Andrzej Zimniak Homo determinatus PO TAMTEJ STRONIE Przy wejściu do windy czekał młody człowiek, sprawiający wrażenie zmieszanego i niezdecydowanego. Gregg chciał przepuścić go przodem, ale tamten wycofał się, ukazując wielkie, białe zęby w przepraszającym uśmiechu. Twarz nieznajomego swoim niesamowitym wyglądem pasowała do jego dziwnego zachowania: podłużna, w dolnej części podana jak łopata do przodu, z szeroko wyciętymi ustami, płaskim, jakby rozgniecionym nosem i nastroszonymi brwiami, o cerze śniadej i aksamitnej. Na dnie na pozór łagodnych, brązowych oczu czaił się daleki cień szaleństwa; podobny wzrok, budzący u postronnych obserwatorów pierwotny odruch strachu, wzrok przebijający otoczenie jak rzadką mgłę 1 nawiązujący kontakt z innymi, nierealnymi światami Gregg zapamiętał na zawsze podczas wizyty w zakładzie dla obłąkanych. Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, że nieznajomy nie wszedł za nim. Przyspieszenie windy łagodnie zwiększyło ciężar jego ciała, poczuł skurcz w żołądku i dobrze znany ucisk w uszach. Jak zwykle. Świetlisty kłębek przelewał się z jednej klatki do drugiej, pełzł wzdłuż wymalowanych czarną farbą oznaczeń kolejnych mijanych pięter. Miał jechać na czterdzieste drugie, lecz światełko lekko przeskoczyło ten numer, zawahawszy się tylko przez ułamek sekundy, i pędziło coraz, szybciej w górę skali, zmieniając barwę ze spokojnej żółcizny na kłujący błękit. Uderzyło w ścianę ostatniego okienka i zaczęło periodycznie rozżarzać się i gasnąć, obrzucając kabinę drażniącym wzrok, pulsującym blaskiem. Jak zwykle. Winda pędziła coraz szybciej, metalowe ściany drżały, gdzieś z głębi otchłannego szybu dochodził lęk naprężonej jak struna liny. Gregg boleśnie wyczuwał gnający tuż obok niego, tylko za blaszaną cienką osłonką, chropowaty beton tunelu. A może ścian już nie ma? Przecież nie każdy szyb musi mieć tak dużą rezerwę długości… Podniósł już dłoń, lecz nagle zawahał się. Dlaczego by nie spróbować? Otworzy szybko drzwi, na chwilę tylko. Trzeba kiedyś przekonać się, zobaczyć. Ale… nie, zrobi to kiedy indziej. Może następnym razem. Pięścią wcisnął klawisz zatrzymujący windę i obserwował spokojnie, jak niebieski ognik zatrzepotał, przygasł i spłynął ledwie widoczną smugą do numeru czterdzieści dwa, na którym pozostał posłusznie, świecąc niby mętne, żółte oko. Wyszedł wprost do hallu, zastawionego wysokimi palmami. Wydobył z kieszeni zmiętą, szarą kopertę i z trudem odczytał numer pokoju na rozmazanej pieczątce, przybitej w lewym górnym rogu. Brodząc niepewnie w puchu grubych dywanów odnalazł właściwe drzwi. Były obite dźwiękochłonnym tworzywem i widniała na nich wywieszka z napisem „Dyrektor”. Ponieważ nie znalazł miejsca, w które mógłby zapukać, od razu nacisnął klamkę i wszedł. Wyondulowana i wylakierowana sekretarka obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, po czym, jeszcze zanim zdążył otworzyć usta, wyjaśniła, że dyrektor jest bardzo zajęty. Gregg potulnie wycofał się tyłem i na korytarzu stanął twarzą w— twarz z młodym człowiekiem o niepokojącym wyglądzie, którego widział przed chwilą przy windzie. Obydwaj byli zaskoczeni w równym stopniu. — Dlaczego pan za mną chodzi? — spytał Gregg trochę zbyt ostrym tonem. Obecność nieznajomego drażniła go w dziwny sposób. — Ja… wcale nie chodzę — odparł tamten głębokim głosem o ciepłym zabarwieniu, uśmiechając się niewyraźnie. — Ja też tutaj — wskazał na drzwi, które w tym samym momencie otworzyły się gwałtownie. Stała w nich wymalowana jak laleczka sekretarka. — Panowie Gregg Higgins i Lom Chakrabor? Proszę bardzo, trzeba było od razu powiedzieć… Dyrektor oczekuje panów, proszę wchodzić prosto do gabinetu. Gregg ruszył przodem. Tuż za sobą bardziej czuł niż słyszał ciche stąpanie Loma. Zupełnie jak polujący kot — pomyślał i natychmiast zdziwił się, skąd wziął takie dziwaczne porównanie. Gabinet pełen był rozdyskutowanych ludzi, pomiędzy którymi kłębił się siny dym papierosowy. Sekretarka zwinnie przepchnęła się do starszego, postawnego mężczyzny i widocznie zaanonsowała ich przybycie, ponieważ ów człowiek grzecznie, lecz stanowczo pożegnał zgromadzone gremium i wyprosił wszystkich z pokoju, przekładając naradę na jutro. Nagle zrobiło się luźno i przestronnie; niebieski woal dymu rzednął szybko, w wyniku czego pomieszczenie zdawało się powiększać. Dyrektor podszedł do Gregga i Loma z szerokim uśmiechem i uścisnął im ręce. — Jakże się cieszę, że panowie już są. To naprawdę bardzo ważne. Proszę, proszę dalej. Przejdźmy tutaj, do tych foteli. Są rzeczywiście wygodne. — Proszę przysłać nam Andrewsa, panno Sally — rzucił szybko do interkomu — a potem nie wpuszczać już nikogo i nie łączyć. Tak, dziękuję. Gregg obserwował go z zainteresowaniem. Kiedyś musiał być atletycznie zbudowanym, przystojnym mężczyzną; pewnie uganiały się za nim kobiety — pomyślał nie bez odrobiny zazdrości. Teraz miał około siedemdziesiątki, lecz przygarbił się tylko nieznacznie, zachowując nadal imponującą sylwetkę. Twarz, blada i trochę już zapadła, promieniowała szczerością i otwartością. Ten człowiek chyba nigdy nikogo nie oszukał; lecz w takim razie jak mógł zajść tak wysoko w hierarchii zawodowej, na stanowisko, na którym stale trzeba wybierać między mniejszym a większym złem? — zastanawiał się. Gdy dyrektor ponownie zamierzał zwrócić się do gości, wszedł szybkim krokiem ruchliwy, zupełnie łysy, drobnej budowy mężczyzna w średnim wieku. Starannie zamknął za sobą dźwiękoszczelne drzwi i obrzucił zebranych przenikliwym spojrzeniem, jakby miał zamiar ich zahipnotyzować. — Dzień dobry, panie profesorze, witam panów — metaliczny głos brzmiał ostro; mówił z doskonałą dykcją. Gregg pomyślał, że ten człowiek mógłby być świetnym nauczycielem — każde słowo potrafił odczytać z ruchu jego warg. — No, to jesteśmy w komplecie — zagaił profesor — i możemy dokonać prezentacji. Moje nazwisko brzmi Milton, pełnię obowiązki dyrektora Instytutu Cybernetyki Teoretycznej. A to jest — wskazał na nowo przybyłego — jeden z moich najbliższych współpracowników, doktor matematyki Andrews Johansen. Panowie wzajemnie chyba także się nie znają… — Owszem, znamy już swoje nazwiska — wtrącił Gregg. — Natomiast wciąż usiłujemy bezskutecznie domyślić się celu pańskiego zaproszenia. Przynajmniej ja — spojrzał z ukosa na Loma — nie wiem nic. Oprócz tego jednego zdania w liście… — Ja też nie wiem — Lom uśmiechnął się tak szeroko, że ukazał obecnym cały garnitur swoich przerażająco wielkich, pozakrzywianych zębów. Żaden buldog nie miałby z nim szans — pomyślał Gregg, cofając się odruchowo. — Zaraz wszystko wyjaśnimy — początkowo miły uśmiech profesora, na stałe przylepiony do warg, wyglądał teraz nieco sztucznie. — Panowie życzą sobie kawy, czy herbaty? — Proszę o herbatę, jeśli można wybierać — Gregg czuł, że szykuje się dłuższa rozmowa. — A dla mnie kawę — melodyjnym głosem zamówił Lom. Śpiewak operowy czy co? — zastanawiał się zaintrygowany Gregg. Milton i Andrews odeszli w stronę interkomu, aby zamówić napoje. Gregg wcisnął się w kąt, jak najdalej od Loma, ponieważ perspektywa grzecznościowej rozmowy z nim nie wydawała mu się zachęcająca. Widział, jak Andrews wydobył z kieszeni gruby notes, przerzucił parę kartek i półgłosem, lecz zbyt cicho, aby można go było usłyszeć, zaczął coś czytać profesorowi. Gregg, nieco już znudzony, podniósł wzrok na pomarańczowe abażury lamp, zwisających na długich sznurach z sufitu. Po co go tutaj ściągnięto? W sondaż środowiskowy na temat sprzężeń cybernetycznych, jak to napisano w zaproszeniu, nie wierzył. Chodziło raczej o nawiązanie współpracy między jego szkołą a Instytutem. Ale dlaczego w takim razie nie zwrócono się do dyrektora szkoły? Może chcą nawiązać wstępne kontakty nieformalne? Gregg zdał sobie nagle sprawę, że odczytuje cichą wypowiedź Andrewsa z ruchu jego warg. Nie mógł oprzeć się chęci dalszego podpatrywania. „…i także egzotyczne imię — Lom. Ćwiartka krwi hinduskiej, ćwiartka murzyńskiej…” „…introwertywny, z silną skłonnością do autyzmu, duży udział somnambulizmu w intensywnych marzeniach sennych, najsilniejsze z dotychczas napotkanych zdolności transformowania energii porażającej ze współczynnikiem ponad dwieście — nieświadome, zdolność przenikania około czterech — nieświadoma. Pomocnik piekarza, inteligencja słaba, wykształcenie — trzy klasy. Tyle o nim…” Gregg poczuł, jak kropelka potu toruje sobie powoli drogę po jego plecach. Co, u diabła, trafił do .poradni zdrowia psychicznego, czy do kwatery tajnego wywiadu? A swoją drogą, podejrzenia wobec Loma nie były bezpodstawne. Nieźle stuknięty! Tylko co to są skłonności do autyzmu? Może gwałci dzieci? Znów wlepił wzrok w Andrewsa. „…Olivier. Telefonował tylko, że jak chcemy porozmawiać, możemy przyjść do niego. Sam nie ma czasu. No i żeby wcześniej umówić się, bo bywa zajęty. Chyba odłożymy to na później. Tak, ja też tak sądzę. No, a ten Higgins…” Gregg poczuł, jak fala gorąca wpełza mu na twarz. Nie zdążył przygotować się do wysłuchania analizy, dotyczącej jego własnej osoby. „…z pewną skłonnością do schizofrenii. Sporadyczne ucieczki od realnej rzeczywistości, łagodna postać neurastenii. Zdolności przetwarzania zerowe, zdolność przenikania około trzech do trzech i pół — nieświadoma, inteligencja średnio wysoka, wykształcenie półwyższe, pedagog w szkole dla głuchoniemych. Wiek — czterdzieści jeden…” W tym momencie wyondulowana sekretarka weszła z kawą, herbatą i kruchymi ciastkami na tacy. Profesor podziękował, odprawił ją i ze służbowym uśmiechem osobiście przyniósł tacę do stołu konferencyjnego. Uprzejmym gestem zaprosił zebranych. Andrewsa nie trzeba było specjalnie zachęcać — już siedział i wsypywał do kawy podwójną porcję cukru. — A więc przystąpmy do rzeczy — zaczął profesor, gdy wszyscy usadowili się wokół stołu. Gregg nerwowo jadł jedno ciastko za drugim. Nie mógł zapanować nad wzburzonym nurtem myśli. On i schizofrenia? Co za bzdury! Spojrzał na zegarek. — Nie zajmę panom więcej niż godzinę, jak sądzę — kontynuował Milton. — Napisaliśmy w listach, że przeprowadzimy sondaż socjologiczny. To oczywiście prawda, lecz nie cała. Chcemy… prosić panów o współpracę. I o pomoc w naszym przedsięwzięciu. A więc jednak — pomyślał Gregg nie bez satysfakcji. W tej samej chwili poczuł na sobie przenikliwy wzrok Andrewsa, jakby przywołujący go do porządku. Z trudem skupił uwagę na słowach profesora. — Postanowiliśmy powiedzieć panom wszystko, co sami wiemy. Sądzimy, że to najlepsza metoda… — O co właściwie chodzi, panie profesorze? — Gregg, niepomny karcącego spojrzenia Andrewsa, stawał się coraz bardziej niecierpliwy. — Tak się składa, że za godzinę mam umówione spotkanie. — Właśnie chcę przejść do meritum sprawy. A chyba będzie lepiej, jeśli całość zagadnienia omówimy od razu. Wtedy nie będzie potrzeby ponownego fatygowania panów — Milton zdołał zachować niewzruszony spokój. — No pewnie! — Lom znów wyszczerzył swoje straszliwe zęby. Z wysuniętą dolną szczęką przypominał teraz szykującą się do ataku mureną. — Mówiąc najkrócej — z twarzy Miltona znikł profesjonalny uśmiech, przez co natychmiast skurczyła się i postarzała o lata — wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Może nie wyrażam się dostatecznie jasno — nie tylko naszej czwórce tutaj. Po prostu wszystkim ludziom. — Niemożliwe! — Gregg czuł, że za chwilę zrobi jakieś głupstwo. — Wiem. Bomba! — Lom nie omieszkał pochwalić się znajomością rzeczy. — Owszem, prawie zgadł pan, panie Chakrabor — profesor Milton przez cały czas był nienagannie uprzejmy. — Tylko że to jest jeszcze gorsza bomba niż ta, o której pan myśli — Dotychczas sądziłem, że nie nauka i jej zastosowania, lecz sama natura człowieka stwarza groźbę dla jego egzystencji — wtrącił Gregg, dając chociaż częściowo upust wzbierającemu rozdrażnieniu. — Oczywiście, panie Higgins, lecz skłonności naszego gatunku, wyrastających wprost z biologizmu i instynktów całego ziemskiego świata ożywionego, nie zmienimy z dnia na dzień. Obawiam się, niestety, że niemal wszystko pozostanie po staremu przez najbliższe setki, jeśli nie tysiące lat. Podstawowych praw ewolucyjnych nie zlikwiduje się dekretem. Inne zachowania są prostą pochodną tamtych wyjściowych… — Niemalże przekonał mnie pan — uciął Gregg niezbyt grzecznie. — Czy zmierza pan do konkluzji, że wobec niemożności przeciwdziałania należy całkowicie poddać się atawistycznym popędom? — Skądże! Tylko że to przeciwdziałanie jest pracą na setki lat. Mnie zaś chodzi o interwencję doraźną, powiedziałbym: ratunkową. Teraz, natychmiast! — profesor stracił panowanie na krótką chwilę. — Coś w rodzaju wstrzymania badań, zniszczenia dokumentacji, usunięcia człowieka, który wie zbyt dużo? Milton i Andrews spojrzeli jednocześnie na Gregga. — Zaraz wszystko wyjaśnię. Może teraz pan doktor Andrews ogólnie przedstawi zasady działania broni nowej generacji, nad którą pracują pewne ziemskie ośrodki. Uzmysłowi to panom wagę zagadnienia. Profesor wyglądał na znużonego. Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy i odchylił się na oparcie fotela. — O ile nam wiadomo — w porównaniu ze spokojnym, niskim brzmieniem głosu Miltona sposób wysławiania się Andrewsa przypominał maszynowe terkotanie — zasady działania broni, o której mówimy, oparte są głównie na najnowszych osiągnięciach badań nad teorią pól grawitacyjnych. Efektem użycia tej broni byłoby selektywne zniszczenie niektórych tylko obiektów na obszarze objętym jej działaniem. Można by na przykład zabić ludzi, nie naruszając schronów i broni, lub zniszczyć wybiórczo broń, zachowując ludzi przy życiu. — Nie rozumiem — wtrącił Gregg. — Żołnierze pozostają żywi w schronie, ale ich karabiny rozwiewają się jak mgła? Czy o to chodzi? — Niezupełnie tak, ale… prawie tak. — A to dobre! — ucieszył się Lom. — Raz dmuchniesz, a ludzie idą bez kapeluszy, drugi raz — idą nago po ulicy! — Czy panowie nie przeprowadzają czasami testu na naiwność? Nie mierzy pan naszego czasu, panie Andrews? — W żadnym naszym słowie nie kryje się podstęp, panowie — do rozmowy włączył sig Milton. — Wszystko prosimy brać poważnie, bo są to poważne sprawy. — Oczywiście — podjął Andrews. — Zasadę działania nowej broni można poglądowo wytłumaczyć następująco. Wyobraźmy sobie stojące obok siebie dwa klocki: jeden drewniany, drugi metalowy. Kierujemy w ich stronę odpowiednio zmodulowany strumień słabych fal grawitacyjnych, które są akurat w stanie wprawić w rezonans poszczególne fragmenty struktury przestrzennej klocka metalowego. Wiadomo, że nawet solidny most zwali się pod marszowymi krokami oddziału wojska, jeśli zaistnieje w jego konstrukcji zjawisko rezonansu. Jakby „rozbuja się” ponad granice określone wytrzymałością materiału, no i rozleci się. Tak samo nasz metalowy klocek — pozostanie po nim garść pyłu, podczas gdy drewniany będzie nie uszkodzony. Wystarczy odpowiednio zmienić modulację fali, aby rozpadł się drewniany, natomiast nietknięty pozostał metalowy, pomimo że obydwa znajdowałyby się w strefie aktywnej. Jak wiadomo, fale grawitacyjne są niezwykle przenikliwe, na przykład cały glob ziemski stawia im tylko znikomy opór, zaś problemy skomplikowanej modulacji i dostosowania jej do poszczególnych rodzajów substancji to kwestie czysto techniczne. — To rzeczywiście… gdyby… udało się… — wyjąkał zaskoczony Gregg. — Fantastyczne! Za jednym zamachem likwidujemy wszystkich bandytów, a pozostawiamy porządnych ludzi, czy tak, szefie? — Lom bawił się zupełnie nieźle, prawie tak, jakby osobiście uczestniczył w nie byle jakim horrorze, oczywiście w charakterze bezpiecznego widza. — To trochę nazbyt śmiały wniosek, panie… — profesor zawiesił głos. — …Chakrabor — podpowiedział Andrews. — Tak, panie Chakrabor. Na dziś przynajmniej. Bo jeśli weźmiemy pod uwagę, że białko każdego człowieka charakteryzuje się swoistą strukturą, to sądzę, że pozostaje tylko kwestia udoskonalenia techniki. No, i problemy natury moralnej… — Proszę panów! — przerwał bezceremonialnie Gregg. — Wezwaliście nas w celu przeprowadzenia ankiety socjologicznej, a opowiadacie fantastyczne historie o nowych superbroniach. Jeśli broń taka naprawdę powstaje lub już istnieje, nie sądzę, abyśmy stanowili odpowiednią grupę do jakiejkolwiek akcji z nią związanej. Po to powołano wywiad, kontrwywiad i inne formacje specjalne. To są sprawy objęte tajemnicą państwową, a ja nie mam zamiaru wplątywać się w żadne polityczne afery. Po co wam do tego pomocnik piekarza i nauczyciel?! — Gregg wstał. — Naprawdę chciałbym już iść. — Ale… skąd pan wie, że… — Andrews był wyraźnie zmieszany. — Czy znał pana Loma Chakrabora? — Nie! — Nie rozumiem więc… — Wiem także, że mnie nazwaliście schizofrenikiem, jego zaś — wskazał na Loma — jakimś innym wariatem. Proszę o wyjaśnienia! — To proste! — w oczach Miltona pojawił się błysk zrozumienia. — Nauczyciel głuchoniemych, potrafi czytać z ruchu warg! Andrews palnął się dłonią w czoło. — Panowie — po chwili milczenia zaczął Milton z wiecznym uśmiechem na wąskich wargach — nie mieliśmy niczego złego na myśli. Także ja i doktor Andrews jesteśmy w pewnym stopniu schizofrenikami i cierpimy czasami na neurastenię. Sądzi pan, panie Higgins, że nie wpadamy w depresje i nie wyobcowujemy się wtedy z otoczenia? Panowie obydwaj macie wyrobiony obronny odruch ucieczki w krainy fantazji, w światy przeczuwane i wymyślone. — Ale potrafimy również myśleć realnie i trzeźwo — wtrącił Gregg, który teraz słuchał z rosnącym zainteresowaniem. — O to właśnie chodzi! Możecie powracać, i dlatego nie jesteście chorzy! Panie Higgins — każdy artysta, pisarz, malarz, w ogóle każdy człowiek z wyobraźnią musi mieć choćby lekkie inklinacje do schizofrenii! — Wszystko zależy od definicji. Z równym powodzeniem można stwierdzić, że w miarę postępu w dziedzinie technik diagnostycznych nie zostanie na Ziemi ani jeden zdrowy człowiek. Ale, wracając do… — Tak. Chcę prosić panów o pomoc właśnie ze względu na wasze szczególne predyspozycje psychiczne. — Hmm? — Powiedzmy: brak uprzedzeń, kreatywność umysłu, czy ja wiem, jak to nazwać. U pana jeszcze dążenia penetracyjne, panie Higgins. — Miło mi. A więc jeszcze nie kwalifikuję się do odizolowania? — Jest pan normalnym człowiekiem, wyposażonym przez naturę w pewien… dar. — O ile dobrze rozumiem, to mam go właśnie panu przekazać do użytkowania? — Wypożyczyć tylko, jeśli zgodzi się pan na to. Podejrzewamy, właściwie mamy już pewność, że wrogi nam ośrodek znajduje się… poza Ziemią. — Zaraz, chwileczkę, bo nie nadążam. Chodzi o ośrodek dysponujący bronią grawitacyjną? — Nie. Oni po prostu dobrze znają ludzką naturę; wiedzą, że wystarczy podsuwać nam pomysły. Nie chcemy zniszczyć samej broni, zresztą ludzie jeszcze jej nie mają. Dążymy do zniszczenia źródła niebezpiecznych informacji. — Zagłuszyć podszepty szatana? — zadrwił Gregg. — W miarę możliwości wygnać samego szatana — Mil ton mimowolnie wpadł w jego ton. — To ja też mam zostać astronautą? — niepewnie spytał Lom, po raz pierwszy nie pokazując w uśmiechu zakrzywionych zębów. — W pewnym sensie — włączył się Andrews. — Najważniejsze są wasze predyspozycje psychiczne. One umożliwią tę podróż. Zresztą będzie to najłatwiejsza część zadania. — Tak — blada, wymięta twarz Miltona wyrażała zatroskanie — trzeba wyraźnie powiedzieć, że dalsza akcja wiąże się z pewnym ryzykiem. Należy odnaleźć i unieszkodliwić wroga. To może się nie udać; wtedy… prawdopodobnie nieprędko powrócicie na naszą Ziemię. — Jak to nieprędko? — Po prostu, pozostaniecie… tam — wskazał ręką do góry. — Proszę mnie dobrze zrozumieć — nie ulegniecie unicestwieniu. — Słuchając was mam rzeczywiście wrażenie, że cierpię na halucynacje — Gregg był już zupełnie zdezorientowany, choć niecodzienna sytuacja zaczęła go bawić. — Mówicie w sposób poważny o interesujących niedorzecznościach. — Oczywiście musicie wszystko spokojnie przemyśleć — zatrajkotał Andrews swoim metalicznym głosem — to wymaga pewnego czasu. Natomiast już od jutra proponuję rozpoczęcie treningów przygotowawczych, interesujących chociażby z czysto poznawczego punktu widzenia, zaś na ostateczną odpowiedź poczekamy, powiedzmy… dwa tygodnie. — Wtedy będziemy jeszcze głębiej w waszej kieszeni — mruknął Gregg. — Teraz sprawa wynagrodzenia. Nie może być ono, naturalnie w przypadku udanej akcji, mniejsze niż indywidualne pięcioletnie pobory, już po odtrąceniu wszystkich podatków. — Mogę podpisywać — rzucił Lom, którego oczy roześmiały się tym razem prędzej niż usta. — W razie niepowodzenia — uzupełnił Andrews — przypuszczalnie nie będziecie mogli przez jakiś czas opiekować się swoimi bliskimi. Postaramy się dla nich o specjalny, stały zasiłek i zapewnimy daleko idącą pomoc. — To musi być naprawdę niebezpieczne — powiedział Gregg półgłosem, raczej do siebie niż do pozostałych uczestników spotkania. A może zabawić się z nimi w kotka i myszkę — pomyślał — a potem wycofać się ze wszystkiego? Co mi zrobią? Zabiją? Wezmą do wojska na Antarktydę? — Nie bardziej niż inna podobna akcja poza Ziemią — w głosie Andrewsa zabrzmiała fałszywa nuta. — Jak możemy upewnić się, że wasze propozycje są poważne? — Sporządzimy umowę notarialną, a pieniądze umieścimy na odpowiednim koncie. Aha, jeszcze jedno. Prosimy o pełną dyskrecję. Wybaczcie, że zabrzmi to jak groźba, ale wspomnienie komukolwiek, choćby własnej żonie, o naszej rozmowie i o broni grawitacyjnej może kosztować życie. Od tej chwili spoczywa na was wielka odpowiedzialność. Czy dobrze się rozumiemy? * * * — Niezupełnie. Po pierwsze: to wszystko pachnie mi jakąś dywersją antyrządową. — Proszę pana — czoło Miltona pokryło się gęstą siecią zmarszczek — będę szczery. Opinie na temat nowej broni są skrajnie różne nawet w komisjach rządowych. Czy zdaje pan sobie w pełni sprawę z faktu, że selektywny miotacz grawitacyjny może dać nieograniczoną władzę nawet jednemu, przypadkowemu człowiekowi? Chodzi o to, żeby nasi ziemscy antagoniści nie weszli w jego posiadanie przed nami, bo taki rozwój wypadków stawiałby nas natychmiast w sytuacji całkowitego, niewolniczego poddaństwa. Do tego nie wolno dopuścić. — Ach, więc i pan… — Nie. Jeśli broni nie dostanie nikt, sytuacja będzie o niebo lepsza, niż gdybyśmy nawet tylko my posiedli jej tajemnicę. Totalitarna władza absolutna nigdy w historii nie prowadziła do sprawiedliwości i harmonijnego rozwoju. — Może równowaga ustalona w wyniku przymusu byłaby bezpieczniejsza od równowagi strachu? — Niech pan mi uwierzy, że nie. Obecna rzeczywistość jest znacznie lepsza od całkowitej unifikacji zachowań, aktywności, a w końcu myślenia. Siła rozwoju wynika z różnorodności. — Nie zawsze — słabo oponował Gregg. — Mówię o sile rozwoju, nie sile stagnacji, bo i taka istnieje. Nie uważa pan chyba modelu mrowiska za doskonałość? Zapadła chwila milczenia, którą przerwał Andrews. — Miał pan jeszcze drugą wątpliwość, panie Higgins. — Owszem. Dlaczego wybór padł właśnie na nas? I kto nas proponował? Kogo panowie reprezentują? — Jak już wspomniałem — Milton był ciągle cierpliwy i spokojny — wasze kandydatury okazały się najlepsze ze względu na specjalne predyspozycje psychiczne. Te cechy umożliwiają podróż kosmiczną. — Zawsze myślałem, że przy doborze kandydatów na astronautów uwzględnia się głównie tężyznę fizyczną. Nie sądzę, żebym… — Tak było kiedyś. Teraz dysponujemy odmiennymi technikami lotów. — Jeśli zaś chodzi o inne pańskie wątpliwości — niecierpliwie przeciął dyskusję Andrews — to jesteśmy organizacją związaną z rządem. Zostaliście panowie starannie wyselekcjonowani spośród wielu innych kandydatów na podstawie materiałów będących w dyspozycji komisji rządowych. Sądzę, że te wyjaśnienia w wystarczającym stopniu rozproszyły wasze wątpliwości. Czy moglibyśmy ustalić godziny indywidualnych treningów? — Zgadzam się — Lom nie miał zahamowań. Był kupiony. — Nie jestem przekonany, czy… — Greggowi cała sprawa znów przestawała się podobać. — Przecież nie musi pan już teraz dawać odpowiedzi — Andrews spieszył się coraz bardziej. — Udział w treningach do niczego nie zobowiązuje, będzie zaś źródłem dodatkowych informacji. Poznacie wiele nowych ciekawych technik i możliwości. — Jeśli tak, to mogę przyjść. Najchętniej po południu, powiedzmy… o szesnastej. — Załatwione. Czy pan — zwrócił się do Chakrabora — mógłby przyjść rano, na przykład o ósmej? — Jutro tak. Robię na drugą zmianę — Lom po raz kolejny wyszczerzył wszystkie zakrzywione zęby ludożercy. * * * Im dalej zapuszczał się w plątaninę bazarowych uliczek, tym mniejsze i lichsze stawały się kramiki, zrośnięte ze sobą tyłem lub bokami, z żółtymi daszkami zachodzącymi na siebie jak wyschnięte kapelusze huby drzewnej. W zacienionych wnętrzach straganów siedziały tęgie stare kobiety ubrane na czarno, stale przeżuwające bezzębnymi dziąsłami skórki ciemnego chleba. Opodal mężczyzna o spalonym przez słońce karku i czapce głęboko naciśniętej na czoło odważał kaszę czy groch przypadkowemu klientowi, metalową łopatką pieczołowicie przesypując towar z przegródek lady do używanych papierowych toreb. W tej części targowiska nie było widać, świeżych owoców i warzyw, daleko przy frontowej bramie pozostał żywy zgiełk ludzkiej gromady. Tutaj, z dala od głównego nurtu życia bazaru, handlowano sypkim, suchym towarem, wyrobami z wikliny i starzyzną, a także w zatęchłym mroku bud i straganów dokonywano podejrzanych, w najlepszym razie półlegalnych transakcji. — Słucham pana — z wnętrza pozornie pustego kramu dobiegł skrzypiący głos. W gęstej ciemności budy powoli materializowała się pomarszczona jak sucha figa, zapadła twarz, na której dnie niespokojnym blaskiem błyszczały nienaturalnie niebieskie oczy. — Czy pan czegoś chce? — starczy głos stał się natarczywy, niemal nachalny. — Czy pan naprawdę niczego nie chce?! Niech pan coś powie! Jak można tak stać i nic nie mówić!! Głos potężniał, wirował w drgającym powietrzu jak rozszalały rój pszczół, przelatywał nad sąsiednimi kramami, wprawiając w wibrację ich tekturowe daszki, panoszył się i grzmiał w wąskich bazarowych przejściach. Przekupki, nie przerywając permanentnego żucia, niespiesznie wychodziły spomiędzy straganów i zbliżały się kaczym chodem, kołysząc tłustymi zadkami. Ich brudne kiecki nie zasłaniały posiniaczonych, opuchniętych łydek. Wtem zza szeregu bab wysunęła się inna postać, kobieta ubrana podobnie jak one, jak cały tłum starych, pyzatych przekupek, wypełniający szczelnie wszystkie przejścia pomiędzy straganami. Jej posągowa postać górowała nad morzem starczych głów i wzrostem, i majestatem. Kocie, lekko skośne oczy rzucały iskry, a wąskie, chciwe wargi wydały się w dumnym grymasie. Nagłym ruchem odrzuciła poplamiony burnus, który, wessany w wir nabrzmiałego krzykiem powietrza, uniósł się z dzikim łopotem płótna i rozpadł na pojedyncze nitki, a te z kolei na drobniutkie, srebrzyste pyłki, na mglisty kurz, zasnuwający cały bazar tęczowym obłokiem. * * * Siedział naprzeciwko ze zwieszoną głową, a grzywa czarnych włosów, gęsto przeplatanych siwymi pasmami, bezładnie opadała mu na czoło. Gregg widział tylko spękane wargi, ściągane co chwilę nerwowym skurczem. — Naprawdę pan mnie nie pamięta, panie Hayn? Mam na imię Gregg, często grywaliśmy w szachy na tarasie. Ja bezskutecznie odzwyczajałem się od palenia, a pan stale podrywał tę blondynkę… — Niech pan o tym nie mówi — skrzywił się tamten, — To wszystko było żałosne. — Dlaczego? Przecież ona nie należała do najbrzydszych. — Nie dlatego. Eskapizm, łapanie czegokolwiek, co jest w zasięgu. Nie udało się — Hayn nerwowo wyrzucał z siebie amputowane zdania. Niełatwo było określić ich ładunek informacyjny. Może bredzi bez sensu? Gregg poczuł się nieswojo. — To dziwne. Ją pan pamięta, a mnie nie — drążył niepotrzebnie, ale żaden inny temat nie przychodził mu do głowy. Byłoby zabawne, gdyby naprawdę mnie sobie przypomniał — pomyślał. — Panie… Grown… — Gregg. — Ach tak. Ja jednak najpierw widzę kobiety, mężczyzn zauważam później i pamiętam krócej. Tam jeszcze nic się u mnie nie przestawiło — usiłował zażartować, lecz natychmiast skrzywił się z niesmakiem. — To głupie — wyszeptał do siebie, lecz Gregg pochwycił słowa z ruchu warg. Oczy miał czarne, blisko osadzone tuż obok zbyt wysoko wyłaniającego się z twarzy, ostrego nosa. Nienormalnie rozbiegane źrenice nie zatrzymywały się dłużej niż na sekundę w swojej ustawicznej wędrówce. Obok szaleństwa z jego twarzy wyzierała niewątpliwa inteligencja. — A czy pan, panie Grown, pamięta Kozią Bródkę? Tego rubasznego laryngologa, co każdą babę poniżej pięćdziesiątki musiał klepnąć w tyłek? Całe sanatorium się trzęsło, jak kiedyś pomylił panią ordynator z pielęgniarką. Wie pan, tyłek u każdej podobny… — Nazywam się Gregg, panie Hayn. — Ależ pedant — żachnął się tamten. — Mnie kojarzy się pan z Grownem. Czy to moja wina, że pańska matka omyliła się kiedyś? — Mogę być dla pana Grownem, w porządku. — Stokrotne dzięki. No i co, nie pamięta pan? — Oczywiście, że pamiętam — zmusił się do uśmiechu. — Nieraz przy piwie opowiadał mi kawały. Co za siła witalna! — No tak. Rzeczywiście. Ja już nie wszystko pamiętam. Zresztą nie zmuszam się. To, co niezbędne i tak zostanie. Nawet więcej — po policzku przebiegł mu skurcz. — Czy… pan się dobrze czuje? Może… — Doskonale. Sądzę, że lepiej niż pan. Dawno nie byłem w takiej formie. Czy może pan już wyjawić cel swojej wizyty? Gregg był niemile zaskoczony obcesową bezpośredniością rozmówcy. Odpowiedział dopiero po chwili. — Chciałem… po prostu zobaczyć się z panem. Nie lubię zrywać dawnych znajomości. Widzi pan, ja żyję bardziej przeszłością niż teraźniejszością, zaś o przyszłości nie myślą prawie wcale. — Pan wybaczy, Grown. Będę szczery. Zawsze byłem, dlatego znajdują się tutaj. I tak nie pamiętałbym pana, nawet gdybyśmy byli razem w sanatorium. Ale pana tam nie było. Nie istnieje nikt taki jak Kozia Bródka, przynajmniej w tej rzeczywistości. Sanatorium objęte jest ścisłą prohibicją, więc za żadną cenę nie kupi pan tam piwa. Może był pan w innym sanatorium, a może w tym samym kilka lat wcześniej. Tak. Proszę nie robić ze mnie durnia. Proszę nie robić wariata z kogoś, kto tylko widzi zbyt wiele! Gregg siedział osłupiały, a Hayn ujął pochyloną głowę w dłonie i milczał także. Po chwili przemówił znowu, wyrzucając słowa gdzieś za połę szpitalnej piżamy. — Dobrze. Pan nie chce mówić. Wystarczy, jak ja powiem. Są ludzie, którzy przychodzą, aby mi pomóc. Jedni robią to dla zbawienia, to przekupnie. Drudzy dla własnej przyjemności, to pożyteczna odmiana masochistów. Nikt mi dotychczas nie pomógł. Przychodzą też ludzie, którzy chcą mnie wykorzystać, to także handlarze. Do nich należą naukowcy, lekarze, ankieterzy, studenci, pisarze i inni podglądacze życia. Pan należy do grupy handlarzy, czyż nie tak? — podniósł głowę. — Wie pan, ten podział… nie bardzo mi odpowiada. — Ha, nie dziwię się. Wolałby pan podział na mężczyzn i kobiety, płodnych i bezpłodnych, niskich i wysokich, no a już na pewno na tych, którzy chcą lub nie chcą pomóc bliźnim i ludzkości, co zresztą gdzieś wyżej łączy się ze wzniosłym pojęciem altruizmu. Do takich przyjemnie się dołączyć. Lepiej? — Z panem trudno jest rozmawiać. — Ze mną w ogóle nie da się rozmawiać. Żonglowanie frazesami lub gra o coś. Nie, lepiej niech pan nie próbuje. Niech pan mnie po prostu… wysłucha. I tak wszystko powiem. Ja lubię o tym mówić. Może pan wyjść, a ja i tak będę mówił. Pan jest tylko jedną z wielu możliwości, pewną wariacją tego przypadkowego świata. — Ciekawe podejście. Dla mnie właśnie ten świat jest niepowtarzalny. — Co?! Który? Pan jest ucharakteryzowany. Dorobił pan sobie wąsy i brodę, naciągnął sztuczny nos, twarz pomazał na żółto. To rozpoznałoby każde dziecko! Incognito! Pan po prostu nie chce wejść do mojego świata w swojej normalnej postaci! — A… ale… — Gregg zupełnie zapomniał języka w gębie. I to miał być ten łagodny, melancholijny schizofrenik? — Ja wiem — ciągnął już spokojnie Hayn — pan mi niczego nie powie, nie wyjaśni. Bo to, bo tamto. Zresztą nie trzeba. Mój świat naprawdę nie jest ciekawy. Wiem, że ma za to jedną zaletę: jest łatwo dostępny, ale tylko dla wtajemniczonych. Idealne miejsce, no nie? Nie, niech pan już lepiej milczy. Po co się męczyć? Ale — podniósł gwałtownie głowę i Gregg zobaczył, że oczy błyszczały mu jak w gorączce — przedtem musi pan jedno przyrzec. Że pomoże mi pan wyrwać się stąd. Bo — głos mu się załamał — ja po prostu nie wiem, jak. Nie potrafię. Czasami zdaje mi się, że już doszedłem, że zgłębiłem. Ale w ostatniej chwili nie wychodzi. Moje, i nie tylko moje, nieszczęście polega na tym, że stoję ciągle na rozdrożu, a każda noga tkwi tak głęboko w innym błocie, że żadnej nie mogę ruszyć. Ale musi być sposób! I pan — Hayn przysunął bliżej swoją ptasią twarz — zdradzi go właśnie mnie! — Czy pan oszalał?! — Gregg odchylił się gwałtownie i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z niestosowności pytania. — Nie wiem, o co panu chodzi… — Aha. No dobrze. I tak nic z pana nie wyciągnę, niezależnie od tego, czy pan wie czy nie. Jaki ja jestem naiwny! Czy pan, panie Grown, ma dosyć siły, żeby mnie zabić? — Czy co?! — Mówią o sile psychicznej. Zwyczajnie pociągnąć za spust. — Nie będę odpowiadał na idiotyczne pytania. — Od samego początku nie jest pan ze mną szczery. Trudno. Ale za to ja będę do końca. Ja… mam za mało siły. Niech pan patrzy — rzucił się do stolika i wydobył z szuflady rewolwer — wiele razy próbowałem. Nie mogę. W nocy, zawsze przed tym cholernym snem, często wkładam lufę do ust, i… tchórzę. Jestem za słaby. — Niech pan natychmiast to odda! — Gregg wstał. — Siadaj pan! — Hayn pchnął go lekko na fotel, a sam wrzucił broń do szuflady. — Czy pan sądzi, że gdybym nie chciał, przebywałbym w tym szpitalu choćby godzinę dłużej? Sposobów na zadanie śmierci też jest wiele… jeśli pokona się zaporę wewnętrzną. A teraz — opadł zmęczony na poduszki — słuchaj pan. * * * Jest wczesny wieczór, słońce niedawno znikło za łańcuchem lesistych pagórków. Szklisty granat zimowego nieba gasi gejzery rumianych barw zachodu. W gęstym mroku za wzgórzem stoi drewniany dom, rozbrzmiewający wesołym gwarem. W jasno oświetlonych oknach widać sylwetki świątecznie ubranych kobiet i mężczyzn, pod drzwi frontowe zajeżdżają z jękliwym śpiewem dzwonków sanie ze spóźnionymi gośćmi. Ktoś wygląda, czy na niebie zabłysła już pierwsza gwiazda. Dopiero z bliska można stwierdzić, że czas nie oszczędził wystawnego niegdyś domostwa. Blaszany dach pozieleniał, a dwa małe okienka poddasza, objęte spękanymi belkami, sprawiają wrażenie zapadniętych, starczych oczu. Niższe partie zachowały się nieco lepiej; w kilku miejscach widnieją ślady napraw i remontów w postaci świeżych desek. Wewnątrz jest gwarno i wesoło. Na nieskazitelnie białym obrusie ułożono świeże gałązki jodłowe i ustawiono czerwone i żółte świece. Młode twarze śmieją się, oczy błyszczą podnieceniem. Starsi również zapomnieli o szarych codziennych troskach, ich oblicza wygładziły się i nabrały rumieńców. Nawet starcy otrząsnęli się z apatii i żywo rozprawiają o dawnych dobrych czasach. Wnętrza wyglądają jak nowe. Podłogi z gładko heblowanych desek nie są przybrudzone nawet przy przejściach, ściany pachną lekko tylko podsuszonym, żywicznym drewnem. Nad każdymi drzwiami zawieszono pęk wonnej jemioły. Chwilami niewyczuwalny przeciąg przynosi słaby swąd spalenizny, lecz nikt nie zwraca na to uwagi. Wszyscy są w doskonałej komitywie; nic dziwnego, zebrała się bowiem tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele. Humory dopisują znakomicie. Panowie spoglądają coraz częściej