W miarę możliwości wygnać samego szatana — Mil ton mimowolnie wpadł w jego ton.
— To ja też mam zostać astronautą? — niepewnie spytał Lom, po raz pierwszy nie pokazując w
uśmiechu zakrzywionych zębów.
— W pewnym sensie — włączył się Andrews.
— Najważniejsze są wasze predyspozycje psychiczne. One umożliwią tę podróż. Zresztą będzie
to najłatwiejsza część zadania.
— Tak — blada, wymięta twarz Miltona wyrażała zatroskanie — trzeba wyraźnie powiedzieć,
że dalsza akcja wiąże się z pewnym ryzykiem. Należy odnaleźć i unieszkodliwić wroga. To może
się nie udać; wtedy… prawdopodobnie nieprędko powrócicie na naszą Ziemię.
— Jak to nieprędko?
— Po prostu, pozostaniecie… tam — wskazał ręką do góry. — Proszę mnie dobrze zrozumieć
— nie ulegniecie unicestwieniu.
— Słuchając was mam rzeczywiście wrażenie, że cierpię na halucynacje — Gregg był już
zupełnie zdezorientowany, choć niecodzienna sytuacja zaczęła go bawić. — Mówicie w sposób
poważny o interesujących niedorzecznościach.
— Oczywiście musicie wszystko spokojnie przemyśleć — zatrajkotał Andrews swoim
metalicznym głosem — to wymaga pewnego czasu. Natomiast już od jutra proponuję rozpoczęcie
treningów przygotowawczych, interesujących chociażby z czysto poznawczego punktu widzenia,
zaś na ostateczną odpowiedź poczekamy, powiedzmy… dwa tygodnie.
— Wtedy będziemy jeszcze głębiej w waszej kieszeni — mruknął Gregg.
— Teraz sprawa wynagrodzenia. Nie może być ono, naturalnie w przypadku udanej akcji,
mniejsze niż indywidualne pięcioletnie pobory, już po odtrąceniu wszystkich podatków.
— Mogę podpisywać — rzucił Lom, którego oczy roześmiały się tym razem prędzej niż usta.
— W razie niepowodzenia — uzupełnił Andrews — przypuszczalnie nie będziecie mogli przez
jakiś czas opiekować się swoimi bliskimi. Postaramy się dla nich o specjalny, stały zasiłek i
zapewnimy daleko idącą pomoc.
— To musi być naprawdę niebezpieczne — powiedział Gregg półgłosem, raczej do siebie niż
do pozostałych uczestników spotkania. A może zabawić się z nimi w kotka i myszkę — pomyślał
— a potem wycofać się ze wszystkiego? Co mi zrobią? Zabiją? Wezmą do wojska na Antarktydę?
— Nie bardziej niż inna podobna akcja poza Ziemią — w głosie Andrewsa zabrzmiała fałszywa
nuta.
— Jak możemy upewnić się, że wasze propozycje są poważne?
— Sporządzimy umowę notarialną, a pieniądze umieścimy na odpowiednim koncie. Aha,
jeszcze jedno. Prosimy o pełną dyskrecję. Wybaczcie, że zabrzmi to jak groźba, ale wspomnienie
komukolwiek, choćby własnej żonie, o naszej rozmowie i o broni grawitacyjnej może kosztować
życie. Od tej chwili spoczywa na was wielka odpowiedzialność. Czy dobrze się rozumiemy?
* * *
— Niezupełnie. Po pierwsze: to wszystko pachnie mi jakąś dywersją antyrządową.
— Proszę pana — czoło Miltona pokryło się gęstą siecią zmarszczek — będę szczery. Opinie na
temat nowej broni są skrajnie różne nawet w komisjach rządowych. Czy zdaje pan sobie w pełni
sprawę z faktu, że selektywny miotacz grawitacyjny może dać nieograniczoną władzę nawet
jednemu, przypadkowemu człowiekowi? Chodzi o to, żeby nasi ziemscy antagoniści nie weszli w
jego posiadanie przed nami, bo taki rozwój wypadków stawiałby nas natychmiast w sytuacji
całkowitego, niewolniczego poddaństwa. Do tego nie wolno dopuścić.
