15909

Szczegóły
Tytuł 15909
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15909 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15909 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15909 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Zimniak Homo determinatus PO TAMTEJ STRONIE Przy wejściu do windy czekał młody człowiek, sprawiający wrażenie zmieszanego i niezdecydowanego. Gregg chciał przepuścić go przodem, ale tamten wycofał się, ukazując wielkie, białe zęby w przepraszającym uśmiechu. Twarz nieznajomego swoim niesamowitym wyglądem pasowała do jego dziwnego zachowania: podłużna, w dolnej części podana jak łopata do przodu, z szeroko wyciętymi ustami, płaskim, jakby rozgniecionym nosem i nastroszonymi brwiami, o cerze śniadej i aksamitnej. Na dnie na pozór łagodnych, brązowych oczu czaił się daleki cień szaleństwa; podobny wzrok, budzący u postronnych obserwatorów pierwotny odruch strachu, wzrok przebijający otoczenie jak rzadką mgłę 1 nawiązujący kontakt z innymi, nierealnymi światami Gregg zapamiętał na zawsze podczas wizyty w zakładzie dla obłąkanych. Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, że nieznajomy nie wszedł za nim. Przyspieszenie windy łagodnie zwiększyło ciężar jego ciała, poczuł skurcz w żołądku i dobrze znany ucisk w uszach. Jak zwykle. Świetlisty kłębek przelewał się z jednej klatki do drugiej, pełzł wzdłuż wymalowanych czarną farbą oznaczeń kolejnych mijanych pięter. Miał jechać na czterdzieste drugie, lecz światełko lekko przeskoczyło ten numer, zawahawszy się tylko przez ułamek sekundy, i pędziło coraz, szybciej w górę skali, zmieniając barwę ze spokojnej żółcizny na kłujący błękit. Uderzyło w ścianę ostatniego okienka i zaczęło periodycznie rozżarzać się i gasnąć, obrzucając kabinę drażniącym wzrok, pulsującym blaskiem. Jak zwykle. Winda pędziła coraz szybciej, metalowe ściany drżały, gdzieś z głębi otchłannego szybu dochodził lęk naprężonej jak struna liny. Gregg boleśnie wyczuwał gnający tuż obok niego, tylko za blaszaną cienką osłonką, chropowaty beton tunelu. A może ścian już nie ma? Przecież nie każdy szyb musi mieć tak dużą rezerwę długości… Podniósł już dłoń, lecz nagle zawahał się. Dlaczego by nie spróbować? Otworzy szybko drzwi, na chwilę tylko. Trzeba kiedyś przekonać się, zobaczyć. Ale… nie, zrobi to kiedy indziej. Może następnym razem. Pięścią wcisnął klawisz zatrzymujący windę i obserwował spokojnie, jak niebieski ognik zatrzepotał, przygasł i spłynął ledwie widoczną smugą do numeru czterdzieści dwa, na którym pozostał posłusznie, świecąc niby mętne, żółte oko. Wyszedł wprost do hallu, zastawionego wysokimi palmami. Wydobył z kieszeni zmiętą, szarą kopertę i z trudem odczytał numer pokoju na rozmazanej pieczątce, przybitej w lewym górnym rogu. Brodząc niepewnie w puchu grubych dywanów odnalazł właściwe drzwi. Były obite dźwiękochłonnym tworzywem i widniała na nich wywieszka z napisem „Dyrektor”. Ponieważ nie znalazł miejsca, w które mógłby zapukać, od razu nacisnął klamkę i wszedł. Wyondulowana i wylakierowana sekretarka obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, po czym, jeszcze zanim zdążył otworzyć usta, wyjaśniła, że dyrektor jest bardzo zajęty. Gregg potulnie wycofał się tyłem i na korytarzu stanął twarzą w— twarz z młodym człowiekiem o niepokojącym wyglądzie, którego widział przed chwilą przy windzie. Obydwaj byli zaskoczeni w równym stopniu. — Dlaczego pan za mną chodzi? — spytał Gregg trochę zbyt ostrym tonem. Obecność nieznajomego drażniła go w dziwny sposób. — Ja… wcale nie chodzę — odparł tamten głębokim głosem o ciepłym zabarwieniu, uśmiechając się niewyraźnie. — Ja też tutaj — wskazał na drzwi, które w tym samym momencie otworzyły się gwałtownie. Stała w nich wymalowana jak laleczka sekretarka. — Panowie Gregg Higgins i Lom Chakrabor? Proszę bardzo, trzeba było od razu powiedzieć… Dyrektor oczekuje panów, proszę wchodzić prosto do gabinetu. Gregg ruszył przodem. Tuż za sobą bardziej czuł niż słyszał ciche stąpanie Loma. Zupełnie jak polujący kot — pomyślał i natychmiast zdziwił się, skąd wziął takie dziwaczne porównanie. Gabinet pełen był rozdyskutowanych ludzi, pomiędzy którymi kłębił się siny dym papierosowy. Sekretarka zwinnie przepchnęła się do starszego, postawnego mężczyzny i widocznie zaanonsowała ich przybycie, ponieważ ów człowiek grzecznie, lecz stanowczo pożegnał zgromadzone gremium i wyprosił wszystkich z pokoju, przekładając naradę na jutro. Nagle zrobiło się luźno i przestronnie; niebieski woal dymu rzednął szybko, w wyniku czego pomieszczenie zdawało się powiększać. Dyrektor podszedł do Gregga i Loma z szerokim uśmiechem i uścisnął im ręce. — Jakże się cieszę, że panowie już są. To naprawdę bardzo ważne. Proszę, proszę dalej. Przejdźmy tutaj, do tych foteli. Są rzeczywiście wygodne. — Proszę przysłać nam Andrewsa, panno Sally — rzucił szybko do interkomu — a potem nie wpuszczać już nikogo i nie łączyć. Tak, dziękuję. Gregg obserwował go z zainteresowaniem. Kiedyś musiał być atletycznie zbudowanym, przystojnym mężczyzną; pewnie uganiały się za nim kobiety — pomyślał nie bez odrobiny zazdrości. Teraz miał około siedemdziesiątki, lecz przygarbił się tylko nieznacznie, zachowując nadal imponującą sylwetkę. Twarz, blada i trochę już zapadła, promieniowała szczerością i otwartością. Ten człowiek chyba nigdy nikogo nie oszukał; lecz w takim razie jak mógł zajść tak wysoko w hierarchii zawodowej, na stanowisko, na którym stale trzeba wybierać między mniejszym a większym złem? — zastanawiał się. Gdy dyrektor ponownie zamierzał zwrócić się do gości, wszedł szybkim krokiem ruchliwy, zupełnie łysy, drobnej budowy