w kierunku solidnej baterii butelek. Mimo otwartych na oścież okien w kuchni jest straszliwie gorąco. Nabiera się pierwsze potrawy, podczas gdy goście w izbie dzielą się już opłatkiem. Młodzieniec w rozchełstanej białej koszuli, odgarniając co chwila z czoła niesforną grzywę włosów, ładuje bierwiona do paleniska. Wpycha je w ogień na ile się da, chwyta i przyciska dwie uwijające się wokół dziewczyny i we trójkę ze śmiechem biegną do izby. Ze wszystkimi po kolei łamią opłatek, życzą sobie szczęścia, i znów szczęścia, i jeszcze raz szczęścia. Sufit wysoko sklepionej izby ginie w mroku. Wyłożono go ciemnymi, smolnymi deskami, lecz nie cały — dużą część odnowiono, w tym fragmencie jaśnieje świeżą sośniną. Na jej tle kłębi się dym ze świec, cygar i papierosów, snuje się siwymi smużkami wzdłuż ściennych belek, wypełnia mleczną watą zagłębienia spojeń, wydaje się, jakby przeciekał przez niewidoczne szczeliny z sąsiednich pomieszczeń. Panowie wznoszą toasty, ponad milknący gwar rozmów wzbija się co chwila tłumiony kobiecy chichot. Rozpoczyna się biesiada. Stół paruje gorącymi daniami, ciężkie od zapachów powietrze pełne jest brzęku szkła i sztućców. Starsi, mniej zafascynowani jadłem i nie odurzeni alkoholem, wstają, rozmawiają niespokojnie, wycofują się. Ich stępione przez wiek zmysły ustępują miejsca przeczuciom. Młodzieniec z grzywą czarnych włosów zanosi się suchym kaszlem. Jego towarzyszki ze śmiechem klepią go po plecach; widocznie jadł zbyt łapczywie. Ktoś nie może powstrzymać się od kichania. Powietrze jest gęste i ciężkie, blada mgła dymu unosi się nad stołami. Wtem starsza kobieta zrywa się od stołu i głośno krzyczy. Wskazuje przed siebie. Na ścianę z sosnowych bali ktoś jakby narzucił wełniastą, skłębioną zasłonę. Gęsty dym sączy się przez każdą szczelinę, puszystą chmurą otula sufit. A potem jest już tylko krzyk, huk ognia, ściana dymu. Młody człowiek kieruje ucieczką z płonącego domu. Widać go wszędzie: wskazuje drogę, wyprowadza starszych, wynosi dzieci. Miota się tam i z powrotem, brudny, osmalony, z czerwonymi oczyma. Ale jest na swój sposób szczęśliwy. Wszyscy ocaleli. Niedługo po wyjściu ostatniej grupy z łomotem wali się część sufitu, wypchnięte wewnętrznym ciśnieniem wylatują szyby i przez rozjarzone oczodoły okien w mrok nocy buchają kłęby dymu i iskier. Jękliwie zawodzi straż pożarna, z trudem torująca sobie drogę przez zaspy. * * * Gregg na wpół leżał w fotelu, z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczyma. Usiadł i potarł dłonią twarz, jak człowiek nagle wyrwany ze snu. Gdzie ja jestem? — pomyślał. — Spałem? Ze zdziwieniem oglądał szpitalny pokój i puste łóżko obok siebie. Hayn! Gdzie on jest? Miał odpowiedzieć… — Panie Hayn! Proszę się odezwać! — Gregg zerwał się i pobiegł do łazienki, tknięty złym przeczuciem. Lecz nie było tam nikogo. Zawrócił i wypadł na korytarz. — Siostro! Pan Hayn! — Co się stało? — znudzona pielęgniarka bez pośpiechu wyszła z dyżurki. — On… gdzieś zniknął! — Naprawdę? Może musiał wyjść na chwilkę. Chodźmy, zobaczymy. Hayn leżał spokojnie na łóżku, jakby wcale z niego nie wstawał. Odprawił siostrę, która wyszła bez słowa. — Niech pan się tak nie przejmuje, panie Grown. Cokolwiek by się tutaj wydarzyło, nie będzie to nic złego, zapewniam pana. Gdzie indziej tak, ale nie tutaj. Tu jest klinika psychiatryczna, drogi panie. — Gdzie pan był? Myślałem… — Po co pan tyle myśli? Panie Grown — podniósł się, twarz miał siną, oczy podkrążone — ja o tym śnię co noc. Co noc! Czasami majaki przychodzą też w ciągu dnia. Tego miejsca pan szuka? Nie, niech pan się nie boi. Nie powiem nikomu. Tylko… tego miejsca nie ma w tym świecie. Tutaj — skrzywił się boleśnie — tutaj to było trochę inaczej. Zgarbił się lekko, mięśnie miał napięte do ostatecznych granic. Wreszcie przemógł się. — Prawie nikt się nie uratował. Tylko ja i jeszcze dwóch. Nosiliśmy wodę, innym kazaliśmy gasić. Starsi nie mogli wyjść sami. Wtedy — głos rwał mu się — zawalił się sufit. Tam… była moja matka… ojciec… i siostry. Ale to nieprawda! — krzyknął nagle. — Oni żyją! Nie tutaj, ale żyją! Gdybym ich nie stworzył, zwariowałbym na pewno. To śniło mi się co noc. Widziałem ich też w dzień. Ale potem tchnąłem w nich życie. Czy pan nie rozumie — przysunął się bliżej — że oni żyją? Tylko ja… nie mogę przenieść się do nich… na stałe, na zawsze. Mówiłem już panu, że stoję na rozdrożu. Nie mam dość sił. — Czy to… kwestia siły? — spytał ostrożnie, tylko po to, aby wypełnić zawisłą między nimi ciszę. — Właśnie! — Hayn przysunął się tak blisko, że Gregg poczuł na twarzy jego kwaśny oddech. — Panie Grown, pan musi mi pomóc. Niech pan przyrzeknie, że pan mi pomoże! Niech pan chociaż da słowo, że pan zrobi, co pan będzie mógł! Proszę! — Dobrze! Zrobię — powiedział trochę na od—czepnego, ale zaraz poczuł ciężar swoich słów. Od dziś ten nieszczęśliwy człowiek codziennie będzie czekał na niego jak na wybawienie. Będzie czekał w głębokim przeświadczeniu, że w nowym świecie znajdzie wreszcie szczęście i ukojenie, a nie jedynie potwierdzenie swojej choroby. Gregg wstał, skinął ręką i, nie patrząc na Hayna, wyszedł pospiesznie. Właściwie była to ucieczka. Bał się. Bał się nawet jeszcze na schodach szpitala. Siostra dyżurna odprowadzała go pełnym dezaprobaty spojrzeniem. — Ci odwiedzający coraz bardziej podobni się do pacjentów — mruknęła pod nosem. — Większość z nich na pewno trafi tutaj prędzej czy później. * * * — Dzień dobry, panie ordynatorze. Mówi Gregg Higgins. — Witam pana. Jak przebiegła wizyta? — Dziękuję, spełniła swoje zadanie. Jestem wdzięczny za umożliwienie… — Ależ to drobiazg. Zawsze przyjemnie jest przyczynić się chociaż w małym stopniu do rozwoju nauki. Czy pacjent zachowywał się spokojnie? — Do rękoczynów nie doszło, ale… chwilami byłem zaskoczony. W każdym razie nie był łagodny jak baranek. — Widzi pan, dla nas pacjent jest zupełnie spokojny, jeśli nie bije, nie szarpie i nie gryzie. Spojrzenie zawodowe, panie Higgins. — W zasadzie tak, ma pan rację. U mnie sam widok człowieka nienormalnego wzbudza lęk, a z pana pacjentem rozmawiałem, i to dosyć długo. Chociaż muszę wyznać, że nie sprawiał wrażenia całkowicie obłąkanego. Jego myśli były precyzyjne i logiczne, odruchy w zasadzie normalne. Po prostu wyglądał jak człowiek ogarnięty obsesją i rozstrojony nerwowo. Oczywiście jest to opinia laika, chyba nikomu niepotrzebna. — Wprost przeciwnie. Jak najbardziej interesuje mnie, co o nas myślą inni. A co do tej obsesji Hayna… Panie Higgins, nawet zupełnie normalny odruch może stać się przyczyną odizolowania, no i leczenia, jeśli stanie się dominujący w zachowaniu, opanuje większość myśli i dążeń człowieka. — Chyba rozumiem, choć nie jestem całkowicie przekonany. Gdzieś przecież należy przeprowadzić umowną granicę, i spośród bardzo zbliżonych zachowań po obu jej stronach jedno będzie normalne, drugie zaś już nie. Ale nie chciałbym zajmować panu zbyt wiele czasu… Jeszcze raz dziękuję. Aha, byłbym zapomniał o ważnej sprawie. Ten Hayn… ma broń. W szufladzie stolika trzyma rewolwer. Nie wiem, czy jest to dozwolone w pana klinice. — To straszak, panie Higgins. Proszę się tym nie przejmować. W każdym razie dziękuję za dobre chęci. Do widzenia panu. Gdybym jeszcze kiedyś mógł w czymś pomóc, jestem do dyspozycji. — Dziękuję. Do widzenia. Gregg odłożył słuchawkę i przeciągnął się. Za wielką szybą okienną zachód słońca rozpalił feerię pomarańczowych i czerwonych barw. — Właściwie to mam już dosyć na dzisiaj. Przez cały czas zalecasz na zmianę koncentrację i dekoncentrację, wdech i wydech, mara wywołać obrazy i gasić je, chcieć i nie chcieć. Chwilami wydaje mi się, że unoszę się nad podłogą. — Brawo, Gregg! — Andrews wstał zza potężnego mahoniowego biurka i uśmiechnął się szeroko. — O to właśnie chodzi! Robisz postępy. — Właśnie, o co chodzi? Może wytłumaczysz mi wreszcie. Chyba nie będę lewitował do innych planet? — Przecież Milton… — Wiem, co mówił Milton. Ale wciąż nic nie wiem o technice lotów kosmicznych, którą chcecie zastosować. Same ogólniki! — Technika lotu to już nasza rzecz. Wierz mi, nie możemy mówić zbyt wiele. Są sprawy… — Ale ja mam być uczestnikiem! — Więc uczę cię tego, co będzie należało do twojej roli. — Niczego nie zdołam z ciebie wycisnąć. Może chociaż będziesz łaskaw wyjaśnić, czy niedawna wizyta w szpitalu dla umysłowo chorych też należała do mojego zadania? — Oczywiście. Poznawałeś świat, do którego polecisz. — Co?! — Można to ująć w ten sposób: Hayn był tam, dokąd ty masz się udać. Po prostu przekazał ci garść informacji, wskazał punkty zaczepienia. — Przecież to bzdury. On opowiadał o swoim wyimaginowanym świecie. To był wytwór chorej wyobraźni. — Mój drogi, popadasz ze skrajności w skrajność. Przed chwilą w rozmowie z ordynatorem twierdziłeś, że Hayn jest tylko nadpobudliwy i ma wybujałą fantazję, czy coś w tym rodzaju… — No więc co z tego? Obojętne, czy był to wytwór mniej, czy bardziej chorej wyobraźni. — Dobrze. Wiemy prawie na pewno, że on, to znaczy Hayn, był tam, gdzie ukrywa się… obiekt naszej akcji. — Ładnie powiedziane! Akurat tak, żeby nic nie było wiadomo. — Nie przesadzaj. Sam mówiłeś, że Hayn ma bujną fantazję. Trochę zmienił, dodał co nieco ze swoich przywidzeń i w ten sposób powstał groteskowo–obsesyjny obraz, który ci przedstawił. — Przecież to był jakiś wiejski krajobraz. Ponad wszelką wątpliwość ziemski! — A kto mówi, że masz wylądować na marsjańskiej pustyni? Ta kryjówka może znajdować się równie dobrze na Ziemi. Po prostu sama technika podróżowania oferuje znacznie rozszerzone możliwości. Lecz nikt nie twierdzi, że rakietą międzyplanetarną nie można polecieć do sąsiedniej wioski. — Ale po co, do licha? — Jeśli nie wiadomo, gdzie leży cel, należy mieć w pogotowiu najbardziej uniwersalne środki transportu. — To nie wiecie, gdzie leży cel? — Konkretnego miejsca nie znamy, chociaż wiemy o nim sporo i bez trudu możemy tam trafić. — Same zagadki — westchnął Gregg zrezygnowany. — Wszystko pachnie mi niezłą maskaradą. A jak wygląda ta banda złoczyńców? — Profesor Mil ton wyjaśni ci osobiście — odparł wymijająco Andrews. — Natomiast jeśli chodzi o treningi, sądzę, że możemy je dzisiaj zakończyć. W zasadzie opanowałeś już podstawowe umiejętności. Przyjdź jutro odbyć ostateczną rozmowę z profesorem. * * * Za doskonale gładką taflą szkła piętrzył się granatowy, skłębiony mrok pochmurnego wieczoru. Daleko w dole pełzały świetliste węże drobnych ogników, goniły się pojedynczo lub stadami, uciekały przed mocniejszymi, ścigającymi je plamami jasności; wyżej, na tle niewidocznych w gęstym zmierzchu wież budynków, unosiły się żółte lub przyciągające wzrok ciepłą czerwienią świetliki dalekich okien. Tam też są ludzie, w górze i na dole, wszędzie, przy każdym odległym płomyku trwa jakieś życie, istnieje mały świat skupionych w nim istot — myślał Gregg, wsparłszy czoło o chłodną powierzchnię szyby. — A ja, zanurzony głęboko w gęsty płyn unoszący te światy, w ciemny ocean pełen rozjarzonych planktonowym światłem żywych tworów, wydostanę się w swoim szklanym batyskafie na powierzchnię. Co tam zastanę? Odwrócił się od okna, ściskając dłońmi skronie. Skąd ten rozsadzający czaszkę ból głowy? Czyżby spadek ciśnienia? Nigdy nie reagował tak mocno na zmiany pogody, jednakże w pewnym wieku… — Cóż, muszę zacząć dbać o ciało, które wszak jest nośnikiem ducha — mruknął i powlókł się do kuchni, aby zażyć środek przeciwbólowy. Wykluczone, nie będę eksperymentował — postanowił, popijając pigułkę zimną wodą z kranu. — A tym bardziej mieszał się w jakieś nieczyste sprawy. Afery wojskowe, szpiegowskie, czy pokrewne. Po co ściągać sobie na głowę kłopoty? No i po co mi pieniądze? Nie, nie będę narażał życia dla forsy. Zbyt je cenię. Co innego ten Lom — znów przyłapał się na głośnej rozmowie z sobą samym — tego można kupić do wykonania dowolnego zadania. Wtedy nagle po raz pierwszy poczuł — a zresztą kto wie, może i wcześniej zjawisko to występowało w łagodnej, trudnej do uchwycenia postaci — że jakaś obca myśl jak zimny wąż wślizguje się do świadomości. Był upokorzony i wściekły. Lecz po kilku sekundach zewnętrzny napór osłabł, a w końcu znikł całkowicie. Ktoś mógł pomylić odbiorców, to zdarza się od czasu do czasu — Gregg przyjął najłatwiejsze wytłumaczenie. Swoją drogą propozycja jest nęcąca — porządkował teraz przeciwstawne argumenty. — Załóżmy, że wszystko, o czym opowiadali Milton i Andrews, jest prawdą. Że istnieje jakiś odmienny od klasycznych środek transportu kosmicznego, nieznany szerszemu ogółowi. Dotychczas tylko w marzeniach odbywał podróże do wymyślonych przez siebie światów. Teraz miałby szansę spróbować realnie wyrwać się z zaklętego kręgu szarej, znanej na pamięć codzienności. Przynajmniej na trochę, żeby złapać chociaż parę haustów inności, uzbierać jej nieco na zapas, na ciemne, smutne wieczory. — Mówiłeś coś? — odezwała się Linda z sąsiedniego pokoju. — Niee, nic. Linda. Wiecznie ścierająca kurz z półek, polerująca do złotego błysku mosiężne ozdobne figurki, codziennie ustawiająca w coraz bardziej idealnym pionie swoje ulubione obrazy. Milcząca, zgaszona, ze znużeniem dźwigająca brzemię monotonnego życia. Marzenia ukrywała głęboko, spychała na samo dno świadomości, a może wyzbyła się już wszelkich złudzeń? W każdym razie ściśle rozgraniczała fantazje, nawet te najniewinniejsze, od realnego życia. Marzenia, a także śmiałe plany odizolowane zostały od rzeczywistości stale pogłębianą fosą, po brzegi napełnioną goryczą nieziszczenia; smutne więc to były zamczyska, choć o pozłacanych wieżach, i wycieczki do nich zdarzały się nader rzadko, bo jedynie potęgowały melancholię. Okres narzekania, które często stanowiło zarodek sprzeczki lub kłótni, zakończył się już dawno. Linda straciła chęć do walki, nadeszła rezygnacja, apatia, bierność. Zamknęła się w sobie, nie żyła, a trwała raczej, wykonując automatycznie codzienne obowiązki. Próbował jej pomóc, lecz wszelkie jego wysiłki spełzły na niczym. Nie podejmowała żadnych dyskusji czy rozważań, w które starał się ją wciągnąć. Podczas wizyt u przyjaciół przyoblekała twarz uśmiechem, lecz oczy pozostawały nieruchome i bez wyrazu. Pomysł adopcji przyszedł zbyt późno. Odrzuciła go, tak jak wszystkie inne próby zmian. Może parę lat temu byłaby to przysłowiowa deska ratunku. Bo po okresie początkowej wzajemnej fascynacji niespełnione, bezdzietne małżeństwo widocznie musi wpaść w próżnię. Oczywiście, może dalej egzystować jako mniej lub bardziej luźny związek przyjaciół, hobbystów lub osób świadczących sobie wzajemne usługi pielęgniarskie duchowo–cielesne, lecz już nie jako małżeństwo. To tak, jakby dojrzewająca dziewczyna zatrzymała się w rozwoju zaraz po pierwszych kilku menstruacjach. Oprócz mieszkania, nazwiska i garści wspomnień nie mieli niczego wspólnego. Poślubił ją z miłości, a miłość jest piękna, lecz ślepa. Pobrali się wbrew w zasadzie zgodnej opinii środowiska. Ale byli przez parę lat szczęśliwi. Naprawdę szczęśliwi. Czy parę lat to mało? Dobrze zapamiętał pewne zdarzenie jeszcze z początkowego okresu trwania ich związku. Kiedyś, po dniach wypełnionych niecierpliwym smutkiem, spotkali się niby to przypadkowo. Nie wiedzieli już oboje, o co właściwie przedtem poszło, ale wciąż boczyli się na siebie. Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie, lecz oboje myśleli o zerwaniu. Nie było to poważne, ale wtedy nic nie robili poważnie. Beztroskie, młode lata! On, czy ona, któreś z nich spojrzało, drugie wykonało jakiś ledwie dostrzegalny gest. I już trzymał ją w objęciach, czule i delikatnie, jak kruchy skarb, a ona tuliła do jego piersi mokrą od łez twarz. Ulatywali do nieba, czując bliskość i gotowość swoich gorących ciał, odrzucając narosły przez wiele dni ciężar goryczy. Tak, kiedyś… Kiedyś każda kłótnia przechodziła jak wiosenna krótka burza, po której od świeżego zapachu ozonu i upajającej woni kwiatów kręciło się w szalonych głowach. Czy ma prawo zostawić ją teraz? Przecież nie kogo innego, tylko ją właśnie kochał, ona dała mu tak dużo. Czy można odrzucić człowieka już po najlepszym okresie, jak niegdyś eleganckie, obecnie zaś znoszone palto? Gdyby wyjeżdżał na miesiąc, czy dwa… Ale dano mu wyraźnie do zrozumienia, że może zostać uwięziony, być może na zawsze. I tak nie przyjąłby propozycji Miltona, ale Linda definitywnie przesądza sprawę. Odmówi. Wystarczy przecież zatelefonować. Wyciągnął się na kanapie, usiłując skupić uwagę na lekturze, lecz wzburzone myśli nie pozwoliły na koncentrację. Znów myślał o jedynej szansie pojawiającej się w szeregu coraz szybciej mijających lat. Argumenty i kontrargumenty ścierały się gwałtownie pomimo, zdawałoby się, podjętej już decyzji. Wstał i sięgnął po fiolkę. — Chciałam ci coś powiedzieć — w drzwiach stała Linda. Wzdłuż jej suchej twarzy opadały kosmki rozrzuconych w nieładzie włosów. — Słucham — odrzekł obojętnie, zastanawiając się, o co tym razem chodzi. — Nie myśl o mnie źle, ale… — urwała. — Nie myślę, moja droga. — Ja już tak dłużej nie mogę. Naprawdę. Gregg westchnął. Niemalże widział zbliżające się wezbrane potoki żalu i wielu niepotrzebnych słów, a za nimi widmo gwałtownej awantury. Zwykle tak to się właśnie zaczynało — pomyślał i skonstatował nie bez zdziwienia, że chyba już od roku nie dyskutowali ani nie kłócili się. Linda była blada, oczy miała podkrążone, lecz błyszczące podnieceniem. Zaciśnięte usta zbiegły się w jedną wąską linię. — Chcę — głos miała zachrypnięty — odejść. Odejść od ciebie na długo, pewnie na zawsze. — Co?! — Gregg wiedział, że padły ważkie słowa, lecz ich sens nie dotarł w pełni do jego świadomości. — Odchodzę. Nie będę już musiała patrzeć na te ściany, sprzątać tych podłóg, chodzić do biura. I stale porównywać ciebie z Greggiem sprzed lat dwudziestu. Poczuł, jak fala gorąca spływa mu od głowy przez szyję do klatki piersiowej. — Jak to? Po tym, co przeżyliśmy? — Tak, właśnie po tym — rzuciła z nagłą złością. — To są marzenia, nieziszczalne marzenia. Obojętne, czy przeżyliśmy je my, czy kto inny, czy ktoś je wymyślił. Przy nich dopiero w pełni widać bezsens naszej obecnej egzystencji. — Ale, kochanie, ja… — zamilkł nie wiedząc, co powiedzieć. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak zaskoczony. Owszem, często rozważał, i trzeba przyznać, że zawsze odrzucał, problem swojego odejścia. Myślał o reakcji Lindy, o jej złamanym życiu. Ale nigdy nie przyjmował, nawet zupełnie teoretycznie, możliwości odwrotnej sytuacji. Nie docierał do niego fakt, że istnieje druga strona problemu, że role można zamienić. Był zawsze głęboko przekonany, że to on poświęca się dla niej. Teraz zaś okazało się, że ona dłużej nie jest w stanie znieść jego obecności. — Nie mów do mnie kochanie — poprosiła cicho — to już pogłos zbyt dawnych czasów. — Ale… ale co chcesz robić? — Chcę być pożyteczna. Pojadę na południe… Tam potrzebna jest każda para rąk do pracy. — Ha, ha! — zaśmiał się sztucznie, ochrypłym głosem. — Naszła cię chęć składania ofiar? Tam jest zbyt wiele rąk do pracy! Tam panuje głód! — czuł, że wzbiera w nim złość. — Skończę kurs pielęgniarski — ucięła. Zapadło ciężkie milczenie. — Nie chcę zajmować się tylko liczeniem dni pozostałych do końca życia — tłumaczyła cicho. — Ty i tak tego nie zrozumiesz — dodała z rezygnacją — tobie wystarczy kanapa i te idiotyczne idée fixe… — Rozumiem, ale… nie mogę pojąć — wyznał bezradnie, widząc, jak jego dotychczasowy, przez dziesięciolecia z trudem konstruowany świat wali się w gruzy. Był to świat szary i nudny, ale przytulny, bezpieczny i nie aż tak bardzo beznadziejny, jakim ona go przyjmowała. Lecz to wszystko dostrzegł dopiero z zewnątrz, już bez możliwości powrotu. — A może… spróbujemy jeszcze — łudził się, sam nie będąc przekonanym. — Może chcesz poddać mnie próbie, nie mówisz poważnie? — spytał z nadzieją. Wspomnienia ciągnęły go w przeszłość jak wyrzucona ze statku kotwica, chciał uchronić choćby ich fragment, nawet jeśli byłby on zmieniony i wypaczony przez czas. — Nie — jej głos brzmiał sucho i zdecydowanie. — Już postanowiłam. Inaczej… — potarła dłonią czoło — zwariuję. Jak długo można być bezduszną maszyną?! — Może ja też pojadę — wymamrotał, w głębi duszy obawiając się, że może przytaknąć. — Nie wysilaj się. Zostań w swoich kapciach — zaśmiała się nieprzyjemnie. — Ty wciąż nic nie rozumiesz. Może każesz mi także zabrać nasze meble i dywany? — Droga Lindo, daj mi czas na przemyślenie tego wszystkiego. Ty też zastanów się dobrze. Cicha przystań jest może nudna, ale wzburzone morze… — Och, co za metafory. Wiem to wszystko. Ja już dosyć myślałam i zdążyłam podjąć decyzję. — Dobrze, niech ja teraz pomyślę. — To niczego nie zmieni. Ale myśl. Rozumując logicznie będziesz musiał przyznać mi rację, chociaż instynkt posiadania nie da ci zapewne spokoju. * * * Ta sama sekretarka, która dwa tygodnie temu po raz pierwszy wprowadziła Gregga do gabinetu Miltona, przyjęła go teraz jak starego znajomego. Wciąż pachniała jak skład z perfumami po trzęsieniu ziemi, zaś włosy miała wylakierowane na sztywno. — Jak to dobrze, że pan już jest, panie Higgins! Profesor Milton przyjdzie za pięć minut, może zrobić herbaty? — Nie, dziękuję. Czy mogę zaczekać tutaj? — Proszę przejść od razu do gabinetu. Profesor telefonował, że już schodzi. Powinien być tu lada moment. Czy taka kobieta jak Sally jest szczęśliwa? — zastanawiał się, siadając w głębokim fotelu. — Wygląda na zadowoloną i z pracy, i z życia. Tutaj, u Miltona, dyryguje interesantami, kilka razy w ciągu dnia zaparzy kawę lub herbatę, poplotkuje przez telefon. Robi się codziennie rano na bóstwo, przynajmniej tak sądzi, a wszystko po to, żeby podobać się dziesiątkom przewijających się przez sekretariat ludzi. Po pracy pobiega po sklepach, wybierając modną szminkę lub trochę bardziej różowy odcień pudru, a potem spotka się z przyjaciółmi. Jest prawdopodobnie podniecona i zaabsorbowana każdym głupstwem. I czuje się w mętnej zupie życia jak ryba w wodzie. To właśnie można nazwać przystosowaniem. Dlaczego Linda nie jest taka? Wtedy pewnie nie byłaby moją żoną — pomyślał. — Chociaż… kto to wie. Nie istnieje ta jedyna, wyśniona. Po prostu znajdowałem się wtedy właśnie w okresie wzmożonego poszukiwania partnerki, zwyczajnie nadszedł mój czas. Spośród napotkanych kobiet, przeżywających również podobny stan seksualnego czy małżeńskiego parcia, zakochałbym się z pewnością w przynajmniej co drugiej. Linda była pierwszą spełniającą niezbyt wygórowane wymogi. A może Sally tylko do pracy zakłada na zmęczoną twarz maskę kokieteryjnie uśmiechniętej sekretarki? Policzki pokrywa grubą warstwą pudru, żeby nie było widać śladów łez? Kto wie, czy Linda nie robi tego samego, siadając za swoim biurkiem. — Do diabła — zaklął półgłosem — czy ja nigdy nie oduczę się przykładania do wszystkich własnej miarki? Każdy ma inne problemy, odmienny świat. — Dzień dobry panu, witamy najserdeczniej — głos Miltona był cichy, lecz wyraźny i przenikliwy. Gregg drgnął przestraszony. — Jak się masz, Gregg — Andrews stanowił, jak zwykle, nieodłączony cień szefa. — Chyba sfinalizujemy dzisiaj sprawę? — Sądzę, że tak — odparł powoli. — Cieszę się bardzo, panie Higgins. — Nie wiem, czy jest z czego. — Pan Lom Chakrabor zgodził się dzisiaj rano — spojrzenie Miltona stało się czujne. — To nie ma żadnego wpływu na moje decyzje… Znów ten sam śliski, zimny wąż pod czaszką, czyjaś nachalna łapa przeszukująca zakamarki mózgu, obce strzępy myśli wirujące w kołowrocie świadomości, jak plama gęstej cieczy rozpływające się i zdawałoby się bez śladu wsiąkające w zmąconą jaźń. — …ponieważ… postanowiłem zrezygnować — wyjąkał z wysiłkiem. — Napije się pan kawy? — na ustach Miltona zagościł służbowy uśmieszek. — Nie… to znaczy… poproszę o herbatę. — Dobrze. Sally zaraz przyniesie. Czy mogę spytać, co pana skłoniło do powzięcia tak jednoznacznej decyzji? — Wie pan, to są moje… ale skoro panu tak zależy… — Nie chcemy wnikać w pańskie prywatne sprawy. Możemy jedynie prosić o genezę, no, shcemy pana po prostu zrozumieć. — Oczywiście, chętnie powiem — Gregg był zdecydowany nie udzielać żadnych wyjaśnień, lecz słowa same płynęły przez zaciśnięte gardło. Nie wypadało przecież tak ucinać rozmowy. Oni obydwaj interesowali się jego sprawami. Każda spowiedź przynosi ulgę. — Linda… ja nie mogę jej tak zostawić. Nie wiadomo przecież, czy wrócę, to znaczy, czy wróciłbym z tej eskapady, gdybym zdecydował się wziąć w niej udział. — Czy mamy przez to rozumieć, że Linda, twoja małżonka, stanowczo zaoponowałaby, gdybyś powiedział jej o planowanym przedsięwzięciu? — włączył się Andrews. Był podniecony i jego głos bardziej niż kiedykolwiek przypominał klekot maszyny do pisania. — Niee — odparł Gregg powoli — chyba nie. Ona też ma swoje plany i chyba nawet… byłoby jej to na rękę — dziwił się, po co mówi im o wszystkim, odkrywa tajniki swojego chorego małżeństwa. Może tylko nie spełnionego… — Z pana wypowiedzi, panie Higgins, wnoszę, że opuszczenie małżonki, powiedzmy na jakiś czas, nie jest głównym powodem odmowy. — W zasadzie nie. Ale może mógłbym jej w czymś pomóc. Byłbym w pobliżu, w razie czego… — Chodzi panu o opiekę fizyczną, na przykład lekarską, no i finansową, czy nie tak? — Właśnie. To także miałem na myśli. — Proszę pana — Milton postarał się, aby jego głos zabrzmiał trochę bardziej uroczyście — bierzemy na siebie te obowiązki. Spiszemy umowę notarialną. Nie musi się pan martwić o los Lindy Higgins. — Ale… przecież… — mamrotał Gregg, zbity z tropu. Czuł się jak handlarz, sprzedający własną żonę. Wciąż nie był przekonany, że nieodwołalnie postanowiła odejść. Z głupią, tak bardzo ludzką nadzieją wierzył, że wszystko da się naprawić, że pęknięty kryształ scali się i znów będzie błyszczał jak niegdyś. — Wspomniał pan, że małżonka ma inne plany. Każdy człowiek ma pełne prawo do samorealizacji. — Ale — Gregg nie poddawał się — istnieje jeszcze jeden powód. Jeden zasadniczy, nie liczę bowiem pomniejszych choć również ważnych — czuł, że formułuje myśl z coraz większą trudnością. Pragnął jak najprędzej wyjść na świeże powietrze. — Słuchamy pana — Milton był, jak zwykle, uprzedzająco uprzejmy. — Otóż… częścią waszego planu jest unicestwienie wroga. Ja… kategorycznie odmawiam. Nie nadaję się do tego typu akcji. Nie spowoduję niczyjej śmierci, choćbym wiedział, że stoję wobec najniebezpieczniejszego przeciwnika. — Nie przesadzaj — Andrewsowi nie spodobał się jego patetyczny ton. — Gdyby tak ktoś chciał twoją Linde… — Chwileczkę — przerwał dyplomatycznie Milton. — Panie Higgins, rozumiemy i doceniamy te pobudki. Nie będziemy pana do niczego przymuszać. Ograniczymy nieco zakres akcji. Będzie ona polegała jedynie na rozpoznaniu przeciwnika, a nie na jego likwidacji. Jeżeli nie możemy załatwić wszystkiego od razu, należy posuwać się krok po kroku. Rozpoznanie też będzie istotne, nieprawdaż, panie Andrews? — Lepsze to niż nic, chociaż spodziewałem się czegoś więcej — westchnął. Przypominał targującego się przekupnia. — No widzi pan — Milton zwrócił się ponownie do gościa — wspólnymi siłami zdołaliśmy rozwiązać wszystkie problemy. — Nie wiem… — Gregg czuł narastający ból głowy. — Reasumując: odbędzie pan fascynującą wyprawę w odległe strony, zmieni pan otoczenie, bez mała przeniesie się w inny świat. Zawsze marzył pan o tym, czyż nie, panie Higgins? — Panie profesorze! — Niech pan nie oponuje, przecież ja wiem, że to prawda. Będąc na miejscu spenetruje pan teren i spróbuje zlokalizować przeciwnika. Od— nośnie tej części akcji nie jesteśmy w stanie udzielić prawie żadnych wskazówek. Nie wiemy bowiem, kim jest ów przeciwnik, ani jaką przybrał postać… — I ja mam to odgadnąć? Nie jestem wróżką! — Zdajemy się na pana inteligencję i zmysł penetracyjny — profesor nie zraził się ani trochę jego wyzywającym tonem. — Dzięki tym przymiotom wybór padł właśnie na pana. — Należy jeszcze dodać, że otrzymasz wynagrodzenie niezależnie od wyników akcji. Oczywiście pod warunkiem, że dołożysz wszelkich starań, aby zamierzenie się powiodło — wtrącił Andrews. — Chyba nie ma pan nic przeciwko tej modyfikacji umowy, profesorze? — Skądże, sam chciałem ją wprowadzić. Sądzę wszakże — obrzucił obecnych uważnym spojrzeniem — że pan Higgins przede wszystkim docenia doniosłość swojej misji. Jej wynik może, powtarzam: może, bo nie musi, poważnie wpłynąć na kierunek rozwoju naszej cywilizacji. Gregg siedział bez ruchu, nie chciało mu się nawet otworzyć ust. Czuł się dziwnie odurzony, a do tego ten nieznośny ból w skroniach… Czyżby jednak zdalne warunkowanie? Andrews mówił coś szybko. Trzeba spróbować go zrozumieć… — …sposób przenoszenia. Po prostu o określonej porze musisz skoncentrować się w sposób powtarzany wielokrotnie podczas naszych treningów. Przy tym wywołaj w swojej świadomości obraz świata, opisanego przez Hayna. Powinieneś pragnąć znaleźć się tam. Resztę zrobimy my, o nic nie musisz się martwić. Umówmy się, że start nastąpi o północy. Na kilka minut przedtem wprowadź się w stan koncentracji. Czy masz jakieś pytania, wątpliwości? — Tak. Właściwie… nie, nie mam. — Gdyby rozszyfrowanie przeciwnika nie udało się od razu, proszę powrócić w ten sam sposób, w jaki wyruszał pan z Ziemi — na twarzy Miltona znać było napięcie. — Wystarczy skoncentrować się i wyobrazić sobie jakieś dobrze znane i bezpieczne miejsce. Będzie chyba najlepiej, jeśli wybierze pan swoje mieszkanie. Naszą zaś sprawą jest czuwanie, aby natychmiast przenieść pana z powrotem. — Nie tak natychmiast — wpadł mu w słowo Andrews. — Na osiągnięcie odpowiedniego natężenia koncentracji potrzeba od pięciu do dziesięciu minut, dopiero wtedy możemy zacząć działać. — Oczywiście, ale to niewielka zwłoka. — Po powrocie odwiedź nas od razu, niezależnie od wyników akcji. Wspólnie zadecydujemy, co robić dalej. — Andrews wyglądał na zadowolonego. — A co z tym… drugim? Wycofał się? — spytał Gregg drewnianym, nie swoim głosem. Nie pamiętał już początkowych wyjaśnień Miltona. — Z kim? Ach, Lom. Skądże, zgodził się od razu, nie miał zastrzeżeń. Jego rola jest nieco inna. Będziecie działać niezależnie, chociaż pewnie zobaczysz go w akcji. Możecie ze sobą rozmawiać, lecz w taki sposób, jakbyście nie znali się wzajemnie. Jeśli zidentyfikujesz osobę, osoby lub jakiekolwiek inne obiekty, stanowiące źródło zagrożenia, o którym mówiliśmy, bezzwłocznie przekaż dane Łomowi. — Po co? — spytał obojętnie. Myśl o natychmiastowym opuszczeniu gabinetu profesora stawała się coraz bardziej natrętna. — Dwukrotnie wzrosną szansę, że otrzymamy tę informację — Andrews zaśmiał się nerwowo. — Nie, nie obawiaj się, żaden z was nie zginie. — Cieszę się, panowie, że sfinalizowaliśmy sprawę. Jeśli nie ma pan już pytań, panie Higgins, proszę o przejście do sekretariatu — Milton podniósł się z fotela. — Tam załatwimy formalności. Wszystkie papiery są już przygotowane. I proszę pamiętać — jego spojrzenie stało się twarde, a służbowy uśmiech znikł z zaciśniętych warg — ufamy panu. I czekamy z nadzieją. Nie tylko ja i Andrews. Jeszcze raz proszę, niech pan o tym pamięta. * * * Ostry zapach gorącego oleju i swąd przypalonej ryby rozchodziły się powoli w ciężkim, nieruchomym powietrzu. Dziesiątki stóp miesiły piasek, który białym jęzorem spłynął z rozprutego worka wprost na drogę. Na długich półkach z surowego drewna różowiły się obłe kształty muszli, niedawno jeszcze rozpęczniałych pulsującym w nich życiem. Dobrze znał ten widok; często powracał do niego w marzeniach. Nie przypominał sobie jednakże, żeby kiedykolwiek odbierał bodźce zewnętrzne tak intensywnie jak teraz. Te zapachy, te barwy! Znajdował się w centralnej, kipiącej życiem części bazaru. Tłum kupujących i uwijający się wśród nich wrzeszczący, spoceni handlarze, sterty owoców i jarzyn, piramidy glinianych donic, rozwieszone na konopnych sznurach wyroby z wikliny oraz pozwalane byle jak setki innych rodzajów towarów; wszystko to, przeplecione smugami intensywnych zapachów i falami zgiełku, tworzyło trudną do zniesienia kondensację wrażeń. Uciekł stamtąd w wyludnione, peryferyjne przesmyki, gdzie, nie niepokojone przez nikogo, w środku słonecznych plam, leniwie wygrzewały się rude kocury, a rosochate stragany tkwiły w gorącym kurzu pod swoimi pokręconymi kapeluszami zadaszeń jak monstrualne karykatury wysuszonych grzybów. Gregg usiadł w cieniu i otarł spocone czoło. Wokół nie było nikogo; w dalekich, słonecznych przejściach, gdzie krzyżowały się bazarowe uliczki, drgające zasłony rozgrzanego powietrza wprawiały w milczący taniec znajdujące się poza nimi przedmioty. Tak tu spokojnie — pomyślał, choć czuł wzbierający w piersiach niepokój. — Gdzieś niedaleko musi być morze, toczące rozmydloną pianą fal po płyciznach. Tam, gdzie nagrzany piasek chrzęści pod stopami tysiącem mikroskopijnych muszelek. Musi być gdzieś blisko, może już za płotem bazaru rozpełzają się najeżone ostami wydmy. — To przecież nie tutaj — powiedział głośno w tej samej chwili, w której bania niepokoju pękła mu w piersi. Przypomniał sobie wszystko. Miltona ze służbowym uśmieszkiem, Andrewsa strzelającego słowami jak maszyna do pisania, Linde, która… zburzyła… Nie, nie było co burzyć. Może z wyjątkiem spokoju. Za to zraniła jego miłość własną. Nie, to też zbyt proste tłumaczenie. Jakże toporne i nie przystające do rzeczywistości są słowa! Pamiętał wszystko. Po ostatniej rozmowie z Miltonem i Andrewsem wrócił prosto do domu. Nie zastał Lindy, pewnie była na swoim kursie pielęgniarskim. Zatelefonował do szkoły i przekazał woźnemu instrukcje, potem napisał list i położył go na stole. Czuł się tak, jakby żegnał się ze światem. Może w istocie tak było? Nie mógł skoncentrować się na jakiejkolwiek czynności. Usiadł do kolacji — nie był w stanie przełknąć ani kęsa. Wziął książkę — nie nadążał za myślą autora, chociaż czytał półgłosem. Nerwowy spacer po pokoju wzmógł tylko wiszące w powietrzu napięcie aż do granic odporności psychicznej. Wreszcie nie wytrzymał. Na długo przed umówioną godziną rzucił się na łóżko i rozpoczął przygotowania według wskazówek Andrewsa. Myśli chaotycznie tłoczyły się pod czaszką, nie potrafił wyselekcjonować z nich jednego obrazu. Bazar natrętnie opanowywał świadomość, wypierał wieczerzę wigilijną. Wiedział, że musi chwilę odpocząć, odprężyć się, może łyk alkoholu podziałałby jak oliwa wylana na wzburzone fale wyobraźni. I wtedy, na mgnienie oka, może to był tylko ułamek sekundy, tak bardzo zapragnął choć raz przespacerować się wąskimi uliczkami swojego wyśnionego targowiska. Tyle tam było ciekawych rzeczy, tyle działo się wokoło. Teraz otacza go ów nierealny świat, całkowicie panuje nad jego umysłem. Lecz jest to niezwykle wyrazisty sen, sen z wrażeniami zapachu i bólu — przyznał w myśli. — A może Milton rzeczywiście mówił prawdę? Może… przeniesienie nastąpiło w inne miejsce? Podróż odbyła się, lecz nie osiągnięto zamierzonego celu? Nie, to przecież wyssane z palca niedorzeczności. Przenieść się do własnego snu? Nigdy nie zgodziłbym się na uczestnictwo w tym… mistycznym obrzędzie, gdyby nie bolesne pragnienie zemsty na Lindzie, no i… Bo przecież w każdym, najbardziej nawet racjonalnym człowieku, gdzieś w głębi, przygnieciona pragmatycznym dorobkiem współczesnej nauki, drzemie nadzieja na coś innego, nie dającego się ogarnąć wyłącznie rozumem. U niektórych sublimacja tej nadziei legła zapewne u podstaw wiary. Tak, to dobre wyjaśnienie, na pewno oscylujące wokół prawdziwych powodów mojej zgody na udział w akcji — przyznał samouspokajająco. — Hipotezę warunkowania zewnętrznego należy raczej odrzucić, nękały mnie po prostu