— Ach, więc i pan…
— Nie. Jeśli broni nie dostanie nikt, sytuacja będzie o niebo lepsza, niż gdybyśmy nawet tylko
my posiedli jej tajemnicę. Totalitarna władza absolutna nigdy w historii nie prowadziła do
sprawiedliwości i harmonijnego rozwoju.
— Może równowaga ustalona w wyniku przymusu byłaby bezpieczniejsza od równowagi
strachu?
— Niech pan mi uwierzy, że nie. Obecna rzeczywistość jest znacznie lepsza od całkowitej
unifikacji zachowań, aktywności, a w końcu myślenia. Siła rozwoju wynika z różnorodności.
— Nie zawsze — słabo oponował Gregg.
— Mówię o sile rozwoju, nie sile stagnacji, bo i taka istnieje. Nie uważa pan chyba modelu
mrowiska za doskonałość?
Zapadła chwila milczenia, którą przerwał Andrews.
— Miał pan jeszcze drugą wątpliwość, panie Higgins.
— Owszem. Dlaczego wybór padł właśnie na nas? I kto nas proponował? Kogo panowie
reprezentują?
— Jak już wspomniałem — Milton był ciągle cierpliwy i spokojny — wasze kandydatury
okazały się najlepsze ze względu na specjalne predyspozycje psychiczne. Te cechy umożliwiają
podróż kosmiczną.
— Zawsze myślałem, że przy doborze kandydatów na astronautów uwzględnia się głównie
tężyznę fizyczną. Nie sądzę, żebym…
— Tak było kiedyś. Teraz dysponujemy odmiennymi technikami lotów.
— Jeśli zaś chodzi o inne pańskie wątpliwości — niecierpliwie przeciął dyskusję Andrews — to
jesteśmy organizacją związaną z rządem. Zostaliście panowie starannie wyselekcjonowani spośród
wielu innych kandydatów na podstawie materiałów będących w dyspozycji komisji rządowych.
Sądzę, że te wyjaśnienia w wystarczającym stopniu rozproszyły wasze wątpliwości. Czy
moglibyśmy ustalić godziny indywidualnych treningów?
— Zgadzam się — Lom nie miał zahamowań. Był kupiony.
— Nie jestem przekonany, czy… — Greggowi cała sprawa znów przestawała się podobać.
— Przecież nie musi pan już teraz dawać odpowiedzi — Andrews spieszył się coraz bardziej. —
Udział w treningach do niczego nie zobowiązuje, będzie zaś źródłem dodatkowych informacji.
Poznacie wiele nowych ciekawych technik i możliwości.
— Jeśli tak, to mogę przyjść. Najchętniej po południu, powiedzmy… o szesnastej.
— Załatwione. Czy pan — zwrócił się do Chakrabora — mógłby przyjść rano, na przykład o
ósmej?
— Jutro tak. Robię na drugą zmianę — Lom po raz kolejny wyszczerzył wszystkie zakrzywione
zęby ludożercy.
* * *
Im dalej zapuszczał się w plątaninę bazarowych uliczek, tym mniejsze i lichsze stawały się
kramiki, zrośnięte ze sobą tyłem lub bokami, z żółtymi daszkami zachodzącymi na siebie jak
wyschnięte kapelusze huby drzewnej. W zacienionych wnętrzach straganów siedziały tęgie stare
kobiety ubrane na czarno, stale przeżuwające bezzębnymi dziąsłami skórki ciemnego chleba.
Opodal mężczyzna o spalonym przez słońce karku i czapce głęboko naciśniętej na czoło odważał
kaszę czy groch przypadkowemu klientowi, metalową łopatką pieczołowicie przesypując towar z
przegródek lady do używanych papierowych toreb. W tej części targowiska nie było widać,
świeżych owoców i warzyw, daleko przy frontowej bramie pozostał żywy zgiełk ludzkiej
gromady. Tutaj, z dala od głównego nurtu życia bazaru, handlowano sypkim, suchym towarem,
wyrobami z wikliny i starzyzną, a także w zatęchłym mroku bud i straganów dokonywano
podejrzanych, w najlepszym razie półlegalnych transakcji.