mężczyzna w średnim wieku. Starannie zamknął za sobą dźwiękoszczelne drzwi i obrzucił zebranych przenikliwym spojrzeniem, jakby miał zamiar ich zahipnotyzować. — Dzień dobry, panie profesorze, witam panów — metaliczny głos brzmiał ostro; mówił z doskonałą dykcją. Gregg pomyślał, że ten człowiek mógłby być świetnym nauczycielem — każde słowo potrafił odczytać z ruchu jego warg. — No, to jesteśmy w komplecie — zagaił profesor — i możemy dokonać prezentacji. Moje nazwisko brzmi Milton, pełnię obowiązki dyrektora Instytutu Cybernetyki Teoretycznej. A to jest — wskazał na nowo przybyłego — jeden z moich najbliższych współpracowników, doktor matematyki Andrews Johansen. Panowie wzajemnie chyba także się nie znają… — Owszem, znamy już swoje nazwiska — wtrącił Gregg. — Natomiast wciąż usiłujemy bezskutecznie domyślić się celu pańskiego zaproszenia. Przynajmniej ja — spojrzał z ukosa na Loma — nie wiem nic. Oprócz tego jednego zdania w liście… — Ja też nie wiem — Lom uśmiechnął się tak szeroko, że ukazał obecnym cały garnitur swoich przerażająco wielkich, pozakrzywianych zębów. Żaden buldog nie miałby z nim szans — pomyślał Gregg, cofając się odruchowo. — Zaraz wszystko wyjaśnimy — początkowo miły uśmiech profesora, na stałe przylepiony do warg, wyglądał teraz nieco sztucznie. — Panowie życzą sobie kawy, czy herbaty? — Proszę o herbatę, jeśli można wybierać — Gregg czuł, że szykuje się dłuższa rozmowa. — A dla mnie kawę — melodyjnym głosem zamówił Lom. Śpiewak operowy czy co? — zastanawiał się zaintrygowany Gregg. Milton i Andrews odeszli w stronę interkomu, aby zamówić napoje. Gregg wcisnął się w kąt, jak najdalej od Loma, ponieważ perspektywa grzecznościowej rozmowy z nim nie wydawała mu się zachęcająca. Widział, jak Andrews wydobył z kieszeni gruby notes, przerzucił parę kartek i półgłosem, lecz zbyt cicho, aby można go było usłyszeć, zaczął coś czytać profesorowi. Gregg, nieco już znudzony, podniósł wzrok na pomarańczowe abażury lamp, zwisających na długich sznurach z sufitu. Po co go tutaj ściągnięto? W sondaż środowiskowy na temat sprzężeń cybernetycznych, jak to napisano w zaproszeniu, nie wierzył. Chodziło raczej o nawiązanie współpracy między jego szkołą a Instytutem. Ale dlaczego w takim razie nie zwrócono się do dyrektora szkoły? Może chcą nawiązać wstępne kontakty nieformalne? Gregg zdał sobie nagle sprawę, że odczytuje cichą wypowiedź Andrewsa z ruchu jego warg. Nie mógł oprzeć się chęci dalszego podpatrywania. „…i także egzotyczne imię — Lom. Ćwiartka krwi hinduskiej, ćwiartka murzyńskiej…” „…introwertywny, z silną skłonnością do autyzmu, duży udział somnambulizmu w intensywnych marzeniach sennych, najsilniejsze z dotychczas napotkanych zdolności transformowania energii porażającej ze współczynnikiem ponad dwieście — nieświadome, zdolność przenikania około czterech — nieświadoma. Pomocnik piekarza, inteligencja słaba, wykształcenie — trzy klasy. Tyle o nim…” Gregg poczuł, jak kropelka potu toruje sobie powoli drogę po jego plecach. Co, u diabła, trafił do .poradni zdrowia psychicznego, czy do kwatery tajnego wywiadu? A swoją drogą, podejrzenia wobec Loma nie były bezpodstawne. Nieźle stuknięty! Tylko co to są skłonności do autyzmu? Może gwałci dzieci? Znów wlepił wzrok w Andrewsa. „…Olivier. Telefonował tylko, że jak chcemy porozmawiać, możemy przyjść do niego. Sam nie ma czasu. No i żeby wcześniej umówić się, bo bywa zajęty. Chyba odłożymy to na później. Tak, ja też tak sądzę. No, a ten Higgins…” Gregg poczuł, jak fala gorąca wpełza mu na twarz. Nie zdążył przygotować się do wysłuchania analizy, dotyczącej jego własnej osoby. „…z pewną skłonnością do schizofrenii. Sporadyczne ucieczki od realnej rzeczywistości, łagodna postać neurastenii. Zdolności przetwarzania zerowe, zdolność przenikania około trzech do trzech i pół — nieświadoma, inteligencja średnio wysoka, wykształcenie półwyższe, pedagog w szkole dla głuchoniemych. Wiek — czterdzieści jeden…” W tym momencie wyondulowana sekretarka weszła z kawą, herbatą i kruchymi ciastkami na tacy. Profesor podziękował, odprawił ją i ze służbowym uśmiechem osobiście przyniósł tacę do stołu konferencyjnego. Uprzejmym gestem zaprosił zebranych. Andrewsa nie trzeba było specjalnie zachęcać — już siedział i wsypywał do kawy podwójną porcję cukru. — A więc przystąpmy do rzeczy — zaczął profesor, gdy wszyscy usadowili się wokół stołu. Gregg nerwowo jadł jedno ciastko za drugim. Nie mógł zapanować nad wzburzonym nurtem myśli. On i schizofrenia? Co za bzdury! Spojrzał na zegarek. — Nie zajmę panom więcej niż godzinę, jak sądzę — kontynuował Milton. — Napisaliśmy w listach, że przeprowadzimy sondaż socjologiczny. To oczywiście prawda, lecz nie cała. Chcemy… prosić panów o współpracę. I o pomoc w naszym przedsięwzięciu. A więc jednak — pomyślał Gregg nie bez satysfakcji. W tej samej chwili poczuł na sobie przenikliwy wzrok Andrewsa, jakby przywołujący go do porządku. Z trudem skupił uwagę na słowach profesora. — Postanowiliśmy powiedzieć panom wszystko, co sami wiemy. Sądzimy, że to najlepsza metoda… — O co właściwie chodzi, panie profesorze? — Gregg, niepomny karcącego spojrzenia Andrewsa, stawał się coraz bardziej niecierpliwy. — Tak się składa, że za godzinę mam umówione spotkanie. — Właśnie chcę przejść do meritum sprawy. A chyba będzie lepiej, jeśli całość zagadnienia omówimy od razu. Wtedy nie będzie potrzeby ponownego fatygowania panów — Milton zdołał zachować niewzruszony spokój. — No pewnie! — Lom znów wyszczerzył swoje straszliwe zęby. Z wysuniętą dolną szczęką przypominał teraz szykującą się do ataku mureną. — Mówiąc najkrócej — z twarzy Miltona znikł profesjonalny