zwyczajne bóle głowy. Zresztą nie było ono potrzebne — wmawiał sobie z uporem. Coś niewątpliwie zepsuło się w maszynerii Miltona — mruknął przez zęby. — Właściwie zaczyna mi się podobać ta maskarada. Wezmę w nie] udział jak gdyby nigdy nic. Bo domysły nie prowadzą do żadnej racjonalnej konkluzji; albo już zwariowałem, albo zrobiono ze mnie wariata. Jest jeszcze trzecie wyjaśnienie: Milton nie kłamał… Biały płomień wił się powoli w perspektywie bazarowej uliczki. Jego sploty zdawały się falować w rytmie ruchu bioder idącej kobiety. I rzeczywiście — wyszła zza drgającej termicznej zasłony lśniąco biała i dumna. Obcisła, prosta sukienka i płaski kapelusz wbrew pozorom nie przydawały skromności postaci; przeciwnie, to jej indywidualność narzucała styl i emanowała daleko poza cienką warstwę materii, opinającą posągowe kształty. Miejsca, które mijała, ożywiały się jakimś dziwnym ruchem, w ciemnych i pustych kramach rozbudzała krzątaninę, choć nikogo nie było w nich widać. Gregg przeciągnął dłonią po twarzy, lecz postać zagadkowej kobiety nie znikła, lecz wciąż zbliżała się do niego, przenikając przez kolejne zasłony rozfalowanego żarem powietrza. Bał się i jednocześnie z rosnącą niecierpliwością oczekiwał tego spotkania. Nigdy nie przypuszczał, że tak głęboko skrywane pragnienia kiedyś mogą ucieleśnić się w jej postaci. Była dla niego zagadką. Nigdy nie interesował się kobietami dużymi i postawnymi, zwłaszcza jeśli cechowała je silna indywidualność. Wprost unikał przedstawicielek płci pięknej, które lubiły przejmować inicjatywę i miały władcze zapędy. Widział w nich cokolwiek wulgarne samice, zawsze stawiające na swoim i będące w stanie doprowadzić do inicjacji, donosić i wydać potomstwo choćby w warunkach totalnej wojny nuklearnej. Co innego ona. Nie podlegała temu systemowi oceniania, dla niej i tylko dla niej gdzieś z mroków podświadomości wyłaniała się inna hierarchia wartościowania. Nie potrafił wyjaśnić, na czym polegała ani jak powstała. Nie wiedział również, skąd w dalekich zakamarkach jaźni wziął się obraz tej kobiety. Po prostu fascynowała go, a w chwilach, kiedy ją widział, czuł się na siłach rzucić wyzwanie każdemu, kto by stanął na jego drodze. Zbliżała się kołysząc rozłożystymi, kształtnymi biodrami. Nagle, jakby w odruchu niechęci czy złości, raptownie skręciła do jednej z bud i zniknęła w jej ciemnym wnętrzu. Zobaczył jeszcze tylko, jak lekko uniosła łokcie, przeciskając się bokiem pomiędzy ścianą straganu a kontuarem. Biegiem ruszył w tamtą stronę. Czuł napierające zewsząd fale ciepłego powietrza, mijając przecznice nurkował w chłodniejsze strugi, usiłujące powstrzymać go w pędzie. Brudny piasek hamował stopy, wciągając je w swój miąższ aż do kostek, wsypując się nagrzanymi językami do butów. Szeregi pustych straganów ciemniały po obu stronach jak wyloty ciągnących się w głąb ziemi studni. Miotał się pośród nich, dysząc ciężko, lecz nigdzie nie mógł odnaleźć tak dobrze znanej nieznajomej. Nieraz o bladym świcie, leżąc samotnie w skotłowanej pościeli, chwytał jej jędrne, gorące ciało i traktował z wymyślną brutalnością. Lecz gdy z całej siły ściskał łagodnie zarysowaną misę brzucha lub napięte wzgórki pośladków, na twarzy uległej mu kobiety nie było znać grymasu bólu. Cienkie powieki drżały, lecz pozostawały lekko zamknięte, a spieczone wargi rozchylały się w bezgłośnym, drapieżnym uśmiechu. Teraz bezradnie biegał wśród niezgrabnie rozkraczonych bud, zaglądając z coraz mniejszą nadzieją do ich mrocznych wnętrz. Na chybił trafił wybrał jedną z nich i przecisnął się wąskim przejściem obok kontuaru. Minął nędzny zydel wyplatany trzciną, który stanowił całe wyposażenie stoiska, i powoli odchylił zasłonę, opadającą od sufitu gęstymi splotami konopnych węzłów. Dalej była ciemność, wilgotna i lepka ciemność, przesycona ledwie uchwytnym zapachem zgnilizny. Ostrożnie szukając stopą gruntu zrobił mały krok do przodu. Potem drugi i trzeci. Konopne sznury wysunęły mu się z dłoni, zafalowały i opadły z suchym szelestem, niemal całkowicie odcinając dopływ światła z zewnątrz. Grunt podnosił się wyczuwalnie. Gregg wspinał się stromizną o coraz większym kącie nachylenia, lecz nie zsuwał się. Stopy zagłębiały się w miękką ziemię, formując niewielkie, lecz wystarczające stopnie. Nagle poczuł na twarzy liźnięcie gorąca. Zatrzymał się raptownie i odruchowo zasłonił twarz. Dłonie i przedramiona zagłębiły się w pulsującą, rozgrzaną przestrzeń jak w żywe ciało. Chciał zgarnąć tę gorącą galaretę przez pocieranie rąk, lecz dłonie nie mogły się odnaleźć, przecinały tylko pusty, pulsujący przestwór. Krzyknął, lecz usłyszał zduszony, gardłowy bełkot. Szarpnął się do tyłu, wyrywając ramiona z ciepłej, zagęszczonej przestrzeni. Upadł i stoczył się z pochyłości aż do zasłony z konopnych sznurów. Jednym skokiem wydostał się na zewnątrz i podniósł ręce do twarzy. Strach ścisnął mu gardło. Lecz dłonie i przedramiona były całe i zdrowe, tylko skóra ściągnęła się, ukazując swoją mozaikową strukturę. Zupełnie tak, jakby owiał ją chłodny wiatr po kąpieli w gorące] wodzie. Do diabła — strofował się po raz któryś już z rzędu — po co wdałem się w to wszystko Znacznie lepiej, no i bezpieczniej, byłoby siedzieć w domu, w wygodnym fotelu, i czytać choćby bulwarowe romanse. Właśnie wtedy poczuł zapach jej perfum. Tutaj, w tym dziwnym miasteczku bud, kramów i straganów, wszystkie doznania zmysłowe były jakby przekontrastowane, silniejsze niż normalne: czerń, biel lub ostre, krzyczące barwy; świdrujący czaszkę zgiełk głosów lub całkowity bezruch leniwej ciszy słonecznego popołudnia; bezwstydna brzydota lub harmonijne piękno. Twórca tego pejzażu niechętnie używał półtonów i umieścił je tylko w tych miejscach, w których były niezbędnie potrzebne. Dlatego właśnie tak wyraźnie poczuł ostry, w drażniący sposób podniecający zapach jej perfum. Stosowała zawsze te same i zawsze obficie — pamiętał, że fala zapachu zawsze utrzymywała się w powietrzu jeszcze długo po przejściu tej kobiety. Odetchnął głęboko i zacisnął wilgotne pięści aż do bólu. Ruszył naprzód. Idąc jak pies świeżym tropem wreszcie znalazł właściwy stragan. Przecisnął się pomiędzy ścianą i kontuarem lekko unosząc łokcie, zupełnie tak jak ona. W głębi stały dwa wygodne krzesła i drewniane łóżko, a zasłonę tworzyły pęki warkoczy misternie splecionych z jedwabnej przędzy. Z ciemnego kąta wysunął się starzec o twarzy pomarszczonej jak wyschnięty owoc. Jasne, niebieskie oczy na dnie dwóch gniazd utworzonych z głębokich bruzd wyglądały jak pożyczone od kogoś innego. — Czego? — spytał niegrzecznie. — Ja… — zająknął się Gregg — tędy przechodziła moja znajoma — z wahaniem wskazał na zasłonę. — No to co? Znajoma! — skrzypiący śmiech starucha zabrzmiał odpychająco. Stanął tak blisko, że Gregg poczuł krótki oddech na twarzy, i patrzał mu prosto w oczy nieruchomym, niebieskim spojrzeniem. — Hmm, dziwne — mruknął do siebie. — Niby dobrze, ale… Proszę pana — zachrypiał głośniej, zmieniając w wyczuwalny sposób początkowo opryskliwy ton — pan jest zmęczony i wzburzony. Należy odpocząć — wziął go za ramię i pociągnął w stronę łóżka. — Ale ja… Nie, dziękuję. Czuję się dobrze. Nie mogę zwlekać, ona oddali się za bardzo. — Nie należy się spieszyć, to niepotrzebne. Ona poczeka, znajdzie pan ją niebawem. Teraz trzeba odpocząć, zastanowić się —— to mówiąc ujął go z niespodziewaną siłą pod ramię i niemalże zmusił do ułożenia się na pryczy. Przecież nie będę bił się ze staruszkiem — łatwo usprawiedliwił się Gregg i nie bez przyjemności wyciągnął się na miękkim posłaniu. Rozluźnił mięsne. Jak korytarze mogą z zaplecza straganów biec stromo w górę? — zastanawiał się, przymknąwszy oczy. — Przecież nie widziałem ponad dachami żadnych konstrukcji. Złudzenie, tak jak ta gorąca masa? — wzdrygnął się na wspomnienie niedawnych wypadków. Wtem strach chwycił go za gardło. Odczuł nieokreślone zagrożenie i zerwał się z posłania, gotów od odparcia nagłego ataku. Lecz wokół było cicho i pusto, nawet staruch znikł gdzieś jak przywidzenie. W budzie pachniało starzyzną i butwiejącym drewnem, a na zewnątrz słońce zaglądało już do wąskiego parowu bazarowej uliczki, przyciągając swoim ciepłem leniwe kocury. Ciężko opadł na posłanie. — Tę kanapę czuć pleśnią i naftaliną, zupełnie jak szafę mojej babki — powiedział półgłosem, podkładając ręce pod głowę. Coraz natrętniej powracał obraz wigilijnej wieczerzy. Na lśniących bielą stołach leżą srebrne sztućce, obok ciemnieją gałązki jodłowe. Cichy gwar głosów, odświętne toalety, uśmiechnięte twarze. Tak wiele twarzy! Kto spośród gości czy domowników nienawidzi ludzi, nie tylko sobie znanych, ale też takich jak Linda, on sam, Milton i Andrews? I dlaczego? On, Gregg, jest zaledwie pionkiem w rękach ukrytych graczy; przed podjęciem akcji poznał tylko cząstkę ich sekretu. Kto wie, może nie ma już miejsca na nienawiść i miłość, pozostała jedynie sama gra… Słychać dźwięk dzwonków, ktoś nadjeżdża. Pewnie spóźnieni goście. Zamknął oczy, rozluźnił mięśnie i zogniskował rozbiegane myśli. * * * Kobieta odwróciła się raptownie. Z szarych oczu, podobnych w odcieniu do jej siwych, starannie ułożonych włosów, przez sekundę wyzierał lęk. Jednakże zaraz potem napięcie znikło bez śladu, a twarz pojaśniała uśmiechem. Gregg dopiero teraz spostrzegł, że staruszka była niezwykle drobnej budowy, prawie jak dziecko. Wtórny infantylizm? — pomyślał, patrząc na nią z mieszaniną ciekawości i współczucia. — Ach, dobrze że pan przyszedł — powiedziała wciąż jeszcze melodyjnym, chociaż już lekko schrypniętym głosem. — Zaproszenie pana do wspólnej wieczerzy będzie dla mnie przyjemnością. — To… to bardzo miło z pani strony — wyjąkał. — Chciałem przeprosić, że tak bez uprzedzenia… — Nic nie szkodzi. Zawsze przecież czeka wolne miejsce i nietknięte nakrycie. — Widzi pani, ja… ze mną nie jest aż tak źle. To znaczy nie aż tak, żebym nie miał do kogo pójść — przerwał, nie wiedząc, co mówić dalej. A ona wciąż uśmiechała się otwarcie i szczerze, jednak nie próbowała pomóc nawet najdrobniejszym gestem. — Nie przyszedłem tutaj tylko dla samej przyjemności — przemógł się wreszcie — chociaż na pewno będzie mi bardzo miło. Chciałbym… przeprowadzić wywiad i, jeśli pani pozwoli, porozmawiam trochę z gośćmi i domownikami. Zbieram materiał do tomu szkiców i reportaży; wyrażając zgodę, bardzo ułatwi mi pani zadanie — czuł, że jego zagajenie było dęte i wypadło mało przekonywająco. — Och, jesteśmy zaszczyceni, mogąc mieć swój skromny udział w rozwoju wielkiej sztuki, panie… — …Higgins, Gregg Higgins — przedstawił się własnym nazwiskiem, ponieważ nic innego nie przychodziło mu w tej chwili do głowy. — A więc, panie Higgins, jakie ma pan życzenia? — Gdyby pani zechciała przedstawić mnie… Nie znam tutaj chyba nikogo. — Wszystkim? — starsza pani doskonale udała przerażenie, wodząc wzrokiem po pełnej izbie. — Ależ skąd, pani… — tym razem on zawiesił głos. — …Hayn — roześmiała się, lecz natychmiast spoważniała, widząc jego poruszenie. — Ach, więc jednak znał pan moje nazwisko? — Niee… to jest… tak. Miałem kiedyś kolegę, który tak się nazywał. Słabo go pamiętam… jeszcze ze szkoły, rozumie pani. — No tak. Więc komu pana przedstawić? — Najwyżej kilku osobom, nie chcę zajmować pani zbyt wiele czasu. Ich z kolei również mogę poprosić o to samo, tutaj chyba wszyscy doskonale się znają. — W zasadzie tak. Świętujemy we własnym gronie, sami krewni, przyjaciela i znajomi. Starsza pani prowadziła go od jednej grupy do drugiej, wymieniał uściski dłoni, całował smukłe, wypielęgnowane palce, uśmiechał się zdawkowo i do niego uśmiechano się w ten sam sposób. Był intruzem, który niespodziewanie wtargnął w życie familii, lecz nie dawano mu tego odczuć zbyt mocno. Traktowano go pobłażliwie, z pewną dozą zaciekawienia; wszak nie co dzień ogląda się człowieka pióra, do tego przy pracy. Wygląd żadnej z dziesiątek twarzy nie mówił mu niczego, nie zbliżał ani trochę do rozwiązania zagadki. Rozmawiać ze wszystkimi po kolei? Nonsens. A jeśli nawet, to na jaki temat? Przeciwnik nie zdradzi się przecież, będzie kluczył, maskował się, wymykał. Szansę są niewielkie, ale od czegoś trzeba zacząć. Na przykład — przyjrzeć się dokładnie wszystkim obecnym. — Beznadziejna sprawa — westchnął i ruszył przed siebie. Młodzież zgromadziła się w kącie, niedaleko dobrze zaopatrzonego barku. Dobiegały stamtąd głośne wybuchy śmiechu, przez które przebijały piskliwe krzyki dziewcząt. Pośród tej grupy Gregg zauważył Loma, co sprawiło mu niespodziewaną przyjemność. Chciał nawet pomachać ręką na powitanie, lecz na czas przypomniał sobie wskazówki Miltona. Już po raz drugi przemierzał izbę, przystając po drodze przy półgłosem rozmawiających przedstawicielach średniego i starszego pokolenia, kiedy zwrócił baczniejszą uwagę na rosłego bruneta o ciężkim spojrzeniu i nieprzeniknionym wyrazie twarzy. Człowiek ten przyglądał mu się już od jakiegoś czasu. Lecz gdy Gregg poprosił jednego z nowych znajomych o pośrednictwo w nawiązaniu kontaktu, dryblas nagle zniknął z pola widzenia. Musiał chyba opuścić izbę, bo nie było go widać pośród obecnych. — Do licha — odezwał się sam do siebie półgłosem — nie należy bawić się w konwenanse. Może właśnie o niego chodzi? W przeciwnym przypadku nie miałby przecież powodów do unikania mnie. — Przepraszam — zwrócił się do ciemnozłota b1ondynki, której zaobrączkowane w kilka pierścieni palce miał zaszczyt pocałować przed chwilą — czy pani nie zna przypadkiem tego barczystego, wysokiego bruneta, który był tu jeszcze niedawno? Miał na sobie granatowy garnitur… Blondynka siedziała już przy stole: nie wstając podniosła na Gregga nakrapianą tysiącem rudych piegów twarz. Nie znał tej kobiety. — Przepraszam! Myślałem… — bąknął i chciał się wycofać, lecz zatrzymała go skinieniem dłoni. — Oczywiście, że znam. To Gordon. Przedstawię go panu, jak przyjdzie. — Dziękuję… — Gregg zawiesił głos, lecz dziewczyna odwróciła się już i podjęła przerwana rozmowę z sąsiadką przy stole. Nie jest ładna — pomyślał — ale za to zgrabna. I te niesamowite, złoto–miedziane włosy.. — Słowo altruizm należałoby więc wykreślić ze wszystkich słowników — perorował jakiś starszy, zupełnie łysy mężczyzna. Mówił do trzech słuchających go z uwagą pań, które również już dosyć dawno przekroczyły wiek średni Specjalnie podnosił przy tym głos tak, aby Gregg, stojący nieco na uboczu, mógł wyraźnie słyszeć każde słowo. Prezentowałby się nawet nieźle, gdyby nie ten wydatny, mięsisty nos — pomyślał niechętnie. — Czy pan, panie Higgins, nie przyzna mi racji? — starszy pan zwrócił się już bezpośrednio do niego. — Przykro mi, ale nie słyszałem wszystkich argumentów — Gregg chciał już przeprosić i odejść, gdy sens słów mężczyzny wzbudził w nim niejasne podejrzenie. — Chętnie powtórzę je panu. Otóż uważam — przysunął się bliżej, a ma trony otoczyły ich, nadal słuchając w pełnym szacunku skupieniu — że wszyscy i zawsze kierują się pobudkami egoistycznymi. Dla uproszczenia na wstępie wyłączmy z tych rozważań uczynki powszechnie uznawane za złe, jak kradzieże, gwałty i tak dalej… — A co pan powie o uczuciu miłości? — Gregg nie pozwolił staremu rozgadać się za bardzo. — Miłość? Ależ oczywiście, to w każdym przypadku egoistyczne uczucie! Przecież kochając człowiek przeżywa intensywną rozkosz lub przyjemność! — Owszem, ale zdolny jest wtedy do poświęceń. — W określonym celu, drogi panie! Nawet jeśli w pełni nie zdajemy sobie z tego sprawy, poświęcamy się po to, aby w kochanej osobie wzbudzić jeszcze silniejsze uczucie. A to w tym celu, żeby dała nam ona jeszcze więcej przyjemności. Czyż nie tak? — No a miłość macierzyńska? — Ha, i do tego doszliśmy! Tej miłości w ogóle nie zaliczam do uczuć mających cokolwiek wspólnego z pojęciami egoizmu czy altruizmu. Przecież to instynkt! Zgoda, że bardzo silny, czasem silniejszy nawet od instynktu życia, ale to wcale nie dodaje mu splendoru. Na przykład intensywność orgazmu nie wynosi przecież tego wrażenia do sfery uczuć wyższego rządu! Słuchające w napięciu panie, otaczające ich coraz ciaśniejszym kółkiem — dołączyły do nich dalsze dwie amatorki rozważań o moralności — wydały westchnienie, które zapewne miało oznaczać brak aprobaty, lecz w końcowym efekcie bardziej wyrażało podziw dla erudycji mówcy. Gregg zaś był zbity z tropu, lecz nie mógł dać tego poznać po sobie. Był wszak literatem, który na wszystko powinien mieć przygotowaną błyskotliwą odpowiedź. Tylko dlaczego te kobiety pchają się na niego ze wszystkich stron? — Ciekawy, naprawdę interesujący punkt widzenia — powiedział powoli, zupełnie tak, jakby klasyfikował w pamięci zbierany materiał. — A co pan sądzi o poświęceniu bezinteresownym, na przykład w stosunku do ludzi starych lub chorych, o których wiadomo, że nic już nam dać nie mogą? — Ludzie czują się lepsi niż są w istocie, postępując zgodnie z powszechnie pochwalanymi normami moralnymi. Nie wspominam już o rozmaitych dewiacjach psychicznych… — No wie pan! — wybuchnął Gregg, lecz opanował się natychmiast. — Chociaż… właściwie trzeba przyznać, że to rozumowanie jest logiczne. Oczywiście po przyjęciu założeń początkowych, opartych na szczególnych definicjach. — Podstawa jest przyjęcie podziału na bodźce przykre i przyjemne. Cóż bardziej naturalnego? — Tak. I według pana każde działanie wywołujące przyjemność jest egoistyczne. Abstrahując od tego, w jakiej zależności jego wynik pozostaje do aktualnie akceptowanej etyki — Gregg był z siebie dumny. Dawał sobie radę w nowej roli. — Niewątpliwie, można konstruować i inne systemy — odparł starszy pan już znacznie mniej pewnie. — Niech pan mi powie — Gregg szedł za ciosem — jakie można zaproponować rozwiązanie? Czy jest jakaś nadzieja? — Nie wiem… Nie zastanawiałem się nad tym — stary zupełnie stracił kontenans. — Kiedyś jeden mój znajomy, głoszący poglądy podobne do pańskich, za jedno z możliwych rozwiązań uznał wstrzymywanie się od prokreacji. Sądził, że poczętemu dziecku przekazuje się całą mękę istnienia. Czy pan podziela ten pogląd? — Gregg obserwował z napięciem twarz rozmówcy. Może teraz zdradzi się, ujawni swoje prawdziwe intencje? — Ja? — spytał starszy mężczyzna, spoglądając bezradnie po twarzach otaczających go pań. — Nie — powiedział nagle z determinacją — nie sądzę, aby pogląd pańskiego kolegi był słuszny. Nie można decydować za kogoś, nie dając mu żadnej szansy wyboru. — Więc jaką widzi pan drogę? Co robić? — Gregg stawał się natarczywy. Był niemal pewien, że jego dyskutant dotychczas żonglował zasłyszanymi sloganami i dopiero teraz odkryje prawdziwe karty. — Proszę pana — stary znów odzyskiwał wigor — ludzkość miała już wielu zbawców, a kraina szczęśliwości jest wciąż tak samo odległa. Ja nie zamierzam podszywać się pod kolejnego z nich. Lecz nie znaczy to, że przestanę myśleć. Trzeba myśleć i po prostu… czekać. Ja, wbrew pozorom, wierzę w człowieka. Może kiedyś coś z niego wyrośnie. Gregg czuł, jak zdobycz wymyka mu się z rąk. A myślał, że już trzyma ptaszka w garści! Może wyczuł zagrożenie i wywinął się zręcznie ostatnią wypowiedzią? Teraz dopiero zdał sobie w pełni sprawę z bez— nadziejności takiego sposobu tropienia przeciwnika. Wróg, który miałby być w stanie zniszczyć Ziemię, nie da się przecież zaskoczyć przez błądzący po omacku pościg! Na pewno ukryje się pod postacią którejś z małomównych kucharek lub rozprawiającego o pogodzie przyjaciela domu. Chyba że będzie jeszcze sprytniejszy; wówczas, dla zmylenia prześladowców może właśnie obnosić się ze swoją niechęcią do ludzi. Zresztą czy koniecznym warunkiem ataku na mieszkańców Ziemi musi być nienawiść do nich? Zwykle najpierw istnieją racjonalne powody do wojny, społeczne lub ekonomiczne, zaś nienawiść jest zjawiskiem wtórnym. Czuł wokół siebie ciepły, dyszący bezruch ciał, pomieszana woń kosmetyków mdłym zapachem drażniła nozdrza. Zapragnął uwolnić się od tej grupy, pospacerować po sali. Starszy pan, widocznie aby jakąkolwiek czynnością wypełnić krępujące milczenie, sięgnął do kieszeni po papierosa. I wtedy stało się coś dziwnego. Kobiety zostały brutalnie roztrącone, jedna z nich przewróciłaby się z pewnością, gdyby nie podtrzymał jej przypadkowo przechodzący chłopiec. Lom wpadł między nich jak burza, jego twarz była szara, a oczy gorzały dziwnym blaskiem. Dysząc ciężko, wpatrywał się jak wściekły pies w starszego mężczyznę, który wypuścił z rąk papierosy i cofnął się o kilka kroków. Wszyscy zastygli bez ruchu na okres sekundy, może dwóch; potem Lom chwycił Gregga za nadgarstek i wyciągnął go spośród stłoczonych kobiet tak lekko, jakby wyjmował z pudełka szmacianą lalkę. Jego twarz powoli przybierała normalny wygląd, uśmiechnął się nawet, ukazując garnitur straszliwych zębów. — Ja… bardzo przepraszam. Poczułem się źle, to chyba serce. Ten pan — wskazał na Gregg — jest lekarzem. Tak powiedziano mi przy stole — znów uśmiechnął się z widocznym zakłopotaniem. — To ja jestem lekarzem — starszy mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany. — Może pan pozwoli ze mną do pokoju obok — wskazał wysokie, rzeźbione w białym drewnie drzwi. — Przepraszam na razie — lekko skłonił się obecnym i poszedł przodem, nie oglądając się za siebie. Rozszeptane damskie towarzystwo topniało pośród natłoku gości i domowników, dzielących się opłatkiem, jak skupisko kry w wiosennym przyboju. Nareszcie Gregg został sam. Przepychał się bez celu pomiędzy rozbieganymi ludźmi, spieszącymi złożyć życzenia swoim bliskim. Poczuł się nagle tak bardzo samotny pośród zgiełkliwego tłumu, że postanowił natychmiast powrócić. Powrócić chociaż na chwilę, stanąć w dobrze znanym pokoju, w którym z zamkniętymi oczami potrafi wskazać każdą rysę na ścianie. Wtedy zawoła Linde, a kiedy przyjdzie z niechętna i smutną twarzą, obejmie ją serdecznie i delikatnie pocałuje. I będzie tak jak dawniej. Tyle przeżyli razem, tyle dobrego. Wciąż będą sobie potrzebni, zwłaszcza wtedy, gdy bezwzględny mechanizm życia wyniesie ich ze swojego wnętrza na margines trwania. Usiłował skoncentrować się, lecz nie było to możliwe. Stale potrącali go spieszący dokądś ludzie, a wokół każdego z nich unosił się ledwie uchwytny swąd spalenizny. Zupełnie jakby ich ubrania, włosy i ciała nasycone zostały zapachem dymu tak dalece, że woń ta uwięzia tam na zawsze. Nagle poczuł na ramieniu lekki dotyk dłoni. Odwrócił się nieco zbyt gwałtownie. — Czy pan już skończył rozmowę z doktorem Herbsterem? — spytała zgrabna, szczupła dziewczyna. Obłok miedzianozłotych włosów, podświetlony od tyłu, otaczał jej głowę błyszczącą, skłębioną aureolą. — Jeśli tak, to chciałabym poznać panów. Gordon z bliska wydawał się jeszcze większy; przyglądał się Greggowi badawczo. Ścisnął mu dłoń aż do bólu. — A więc pan jest tym… reporterem? — spytał obcesowo, niezbyt grzecznie akcentując ostatni wyraz. Nie przestawał świdrować rozmówcy swoimi małymi oczkami. — Czego spodziewa się pan po wywiadzie ze mną? — Nie wiem — odparł Gregg, podrażniony jego sposobem bycia. — Przecież poznaliśmy się dopiero przed chwilą. — Mogę panu opowiedzieć o sobie, ale uprzedzam, że nie będzie to ciekawa historia. Nic dobrego do reportażu. — Widzi pan, ja nigdy nie opisuję wszystkiego, co usłyszę. Wybieram tylko to, co mnie interesuje i co stanowi rozwinięcie opracowywanego tematu. Może i tym razem rzecz się uda. — Jak pan chce — dryblas wzruszył ramionami. — Usiądźmy tam z boku, tutaj nie można rozmawiać. A więc: dzieciństwo miałem spokojne… — Dlaczego nie powie pan: „szczęśliwe”? To taki obiegowy, łatwy zwrot — Gregg nie potrafił odmówić sobie złośliwości. — Bo było tylko spokojne — sapnął Gordon. — Niczego mi nie brakowało z wyjątkiem… przyjaźni. — Może to pana wina? — Od początku nie znałem tego uczucia. Byłem jedynakiem, rodzice dbali o mnie, zawsze miałem wyprasowane ubranie, niezbędne zabawki i byłem odpowiednio odżywiany. — A stosunek do dziewcząt? — W dzieciństwie? Bawiliśmy się w lekarza. Wychodziło na to, że ja musiałem jej pokazać po to, żeby potem ona mi pokazała. Mieliśmy po osiem lat. Czy pan zabawia się w Freuda? — Nie wiem, może. Już mówiłem, że muszę to przesiać. No, a później? — Później długo nie było nic. Obudziłem się dosyć późno i od razu poszedłem na całego. — Aha. I nie żałuje pan? — Niczego nie żałuję ze swojego życia. To byłby nonsens. — Same zwięzłe i zdecydowane określenia. Nie starcza miejsca na motywację. — Do niej sam pan dojdzie. Nie sądził pan chyba, że podyktuję gotowy tekst książki? No jak, nie wystarczy tego wywiadu? — Ależ skąd, jest coraz bardziej interesujący. Czym pan zajmuje się zawodowo? — Jestem pracownikiem naukowym. Skończyłem zoologię i matematykę. Pracuję na styku interdyscyplinarnym, wie pan, te nie spenetrowane dotychczas obszary są najbardziej obiecujące. — Dla kogo? — Na przykład dla mnie. Opracowałem algorytm, według którego określam właściwości najbardziej uniwersalnego odnóża. Nikt dotychczas tego nie próbował. — Odnóża?! — Tak, właśnie odnóża. Przecież nie jest powiedziane, że ślepa ewolucja doszła do najwłaściwszego modelu. Zbliżam się do rozwiązania, chociaż za każdym razem, kiedy już piszę artykuł, okazuje się, że jeszcze nie uwzględniłem jakiegoś pozornie nieistotnego czynnika. Ale to już tylko końcowe szlifowanie. — No to gratuluję panu — Gregg dziwnym grymasem w ostatniej chwili zamaskował rozbawienie. — Jeszcze za wcześnie — Gordon obciągnął s Homo… poły swojej szafirowej marynarki. — Ale istotnie, pracy było sporo. — Czy nigdy nie męczy pana świadomość, że zmarnował pan jakąś życiową szansę? — Gregg uznał, że przyszedł już czas na zasadnicze pytania. — Nie. Zawsze wszystko robię tak dobrze, jak potrafię. — A jeśli zaistnieje kiedyś taka sytuacja, że cokolwiek się zrobi, to uczyni się źle? — Bzdury — prychnął zdenerwowany Gordon. — Fantazyjki literackie. Pan, panie Higgins, najwyraźniej usiłuje zrobić ze mnie cierpiętnika i ponuraka, któremu zawsze i wszędzie jest źle. Jeśli masz pan taki styl, pisz pan sobie o innych, a mnie zostaw w spokoju. Mojej osoby te brednie nie dotyczą; jestem zadowolony. — Ale musi pan przyznać, że wokół jest wielu ludzi nie pogodzonych z otaczającą ich rzeczywistością. — Czy pan ma mnie za durnia? — Gordon nagle poczerwieniał na twarzy. Gregg odsunął się, obawiając się fizycznej napaści, lecz dryblas uspokoił się dziwnie szybko. — Prawie wszyscy są tacy, i pan też — wycelował w Gregga palec. — Ci ludzie prędzej czy później wyginą na zasadzie selekcji naturalnej. Są po prostu gorzej przystosowani. Gregg nadstawił uszu. Znów był na świeżym tropie. Za wszelką cenę należy się na nim utrzymać. — Kto wie, może ma pan rację. Ale tego rodzaju selekcja potrwa tysiące lat. Długa to droga do udoskonalenia gatunku. — A zna pan lepszą? — rzucił zaczepnie Gordon. — Niee, myślałem… że jak pan obmyślał tę teorię… — wycofywał się niezręcznie. — Ja też nie znam. Przecież nie można po prostu wytłuc neurasteników. Chyba że sami się wy tłuką… — Jak to, sami?! — Gregg aż podskoczył. Mam go! —— pomyślał niemal z żalem, że poszło tak łatwo. — Zwyczajnie — Gordon podniósł brwi, zdziwiony. — Są w ciągłym stresie, no i zwyczajnie wykończą się. Nie potrzeba do tego niczego więcej oprócz pozostawienia ich w spokoju. Ale… Czy pan dobrze się czuje? — Tak — zakrył usta dłonią i zaniósł się kaszlem — tylko ten dym… Wciąż czuję swąd spalenizny. — To niech pan oddycha ustami. Wszyscy tak robią. Gregg rozejrzał się wokół. Ponad głowami przepijających do siebie biesiadników zawisła mleczna mgła, zjawiskowe sylwetki bardziej oddalonych uczestników wieczerzy, znajdując się na granicy widzialności, wynurzały się lub znikały w powoli płynących oparach. Widoczne jeszcze ściany zasnute były półprzejrzystym, białym całunem. — Uciekajmy stąd! — wycharczał. — Jeszcze czas — Gordon lekceważąco machnął ręką. — Nie ma się co spieszyć. — Przecież to pożar! — chciał krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła wydobył się niewyraźny bełkot. Kilku sąsiadów spojrzało na niego ze zdziwieniem. — Niemożliwe! — zaśmiał się głośno Gordon. — Ten człowiek odkrył u nas pożar! Panie — zniżył głos — nie strugaj pan wariata. Nie musisz pan w ten sposób dowodzić, że jesteś artystą! — znów zaśmiał się chrapliwie. — Zresztą taki z pana pisarz, jaki ze mnie naukowiec. Gregg nie słuchał dłużej. Wstał gwałtownie i krztusząc się pobiegł w kierunku wyjścia. Po drodze zderzył się z jakimś człowiekiem, którego twarz o wydatnym, ostrym nosie i blisko osadzonych oczach nagle wychynęła z mgły i rozpłynęła się w niej natychmiast jak zjawa. Zażywnej damie w różowych koronkach wytrącił spodek z ciastkiem tak nagle, że tamta, przestraszona, krzyknęła piskliwie. Dopadł drzwi i wybiegł na dwór w mroźne, czyste jak kryształ powietrze. Przewrócił się bezwładnie, zanurzając spoconą twarz w zimnym, sypkim puchu, chwytał śnieg wargami i nagarniał go pod siebie szerokimi rzutami ramion. W piersi czuł rozsadzający ból. Linda! Co ona teraz robi? Chyba nie mówiła wtedy poważnie. Nie jest aż tak niemądra. Wysoki pokój, lekko porysowane, przybrudzone ściany, obwieszone kilimami, odwieczna ikebana w ciemnym kącie. Pod palcami dotyk wytartego od ciągłego odkurzania dywanu. To już. * * * Tak, to już. Wparł się dłońmi we wzorzystą materię, odepchnął ją od siebie. Wstał niepewnie. Ubranie miał wciąż przesiąknięte dymem, rękaw ubrudzony kremem z ciastka. Jedyna zapalona w pokoju lampa rozsiewała mdły blask. Ale pajac z tego Miltona — pomyślał z niechęcią. — Sądził, że uwierzę w bajki o ich kontroli nad tym… podróżowaniem w przestrzeni kosmicznej. I w zasadzie uwierzyłem — przyznał niechętnie — ale na krótko. Jedno, co zrobili, to nauczyli mnie, w tym cała ich zasługa. Linda odłożyła książkę i spojrzała zdziwiona. — Po co przyszedłeś? — wydawało mu się, że powiedziała to z wyrzutem. Zbliżył się i wyciągnął rękę, lecz ona ominęła ją z odruchem niechęci. — Nie powinieneś był tego robić. — To już moja sprawa — odburknął. — Nie wyjechałaś? — Nie miałam nigdy takiego zamiaru. — Co?! — Nie planowałam wyjazdu — powtórzyła, cedząc każde słowo. — Więc po co…? — zająknął się. — Chciałam pomóc ci w podjęciu decyzji. Sam nigdy nie potrafiłeś zdecydować się na nic — mówiła spokojnie i płynnie, jakby recytowała wyuczoną lekcję. — Czyżby… Milton? Czy dotarł aż tutaj? Powiedz! — Nie bądź śmieszny. Sama tego chciałam. — Więc skąd wiedziałaś? — Czy to takie ważne… teraz? — Nie jestem pewien, czy zdajesz sobie sprawę… — Zdaję, zdaję! Chcę dać ci szansę. — Na co, do licha? — Żebyś chociaż raz w życiu mógł zrobić coś pożytecznego — wyrzuciła teraz zdyszane, złe słowa. Gregg czuł narastający, tężejący w piersiach żal. — Idź teraz do siebie. Wracaj, skąd przyszedłeś. — Jestem głodny. — Idź już!! —krzyknęła piskliwie. Rzeczywiście był głodny. Poszedł do kuchni i żuł kęsy chleba, popijając wodą. Gdy potem ostrożnie zajrzał do pokoju, Linda siedziała odwrócona tyłem. Jej drobne plecy wstrząsnęło gwałtowne łkanie. * * * Miał przed sobą tylko jedną drogę. Poszedł do sypialni i położył się, mocno zaciskając powieki. Wzrok starca był tym razem przychylny, bladoniebieskie oczy zdawały się uśmiechać pośród sieci głębokich zmarszczek. Miał na sobie biały fartuch, jak sprzedawcy mięsa z kramów masarskich. — Więc jednak przyszedł pan znowu — powiedział z nie ukrywanym zadowoleniem, wynurzając się z mroku straganu. — Właściwie to czekałem na pana. Dostojna Menea też pytała. — Kto… — zaczął Gregg, lecz starzec mówił już dalej. — Proszę wejść. Tak, ciasno tutaj, ale można przywyknąć — mamrotał pod nosem. Zbliżył się i zajrzał Greggowi w oczy z odległości kilkunastu centymetrów. Znajdował się tak blisko, że wyraźnie widać było rozszerzającą się plamę źrenicy i mozaikową, pulsującą tęczówkę. — Hmm, dobrze, bardzo dobrze, lepiej, niż myślałem. — Co jest lepiej? — Gregg nie wytrzymał i odsunął się gwałtownie. — Czy pan jest lekarzem? Poczucie winy podsycało w nim wrażenie konieczności ciągłego pośpiechu. Powinien teraz znajdować się tam, gdzie oczekuje go Lom. I gdzie ma pracę do wykonania. Jednocześnie odczuwał gwałtownie narastającą potrzebę zbliżenia z tą fascynującą kobietą o szerokich, kształtnych biodrach i władczym wejrzeniu, którą widział tak niedawno, że drażnił go jeszcze zapach jej perfum. Powodowała nim ta sama, niemalże już zapomniana siła, nakazująca młodym mężczyznom narażanie życia dla przypodobania się udającym obojętność kobietom. A może jeszcze coś więcej. — Ach, chciałem tylko skontrolować, tak dla formalności — usprawiedliwiał się starzec. — Oczywiście wszystko jest w najlepszym porządku, jest pan uprawniony. Może pan choćby zaraz zejść na drugi poziom. — Tak, chcę pójść tam od razu — wypalił bez namysłu. Nie było ważne, dokąd miał iść, byleby stało się to szybko. — Ależ proszę — zasuszony staruszek w białym fartuchu usłużnie odchylił zasłonę z jasnych, jedwabnych warkoczy. — Ale niech pan nie spieszy się zanadto! — rzucił za Greggiem, który niemal biegiem ruszył w czerń korytarza. Wszystko pochłonął lepki mrok, przesycony słabą wonią wilgotnej ziemi i subtelnym zapachem perfum. Grunt nagle uciekł mu spod stóp — to korytarz opadał gwałtownym skosem. Przez krótką chwilę balansował, usiłując odzyskać równowagę, lecz rozpaczliwe wyrzuty rąk nie zdały się na nic. Ciężko zwalił się i poleciał głową naprzód w czarną czeluść tunelu. To było tak, jakby przesunął się pod potężnym źródłem ciepła, albo raczej przemknął przez strumień gorącej wody; przestrzeń była jakby wypełniona żywym, ciepłym ciałem, pulsującą, ustępującą pod naporem plazmą, która zamykała się ameboidalnym ruchem za przenikającymi przez nią przedmiotami. Słońce świeciło tak mocno, że w pierwszej chwili musiał kurczowo zacisnąć powieki. Siedział na przeraźliwie zielonej murawie, a nieopodal widniały jakieś białe budowle. Wstał niepewnie i, wciąż mrużąc oczy, obejrzał się za siebie. Podobne w swojej prostocie do konstrukcji z klocków, z ziemi wyrastały trzy ustawione w podkowę łuki, złożone z wypolerowanych bloków białego marmuru. W ich ciemnych przejściach zwisały zasłony ze sznurów miedzianych kul. Gregg obszedł wokoło wysoko sklepione łuki, które postawiono na murawie jak zabawki jakiegoś olbrzyma. Z tyłu, poza nimi, nie było nic, żadnego dalszego ciągu, ani śladu korytarzy w górę lub w dół. Bryły budowli okazały się płytkie i kończyły się jednolitą kamienną ścianą. Nieco dalej szumiały wielkie, rosochate drzewa. Ich silnie karbowana kora przypominała pole pełne świeżo wyoranych skib, a bodące błękit nieba gałęzie rozśpiewane były tysiącami małych, twardych liści. Ponad korony drzew wyrastały zielone wieże zamku. Gregg nie wiedział, skąd wziął się ten zielony kolor: czy była to patyna czasu, czy też po prostu fantazja budowniczego. Lecz na widok wież z misternie wykutymi w brązie ozdobami coś radośnie drgnęło mu w piersi. Biegiem ruszył pod huczącymi koronami tysiącletnich olbrzymów. Na spotkanie wyszedł chłopiec ubrany w egzotyczny biały strój. Spytał, czy czegoś potrzebuje. — T…tak, owszem — odparł Gregg zdyszanym głosem. — Chcę widzieć… czcigodną Meneę. Chłopak skinął w milczeniu głową i poszedł przodem. Ogród pełen był ciepłego wiatru. Nagrzane słońcem, spękane mury sprawiały wrażenie znajomych. Ich szorstki dotyk był znany, swojski, przyjemny. Czy naprawdę nigdy nie stał tutaj, wsparty plecami o ciepły kamień, dając pieścić się wiosennemu, nieśmiałemu jeszcze słońcu? Czy nie biegał jako dziecko po tym zdziczałym ogrodzie, uganiając się za niebieskimi, lśniącymi ważkami? To przecież niemożliwe — zastanawiał się, skręcając za swoim przewodnikiem w cienistą bramę — całe dzieciństwo i młodość spędziłem w