— Słucham pana — z wnętrza pozornie pustego kramu dobiegł skrzypiący głos. W gęstej
ciemności budy powoli materializowała się pomarszczona jak sucha figa, zapadła twarz, na której
dnie niespokojnym blaskiem błyszczały nienaturalnie niebieskie oczy. — Czy pan czegoś chce? —
starczy głos stał się natarczywy, niemal nachalny. — Czy pan naprawdę niczego nie chce?! Niech
pan coś powie! Jak można tak stać i nic nie mówić!!
Głos potężniał, wirował w drgającym powietrzu jak rozszalały rój pszczół, przelatywał nad
sąsiednimi kramami, wprawiając w wibrację ich tekturowe daszki, panoszył się i grzmiał w
wąskich bazarowych przejściach.
Przekupki, nie przerywając permanentnego żucia, niespiesznie wychodziły spomiędzy
straganów i zbliżały się kaczym chodem, kołysząc tłustymi zadkami. Ich brudne kiecki nie
zasłaniały posiniaczonych, opuchniętych łydek.
Wtem zza szeregu bab wysunęła się inna postać, kobieta ubrana podobnie jak one, jak cały tłum
starych, pyzatych przekupek, wypełniający szczelnie wszystkie przejścia pomiędzy straganami. Jej
posągowa postać górowała nad morzem starczych głów i wzrostem, i majestatem. Kocie, lekko
skośne oczy rzucały iskry, a wąskie, chciwe wargi wydały się w dumnym grymasie. Nagłym
ruchem odrzuciła poplamiony burnus, który, wessany w wir nabrzmiałego krzykiem powietrza,
uniósł się z dzikim łopotem płótna i rozpadł na pojedyncze nitki, a te z kolei na drobniutkie,
srebrzyste pyłki, na mglisty kurz, zasnuwający cały bazar tęczowym obłokiem.
* * *
Siedział naprzeciwko ze zwieszoną głową, a grzywa czarnych włosów, gęsto przeplatanych
siwymi pasmami, bezładnie opadała mu na czoło. Gregg widział tylko spękane wargi, ściągane co
chwilę nerwowym skurczem.
— Naprawdę pan mnie nie pamięta, panie Hayn? Mam na imię Gregg, często grywaliśmy w
szachy na tarasie. Ja bezskutecznie odzwyczajałem się od palenia, a pan stale podrywał tę
blondynkę…
— Niech pan o tym nie mówi — skrzywił się tamten, — To wszystko było żałosne.
— Dlaczego? Przecież ona nie należała do najbrzydszych.
— Nie dlatego. Eskapizm, łapanie czegokolwiek, co jest w zasięgu. Nie udało się — Hayn
nerwowo wyrzucał z siebie amputowane zdania. Niełatwo było określić ich ładunek informacyjny.
Może bredzi bez sensu? Gregg poczuł się nieswojo.
— To dziwne. Ją pan pamięta, a mnie nie — drążył niepotrzebnie, ale żaden inny temat nie
przychodził mu do głowy. Byłoby zabawne, gdyby naprawdę mnie sobie przypomniał —
pomyślał.
— Panie… Grown…
— Gregg.
— Ach tak. Ja jednak najpierw widzę kobiety, mężczyzn zauważam później i pamiętam krócej.
Tam jeszcze nic się u mnie nie przestawiło — usiłował zażartować, lecz natychmiast skrzywił się z
niesmakiem. — To głupie — wyszeptał do siebie, lecz Gregg pochwycił słowa z ruchu warg. Oczy
miał czarne, blisko osadzone tuż obok zbyt wysoko wyłaniającego się z twarzy, ostrego nosa.
Nienormalnie rozbiegane źrenice nie zatrzymywały się dłużej niż na sekundę w swojej ustawicznej
wędrówce. Obok szaleństwa z jego twarzy wyzierała niewątpliwa inteligencja.
— A czy pan, panie Grown, pamięta Kozią Bródkę? Tego rubasznego laryngologa, co każdą
babę poniżej pięćdziesiątki musiał klepnąć w tyłek? Całe sanatorium się trzęsło, jak kiedyś pomylił
panią ordynator z pielęgniarką. Wie pan, tyłek u każdej podobny…
— Nazywam się Gregg, panie Hayn.
— Ależ pedant — żachnął się tamten. — Mnie kojarzy się pan z Grownem. Czy to moja wina,
że pańska matka omyliła się kiedyś?
— Mogę być dla pana Grownem, w porządku.