uśmiech, przez co natychmiast skurczyła się i postarzała o lata — wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Może nie wyrażam się dostatecznie jasno — nie tylko naszej czwórce tutaj. Po prostu wszystkim ludziom. — Niemożliwe! — Gregg czuł, że za chwilę zrobi jakieś głupstwo. — Wiem. Bomba! — Lom nie omieszkał pochwalić się znajomością rzeczy. — Owszem, prawie zgadł pan, panie Chakrabor — profesor Milton przez cały czas był nienagannie uprzejmy. — Tylko że to jest jeszcze gorsza bomba niż ta, o której pan myśli — Dotychczas sądziłem, że nie nauka i jej zastosowania, lecz sama natura człowieka stwarza groźbę dla jego egzystencji — wtrącił Gregg, dając chociaż częściowo upust wzbierającemu rozdrażnieniu. — Oczywiście, panie Higgins, lecz skłonności naszego gatunku, wyrastających wprost z biologizmu i instynktów całego ziemskiego świata ożywionego, nie zmienimy z dnia na dzień. Obawiam się, niestety, że niemal wszystko pozostanie po staremu przez najbliższe setki, jeśli nie tysiące lat. Podstawowych praw ewolucyjnych nie zlikwiduje się dekretem. Inne zachowania są prostą pochodną tamtych wyjściowych… — Niemalże przekonał mnie pan — uciął Gregg niezbyt grzecznie. — Czy zmierza pan do konkluzji, że wobec niemożności przeciwdziałania należy całkowicie poddać się atawistycznym popędom? — Skądże! Tylko że to przeciwdziałanie jest pracą na setki lat. Mnie zaś chodzi o interwencję doraźną, powiedziałbym: ratunkową. Teraz, natychmiast! — profesor stracił panowanie na krótką chwilę. — Coś w rodzaju wstrzymania badań, zniszczenia dokumentacji, usunięcia człowieka, który wie zbyt dużo? Milton i Andrews spojrzeli jednocześnie na Gregga. — Zaraz wszystko wyjaśnię. Może teraz pan doktor Andrews ogólnie przedstawi zasady działania broni nowej generacji, nad którą pracują pewne ziemskie ośrodki. Uzmysłowi to panom wagę zagadnienia. Profesor wyglądał na znużonego. Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy i odchylił się na oparcie fotela. — O ile nam wiadomo — w porównaniu ze spokojnym, niskim brzmieniem głosu Miltona sposób wysławiania się Andrewsa przypominał maszynowe terkotanie — zasady działania broni, o której mówimy, oparte są głównie na najnowszych osiągnięciach badań nad teorią pól grawitacyjnych. Efektem użycia tej broni byłoby selektywne zniszczenie niektórych tylko obiektów na obszarze objętym jej działaniem. Można by na przykład zabić ludzi, nie naruszając schronów i broni, lub zniszczyć wybiórczo broń, zachowując ludzi przy życiu. — Nie rozumiem — wtrącił Gregg. — Żołnierze pozostają żywi w schronie, ale ich karabiny rozwiewają się jak mgła? Czy o to chodzi? — Niezupełnie tak, ale… prawie tak. — A to dobre! — ucieszył się Lom. — Raz dmuchniesz, a ludzie idą bez kapeluszy, drugi raz — idą nago po ulicy! — Czy panowie nie przeprowadzają czasami testu na naiwność? Nie mierzy pan naszego czasu, panie Andrews? — W żadnym naszym słowie nie kryje się podstęp, panowie — do rozmowy włączył sig Milton. — Wszystko prosimy brać poważnie, bo są to poważne sprawy. — Oczywiście — podjął Andrews. — Zasadę działania nowej broni można poglądowo wytłumaczyć następująco. Wyobraźmy sobie stojące obok siebie dwa klocki: jeden drewniany, drugi metalowy. Kierujemy w ich stronę odpowiednio zmodulowany strumień słabych fal grawitacyjnych, które są akurat w stanie wprawić w rezonans poszczególne fragmenty struktury przestrzennej klocka metalowego. Wiadomo, że nawet solidny most zwali się pod marszowymi krokami oddziału wojska, jeśli zaistnieje w jego konstrukcji zjawisko rezonansu. Jakby „rozbuja się” ponad granice określone wytrzymałością materiału, no i rozleci się. Tak samo nasz metalowy klocek — pozostanie po nim garść pyłu, podczas gdy drewniany będzie nie uszkodzony. Wystarczy odpowiednio zmienić modulację fali, aby rozpadł się drewniany, natomiast nietknięty pozostał metalowy, pomimo że obydwa znajdowałyby się w strefie aktywnej. Jak wiadomo, fale grawitacyjne są niezwykle przenikliwe, na przykład cały glob ziemski stawia im tylko znikomy opór, zaś problemy skomplikowanej modulacji i dostosowania jej do poszczególnych rodzajów substancji to kwestie czysto techniczne. — To rzeczywiście… gdyby… udało się… — wyjąkał zaskoczony Gregg. — Fantastyczne! Za jednym zamachem likwidujemy wszystkich bandytów, a pozostawiamy porządnych ludzi, czy tak, szefie? — Lom bawił się zupełnie nieźle, prawie tak, jakby osobiście uczestniczył w nie byle jakim horrorze, oczywiście w charakterze bezpiecznego widza. — To trochę nazbyt śmiały wniosek, panie… — profesor zawiesił głos. — …Chakrabor — podpowiedział Andrews. — Tak, panie Chakrabor. Na dziś przynajmniej. Bo jeśli weźmiemy pod uwagę, że białko każdego człowieka charakteryzuje się swoistą strukturą, to sądzę, że pozostaje tylko kwestia udoskonalenia techniki. No, i problemy natury moralnej… — Proszę panów! — przerwał bezceremonialnie Gregg. — Wezwaliście nas w celu przeprowadzenia ankiety socjologicznej, a opowiadacie fantastyczne historie o nowych superbroniach. Jeśli broń taka naprawdę powstaje lub już istnieje, nie sądzę, abyśmy stanowili odpowiednią grupę do jakiejkolwiek akcji z nią związanej. Po to powołano wywiad, kontrwywiad i inne formacje specjalne. To są sprawy objęte tajemnicą państwową, a ja nie mam zamiaru wplątywać się w żadne polityczne afery. Po co wam do tego pomocnik piekarza i nauczyciel?! — Gregg wstał. — Naprawdę chciałbym już iść. — Ale… skąd pan wie, że… — Andrews był wyraźnie zmieszany. — Czy znał pana Loma Chakrabora? — Nie! — Nie rozumiem więc… — Wiem także, że mnie nazwaliście schizofrenikiem, jego zaś — wskazał na Loma — jakimś innym wariatem. Proszę o