mieście. Bawiłem się na betonowych pirsach, tocząc przed sobą z łomotem zardzewiałe beczki po smole lub rzucając odłamkami cegieł w leniwie falujący kożuch wodorostów. Albo biegałem z bandą rówieśników po głębokich wykopach, szukając kawałków kabli i łańcuchów. Stare zamczysko wyglądało na opuszczone. Ich kroki odbijały się niepokojącym echem od zmurszałych ścian, szerokich kolumn, rzeźbionych balustrad, powracały cichym szeptem z głębokich, ciemnych nisz. Wewnętrzny dziedziniec pełen był chłodnego cienia. Chłopiec wskazał mu drzwi i odszedł. Komnatę wypełniał ciepły wiatr i szum dalekich drzew. Wzorzysty, miękki dywan tłumił odgłos kroków. Po stopniach, inkrustowanych odłamkami barwnych kamieni, Gregg wspiął się aż do szeroko otwartych okien i odetchnął pełną piersią. Czuł się lekki i młody. Wiedział, kiedy weszła, chociaż nie słyszał jej kroków. Fala gorąca przeniknęła powoli z piersi do twarzy; poczekał, aż krew odpłynie z policzków, i dopiero wtedy odwrócił się. Stała pośrodku, dumna i wyniosła. Ciężkie zwoje czarnych włosów odrzuciła na plecy. Pełne, naładowane wyzywającą kobiecością kształty ciasno opinała biała suknia. Jaskrawa, krzycząca biel dawała ostry kontrast ze stonowanymi barwami komnaty. Oczywiście ma długą suknię, jaka inna pasowałaby do starego zamku? — pomyślał. — Czego chcesz?! — pytanie uderzyło jak strzał z bicza. — Po co tu przyszedłeś? Dźwięk jej głosu był ostry i agresywny, lecz jednocześnie drgała w nim jakaś ukrywana, ciepła nuta. I ten zapach perfum, mocny i upajający, od którego kręci się w głowie. Czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Mówił, i były to jego własne słowa, chociaż nie w pełni zdawał sobie sprawę z ich znaczenia. Te słowa były potrzebne i jej, i jemu — to wiedział na pewno. — Przecież wiedziałaś, że przyjdę — zszedł z wysokich stopni na dywan. — Musiałem przyjść. — Musiałeś?! — jej oczy błyszczały, wysokie sterczące piersi unosiły się w szybkim oddechu. — Nikt cię nie zmuszał! — Zbyt często śniłem o tobie. Dlatego — powiedział cicho. Wciąż zbliżał się do niej kołyszą— cym, nie swoim krokiem. Mimo że chciał się zatrzymać, jakaś siła popychała go stale naprzód. — Trzymasz głowę tak jak on, chodzisz też jak Arno — głos Menei stracił pierwotną ostrość, silniej zaznaczała swoją obecność ciepła, przyjazna nuta. Głos jak aksamit — pomyślał. Ramiona kobiety, utrzymywane dotychczas nienaturalnie wysoko nerwowym napięciem mięśni, opadły nieco, uniesiona głowa pochyliła się, zalewając twarz kaskadami czarnych pukli i odsłaniając biel karku. Sylwetka stała się miękka, dziewczęca, ponętna. — Skąd przychodzisz? — spytała. — To nie jest ważne — odparł odrobinę za głośno, robiąc małe przerwy między wyrazami i mocno rozkładając akcenty. Na dźwięk jego głosu drgnęła i cofnęła się o krok. — Ale… ty przecież… wyglądasz zupełnie inaczej. I jesteś dwa razy starszy! — Czy to ma aż takie znaczenie? — Widziałeś Arno? Byłeś z nim?! — wpiła się w niego wzrokiem, w którym czaiła się obłąkana nadzieja. — Nie mogę odpowiadać na wszystkie twoje pytania. — Nie — opuściła głowę w geście rezygnacji — Arno już nie istnieje. Nie ma go od tak dawna… — Kiedy umarł? — Nigdy nie umarł. Po prostu nie istnieje. — Więc… wymyśliłaś go? — Nie pleć bzdur! — jej oczy znów błysnęły gniewem, a policzki pokryły się rumieńcem. Nagły poryw uniesienia uczynił ją jeszcze piękniejszą. — Zawsze miałam go koło siebie, często stał przede mną tak właśnie, jak ty teraz! Tylko… ty nie jesteś nim, chociaż mówisz i poruszasz się jak mój brat. On zginął już dawno. — Twój brat?! — A może — jej wielkie oczy nagle zwęziły się w szparki — próbujesz zwyczajnie podszyć się pod niego? Wulgarnie wykorzystać moją miłość i namiętność? Drogo byś za to zapłacił… — Czy myślisz, Meneo, że brak mi rozumu? Przecież on nie istnieje. Skąd więc mógłbym go znać? — mówiąc podchodził coraz bliżej, od odurzającego zapachu perfum kręciło mu się w głowie. Wdychany aromat przywodził na myśl jakieś egzotyczne kraje, ścielącą się z ołtarzy obcych bogów woń kadzideł. Ale nie, pojęcia związane z ziemskimi krainami nie mają w tym kalejdoskopie światów żadnego znaczenia. Menea, otoczona swoim podniecającym zapachem, to czysta personifikacja jakiejś wszechobowiązującej namiętności płci, symbol nagiego seksu, dwa ciała w szalonym uścisku, przeniknięte do granic fizycznych możliwości. Mówiła coś, poruszała wąskimi, drapieżnymi wargami, znajomym, uwielbianym ruchem głowy odrzucała włosy spadające na czoło, czuł ciepło jej ciała, ruch jędrnych piersi pod cienką materią sukni, spojrzeniem pieścił pełne biodra, niecierpliwie oczekujące na dotyk jego dłoni. — Ty jesteś Arno! — krzyknęła prawie, z pałającą twarzą tuż przy jego twarzy, ze wzrokiem pełnym bezmiernego zdumienia i ogromnej radości. Potem była już tylko nagle eksplodująca namiętność; niepotrzebny oddech gubił się gdzieś w gniotącym uścisku rozkoszy. Gdy leżeli wyczerpani i jeszcze pijani sobą, dopiero wtedy dostrzegł ich. Siedzieli dookoła na stopniach, otaczających salę, i uśmiechali się, odsłaniając bezzębne dziąsła. Niektórzy stali i machali do niego przyjaźnie. Wszyscy byli starzy z wyjątkiem dwóch kalek, chłopca i trochę starszej od niego dziewczyny, którzy wstydliwie usiedli w najdalszym kącie. Gregg poczuł, jak gorący rumieniec oblewa mu twarz. Zaczął się podnosić, lecz przypomniał sobie, że jest nagi. — Co się stało, Arno? — głos Menei był senny i mruczący, przeciągała się ruchem drapieżnego zwierzęcia. Uniosła lekko głowę. Przecież musiała ich widzieć! Wzburzony, wskazał bez słowa przed siebie. Była zdziwiona jego poruszeniem. Machnęła ręką i zjawy znikły. — Od kiedy ci przeszkadzają? Co masz im do zarzucenia? — mówiła szybko, starając się nie patrząć na jego przejrzałe ciało. Objęła go, przyciągnęła do siebie. Kochaj mnie jeszcze — szepnęła. — Kim są… kim byli ci ludzie? — upierał się. — Jaki ty jesteś nudny! Naprawdę musiałeś przybyć z bardzo daleka. To eksterialne wcielenia umarłych, którzy zamieszkują poziom ponad bazarem. Dbamy o nich, pomagamy im, zanim przestaną istnieć. Asystują nam w życiu publicznym i rodzinnym, choć nie mogą już w nim uczestniczyć. Przecież i my kiedyś nie będziemy w stanie pracować. Wszyscy trafiają na czwarty poziom… oprócz… zamordowanych… och, Arno! Czuł ich wędrujące dłonie na piersiach i brzuchu, świat znowu przestał istnieć. Już nic nie obchodziły go duchy czy umarli, on kochał swoją wyśnioną Meneę. Tym razem powstrzymał się od nie kontrolowanego wybuchu namiętności, działał bardziej świadomie, rozkoszował się chwila, odpowiednio stopniując swoją aktywność. Menea przymknęła drżące powieki, widział na nich siatkę błękitnych żyłek; jej gorący, szybki oddech muskał mu delikatnie skórę szyi. Objęła jego plecy i przyciągnęła jeszcze mocniej do siebie. Później, gdy podniósł na chwilę głowę, zobaczył znów galerie przyglądających się z zaciekawieniem widziadeł, jednak nie zrobiło to już na nim żadnego wrażenia. Usnął, wsparłszy czoło na szorstkim dywanie. * * * Już w chwili przebudzenia wyczuł wokół siebie ruch. Ona wstaje — pomyślał leniwie i znowu zapadł w lekką drzemkę. Słyszał lekkie stąpanie, szelesty, półgłosem wypowiadane słowa. Czyżby mówiła sama do siebie? Jednocześnie widział półprzejrzyste, senne obrazy, przesuwające się jak celuloidowy film, pełen zamazanych, negatywowych konturów. — Zabij go! — rozkazał dźwięczny, wysoki głos. — Nie, Salvicho, nie tutaj. Weź go na dziedziniec zamku, tarcze, szyszaki, naramienniki, dobry. Ale podszył się pod Arna, okłamał mnie i wywiódł w pole. Za to musi zginąć ten… starzec! To już nie był sen. Ogłuszono go ciosem w głowę i wywleczono z komnaty. Na razie nie bał się, czuł tylko żal i złość. Jego wyśniona Menea okazała się modliszką. Dlaczego była aż tak okrutna? Dzika, oparta na pierwotnych odruchach bezwzględność musi rządzić światem, w którym się znalazł. Najskrytsze marzenia całego życia w chwili ich urzeczywistnienia rozprysły się jak bańka mydlana. Pozostała pustka, stokroć gorsza od tęsknoty niespełnienia. I do tego ta komiksowa sceneria. Ponury dziedziniec zamku, tarcze, szyszaki, naramienniki. Śmieszne, żałosne, groteskowe. Ale cóż, ten świat był właśnie taki, po prostu jedno z pięter nieskończonego gmachu rzeczywistości. Tylko dlaczego akurat on musi tutaj ginąć? Z chłodnego od wilgoci bruku dziedzińca wyrastała nasłoneczniona, ażurowa krużgankami ściana. Tam, na biegnących wokół obszernych galeriach, nie było nikogo, żadnego świadka jego głupiej i niepotrzebnej śmierci. To dobrze — pomyślał. Nigdy nie lubił obnosić się z własnymi problemami, wstydził się ich po prostu, zaś usprawiedliwiał się tłumacząc sobie, że byłby to rodzaj ekshibicjonizmu. Właściwie bił się po raz pierwszy, i od razu była to walka o życie. Jako mały chłopiec brał kilka razy udział w drobnych utarczkach, jakichś dziecięcych przepychankach. Później, już jako dorastający młodzieniec, zawsze unikał konfrontacji, nawet jeśli nieco cierpiał na tym swoiście pojmowany honor. Na licznych przykładach miał możność stwierdzić, jak niebezpieczna jest siła pięści młodego mężczyzny dla kruchego ciała ludzkiego. A teraz mieli rżnąć się na miecze, tak jak świnie szlachtuje się w rzeźni. Oprócz strachu odczuwał gwałtowne mdłości. Złapał na tarczę pierwszy cios, drugi o mało nie wytrącił mu broni. Wściekły, ciął kilka razy na oślep, lecz brzeszczot dźwięczał ciągle na tarczy przeciwnika. Dłoń bolała go, wiedział, że ani chwili dłużej nie utrzyma ciężkiego miecza. Wtedy dostrzegł nagie łydki tamtego, opasane jedynie rzemieniami sandałów. Widocznie zaprawionemu w walkach siepaczowi nie chciało się zakładać całego rynsztunku, sądził, że szybko rozprawi się z nie władającym bronią intruzem. Greggowi zaświtała słaba nadzieja. Ostatnim wysiłkiem odbił niedbały, obliczony na zmęczenie przeciwnika sztych i zamierzył się do ciosu z góry, zmuszając Salvicha do uniesienia tarczy, po czym raptownie obniżył ostrze i ciął go po nogach. Dosięgnął celu, lecz broń wypadła mu z wykręconej, niewprawnej dłoni. Salvicho krzyknął chrapliwie i upadł. Lecz gdy Gregg schylił się nieostrożnie po swój miecz, rzucił się na łokciach do przodu, chwycił go za włosy, powalił na ziemię i sięgnął nożem do gardła. To będzie bolało — zdążył jeszcze pomyśleć Gregg. Zacisnął z całej siły powieki i napiął mięśnie aż do bólu. Lecz cios nie padał. Zimna klinga spełzła powoli z szyi i siłą ciążenia ześliznęła się po obojczyku, ledwie drasnąwszy skórę. Odepchnął zmartwiałą, zbrojną dłoń i zerwał się z bruku. Serce waliło mu jak młotem. W odległości kilku kroków stał Lom Chakrabor z poszarzałą twarzą i pałającymi oczyma. Podany do przodu, na szeroko rozkraczonych nogach podszedł bliżej i pochylił się nad leżącym. Ciało Salvicha drgnęło, wyprężyło się i znieruchomiało. — Skąd… skąd się tu wziąłeś? — zdołał wreszcie wykrztusić Gregg. — Ja? — Lom wyprostował się, jego twarz powoli nabierała normalnego zabarwienia. — Tak po prostu przechodziłem… Ale pan go załatwił, przyjemnie było patrzeć! — Ach… to przyglądał się pan naszej walce? — Gregg znów poczuł ucisk w żołądku. — Jasne, to było niezłe. Tylko końcówka… — Właśnie. Może powie pan łaskawie, co pan tu właściwie robi. Dlaczego stale pan za mną chodzi?! — Ja… wcale nie chodzę. Przepraszam, ale na mnie już czas. Spieszę się — mówił z uśmiechem, pełnym zakłopotania. Wycofał się tyłem i znikł w jednej z ciemnych nisz, podpartych lasem kolumienek przechodzących płynnie w wysoko sklepione łuki sufitowe. Gregg wszedł powoli na górę, ledwie powłócząc nogami. Po drodze zrzucał z siebie części śmiesznego ekwipunku. Jak w kiepskim teatrze — myślał — lecz z jedną drobną różnicą. Za złą grę płaci się tutaj życiem. Z przestronnej komnaty wiało chłodem, okna rozwarte były na oścież. Ubranie leżało porzucone w tym samym miejscu, w którym je zostawił. Szedł boso po dziwnie szorstkim dywanie, lecz nagie ciało nie czuło wieczornego chłodu. Powietrze pełne było zapachu perfum, jej zapachu. Nagle przywarł dłońmi do miejsca, w którym leżeli. — Ty idiotko! — krzyknął. — Kochana — tłumaczył po chwili niemal szeptem — nie da się wskrzesić przeszłości. A gdyby nawet było to możliwe, musielibyśmy także wskrzesić siebie takich, jakimi byliśmy, i zapomnieć o wszystkich marzeniach. Po prostu powrócić do punktu wyjścia. Ale wtedy nie bylibyśmy w stanie docenić każdej zwykłej chwili. Bo, odarta z upiększających wspomnień, nie byłaby tego warta… Ubrał się i wyszedł. Nikt mu nie przeszkadzał, tylko echo kroków z głębi nisz towarzyszyło mu zamierającym stukaniem. Wyszedł w wieczorny chłód ogrodu, w zapach wilgotnej trawy, w szelest twardych liści. Powłóczył ciężkimi jak kloce nogami, w ustach czuł suchość języka. Ułożył się pośród lepkich, zimnych traw. Dopiero po długiej chwili zdołał skoncentrować rozbiegane myśli. * * * — Ja jestem Anuer — powiedziała i lekko dotknęła jego ramienia. Fala miedzianozłotych włosów miękko opływała wydłużoną twarz o ostrych rysach i spadała na odsłonięte plecy. Nie można powiedzieć, żeby była piękna — pomyślał, obrzucając dziewczynę taksującym męskim spojrzeniem — ale na pewno jest zgrabna i zadbana. — Ach tak, miło mi — rzucił zdawkowo, nie przestając rozglądać się po zatłoczonej sali. Podrażnione oczy piekły i nawet dym papierosowy powodował gwałtowne łzawienie. — Kogo pan szuka? Przecież jestem tutaj — zaczynała być natrętna. Dlaczego nie przypudruje tych piegów, które rudą wysypką obrzuciły nie tylko jej twarz, ale też obnażone plecy i ramiona? — Nie widziała pani Gordona? — spytał trochę niegrzecznie, ignorując jej zabiegi. — Gdzieś tu jest — wzruszyła ramionami. — To nasz cieśla. Codziennie reperuje uszkodzony pożarem dom. — Cieśla?! Przecież mówił… — On mówi różne rzeczy — przerwała. — Ale jest dobrym cieślą, więc nikt mu nie ma tego za złe. No tak, ale pan jeszcze się nie przedstawił. W twarzy miała coś drapieżnego. Ostry nos, wąskie usta, niewielki, trójkątny podbródek. Ogromne, szeroko rozstawione oczy patrzyły spokojnie spod nieruchomych powiek. — Przecież wszyscy już… — Nie, ja nie znam pana nazwiska. Wiem tylko, że podaje się pan za pisarza czy dziennikarza, ale pańska sława jeszcze do mnie nie dotarła. — Gratuluję. Należy pozazdrościć pani błyskotliwej ironii. — Jest pan miły. A więc? — Nazywam się Gregg Higgins. I nie tylko podaję się za publicystę — powoli odzyskiwał pewność siebie — ale po prostu nim jestem. — No tak. A Gordon jest naukowcem — zaśmiała się nieprzyjemnie. — Co pani ma na myśli? — spytał zachrypniętym głosem, zaglądając jej w twarz. Pachniała dziwnie, jak rozgnieciony owad. — Mówmy sobie „na ty”, to znacznie wygodniej — znów wykrzywiła wargi w wymuszonym uśmiechu. — Czekam na wyjaśnienia. — Proszę bardzo. Nie jesteś tym, za kogo się podajesz. — Co? Ale skąd… — dał się zaskoczyć. — Nie, wypraszam sobie podobne insynuacje. O czym pani mówi? — No dobrze, więc zacznijmy z innej beczki. Szukasz tutaj kogoś, czyż nie? — Zdaje ci się — odparł szybko, nienaturalnym głosem. Rozejrzał się, lecz nikt nie interesował się nimi. — Każdy to widzi, jeśli nie jest ślepy. A teraz powiem ci coś, co powinno cię ucieszyć — ciągnęła tonem lekkiej drwiny. — To ja jestem tą osobą, której poszukujesz. Gregg poczuł ciarki na plecach. Jeśli to nie był żart, muszą mieć mnie w ręku, skoro odsłaniają karty — myślał gorączkowo. — Chodźmy napić się czegoś — zaproponował, aby zyskać na czasie. Zupełnie nie wiedział, co ma dalej robić. — Z przyjemnością — w szczerym tym razem uśmiechu ukazała równe, lekko żółte zęby. — Mam ochotę na coś mocnego. Napełnił kieliszki i wypili duszkiem. Po trzech kolejkach odczuł lekkie łaskotanie w czubku głowy, a sytuacja stała się znacznie mniej dramatyczna. Plan działania wydawał się prosty: najpierw należy sprawdzić, ile ona wie, no i czy nie chodzi jedynie o zwykłe sprawy męsko–damskie. Jeśli nie, trzeba wiać, i to jak najszybciej. — Wciąż nie wiem, o czym mówisz — przysunął się i pogłaskał ją po wierzchu dłoni. — A do wywiadu potrzebuję rzeczowych informacji. — Przestań chrzanić o tym wywiadzie — zasyczała przez zaciśnięte zęby. — Nie udawaj głupiego. — No wiesz — obruszył się. Pospiesznie rozejrzał się po sali, lecz nigdzie nie dostrzegł wysokiej sylwetki Loma. — Twojego przyjaciela nie ma już tutaj — zaśmiała się Anuer — ale, jeśli chcesz, mogę zaprowadzić cię do niego. — Udowodnij, że mówisz prawdę — rzucił jej złe spojrzenie. — Nic prostszego. Przybyłeś, aby mnie zniszczyć. Wielu takich było przed tobą, lecz, jak widzisz, żadnemu się to nie udało. Ty w ogóle jesteś niezdolny do walki, zaś twój przyjaciel… — pokiwała głową z dobrze udanym smutkiem. — Gdzie on jest?! — nie wytrzymał. — To znaczy — zakaszlał — pełno tu dymu. Nie obawiasz się pożaru? — Pożaru? — spojrzała zdziwiona. — A ty na Ziemi obawiasz się zachodu słońca? Pożar wybucha tutaj codziennie, z regularnością zjawisk astronomicznych. — No tak. Zwariowany świat obłąkanego. — Idiota! — wybuchnęła nagłą złością, lecz opanowała się natychmiast. — Dla nich — wskazała świętujących ludzi — akurat twój świat jest zwariowany. Poza tym każdy z nas jest trochę stuknięty na swój sposób. Ty nie? — spytała zaczepnie. — Nie wiem. Nie potrafię oceniać sam siebie. — Szkoda. — Obawiam się, że będę musiał już iść — z trudem zachowywał spokój. — Nie chcesz przedtem zobaczyć swojego przyjaciela? — jej głos zabrzmiał fałszywą przymilnością. — On nie jest moim przyjacielem. Poza tym da sobie doskonale radę bez mnie. — Nie wiem… Tutaj chyba już nie. — Do widzenia! — powiedział głośno i wstał. — Chwileczkę! — chwyciła go za rękaw. — Myślisz, że pozwolę ci tak zwyczajnie odejść? Czym sobie na to zasłużyłeś? — Czy naprawdę do wyjścia stąd potrzebne są szczególne zasługi? — udał zdziwienie, lecz czuł wzbierającą falę lęku. To wszystko musi skończyć się źle — pomyślał. — Nie udawaj naiwnego — parsknęła śmiechem. — Czy rzeczywiście uważasz, że puszczę cię teraz do twoich, abyś mógł opowiedzieć ze szczegółami, gdzie mają mnie szukać? Czyżbyś sądził, że właśnie po to wyjawiłam ci swój sekret? — Więc po co? — Pierwszym powodem jest to, że wyglądasz na dosyć rozgarniętego. Reszty dowiesz się później. A teraz słuchaj uważnie — przysunęła do niego swoją pryszczatą piegami twarz, mówiąc świszczącym szeptem, i znów poczuł woń świeżo rozgniecionego karalucha — bez głupich kawałów. Mogę zabić cię w każdej chwili, a będzie to wyglądało tylko tak, jak atak serca. Rób więc, co ci każę. — Wypijmy jeszcze po jednym — dodała już głośno, uśmiechając się szeroko — i chodźmy do twojego przyjaciela. Na pewno miałby ochotę zobaczyć cię teraz. — Co chcesz zrobić? — głos z trudem przechodził mu przez krtań. — To moja sprawa — patrzyła na niego nieruchomym, rybim wzrokiem. Wciąż nie mógł określić koloru jej oczu. — Zabijesz mnie? Milczała chwilę, po czym rysy jej złagodniały. — Pozwolę ci odejść, jeśli wysłuchasz mnie do końca. — Mów więc. — Nie tutaj — rozejrzała się po podpitym towarzystwie. Biesiadnicy snuli się jak zjawy w gęstniejących oparach sinego dymu. Zaprowadziła go do niewielkiej, bezokiennej izby, oświetlonej tylko jedną gołą żarówką. Dymu było tu jeszcze niewiele, dało się swobodnie oddychać. Gdy Anuer zamknęła za sobą drzwi, zobaczył leżącego pod ścianą Loma. Głowę miał odrzuconą daleko do tyłu, szara jak papier skóra twarzy ściągnięta była bolesnym grymasem, wytrzeszczone oczy zastygły w wyrazie bezmiernego zdumienia. — Nie żyje — wyjaśniła krótko, a jej słowa zabrzmiały sucho jak strzał z pistoletu. — Zaatakował mnie, potem stawiał niepotrzebny opór. Gregg poczuł, jak skóra cierpnie mu na głowie. — Mów szybko, co chcesz powiedzieć. Mamy niewiele czasu — nerwowym gestem wskazał na smugi dymu, tańczące wokół żarówki. — Nie ponaglaj mnie. Wiem dobrze, ile czasu potrzebuję. Usiadła na szerokim, nie zasłanym łóżku, które wraz z kilkoma zydlami i prostym stolikiem stanowiło skromne umeblowanie izby. — Jestem zmęczona — westchnęła i ukryła twarz w dłoniach. — Bardzo zmęczona. W normalnej sytuacji powinienem podejść i pogłaskać ją, na początek po głowie — pomyślał, nie ruszając się z miejsca. — Normalna sytuacja! — zaśmiał się cicho. — Nie przeszkadzaj! — ofuknęła go, odrzucając włosy na plecy. Podciągnęła kolana pod brodę, opierając stopy o krawędź łóżka, łydki objęła kształtnymi ramionami. Jest cholernie zgrabna — pomyślał, machinalnie oceniając gruszkowaty kształt jej kobiecego ciała. — Mam już dosyć — podjęła — i dlatego chcę się wycofać. Po prostu zmęczyłam się. To trwa już zbyt długo. — Co trwa długo? — nie zrozumiał. — Nie można zniszczyć raz poczętego życia, unicestwić stworzonego świata. Albo trzeba na to innych sposobów. Ja w każdym razie potrafię tylko psuć coraz bardziej. Po prostu — żadnego uczynku nie da się odwołać, wszystko odciska się niezniszczalnym piętnem — mówiła tak, jakby nie słyszała jego pytania. — O ile wiem, zniszczyć jest łatwiej niż stworzyć. — Nic nie wiesz! — krzyknęła. — To ja… stworzyłam Ziemię. Masz przed sobą swojego Boga. Gregg musiał zrobić niemądrą minę, bo roześmiała mu się w twarz. — Jak ty mało wiesz — westchnęła. — Trzeba się spieszyć, żeby zdążyć ze wszystkim. — Nie chcę twoich obłąkanych wyjaśnień! Chcę stąd wyjść! — Zamknij się! Chcesz leżeć obok niego? — wskazała ciało Loma. — Słuchaj uważnie, bo nie będzie czasu na powtarzanie. I staraj się wszystko zapamiętać, to bardzo ważne! Rozumiesz? — Tak — odparł zrezygnowany. — Każdy człowiek odbiera świat w indywidualny sposób — zaczęła cicho, szybko wyrzucając słowa spomiędzy wąskich warg — przefiltrowuje bodźce zewnętrzne przez swoją wyobraźnię, wzbogaca obraz o własne skojarzenia, zaś niektórych danych nie rejestruje w ogóle, subiektywnie uznając je za zbędne. Ponieważ nie znamy i nigdy nie poznamy rzeczywistego obrazu świata, bo zawsze musimy przepuścić go najpierw przez zmysły, więc światów jest w zasadzie tak wiele, jak wiele istnieje jednostek ludzkich. Zgadzasz się ze mną do tego miejsca? — Owszem, jeśli przyjmę krańcowo solipsystyczny punkt widzenia. Istnieję tylko ja, reszta to gra mojej wyobraźni. — Nie ma większej bzdury. Wszyscy istniejemy, lecz każdy odmiennie odbiera rzeczywistość. Wobec niepoznawalności tej obiektywnej rzeczywistości pozostaje tylko mnogość obrazów subiektywnych. Teraz dalej: istnieją ludzie, i jest ich niemało, posiadający tak bujną wyobraźnię, że bodźce zewnętrzne, dostarczane przez zmysły, jedynie wzbogacają ich własny sposób widzenia świata. Zasadniczą strukturę tworzą sami… Tych ludzi często posądza się o szaleństwo. Czasom kreują po kilka światów i wtedy mają prawo czuć się zagubieni. — Po prostu schizofrenia — Gregg czuł, że musi wypełnić zawisłą między nimi ciszę. — Skoro więc każdy ma szczególny sposób widzenia jakiegoś hipotetycznego obiektywnego świata, załóżmy, że może również obserwować subiektywne światy innych ludzi. W następnym etapie nie musi ograniczać się tylko do obserwacji, może wniknąć w taki świat. I żyć w nim. Czy rozumiesz mnie? — Nie wiem… Chyba tak. — Skoncentruj się, to ważne. Będziesz moim wysłannikiem, przekażesz ważne informacje. A więc: pozostajemy przy światach subiektywnych, bo inne dla nas nie istnieją. Fakt, że wiele osób rejestruje bardzo podobne obrazy rzeczywistości, w której egzystuje, wytłumaczyć można analogią cech umysłowych tych ludzi i ich zbliżonym wzajemnym oddziaływaniem. Człowiek to istota stadna, lubi żyć we wspólnocie, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. — Wszystko pięknie, homo sapiens jest bogaty wewnętrznie. Ale co z tego? — zapytał Gregg, przesuwając się bokiem w stronę drzwi. Oparł się o nie plecami. Za sobą słyszał stłumiony gwar, dźwięk szkła, pobrzękiwanie sztućców. I czuł swąd. — Słuchaj uważnie — napomniała go kolejny raz. — Jeśli wyobrazisz sobie jakiś świat, będący kombinacją twoich retrospekcji zmysłowych i gry wyobraźni, trudno będzie dowieść, czy jest on lepszy czy gorszy, mniej czy bardziej realny od każdego innego, również tego, który wydaje ci się obiektywną, codzienną rzeczywistością. Możesz przecież wyśnić sobie inną rzeczywistość… — Chwileczkę. Czy chcesz powiedzieć, że świat realny i wymyślony… istnieją niejako na równych prawach? — Nareszcie coś do ciebie dotarło — uśmiechnęła się kwaśno. — Tylko że właściwie nie wiadomo, który z nich jest bardziej realny. Na przykład dotychczasowy może wydawać się bardziej rzeczywisty, bo wyobrażają go sobie również ludzie, wśród których żyjesz od dawna. Ale inny również zamieszkują ludzie, których możesz poznać i zrozumieć, jeśli oczywiście chcesz i potrafisz. — Czy to znaczy, że po przeniesieniu mogę realnie istnieć w tym… innym świecie? — A czy jesteś pewien, że poprzednio istniałeś bardziej realnie? — odpowiedziała pytaniem. — Niczego nie jestem pewien, mam natomiast same wątpliwości. Na przykład: skoro mogę realnie istnieć w tych imaginatywnych światach, to czy można do nich dotrzeć inaczej, niż tylko siłą wyobrażenia? Powiedzmy zwyczajnym statkiem kosmicznym, przy założeniu, że dysponujemy dowolnie długim czasem na realizację podróży. — Znam różne teorie na ten temat. Jedna z nich wprowadza ogólne prawa kosmofizyczne; nie zapominał, że ziemska fizyka obowiązuje tylko w ziemskim, to znaczy moim świecie. — Czy ty stworzyłaś tę fizykę? — spytał, macając jednocześnie założonymi do tyłu rękami. Poczuł pod palcami chłód żelaznej klamki. — I tak, i nie. Stworzyłam pewne szkieletowe cechy waszego świata, reszta musiała wykrystalizować się tak, aby nie zniweczyć moich założeń. W ten sposób powstały lokalne zależności fizyczne, zwane przez was dumnie prawami natury. — Cóż oznacza kosmofizyka ogólna? — starał się mówić spokojnie, jednocześnie próbując lekko naciskać klamkę. Potem naparł na nią z całych sił, lecz drzwi pozostały zamknięte. — Jest to nauka, usiłująca ująć opisane zjawiska w sposób nietranscendentalny — wpadła w podręcznikowy żargon. — Według niej siła psychiczna jest stymulatorem kreacji światów, a wyobraźnia zostaje ich matrycą. Labilne procesy na skalę kosmiczną sterowane są impulsami, płynącymi od wyżej zorganizowanej materii, która jest po prostu życiem rozumnym. — Jeśli każda inteligentna istota w ciągu całego swojego życia dostarcza siły motorycznej tworzenia światów, istnieje nieskończona ich liczba! — Nie, bo nie każda myśl kreuje nową rzeczywistość. Potrzebna jest do tego tak zwana progowa wartość imaginacji, czyli odpowiednio długie i intensywne wyobrażenie, a także wystarczająca ilość konstruktywnych danych. Często okazuje się, że bardzo podobny świat już istnieje; wtedy wysłany impuls wzbogaca go jedynie w nowe szczegóły, natomiast kreacja podstawowa nie zachodzi. — To wszystko nie trzyma się kupy — sapnął Gregg, usiłując plecami wypchnąć zamknięte drzwi. — Każdy wymarzyłby sobie idealny dla siebie świat i tyle by go widzieli! — Wciąż niczego nie rozumiesz — powiedziała Anuer ze smutkiem. — Przecież prawie nikt nie wie o tych ogólnych zależnościach, każdy jest zasklepiony w swoim przypadkowym światku i ślepo wierzy w jego prawa. Zostaw te drzwi w spokoju, i tak ich nie wy łamiesz! — Gdzie jest klucz? Spłoniemy tu żywcem! — Nie obawiaj się. Jeszcze nie skończyłam. — Więc pospiesz się! — zakaszlał sucho. Żarówki pod sufitem nie było już widać, unosiła się tam wielka kula świecącego, mlecznego dymu. Jasne strużki jak macki wypełzały spomiędzy sosnowych bali. — Nie zginiesz, ani ja nie zginę! — mocno akcentowała każde słowo. Wstała i podeszła bliżej, jej oczy odbijały teraz żółte refleksy. — Świadomość jest niezniszczalna. Jeśli ktoś potrafi to, co ty i ja, może swobodnie i wielokrotnie przenosić się ze świata do świata. Natomiast w chwili śmierci każda świadomość rozpryskuje się jak spadająca kropla wody, lecz nie ginie! Zmienia się, wymienia cechy z innymi i budzi się w nowym ciele, w innym świecie. W świecie, do którego trafiła przypadkowo! Niestety, zwykle nikt nie pamięta swojego dawnego życia. Przerażająca jest cykliczność nieświadomego istnienia. Dlatego trzeba przerwać zaklęty krąg! Gregg osunął się na podłogę. Miał jeszcze tylko jedną szansę, nie mógł jej zaprzepaścić. — Ja stworzyłam Ziemię. To świat ze złego snu, pełen zakłamania i zbrodni. Każdy każdemu jest wilkiem, wzajemne pożeranie się podniesione zostało do rangi cnoty. Nowe życie wyrasta tam dopiero na grobach. Chciałam zniszczyć ten świat, który jest rozsadnikiem zła na skalę wszechświata, nawiedzałam go plagami, wojnami, podsuwałam zbrodnicze pomysły i ideologie. Wszystko na nic. Teraz zrozumiałam, że czasu nie można cofnąć, czynu uznać za niebyły. Ten świat już istnieje i istnieć musi. Gregg zamknął oczy. Ale ledwie ujrzał byle jak sklecone, lecz jakże teraz piękne stragany bazaru, dłonie Anuer chwyciły go za ramiona i uniosły, przerywając koncentrację. Wokół unosił się obrzydliwy zapach rozgniecionych owadów. — Słuchaj, musisz słuchać! I zapamiętaj każde słowo! Nie na darmo uczę cię tego wszystkiego — masz być moim emisariuszem w innych enklawach istnienia, do których dotrzesz. Świadomie możesz penetrować tylko znane ci światy, zaś śmierć rzuci cię w nieznane, niewyobrażalne krainy! Może nie wszystko zapomnisz. Musisz im powiedzieć! Wielka rodzina ludzka zaślepiona jest niewiedzą! Bazar, plamy ciepłego słońca, ciemne wnętrza straganów… I znów te dłonie, wciągające go z powrotem do obłąkanego, pełnego dymu świata. — świadomość lub może lepiej, wobec ogólnej niepamięci — podświadomość, jest niezniszczalna, jak u was materia — szybkie, chaotyczne słowa sączyła mu wprost do ucha, za wszelką cenę chciała wygrać wyścig z ogniem. — We wszechświecie nie materia, tylko właśnie świadomość jest wieczna! Podlega ona stałej ewolucji. Gorzej przystosowana żyje krócej w nowym ciele, lepiej przystosowana — dłużej. Bazar! Nie, te dłonie… Przeklęte dłonie! — Upływ czasu w każdym świecie jest inny. Ja żyję tysiące ziemskich lat… — A Ziemia liczy miliardy! — Gregg zerwał się z podłogi. Zimna bania panicznego lęku narastała mu w piersi. — Pięć tysięcy waszych lat temu stworzyłam Ziemię wraz z jej historią. Uspokój się, wiesz przecież, że mogę w każdej chwili… Lecz na pogróżki było już za późno. Uderzył z całej siły w przysypaną piegami twarz i rzucił się do drzwi. Skoczył, odwracając się bokiem, i zderzył się z zaporą z grubych sosnowych desek. Ostry ból przeniknął poprzez bark w głąb ciała, przed oczami rozsypały się setki gwiazd, znacząc swoje drogi świetlistymi pręgami. Osunął się na podłogę. Drzwi nie ustąpiły. Anuer dopadła półprzytomnego, biła go i szarpała za włosy. — Umrzemy razem w tym cholernym domu — rzęziła. — Mam już dosyć przekleństwa Ziemi, i dosyć swojego świata, z którego wzięłam do jej kreacji to, co najgorsze. Chcę uciec daleko, chcę zapomnieć na zawsze. Tam na pewno będzie lepiej. Walczyli, na oślep zadając ciosy w gęstej mgle dławiącego dymu, krztusząc się, rzucając przekleństwa i padając co chwila na gorącą podłogę. Może to było ich szczęście, że nie musieli biernie oczekiwać na śmierć, której człowiek nigdy nie przestanie się lękać? Drewniane ściany trzeszczały, narastał za nimi łoskot ognia. Wyczerpani, ciężko dysząc, legli na parzących deskach. — Odejdę, ale ciebie wezmę ze sobą, chociaż jeszcze ciebie. Nie mogę unicestwić Ziemi, ale zniszczę przynajmniej jej cząstkę — jej głos załamał się do zachrypniętego szeptu. — I nie zapomnij! Przekaż prawdę, może wtedy… — Ściana stanęła w ogniu w chwili, gdy uwierzył, że ból będzie krótki jak smagnięcie biczem. O Lindzie nie zdążył już pomyśleć. * * * Było mu dobrze. Ciepło i syto. Czuł leniwą, bezmyślną błogość, jak ktoś na granicy uśpienia i jawy, kiedy to fala ostrych doznań zmysłowych jeszcze nie zdąży pobudzić mózgu do męczącej retrospekcji. Nie mógł myśleć, bo właściwie nie miał mózgu, a jego ciało było zbyt niedoskonałe, aby odbierać jakiekolwiek bardziej złożone bodźce zewnętrzne. Ale miał system nerwowy. Jeszcze bardzo prosty, lecz sprawny. W otaczającym go świecie mógł funkcjonować tylko w fizycznej postaci, musiał mieć ciało, które obdarzyłby świadomością. I dopiero wtedy byłby w stanie myśleć, posługując się mózgiem tego ciała. Tymczasem trwał w błogim uśpieniu i było mu dobrze. Miał w sobie utajoną moc nasion, z których drobin wyrosnąć mogą potężne drzewa. Jego własny, niewielki układ nerwowy, umożliwiający tylko odczuwanie ciepła i miękkich, śliskich dotyków, był w kontakcie z jakimś większym systemem. Nie wiedział o tym, lecz rejestrował daleki świat wielostopniowych bodźców, wrażeń i myśli. Odczuwał potrzebę przeniknięcia do tego świata, potrzebę w swoim skutku analogiczną do instynktu, nakazującego prostym organizmom dążenie w kierunku światła. Powoli zbliżał się do nie znanej rzeczywistości. Odbierał zrazu zamglone i rozmazane, potem coraz wyraźniejsze obrazy jakichś twarzy, drzew, domów. Rozumiał i rozpoznawał te obrazy. Chwytał jakby znajome zapachy, czuł chłód lub ciepło, odczytywał strzępy obcych myśli. Nareszcie kiedyś przedostał się tam, całkowicie przeniósł się do ich źródła. Blask jaśniejących okien, ujętych w złocone framugi, rozpełzane refleksy giętych chromowanych poręczy, meandrujące obrzeża suto fałdowanych ubiorów, profilowane ronda kapeluszy, wszystko to zlało się w chaos krzywych, wirujących linii. Poczuł obezwładniającą słodycz w żołądku, wiedział, że za chwilę straci przytomność. I jeszcze ten natłok rozpaczliwie miotających się, obcych myśli, natrętna obecność dziwacznej percepcji, innej wizji świata. Nagle, w ostatnim przebłysku zrozumienia, pojął, że jeden mózg to za mało na dwie świadomości, że jeden układ nerwowy nie może wytrzymać tego rodzaju obciążenia. Ktoś otwierał okno, inny przecierał skronie. Ból. Ból nóg i brzucha. Trzeba uciekać, wycofać się. Szybko, bo ciało znów słabnie. Tak dobrze. Zdążył. I znów trwał w bezwolnej martwocie, czuł śliskie, ciepłe dotyki, był w środku przelewającego się tworzenia. Niczego dokładnie nie pamiętał, lecz za pośrednictwem lokalnych zagęszczeń nerwowych wywoływał mętne obrazy przeszłości. I śledził dalekie myśli, podsłuchiwał echa obcych wrażeń. Kiedyś, kiedy te echa czyjegoś życia przycichły, zdawało się nawet, że całkowicie zamarły, wyszedł po raz drugi. Znajdował się w ciemnej sypialni, na sąsiednim łóżku spał obcy mężczyzna. Tuż za oknem zawisła błękitna latarnia księżyca w pełni, który oświetlał skraj włochatego dywanu i framugę drzwi. Aha — kojarzył z trudem — druga świadomość człowieka, w którym żyję, a właściwie jego prawowita świadomość, pogrążona jest we śnie. Dlatego mogę tak swobodnie rozporządzać wolną częścią mózgu. Trzeba to wykorzystać. Odrętwiałe snem ciało nie było w pełni sprawne, ale Gregg zmusił je do opuszczenia łóżka. Ciężkie i niezgrabne, dopiero po silnym odchyleniu pleców do tyłu uzyskało równowagę. Z wyciągniętymi dla bezpieczeństwa rękami podszedł do okna, podążając po smudze księżycowego blasku, i niemalże z wdzięcznością spojrzał na jaśniejącą tarczę. Ludzie tworzą miliardy miliardów światów — myślał — lecz każdy z nich na pewno ma księżyc. Noce byłyby zbyt puste bez niego. W ogóle — zastanawiał się dalej, lekko wsparłszy łokcie na parapecie otwartego okna — te światy muszą być podobne do siebie, bo wszystkie są światami ludzi. Tylko w jaki sposób powstał pierwszy z nich, na którym niegdyś człowiek osiągnął stopień świadomości i wyobraźni, umożliwiający kreację psychiczną? Widocznie, niezależnie od skali penetracji, wszędzie i zawsze w końcu musimy natrafić na nierozwiązywalną zagadkę prapoczątku. Ostrożnym, lunatycznym krokiem powrócił po świetlnej smudze do drzwi, które delikatnie otworzył. Przystanął i chwilę nasłuchiwał, lecz oddech śpiącego mężczyzny był spokojny i równomierny. Wszedł do łazienki i zapalił światło. Ostry blask oślepił go, lecz przemógł się i załzawionymi oczyma spojrzał w lustro. Kobieta mogła mieć niewiele ponad dwadzieścia lat, a mimo to oczy jej były podkrążone sinymi podkówkami, zaś policzki i wargi lekko podpuchnięte. Zwłaszcza wargi, grube i wywinięte, nadawały całej twarzy dosyć prostacki wygląd. Przetłuszczone włosy, częściowo związane w kok, opadały pojedynczymi kosmykami na zgrabne ramiona. Kształtne, drobne dłonie miały jednak stanowczo zbyt krótkie palce! Niestety, ciała sobie nie wybieramy — puścił oko do dziewczyny w lustrze, a ona zdawała się odpowiadać mu słabym uśmiechem. Wtedy dopiero zobaczył jej wielki jak bęben brzuch, była chyba w siódmym czy ósmym miesiącu ciąży. — Aleś się wpakował, brachu — mruknął do siebie, oglądając sine stopy z nabrzmiałymi wypukłościami żył. Nagle poczuł lekki zawrót głowy, na obraz łazienki nałożyły się jakieś efemeryczne kształty i znikły, zanim zdążył je rozpoznać. Trzeba wracać — pomyślał — prawowity właściciel ciała zaczyna dopominać się o swoje prawa. Może zbliża się pora jego marzeń sennych? — Przyjdę jeszcze do ciebie, przyjdę — powiedział półgłosem (wypowiadane przez nią słowa brzmiały dźwięcznie i ciepło), powracając pospiesznie do łóżka. Przed oczami tańczyły mu teraz dziesiątki czarnych figurek, miał wrażenie, że ogląda murzyńskie obrzędy rytualne. Na dodatek mężczyzna, którego widział jak przez mgłę, obudził się i uniósł na łokciu. Gregg wycofał się pospiesznie, zwalniając miejsce dla obcej świadomości, jeśli obcą można nazwać świadomość własnej przyszłej matki. Miał już bowiem pewność, że jego obecnym ciałem jest płód w jej łonie. * * * Wielokrotnie przenikał, a właściwie przelewał do jej mózgu swoją świadomość, wykorzystując bezpośrednie połączenie obu ciał. Tylko wtedy, najczęściej w nocy, w okresach głębokiego snu matki (już oswoił się z tym określeniem), mógł swobodnie oddawać się rozmyślaniom, albowiem płodowy mózg miał wciąż minimalną pojemność bioelektroniczną. Z jego pomocą odczuwał jedynie błogie ciepło i śliskie dotyki, a także zmiany składu przepompowywanej przez swoje ciało krwi. W ciągu długich nocnych godzin zdołał poddać spokojnej analizie wiele wydarzeń z przeszłości. Na początku doszedł do wniosku, że niemal każdy może nauczyć się przemieszczania między światami. Tak więc Milton i Andrews (jakże odległe to już czasy!) wprowadzili go świadomie w błąd sugerując, że to oni umożliwiają za każdym razem przeprawę. Może nie chcieli, aby nadużywał nabytych umiejętności? Powierzyli mu wykonanie zadania, właściwie wysłali na pewną śmierć, tak jak wielu innych przed nim. Było widać, z jakim trudem przychodzi im podjęcie decyzji, lecz wierzyli, że wykorzystują jedyną możliwą szansę. I właśnie jemu udało się! Chociaż, prawdę mówiąc, nie jego to zasługa, że zjawił się w odpowiednim czasie. Nie ocalił Ziemi, lecz na pewno zmienił jej losy. Bo nie sposób przewidzieć, która droga okaże się lepsza: raptownego rozwoju, w tym również technik zagłady, czy leniwej, bezwstrząsowej wegetacji. Człowiek i tak pozostanie taki sam, stale zagrażający zarówno swojemu, jak i obcemu życiu. Często wspominał świat Menei. Pamięć o tym świecie musiała być zepchnięta głęboko w niedostępne za dnia obszary podświadomości, które w pełni odsłaniały się tylko w trakcie marzeń sennych. Linda nieraz pytała, o czym śnił tak niespokojnie; nie potrafił dać jej odpowiedzi. A może… były to strzępy pamięci o jego jeszcze dawniejszym życiu? Tak, wtedy wszystkie zdarzenia pasowały dobrze do siebie. To on właśnie był owym Arnem, stąd tyle podobieństw między nimi. Kochał się ze swoją siostrą, piękną Meneą, co nie musiało być tak bardzo naganne w tym dziwnym, wielopoziomowym świecie. Historia, zaiste, jak ze starej sagi. Zakochany i zazdrosny o względy Menei, a może i żądny władzy Salvicho morduje go zdradziecko, lecz on… powraca po latach z innego świata i dokonuje bezwiednej zemsty. Zemsty dopełnionej przez przydzielonego mu anioła–stróża, Loma, o wrodzonej sile rażenia psychicznego, który jednakże nie dał rady potężnej Anuer. Zaś różnicę wieku między nim a Meneą można wytłumaczyć odmiennymi szybkościami upływu czasu w obu światach: na Ziemi minęło lat kilkadziesiąt, a w obrębie bazaru — zaledwie kilka. Menea była wciąż młodą i piękną dziewczyną, natomiast on zdążył nie tylko powtórnie urodzić się i, nieznacznie odmieniony, przeżyć dzieciństwo, lecz także jeszcze się zestarzeć. Tak, nie ma co się oszukiwać: jest stary. To znaczy… był stary. Teraz jego czas wciąż jeszcze nie zaczął płynąć, przecież najpierw musi zostać powity. Tak, historia wprost z baśni. A może należałoby tę myśl odwrócić, może właśnie stare legendy biorą swój początek z okruchów pamięci o dawnych wydarzeniach z innych rzeczywistości? Teraz ma przed sobą zadanie, misję do wypełnienia powierzoną mu z kolei przez Anuer. Ma głosić prawdę w nie znanym świecie, do którego właśnie trafił. Ma stać się jednym z samotnych apostołów, uznawanych przez większość ludzi za pomylonych, a przez resztę za nieszkodliwych maniaków. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że nikt chętnie nie słucha opowieści nie związanych ze swoim własnym trawieniem i czynnościami prokreacyjnymi, lecz teraz, w przededniu narodzin, bardziej niż kiedykolwiek pragnął zachować pamięć o przeszłości. Pamiętał o poprzednich wcieleniach, więc dlaczego teraz ma zapomnieć? Może Anuer wybrała właśnie jego nieprzypadkowo, może odznacza się specjalnym predyspozycjami? * * * Coś działo się na zewnątrz i w nim samym. Któregoś dnia poczuł wokół gwałtowne ruchy, obfita miękkość uszła gdzieś nagle, wytwarzając pustą przestrzeń. Lecz natychmiast coś zapełniło ją znowu i zaczęło gnieść go, tłoczyć i ściskać tak boleśnie, że zapragnął uciec stamtąd natychmiast. Ale nie mógł; dalekie echa świata jego matki, teraz pełnego napięcia i cierpienia, słabły i zamierały, wzajemne sprzężenie zanikało, lecz tkwił wciąż głęboko w jej obrzmiałym łonie. W przebłyskach świadomości zdawał sobie sprawę z faktu, że wszystko zapomina, że w misternej rekonstrukcji zdarzeń powstają coraz potężniejsze wyrwy. Gdy wreszcie przez krwawe wrota wydostał się na zewnątrz, w zimną i nieprzyjazną rzeczywistość, w momencie przecięcia pępowiny zapomniał o wszystkim. Jeszcze przedtem przez sekundę widział, już własnymi oczami, kilka postaci w białych fartuchach, a wśród nich — Linde, albo kogoś bardzo podobnego. Wszyscy przyglądali się z nadzieją i zatroskaniem, jakby oczekiwali jego powrotu z długiej i niebezpiecznej podróży. A potem zaczerpnął pełną piersią powietrza i wydał donośny krzyk, i nie pamiętał już nic. Widział tylko jasne i ciemne plamy, które kiedyś nabiorą kształtów i barw nowego, chociaż takiego samego świata. Warszawa, styczeń — marzec 1982 POD OCHRONĄ Dudnienie uciekających do tyłu płyt autostrady tworzyło rytm, na którego tle gorący wiatr wygwizdywał radosną melodię wakacji. Rozbujane łany traw powiewały ku mnie kwiatami o duszącej woni, a daleko w dole nieprzyzwoicie turkusowe morze szeptało w szczelinach skał i pod rumowiskami głazów.. Odchyliłem na chwilę głowę do tyłu tak, że w zdrętwiałym karku poczułem znów ciepłe pulsowanie krwi. Niebo było jasne i wypłowiałe jak zapomniany na słońcu arkusz niebieskiego papieru; odruchowo opuściłem wzrok na linię widnokręgu, aby sprawdzić, czyjego brzegi są żółte i poskręcane. Moment okazał się odpowiedni, bo rozpędzony pocisk samochodu gnał wprost na pobocze. Gwałtowny skręt zarzucił pojazdem, który pozostawił za sobą chmurę żółtego kurzu. Skurcz w krtani puszczał stopniowo, a po piersi rozchodziła się setkami drobnych strumyków gorąca fala ciepła. Ładnie mógłbym się urządzić! I to na samym początku urlopu. Lecz strach powoli mijał, aż znów niepodzielnie owładnęła mną żywiołowa, chłopięca radość:. Radość ze swobody, z dzikiego pędu, ze słońca i wiatru. A także z tego, że pozostawiłem za sobą oplatający mnie na co dzień ochronny kokon zależności, obowiązków i praw, wzajemnych świadczeń, grzeczności i obustronnie wyważanych przyjemności. Nareszcie wyrwałem się z tej sieci i mogłem odetchnąć pełną piersią. Wiatr huczał i gwizdał nad opuszczoną szybę, a dalej uciekał szereg obłych wzgórz z kolczastym nalotem krzewów i kaktusów. Spuściłem rękę za okno, w gęstą strugę gorącego powietrza. Maszyna cięła stalowym cielskiem szeroki, płynny przestwór wiatru wpływającego na ląd niby lżejsza frakcja ciemniejącego już oceanu. Czułem się w tej chwili zespolony w jedność z pojazdem, odbierałem wszystkimi tkankami jego wytężoną wibrację, kiedy posłuszny i gotowy na każdy rozkaz mknął wstęgą szosy, nurkując co chwila w gęstniejący mrok dolin. Robiło się duszno, w zębach zgrzytał drobny pył, którego chmury wirowały nad pobliskimi wzniesieniami. Zamknąłem okno i włączyłem klimatyzację. Mimo że wszystkie wczorajsze radości i problemy już dawno powinny schować się za krzywizną Ziemi, myśl o Helenie powracała natrętnie i, choć nie chciana, co chwila przesączała się przez rdzawy krajobraz suchych wzgórz. Moje niezdecydowanie i głupie skrupuły pozwoliły temu związkowi trwać o wiele za długo. Jeszcze rok temu właściwie wystarczyło mi zauroczenie kobiecym ciałem i alkoholowe odurzenie — Helena z ochotą partycypowała w obu tych przyjemnościach. Gdy minął czas pryrriatu rozbuchanej fizjologii, na pierwszy plan zaczęły wysuwać się słowa. A tych coraz częściej nam brakowało. Lecz jej było dobrze, miała przecież swojego mężczyznę — i za każdym razem, kiedy chciałem powiedzieć „żegnaj”, przytulała się do mnie ufnie i miękko, zupełnie jakby mogła czytać w myślach. Więc mówiłem tylko — do jutra. Jeszcze raz spróbowałem odegnać natrętne wspomnienia i uważniej spojrzałem po okolicy. Autostrada biegła teraz pośród ciastowatych, napęczniałych pagórków, które przysiadły po obu stronach drogi jak ogromne, zmęczone wędrówką hipopotamy. Wierzchołki wzniesień były ochlapane płynną miedzią, a mrok dolin w tym dzikim krajobrazie skrywał nie dopowiedziana groźbę. Czułem sztywność w karku i ból pleców, a oznakowane na biało brzegi jezdni coraz częściej rozpoczynały nieodpowiedzialny taniec. Toteż z ulgą skręciłem na najbliższy postój. Wzniecając chmurę kurzu zjechałem na utwardzany placyk tuż nad strumieniem, gdzie w cieniu drzew przycupnęło kilka drewnianych stolików z ławami. Nigdzie nie było żywego ducha — także autostrada sprawiała wrażenie opuszczonej, bocznej szosy; w ciągu ostatniej godziny jazdy nie spotkałem nikogo. Specjalnie wybrałem okrężną drogę dla jej walorów krajobrazowych, lecz nie przypuszczałem, że będzie aż tak wyludniona. Zresztą nie przeszkadzało mi to wcale — nie lubiłem tłoku. Odemknąłem drzwi i z wychłodzonego wnętrza wyszedłem w duszne powietrze wieczoru pełne wściekłego grania cykad. Spuściłem się stromą ścieżką na sam brzeg strumienia, uważając po drodze na węże. Woda spływającej z gór rzeczki, lodowato zimna i przejrzysta, w głębszych miejscach miała jasnozielone zabarwienie. Usiadłem na piasku i, obserwując drobne zawirowania koło brzegu, oddałem się chwili odprężającej, leniwej, bierności. W stan przyjemnego zapomnienia wdarł się obcy dźwięk, nie należący do tego zakątka — chrzęst kroków na żwirowym podjeździe. Potrzebowałem zaledwie sekundy, aby przestawić się na zwykłe funkcjonowanie — wir myśli znów Wypełnił ciężką falą wszystkie zakamarki jaźni. Szybko wspiąłem się stromą ścieżką wśród kolczastych krzewów na górę. Brzegiem skarpy zbliżało się dwóch ludzi, których widok był mi jakby znajomy. Jeden z przybyszów dał znak ręką, żebym zaczekał; przyspieszyli kroku. Skąd ja ich znałem? Gdzieś już musiałem widzieć te dwójkę, byłem tego pewien. Niczego więcej jednak nie mogłem wydobyć z zawodnej pamięci. Gdzie jest ich samochód? — znowu podejrzliwa myśl przemknęła mi przez głowę. Na placu stał tylko mój wóz. Czyżby przyszli piechotą? Nie, to niemożliwe. Najbliższe osiedle leżało o dobre kilkanaście mil stąd. Z pewnością mieli defekt techniczny gdzieś w pobliżu i szukają pomocy — uspokajałem sam siebie, bo spotkanie podejrzanie zachowujących się nieznajomych na takim odludziu na pewno nie należało do przyjemności. Mężczyźni wciąż przyspieszali kroku, już niemalże biegli; rozłączyli się, oskrzydlając mój wóz z obu stron. I wtedy przyszło olśnienie. Tak! Spotkałem tych ludzi parę dni przed wyjazdem w małej greckiej pizzerii, i bynajmniej nie było to miłe spotkanie. Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi samochodu i wskoczyłem do środka, słysząc z obu stron chrzęst żwiru pod butami biegnących. Zatrzasnąłem wóz, zablokowałem zamek i włączyłem elektryczny podnośnik szyby, która zamykała się tak powoli, jak jeszcze nigdy dotychczas. Brudne, spocone dłonie rozpostarły się na szkle, w okna zabębniły pięści, migały czerwone, nabrzmiałe wysiłkiem twarze. Widziadła spłynęły raptem do tyłu, ześlizgnęły się po masce jak zdmuchnięte wiatrem liście i roztopiły w chmurze żółtego pyłu. Grzechot drobnych kamieni o podwozie zastąpiło miarowe dudnienie płyt autostrady, silnik szumiał głucho na wysokich obrotach, a stalowy pocisk pojazdu pędził z wiatrem w zawody. Dopiero po chwili przestałem dusić akcelerator; elastyczny fotel łagodnie wypchnął mnie ze swojego wnętrza, a skały wokół zakończyły wariacki taniec. Gnałem pomarańczowo oświetloną autostradą, wycieniowaną do najdrobniejszych nierówności nawierzchni, a słońce kładło barwy zachodu na łagodnych wzgórzach i suchym stepie. W dole, w wypełnionej już wieczornym mrokiem dolinie, w której głębi pełzała struga nikłych światełek, biegła główna droga wprost do Huantanejo. Po chwili włączyłem się w potok mknących cicho pojazdów, których przytulne wnętrza wypełniała rozmowa, śmiech, muzyka lub samotne milczenie. Lecz dla mnie ludzie, zamknięci w kapsułach swoich samochodów, wyglądali jak unieruchomione kukiełki z animowanego filmu. Tak, to stało się w małej greckiej pizzerii, położonej wśród innych podobnych restauracyjek, pubów i piwiarni, sklepów muzycznych i trochę zapuszczonych hotelików, w malowniczo rozrzuconej na zboczu wzgórza cygańskiej dzielnicy. O tej porze tętniło tam wieczorne życie, z ciemnych wnętrz lokali niby z ogromnych uli dochodził buczący szum głosów, czasem tylko urozmaicany brzękiem szkła lub sztućców, pachniało dymem tytoniowym i gorącym olejem, jak spod ziemi dobiegało głuche dudnienie rytmicznej muzyki. Na chodniki wylegli chińscy handlarze krabami i Ustawiali swoje ogrzewane węglem kotły wprost na trotuarze, pośród wielobarwnego tłumu, a całe to kolorowe życie zdawało się wisieć w luźnej sieci wąskich i stromych uliczek, kładącej się na zboczu wzgórza misterną mozaikową plecionką. Było ich dwóch. Jeden, przedwcześnie wyłysiały, z ostrym długim nosem i świdrującymi, blisko osadzonymi oczami, przypominał drapieżnego ptaka; drugi był trochę niechlujnym, chudym dryblasem w znoszonej skórzanej kamizelce. Przysiedli się do mojego stolika i w milczeniu sączyli tani gatunek piwa. Poczułem się nieswojo, skończyłem więc pospiesznie posiłek i chciałem wstać, kiedy zobaczyłem tańczący kufel. Pełen pienistej cieczy przemieszczał się nieregularnymi posunięciami po błyszczącej płycie stolika, w grubym szkle przepływały faliście w rytm przechyłów naczynia pomarańczowe refleksy i karykaturalnie rozciągnięte twarze. Potarłem powieki, próbowałem zebrać myśli. Halucynogeny? Spojrzałem po swoich sąsiadach — ich twarze wyrażały skupienie i powagę, wpatrywali się we mnie siedząc bez najmniejszego ruchu, rozrastali się i potężnieli, wypełniali już prawie całe pole widzenia. Tak, to sprawka tych dwóch. Chciałem zerwać się i uciec, lecz ten ptakowaty przytrzymał mnie za rękę swoją wielką łapą i mruknął: „chwileczkę”. Mówił cicho, lecz owo „chwileczkę” zakołatało mi w głowie jak dźwięk dzwonu. Musiałem wyglądać nieszczególnie, i to okazało się wybawieniem. Ktoś chwycił mnie mocno pod ramiona i wyciągnął na dwór, a na miejscu tamtych ptasich twarzy rozlała się jaskrawa piania rudej brody jednego z moich znajomych. Jak to dobrze, że i on zajrzał do tej przeklętej knajpy — myślałem w kółko powoli przychodząc do siebie. Ale czego chciało tych dwóch? Wtedy widziałem ich po raz pierwszy w życiu i skłonny byłem przypuszczać, że chodziło o drobne na wódkę lub może o sprawy seksualne. Lecz tylko większa forsa albo inne ważkie powody mogły ich skłonić, kimkolwiek byli, do tak długiego pościgu. W moim przypadku pieniądze odpadały — więc co? Najprawdopodobniej pomylili mnie z kimś innym pomyślałem z ulgą, lecz już w następnym momencie zdałem sobie sprawę z faktu, że bynajmniej nie poprawia to mojej sytuacji. Jeśli żywią wrogie zamiary, zapewne nie zdążę wyjaśnić im pomyłki, jeśli zaś po prostu czegoś chcą, to nieporozumienie wkrótce wyjdzie na jaw tak czy owak. Może po prostu z nimi porozmawiać? Nie, to zbyt niebezpieczne. Nie warto narażać się bez potrzeby. Znów mając głowę pełną nie chcianych myśli wymknąłem się ze stalowej rzeki błyskających światłami pojazdów, opuściłem autostradę i już po chwili jechałem powoli pełnym słonego wiatru bulwarem w Huantanejo. Ciężkie pióropusze palm wykonywały swój powolny, dostojny taniec, a sennie mruczący ocean spowijał wełnisty całun ciemności, przebity tylko w jednym punkcie iskrą żywego srebra. Opuściłem szyby i z lubością wciągałem głęboko w płuca ostre morskie powietrze, patrzyłem na wesołe pary na bulwarze, zaglądałem do zgiełkliwych barów, wyczuwałem pod mglistą zasłoną nocnego mroku miękkie plaże, szepczące morze i pierwotną głębię oceanu. Tak! To było ponad wszelką wątpliwość najwłaściwsze na Ziemi miejsce do spędzenia urlopu! Zostawiłem samochód na parkingu przed dobrze mi znanym pensjonatem „Albatros” i z szerokiej spacerowej alei, po której tańczyły barwne kręgi świateł rozhuśtanych lamp, pobiegłem wprost na ciemną plażę. Zmęczenie długą jazdą znikło; czułem dotyk wiatru na twarzy i we włosach, w ustach miałem smak soli. Plaża była pełna dziwnych szeptów, szmerów i westchnień. Fale szumiały cicho gdzieś tuż obok, łagodny powiew od morza pojękiwał wśród rozstawionych parasoli, lecz przez gęstą watę ciemności przesączały się jeszcze inne, niezrozumiałe, ledwie słyszalne dźwięki, jakieś niewyraźne kształty poruszały się w mroku — jakże wyraziste były to złudzenia! Migotliwe światełko na morzu przybliżało się i oddalało, chwilami nikło zupełnie. Nagle zimnym uściskiem objął mnie niepojęty lęk — obejrzałem się raptownie za siebie, lecz była tam tylko dysząca strachem ciemność. Ruszyłem z powrotem, sam nie wiedząc kiedy nogi zaczęły nieść mnie w coraz szybszym biegu, a coś nieokreślonego i groźnego pędziło tuż za mną, a może już obok mnie? Wreszcie bez tchu dopadłem oświetlonej alei, klnąc w duchu swoje idiotyczne zachowanie. Jak dobrze, że nikt tego nie widział! Lecz myliłem się. W rozhuśtanym kręgu światła stała kobieta, przytrzymując targane zajadle przez wzmagający się wiatr kosmyki włosów. Miałem nieodparte wrażenie, że stała tam, czekając na mnie; jej uniesione ramię było smukłe i delikatne, wiotkość talii i harmonię linii bioder i ud podkreślała obcisła, długa sukienka, której barwny jedwab trzepotał jak luźny żagiel. Na twarzy zastygł wyraz rozbawienia, lecz szeroko rozstawione, wielkie oczy patrzyły badawczo. Była bardzo ładna, nie wahałbym się nawet nazwać ją piękną kobietą, lecz wyczułem także coś obcego, może cień pogardy w spojrzeniu. Takim lalom woda sodowa łatwo uderza do głowy — zdążyłem pomyśleć niechętnie i zamierzałem oddalić się z godnością, gdy jej nieprzyjazny wzrok złagodniał, wargi wydęły się i usłyszałem dźwięczny śmiech, którego część zabrała wichura. Przystanąłem, coraz bardziej zły na nią i na siebie. — No, niech pan się już nie gniewa — mówiła niskim, miękkim głosem, zbliżając się powoli. — Tak nagle wyskoczył pan z ciemności, że przez chwilę obawiałam się napadu, sądziłam, że to jakiś rzezimieszek. A tu sympatyczny, młody człowiek — ujęła mnie lekko pod ramię i delikatnie popchnęła aleją, pod rozhuśtanymi sznurem różnobarwnych lamp. Mówiła coś jeszcze, lecz wiatr porywał większość słów, a może to ciepła bliskość dziewczęcego ciała, miękka wypukłość piersi muskającej moje ramię i zapach rozwianych włosów sprawiły, że nie mogłem skupić uwagi na rozmowie? — Ania — dziewczyna patrzyła na mnie wyczekująco, a ja wciąż chłonąłem jej bliskość. — Robert — odrzekłem dopiero po chwili, i właśnie chciałem wziąć ją za ręce, gdy odsunęła się, pożegnała i szybko odeszła boczną ciemną drogą. Nie wiedziałem, czy mam biec za nią; kręciło mi się w głowie. Trochę zbyt wiele miałem przeżyć jak na jeden skromny dzień. Frida, właścicielka pensjonatu, przyjęła mnie z wylewną serdecznością. Była przyjaciółką mojej matki z lat szkolnych, a mnie traktowała nieomal jak członka rodziny. Od lat prowadziła tutaj nieco staroświecki, lecz wygodny pensjonat; byłem u niej częstym gościem. Zaraz po powitaniu Frida zbeształa mnie za zbyt późne przybycie, a dopiero potem zaprosiła do stołu. Z pełnymi ustami musiałem opowiadać o matce, rodzinie, o pracy. Wreszcie pochyliła się konfidencjonalnie i rzekła tajemniczo: — Uważaj na siebie, Rob. Czasy takie niespokojne… — Dlaczego, ciociu? — Ano, właściwie nic takiego. Tyle tu ludzi wiosną, różni przyjeżdżają. — W sezonie zawsze tak jest. — Ale w tym roku jest inaczej, jakoś dziwnie. — Jak to dziwnie? — zaciekawiłem się. — Więcej ludzi przyjechało. Wczoraj widziałam karetki wojskowe, podobno przywleczono jakąś chorobę. Zapalenie mózgu czy coś takiego… Nie wiem… — Niech ciocia się nie obawia. Jestem młody, odporny i przyjechałem popływać w morzu. A słona woda zabija bakterie — dodałem z uśmiechem, wstając od stołu. — Ty zawsze sobie żartujesz, Rob, raz mógłbyś być poważny — gderała Frida, lecz jak zwykle przyjaźnie. — A po co? — rzuciłem, taszcząc na górę swój worek żeglarski. — Wystarczy, że świat wokół jest śmiertelnie poważny. Choćby dla równowagi, ja muszę być inny. Dobranoc! — Zamknij dobrze okna, w nocy bywa chłodno — napominała mnie jeszcze. Poczciwa kobieta — pomyślałem. Pokój był stary, wysoki, z trzema wielkimi weneckimi oknami i potężnym łożem, pasującym dobrze do całości, tylko łazienka okazała się niewielka i nowocześnie urządzona. Ciotka zainwestowała wreszcie — pomyślałem, biorąc gorący tusz. Okna wychodziły na ciemną plażę, fale szumiały gdzieś w gęstym mroku, a pośród czerni w oddali wciąż majaczyło mrugające światełko. Wiatr nacierał na wielkie szyby które aż jęczały pod jego naporem. Sprawdziłem skrupulatnie, czy okna są dobrze pozamykane, zablokowałem zamek u drzwi i wślizgnąłem się do obszernego zimnego łoża. Pomyślałem o Helenie, lecz jednocześnie odczułem ulgę, że jej tu nie ma. Zmęczony, natychmiast zapadłem w kamienny sen. * * * Kanałem wyciętym pośród mangrowcowej dżungli płynęliśmy ku otwartemu morzu. Zbity początkowo gąszcz dziwacznych krzewów, bujających się na swoich szczudłowatych korzeniach, rzedł stopniowo, rozdzielał się odsłaniając lazurowe prześwity, w których majestatycznie unosiły się wielkie żółwie i pluskały nieznane ryby. Woda bełkotała wśród zwałów łodyg, a w mulistym gąszczu kotłowało się jakieś nieodgadnione życie. Wreszcie minęliśmy ostatnią wysepkę skołtunionych jak sierść zarośli i jacht wydostał się na szeroki przestwór pełnego morza. Delikatne burty wparły się w szkliste pagóry, pomarszczone krótkimi uderzeniami wiatru. Wewnątrz kryształowych wzniesień falowały splątane lasy o odcieniu głębokiej zieleni lub otwierały się rozpełznięte białe polanki koralowego piasku. Słońce lizało ciepłymi dotknięciami ramiona i plecy, lecz bryza znad morza natychmiast schładzała nagrzaną skórę. Po godzinie byliśmy na miejscu; kotwica z hurgotem łańcucha poleciała przez rozbujała toń i znikła w piasku mielizny, jaśniejącej pośród barwnego labiryntu rafy. Opodal stał tylko jeden mały jachcik. Było wcześnie, inni jeszcze nie dopłynęli. Przygotowywaliśmy się do zejścia pod wodę. Założyłem już na plecy stalowe butle i opasałem się sznurem ołowianych ciężarków, gdy spostrzegłem, że morze na dużej powierzchni gwałtownie pociemniało. Kilka latających ryb wyskoczyło z poszarzałej toni i w szaleńczych skokach, ślizgając się po zmarszczonej fali, pognało w stronę lądu. Uchwyciłem się mocno barierki, bo przechyły jachtu rzucały ciężkim ekwipunkiem na wszystkie strony. Czując lekkie łaskotanie strachu widziałem ciemną, teraz już niemal granatową połać oceanu, spienioną drobnymi falami. Coś było pod wodą — ogromna ławica ryb? Dżungla wodorostów? A może cień chmury padł na ocean? Lecz nic nie zasłaniało słońca, które tkwiło na wyblakłym niebie jak misa pełna żaru. Podwodny cień przesuwał się błyskawicznie w naszym kierunku. Jego nieostry brzeg znikł pod kadłubem, granatowy przestwór zdawał się rosnąć, wybrzuszać, ciemna powierzchnia zjeżyła się krótkimi falami, rozmydlonymi bielą piany. Łańcuch kotwiczny jęknął płaczliwie i potężne szarpnięcie zwaliło nas na pokład. Runęliśmy jeden przez drugiego na deski, łomocząc ciężkimi butlami i chlastając umocowanymi do stóp płetwami niby wielkie ryby wyrzucane z sieci na pokład trawlera. Wyswobodziłem się jak najszybciej z krępującego ruchy ekwipunku i przypadłem do barierki. Lecz morze znów było zielone i pełne słonecznych refleksów, a przejrzyste, gładkie już teraz wały wodne przesuwały się niespiesznie, omywając nieomal przyjaźnie burty naszego małego jachtu. — Co… co to było?! — wykrztusił John, kędzierzawy blondyn, który miał być moim partnerem przy pierwszym zejściu pod wodę. — Może wielka ławica barrakud? — rzuciłem niepewnie. — Zupełnie nieprawdopodobne. — No właśnie. Nigdy przecież nie słyszałem o tak potężnej ławicy, na dodatek taranującej wszystko przed sobą. — To wyglądało jakoś inaczej. Jakby ciemne podwodne zawirowania lub wielkie szare… ptaki. Udałem zdziwienie, chociaż w duchu zazdrościłem mu. Bez obawy powiedział to, o czym ja wstydziłbym się choćby wspomnieć. Nie lubiłem narażać się na śmieszność. — Ha, to dobre! — zawołał właściciel jachtu. Był to rubaszny, nieco gruboskórny typ; wyglądał na człowieka, który przynajmniej połowę życia spędził na morzu Na jego płaskiej, ogorzałej twarzy od początku rejsu nie widziałem ani cienia uśmiechu, nawet teraz, mimo ze był wyraźnie ubawiony spostrzeżeniami Johna. — Jesteś odkrywcą podwodnego ptactwa! No a teraz, chłopcy, do roboty, jeśli chcecie trochę popływać. Za godzinę wyruszamy stąd. Z pewnym ociąganiem doprowadziliśmy ekwipunek do porządku. John okazał się odważniejszy i pierwszy znikł w rozfalowanej zieleni; po chwili i ja skoczyłem w ślad za nim. Opadałem na pewno zbyt szybko w rzadkiej, ciepłej toni. Trzeba było wziąć mniej ołowiu — pomyślałem. Narastał gniotący ból w uszach, z trudem nadążałem z wyrównywaniem ciśnienia. Daleko w górze, za zasłoną opalizujących refleksów, wgnieciony w rozbiegane lustro powierzchni tańczył zmniejszony do rozmiarów zabawki kadłub naszej łodzi. Nareszcie poczułem grunt, zaryłem płetwami w gruby koralowy piasek. Była tuż obok. Jej długie nogi, rozrzucone bezładnie, poddawały się falowaniu w zgodnym rytmie z powolnymi ruchami lasu wodorostów, wśród których niknęły tułów i głowa. Rzuciłem się ku niej, rejestrując jakimś bocznym torem postrzegania kształtną krągłość dziewczęcych bioder, podkreśloną jeszcze mocno zaciśniętym pasem. Z łatwością wyswobodziłem bezwładne ciało z gęstwiny traw i odsunąłem na bok czarną chmurę włosów. Odetchnąłem z ulgą. Ustnik aparatu tkwił wciąż między zaciśniętymi wargami dziewczyny, choć maska osłaniająca oczy przekrzywiła się i napełniła wodą. Mocno uchwyciłem opadającą rękę i ruszyłem ku górze, uderzając gwałtownie płetwami. Lecz nie dałem rady — spłynęliśmy z powrotem na pofałdowany piasek. Byłem za ciężki. Dopiero po odrzuceniu pasa z ołowianymi płytkami udało mi się wyholować ciało dziewczyny na powierzchnię. Ułożyłem ją na nagrzanych deskach pokładu i okryłem grubym pledem. Powolny i flegmatyczny dotychczas kapitan dwoił się i troił. Natychmiast uruchomił aparat do sztucznego oddychania, a gdy już stwierdził ledwie wyczuwalny puls, dał zastrzyk wzmacniający pracę serca. Po chwili gwałtowny dreszcz wstrząsnął ciałem, do którego poczęło wracać życie. — No, wygląda na to, że wybawiliśmy jeszcze jedną piękną duszyczkę od ogni piekielnych — stwierdził z ulgą John, który zaniepokojony moją nieobecnością wyszedł przed chwilą z wody i stał za nami na pokładzie w rosnącej kałuży. — Wracam na dół, dołączę do tamtych — dodał widząc, że zdejmuję resztę ekwipunku. Skoczył pod załamującą się falę, która rozchybotała, rozmyła, aż wreszcie całkowicie zatarła jego malejącą sylwetkę. — Ona musi być z tamtego jachtu — wskazałem kierunek, gdzie kotwiczyła mała łódź. Jednakże morze, smagane coraz silniejszym wiatrem, który wciskał w bolące oczy porwany z fal słony pył wodny, było puste. Wspiąłem się na dach sterówki. Jak okiem sięgnąć rozciągała się turkusowa powierzchnia oceanu z rozlanymi atramentowymi rzekami ciemnego błękitu. Żadnej łodzi nie było w zasięgu wzroku. Wobec pogarszającej się pogody nikt widocznie nie chciał ryzykować opuszczenia przystani. — Ta łódź… znikła — stwierdziłem, zsuwając się z powrotem na pokład. — A może po prostu odpłynęła, drogi panie? — Ale jej nigdzie nie widać. W ciągu kwadransa nie mogła dotrzeć do granicy mangrowców. — Nie mierzyłem czasu. Zresztą nie mój interes! Musimy jeszcze pomóc tej dziewczynie. Drobnym ciałem wstrząsały dreszcze, ramiona drgały gwałtownie pod pledem. Po raz pierwszy otworzyła oczy — były czarne jak węgle, nieprzyjemnie kontrastowały z siną bielą twarzy. Patrzyła na nas jak przestraszone zwierzątko. Powinna być nawet ładna, jak się trochę ogarnie — pomyślałem. Przypomniałem sobie jej długie, kształtne nogi, wplątane w gąszcz wodorostów, i krągłość bioder podkreśloną zaciśniętym pasem. — Tamta łódź mogła zatonąć — zwróciłem się do kapitana. — Sądzę, że powinniśmy przeszukać obszar jej niedawnego postoju. Jego tępa twarz stężała złością. — Niczego nie będziemy przeszukiwać. Ja dysponuję tym jachtem, a wy płacicie mi za godzinne zejście pod wodę. Czas się kończy, zaraz wracamy. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się. Napotkałem wzrok dziewczyny. Wyglądała już trochę lepiej, znikły sine obwódki wokół ust i oczu. Uśmiechnęła się blado, gdy położyłem dłoń na jej poplątanych włosach. * * * — Właściwie niewiele zmieniłeś się, Karolu. Wciąż jesteś podobny do chłopa pańszczyźnianego z XVI–wiecznej ryciny w podręczniku szkolnym, tylko czoło jakby trochę… — Masz rację, stary. Czoło mam znacznie wyższe — to mówiąc sięgnął do rzedniejących włosów. — Żeby tak jeszcze proporcjonalnie przybywało oleju w głowie… Gdyby nie tego rodzaju niespodzianki, wierz mi, że spotkania po latach ze starymi znajomymi miałyby naprawdę sporo uroku. — Co porabiasz? Rzuciłeś pracę naukową, tak jak to kiedyś zapowiadałeś? — Tak jest, mój drogi. Oczywiście jeśli przez naukę rozumiesz dosyć jałowe wyświetlanie coraz to nowych obrazków z filmu pod tytułem „Sposób postrzegania świata przez człowieka” i traktowanie ich jako prawd obiektywnie niewzruszonych. — Wciąż taki sam, zawsze miałeś coś z mistyka. Zdradź po cichu tajemnicę, w wir jakiego rodzaju działalności rzuciłeś się obecnie. — W nic się nie rzucam, Robercie. Ewolucyjnie przechodzę na coraz wyższe poziomy rozwoju. — Ho, ho! Ale jeśli wzniesiesz się zbyt wysoko, stracisz z oczu ludzi. — O nie, mój drogi. Tego jednego właśnie nie zrobię. Wzajemne relacje człowieka i jego szeroko rozumianego otoczenia ciekawią mnie najbardziej. Uczeni byliby także całkiem sympatyczni, gdyby dostrzegali subiektywizm własnych obserwacji. — Zajmujesz się więc głoszeniem pozanaukowych prawd nie uświadomionym ludziom podczas pielgrzymki swego życia? — Ludziom wystarczyłoby zupełnie trochę skromności. A prawdy po prostu nie ma, lub, jeśli wolisz, jest tych prawd zbyt wiele. Na jedno wychodzi. Ale pytałeś, co porabiam, czyli, o ile dobrze rozumiem, jak zdobywam środki utrzymania. Otóż jestem dziennikarzem, notorycznie pisuję do prasy i w ten sposób zarabiam na chleb. Uważam to za sensowniejsze zajęcie niż osiąganie kolejnych stopni naukowego wtajemniczenia. Czasem udaje mi się wywołać przynajmniej u kilku czytelników cień wątpliwości, a to jest już sukces. Chciałbym też wydać książkę, a honorarium przepuścić w podróży na Ziemię Franciszka Józefa. Jak widzisz, Robercie, opowiedziałem ci również o swojej przewidywalnej przyszłości. Czy tego rodzaju prognozy także zaliczasz do kultów mistycznych? — O czym ma być ta książka? — spytałem nie bez zaprawionego odrobiną zazdrości respektu. Karol puścił pytanie mimo uszu; przywołał kelnera i zamówił coś do picia. Słabe podmuchy wiatru nie dawały ochłody, a przez rozpięty nad stolikiem parasol z cienkiego płótna przesączał się powoli żar południowego słońca. — Spójrz na to akwarium — odwrócił się w stronę drugiej części restauracji, gdzie w klimatyzowanej jej części za ścianą ze szkła znajdował się spory zbiornik. W zielonkawej, wzburzonej wodzie kłębiły się ryby różnych gatunków. — Oto żywa spiżarnia. Klient sam wybiera sobie odpowiadającą mu sztukę, którą natychmiast wyławia się, oprawia i Smaży. Oczekiwanie na obiad nie trwa dłużej niż kwadrans. Co ty na to? — Nie widzę wielkiej różnicy między tym sposobem a połowami morskimi lub hodowlą — odparłem nieco zdziwiony. — Ryba jest po prostu świeża. — Nie na tym rzecz polega. Po prostu wstępne drażnienie żołądków może wydatnie wzmóc wydzielanie soków trawiennych. Człowiek czuje się jak pierwotny łowca, który poluje, kiedy odczuwa głód. A patrząc z drugiej strony, od strony obiektu manipulacji… — Nie przesadzaj. Jakież znaczenie mógłby mieć dla ryby sposób odłowu? Dotyczy to zresztą wszystkich zwierząt, pozbawionych przecież świadomości istnienia. — Mówisz z dużą pewnością siebie i jesteś przekonany o swojej racji, czyli osiągnąłeś pewien rodzaj komfortu psychicznego. Może właśnie o to tobie, mnie, nam wszystkim chodzi? Żeby czuć się dobrze i mieć do tego pełen brzuch? — Zawsze ten sam marzyciel… — Chwileczkę. Jeśli ktoś nie mówi po angielsku, a na dodatek nie może z tobą dyskutować na przykład o wpływie częstotliwości stosunków seksualnych na wydajność pracy w przemyśle, to jest baranem i nic nie wie o świecie? Może wiedzieć co innego, o czym ty z kolei masz dosyć mgliste pojęcie. Otarł pot z czoła. — Przepraszam, uniosłem się nieco. Myślenie stereotypami zawsze wyprowadzało mnie z równowagi. Widzisz — im coś jest do nas, ludzi, bardziej podobne, tym większą otaczamy to czcią i „ochroną. Jeśli nie możemy dogadać się z człowiekiem, nazywamy go mało inteligentnym. Jeśli zaś jest to zupełnie inne stworzenie, a na dodatek składające się z dobrze przyswajalnego białka, natychmiast budujemy sobie piękną konstrukcję etyczno–naukową, zezwalającą nam na wszystko. — To bardzo piękne i szlachetne podejście, lecz niestety całkowicie bezużyteczne. Wzniosłe myśli nie odmienia naszej fizjologii, wciąż pozostaniemy na szczycie piramidy świata ożywionego, w którym walka o przetrwanie polega głównie na wzajemnym pożeraniu się. Więcej walka ta jest warunkiem działania wewnętrznej regulacji całego systemu ekologicznego. A w ogóle, to czy nie mamy pilniejszych, bliższych nam ludzkich spraw, czekających na rozwiązanie? Karol żachnął się, był wyraźnie zniecierpliwiony. — Nie obraź się, ale użyłeś jednego z bardziej wyświechtanych sloganów. Czy wolno tracić czas na obserwacje nieba, skoro na Ziemi głodują ludzie? Lub parać się sztuką, gdy braknie żołnierzy? — Sztuka też jest dla ludzi… — Tak? Dobrze, że to pojmujesz. Powiem ci więcej: wszystko, o czym mówimy, to