— Stokrotne dzięki. No i co, nie pamięta pan?
— Oczywiście, że pamiętam — zmusił się do uśmiechu. — Nieraz przy piwie opowiadał mi
kawały. Co za siła witalna!
— No tak. Rzeczywiście. Ja już nie wszystko pamiętam. Zresztą nie zmuszam się. To, co
niezbędne i tak zostanie. Nawet więcej — po policzku przebiegł mu skurcz.
— Czy… pan się dobrze czuje? Może…
— Doskonale. Sądzę, że lepiej niż pan. Dawno nie byłem w takiej formie. Czy może pan już
wyjawić cel swojej wizyty?
Gregg był niemile zaskoczony obcesową bezpośredniością rozmówcy. Odpowiedział dopiero
po chwili.
— Chciałem… po prostu zobaczyć się z panem. Nie lubię zrywać dawnych znajomości. Widzi
pan, ja żyję bardziej przeszłością niż teraźniejszością, zaś o przyszłości nie myślą prawie wcale.
— Pan wybaczy, Grown. Będę szczery. Zawsze byłem, dlatego znajdują się tutaj. I tak nie
pamiętałbym pana, nawet gdybyśmy byli razem w sanatorium. Ale pana tam nie było. Nie istnieje
nikt taki jak Kozia Bródka, przynajmniej w tej rzeczywistości. Sanatorium objęte jest ścisłą
prohibicją, więc za żadną cenę nie kupi pan tam piwa. Może był pan w innym sanatorium, a może
w tym samym kilka lat wcześniej. Tak. Proszę nie robić ze mnie durnia. Proszę nie robić wariata z
kogoś, kto tylko widzi zbyt wiele!
Gregg siedział osłupiały, a Hayn ujął pochyloną głowę w dłonie i milczał także. Po chwili
przemówił znowu, wyrzucając słowa gdzieś za połę szpitalnej piżamy.
— Dobrze. Pan nie chce mówić. Wystarczy, jak ja powiem. Są ludzie, którzy przychodzą, aby
mi pomóc. Jedni robią to dla zbawienia, to przekupnie. Drudzy dla własnej przyjemności, to
pożyteczna odmiana masochistów. Nikt mi dotychczas nie pomógł. Przychodzą też ludzie, którzy
chcą mnie wykorzystać, to także handlarze. Do nich należą naukowcy, lekarze, ankieterzy,
studenci, pisarze i inni podglądacze życia. Pan należy do grupy handlarzy, czyż nie tak? —
podniósł głowę.
— Wie pan, ten podział… nie bardzo mi odpowiada.
— Ha, nie dziwię się. Wolałby pan podział na mężczyzn i kobiety, płodnych i bezpłodnych,
niskich i wysokich, no a już na pewno na tych, którzy chcą lub nie chcą pomóc bliźnim i ludzkości,
co zresztą gdzieś wyżej łączy się ze wzniosłym pojęciem altruizmu. Do takich przyjemnie się
dołączyć. Lepiej?
— Z panem trudno jest rozmawiać.
— Ze mną w ogóle nie da się rozmawiać. Żonglowanie frazesami lub gra o coś. Nie, lepiej niech
pan nie próbuje. Niech pan mnie po prostu… wysłucha. I tak wszystko powiem. Ja lubię o tym
mówić. Może pan wyjść, a ja i tak będę mówił. Pan jest tylko jedną z wielu możliwości, pewną
wariacją tego przypadkowego świata.
— Ciekawe podejście. Dla mnie właśnie ten świat jest niepowtarzalny.
— Co?! Który? Pan jest ucharakteryzowany. Dorobił pan sobie wąsy i brodę, naciągnął
sztuczny nos, twarz pomazał na żółto. To rozpoznałoby każde dziecko! Incognito! Pan po prostu
nie chce wejść do mojego świata w swojej normalnej postaci!
— A… ale… — Gregg zupełnie zapomniał języka w gębie. I to miał być ten łagodny,
melancholijny schizofrenik?