wyjaśnienia! — To proste! — w oczach Miltona pojawił się błysk zrozumienia. — Nauczyciel głuchoniemych, potrafi czytać z ruchu warg! Andrews palnął się dłonią w czoło. — Panowie — po chwili milczenia zaczął Milton z wiecznym uśmiechem na wąskich wargach — nie mieliśmy niczego złego na myśli. Także ja i doktor Andrews jesteśmy w pewnym stopniu schizofrenikami i cierpimy czasami na neurastenię. Sądzi pan, panie Higgins, że nie wpadamy w depresje i nie wyobcowujemy się wtedy z otoczenia? Panowie obydwaj macie wyrobiony obronny odruch ucieczki w krainy fantazji, w światy przeczuwane i wymyślone. — Ale potrafimy również myśleć realnie i trzeźwo — wtrącił Gregg, który teraz słuchał z rosnącym zainteresowaniem. — O to właśnie chodzi! Możecie powracać, i dlatego nie jesteście chorzy! Panie Higgins — każdy artysta, pisarz, malarz, w ogóle każdy człowiek z wyobraźnią musi mieć choćby lekkie inklinacje do schizofrenii! — Wszystko zależy od definicji. Z równym powodzeniem można stwierdzić, że w miarę postępu w dziedzinie technik diagnostycznych nie zostanie na Ziemi ani jeden zdrowy człowiek. Ale, wracając do… — Tak. Chcę prosić panów o pomoc właśnie ze względu na wasze szczególne predyspozycje psychiczne. — Hmm? — Powiedzmy: brak uprzedzeń, kreatywność umysłu, czy ja wiem, jak to nazwać. U pana jeszcze dążenia penetracyjne, panie Higgins. — Miło mi. A więc jeszcze nie kwalifikuję się do odizolowania? — Jest pan normalnym człowiekiem, wyposażonym przez naturę w pewien… dar. — O ile dobrze rozumiem, to mam go właśnie panu przekazać do użytkowania? — Wypożyczyć tylko, jeśli zgodzi się pan na to. Podejrzewamy, właściwie mamy już pewność, że wrogi nam ośrodek znajduje się… poza Ziemią. — Zaraz, chwileczkę, bo nie nadążam. Chodzi o ośrodek dysponujący bronią grawitacyjną? — Nie. Oni po prostu dobrze znają ludzką naturę; wiedzą, że wystarczy podsuwać nam pomysły. Nie chcemy zniszczyć samej broni, zresztą ludzie jeszcze jej nie mają. Dążymy do zniszczenia źródła niebezpiecznych informacji. — Zagłuszyć podszepty szatana? — zadrwił Gregg. — W miarę możliwości wygnać samego szatana — Mil ton mimowolnie wpadł w jego ton. — To ja też mam zostać astronautą? — niepewnie spytał Lom, po raz pierwszy nie pokazując w uśmiechu zakrzywionych zębów. — W pewnym sensie — włączył się Andrews. — Najważniejsze są wasze predyspozycje psychiczne. One umożliwią tę podróż. Zresztą będzie to najłatwiejsza część zadania. — Tak — blada, wymięta twarz Miltona wyrażała zatroskanie — trzeba wyraźnie powiedzieć, że dalsza akcja wiąże się z pewnym ryzykiem. Należy odnaleźć i unieszkodliwić wroga. To może się nie udać; wtedy… prawdopodobnie nieprędko powrócicie na naszą Ziemię. — Jak to nieprędko? — Po prostu, pozostaniecie… tam — wskazał ręką do góry. — Proszę mnie dobrze zrozumieć — nie ulegniecie unicestwieniu. — Słuchając was mam rzeczywiście wrażenie, że cierpię na halucynacje — Gregg był już zupełnie zdezorientowany, choć niecodzienna sytuacja zaczęła go bawić. — Mówicie w sposób poważny o interesujących niedorzecznościach. — Oczywiście musicie wszystko spokojnie przemyśleć — zatrajkotał Andrews swoim metalicznym głosem — to wymaga pewnego czasu. Natomiast już od jutra proponuję rozpoczęcie treningów przygotowawczych, interesujących chociażby z czysto poznawczego punktu widzenia, zaś na ostateczną odpowiedź poczekamy, powiedzmy… dwa tygodnie. — Wtedy będziemy jeszcze głębiej w waszej kieszeni — mruknął Gregg. — Teraz sprawa wynagrodzenia. Nie może być ono, naturalnie w przypadku udanej akcji, mniejsze niż indywidualne pięcioletnie pobory, już po odtrąceniu wszystkich podatków. — Mogę podpisywać — rzucił Lom, którego oczy roześmiały się tym razem prędzej niż usta. — W razie niepowodzenia — uzupełnił Andrews — przypuszczalnie nie będziecie mogli przez jakiś czas opiekować się swoimi bliskimi. Postaramy się dla nich o specjalny, stały zasiłek i zapewnimy daleko idącą pomoc. — To musi być naprawdę niebezpieczne — powiedział Gregg półgłosem, raczej do siebie niż do pozostałych uczestników spotkania. A może zabawić się z nimi w kotka i myszkę — pomyślał — a potem wycofać się ze wszystkiego? Co mi zrobią? Zabiją? Wezmą do wojska na Antarktydę? — Nie bardziej niż inna podobna akcja poza Ziemią — w głosie Andrewsa zabrzmiała fałszywa nuta. — Jak możemy upewnić się, że wasze propozycje są poważne? — Sporządzimy umowę notarialną, a pieniądze umieścimy na odpowiednim koncie. Aha, jeszcze jedno. Prosimy o pełną dyskrecję. Wybaczcie, że zabrzmi to jak groźba, ale wspomnienie komukolwiek, choćby własnej żonie, o naszej rozmowie i o broni grawitacyjnej może kosztować życie. Od tej chwili spoczywa na was wielka odpowiedzialność. Czy dobrze się rozumiemy? * * * — Niezupełnie. Po pierwsze: to wszystko pachnie mi jakąś dywersją antyrządową. — Proszę pana — czoło Miltona pokryło się gęstą siecią zmarszczek — będę szczery. Opinie na temat nowej broni są skrajnie różne nawet w komisjach rządowych. Czy zdaje pan sobie w pełni sprawę z faktu, że selektywny miotacz grawitacyjny może dać nieograniczoną władzę nawet jednemu, przypadkowemu człowiekowi? Chodzi o to, żeby nasi ziemscy antagoniści nie weszli w jego posiadanie przed nami, bo taki rozwój wypadków stawiałby nas natychmiast w sytuacji całkowitego, niewolniczego poddaństwa. Do tego nie wolno dopuścić. — Ach, więc i pan… — Nie. Jeśli broni nie dostanie nikt, sytuacja będzie o niebo lepsza, niż gdybyśmy nawet tylko my posiedli jej tajemnicę. Totalitarna władza absolutna nigdy w historii nie prowadziła do sprawiedliwości i harmonijnego rozwoju. — Może równowaga ustalona w wyniku przymusu byłaby bezpieczniejsza od równowagi