też sprawy dla ludzi. Do przemyślenia, zrozumienia i jako punkt wyjścia do działania. O tym właśnie chcę coś napisać — dodał po chwili już spokojniej. Ailie szła przez kłującą oczy jasność tarasu. Była wysoka, wyższa niż sądziłem. Wydawała się wtedy taka niewielka i drobna, gdy leżała półprzytomna, skulona pod kocem na pokładzie jachtu. Sploty czarnych, teraz lśniących i puszystych włosów tworzyły ostry kontrast z ciągle jeszcze bladą cerą. Podeszła do nas z wahaniem, spodziewała się, że będę sam. Podniosłem się i dokonałem prezentacji. Karolowi wyraźnie poprawił się humor, gadał teraz dużo i trochę bez składu. Co chwila ogarniał dziewczynę chciwym spojrzeniem. Przyłapałem się na tym, że odczuwam coś w rodzaju zazdrości, chociaż nie miałem przecież do niej żadnych podstaw — fakt przypadkowego uratowania kogoś od utonięcia nie oznaczał jeszcze niczego. A jednak chciałem sam pieścić wzrokiem jej drobne, kształtne piersi, smukłą talię i krągłe biodra. * * * — Nie wiem dlaczego, ale w tym roku mamy w Huantanejo istną inwazję piękności — paplał Karol. — Zresztą to widać. W innym przypadku prawdopodobieństwo twojego pojawienia się właśnie tutaj… — Byłam umówiona z Robertem — przerwała Ailie, rozbawiona jego gadulstwem. — To nic nie szkodzi. Zmieniają się tylko współczynniki równań statystycznych. Naprawdę, tylu pięknych kobiet co tutaj w ciągu tygodnia, nie widziałem przez całe swoje życie. — Może wreszcie dorosłeś do tych rzeczy? Wszystko ma swój optymalny moment — wtrąciłem trochę zły, że dałem mu przejąć inicjatywę. — Nie zdradzisz mi, Ailie, gdzie mieszkasz i pracujesz? — mizdrzył się dalej Karol, całkowicie ignorując moja zaczepkę. — Kiedy… nie mogę — Ailie patrzyła z zakłopotaniem w deseń serwety. — Nie możesz? Czyżbyś była z tajnej policji? — Karol był przekonany, że dziewczyna wreszcie podjęła jego grę. — Nie, to nie to. Ja po prostu… nie pamiętam. Niczego nie pamiętam. — Jak to? Nie wiesz też, jak znalazłaś się pod wodą? — zapytałem zaskoczony. Dotychczas nie rozmawialiśmy jeszcze o szczegółach wypadku; chciałem, aby najpierw przyszła do siebie. — Nie, Robercie. Pamiętam tylko, jak leżałam na twardym pokładzie łodzi i było mi strasznie zimno. Ty klęczałeś obok, a ten kapitan miał aparat… — I nic więcej nie pamiętasz? Skąd się tu wzięłaś, kim są twoi rodzice? Potrząsnęła głową. — Przepraszam was bardzo — Karol podniósł się raptownie, aż stolik zadźwięczał porcelana — ale muszę już iść. Zupełnie zapomniałem, że mam ważne spotkanie, i tak już jestem spóźniony. Cześć! Aha, Robert, gdzie mieszkasz? Zadzwonię do ciebie. — W „Albatrosie”, ale… Już go nie było. Oddalił się spiesznie pustym o tej porze, rozgrzanym bulwarem. Wzruszyłem ramionami. — Zawsze był dziwakiem. Dziennikarz. — Ciekawy człowiek, taki ożywiony. Ale nie w moim typie, choć nie mam nic przeciwko dziennikarzom — dodała pojednawczo. Uśmiechnąłem się i położyłem rękę na jej smukłej dłoni. Nie cofnęła jej. — Jesteś taki dobry, zaopiekowałeś się mną. Nie wiem, skąd mam wziąć pieniądze, żeby zwrócić ci dług, ale z czasem wszystko na pewno się wyjaśni. — Głupstwo — rzekłem trochę nieszczerze, lecz dziewczyna niczego nie zauważyła. Choć odczuwałem zawsze przyjemność przy umiarkowanym poświęcaniu się dla potrzebujących, wolałem przy tym nie uszczuplać swojego stanu posiadania. — Dostałaś wygodny pokój? — Oczywiście. Z klimatyzacją, łazienką i balkonem. Mam nawet telewizor. To zupełnie przyzwoity hotel. Poczułem się zmęczony, choć ekscytacja bliską obecnością dziewczyny wybitnej urody, jaką z pewnością była Ailie, utrzymywała mnie wciąż w napięciu. Jednakie trudy porannej eskapady morskiej dawały znać o sobie. Skąd ona ma tyle energii? Kilka godzin temu była przecież na wpół martwa. — Jesteś blada i zmęczona, moja droga. Proponuję sjestę poobiednia, wieczorem przyjdę i zabiorę cię na dobrą kolację. Co ty na to? — Przyjdziesz na pewno? — spojrzenie jej stało się miękkie, wilgotne oczy błyszczały. Byłbym głupi nie przychodząc — pomyślałem, przytakując skwapliwie. Odprowadziłem ją do pobliskiego motelu, gdzie wynajęła pokój, i skierowałem się w stronę „Albatrosa”. Choć otaczało mnie gęste od upału powietrze, a ostre słońce dokuczliwie przypiekało przez koszulę, czułem się lekki i pełen energii. Pomimo wyczerpującej porannej wycieczki morskiej i późniejszych emocji znalazłem jeszcze dość sił, aby prawie pędem puścić się wyludnioną o tej porze aleją. Pójdę z nią potańczyć, a później — zobaczymy. Przeżyłem już wystarczająco wiele, aby tego rodzaju popędy zlokalizować na dość niskim poziomie w hierarchii dążeń i motywacji ludzkich, lecz jeszcze o wiele za mało, aby w imię celów wyższych zrezygnować z drobnych atawistycznych przyjemności. Te właśnie przyjemności są potężnym, pierwotnym mechanizmem napędowym większości ludzkich poczynań, tłumaczonych zwykle zupełnie inaczej. Dlaczego mam być lepszy lub gorszy niż inni? Tak więc prostą drogę — śmiałem się sam z siebie — doszedłeś do solidnej światopoglądowej podbudowy wszelkich planowanych na ten wieczór akcji. W celach działania i sposobach ich realizacji ludzie niewiele oddalili się od swoich praprzodków. Stworzyli natomiast doskonałe samouspokajające systemy motywacyjne. Czerwona kula słońca dotykała już wierzchołków najwyższych palm, gdy dotarłem w pobliże pensjonatu. Wtem ktoś zawołał mnie po imieniu. Po drugiej stronie jezdni biegł skulony, przedwcześnie wyłysiały człowiek o fizjonomii drapieżnego ptaka. Z daleka widziałem jego ostry, pałąkowaty nos. W pierwszym odruchu chciałem rzucić się do ucieczki, lecz w następnej sekundzie zatrzymałem się z determinacją. Może wreszcie powie mi, o co tu chodzi. Jest sam, w razie czego dam mu radę. Dalsze wypadki potoczyły się jak w przyspieszonym filmie. Mój prześladowca wskoczył na jezdnię, nie dostrzegając nadjeżdżającego z dużą prędkością samochodu. Pisk hamulców, krzyk, trzask pękającej szyby, histeryczny, kłujący uszy wrzask kobiecy. Wóz stanął w poprzek drogi o kilkanaście metrów dalej, sypiąc wokół okruchami spękanego szkła, a na betonie pozostał w nienaturalnie skurczonej pozycji niewielki łysy człowiek. Stałem jak sparaliżowany, z piersią ściśniętą zimną obręczą strachu. I wtedy stało się coś dziwnego. Ludzie, którzy wyskoczyli z uszkodzonego samochodu i podbiegli do leżącego, cofnęli się raptownie. Nad skurczonym na betonie człowiekiem pojawił się, tak, właśnie pojawił się — dym, a właściwie coś jakby szybko wirujące strzępy szarej mgły. Drgały one tak prędko, że przypominały kłębiący się nad rozbitym gniazdem rój pszczół. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Mgła zniknęła po chwili równie nagle, jak się pojawiła. A człowiek o fizjonomii ptaka podniósł ciężko głowę, potem dźwignął się cały. Stał przez kilka sekund na chwiejących się nogach, a potem wskazał na mnie. Miałem już dosyć. Puściłem się biegiem do pensjonatu, nie oglądając się za siebie. W pokoju zaryglowałem drzwi, sprawdziłem okna i bez tchu upadłem na łóżko. Czułem się osaczony. Jacyś ludzie ścigali mnie wytrwale, z uporem godnym ważnej sprawy. Może to zemsta mafii, której resztki podobno jeszcze przetrwały? A może wybryki szaleńców? Ciekawe, że przy każdym zetknięciu z nimi ulegam dziwnym halucynacjom. Może mają coś wspólnego z narkotykami? Pomyślałem, że powinienem jednak zgłosić sprawę policji. Gorący, mocny tusz spłukał skorupę soli z powierzchni skóry i jednocześnie jakby zmył i częściowo usunął obawy. Mała zmiana w ukrwieniu mózgu, i od razu świat jest piękniejszy — zaśmiałem się głośno do swojego odbicia w lustrze. — I do tego jeszcze perspektywa przyjemnego wieczoru… Telefon dzwonił zapewne od dłuższego czasu, usłyszałem go dopiero gdy zakręciłem wodę. W słuchawce zabrzmiał znajomy głos. — No, nareszcie. Myślałem, że jeszcze zabawiasz tę panienkę. — Karol? — Chciałem cię ostrzec. Wcześniej nie miałem okazji… — Nie trudź się. Wiem, co robię. — Poczekaj. Nie o to chodzi. Czy ty… miałeś z nią kontakt bezpośredni? — Masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Spieszę się. — Widzisz, ona twierdziła, że nic nie pamięta. I chyba mówiła prawdę. W Huantanejo od tygodnia dzieją się dziwne rzeczy. Dlatego tu jestem. — Jakie rzeczy? — Teren otoczony jest wojskiem, rozważa się możliwość całkowitej izolacji miejscowości. Władze miejskie sprzeciwiają się, bo wszyscy żyją tutaj z turystyki. Ale będą musiały ulec. — Powiedz wreszcie, o co chodzi. — Podejrzewa się początki epidemii. W wyniku nieznanej choroby ludzie ulegają całkowitej amnezji, pamięć mają czystą jak nowo narodzeni. Nie umieją chodzić, mówić. Przypuszczalnie nigdy nie będą w stanie powrócić do normalnego życia; nie wiadomo, czy można nauczyć się wszystkiego od początku w wieku dojrzałym. Oczywiście choroba mogła dokonać również innych spustoszeń w organizmie, chorych poddaje się nadal intensywnym badaniom. — Ale Ailie nie ma tych objawów! — Owszem, uległa na razie częściowej amnezji. Choroba może być dopiero w początkowym stadium. Nic wciąż nie wiadomo o stopniu jej zaraźliwości i o czynnikach chorobotwórczych. Uważaj na siebie, a miejsce jej pobytu zgłoś natychmiast w szpitalu miejskim. Jeśli chcesz, ja mogę to zrobić za ciebie. — Nie, dziękuję, poradzę sobie. Czy całkowitą amnezję zawsze poprzedzała częściowa utrata pamięci? — O ile wiem, dotychczas chorych znajdowano zawsze już w beznadziejnym stanie, co jednak nie wyklucza istnienia wstępnego etapu inkubacji. — Jak wiele przypadków zanotowano dotychczas? — Ja wiem o kilkunastu, innych danych nie znam. Sprawa utrzymywana jest na razie w ścisłej tajemnicy, żeby nie wzbudzić paniki. Kończę na razie, ktoś na mnie czeka. Nie zwlekaj. — Cześć. Nie było czasu do stracenia. Szybko narzuciłem ubranie i wybiegłem z pokoju. Wróciłem jednak zaraz i nakręciłem numer odczytany z okładki książki telefonicznej. — Szpital — usłyszałem miękki kobiecy głos. — Czy… chciałem spytać, ile zarejestrowano do dziś przypadków amnezji? — Proszę zaczekać — w słuchawce zaszumiało, a potem rozległ się głos starszego mężczyzny. — Słucham. — Pytałem o liczbę przypadków amnezji. — Nie wiem, o co panu chodzi. Czy zgłasza pan jakiś przypadek? Skąd pan dzwoni? Halo! Proszę podać, skąd pan dzwoni! Odłożyłem słuchawkę. A więc Karol mówił prawdę, nie był to wybieg, o który go podejrzewałem. Tak, to jego nagłe odejście wtedy… Drzwi garażu otwierały się nieznośnie powoli. Samochód był przyjemnie chłodny, stał w klimatyzowanym wnętrzu. Silnik zaskoczył od razu, z piskiem opon wyjechałem na drogę. Przyspieszenie wgniotło mnie w fotel, wokół maszyny narastał szum wiatru. Za oknami tańczyły rozłożyste pióropusze palm, przelatywały niskie pawilony sklepów i kokieteryjnie kolorowe przydrożne snack–bary. Wreszcie z chrzęstem żwirowego podjazdu zatrzymałem samochód przed motelem, w którym wynajęła pokój Ailie. Śniada kobieta w recepcji oglądała telewizję. Niechętnie podniosła się i bez pośpiechu odszukała odpowiedni numer. Gdy wpadłem do pokoju, Ailie leżała na wznak na łóżku. Twarz miała bladą, oczy zamknięte, włosy rozrzucone czarną chmura na poduszce. — Ailie! Budziła się powoli. Usiadła, przesunęła dłonią po twarzy. — Przepraszam — mruknęła niewyraźnie — spałam. Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. — Ailie! Spróbuj sobie przypomnieć… — Co…? — To, co było przedtem, zanim zeszłaś pod wodę. — Nie wiem, nie jestem pewna… — Spróbuj, to ważne! — Nie mogę. Jestem wciąż taka zaspana, Robercie… Gdzie uciekł ten twój kolega… Karol? — Żałujesz? — Nie mów tak. Przecież to ty… — Dobrze już, dobrze. Na szczęście amnezja nie postępuje. Chodź teraz ze mną. — Co nie postępuje? — Utrata pamięci. — Już wychodzimy? — Tak. Zabierz swoje rzeczy. Zmieniamy motel. — Ależ dlaczego? Ten nie jest wcale zły. — Powiem ci później. Idziemy. Wzruszyła ramionami, lecz posłusznie zapakowała swoją niewielką torbę i zeszła ze mną do samochodu. Zaspana recepcjonistka spojrzała na nas ze zdziwieniem, pewnie pomyślała, że nie spisałem się zbyt dobrze. Miałem ochotę roześmiać się jej w twarz, ale powstrzymałem się i wybiegłem na dwór. Im mniej nas tu będą pamiętali, tym lepiej. Ruszyłem ostro i znów szeregi palm zatańczyły za oknami. Droga była pusta, tylko mały czerwony kabriolet jechał w pewnej odległości za nami. Zbliżaliśmy się do centrum miasteczka. Po raz pierwszy od telefonu Karola zebrałem spokojnie myśli. Właściwie nie byłem pewien, czy dobrze postępuję, lecz współczucie — a może coś więcej? — do tej drobnej, czarnej dziewczyny, która wydawała się taka bezradna, nie dopuszczało żadnej innej drogi działania. Ona naprawdę była zagubiona w świecie, o którym zapomniała pod wpływem jakiegoś szoku. Nie mogło to mieć przecież niczego wspólnego z całkowitą amnezją, o której mówił Karol. Na pewno nie mogło. Siedziała obok mnie z pochyloną głową, struga granatowoczarnych włosów spłynęła jej na piersi odsłaniając kark i delikatny zarys zgrabnej, może trochę zbyt cienkiej szyi. — Ailie? — Słucham? — odgarnęła włosy z czoła. Twarz miała bladą jak kreda. Poczułem falę ciepłego współczucia. — Jak się czujesz… moja droga? — Zupełnie dobrze, Rob — uśmiechnęła się bezkrwistymi wargami. Okrągła twarzyczka rozjaśniła się, tylko rozszerzone źrenice pozostały nieruchome i głębokie jak okna do innego świata. Wyciągnęła smukłą rękę i pogładziła mnie delikatnie po szyi. Dłonie miała chłodne i suche. Zapragnąłem jej całym ciałem, każdym centymetrem skóry. Wtedy pomyślałem o Helenie. Było to jak ostrzeżenie przed niespełnieniem, niedotrzymaniem, przed unurzaniem się w rynsztoku, którego przyschnięte do mojego jestestwa nieczystości ludzie będą pokazywali sobie palcami. Szerokie dłonie Heleny były gorące, wilgotne i niecierpliwe. Gdy obejmowałem ją, odchylała głowę daleko do tyłu… Ailie raptownie cofnęła rękę i odwróciła się do okna. — Co się stało? —.spytałem niepewnie. — Nic, głupstwo. — Może jednak odwiedzimy lekarza? — Żartujesz, Robercie — znowu zwróciła ku mnie uśmiechniętą twarz. — Mówiłam ci, że czuję się doskonale. Jest już prawie ciemno, powinieneś włączyć światła. Rzeczywiście mrok nastał natychmiast, gdy tylko tropikalne słońce zapadło pionowo za splątane morze zarośli otaczających miejscowość ciasnym pierścieniem. Dotknąłem przełącznika i żółte plamy światła rozlały się po umykającej do tyłu szosie. Niedaleko za nami wciąż trzymał się mały czerwony kabriolet. W milczeniu wjechaliśmy do centrum. Wokół zabłysły światła, rozkrzyczany i wielobarwny tłum po brzegi wypełniał wąskie uliczki, ciepły blask rozjaśniał fasady stylowych kamieniczek. O ściany opierały się śniade dziewczęta, wystrojone w jasne sukienki, ostro kontrastujące z karnacją skóry, a z wnętrz barów i kawiarenek na wolnym powietrzu dobiegała muzyka. Ludzie rozstępowali się powoli przed maską wozu, dawali nam jakieś znaki, wokół przepływały rozbawione twarze. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do hotelu, gdzie wynajęliśmy pokój. — Chcesz trochę odpocząć? — nie mogłem powstrzymać się, aby nie dotknąć jej puszystych włosów. Nie odsunęła się. — Po czym, mój drogi? Obiecałeś mi kolację, jestem głodna. — Doskonale, ja też mam ochotę coś zjeść, zwłaszcza w twoim towarzystwie. Chodźmy więc! Znów wtopiliśmy się w rozbawiony tłum. Ogólny nastrój udzielił się nam szybko; objęliśmy się i szliśmy powoli, uśmiechnięci, upojeni zabawą, swoją młodością i sobą nawzajem. W półmroku przestrzennej sali białe, pełzające po ścianach punkty świetlne sprawiały wrażenie prószącego śniegu. Niemal naga dziewczyna poruszała się zwinnie jak kotka w rytmie jakiegoś dzikiego tańca na wysokiej scenie w drażniącym czerwonym blasku reflektora. Dudniąca muzyka gwałtem wdzierała się do wnętrza głowy. Poniżej sceny miarowo falował tłum, w który co chwila wbijał się snop barwnego światła, wywołując z mroku czyjąś spoconą twarz, ściskającą się parę lub ciało rzucające się w ekstatycznym tańcu. Sala wchłonęła nas natychmiast, cętkowany mrok zamknął się nad głowami jak bura powierzchnia wody. Tańczyliśmy blisko, zrazu powoli, potem coraz szybciej w miarę jak rozgrzewaliśmy się i podniecali rytmiczną muzyką. Jej twarz była tuż obok, muskała mnie kosmykami włosów, wielkie czarne oczy błyszczały jak w gorączce. Tańczyła doskonale, całym ciałem, świetnie akcentowała każdą zmianę szybkości i rytmu. Choć sam pochłonięty tańcem, patrzyłem na nią z podziwem i niedowierzaniem — dziś rano wyłowiłem topielca, a teraz przede mną szaleje żywa jak iskra, zdrowa kobieta! Później piliśmy szampana, zsuwając się ciągle z gładkich, wysokich stołków i zanosząc się śmiechem, jakbyśmy robili coś najzabawniejszego pod słońcem. Śmiech Ailie dźwięczał niby szklane kule rozsypane w jakiejś kryształowej sali, lampy wirowały przed oczyma, a barman dolewał pienistego szampana do wysokich kielichów. W ogóle — wszyscy wokół byli życzliwi, nie mieli niczego za złe i chcieli tylko zabawy. Znów poszliśmy tańczyć wśród wirujących wokół płatków śniegu, a potem całowałem jej mokrą, gorącą twarz i wtulałem usta w zburzone włosy. Wyszliśmy do ogrodu i wąską alejką, pośród nachylających się ku nam ciemnych liści rododendronów, oddaliliśmy się od innych uczestników zabawy. Noc była parna, duszna i gorąca; spoza woalu mgły, unoszącej się z pobliskiej dżungli, przeglądała wielka, rozmazana tarcza księżyca w pełni. Pod srebrnym dachem najwyższej warstwy liści, w skłębionym mrocznym gąszczu szalał wściekły chór cykad. Na kamiennych ławkach, ukrytych w oplecionych bluszczem altankach, przysiadły przytulone pary. Doszliśmy aż do końca alejki, do otaczającego ogród starego muru, w którego pęknięciach i szczelinach rozrosły się kępy traw. Padające niemal równolegle do jego powierzchni światło księżyca posrebrzyło i wycieniowało chropowatą ścianę aż do najdrobniejszych szczegółów. W jednej ze śmiesznych, starych nisz, pogrążonych w całkowitym mroku, znaleźliśmy wolną ławkę. Przylgnęła do mnie wilgotnym, gorącym ciałem, które przez cienką sukienkę wyczuwałem prawie tak, jakby była naga; drobne dłonie gładziły mnie po piersiach i plecach. Objąłem ją mocno i przyciągnąłem jeszcze bliżej, jej usta były słone, włosy pachniały delikatnie. Nasze wzajemne pieszczoty stawały się coraz śmielsze; w tej chwili oddałbym chyba wszystko na świecie, żeby tak być z nią jeszcze i jeszcze, na zawsze. Ailie odchyliła głowę nieco do tyłu, tak że czarna chmura włosów spłynęła na ramiona i plecy, i spojrzała badawczo, jakby chciała upewnić się co do mojego zaangażowania. Uśmiechnąłem się do niej, lecz ta krótka chwila przerwy wystarczyła, aby strzępy dawnych myśli i wspomnień powróciły jak odbita od brzegu fala. Helena podobnie odchylała głowę, lecz zamykała przy tym oczy. I miała krótkie, kasztanowe włosy, które sumiennie farbowała raz na tydzień. Co ona teraz robi? Czy zawsze musi czekać? Ailie westchnęła i odsunęła się. Odrzuciła włosy na plecy i upięła je w ciężki węzeł. Już zamierzała wstać, gdy powstrzymałem ją ruchem ręki. Na wprost przed nami, na ławce zalanej teraz pełnym światłem księżyca, jakaś para była w jeszcze dalszym stadium pieszczot niż my przed chwilą. Ponieważ musielibyśmy przejść obok nich, wolałem nie stawiać wszystkich w niezręcznej sytuacji. Ailie kręciła się niespokojnie, ciągnęła mnie za rękę, lecz przygarnąłem ją do siebie łagodnie i stanowczo. Miękko pocałowała mnie w usta. Przytuliłem ją, lecz ukradkiem spoglądałem w stronę pobliskiej ławki. Spleceni w uścisku kochankowie zdawali się nie spostrzegać świata wokół, istnieli tylko dla siebie. Wtem dziewczyna odchyliła nieco głowę i spojrzała badawczo na partnera. O ile dobrze widziałem z odległości kilku metrów, twarz jej stężała, rysy stwardniały i nabrały dziwnego, obcego i odpychającego wyrazu, co stanowiło ostry kontrast z nie przerywanymi pieszczotami obojga. Trwało to tylko sekundę, może nawet mniej; chłopak z pewnością nie zauważył niczego, oddany całkowicie swojej partnerce. Zresztą ona od razu przytuliła się do niego, objęła białymi ramionami, przylgnęła czołem do twarzy kochanka. Wtedy zastygli na moment w całkowitym bezruchu. Później dziewczyna strząsnęła z siebie bezwładne ręce partnera, dźwignęła się z trudem i zatoczyła jak pijana. Wciąż chwiejnym, lecz już nieco pewniejszym krokiem oddaliła się ciemną alejką, pozostawiając na ławce nie dającego znaku życia mężczyznę. Opanowałem chęć ucieczki i zbliżyłem się do niego. Naga pierś, widoczna pod rozchełstaną koszulą, unosiła się i opadała regularnie, usta poruszały się szybko w niezrozumiałym bełkocie. Mężczyzna żył, lecz był nieprzytomny. — Chodźmy stąd — Ailie położyła mi rękę na ramieniu. On jest pijany. — Pijany? — trochę niegrzecznie strząsnąłem jej dłoń. Pochwyciłem ją natychmiast i musnąłem wargami. Kochanie, on może mieć atak serca. Może uległ ciężkiej zapaści. Sprowadzę lekarza, a ty poczekaj na mnie w hotelu, dobrze? Tak będzie najlepiej, jesteś na pewno zmęczona. Do zobaczenia! Nie czekałem na odpowiedź, tylko ruszyłem biegiem, zostawiając ją przy nieprzytomnym. Było to nieco ryzykowne posunięcie, ale działałem pod wpływem impulsu, bez zastanowienia. Rzadko cofałem się w takich przypadkach, wierząc przesądnie w słuszność pierwszego odruchu. Żal mi było zostawiać Ailie nawet na krótko. Czułem do niej chyba coś więcej niż tylko pożądanie, które zresztą zupełnie wystarczyło do stłumienia wszystkich niejasnych obaw. Niebawem mieliśmy spotkać się w hotelu, może uda mi się wrócić już za kilka minut. Przedtem muszę jednak zobaczyć, dokąd pójdzie tamta dziewczyna. Co ona mu zrobiła? Może zwyczajnie zasłabł? Lecz wtedy naturalnym odruchem jest wołanie o pomoc. A ona tylko odeszła. Zwyczajnie, spokojnie odeszła. Szybko przepchałem się przez pełną dudniącej muzyki i wirujących świateł salę, rzuciłem barmanowi kilka słów o potrzebującym pomocy mężczyźnie w ogrodzie i wybiegłem na ulicę, zanim zdążył zadać mi jakiekolwiek pytanie. Potrącając ludzi, ruszyłem w dół pochyłej uliczki, potem zawróciłem w górę. Tłum był nieco rzadszy, tu i ówdzie zbierały się grupki hałaśliwej młodzieży, odbicia neonów przemykały zdeformowanymi refleksami po lśniących karoseriach przejeżdżających samochodów. Lecz jej nigdzie nie było. — Kogo szukasz, młody człowieku? — zaskrzeczał ktoś zachrypniętym dyszkantem tuż za mną. Obejrzałem się gwałtownie. Na niskim stołku usadowił się stary, zasuszony jak figa mężczyzna w znoszonym ubraniu z żaglowego płótna. Czaszkę obciągała gładka, ogorzała, pełna starczych przebarwień skóra, twarz była zmięta i pomarszczona, a długa szyja, na której nerwowo drgała wydatna grdyka, przypominała luźno zwisający pęk konopnych powrozów. Dziadek siedział obok opalanego węglem drzewnym piecyka, na którego płycie leżało kilka stale ciepłych kruchych bułek w kształcie obwarzanków. Wzruszyłem ramionami, lecz stary nie zwrócił na to uwagi. — Weź sobie bułkę, nie musisz płacić. I tak wyglądasz nieszczególnie — skrzeczał nadal. — Młodzieńcy podobni do ciebie tak gwałtownie poszukują tylko kobiety. Wystawiła cię, czy tak? Niewielkie zmartwienie, one przychodzą, odchodzą. Nie ta, to inna. — Pan jeszcze pamięta? — mruknąłem i zrobiło mi się głupio. Pojednawczym gestem wziąłem bułkę. Lecz stary nie obraził się. — Mój drogi, ja miałem w życiu więcej kobiet niż ty ich zdążyłeś dotychczas obejrzeć w pismach pornograficznych. Ale, wracając do rzeczy: pamiętaj, że wcale nie jest trudno trafić na taką, która chce, znacznie trudniej trafić na taką, która nie chce! — Cha, cha — zaśmiał się nieprzyjemnie. — Ale najpierw każda chce, żebyś zrobił jej dziecko, a potem — żebyś robił na nią i na dziecko, no i był posłuszny. Reszta nie gra większej roli. — Hola, grubo pan przesadza! — przerwałem po to tylko, żeby jeszcze bardziej podsycić rozmówcę. Zrzędzenia zgorzkniałego starca miały jakiś sens, a przynajmniej były wewnętrznie spójne. — No tak — mówił dalej — młodzi czują świat po swojemu, ja też kiedyś taki byłem, inaczej nie spłodziłbym sześciorga dzieci z trzema kolejnymi żonami własnymi, nie licząc cudzych. Ale po okresie płodzenia i posłuszeństwa chce się czegoś więcej. A z kobietami więcej już nie można. — Aha… — Nie, kochany — obruszył się. — Nie o te sprawy chodzi. Ja nie z tych. Człowiek po prostu chce kontaktu z kimś podobnym do siebie, tak samo czującym i myślącym. — A czy to nie staje się w końcu nudne? Brak różnic, brak problemów… — Nie, nudne to nie. Po prostu wszystko kiedyś się kończy. Każdy, kto nie widzi dalej niż do czubka własnego nosa, staje się na starość uparty, kłótliwy, najmądrzejszy. — Może pan też… — Być może. Potem już tylko dzieci są pociechę, właściwie wnuki. To młode, naiwne i jeszcze nie zakłamane życie. I jakaś nadzieja na własna kontynuację, która trochę zmniejsza strach. — Czy pan zawsze był tylko ulicznym sprzedawcą? — zaciekawiłem się. Wyrażał się stanowczo za mądrze jak na handlarza bułkami. — A co cię to obchodzi? — zasyczał zły. Lecz po chwili milczenia zwierzał się dalej; na pewno niełatwo mu było znaleźć słuchacza. — Teraz przynajmniej nikt mi nic nie każe, robię co chcę. — Czy na pewno? Bawi pana rola sprzedawcy ulicznego? — Bardzo ceniłem sobie swobodę — mówił dalej, jakby mnie nie słyszał — nawet za bardzo, dzięki czemu nie zdążyłem na stare lata zdobyć wygodnej posadki. Gdy spostrzegłem błąd, było za późno, nie mogłem już ścierpieć wysługiwania się. A teraz nawet wnuki… Miałem jednak szczęście. Wysoka, postawna dziewczyna, ta sama, którą mimowolnie podglądaliśmy z Ailie w parku, wyszła z jakiegoś baru i zdecydowanym krokiem skierowała się w górę uliczki. Rzuciłem starcowi krótkie bezceremonialne „przepraszam” i ruszyłem dyskretnie w ślad za nią. Szła prosto i pewnie, nie oglądając się za siebie, co bardzo ułatwiało mi zadanie. Nie kryłem się już po bramach i przecznicach, lecz posuwałem cichym krokiem kilkadziesiąt metrów za nią. Rzadko uczęszczana uliczka stawała się ciemna, zapuszczona i pełna wybojów. Minęliśmy ostatnie zabudowania, byle jak zaryglowane składy, pachnące rozgrzaną oliwą i pełne brzęku butelek tyły restauracji, a potem zaczęliśmy wspinać się leśną ścieżką, biegnącą zakosami w górę stromego stoku. Pod szczytem wzniesienia poczułem na twarzy chłodniejsze muśnięcie wiatru od ciemnego morza, rozlewającego się szeroko tam, gdzie mrowie miejskich świateł wybiegało koronkowymi wypustkami pomostów i przystani jachtowych w mroczną noc. Powróciłem spiesznie na szlak, na ledwie widoczną ścieżkę pośród suchych kolczastych zarośli. O wężach i skorpionach wolałem nawet nie myśleć. Jeśli ona przejdzie, ja też potrafię. Między krzewami majaczyła jasna sukienka, chwilami znikała zupełnie, potem pojawiała się znowu, gdy przyspieszałem kroku. Parę razy potknąłem się ciężko, raz gałąź trzasnęła pod stopą. Byłem niemal pewny, że dziewczyna dawno odkryła moją nieudolną inwigilację. Lecz nie przystanęła ani na chwilę, nie usiłowała również nigdzie się ukryć. Przypuszczalnie nie zwracała na mnie po prostu uwagi. Między krzewami błysnęło słabe światełko. Wtem zaplątałem się w jakieś korzenie i runąłem jak długi. Barwne kręgi zawirowały mi przed oczyma. Gdy tępy ból u nasady czaszki począł ustępować, spróbowałem wydostać się z zarośli, w które wpadłem zbaczając zapewne ze ścieżki. Ktoś mi pomagał. Czyjeś dłonie ściągały liany krępujące nogi, czułem dotyk chłodnych palców na skórze. Wreszcie mogłem odwrócić się. Przede mną stał wysoki mężczyzna. Nie mogłem rozróżnić rysów jego twarzy, było zbyt ciemno. Wyciągnął do mnie rękę. Cofnąłem się przestraszony i boleśnie zraniłem łokieć o kolczasty krzak. Nieznajomy zaśmiał się krótko i wyciągnął zdecydowanym ruchem ramiona. Nie mogłem się wyrwać, okazał się o wiele silniejszy. Wyplątał mnie z krzaków i postawił na ścieżce. Był proporcjonalnie zbudowany i wysoki, wyższy ode mnie o głowę. Z bliska widziałem jego twarz o regularnych, harmonijnych, jakby antycznych rysach. Na pewno podoba się kobietom — pomyślałem nie bez cienia zazdrości. Mężczyzna uśmiechnął się życzliwie, odwrócił i szybko znikł mi z oczu, schodząc ścieżka w dół zbocza. Nie miałem czasu zastanawiać się nad nim. Pobiegłem w przeciwnym kierunku, usiłując wypatrzyć białą plamę sukienki. Lecz dziewczyny nie było już widać. Ścieżka dochodziła do utwardzanej drogi, przy której stały dwa długie, biało otynkowane baraki. W małych, kwadratowych okienkach jednego z nich paliło się bladoniebieskie światło, drugi był ciemny. Nie było widać żadnego ruchu, cisza nabrzmiewała tylko graniem cykad. Schyliłem się i przebiegłem na drugą stronę drogi. Ostrożnie posuwałem się wzdłuż ściany, aż znalazłem się pod lekko uchylonym oknem. Nie słyszałem żadnych dźwięków, wewnątrz panowała cisza. Poczułem ostry, szpitalny zapach środków odkażających. Okno znajdowało się dosyć wysoko, tak że nie mogłem dosięgnąć futryny. Skoczyłem i uchwyciłem się wąskiego parapetu, lecz palce zsunęły się po wilgotnej od nocnej rosy listwie i opadłem z powrotem na ziemię, szorując ubraniem po chropowatym murze. Jednakże hałas ten nie przywabił nikogo. Odczekałem chwilę i spróbowałem ponownie. Tym razem uchwyciłem się mocno parapetu i podciągnąłem się tak wysoko, że mogłem zajrzeć do wnętrza. W sinym świetle neonowych lamp sufitowych widniały równe szeregi betonowych postumentów okrytych z wierzchu białymi prześcieradłami, pod którymi wyraźnie odznaczały się kadłuby ludzkich ciał. Jedno z prześcieradeł, narzucone niedbale, odkrywało gęsto owłosione, podkurczone nogi. Przeciąg poruszał inną białą płachtą na postumencie nieco na prawo od okna. Dreszcz przebiegł mi po plecach, odetchnąłem głęboko i uchwyciłem się parapetu z całych sił, aby nie spaść. Zdawało mi się, tak, na pewno tylko zdawało mi się, że to nie przeciąg podwiewał płótno, tylko martwe ciało poruszyło się pod prześcieradłem. Przerzuciłem ramiona przez okno, wparłem się łokciami w futrynę i pomagając sobie kolanami zdołałem wreszcie usiąść okrakiem na parapecie. Dysząc ciężko, rozejrzałem się dokoła, lecz zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, panował spokój. Ostrożnie wsunąłem się do środka i zeskoczyłem na podłogę. Z trudem opanowałem mdłości — nigdy jeszcze nie byłem w kostnicy, a widok ciał zmarłych napełniał mnie zawsze mieszaniną lęku i obrzydzenia. Lecz ta dziwna dziewczyna chyba właśnie tutaj weszła, a ja koniecznie chciałem… Właśnie, czego ja chciałem? Wyśledzić, dokąd pójdzie? Rozmawiać z nią? I tak wyparłaby się wszystkiego, może nawet obecności w parku. W nocy, podczas zabawy, mając jeszcze we krwi sporo alkoholu, tak łatwo przecież pomylić twarze. Prześcieradło tuż obok poruszyło się powtórnie, zupełnie jakby trup mościł się wygodnie na swoim kamiennym posłaniu. Zdjął mnie zimny strach, poczułem, że całe ciało robi się wilgotne od potu. Niewielkie ruchy mogłyby być wynikiem skurczów pośmiertnych, które podobno występują czasami w wiele godzin po zgonie. Lecz to tylko jedno z możliwych tłumaczeń. A może… Spróbowałem wziąć się w garść i przygotowałem się na najgorsze. Wyobraziłem sobie wzdęte, sine ciało o pogrubiałych rysach twarzy, zapadłe w głąb oczy, wyszczerzone zęby i trupi odór. Żołądek znów podjechał mi do gardła, lecz po chwili opanowałem się, podszedłem do postumentu i zdecydowanym ruchem podniosłem kraj prześcieradła. Chmura jasnoblond włosów okalała bladą twarz dziewczyny. Oczy miała zamknięte, długie rzęsy rzucały delikatne cienie, usta rozchylały się w zastygłym uśmiechu. Kształtne ciało w jasnej sukience spoczywało na piankowym materacu, ułożonym wprost na betonowej powierzchni. Tak, nie miałem żadnych wątpliwości, to była ona, dziewczyna z nocnego baru, za która szedłem aż tutaj. Ująłem ją ostrożnie za rękę. Była chłodna. Wtem odskoczyłem jak oparzony — znów poruszyła się. Ułożyła obie dłonie wygodnie na brzuchu, zamknęła rozchylone w półuśmiechu usta i wykonała ledwie dostrzegalny ruch głową, jakby szukała wygodniejszej pozycji do snu. Stałem nad nią niezdecydowany. Budzić? Nie byłem pewien, czy spała naprawdę. Skąd ten oryginalny pomysł ukrycia się w kostnicy? Gdzieś skrzypnęły drzwi, w mrocznym korytarzu rozległy się kroki. Rzuciłem się w stronę wysokiego okna, lecz kątem oka dostrzegłem opodal ręczny wózek ze stertą równo ułożonych prześcieradeł. Wcisnąłem się między wózek a ścianę w chwili, kiedy do sali pewnym krokiem wszedł szczupły, wysoki mężczyzna. Skierował się wprost ku mnie. Spostrzegł mnie — pomyślałem, czując na twarzy falę gorąca. Sprężyłem się do skoku. Postanowiłem odepchnąć go i uciec korytarzem; odwrót przez okno mógłby okazać się zbyt ryzykowny. Był już blisko. Odsunąłem nieco wózek od ściany, aby mieć większą swobodę ruchów. Dłonie zacisnąłem aż do bólu na poręczy i już miałem się wybić, gdy minął mnie tuż obok, tak blisko, że poczułem na twarzy słaby prąd powietrza. Podszedł do dziewczyny, której nie zdążyłem powtórnie okryć, i starannie poprawił jej prześcieradło. Następnie skierował się do przeciwległego końca sali, gdzie ułożył się wygodnie na nie zajętym miejscu i po kilku drobnych korekcjach pozycji znieruchomiał pod białą płachtą. Niemal w tej samej chwili w innym miejscu ktoś odrzucił okrycie i wstał. Była to dosyć korpulentna, lecz kształtna i pełna seksu blondynka, zrobiona na wampa: obcisłe spodnie, niemal pękające na wystających pośladkach, mocno zaciągnięty na wąskiej talii pas, bluzka zawiązana tuż pod swobodnie rozbieganym biustem, włosy ułożone w wielką stojącą grzywę. Nieprawdopodobnie kręcąc tyłkiem odeszła w półmrok korytarza. Po chwili zaskrzypiały drzwi. Wydostałem się ze swojej kryjówki i coraz śmielej podnosiłem białe płachty. Wszędzie spoczywali uśpieni młodzi ludzie, kobiety i mężczyźni wybitnej lub ujmującej urody. Żyli, albowiem ściskając ich chłodne przeguby rąk wyczuwałem powolny puls, uderzający zaledwie kilkanaście razy na minutę. Gdy akurat nikt nie przechodził, pobiegłem korytarzem do wyjścia. Jednakże drzwi były zablokowane i nie puściły, mimo że napierałem na nie z całych sił. Odwróciłem się i w tej samej chwili spostrzegłem policjanta, który zza grubej szyby, stanowiącej część ściany, przyglądał mi się nie mniej zaskoczony niż ja jemu. — Co tu robisz?! — huknął tubalnym głosem i podniósł się dziwnie szybko jak na swoje potężne kształty. Nie musiał powtarzać pytania. Nogi same niosły mnie z powrotem ku zbawczemu oknu. Dobrze, że kiedyś ćwiczyłem biegi — myślałem na samej granicy jaźni, podczas gdy resztą świadomości byłem już na wysokim parapecie. Powietrze gwizdało mi koło uszu, w pędzie przeskakiwałem kształty ludzkie pod białymi płachtami. Silne wybicie, i oto już wczepiłem się we framugę otaczającą czarny prostokąt, pachnący duszną leśną nocą. Lecz nie doceniłem niedźwiedziej zwinności policjanta. Poczułem na łydkach wielkie dłonie, zamykające się jak kajdany i przynajmniej stukilowy ciężar ciągnący z powrotem w dół. Nie byłem w stanie utrzymać go nawet przez moment i puściłem zbawcze okno. Gdy potężne ramie przycisnęło mnie do ściany jak robaka, zrozumiałem, że każdy rodzaj oporu jest bezcelowy. — Panowie, i po co to wszystko? — zabrzmiał za nami dźwięczny, melodyjny głos. Policjant odsunął się nieco, choć wciąż świdrował mnie złym wzrokiem. Ruda szczupła dziewczyna podeszła tak blisko, że czułem jej oddech na twarzy. Miała złocistą cerę i dziwnie pachniała, jakby rozgrzane po kąpieli ciało natarła olejkiem ziołowym. — Przecież on nic złego nie zrobił — wzięła mnie protekcjonalnie jednym palcem pod brodę. Rozchyliła w uśmiechu pełne usta, ukazując równe, wypukłe zęby. Jej uroda była wyzywająca i drapieżna, z małą, pikantną domieszką wulgarności. Mogłaby być dobra w łóżku, ale trzeba by przedtem wypić ze dwie setki — głupie, bezużyteczne myśli kłębiły mi się jak zwykle pod czaszką. — Poza tym podoba mi się. Przejdziemy się trochę — mówiła dalej dźwięcznym jak dzwon głosem. Po co wałęsasz się po kostnicach w podejrzanych sprawach zamiast zająć się śpiewaniem? — zastanawiałem się, uśmiechając się do niej z wdzięcznością. — Jak pani sobie życzy — sapnął ze złością policjant. Ja tam bym… — machnął grubą jak kloc łapą i wypuścił nas w ciepłą noc pełną zapachu zbutwiałych liści i nabrzmiałą wściekłym koncertem niestrudzonych cykad. Od razu przysunęła się do mnie, czułem jej twarde piersi i ciepłe, zwinne dłonie. Ta kobieta nie tylko chciała uwolnić mnie; ona przez cały czas mówiła poważnie. Jej natarczywość wydawała się nie na miejscu. — Chcę cię — szeptała, wkładając mi rękę pod koszulę. Jej palce wędrowały najpierw do piersi, potem opadły niżej. Znieruchomiała, najwidoczniej zawiedziona. .