— Ja wiem — ciągnął już spokojnie Hayn — pan mi niczego nie powie, nie wyjaśni. Bo to, bo
tamto. Zresztą nie trzeba. Mój świat naprawdę nie jest ciekawy. Wiem, że ma za to jedną zaletę:
jest łatwo dostępny, ale tylko dla wtajemniczonych. Idealne miejsce, no nie? Nie, niech pan już
lepiej milczy. Po co się męczyć? Ale — podniósł gwałtownie głowę i Gregg zobaczył, że oczy
błyszczały mu jak w gorączce — przedtem musi pan jedno przyrzec. Że pomoże mi pan wyrwać
się stąd. Bo — głos mu się załamał — ja po prostu nie wiem, jak. Nie potrafię. Czasami zdaje mi
się, że już doszedłem, że zgłębiłem. Ale w ostatniej chwili nie wychodzi. Moje, i nie tylko moje,
nieszczęście polega na tym, że stoję ciągle na rozdrożu, a każda noga tkwi tak głęboko w innym
błocie, że żadnej nie mogę ruszyć. Ale musi być sposób! I pan — Hayn przysunął bliżej swoją
ptasią twarz — zdradzi go właśnie mnie!
— Czy pan oszalał?! — Gregg odchylił się gwałtownie i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z
niestosowności pytania. — Nie wiem, o co panu chodzi…
— Aha. No dobrze. I tak nic z pana nie wyciągnę, niezależnie od tego, czy pan wie czy nie. Jaki
ja jestem naiwny! Czy pan, panie Grown, ma dosyć siły, żeby mnie zabić?
— Czy co?!
— Mówią o sile psychicznej. Zwyczajnie pociągnąć za spust.
— Nie będę odpowiadał na idiotyczne pytania.
— Od samego początku nie jest pan ze mną szczery. Trudno. Ale za to ja będę do końca. Ja…
mam za mało siły. Niech pan patrzy — rzucił się do stolika i wydobył z szuflady rewolwer — wiele
razy próbowałem. Nie mogę. W nocy, zawsze przed tym cholernym snem, często wkładam lufę do
ust, i… tchórzę. Jestem za słaby.
— Niech pan natychmiast to odda! — Gregg wstał.
— Siadaj pan! — Hayn pchnął go lekko na fotel, a sam wrzucił broń do szuflady. — Czy pan
sądzi, że gdybym nie chciał, przebywałbym w tym szpitalu choćby godzinę dłużej? Sposobów na
zadanie śmierci też jest wiele… jeśli pokona się zaporę wewnętrzną. A teraz — opadł zmęczony na
poduszki — słuchaj pan.
* * *
Jest wczesny wieczór, słońce niedawno znikło za łańcuchem lesistych pagórków. Szklisty
granat zimowego nieba gasi gejzery rumianych barw zachodu. W gęstym mroku za wzgórzem stoi
drewniany dom, rozbrzmiewający wesołym gwarem. W jasno oświetlonych oknach widać
sylwetki świątecznie ubranych kobiet i mężczyzn, pod drzwi frontowe zajeżdżają z jękliwym
śpiewem dzwonków sanie ze spóźnionymi gośćmi. Ktoś wygląda, czy na niebie zabłysła już
pierwsza gwiazda.
Dopiero z bliska można stwierdzić, że czas nie oszczędził wystawnego niegdyś domostwa.
Blaszany dach pozieleniał, a dwa małe okienka poddasza, objęte spękanymi belkami, sprawiają
wrażenie zapadniętych, starczych oczu. Niższe partie zachowały się nieco lepiej; w kilku
miejscach widnieją ślady napraw i remontów w postaci świeżych desek.
Wewnątrz jest gwarno i wesoło. Na nieskazitelnie białym obrusie ułożono świeże gałązki
jodłowe i ustawiono czerwone i żółte świece. Młode twarze śmieją się, oczy błyszczą
podnieceniem. Starsi również zapomnieli o szarych codziennych troskach, ich oblicza wygładziły
się i nabrały rumieńców. Nawet starcy otrząsnęli się z apatii i żywo rozprawiają o dawnych
dobrych czasach.
Wnętrza wyglądają jak nowe. Podłogi z gładko heblowanych desek nie są przybrudzone nawet
przy przejściach, ściany pachną lekko tylko podsuszonym, żywicznym drewnem. Nad każdymi
drzwiami zawieszono pęk wonnej jemioły.
Chwilami niewyczuwalny przeciąg przynosi słaby swąd spalenizny, lecz nikt nie zwraca na to
uwagi.