strachu? — Niech pan mi uwierzy, że nie. Obecna rzeczywistość jest znacznie lepsza od całkowitej unifikacji zachowań, aktywności, a w końcu myślenia. Siła rozwoju wynika z różnorodności. — Nie zawsze — słabo oponował Gregg. — Mówię o sile rozwoju, nie sile stagnacji, bo i taka istnieje. Nie uważa pan chyba modelu mrowiska za doskonałość? Zapadła chwila milczenia, którą przerwał Andrews. — Miał pan jeszcze drugą wątpliwość, panie Higgins. — Owszem. Dlaczego wybór padł właśnie na nas? I kto nas proponował? Kogo panowie reprezentują? — Jak już wspomniałem — Milton był ciągle cierpliwy i spokojny — wasze kandydatury okazały się najlepsze ze względu na specjalne predyspozycje psychiczne. Te cechy umożliwiają podróż kosmiczną. — Zawsze myślałem, że przy doborze kandydatów na astronautów uwzględnia się głównie tężyznę fizyczną. Nie sądzę, żebym… — Tak było kiedyś. Teraz dysponujemy odmiennymi technikami lotów. — Jeśli zaś chodzi o inne pańskie wątpliwości — niecierpliwie przeciął dyskusję Andrews — to jesteśmy organizacją związaną z rządem. Zostaliście panowie starannie wyselekcjonowani spośród wielu innych kandydatów na podstawie materiałów będących w dyspozycji komisji rządowych. Sądzę, że te wyjaśnienia w wystarczającym stopniu rozproszyły wasze wątpliwości. Czy moglibyśmy ustalić godziny indywidualnych treningów? — Zgadzam się — Lom nie miał zahamowań. Był kupiony. — Nie jestem przekonany, czy… — Greggowi cała sprawa znów przestawała się podobać. — Przecież nie musi pan już teraz dawać odpowiedzi — Andrews spieszył się coraz bardziej. — Udział w treningach do niczego nie zobowiązuje, będzie zaś źródłem dodatkowych informacji. Poznacie wiele nowych ciekawych technik i możliwości. — Jeśli tak, to mogę przyjść. Najchętniej po południu, powiedzmy… o szesnastej. — Załatwione. Czy pan — zwrócił się do Chakrabora — mógłby przyjść rano, na przykład o ósmej? — Jutro tak. Robię na drugą zmianę — Lom po raz kolejny wyszczerzył wszystkie zakrzywione zęby ludożercy. * * * Im dalej zapuszczał się w plątaninę bazarowych uliczek, tym mniejsze i lichsze stawały się kramiki, zrośnięte ze sobą tyłem lub bokami, z żółtymi daszkami zachodzącymi na siebie jak wyschnięte kapelusze huby drzewnej. W zacienionych wnętrzach straganów siedziały tęgie stare kobiety ubrane na czarno, stale przeżuwające bezzębnymi dziąsłami skórki ciemnego chleba. Opodal mężczyzna o spalonym przez słońce karku i czapce głęboko naciśniętej na czoło odważał kaszę czy groch przypadkowemu klientowi, metalową łopatką pieczołowicie przesypując towar z przegródek lady do używanych papierowych toreb. W tej części targowiska nie było widać, świeżych owoców i warzyw, daleko przy frontowej bramie pozostał żywy zgiełk ludzkiej gromady. Tutaj, z dala od głównego nurtu życia bazaru, handlowano sypkim, suchym towarem, wyrobami z wikliny i starzyzną, a także w zatęchłym mroku bud i straganów dokonywano podejrzanych, w najlepszym razie półlegalnych transakcji. — Słucham pana — z wnętrza pozornie pustego kramu dobiegł skrzypiący głos. W gęstej ciemności budy powoli materializowała się pomarszczona jak sucha figa, zapadła twarz, na której dnie niespokojnym blaskiem błyszczały nienaturalnie niebieskie oczy. — Czy pan czegoś chce? — starczy głos stał się natarczywy, niemal nachalny. — Czy pan naprawdę niczego nie chce?! Niech pan coś powie! Jak można tak stać i nic nie mówić!! Głos potężniał, wirował w drgającym powietrzu jak rozszalały rój pszczół, przelatywał nad sąsiednimi kramami, wprawiając w wibrację ich tekturowe daszki, panoszył się i grzmiał w wąskich bazarowych przejściach. Przekupki, nie przerywając permanentnego żucia, niespiesznie wychodziły spomiędzy straganów i zbliżały się kaczym chodem, kołysząc tłustymi zadkami. Ich brudne kiecki nie zasłaniały posiniaczonych, opuchniętych łydek. Wtem zza szeregu bab wysunęła się inna postać, kobieta ubrana podobnie jak one, jak cały tłum starych, pyzatych przekupek, wypełniający szczelnie wszystkie przejścia pomiędzy straganami. Jej posągowa postać górowała nad morzem starczych głów i wzrostem, i majestatem. Kocie, lekko skośne oczy rzucały iskry, a wąskie, chciwe wargi wydały się w dumnym grymasie. Nagłym ruchem odrzuciła poplamiony burnus, który, wessany w wir nabrzmiałego krzykiem powietrza, uniósł się z dzikim łopotem płótna i rozpadł na pojedyncze nitki, a te z kolei na drobniutkie, srebrzyste pyłki, na mglisty kurz, zasnuwający cały bazar tęczowym obłokiem. * * * Siedział naprzeciwko ze zwieszoną głową, a grzywa czarnych włosów, gęsto przeplatanych siwymi pasmami, bezładnie opadała mu na czoło. Gregg widział tylko spękane wargi, ściągane co chwilę nerwowym skurczem. — Naprawdę pan mnie nie pamięta, panie Hayn? Mam na imię Gregg, często grywaliśmy w szachy na tarasie. Ja bezskutecznie odzwyczajałem się od palenia, a pan stale podrywał tę blondynkę… — Niech pan o tym nie mówi — skrzywił się tamten, — To wszystko było żałosne. — Dlaczego? Przecież ona nie należała do najbrzydszych. — Nie dlatego. Eskapizm, łapanie czegokolwiek, co jest w zasięgu. Nie udało się — Hayn nerwowo wyrzucał z siebie amputowane zdania. Niełatwo było określić ich ładunek informacyjny. Może bredzi bez sensu? Gregg poczuł się nieswojo. — To dziwne. Ją pan pamięta, a mnie nie — drążył niepotrzebnie, ale żaden inny temat nie przychodził mu do głowy. Byłoby zabawne, gdyby naprawdę mnie sobie przypomniał — pomyślał. — Panie… Grown… — Gregg. — Ach tak. Ja jednak najpierw widzę kobiety, mężczyzn zauważam później i pamiętam krócej. Tam jeszcze nic się u mnie nie przestawiło — usiłował zażartować, lecz natychmiast skrzywił się z niesmakiem. — To głupie — wyszeptał do