— Napijmy się czegoś — zaproponowałem, coraz bardziej niechętny jej gwałtownej inicjatywie. Skinęła głową i poszła przodem, dając za wygraną. Schodziłem tuż za nią stromą ścieżką ku falującemu światłami miastu, a głowa aż huczała mi od myśli. O co tu chodzi? Czy jest to akcja policyjno–wojskowa na szeroką skalę? Obecność karetek wojskowych w mieście, a także policjanta w podejrzanej kostnicy, wskazywałaby na udział tych służb w wydarzeniach. A może jest to walka wywiadów, specjalnie maskowana zaaranżowaną epidemią? Dziwaczne myśli przychodziły mi do głowy, a każde wyjaśnienie wydawało się równie nieprawdopodobne jak legendy o wampirach, zamieszkujących stare zamczyska i spijających krew ofiar. W końcu doszedłem do wniosku, że najlepiej pasuje do sytuacji eksperyment psychologiczny, przeprowadzany bez uprzedzenia przez któryś z uniwersytetów, lub też jedno z najnowszych przedstawień teatralnych o erotycznej treści, w którym widzowie są jednocześnie aktorami i wprost wyłażą ze skóry, aby choć na moment oderwać się od szarzyzny codzienności. — No to cześć — pożegnała mnie moja wybawicielka, gdy dotarliśmy do pierwszych zabudowań. — Nie musisz dziękować, po prostu podobałeś mi się. Cóż, nie pasujemy do siebie, więc nie warto psuć nastroju. — Ale może… — bąknąłem, ciesząc się tym razem z jej rzutkości i szybkich decyzji. — Nic nie mów. Na razie jesteś fajny. Bywaj! — położyła mi dłoń na ustach i odepchnęła lekko. Odwróciła się i zniknęła w jednym z podrzędnych nocnych barów, których pełno było przy tej ulicy. Zza półprzymkniętych drzwi dobiegał senny pijacki gwar przeplatany tymi szczególnymi chichotami, które można usłyszeć tylko nad ranem, w ciemnych lożach lub za oknami o szczelnie zaciągniętych storach. Wymarła ulica poszedłem do Ailie, lecz drzwi jej pokoju były zamknięte, na stukanie nie odpowiadała. Odczułem lekki zawód, ale jednocześnie ulgę. Miałem już dość wrażeń. Wróciłem do „Albatrosa” i choć zasnąłem natychmiast, dalej męczyły mnie widziadła i zmory. * * * Wstałem późno z tępym bólem głowy. W hallu przywitała mnie Frida, wymachując płachtą gazety. — Dzień dobry, Robbie. Czytałeś już prasę? — Nie, ciociu. Znów afery miłosne? — Ależ, Rob, nie bądź taki złośliwy. Wiesz, ta epidemia ame… — Amnezji? Co piszą? Dziennikarze wywęszą każdą tajemnicę. — Już występuje nie tylko u nas. Stwierdzono przypadki — zbliżyła gazetę do oczu — na całym południowo–wschodnim wybrzeżu. Specjalne ekipy… Przebiegłem wzrokiem krótkie doniesienie na pierwszej stronie, wciśnięte pomiędzy fotografię Miss Sezonu a wielką reklamę czepków kąpielowych. Podejrzewano, że rozwija się przywleczona z Dalekiego Wschodu nieznana infekcja wirusowa; dotychczas stwierdzono zaledwie około stu przypadków, nie było więc powodów do paniki. Niepokój wzbudzał jedynie nietypowy przebieg choroby i, co ważniejsze, brak wyzdrowień. Wyszedłem w gorące słoneczne przedpołudnie, zegnany dziesiątkiem rad i przestróg. Pod aż nazbyt troskliwą opieką Fridy czułem się znów jak dorastający chłopiec; lecz to, co kiedyś było uciążliwym krępowaniem swobody żądnego samodzielności młodzieńca, teraz tylko mile łechtało moją próżność. Ciekawe, jak będę odbierał czyjąś troskę za lat dwadzieścia? Jechałem powoli, nie mogąc zdecydować się na żaden z barów, rozrzuconych po obu stronach drogi jak kolorowe pudełka. Za szpalerem palm iskrzyło się kiczowato zielone morze, lecz myślami byłem teraz daleko od pierwotnego celu swoich wakacji. Nagle zasłona spadła mi z oczu, szczegóły zaczęły składać się w spójną całość. Ależ tak! Wszystko zaczęło pasować. To nie żadne wampiry, rozkochujące, w sobie ofiarę, aby potem w momencie szczytowego uniesienia wyssać z niej jaźń! Tak, to tłumaczenie byłoby zupełnie sensowne, gdyby nie konieczność wygrzebywania wampirów ze średniowiecznego lamusa. A tę niedorzeczność wystarczy przecież zastąpić pojęciem choroby! Jest to po prostu nowa, doskonalsza i daleko bardziej niebezpieczna odmiana choroby wenerycznej; różnica jest taka, że uprzednio znana przenosiła się przy kontakcie cielesnym, ta zaś udziela się przy pełnym zespoleniu psychicznym. Wiadomo, że w miarę rugowania poszczególnych chorób zakaźnych zwalniały się nisze ekologiczne, które nigdy nie pozostawały nie zapełnione przez zbyt długi okres. Między innymi stąd rozprzestrzenianie się nowotworów, miażdżycy itd. Po syfilisie też przecież zostało wolne miejsce. Teraz należy tylko zbadać, co jest czynnikiem chorobotwórczym, bezpośrednim nośnikiem nowej plagi. Jak blisko było rozwiązanie! W zapale gotów byłem natychmiast jechać do szpitala miejskiego, aby zakomunikować o swoim odkryciu. Odczułem gwałtowne pragnienie, skręciłem więc na podjazd wściekle kolorowego baru, usytuowanego wprost na plaży. Jego spadzisty dach pokrywała świecąca pomarańczowa farba, zaś ciemnofioletowe szyby, stanowiące ściany, były nieprzenikliwe dla wzroku zewnętrznego obserwatora. W chłodnym powietrzu klimatyzowanego wnętrza unosił się przyjemnie drażniący zapach świeżego ciasta. Wokół roił się zgiełkliwy tłumek; wszystkie miejsca były zajęte. Podszedłem do stolika w kącie przy oknie, filtrującym z zewnątrz nieco przyciemniony obraz plaży. Młoda kobieta, którą gdzieś już chyba widziałem, niedbale skinęła mi głową i znów zasłoniła się gazetą. Wziąłem bułki zapiekane z serem i boczkiem i zabrałem się do jedzenia. Byłem piekielnie głodny, więc całą uwagę skupiłem na pachnącym posiłku. I tylko dlatego, a raczej tylko dzięki temu, udało się im. Pewnie i tak udałoby się kiedyś, przypadek wyzwala przecież lawinę zdarzeń tylko pod ciśnieniem konieczności, ale nie wiadomo, kiedy by to wszystko nastąpiło. I jakim kosztem. Zajęty jedzeniem nie spostrzegłem, kiedy przysiedli się do mojego stolika. W pewnej chwili poczułem się nieswojo, bułka zaczęła przesuwać się po talerzu, jakby stół przewracał się na bok. Chwyciłem się blatu i wtedy spostrzegłem jej oczy, stalowoszare, twarde, osadzone jakby przypadkiem w rozmazanym owalu kobiecej twarzy. To była Ania, ta sama dziewczyna, którą spotkałem pierwszego wieczora w nadmorskiej alei. Wtedy także, na krótko co prawda, jej wzrok zastygł w takim samym, ciężkim spojrzeniu, aby za moment odtajać w uśmiechu. Lecz tamta chwila wystarczyła, abym zapamiętał je na zawsze.. Nie musiałem odwracać głowy, bo wiedziałem, że obok mnie siedzi przedwcześnie wyłysiały, drobny mężczyzna o fizjonomii ptaka, a naprzeciw niego miejsce zajmuje niechlujny dryblas w znoszonej kamizelce. Lecz i tak nie byłem w stanie wykonać najmniejszego ruchu, stukilowy ciężar wgniatał mi głowę między ramiona. Po wklęsłości talerza pełzał ameboidalny różowy refleks, zgrzytliwe dźwięki sztućców brzmiały nieznośnie tuż nad uchem, potężniały w kakofonię metalicznego chrzęstu wewnątrz czaszki, powoli, lecz nieuchronnie, wciągał mnie diabelski wir przemieszanych, macerujących się i zarazem wyradzających w swoje ekstrapolacje doznań wizualnych, zapachowych i dźwiękowych. Wreszcie obłędny taniec wrażeń zmysłowych, które wydostały się ze swoich aplikacyjnych ograniczeń jak z jakiejś puszki Pandory, stał się tak szybki, że ujednolicił się w nieszkodliwe, lecz zarazem nic nie znaczące tło. Intensywny zapach, podobny nieco do woni gorzkich migdałów, nie zdołał wypełnić luki ponaglę wyeliminowanych doznaniach, kontaktujących zazwyczaj świadomość ze światem zewnętrznym, i wtedy zrozumiałem, bo odczuwać już nie mogłem, przerażającą pustkę wokół siebie. Gdy ostra woń, ostatnia deska ratunku w tym wszechobecnym morzu nicości, z wolna zanikła, byłem bliski załamania. Lecz wtedy wyłoniły się niewyraźne kształty, wodniste i nieprawdziwe, a jednocześnie bliższe i realniejsze niż rzeczywistość, bo przenikalne dla myśli. Wszystkie obrazy, jakie wtedy stały się udziałem mojej jaźni, zarówno te tworzone przeze mnie, jak i dla mnie, były takie właśnie; ich kształty, barwy i zapachy nie wynikały z przypadku lub konieczności, lecz z potrzeby wewnętrznego—sensu — nawet uczucia stanowiły projekcję rozumu. Rozumu, który nie ześlizgiwał się po zewnętrznych kształtach rzeczy i zdarzeń, lecz wnikał w nie wszystkie. Ujrzałem Matkę i Ojca. Byłem tam gdzieś i ja, odbierający ich tkliwość i opiekuńcze oddanie, i choć musiałem mieć wtedy nie więcej niż kilka minut, patrzyłem na wszystko tak, jakby to miało miejsce dzisiaj. Sny i obrazy przeplatały się, przenikały jak ulotne miraże lub delikatne pastelowe szkice. Było w nich tyle doskonale logicznej transformacji uczucia, że właściwie okazywały się jego nośnikiem, cienką błonką, kształtem nadawanym wewnętrznej treści. Ludzie jawili się jako istoty szlachetne i dobre, i niepełny ten obraz, w który starałem się jednak włożyć wiele mocy, nie stanowił przecież tylko ślepej gloryfikacji. Miłość do kobiety nie była tylko dopełnieniem aktu posiadania, lecz także pożogą, pozostawiającą zgliszcza lub przetapiającą namiętność w głębokie oddanie. Gorzki zapach przerwał ów płynny ciąg wynikających z siebie obrazów, począł wypierać mgliste, nabrzmiałe treścią kształty. Nie! Jeszcze nie; podświadomie chciałem dokończyć, dodać coś ważnego. Woń znów zanikła, a z sinej poświaty wynurzyły się okręty, zdążające w nieznaną dal. A potem było nocne niebo pośród roztańczonych czarnych sosen, otchłanne i pełne gwiazd, i była bolesna głębia tęsknoty za obcymi, nieosiągalnymi światami, za oderwaniem się od nikłości własnego istnienia. To wystarczyło. Tyle chciałem wyrazić w tym dziwnym przekazie, którego sensu nie próbowałem nawet zrozumieć. Drgnąłem, bo potok ostrego światła rozlał się wokół mnie jaskrawymi plamami barw. Zrazu był to tylko chaotyczny taniec blasków, dopiero później zacząłem pojmować ich wewnętrzną harmonię i logikę ruchu. Każdy nowy układ barwnych refleksów posiadał złożoną symbolikę, i choć przecież nie byłem w słanie odczytać bezpośrednio żadnej informacji, to pod wpływem wielokrotnie powtarzanych i korygowanych projekcji w końcu zacząłem rozumieć ich ogólny sens. To było zupełnie tak, jakbym sam, z wahaniem, dochodził do pewnych prawd, jakbym z wolna coraz bliżej krążył wokół ośrodków właściwych odpowiedzi, nie będąc ich jednak pewien do końca i całkowicie. Zdawało mi się, że zostałem poddany szczególnemu rodzajowi stymulacji lub sugestii. Stary świat jawił mi się w nowej, odmienionej postaci. Znana rzeczywistość okazała się jedynie drobnym fragmentem całości, cienką powłoką skrywającą niepojęte zrazu treści. Ludzkość stanowiła co prawda zwieńczenie ziemskiego życia białkowego, lecz egzystowała wewnątrz złożonej piramidy innych istnień, bytów współzależnych i przenikających się w różnych wymiarach, upływach czasu i przestrzeniach. Śmieszne wydały się pytania człowieka o istnienie życia w kosmosie lub pragnienie kontaktu z pozaziemska cywilizacja. To życie widziałem teraz, kłębiło się ono wokół, groźne, nieprzyjazne i niepojęte. Szansę porozumienia się były znacznie mniejsze niż na przykład przyjaźni między motylem i ostrygą. Lecz, podobnie jak w ziemskim światku, wszędzie toczyła się bezwzględna walka o przetrwanie, sprowadzająca się do dominacji, wykorzystywania i unicestwiania innych rodzajów istnienia. Różnice wynikały z zupełnej bezbronności ofiar, które zwykle nie wiedziały nawet, dlaczego giną. Był to obraz piękny i przerażający jednocześnie, niszczył bowiem bezlitośnie ludzkie wyobrażenia o innym, lepszym, bo wyższym, porządku rzeczy. Wiedziałem jednak, że człowiek będzie zawsze gonił za tą ułudą, szukał jej na coraz dalszych poziomach bytu. Widziałem jeszcze wiele obrazów, projekcji tak złożonych i wieloznacznych, że pojęcie ich sensu leżało daleko poza możliwościami mojej percepcji. Inne układy barw i kształtów były mi jakby znane, właściwie je rozumiałem, lecz nie mogłem sobie przypomnieć wywoławczego hasła, znajdowało się ono tuż za cienką, lecz nieprzenikliwą dla myśli przegrodą. A wszystko razem układało się w serię obrazów wciągającą mnie coraz dalej w obcą rzeczywistość. Nagle grą barwnych plam ustała. Diabelski młyn wrażeń zmysłowych znowu wirował wokół mnie, stopniowo wyłaniały się z niego zgrzytliwe brzęki sztućców, dudnienie prowadzonych półgłosem rozmów, przepływały smugi zapachów, pomarańczowe refleksy roztopiły się we wklęsłości talerza, na którym spoczywała moja jeszcze ciepła „zapiekanka. Odzyskiwałem kontakt z dostępnym człowiekowi fragmentem rzeczywistości. Podniosłem głowę, lecz wokół wszystko biegło swoim normalnym trybem — brodaci chłopcy i skąpo ubrane, pełne siły witalnej dziewczyny jedli z apetytem, siwy śniady barman w muszce i białej marynarce serwował drinki i piwo, a w kącie pod oknem rozsiadł się stały klient z rozpostarta płachtą gazety. Pozostałe trzy miejsca przy moim stoliku były wolne. Całe zajście nie mogło trwać dłużej niż kilka minut, skoro moje danie było jeszcze ciepłe. Jadłem machinalnie mając głowę pękającą od wrażeń, lecz z trudem przychodziło mi ułożenie ich w logiczny ciąg. Wciąż nie mogłem lub nie chciałem zrozumieć wszystkiego, doznania sprzed chwili zacierały się w pamięci jak barwny, sugestywny sen. Wyszedłem z baru i pojechałem do centrum. * * * Powietrze było tu rześkie i czyste, nasycone ostrym blaskiem słonecznym, a grzbiety pobliskich szczytów zdawały się wspierać głęboki granat nieba swoimi wyszczerbionymi graniami. Stąpaliśmy po kobiercu rozległej górskiej łąki, podziurawionym przez wypiętrzone kurhany kruchych skał. Ailie zastałem w hotelu, czekała na mnie. Postanowiliśmy pojechać dzisiaj w pobliskie góry, aby dla odmiany odetchnąć nieco chłodniejszym powietrzem. Teraz biegaliśmy po trawie, goniliśmy się jak dzieci, tarzaliśmy się w zielonym gąszczu łodyg i całowaliśmy się do utraty tchu. Ta czarna, zgrabna, lecz trochę jakby przerośnięta dziewczyna stała się mi nagle potrzebna i bliska; gdy byłem z nią, odkładałem na później sprawdzenie wszystkich podejrzeń. Podejrzeń, bo pewności już nie miałem. Powtarzałem jednak sobie ciągle, że muszę zachować czujność. Po jednej z gonitw leżeliśmy tuż obok siebie, ja na wznak, ona piersią wsparta o moje biodro. Gładziłem jej gęste, czarne jak węgiel włosy, nabierałem je pełną garścią i czułem ich ciężar. Żadna dziewczyna spośród tych, które znałem… — Dlaczego…? — spytała Ailie z wyrzutem, podnosząc głowę. Zdawała się czytać w moich myślach, może, do licha, i to potrafiła? — To Helena. Kobieta, która wciąż na mnie czeka. — Czułam to. Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu?! — pąsowy rumieniec oblał jej zwykle bladą twarzyczkę. Usiadła, splotła ręce na kolanach. — Bo to już skończone. Naprawdę. Nagle przeniknął mnie głęboki, bolesny żal. Biedna Helena, nawet nie domyśla się, jak wiele jej zawdzięczam. Na pewno byłaby szczęśliwa wiedząc, że uratowała mi życie, lecz przecież nie powiem jej o tym. Tak będzie lepiej. Helena. Uwalniałem się od niej jak statek od balastu, ale płaciłem wysoką cenę. Przez wspólne lata stała się cząstką mnie samego, tak zgrana i do znudzenia dopasowana jak druga dłoń. Oto zostawiam dobrą, oddaną jak wierny pies kobietę i prowadzę ryzykowną grę z pełną zatrutej słodyczy, urokliwą dziewczyną—skorpionem. Głupi wyskok czy prawidłowość? A może trochę hazardu i niepewności też należy do szczęścia? — Teraz jesteś ty. To znaczy byłabyś, gdyby… Zrobiło mi się gorąco. Te słowa były przedwczesne. Zbliżał się koniec, który tak bardzo chciałem odwlec. — Gdyby nie ona? — Nie, przecież mówiłem, że tamto już skończone. Jest coś innego. Może później… — Nie rozumiem. — Widzisz… ja wiem. Wiem wszystko. — Wszystko o czym? — O tobie. Kim ty właściwie jesteś? Skąd się tu wzięłaś?! — pytanie zabrzmiało o ton za ostro, ale postanowiłem rzucić wszystko na jedną szalę. — Ja… ja nie wiem. Przecież ty sam… — kąciki ust zadrgały jej lekko, oczy stały się wilgotne. — Tak? To ci powiem! — krzyczałem prawie, doprowadzony do kresu cierpliwości jej biernością, własną szorstkością dla tak drogiej mi już istoty i tą całą beznadziejną sytuacją. — Chcesz mnie omotać, a potem zniszczyć, zabić, zamienić w bezmyślną kukłę, w wegetujące ciało, a sama jesteś mordercą, modliszką, czyjąś atrapą, którą ja, idiota, poko… chciałem pokochać! Odetchnąłem głęboko i widząc jej zmieszanie graniczące ze strachem mówiłem już spokojniej: — Widzisz, kochanie, to skomplikowana sprawa. Ty sama, być może, nie znasz dokładnie swojego przeznaczenia, swojej roli w rozgrywających się tutaj wypadkach. A jesteś… rzeźnikiem, dostarczającym komuś ludzkiej strawy. — Co?! — jej oczy stały się wielkie i okrągłe. Wyglądała tak zabawnie, że mimo całej powagi sytuacji nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Mówiłem jednak dalej w nadziei, że wreszcie odkryje swoje prawdziwe oblicze. Jaka ona była naprawdę? — Tak, moja droga. Tak jak nam smakują na przykład bażanty, tak ktoś gustuje w nas, ludziach. Ty, dzięki swojej urodzie, zostałaś przez te istoty z wyższego poziomu bytu wybrana i przeznaczona na łowcę. Wykorzystując najsilniejszy popęd człowieka, popęd do płci przeciwnej, rozkochujesz innych i wtedy, w chwilach najwyższych uniesień, stają się oni dla ciebie bezbronni. Wysysasz z nich pamięć, całą zawartość informacyjną mózgu, rzeczywisty dorobek życia ludzkiego, bo właśnie to potrzebne jest owym istotom. Obserwowałem ją bacznie, lecz najwidoczniej niczego nie zrozumiała, co usiłowała pokryć niepewnym uśmiechem, lub też maskowała się doskonale. — Jeszcze nikt nie mówił mi podobnych głupstw. — Może nie zdążył. Zresztą pamięć twoja nie sięga zbyt daleko, łowcy widocznie nie jest potrzebna znajomość szczegółów życia sprzed powołania do tego zadania. Prawdopodobnie zostają zachowane tylko wyuczone odruchy i wzmocnione niektóre podświadome popędy,. reszta jest odpowiednio sterowana. Czy po każdym udanym polowaniu wracałaś do kostnicy na wzgórzu, do kolegów i koleżanek „po fachu”, aby dalej przekazać zdobyty zapis? A może przekazywany był natychmiast po akcji? — podnosiłem mimowolnie głos. — O czym ty bredzisz? — jej oczy zwęziły się w złości. — A może jesteś po prostu antropoidalnym automatem, skonstruowanym specjalnie do łowów seksualnych? — znów prawie krzyczałem. — Pojawiasz się nagle na dnie oceanu, akurat pod naszym jachtem, jakbyś została tam umyślnie podrzucona i w odpowiedniej chwili włączona? — Kto naopowiadał ci takich głupstw? — spytała zimno, powoli cedząc słowa. — Oni sami, jeśli cię to interesuje! Nawiązałem kontakt z trojgiem pośredniczących ludzi, którzy prawdopodobnie spełniali jedynie rolę przekaźników. Widocznie nie każdy z Nich ma na nas jednakowy apetyt, niektórych interesują również inne aspekty sprawy. I co ty na to?! — byłem przekonany, że teraz przyzna się do wszystkiego. Lecz tylko wzruszyła z niechęcią ramionami. — Jesteś głupi. Głupi i podły. Zły i zawstydzony, ukryłem twarz w trawie. Czułem, wiedziałem, że ona tuż obok płacze. Po chwili wstała i odeszła, zwyczajnie cicho odeszła. Gdy jej biała sukienka była już tylko daleką plamą, jeszcze jednym kwiatem bujnej łąki, zerwałem się i pobiegłem za nią jak szalony. Bez tchu zastąpiłem jej drogę, wpiłem się palcami w ramiona, potrząsnąłem co sił, — Powiedz coś, do cholery! — Po prostu kochasz tamtą… Helenę. Mogłeś to powiedzieć wprost, zrozumiałabym — mówiła cicho, ze spuszczoną głowa, nie próbując nawet wyswobodzić się z uścisku. — To nie miłość. To… — nie mogłem znaleźć słów takie głupie przywiązanie, sentymenty. Nie chcąc komuś zrobić krzywdy, robisz może jeszcze większą. Ale na tym świat nie może się kończyć! — Zawsze jak jesteś ze mną, wracasz do niej. A te twoje wymysły… o zabijaniu, to nie ma żadnego sensu, to niezrozumiałe bzdury. Teraz odejdę, ale błagam, nie psuj mi wspomnień takimi podejrzeniami, nie graj, nie usprawiedliwiaj siebie przed sobą samym. Nie wysilaj się, mów wprost, tak będzie znacznie prościej i… lepiej. Potem wszystko poszło już bardzo szybko. Podniosłem jej małą główkę i scałowywałem łzy z policzków, tuliłem mocno do piersi, czując roztrzepotane jak ptak serce, ściskałem gorące drobne ciało. Nie, ona była, musiała być zwykłą, normalną dziewczyną, małą dziewczynką, zagubioną i zalęknioną. Nie miałem przecież przeciw niej żadnych dowodów, a nawet nie chciałem mieć ich w tej chwili. Kochaliśmy się pośród wielkiej, tętniącej życiem łąki, pod kloszem granatowego nieba. Zatraciłem się zupełnie, myślałem tylko o jej piersiach, które mogłem nakryć dłońmi jak dwa białe gołębie, o gorących i ruchliwych biodrach, byłem pełen uniesienia i czułej tkliwości. Nawet nie wiedziałem, kiedy odchyliła głowę i spojrzała na mnie twardym, badawczym wzrokiem. Ocknąłem się wśród traw. Zielona dżungla pełna była bujnego życia, na każdym metrze dziesiątki, setki istot miały tu swój dom. Jakże piękny widok stanowiły roje barwnych motyli, niebieskoskrzydłe ważki i tańczące osy, lecz jak bezwzględna walka toczyła się bezustannie w gąszczu łodyg i ponad kielichami kwiatów. Wtem przypomniałem sobie wszystko i zerwałem się na równe nogi. Musiałem zasnąć na chwilę, ale czułem się zupełnie dobrze, pamięć funkcjonowała bez zarzutu Miałem więc rację. Ailie… Obok bezwładnie leżało jej ciało. Zimny strach chwycił mnie za piersi, przyklęknąłem, zacząłem szarpać, bić po twarzy, rozcierać. Musiałem też głośno krzyczeć; bo w pewnej chwili otworzyła szeroko oczy i spytała zdziwiona: — Co się tu dzieje? Po co tyle hałasu? Przypadłem do niej, lecz odepchnęła mnie i obrzuciła obcym, niechętnym spojrzeniem. Wstała i otrzepała sukienkę. — Proszę bez poufałości. Nie lubię tego. — Ależ Ailie! Przecież… — nie wiedziałem, co powiedzieć. — Czy mogłabym prosić o odwiezienie na najbliższy dworzec? — Ailie, opamiętaj się! Co ty mówisz? Znów spojrzała na mnie chłodno, lecz z pewnym rodzajem zainteresowania, z jakim zwykle obserwuje się eksponaty egzotycznych roślin lub rzadkie zjawiska atmosferyczne. — Nie wiem doprawdy, dlaczego pan nazywa mnie tym imieniem, ani dlaczego pan tak się ekscytuje. Lecz chyba mimo wszystko życzy pan mi dobrze, wobec tego proszę spełnić moją prośbę. — Dobre sobie! Ale… — nasunęło mi się niedorzeczne przypuszczenie¦— pamiętasz swoje nazwisko, miejsce zamieszkania i pracy? — Także miejsce urodzenia, imiona rodziców, nazwę i adres swojej uczelni, i parę innych drobiazgów. Pamięć mam niezłą, tylko pana nie mogę sobie jakoś przypomnieć Proszę więc zaprzestać tej komedii, nie jest to najelegantszy sposób zawierania znajomości. Świat zdawał się wirować, rozpadać i walić na mnie ze wszystkich stron. Co za okrutne igranie z jednym z najsilniejszych ludzkich uczuć! — Nic nie pamiętasz? Jachtu, wczorajszej zabawy, i tego wszystkiego… dzisiaj? — patrzyłem na drobne wypukłości jej piersi i krągłość bioder, pokrytych tylko cienkim zawojem sukienki. Wyniosłość i niedostępność tej dziewczyny potęgowały jeszcze pomieszane uczucia pożądania, czułości i zapiekłego żalu. — Dosyć! Chodźmy — kąty jej ust opadły, spojrzenie stało się twarde i złe, co natychmiast przydało lat dotychczas trochę dziecinnej twarzyczce. Ostry ton zabolał mnie — ja też potrafię być zawzięty w gniewie i złości. Jeszcze pół godziny temu kochałem, tak, ale przecież nie tę dziewczynę. Podniosłem kurtkę i ruszyłem przodem bez słowa. Szliśmy bezkresną, pochyłą niecką górskiej łąki, potykając się o wielkie kępy grubej trawy. Złość powoli opadała, pozostawał głuchy, bolący żal. Nie do niej, bo cóż ona była winna? Do tych wyższych racji, do zjawisk o szerokim zasięgu, dla których nasze największe namiętności lub sprawy życiowe o pierwszorzędnym znaczeniu stanowią tylko przypadkową, nieistotną pochodną lub drobny pyłek na drodze konieczności dziejowej. Gdy doszliśmy do szosy, wyciętej w pochyłości zbocza, cicho nadpłynęła pierzasta mgła. Zawieszony w białym mleku, mając tylko kilkanaście centymetrów pewnego gruntu pod stopami, poczułem się niepewnie. Po omacku trafiłem na szeroki kamień i usiadłem. Jej głos dobiegał jak poprzez zwoje waty, wyciszony i zmiękczony na tysiącach zawieszonych między nami mikroskopijnych kropli.. — Ja… nie chciałam pana urazić. Dla mnie to też niezręczna sytuacja. Niech pan wczuje się w moje położenie. Oddychałem głęboko. Wczuć się w jej położenie! To mogłoby być nawet ciekawe. Chociaż właściwie nie przecież nic nie pamięta, oprócz swojego normalnego życia. Nie doczekawszy się odpowiedzi, niepewnie (a może tylko mgła zniekształcała jej głos?) mówiła dalej: — Nawet nie wiem, jak się tutaj znalazłam. Na początku myślałam, że to może pan mnie… to znaczy… Ale teraz… Chmura odpłynęła tak nagle, jakby podniosła się mlecznobiała zasłona, i poraziło nas ostre światło nisko stojącego słońca. Dziewczyna umilkła, jakby zawstydzona jasnością rozlaną niespodziewanie dokoła. Niebawem dotarliśmy do samochodu i rozpoczęliśmy ostrożny zjazd. W miasteczku najpierw udaliśmy się do (hotelu po jej rzeczy, potem pojechaliśmy na Terminal. Przez cały czas nie zamieniliśmy ani słowa. Błyszczące niklem karoserie autobusów przypominały skorupy olbrzymich żuków szykujących się do drogi. Zaparkowałem naprzeciwko kas biletowych. Czułem wilgotny ucisk w krtani. — Czy… pani naprawdę niczego nie pamięta? Z tego, co przeżyliśmy wspólnie? — pytałem w kółko o to samo, mając w głowie zupełną pustkę. Milczała długo, myślałem już, że wyszła z wozu. Ale nie ruszała się z miejsca, siedziała ze zwieszoną głową w powodzi czarnych włosów, ściskając swój podróżny neseser. — Przepraszam, jeśli zrobiłam coś złego. Ja naprawdę… nie chciałam. Nie wiem nawet, jak wydostałam się ze swojego miasta; to przecież nie pan? — spojrzała na mnie pytająco, a potem ciągnęła cicho dalej: — Potem był sen, przeważnie przyjemny, lecz niczego już nie pamiętam, oprócz ogólnych wrażeń i nieistotnych strzępów obrazów, no i świadomości, że przecież coś przeżywałam Czy pan… wiem, że to brzmi śmiesznie… jest człowiekiem z tego snu? — spojrzała mi prosto w oczy, głęboko i badawczo, aż poczułem nieprzyjemny dreszcz. Uwierzyłem wreszcie; że naprawdę nic nie pamięta, i że to wszystko nie ma sensu. Po ukrytej w mroku twarzy dziewczyny pełzały ostre światła powoli przejeżdżających samochodów. — Mam do pana dużo sympatii, ale to przecież… tylko ulotne wrażenia senne, rozwiewające się przy pierwszych promieniach słońca. Cóż to może mieć za znaczenie? — znów spojrzała na mnie badawczo. Było mi źle i głupio, chciałem już przeciąć tę rozmowę, uciec od trudnej do zniesienia sytuacji. Czułem strużki potu na plecach. — Ma pani rację, to nie ma żadnego znaczenia. Dla pani. Trochę inaczej ma się rzecz z człowiekiem, dla którego pani sen był prawdziwą rzeczywistością, a w każdym razie przeżyciem tysiąckroć intensywniejszym niż senne zjawy. Nie ma pomostu między bytami tak różniącymi się realnością i mocą odczuwania. Życzę przyjemnej podróży. Otworzyłem drzwi, do wnętrza wozu wtargnął zgiełk Terminalu, zmieszane głosy, warkot silników, trzaskanie drzwi, samochodowych. — Dokąd pan teraz pojedzie? Co pan zamierza robić? — pytała z nutą troski w głosie, wciąż nie ruszając się z miejsca. — Dokąd? Do „Albatrosa” — odpowiedziałem machinalnie — to znaczy do domu. Zresztą to już tylko moja sprawa. I przyrzekam, że więcej nie nawiedzę pani w żadnym śnie. I że śnić pani będzie zawsze normalnie, bez zmiany miejsca pobytu, w ciepłym łóżeczku, u boku tego najlepszego z najlepszych. Wzruszyła ramionami w geście bezradności i wysiadła. Szła w stronę Terminalu lekkim krokiem, kołysząc kształtnymi biodrami i nie oglądając się za siebie. Położyłem głowę na kierownicy j siedziałem tak — nie wiem: minutę? godzinę? Nie myślałem o niczym, nawet głuchy żal jakby stępiał. Byłem pusty jak wypalony pień. Ruszyłem powoli jak na zwolnionym filmie, bez celu. Słońce zaszło już za dalekie góry rozlewając na połowie nieba powoli gasnącą pożogę, cofającą się przed nieostrą granicą nasuwającej się na firmament kopuły ciemności. Czarne sylwety nastroszonych palm na tle karminowej czerwieni wyglądały kiczowato jak na obrazku z taniego kalendarza ściennego. Światła wyprzedzających mnie samochodów wymacywały klinami jasności wątłe namiastki dziennych pełnych krajobrazów. Lecz ja tego wszystkiego nie widziałem; ledwie to rejestrowałem. Zatrzymywałem się na podjazdach restauracji i moteli, czynnych całą noc centrów handlowych i przed wejściami do kin. Z politowaniem obserwowałem wszystkich kręcących się wokół ludzi, spieszących się do swoich małych spraw, toczących błahe rozmowy i cieszących się z byle czego. Czy to możliwe, abym i ja kiedykolwiek do nich należał? Co jakiś czas wzbierał we mnie głuchy żal, dławił za gardło i palił oczy, oblepiał i obezwładniał jak obrzydliwa maź. Lecz za chwilę znów jechałem dalej, pusty i bezmyślny jak maszyna. Jakiś samochód uporczywie trzymał się za mną i migał światłami, chociaż kilkakrotnie już zachęcałem go do wyprzedzania. Nie był to wóz policyjny, więc kto? Zjechałem machinalnie na jakiś parking, wyłączyłem silnik i wysiadłem z wozu. Odwracając się omal nie wpadłem w objęcia Karola. — Cześć, zasuszona mumio naukowca! Bardzo dobrze skręciłeś, właśnie tutaj jechaliśmy. Mówię ci, doskonała knajpa. Poznajcie się, proszę: Robert, zawód ścisły, badawczy i poważny, a to Stefan, biolog, który nawrócił się w porę na dziennikarkę. Chodź, Rob, zapraszamy cię na jednego, dziś świętujemy sukces! Uścisnąłem dłoń jakieś niedużego muskularnego faceta z czarnym wąsem. Jego wygląd był mi zresztą zupełnie obojętny, tak samo jak euforyczno–pijackie podniecenie Karola. Obydwaj mieli już tego w czubach. Niezbyt chętnie dałem się wciągnąć do restauracji. Wnętrze było ciemne od dymu papierosowego, szafa grająca ryczała na cały regulator, od stolików dobiegał gwar zbyt głośnych rozmów i chrapliwe śmiechy. Cofnąłem się i chciałem wyjść, uciec od tego wszystkiego, ale Karol wepchnął mnie do środka. Usiedliśmy, na stole zaraz pojawiła się butelka. — Oj, Robbie, nietęgą masz dziś minę — ryczał Karol, aby przekrzyczeć hałas — przepłucz sobie gardło! Nalał mi pół szklanki brandy, którą bez zastanowienia wychyliłem duszkiem. Piekący płyn rozgrzał gardło, przyjemne ciepło rozlało się szeroką falą po piersiach. Poczułem lekki zawrót głowy, a otoczenie stało się trochę bardziej sympatyczne. Szkoda, że nie ma tu Heleny — czułaby się doskonale. Dobrze, że Karol odwrócił moją uwagę od spraw, w które znów się zacząłem niebezpiecznie ześlizgiwać. — Wiesz, stary, odnieśliśmy sukces. Wielki sukces! Prasa to jednak potęga, zwłaszcza gdy weźmie się za słuszną sprawę! — Pewnie znowu jakaś akcja ujawniająca pozamałżeńskie rozrywki przywódcy frakcji parlamentarnej — zabrzmiało to trochę zbyt cynicznie, lecz dziennikarze nie dali się obrazić. — A może coś nowego o epidemii śpiączki? — Od razu widać, że czytujesz tylko żerujące na sensacji brukowce — Karol nie pozostał mi dłużny. — Póki czas, przerzuć się na naszą przyzwoitą gazetę. Ale, chciałem ci opowiedzieć o ostatniej kampanii. Nie, o epidemii nie wiemy niczego nowego. Ogólnie chodzi o sprawy, o których dyskutowaliśmy już wczoraj. — Aha, pamiętam. Próbujecie zdystansować się od atawizmu przodków w imię etyki człowieka rozumnego. Czyżby już udało się wam przeforsować zakaz uboju niewinnych cieląt? — alkohol zmienił moje samopoczucie w zgryźliwy, wisielczy humor. — I to może przyjdzie z czasem. Wtedy ominiemy konieczność masowego likwidowania życia, które potencjalnie może mieć jakąś swoją świadomość istnienia. Na razie jednak trzeba zacząć skromniej, od mniejszych problemów — Stefan odezwał się po raz pierwszy, cedząc powoli sylaby. Trudno było stwierdzić, czy seplenił z powodu zbyt częstych toastów, czy też miał zwykłą wadę wymowy. Zresztą czy to było ważne? Co mnie w końcu obchodziła cała ta ich pseudofilozoficzna gadanina? Nastrój niezbyt pasował do poważnej dyskusji, a mimo to Stef starannie przeżuwał każde słowo, zanim wydobył je spomiędzy pociesznie złożonych warg. — …od dawna. Lecz korzyści niektórych państw z odłowów były zbyt duże, floty rozbudowywane, tak że wciąż zrywano wszelkie porozumienia. Natomiast waleni było coraz mniej, dalsze akcje groziły całkowitym ich wytępieniem. Postanowiliśmy więc zmobilizować szeroką opinię publiczną, lecz w tym celu musieliśmy zdobyć nowe, spektakularne i trafiające do przekonania materiały o życiu tych potężnych ssaków. Mniejsza o szczegóły, ale zorganizowaliśmy wyprawę, której rezultaty przeszły najśmielsze oczekiwania… — I w „Gazecie Południowej” ukazał się szokujący artykuł pod tytułem „Życie intymne orek podczas sztormu”? — Strasznie jesteś dziś dowcipny, ale może i, wysłuchasz Stefa? — wtrącił Karol. — Potem powiesz swoje, jeśli coś z tego zrozumiesz. — Najtrudniejsze okazało się pochwycenie egzemplarza do badań. Chcieliśmy prowadzić je w naturalnym środowisku bytowania zwierząt za pomocą odpowiedniej aparatury, umocowanej do upatrzonej, statystycznie przeciętnej sztuki. — No i co dalej? — zapytałem z rosnącym zainteresowaniem. Na mnie też polowano w analogiczny sposób. — Długo ścigaliśmy wybranego walenia, którego uznaliśmy za reprezentatywny egzemplarz, zanim mogliśmy w sprzyjających okolicznościach umocować do jego skóry aparaturę za pomocą odpowiednich przyssawek… — Co to znaczy „sprzyjające okoliczności”? — Że mogliśmy zbliżyć się na tyle, aby nieszkodliwie ogłuszyć go falą infradźwięków o odpowiednim natężeniu. Tę samą operację trzeba było powtórzyć w celu zdjęcia aparatury z zapisami. To okazało się jeszcze trudniejsze. Raz profesjonalni myśliwi o mało nie ustrzelili naszego wybranka, na szczęście byliśmy w pobliżu. — I co odkryliście? — Materiał naukowy jest ogromny, trudno omawiać te sprawy w takich warunkach. Trzeba by było… — Nie bądź taki drobiazgowy, Stef, rzuć mu parę szczegółów — wtrącił znów Karol. — No, na przykład… badanie elektroencefalograficzne wykazało bardzo wysoką i skomplikowaną aktywność mózgu tych zwierząt, ściśle skorelowaną z wykonywanymi czynnościami, a także ze stanem emocjonalnym. — Czy to nie zbyt daleko idąca antropomorfizacja tych zwierząt? — Bynajmniej, stwierdziliśmy to ponad wszelką wątpliwość. Poza tym obserwowaliśmy u nich złożone systemy ekologiczno–społeczne. — Chciałbym przejrzeć te wasze artykuły. — Chętnie je udostępnimy. Jeszcze jedno: mózgi tych zwierząt zdolne są do pewnego rodzaju abstrakcyjnych skojarzeń. Dane te wynikają z precyzyjnych pomiarów porównawczych. — Trudno w to wszystko uwierzyć. Poza tym kwestia interpretacji… — Na pewno, ale przedstawiłem fakty. Dalsza drobiazgowa analiza danych przeprowadzana jest w renomowanych ośrodkach badawczych, może uzyskamy jeszcze dokładniejszą interpretację. Po prostu należy spojrzeć na pewne sprawy bez uprzedzeń i nie bać się wyciągania wniosków. — Nasze artykuły wywołały burzę — entuzjazmował się Karol. — Pod presją opinii publicznej i postępowych środowisk akademickich Trybunał Morski wydał dekret o wzięciu waleni pod pełną ochronę i o wytyczeniu rezerwatów, w