Wszyscy są w doskonałej komitywie; nic dziwnego, zebrała się bowiem tylko rodzina i najbliżsi
przyjaciele. Humory dopisują znakomicie. Panowie spoglądają coraz częściej w kierunku solidnej
baterii butelek.
Mimo otwartych na oścież okien w kuchni jest straszliwie gorąco. Nabiera się pierwsze
potrawy, podczas gdy goście w izbie dzielą się już opłatkiem. Młodzieniec w rozchełstanej białej
koszuli, odgarniając co chwila z czoła niesforną grzywę włosów, ładuje bierwiona do paleniska.
Wpycha je w ogień na ile się da, chwyta i przyciska dwie uwijające się wokół dziewczyny i we
trójkę ze śmiechem biegną do izby. Ze wszystkimi po kolei łamią opłatek, życzą sobie szczęścia, i
znów szczęścia, i jeszcze raz szczęścia.
Sufit wysoko sklepionej izby ginie w mroku. Wyłożono go ciemnymi, smolnymi deskami, lecz
nie cały — dużą część odnowiono, w tym fragmencie jaśnieje świeżą sośniną. Na jej tle kłębi się
dym ze świec, cygar i papierosów, snuje się siwymi smużkami wzdłuż ściennych belek, wypełnia
mleczną watą zagłębienia spojeń, wydaje się, jakby przeciekał przez niewidoczne szczeliny z
sąsiednich pomieszczeń.
Panowie wznoszą toasty, ponad milknący gwar rozmów wzbija się co chwila tłumiony kobiecy
chichot. Rozpoczyna się biesiada. Stół paruje gorącymi daniami, ciężkie od zapachów powietrze
pełne jest brzęku szkła i sztućców.
Starsi, mniej zafascynowani jadłem i nie odurzeni alkoholem, wstają, rozmawiają niespokojnie,
wycofują się. Ich stępione przez wiek zmysły ustępują miejsca przeczuciom.
Młodzieniec z grzywą czarnych włosów zanosi się suchym kaszlem. Jego towarzyszki ze
śmiechem klepią go po plecach; widocznie jadł zbyt łapczywie. Ktoś nie może powstrzymać się od
kichania. Powietrze jest gęste i ciężkie, blada mgła dymu unosi się nad stołami.
Wtem starsza kobieta zrywa się od stołu i głośno krzyczy. Wskazuje przed siebie.
Na ścianę z sosnowych bali ktoś jakby narzucił wełniastą, skłębioną zasłonę. Gęsty dym sączy
się przez każdą szczelinę, puszystą chmurą otula sufit.
A potem jest już tylko krzyk, huk ognia, ściana dymu. Młody człowiek kieruje ucieczką z
płonącego domu. Widać go wszędzie: wskazuje drogę, wyprowadza starszych, wynosi dzieci.
Miota się tam i z powrotem, brudny, osmalony, z czerwonymi oczyma. Ale jest na swój sposób
szczęśliwy. Wszyscy ocaleli.
Niedługo po wyjściu ostatniej grupy z łomotem wali się część sufitu, wypchnięte wewnętrznym
ciśnieniem wylatują szyby i przez rozjarzone oczodoły okien w mrok nocy buchają kłęby dymu i
iskier. Jękliwie zawodzi straż pożarna, z trudem torująca sobie drogę przez zaspy.
* * *
Gregg na wpół leżał w fotelu, z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczyma. Usiadł i potarł
dłonią twarz, jak człowiek nagle wyrwany ze snu. Gdzie ja jestem? — pomyślał. — Spałem?
Ze zdziwieniem oglądał szpitalny pokój i puste łóżko obok siebie. Hayn! Gdzie on jest? Miał
odpowiedzieć…
— Panie Hayn! Proszę się odezwać! — Gregg zerwał się i pobiegł do łazienki, tknięty złym
przeczuciem. Lecz nie było tam nikogo. Zawrócił i wypadł na korytarz.
— Siostro! Pan Hayn!
— Co się stało? — znudzona pielęgniarka bez pośpiechu wyszła z dyżurki.
— On… gdzieś zniknął!
— Naprawdę? Może musiał wyjść na chwilkę. Chodźmy, zobaczymy.