siebie, lecz Gregg pochwycił słowa z ruchu warg. Oczy miał czarne, blisko osadzone tuż obok zbyt wysoko wyłaniającego się z twarzy, ostrego nosa. Nienormalnie rozbiegane źrenice nie zatrzymywały się dłużej niż na sekundę w swojej ustawicznej wędrówce. Obok szaleństwa z jego twarzy wyzierała niewątpliwa inteligencja. — A czy pan, panie Grown, pamięta Kozią Bródkę? Tego rubasznego laryngologa, co każdą babę poniżej pięćdziesiątki musiał klepnąć w tyłek? Całe sanatorium się trzęsło, jak kiedyś pomylił panią ordynator z pielęgniarką. Wie pan, tyłek u każdej podobny… — Nazywam się Gregg, panie Hayn. — Ależ pedant — żachnął się tamten. — Mnie kojarzy się pan z Grownem. Czy to moja wina, że pańska matka omyliła się kiedyś? — Mogę być dla pana Grownem, w porządku. — Stokrotne dzięki. No i co, nie pamięta pan? — Oczywiście, że pamiętam — zmusił się do uśmiechu. — Nieraz przy piwie opowiadał mi kawały. Co za siła witalna! — No tak. Rzeczywiście. Ja już nie wszystko pamiętam. Zresztą nie zmuszam się. To, co niezbędne i tak zostanie. Nawet więcej — po policzku przebiegł mu skurcz. — Czy… pan się dobrze czuje? Może… — Doskonale. Sądzę, że lepiej niż pan. Dawno nie byłem w takiej formie. Czy może pan już wyjawić cel swojej wizyty? Gregg był niemile zaskoczony obcesową bezpośredniością rozmówcy. Odpowiedział dopiero po chwili. — Chciałem… po prostu zobaczyć się z panem. Nie lubię zrywać dawnych znajomości. Widzi pan, ja żyję bardziej przeszłością niż teraźniejszością, zaś o przyszłości nie myślą prawie wcale. — Pan wybaczy, Grown. Będę szczery. Zawsze byłem, dlatego znajdują się tutaj. I tak nie pamiętałbym pana, nawet gdybyśmy byli razem w sanatorium. Ale pana tam nie było. Nie istnieje nikt taki jak Kozia Bródka, przynajmniej w tej rzeczywistości. Sanatorium objęte jest ścisłą prohibicją, więc za żadną cenę nie kupi pan tam piwa. Może był pan w innym sanatorium, a może w tym samym kilka lat wcześniej. Tak. Proszę nie robić ze mnie durnia. Proszę nie robić wariata z kogoś, kto tylko widzi zbyt wiele! Gregg siedział osłupiały, a Hayn ujął pochyloną głowę w dłonie i milczał także. Po chwili przemówił znowu, wyrzucając słowa gdzieś za połę szpitalnej piżamy. — Dobrze. Pan nie chce mówić. Wystarczy, jak ja powiem. Są ludzie, którzy przychodzą, aby mi pomóc. Jedni robią to dla zbawienia, to przekupnie. Drudzy dla własnej przyjemności, to pożyteczna odmiana masochistów. Nikt mi dotychczas nie pomógł. Przychodzą też ludzie, którzy chcą mnie wykorzystać, to także handlarze. Do nich należą naukowcy, lekarze, ankieterzy, studenci, pisarze i inni podglądacze życia. Pan należy do grupy handlarzy, czyż nie tak? — podniósł głowę. — Wie pan, ten podział… nie bardzo mi odpowiada. — Ha, nie dziwię się. Wolałby pan podział na mężczyzn i kobiety, płodnych i bezpłodnych, niskich i wysokich, no a już na pewno na tych, którzy chcą lub nie chcą pomóc bliźnim i ludzkości, co zresztą gdzieś wyżej łączy się ze wzniosłym pojęciem altruizmu. Do takich przyjemnie się dołączyć. Lepiej? — Z panem trudno jest rozmawiać. — Ze mną w ogóle nie da się rozmawiać. Żonglowanie frazesami lub gra o coś. Nie, lepiej niech pan nie próbuje. Niech pan mnie po prostu… wysłucha. I tak wszystko powiem. Ja lubię o tym mówić. Może pan wyjść, a ja i tak będę mówił. Pan jest tylko jedną z wielu możliwości, pewną wariacją tego przypadkowego świata. — Ciekawe podejście. Dla mnie właśnie ten świat jest niepowtarzalny. — Co?! Który? Pan jest ucharakteryzowany. Dorobił pan sobie wąsy i brodę, naciągnął sztuczny nos, twarz pomazał na żółto. To rozpoznałoby każde dziecko! Incognito! Pan po prostu nie chce wejść do mojego świata w swojej normalnej postaci! — A… ale… — Gregg zupełnie zapomniał języka w gębie. I to miał być ten łagodny, melancholijny schizofrenik? — Ja wiem — ciągnął już spokojnie Hayn — pan mi niczego nie powie, nie wyjaśni. Bo to, bo tamto. Zresztą nie trzeba. Mój świat naprawdę nie jest ciekawy. Wiem, że ma za to jedną zaletę: jest łatwo dostępny, ale tylko dla wtajemniczonych. Idealne miejsce, no nie? Nie, niech pan już lepiej milczy. Po co się męczyć? Ale — podniósł gwałtownie głowę i Gregg zobaczył, że oczy błyszczały mu jak w gorączce — przedtem musi pan jedno przyrzec. Że pomoże mi pan wyrwać się stąd. Bo — głos mu się załamał — ja po prostu nie wiem, jak. Nie potrafię. Czasami zdaje mi się, że już doszedłem, że zgłębiłem. Ale w ostatniej chwili nie wychodzi. Moje, i nie tylko moje, nieszczęście polega na tym, że stoję ciągle na rozdrożu, a każda noga tkwi tak głęboko w innym błocie, że żadnej nie mogę ruszyć. Ale musi być sposób! I pan — Hayn przysunął bliżej swoją ptasią twarz — zdradzi go właśnie mnie! — Czy pan oszalał?! — Gregg odchylił się gwałtownie i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z niestosowności pytania. — Nie wiem, o co panu chodzi… — Aha. No dobrze. I tak nic z pana nie wyciągnę, niezależnie od tego, czy pan wie czy nie. Jaki ja jestem naiwny! Czy pan, panie Grown, ma dosyć siły, żeby mnie zabić? — Czy co?! — Mówią o sile psychicznej. Zwyczajnie pociągnąć za spust. — Nie będę odpowiadał na idiotyczne pytania. — Od samego początku nie jest pan ze mną szczery. Trudno. Ale za to ja będę do końca. Ja… mam za mało siły. Niech pan patrzy — rzucił się do stolika i wydobył z szuflady rewolwer — wiele razy próbowałem. Nie mogę. W nocy, zawsze przed tym cholernym snem, często wkładam lufę do ust, i… tchórzę. Jestem za słaby. — Niech pan natychmiast to odda! — Gregg wstał. — Siadaj pan! — Hayn pchnął go lekko na fotel, a sam wrzucił broń do szuflady. — Czy pan sądzi, że gdybym nie chciał, przebywałbym w tym szpitalu choćby godzinę dłużej? Sposobów