Hayn leżał spokojnie na łóżku, jakby wcale z niego nie wstawał. Odprawił siostrę, która wyszła
bez słowa.
— Niech pan się tak nie przejmuje, panie Grown. Cokolwiek by się tutaj wydarzyło, nie będzie
to nic złego, zapewniam pana. Gdzie indziej tak, ale nie tutaj. Tu jest klinika psychiatryczna, drogi
panie.
— Gdzie pan był? Myślałem…
— Po co pan tyle myśli? Panie Grown — podniósł się, twarz miał siną, oczy podkrążone — ja o
tym śnię co noc. Co noc! Czasami majaki przychodzą też w ciągu dnia. Tego miejsca pan szuka?
Nie, niech pan się nie boi. Nie powiem nikomu. Tylko… tego miejsca nie ma w tym świecie. Tutaj
— skrzywił się boleśnie — tutaj to było trochę inaczej.
Zgarbił się lekko, mięśnie miał napięte do ostatecznych granic. Wreszcie przemógł się.
— Prawie nikt się nie uratował. Tylko ja i jeszcze dwóch. Nosiliśmy wodę, innym kazaliśmy
gasić. Starsi nie mogli wyjść sami. Wtedy — głos rwał mu się — zawalił się sufit. Tam… była
moja matka… ojciec… i siostry. Ale to nieprawda! — krzyknął nagle. — Oni żyją! Nie tutaj, ale
żyją! Gdybym ich nie stworzył, zwariowałbym na pewno. To śniło mi się co noc. Widziałem ich
też w dzień. Ale potem tchnąłem w nich życie. Czy pan nie rozumie — przysunął się bliżej — że
oni żyją? Tylko ja… nie mogę przenieść się do nich… na stałe, na zawsze. Mówiłem już panu, że
stoję na rozdrożu. Nie mam dość sił.
— Czy to… kwestia siły? — spytał ostrożnie, tylko po to, aby wypełnić zawisłą między nimi
ciszę.
— Właśnie! — Hayn przysunął się tak blisko, że Gregg poczuł na twarzy jego kwaśny oddech.
— Panie Grown, pan musi mi pomóc. Niech pan przyrzeknie, że pan mi pomoże! Niech pan
chociaż da słowo, że pan zrobi, co pan będzie mógł! Proszę!
— Dobrze! Zrobię — powiedział trochę na od—czepnego, ale zaraz poczuł ciężar swoich słów.
Od dziś ten nieszczęśliwy człowiek codziennie będzie czekał na niego jak na wybawienie. Będzie
czekał w głębokim przeświadczeniu, że w nowym świecie znajdzie wreszcie szczęście i ukojenie, a
nie jedynie potwierdzenie swojej choroby.
Gregg wstał, skinął ręką i, nie patrząc na Hayna, wyszedł pospiesznie. Właściwie była to
ucieczka. Bał się. Bał się nawet jeszcze na schodach szpitala.
Siostra dyżurna odprowadzała go pełnym dezaprobaty spojrzeniem. — Ci odwiedzający coraz
bardziej podobni się do pacjentów — mruknęła pod nosem. — Większość z nich na pewno trafi
tutaj prędzej czy później.
* * *
— Dzień dobry, panie ordynatorze. Mówi Gregg Higgins.
— Witam pana. Jak przebiegła wizyta?
— Dziękuję, spełniła swoje zadanie. Jestem wdzięczny za umożliwienie…
— Ależ to drobiazg. Zawsze przyjemnie jest przyczynić się chociaż w małym stopniu do
rozwoju nauki. Czy pacjent zachowywał się spokojnie?
— Do rękoczynów nie doszło, ale… chwilami byłem zaskoczony. W każdym razie nie był
łagodny jak baranek.
— Widzi pan, dla nas pacjent jest zupełnie spokojny, jeśli nie bije, nie szarpie i nie gryzie.
Spojrzenie zawodowe, panie Higgins.
— W zasadzie tak, ma pan rację. U mnie sam widok człowieka nienormalnego wzbudza lęk, a z
pana pacjentem rozmawiałem, i to dosyć długo. Chociaż muszę wyznać, że nie sprawiał wrażenia
całkowicie obłąkanego. Jego myśli były precyzyjne i logiczne, odruchy w zasadzie normalne. Po
prostu wyglądał jak człowiek ogarnięty obsesją i rozstrojony nerwowo. Oczywiście jest to opinia
laika, chyba nikomu niepotrzebna.
— Wprost przeciwnie. Jak najbardziej interesuje mnie, co o nas myślą inni. A co do tej obsesji
Hayna… Panie Higgins, nawet zupełnie normalny odruch może stać się przyczyną odizolowania,
no i leczenia, jeśli stanie się dominujący w zachowaniu, opanuje większość myśli i dążeń
człowieka.
— Chyba rozumiem, choć nie jestem całkowicie przekonany. Gdzieś przecież należy
przeprowadzić umowną granicę, i spośród bardzo zbliżonych zachowań po obu jej stronach jedno
będzie normalne, drugie zaś już nie. Ale nie chciałbym zajmować panu zbyt wiele czasu… Jeszcze
raz dziękuję. Aha, byłbym zapomniał o ważnej sprawie. Ten Hayn… ma broń. W szufladzie stolika
trzyma rewolwer. Nie wiem, czy jest to dozwolone w pana klinice.
— To straszak, panie Higgins. Proszę się tym nie przejmować. W każdym razie dziękuję za
dobre chęci. Do widzenia panu. Gdybym jeszcze kiedyś mógł w czymś pomóc, jestem do
dyspozycji.
— Dziękuję. Do widzenia.
Gregg odłożył słuchawkę i przeciągnął się. Za wielką szybą okienną zachód słońca rozpalił
feerię pomarańczowych i czerwonych barw.
— Właściwie to mam już dosyć na dzisiaj. Przez cały czas zalecasz na zmianę koncentrację i
dekoncentrację, wdech i wydech, mara wywołać obrazy i gasić je, chcieć i nie chcieć. Chwilami
wydaje mi się, że unoszę się nad podłogą.
— Brawo, Gregg! — Andrews wstał zza potężnego mahoniowego biurka i uśmiechnął się
szeroko. — O to właśnie chodzi! Robisz postępy.
— Właśnie, o co chodzi? Może wytłumaczysz mi wreszcie. Chyba nie będę lewitował do
innych planet?
— Przecież Milton…
— Wiem, co mówił Milton. Ale wciąż nic nie wiem o technice lotów kosmicznych, którą
chcecie zastosować. Same ogólniki!
— Technika lotu to już nasza rzecz. Wierz mi, nie możemy mówić zbyt wiele. Są sprawy…
— Ale ja mam być uczestnikiem!
— Więc uczę cię tego, co będzie należało do twojej roli.
— Niczego nie zdołam z ciebie wycisnąć. Może chociaż będziesz łaskaw wyjaśnić, czy
niedawna wizyta w szpitalu dla umysłowo chorych też należała do mojego zadania?
— Oczywiście. Poznawałeś świat, do którego polecisz.
— Co?!
— Można to ująć w ten sposób: Hayn był tam, dokąd ty masz się udać. Po prostu przekazał ci
garść informacji, wskazał punkty zaczepienia.
— Przecież to bzdury. On opowiadał o swoim wyimaginowanym świecie. To był wytwór chorej
wyobraźni.
— Mój drogi, popadasz ze skrajności w skrajność. Przed chwilą w rozmowie z ordynatorem
twierdziłeś, że Hayn jest tylko nadpobudliwy i ma wybujałą fantazję, czy coś w tym rodzaju…
— No więc co z tego? Obojętne, czy był to wytwór mniej, czy bardziej chorej wyobraźni.
— Dobrze. Wiemy prawie na pewno, że on, to znaczy Hayn, był tam, gdzie ukrywa się… obiekt
naszej akcji.
— Ładnie powiedziane! Akurat tak, żeby nic nie było wiadomo.
— Nie przesadzaj. Sam mówiłeś, że Hayn ma bujną fantazję. Trochę zmienił, dodał co nieco ze
swoich przywidzeń i w ten sposób powstał groteskowo–obsesyjny obraz, który ci przedstawił.
— Przecież to był jakiś wiejski krajobraz. Ponad wszelką wątpliwość ziemski!
— A kto mówi, że masz wylądować na marsjańskiej pustyni? Ta kryjówka może znajdować się
równie dobrze na Ziemi. Po prostu sama te