na zadanie śmierci też jest wiele… jeśli pokona się zaporę wewnętrzną. A teraz — opadł zmęczony na poduszki — słuchaj pan. * * * Jest wczesny wieczór, słońce niedawno znikło za łańcuchem lesistych pagórków. Szklisty granat zimowego nieba gasi gejzery rumianych barw zachodu. W gęstym mroku za wzgórzem stoi drewniany dom, rozbrzmiewający wesołym gwarem. W jasno oświetlonych oknach widać sylwetki świątecznie ubranych kobiet i mężczyzn, pod drzwi frontowe zajeżdżają z jękliwym śpiewem dzwonków sanie ze spóźnionymi gośćmi. Ktoś wygląda, czy na niebie zabłysła już pierwsza gwiazda. Dopiero z bliska można stwierdzić, że czas nie oszczędził wystawnego niegdyś domostwa. Blaszany dach pozieleniał, a dwa małe okienka poddasza, objęte spękanymi belkami, sprawiają wrażenie zapadniętych, starczych oczu. Niższe partie zachowały się nieco lepiej; w kilku miejscach widnieją ślady napraw i remontów w postaci świeżych desek. Wewnątrz jest gwarno i wesoło. Na nieskazitelnie białym obrusie ułożono świeże gałązki jodłowe i ustawiono czerwone i żółte świece. Młode twarze śmieją się, oczy błyszczą podnieceniem. Starsi również zapomnieli o szarych codziennych troskach, ich oblicza wygładziły się i nabrały rumieńców. Nawet starcy otrząsnęli się z apatii i żywo rozprawiają o dawnych dobrych czasach. Wnętrza wyglądają jak nowe. Podłogi z gładko heblowanych desek nie są przybrudzone nawet przy przejściach, ściany pachną lekko tylko podsuszonym, żywicznym drewnem. Nad każdymi drzwiami zawieszono pęk wonnej jemioły. Chwilami niewyczuwalny przeciąg przynosi słaby swąd spalenizny, lecz nikt nie zwraca na to uwagi. Wszyscy są w doskonałej komitywie; nic dziwnego, zebrała się bowiem tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele. Humory dopisują znakomicie. Panowie spoglądają coraz częściej w kierunku solidnej baterii butelek. Mimo otwartych na oścież okien w kuchni jest straszliwie gorąco. Nabiera się pierwsze potrawy, podczas gdy goście w izbie dzielą się już opłatkiem. Młodzieniec w rozchełstanej białej koszuli, odgarniając co chwila z czoła niesforną grzywę włosów, ładuje bierwiona do paleniska. Wpycha je w ogień na ile się da, chwyta i przyciska dwie uwijające się wokół dziewczyny i we trójkę ze śmiechem biegną do izby. Ze wszystkimi po kolei łamią opłatek, życzą sobie szczęścia, i znów szczęścia, i jeszcze raz szczęścia. Sufit wysoko sklepionej izby ginie w mroku. Wyłożono go ciemnymi, smolnymi deskami, lecz nie cały — dużą część odnowiono, w tym fragmencie jaśnieje świeżą sośniną. Na jej tle kłębi się dym ze świec, cygar i papierosów, snuje się siwymi smużkami wzdłuż ściennych belek, wypełnia mleczną watą zagłębienia spojeń, wydaje się, jakby przeciekał przez niewidoczne szczeliny z sąsiednich pomieszczeń. Panowie wznoszą toasty, ponad milknący gwar rozmów wzbija się co chwila tłumiony kobiecy chichot. Rozpoczyna się biesiada. Stół paruje gorącymi daniami, ciężkie od zapachów powietrze pełne jest brzęku szkła i sztućców. Starsi, mniej zafascynowani jadłem i nie odurzeni alkoholem, wstają, rozmawiają niespokojnie, wycofują się. Ich stępione przez wiek zmysły ustępują miejsca przeczuciom. Młodzieniec z grzywą czarnych włosów zanosi się suchym kaszlem. Jego towarzyszki ze śmiechem klepią go po plecach; widocznie jadł zbyt łapczywie. Ktoś nie może powstrzymać się od kichania. Powietrze jest gęste i ciężkie, blada mgła dymu unosi się nad stołami. Wtem starsza kobieta zrywa się od stołu i głośno krzyczy. Wskazuje przed siebie. Na ścianę z sosnowych bali ktoś jakby narzucił wełniastą, skłębioną zasłonę. Gęsty dym sączy się przez każdą szczelinę, puszystą chmurą otula sufit. A potem jest już tylko krzyk, huk ognia, ściana dymu. Młody człowiek kieruje ucieczką z płonącego domu. Widać go wszędzie: wskazuje drogę, wyprowadza starszych, wynosi dzieci. Miota się tam i z powrotem, brudny, osmalony, z czerwonymi oczyma. Ale jest na swój sposób szczęśliwy. Wszyscy ocaleli. Niedługo po wyjściu ostatniej grupy z łomotem wali się część sufitu, wypchnięte wewnętrznym ciśnieniem wylatują szyby i przez rozjarzone oczodoły okien w mrok nocy buchają kłęby dymu i iskier. Jękliwie zawodzi straż pożarna, z trudem torująca sobie drogę przez zaspy. * * * Gregg na wpół leżał w fotelu, z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczyma. Usiadł i potarł dłonią twarz, jak człowiek nagle wyrwany ze snu. Gdzie ja jestem? — pomyślał. — Spałem? Ze zdziwieniem oglądał szpitalny pokój i puste łóżko obok siebie. Hayn! Gdzie on jest? Miał odpowiedzieć… — Panie Hayn! Proszę się odezwać! — Gregg zerwał się i pobiegł do łazienki, tknięty złym przeczuciem. Lecz nie było tam nikogo. Zawrócił i wypadł na korytarz. — Siostro! Pan Hayn! — Co się stało? — znudzona pielęgniarka bez pośpiechu wyszła z dyżurki. — On… gdzieś zniknął! — Naprawdę? Może musiał wyjść na chwilkę. Chodźmy, zobaczymy. Hayn leżał spokojnie na łóżku, jakby wcale z niego nie wstawał. Odprawił siostrę, która wyszła bez słowa. — Niech pan się tak nie przejmuje, panie Grown. Cokolwiek by się tutaj wydarzyło, nie będzie to nic złego, zapewniam pana. Gdzie indziej tak, ale nie tutaj. Tu jest klinika psychiatryczna, drogi panie. — Gdzie pan był? Myślałem… — Po co pan tyle myśli? Panie Grown — podniósł się, twarz miał siną, oczy podkrążone — ja o tym śnię co noc. Co noc! Czasami majaki przychodzą też w ciągu dnia. Tego miejsca pan szuka? Nie, niech pan się nie boi. Nie powiem nikomu. Tylko… tego miejsca nie ma w tym świecie. Tutaj — skrzywił się boleśnie — tutaj to było trochę inaczej. Zgarbił się lekko, mięśnie miał napięte do ostatecznych granic. Wreszcie przemógł się. — Prawie nikt się nie uratował. Tylko ja i jeszcze dwóch. Nosiliśmy wodę, innym kazaliśmy gasić. Starsi nie mogli wyjść sami. Wtedy — głos rwał mu się — zawalił się sufit. Tam… była moja matka… ojciec… i siostry. Ale to nieprawda! — krzyknął nagle. — Oni żyją! Nie tutaj, ale żyją! Gdybym ich nie stworzył, zwariowałbym na pewno. To śniło mi się co noc. Widziałem ich też w dzień. Ale potem tchnąłem w nich życie. Czy pan nie rozumie — przysunął się bliżej — że oni żyją? Tylko ja… nie mogę przenieść się do nich… na stałe, na zawsze. Mówiłem już panu, że stoję na rozdrożu. Nie mam dość sił. — Czy to… kwestia siły? — spytał ostrożnie, tylko po to, aby wypełnić zawisłą między nimi ciszę. — Właśnie! — Hayn przysunął się tak blisko, że Gregg poczuł na twarzy jego kwaśny oddech. — Panie Grown, pan musi mi pomóc. Niech pan przyrzeknie, że pan mi pomoże! Niech pan chociaż da słowo, że pan zrobi, co pan będzie mógł! Proszę! — Dobrze! Zrobię — powiedział trochę na od—czepnego, ale zaraz poczuł ciężar swoich słów. Od dziś ten nieszczęśliwy człowiek codziennie będzie czekał na niego jak na wybawienie. Będzie czekał w głębokim przeświadczeniu, że w nowym świecie znajdzie wreszcie szczęście i ukojenie, a nie jedynie potwierdzenie swojej choroby. Gregg wstał, skinął ręką i, nie patrząc na Hayna, wyszedł pospiesznie. Właściwie była to ucieczka. Bał się. Bał się nawet jeszcze na schodach szpitala. Siostra dyżurna odprowadzała go pełnym dezaprobaty spojrzeniem. — Ci odwiedzający coraz bardziej podobni się do pacjentów — mruknęła pod nosem. — Większość z nich na pewno trafi tutaj prędzej czy później. * * * — Dzień dobry, panie ordynatorze. Mówi Gregg Higgins. — Witam pana. Jak przebiegła wizyta? — Dziękuję, spełniła swoje zadanie. Jestem wdzięczny za umożliwienie… — Ależ to drobiazg. Zawsze przyjemnie jest przyczynić się chociaż w małym stopniu do rozwoju nauki. Czy pacjent zachowywał się spokojnie? — Do rękoczynów nie doszło, ale… chwilami byłem zaskoczony. W każdym razie nie był łagodny jak baranek. — Widzi pan, dla nas pacjent jest zupełnie spokojny, jeśli nie bije, nie szarpie i nie gryzie. Spojrzenie zawodowe, panie Higgins. — W zasadzie tak, ma pan rację. U mnie sam widok człowieka nienormalnego wzbudza lęk, a z pana pacjentem rozmawiałem, i to dosyć długo. Chociaż muszę wyznać, że nie sprawiał wrażenia całkowicie obłąkanego. Jego myśli były precyzyjne i logiczne, odruchy w zasadzie normalne. Po prostu wyglądał jak człowiek ogarnięty obsesją i rozstrojony nerwowo. Oczywiście jest to opinia laika, chyba nikomu niepotrzebna. — Wprost przeciwnie. Jak najbardziej interesuje mnie, co o nas myślą inni. A co do tej obsesji Hayna… Panie Higgins, nawet zupełnie normalny odruch może stać się przyczyną odizolowania, no i leczenia, jeśli stanie się dominujący w zachowaniu, opanuje większość myśli i dążeń człowieka. — Chyba rozumiem, choć nie jestem całkowicie przekonany. Gdzieś przecież należy przeprowadzić umowną granicę, i spośród bardzo zbliżonych zachowań po obu jej stronach jedno będzie normalne, drugie zaś już nie. Ale nie chciałbym zajmować panu zbyt wiele czasu… Jeszcze raz dziękuję. Aha, byłbym zapomniał o ważnej sprawie. Ten Hayn… ma broń. W szufladzie stolika trzyma rewolwer. Nie wiem, czy jest to dozwolone w pana klinice. — To straszak, panie Higgins. Proszę się tym nie przejmować. W każdym razie dziękuję za dobre chęci. Do widzenia panu. Gdybym jeszcze kiedyś mógł w czymś pomóc, jestem do dyspozycji. — Dziękuję. Do widzenia. Gregg odłożył słuchawkę i przeciągnął się. Za wielką szybą okienną zachód słońca rozpalił feerię pomarańczowych i czerwonych barw. — Właściwie to mam już dosyć na dzisiaj. Przez cały czas zalecasz na zmianę koncentrację i dekoncentrację, wdech i wydech, mara wywołać obrazy i gasić je, chcieć i nie chcieć. Chwilami wydaje mi się, że unoszę się nad podłogą. — Brawo, Gregg! — Andrews wstał zza potężnego mahoniowego biurka i uśmiechnął się szeroko. — O to właśnie chodzi! Robisz postępy. — Właśnie, o co chodzi? Może wytłumaczysz mi wreszcie. Chyba nie będę lewitował do innych planet? — Przecież Milton… — Wiem, co mówił Milton. Ale wciąż nic nie wiem o technice lotów kosmicznych, którą chcecie zastosować. Same ogólniki! — Technika lotu to już nasza rzecz. Wierz mi, nie możemy mówić zbyt wiele. Są sprawy… — Ale ja mam być uczestnikiem! — Więc uczę cię tego, co będzie należało do twojej roli. — Niczego nie zdołam z ciebie wycisnąć. Może chociaż będziesz łaskaw wyjaśnić, czy niedawna wizyta w szpitalu dla umysłowo chorych też należała do mojego zadania? — Oczywiście. Poznawałeś świat, do którego polecisz. — Co?! — Można to ująć w ten sposób: Hayn był tam, dokąd ty masz się udać. Po prostu przekazał ci garść informacji, wskazał punkty zaczepienia. — Przecież to bzdury. On opowiadał o swoim wyimaginowanym świecie. To był wytwór chorej wyobraźni. — Mój drogi, popadasz ze skrajności w skrajność. Przed chwilą w rozmowie z ordynatorem twierdziłeś, że Hayn jest tylko nadpobudliwy i ma wybujałą fantazję, czy coś w tym rodzaju… — No więc co z tego? Obojętne, czy był to wytwór mniej, czy bardziej chorej wyobraźni. — Dobrze. Wiemy prawie na pewno, że on, to znaczy Hayn, był tam, gdzie ukrywa się… obiekt naszej akcji. — Ładnie powiedziane! Akurat tak, żeby nic nie było wiadomo. — Nie przesadzaj. Sam mówiłeś, że Hayn ma bujną fantazję. Trochę zmienił, dodał co nieco ze swoich przywidzeń i w ten sposób powstał groteskowo–obsesyjny obraz, który ci przedstawił. — Przecież to był jakiś wiejski krajobraz. Ponad wszelką wątpliwość ziemski! — A kto mówi, że masz wylądować na marsjańskiej pustyni? Ta kryjówka może znajdować się równie dobrze na Ziemi. Po prostu sama te