których zostaną stworzone optymalne warunki dla ich rozwoju. Właśnie dzisiaj otrzymaliśmy wiadomości o wynikach obrad, stąd fetowanie zwycięstwa! — Decyzja Trybunału nie zmieni wiele w ogólnym bilansie. Pewnie tylko dlatego została podjęta. — Zmieni niewiele, zgoda, ale nie sposób dokonać wszystkiego od razu. Jak wiadomo z historii, wielkie apokaliptyczne zmiany przynosiły zawsze więcej szkody niż pożytku. Małymi kroczkami, stopniowo formując nową mentalność ludzką, należy posuwać się naprzód. Kiedyś może wszyscy zasłużymy sobie wreszcie na miano homo sapiens… — No tak, to wszystko jest bardzo interesujące — czułem, że po chwilowym zapomnieniu wracam do poprzednich myśli i problemów. — Przyślij mi, Karolu, te artykuły, tutaj masz adres. A do ciebie, Stef, mam jeszcze jedno pytanie. — Słucham. — To nie dotyczy waszych spraw… bezpośrednio. Ale może jako biolog znasz takie przypadki. Chodzi mi o… możliwości odżywiania się mózgiem innych, no, gatunków. — Oczywiście… — Stef szykował się do następnej przemowy. — Nie, nie miałem na myśli spożywania mózgu jako organu. Raczej wchłanianie pamięciowego zapisu molekularnego, coś jakby żerowanie na informacji. Lub zbieranie danych o ludziach u samego źródła. Nie potrafię tego dokładniej sprecyzować. — Nie, Robercie, o niczym takim nie słyszałem, może z wyjątkiem znanych doświadczeń na wypławkach. W tym przypadku, jeśli przypominacie sobie te dawne publikacje, konsumpcja fizyczna dawała w efekcie również przyswojenie informacji. Ale nie o to ci chyba chodzi. — Skąd wpadłeś na taki pomysł? O ile cię znam, zawsze trzymałeś się blisko ziemi, to znaczy praw pobłogosławionych już przez oficjalną naukę — Karol aż uniósł brwi ze zdziwienia. — Tak mi przyszło do głowy, chyba pod wpływem waszego filozofowania — odparłem nieszczerze. — Ale to nieważne. Rzeczywiście odnieśliście sukces. — Tak, to byłoby coś w rodzaju apetytu informacyjnego — rozmyślał głośno Karol — lub kolekcjonowania zapisów naszych wrażeń i przeżyć. Strawa raczej dla ducha niż dla ciała… Nie chciało mi się rozwijać wątku; przecież nawet oni, trochę stuknięci zapaleńcy, nie daliby wiary mojej opowieści. Ja sam nie rozumiałem wszystkiego, a chwilami sądziłem, że cała historia jest przypadkową zbitką statystycznie możliwych zbiegów okoliczności. Może tak było rzeczywiście? A może ludzie też znaleźli się pod ochroną? Łowcy powrócili do pierwotnych wcieleń, a ja dzięki temu żyję… Ale jeśli ten w końcu logiczny ciąg zdarzeń ma głębszy sens, to zbliżyć się do Nich, prosić, może nawet odzyskać Ailie mogę tylko tam… Pożegnałem się pospiesznie, dziękując za ciekawe informacje, i wyszedłem. Od morza płynął trochę chłodniejszy wiatr, poczułem się zupełnie trzeźwy. Jechałem ostro, pewnie prowadząc wóz pustą o tej nocnej porze drogą. Dlaczego ją pokochałem? Czy skusiło mnie ciało, czy zadziałało pierwotne pożądanie, które napędzało się potem dodatnim sprzężeniem zwrotnym? Czy może zafascynowała mnie jej uroda, harmonia kształtów, wdzięk osobisty, na który składa się zarówno połysk i zapach włosów, jak i sposób składania warg przy mówieniu? Sposób stawiania stóp przy chodzeniu lub pochylania głowy w kokieteryjnym nadąsaniu? Czy w końcu pragnąłem z nią rozmawiać, przyciągnął mnie szczególny sposób dobierania słów i wyrażania myśli, a może sama istota myśli i idei, zgodność lub przeciwstawność rozumowania lub jakaś podświadoma koincydencja odczuć, stopiona w jedną falę współbrzmienia? A ona? Czym mnie kochała — czy zmysłem dotyku, pragnąc delikatnych pieszczot, czy pożądając zbliżeń erotycznych? Gdzie jest siedlisko, praźródło miłości? W brzuchu, układzie nerwowym, skórze, sercu, czy może w mózgu? To jasne, że w mózgu. Pragnienie kogoś bliskiego, oddanie, poświęcenie, wspólne radości i smutki, kontakt psychiczny i zbieżność myśli — to wszystko ma źródło w mózgu. Lecz czy mózg bez ciała mógłby kochać? Kochać na przykład inny, wypreparowany mózg? Byłaby to przecież miłość oparta tylko na wspomnieniach z okresu istnienia w pełnym cielesnym kształcie ludzkim. Tak, ale co te rozważania mogą pomóc w mojej sytuacji? Ale ona, Ailie, kochała mnie. Kochała ciałem, zmysłami, świadomością, może i podświadomością. Rola podświadomości w życiu psychicznym, kiedyś może wyolbrzymiana, nie jest do końca wyjaśniona. Część mózgu Ailie była wykorzystywana w jakiś niepojęty sposób, zasób pamięciowy z określonych przedziałów czasowych został przestawiony, zamieniony na inny czy może zdominowany przez jej własne, nagle sztucznie spotęgowane cechy i skłonności. Ale cała reszta mózgu i ciała prawdopodobnie funkcjonowała bez ingerencji. Czyżby więc tylko zasób pamięci, rejestracja faktów, stanowiły o miłości lub nienawiści? A może zalew powtórnie uaktywnionej po ustaniu roli łowcy informacji z poprzedniego okresu zagłuszył, zdominował słabe, bo pozbawione pamięciowych wyznaczników uczucie? Wysiadłem z wozu i wspinałem się szybko stromą ścieżką, wśród krzewów targanych potężniejącą wichurą, coraz wyżej ponad rozfalowane światłami miasto. Obydwa baraki ziały czarnymi prostokątami okien. Podszedłem do tego, w którym byłem wczoraj, i pchnąłem drzwi. Uchyliły się bez oporu, wewnątrz unosiła się duszna woń środków dezynfekcyjnych. Z bijącym sercem wszedłem i odszukałem przełącznik. Puste wnętrze kostnicy zalało niebieskawe światło słabych lamp sufitowych. Starannie złożone prześcieradła znajdowały się na wózkach, nagie betonowe postumenty leżały symetrycznie w równych rzędach, jak klocki pozostawione w zabawie przez dziecko olbrzyma. Usiadłem ciężko na jednym z nich. A więc i ta droga została zamknięta, Ailie jest dla mnie stracona na zawsze. Ale nie, to kłamstwo! Gdzieś przecież mieszka, żyje, w którejś wsi czy mieście tego ogromnego kraju. Będę jej szukał, jeździł, zaglądał w twarze wszystkim kobietom, przetrząsał kartoteki i spisy mieszkańców, dawał ogłoszenia do gazet. Wreszcie znajdę ją, muszę ją znaleźć! Wszystko jedno kiedy i gdzie, stanę przed nią i powiem — to ja. A ona, zaskoczona przy pracach domowych, wzruszy tylko ramionami, opłucze ręce i odgarnie przegubem dłoni niesforny kosmyk z czoła. Z pokoju wybiegnie dwójka dzieci pytając, kto to przyszedł… Co za idiota! — mruknąłem sam do siebie. Szczeniak! W ciągu roku będziesz miał piętnaście dziewczyn, i o wszystkich zapomnisz przez następny rok. Na pewno zapomnisz. Schodziłem stromą ścieżką wprost w morze świateł miasteczka. I ja, i ci wszyscy ludzie tam w dole, pracujący, bawiący się, kochający, chorujący czy umierający znaleźli się pod ścisłą ochroną. Od tej chwili, kiedy ważyło się moje życie tam, na tej górskiej łące. Czy to ja ich uratowałem? Czułem się wybawicielem, choć wiedziałem dobrze, że mógłby nim być ktokolwiek spośród nich. Nic im się nie stanie, ich los będzie tylko taki, jaki sobie sami zgotują. Aż do następnego razu… Pędziłem do domu jak szalony, myśląc tylko o pigułkach nasennych. Z piskiem opon zawróciłem przed „Albatrosem” i wyszedłem w ciemną, wietrzną noc. Od morza nadlatywały krótkie, słone podmuchy, a w głębi mrocznych fal połyskiwało nikłe samotne światełko. Nad wyludnioną aleją kołysały się kolorowe lampy, zupełnie jak wtedy, dwa dni temu. Dopiero dwa dni! Jutro wyjeżdżam. Z opuszczoną głową wszedłem do hallu i zatrzymałem się raptownie, a potem cofnąłem o krok. W głębi pomieszczenia czekała Ailie, ściskając nerwowo swoją torbę podróżną. Chciała coś powiedzieć, ale dałem jej znak, kładąc palec na ustach. Kimkolwiek była, podszedłem do niej i wziąłem ją za ręce. Warszawa, sierpień 1980–luty 1981 LIST Z DUNE Drogi Arturze! Lato, a wraz z nim wakacje, mają się ku końcowi, a ja ciągle nie mogę się zdecydować na opuszczenie Dune, tego sennego nadmorskiego miasteczka. Niewielkie murowane domki stoją rozłamanymi szeregami wzdłuż brukowanych uliczek, które zalega cisza i zatęchły cień. Uparte zielsko wdarło się wszędobylskimi pędami pomiędzy płyty chodników i w szczeliny spękanych ścian, wszędzie tam, gdzie wiatr nawiał choć trochę ziemi. Niektóre z okiennych jam są zabite surowymi deskami, w inne wprawiono odłamki szyb, zapewne odkopane w starych śmietnikach. Za tymi smutnymi witrażami widać zniekształcone twarze, a wieczorami żółte, rozmigotane światło wskazuje na gnieżdżące się tam życie. Tak z zewnątrz wygląda Dune, uczepione żyznego jęzora ziemi naniesionej przez dawno wyschnięty strumień, wciśnięte pomiędzy kopne wydmy, z domami rozsypanymi jak garść klocków na dnie doliny uchodzącej do morza, które w pogodne dni jest zwodniczo niebieskie. Na pewno kiedyś wspominałem ci o moich planach podróży na północ. Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze w szczenięcych latach — przypadkowo wpadła mi w ręce pewna książka, przesadnie wychwalająca uroki dziwnych, cichych lasów. Wyniosłe sosny królowały tam nad rzadkimi zaroślami krzewów, które dawały się łatwo przemierzać bez używania maczety. Ponad dywanami wrzosowisk wonne powietrze rozwiewane bywało nagłym podmuchem od strony morza i wtedy korony strzelistych drzew poczynały tańczyć powoli i dostojnie. Nie było szelestu i trzepotu liści, tylko narastał i potężniał głuchy szum, na który składał się śpiew milionów sosnowych igieł, tnących powietrze. Tam zaś, gdzie obłe wzgórza opadały łagodnie, nastroszone młodym zagajnikiem, na samym dnie niecki błyszczała powierzchnia wody. Te opisy, zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe, chłonąłem wtedy z wypiekami na twarzy. Zafascynowała mnie niezrozumiała cisza leśnych ostępów. Przecież cichy las — to martwy las! Gdzie przepadło mrowie cykad i świerszczy, dających nieustanny koncert? Musiałem sam doświadczyć dziwnej ciszy w żywym, zielonym lesie, w którym było tak zawsze — milczenie borów nie było tutaj wynikiem działalności człowieka. Niespełnione marzenia dzieciństwa, męczące jak mała, lecz dokuczliwa zadra, wywołujące żal za czymś zaprzepaszczonym i utraconym, i utrudniające rozsądne myślenie, kazały mi chwycić plecak i jechać na północ. Nareszcie znalazłem się w cichych, lecz żyjących lasach. Jednakże okazało się, jak to zwykle bywa, że spełnienie dawnych rojeń nie było warte nawet części wysiłku, włożonego w trud ich urzeczywistnienia. Cóż, wciąż uważam, że w takich przypadkach każdy musi przekonać się o tym na własnej skórze. Możesz uwierzyć lub nie, ale podałem ci główny powód wyboru tych niegościnnych okolic na miejsce moich wakacji. W najbliższym sąsiedztwie Dune od wieków rozciągały się potężne ostępy leśne. Spokojne, ciche i bezpieczne bory sosnowe. Tak przynajmniej sądziłem; nie mogłem przypuszczać, nikt z zewnątrz zresztą nigdy nie podejrzewał, co dzieje się w Dune i w otaczających je lasach. Wkrótce sam miałem się o tym przekonać. Już na stacji czekała mnie niespodzianka. Przyjechałem parową ciuchcią, kursującą raz na tydzień; byłem jedynym pasażerem. Na ozdobnym krześle, ustawionym wprost na peronie, drzemał stary człowiek. Kosmyki siwych, pozlepianych włosów opadały mu bezładnie na twarz i czerwony kark. Na dźwięk gwizdka poruszył się i sennie spojrzał w kierunku pociągu. Gdy opuściłem wagon, powstał nagle i z niespodziewaną energią pokuśtykał w moją stronę. — Witam pana serdecznie u nas, panie…— zająknął się, wlepiwszy wzrok w moją tabliczkę identyfikacyjną — …panie Frank. Jestem naprawdę rad. Rzeczywiście uśmiechał się szeroko, ukazując żółte zęby. Fizjonomię miał dosyć odpychającą: czerwona, pełna przebarwień skóra z ospowatą wysypką zwykłych guzów i narośli, jedno oko nabrzmiałe i otwierające się z trudem, drugie pokreskowane siecią fioletowych żyłek. Kiedyś była to na pewno standardowa twarz zadbanego inteligenta, podobna do tych, które można wyszukać w starych encyklopediach. Kiedyś, zanim nie pokryła jej ta odpychająca maska. — Pan pomylił mnie z kimś innym — głos miałem schrypnięty, jak zwykle, kiedy byłem speszony lub zdenerwowany. Chciałem wyminąć go, lecz powstrzymał mnie zdecydowanym ruchem ręki. — Nie, Frank. Właśnie na pana czekałem. — To niemożliwe. Znalazłem się tutaj zupełnie przypadkowo, jedynie dlatego, że najbliższy pociąg odchodził właśnie do Dune. Chciałem jedynie dotrzeć do wybrzeża. Więc… — Proszę mi uwierzyć. Przypadkami także rządzi prawidłowość. Kiedyś musiał tutaj przybyć człowiek podobny do pana. — Ach tak… — Stałem niezdecydowany. — Wskażę panu kwaterę. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu? — Niee… Będzie mi to nawet bardzo na rękę. Nie znam tutaj nikogo. Poprowadził mnie wąską, cienistą uliczką. Byłem przyzwyczajony do widoku ruin i opuszczonych domów, lecz to, co zobaczyłem, zrobiło na mnie wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Szeregi rozsypujących się, zmurszałych ruder ciągnęły się wzdłuż zarastającej zielskiem ulicy. — Czy pan… rzeczywiście jest Efem? — spytał niepewnie, obserwując z nie ukrywanym zadowoleniem tabliczkę na mojej piersi. Podobne pytania zadawano mi już setki razy, miałem więc z góry przygotowany szereg wariantów odpowiedzi. Spośród nich wybierałem za każdym razem najbardziej pasującą do rozmówcy. — Czy pan naprawdę sądzi, że to coś — ująłem swoją tabliczkę — tak łatwo podrobić? A nawet gdybym spróbował, to czy zadawałbym sobie tyle trudu tylko w tym celu, żeby nałożyć na siebie wiele w końcu uciążliwych obowiązków? — Proszę mi wybaczyć, tak niezręcznie postawiłem pytanie. A tych… obowiązków, to wielu ludzi ich panu zazdrości. — Chętnie zamieniłbym się z nimi. I robiłbym te rzeczy tylko wtedy, kiedy miałbym na nie ochotę. Kiedyś mówiłem ci o tym, Arturze, i teraz powtarzam z całą mocą: być płodnym mężczyzną, oznakowanym jak bydło zarodowe literą F, to może jeszcze nie nieszczęście, ale już coś bardzo bliskiego. Spełnianie obowiązków dawcy można jeszcze wytrzymać, ofiarowywanie zakapsułkowanych plemników potrzebującym lub wytrwale ponawiającym próby kobietom jest również do zniesienia. Najgorsze są jednak spojrzenia, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, pełne niechęci i zawiści, a nierzadko jawnej wrogości, i cichnące na mój widok rozmowy. My, Efy, czujemy się na tyle inni wobec milczącej solidarności Enów, że również najchętniej przebywamy we własnym towarzystwie. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale wielokroć uniknąłem śmierci tylko dzięki odstraszająco ostremu ustawodawstwu. Wszak sąd wymierza karę główną każdemu, kto zagrozi mojemu życiu czy zdrowiu. I to jest logiczne — jesteśmy teraz zbyt cenni dla rodzaju ludzkiego. Jednakże szczerze zazdroszczę Ci twojej litery N. Mój przewodnik przydzielił mi zupełnie przyzwoitą kwaterę przy samym rynku. Wyłożony spękanymi, betonowymi płytami plac otaczały kamienice; ich fasady zachowały ślady dawnego piękna. Pośrodku rynku dumnie wznosiła się uszkodzona wieża ratuszowa. Zaiste, smutny to był widok. Przywodził mi na myśl pewną zadbaną staruszkę, zapamiętaną z tłumu przypadkowo napotkanych postaci, której sina i zmięta twarz zachowała wciąż jeszcze regularność rysów i niepokojący blask niegdyś uwodzicielskiego spojrzenia. Moją gospodynią była Juana. Jej pięcioletni syn, jedyne dziecko w miasteczku, stanowił namacalny dowód płodności tej niezwykłej kobiety. Zgrabna, ale jednocześnie rosła i silna, była wprost stworzona do macierzyństwa. Jasne włosy, szarozielone oczy i wydatne kości policzkowe wskazywały na nordyckie pochodzenie jej przodków. Lecz największe wrażenie zrobiła na mnie skóra tej kobiety: była doskonale gładka, bez skaz, wysypek czy najczęściej występujących owrzodzeń, o lekko żółtawej karnacji i fakturze tak drobnej, że w dotyku przypominała jedwab. Przekonałem się o tym jeszcze pierwszej nocy — przyszła do mnie bez żadnych ceregieli, nawet bez uprzedzenia, zrzuciła sukienkę, odchyliła koc i weszła do łóżka. Zupełnie tak, jakby nie było nic innego do roboty, jeśli spotykają dwa różnopłciowe Efy. Zrozumiałem wtedy, dlaczego Godwin, tak bowiem nazywał się oczekujący na stacji starszy człowiek, zaprowadził mnie prosto do niej. Cóż było robić, podporządkowałem się ich woli. Znów ten zakichany nadrzędny interes! Mijały ciężkie, nabrzmiałe sennością godziny tej chłodnej nocy, wiatr łomotał obluzowanymi futrynami, w sąsiednim domu huczało palenisko w miejskiej destylarni wody, a jej wciąż było mało. Gdzieś o szarym świcie nareszcie odciążone posłanie uniosło się o kilka cali, a ja zapadłem w kamienny sen. Następnego dnia chciałem wracać. Drzwi nie zamykały się — chyba wszyscy, a miasteczko liczy około czterystu mieszkańców, przyszli obejrzeć to dziwne zwierzę o nazwie Frank. Ludzie w różnym wieku, ale większość starych, pokracznych, poobsypywanych liszajami i niedomytych. Gdy już pakowałem plecak, odwiedził mnie Godwin i uprosił o parę dni zwłoki. Jego pełna godności determinacja zrobiła na mnie wrażenie, tak że w końcu dałem za wygraną, wszakże pod warunkiem, że przynajmniej do wieczora będę miał czas wyłącznie dla siebie. Zaopatrzony w wysokie gumowe buty i parasol, wybrałem się nad morze. Szedłem około mili, najpierw gliniastą drogą pośród upraw warzywnych, potem spopielałym ugorem, w końcu przedarłem się przez ochronne zadrzewienia. Wtedy zobaczyłem spokojne, martwe morze. Szary przestwór wodny wlewał się na plaże małymi falami; przez zmąconą powierzchnię, odbijającą słabo światło ołowianego nieba, nie dostrzegłem żadnych konturów dna. Cofnąłem się na wydmy, zdjęty nagłym lękiem przed tym groźnym bezmiarem, w którym czyhała śmierć. Ze szczytu pobliskiego wzniesienia patrzyłem długo na rozmazaną linię widnokręgu, wyobrażając sobie brzegi tych dalekich wysp, wokół których jeszcze pływają żywe ryby. Widok oceanu zawsze wprowadza mnie w refleksyjny nastrój. Ogrom wód przytłacza swoją potęgą i każe wygasić myśl o drobnych, codziennych sprawach; pozostaje więc kontemplacja. Jestem później zły na siebie za te tragikomiczne uniesienia, ale przyznasz, Arturze, że każdy z nas od kiedy ogłoszono hipotezę o istnieniu nieskażonej połaci Pacyfiku, co pewien czas w skrytości ducha rozważa możliwości dotarcia na pełne życia wyspy. Podobno zamknięty układ prądów morskich tego akwenu pozwala tylko na bardzo powolną wymianę wód. Zresztą, nawet jeśli owe wyspy nie istnieją, dla niektórych ludzi rozmyślanie o nich ma niewątpliwe funkcje terapeutyczne. Banalna kwestia zależności zdrowia psychicznego od wiary. Ale muszę przyznać ci rację w naszym dawnym sporze: u podstaw każdego banału leży jakaś fundamentalna prawda, i nie wolno wstydliwie nie brać jej pod uwagę. Wieczorem znów przyszedł Godwin. Jego obecność nie była dla mnie przykra, nawet polubiłem tego starego, spokojnego człowieka, który, jak już zdążyłem zauważyć, był kimś w rodzaju duchowego przywódcy mieszkańców Dune. Juana zrobiła nam herbaty i poszła do destylarni po wodę do mycia. Od początku tej wizyty wiedziałem, że Godwin ma mi coś do powiedzenia, lecz nie ułatwiałem mu zadania. Długo nie mógł się zdecydować, pytał o różne głupstwa lub opowiadał o miasteczku. Byłem zmęczony i nawet nie starałem się ukrywać ziewania. — Pan jest wykształcony, Frank, może więc… — Nie przesadzajmy — przerwałem mu — dopiero rozpocząłem studia. Chciałbym po prostu zrozumieć jak najwięcej. — No tak, ale i tak pan… — wyraźnie grał na zwłokę. — Mam prośbę, niech pan mówi po prostu: Frank. Nie sądzę, abym w swoim krótkim życiu zdążył zapracować na tytuły. — Zgoda — uśmiechnął się. — Chciałem cię o coś zapytać, Frank. — Słucham pilnie od samego początku. — Czy mógłbyś… — Na czoło wystąpiły mu krople potu. — Jak to jest naprawdę z tą płodnością? Dlaczego prawie wszyscy należą do Enów? Spojrzałem na niego z osłupieniem. Nie dość, że nie mógł zdecydować się na wyjawienie właściwego celu wizyty, to jeszcze zadawał śmieszne pytania. — No bo widzisz — tłumaczył się — kiedyś twierdzono, że będą rodzić się same kaleki. Że świat zaludni się kalekami! — Ach, o to panu chodzi. Po prostu, stało się inaczej. Jeszcze jedna nietrafna prognoza. I z pewnością nie ostatnia. — Ale dlaczego? — Człowiek nie jest zrobiony z plasteliny. Nie można przykleić mu dwóch głów lub czterech rąk. Taki twór nie będzie żył, zginie w embrionalnej fazie rozwoju lub jeszcze wcześniej, jako komórka płciowa. Ziemskie życie to proces, który może toczyć się jedynie w bardzo wąskim przedziale warunków zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. — Czułem się trochę nieswojo, pouczając człowieka trzy razy starszego ode mnie. A może on zwyczajnie sobie drwi? — pomyślałem i zaczerwieniłem się aż po czubki uszu. — Chyba masz rację — mruknął, myśląc już o czymś innym. — Ale właściwie nie o to chciałem cię zapytać. Mam… prośbę. — Chodzi o zapładnianie waszych kobiet? To należy do moich obowiązków. — Nie, to nie to — machnął niecierpliwie ręką. — Płodnych kobiet jest u nas tylko kilka. Chodzi o coś innego; przychodzę w imieniu wszystkich mieszkańców. I, oczywiście, w swoim własnym. — Nie rozumiem. — Moja ciekawość rosła. — Chciałbym prosić cię o… pozostanie w Dune przez jakiś miesiąc, może dwa. — To całe moje wakacje! Ale po co? — Chodzi o… — Sapał z wysiłkiem. — O drobną pomoc dla nas. — Na czym ma ona polegać? Co jeszcze potrafię, czego sami nie możecie zrobić? — Co pewien czas zbieramy się, rozmawiamy, radzimy — mówił, patrząc gdzieś w bok, jakby ze wstydem. — Chcielibyśmy, aby w tych spotkaniach uczestniczył ktoś młody spoza naszego grona. — Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczyma, nawet opuchnięta powieka uniosła się nieco. — Frank, bardzo mi na tym zależy. Chociaż na miesiąc. — No dobrze… — powiedziałem z ociąganiem, myśląc o długich dniach, podobnych do siebie jak szare krople deszczu. I nocach… Chociaż te zawsze i wszędzie były podobne. — Dziękuję ci w imieniu mieszkańców — rzekł Godwin nieco pompatycznie, wstając i ściskając mi dłoń. Był wzruszony. Już wtedy poczułem się nieswojo i przez myśl przemknął mi cień podejrzenia. — Nie rozumiem jednak, do czego przyda wam się taki młodzik jak ja. — Nie dawałem za wygraną. — Starsi, doświadczeni ludzie powinni radzić i rozstrzygać, młodzi natomiast najlepiej sprawdzają się w rolach żołnierzy lub kochanków. — Jestem przekonany, że nam pomożesz. — Uśmiechnął się wymijająco. — Chodzi przede wszystkim o — szukał przez chwilę właściwego określenia — świeżość myśli. O nowy punkt widzenia. Wzruszyłem ramionami i mruknąłem coś w rodzaju „okaże się”. Nie mam żadnych wątpliwości, drogi Arturze, że wtedy zdecydowanie odmówiłbym, gdybym znał cel i przebieg owych „narad”. Dlatego sprytny Godwin więcej przemilczał niż powiedział, przypuszczając, że mimowolnie zostanę wplątany w tok wydarzeń. Po wyjściu gościa zasunąłem zasłony i z lubością wyciągnąłem się na łóżku. Prawie natychmiast rozległo się energiczne stukanie do drzwi. — Nagrzałam ci wody do mycia! — wołała Juana. — Dziękuję, ale umyję się jutro rano! Chciałem odpocząć, wyspać się porządnie. To było zagwarantowane ustawą — szkoda, że nie wziąłem ze sobą jej tekstu, mógłbym przybić go na zewnętrznej stronie drzwi. Co druga noc z mocy prawa była moja i tylko moja. Potem jeszcze raz rozległo się pukanie, lecz nie zwróciłem na nie żadnej uwagi. Nie dotarł wtedy do mnie fakt, że jak na Juanę było ono zbyt słabe i nieśmiałe. Następne dni rzeczywiście okazały się podobne do siebie jak krople deszczu, który spadał regularnie koło południa. Niepomny przestróg, uzbrojony w potężny parasol i gumowe buty, wyruszałem na długie spacery do cichych lasów lub, gdy pogoda była bezwietrzna, wzdłuż wybrzeża morskiego. Z wolna zaczęło mnie to nużyć; samotne wędrówki po milczących zaroślach i widok ołowianej tafli oceanu nie pobudzały już wyobraźni. Coraz częściej opanowywało mnie uczucie pesymizmu. Zastanawiałem się, czy lepiej nudzić się pośród lasów i w towarzystwie zdziwaczałych mieszkańców Dune, czy też nad szarymi stronicami podręczników akademickich. Pragnąłem chociaż raz doświadczyć uczucia miłości lub radości tworzenia, co tak pięknie zostało opisane w starych, ocalałych książkach. Niestety, teraz chodzi nam wyłącznie o przeżycie; w okresie zerowej lub nawet ujemnej ekspansji brak jest miejsca i czasu na uniesienia twórców, zaś miłość całkowicie podporządkowano rozpaczliwym próbom podtrzymania gatunku. Tak rozmyślając wałęsałem się godzinami bez celu, osłaniając się od skażonego deszczu imponujących rozmiarów parasolem, i coraz bardziej żałowałem przyrzeczenia danego Godwinowi. Skrupulatnie liczyłem dni pozostałe do wyjazdu. Regularnie wywiązywałem się z obowiązków męskiego Efa. Zaraz na początku pobytu w Dune któregoś wieczora niespodziewanie wszedłem na sejmik pięciu nieznajomych kobiet oraz Juany, odbywający się w moim pokoju. Ponieważ wtedy właśnie przypadał wieczór służby prokreacyjnej, nawet nie mogłem wyrazić swojego niezadowolenia. Panie ustalały harmonogram wizyt u mnie, z kalendarzykami w rękach dowodząc jedna przez drugą swoich racji. Udało mi się nieco uspokoić wzburzone umysły, rozdając fiolki z kapsułkami pełnymi konserwowanych plemników oraz przynależne do nich instrukcje i utensylia. Na koniec wypiliśmy butelkę jednorocznego wina z jabłek i panie poszły sobie z wyjątkiem jednej. Tej, która najgłośniej krzyczała. Miała ona około czterdziestki i ważyła sto osiemdziesiąt funtów! To wszystko wydaje Ci się na pewno zabawne, ale mnie wcale nie jest do śmiechu. Ty masz swoją Teresę, do waszego małżeństwa nikt się nie wtrąca, możecie robić, co wam się żywnie podoba. Mnie nie wolno kochać, żenić się, czy żyć w odosobnieniu. Jestem własnością społeczną, chociaż tę prawdę maskuje się ładnymi sloganami. Juana, chyba prawem kontrastu, wydawała mi się teraz miła i pociągająca. Często wspólnie jadaliśmy kolacje. — Dlaczego masz takie dziwne imię? — spytałem ją kiedyś. — Nie ja je wybierałam — odparła ze śmiechem. — Moi rodzice pewnie naczytali się jakichś książek. — A twój synek? — Ja jestem Marcin — wyrecytował rumiany chłopiec, ledwie wyglądając ponad blat wysokiego stołu. Wtedy rozległo się ciche pukanie i weszła Emma. Była to drobna, sucha kobieta, nie wyróżniająca się niczym szczególnym. — Dziś Frank ma wolne — pospieszyła z wyjaśnieniem Juana. Ale przecież… ty jesteś niepłodna! Po co tu przyszłaś? — Jej głos zabrzmiał ostro. — Ja… — Emma zmieszała się i opuściła głowę, lecz po chwili odrzuciła włosy do tyłu i spojrzała prosto na mnie z wyzywającym uporem. — Przyszłam zobaczyć Franka. Czy to zabronione? — On nie jest małpą w zoo! — Juana parsknęła śmiechem. Była już trochę podchmielona jabłecznikiem. — On jest naszym Stróżem — odparła poważnie Emma, zaciskając wąskie wargi. Oczy miała głębokie i błyszczące, podcięte ostrymi zmarszczkami. Tak, Arturze, słowo „Stróż” wypowiedziała w tak szczególny sposób, że musiałem napisać je z dużej litery. — Dopiero ma być. — Juana weszła jej w słowo i nagle zaczerwieniła się. — Kto upoważnił cię do rozmawiania z nim na ten temat? — spytała zachrypniętym głosem, wstając. — Nikt — odpowiedziała spokojnie. — Po prostu twoje pytania są zbyt natarczywe. Przepraszam, muszę już iść. Do widzenia — odwróciła się i wyszła, zakładając szeroki kaptur. Mżył rzadki deszcz. Nie pytałem o nic Juany tego wieczora, ale za dwa dni wymówiłem się od kolejnej wspólnej kolacji. Lecz Emma nie przyszła. Kilka dni później przeżyłem swoją pierwszą przygodę w Dune. Trudno powiedzieć, abym nie najadł się strachu. Tego dnia słońce mętnym blaskiem oświetlało sosnowe bory, w których obudziły się jakieś szepty i westchnienia. Nie był to już nieruchomy, cichy las, czasami tylko grający dalekim porywem wiatru. Ptaki kotłowały się w koronach drzew, a w gęstym poszyciu szeleściły drobne zwierzęta. Życie nieporadnie lecz uparcie gnieździło się w zakamarkach tych ostępów, kurczowo czepiało się każdej szansy przetrwania. Szedłem dobrze znaną ścieżką, pogwizdując wesoło; po raz pierwszy od początku wakacji odczuwałem zadowolenie. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, mówiłem głośno do siebie, pozostaje tylko kwestia czasu, potrzebnego do adaptacji. Wtedy właśnie usłyszałem gwałtowny szelest w gęstym młodniaku tuż przy drodze. Jakieś duże zwierze poderwało się ciężko i uciekło, łamiąc po drodze gałęzie. Serce podeszło mi do gardła, ale po chwili roześmiałem się. Musiałem wypłoszyć sarnę lub jelenia z legowiska w mateczniku. Przestraszył mnie nagły, głośny trzask gałęzi. Swoją drogą to ciekawe, bo dotychczas byłem przekonany, że tak duże zwierzęta nie uchowały się na wolności. Zaklaskałem głośno w dłonie, aby wypłoszyć innych ewentualnych mieszkańców okolicznych krzaków, i uspokojony ruszyłem w dalszą drogę. Nie przyszło mi wtedy na myśl, że może powinienem był zawrócić. Uszedłem może jeszcze z pół mili. Dalej droga zwężała się, meandrując w cienistym lasku, złożonym z liściastych krzewów. I wtedy zobaczyłem je. Jakieś obłe kształty przecięły w szybkim biegu ścieżkę niedaleko przede mną, niknąc natychmiast w gęstych zaroślach. Stanąłem jak wryty. Jelenie? Nie, to nie mogły być jelenie. Niskie zwierzęta o długich, czarnych tułowiach nie były podobne do niczego, co dotychczas widziałem w naturze lub na fotografiach. I te nogi! Pokraczne, szeroko rozstawione, stawiające drobne, lecz zawrotnie szybkie kroki, pchające masywne kadłuby naprzód bez wdzięku, ruchem pocisku. A może rzeczywiście… były to sztuczne twory? Jakieś fragmenty dawnych instalacji wojskowych? Na nogach?! Co za bzdury! Lecz nie dostrzegłem żadnych szczegółów, zwierzęta mignęły mi tylko w szybkim biegu. Teraz wolałem już zawrócić. Najpierw szedłem szybkim krokiem, bezustannie rozglądając się wokoło, potem biegłem, aż płytki oddech zaczął palić mnie w piersiach, później znów szedłem na miękkich nogach. Nie ma co, te ciche lasy też dostarczają swoich atrakcji! W miejscu, z którego wypłoszyłem nieznane zwierzę lub zwierzęta na początku spaceru, spomiędzy gałęzi patrzyły na mnie wielkie, żółte ślepia. Nic więcej nie widziałem, reszta tonęła w cieniu, w mroku fosforyzowały tylko te dziwnie, podzielone na odrębne fragmenty, obce oczy. Gdy przystanąłem, czując nagle ołów w nogach, zjawisko znikło. Rozległ się cichy szelest, jakby podmuch wiatru musnął najwyższe chojaki zagajnika. Może to tylko strach podsuwał mi dziwaczne wizje? Do skraju lasu nie było daleko. Bez tchu wpadłem pomiędzy długie zagony warzywne i pracujących przy nich mieszkańców Dune. Jeszcze nigdy nie pragnąłem tak mocno znaleźć się w grupie ludzi. Jak widzisz, Arturze, trudno zaliczyć opisane zdarzenie do przyjemnych, a był to dopiero początek. Zapewne domyślasz się, że od tego dnia zaprzestałem wycieczek do lasu. Wieczorem przyszła Emma. Byłem wciąż zdenerwowany, a właściwie zły na samego siebie za tchórzostwo. Uciekać jak dziecko przed byle leśnym bydlęciem? Przecież wiadomo, że żadne większe drapieżniki nie przeżyły w północnych lasach. Sam nie wiem dlaczego, ale wpuściłem ją. Ostrożnie zdjęła szeroki płaszcz i opłukała ręce w misce z destylowaną wodą. Była zwyczajna. Wąska twarz, szare włosy, pomiędzy które wkradły się już pasemka siwizny, szczupła, nawet sucha sylwetka. Skóra naznaczona licznymi przebarwieniami. Tak samo jak moja, pomyślałem, niezbyt grzecznie leżąc na łóżku. Milczałem. — Panie Frank — mówiła z wysiłkiem, trzymając pochyloną głowę, tak że nie mogłem dostrzec wyrazu jej twarzy — chcę pana prosić o przysługę. — Narąbać drzewa? — Niech pan ze mnie nie żartuje — poprosiła, spoglądając niemal błagalnie. Tak, te oczy nie pasowały do jej w gruncie rzeczy pospolitej twarzy. — No dobrze — usiadłem na łóżku — ale pani należy do Enów? To widać z daleka na pani tabliczce. — Wiem — powiedziała cicho — ale… to nieprawda. Teraz jest już inaczej. Uśmiechnąłem się z politowaniem. Rozmawiałem już z setkami takich kobiet; żadna z nich nie była w stanie wyrzec się beznadziejnych i upokarzających prób. Dla nich esencją życia było macierzyństwo, bez niego dalsze istnienie nie miało sensu. Niestety, tylko jeden jedyny raz od uderzenia laski z pustynnej skały trysnęła woda. — Droga Emmo — starałem się, aby moje słowa zbytnio jej nie zabolały — niech pani złoży prośbę o przekwalifikowanie. Jedno badanie zupełnie wystarczy. — Już złożyłam — odparła cicho. — Doskonale! Więc trzeba cierpliwości… — Wyznaczono mi termin za osiem lat! — W jej wielkich, szklistych oczach pojawił się błysk. Opadłem zmęczony na poduszki. Tak, znałem te sprawy. Spośród odwołujących się płodna okazywała się jedna kobieta na dziesięć tysięcy. Powtórne badania nie miały po prostu sensu, lekarze byli potrzebni gdzie indziej. — Miałem dzisiaj naprawdę ciężki dzień, proszę to zrozumieć. Nic nie mogę dla pani zrobić. — Zmusiłem się do tych słów wiedząc, że gaszę jej ostatnią nadzieję. — Może… ale nie, to bezcelowe. Naprawdę, szczerze współczuję. Czy… gra pani na jakimś instrumencie? A może przysłać pani trochę książek? Usłyszałem zgrzytnięcie klamki i stukot lekkich bucików na schodach. Nie podniosłem nawet głowy. Wyciągnąłem się wygodnie, lecz sen nieprędko przyszedł tego wieczora. Dwa dni później dosłownie wpadłem na nią na ulicy, gdy wybiegała z destylarni z wiadrem pełnym wody. Odbiła się ode mnie jak dziecko, przewracając naczynie i wylewając na bruk jego zawartość. Podniosłem ją, bąkając słowa przeprosin. Wziąłem wiadro i napełniłem je świeżą, jeszcze ciepłą wodą. Zapadło niezręczne milczenie, więc żeby je przerwać, zaprosiłem tę niepogodzoną kobietę na herbatę. Drżała, kiedy rozpinałem jej bluzkę. Ciało miała drobne, kształtne, skórę na piersiach, brzuchu i udach prawie bez przebarwień, suchą i szorstką w dotyku. Ta szorstkość sprawiła mi niespodziewaną przyjemność; w dotyku nie kleiła się, była tylko gorąca i jakby obsypana drobnym piaskiem. Później, gdy piliśmy przyrzeczoną herbatę, w uśmiechniętej kobiecie z roziskrzonym wzrokiem nie mogłem poznać przygaszonej, smutnej Emmy sprzed dwóch dni. Naprawdę, niewiele im trzeba do szczęścia, pomyślałem i zachciało mi się śmiać. Trąciłem ją lekko w ramię, puszczając oko. — No, jak to było naprawdę z tą destylarnią? Zachichotała jak dziewczynka. — Czekałam na ciebie z pół godziny, aż wreszcie wyszedłeś. Efy też potrzebują wody. — Przyjdź jutro… nie, jutro pracuję z Elspet. No to pojutrze. A na jutro weź to. — Wręczyłem jej fiolkę. — Nie. — Odsunęła moją dłoń, otaczając ją drobnymi, cienkimi palcami. — Nie trzeba. Wystarczy, jak przyjdę za dwa dni. Tak to było z Emmą, Arturze. Nie uwierzysz, ale mój nieracjonalny impuls opłacił się ludzkości — rzeczywiście zaszła w ciążę! A ja… od początku czułem się jej bardzo potrzebny. To jest piękne być komuś tak potrzebnym, że niemal niezastąpionym. I może właśnie po to, aby ów stan utrzymać, ona potem stała się potrzebna również mnie. Czy to nazywa się miłością, Arturze? Czy to samo odczuwasz wobec swojej Teresy? Na pewno jestem śmieszny, poza tym głupio mi pytać Cię o tak intymne sprawy — ale ja spełniałem dotychczas jedynie rolę instrumentu. Nikt nie interesował się, co sprawia mi przyjemność i co mógłbym polubić. W dalszym ciągu tej relacji chciałbym opisać ci dramatyczne wypadki, jakie rozegrały się w Dune w połowie sierpnia. Wtedy dopiero wyszła na jaw przyczyna zatrzymania mnie w miasteczku. Zdaję sobie w pełni sprawę ze znaczenia tych wydarzeń i chciałbym, abyś poniższe sprawozdanie potraktował równie poważnie, udostępniając jego treść opinii publicznej. Sądzę, że sam potrafisz ocenić, co i komu należy dalej przekazać; ufam Ci całkowicie. Któregoś pogodnego dnia Godwin zabrał mnie na przechadzkę. Spacerowaliśmy wąskimi, pustymi uliczkami, omijając kępy traw i chwastów. Rozmowa nie kleiła się, wyczuwaliśmy, że żaden z nas nie mówi o tym, co go naprawdę interesuje. Już chciałem zakomunikować, że mam zamiar w najbliższym czasie opuścić Dune, zabierając jeszcze kogoś ze sobą, gdy niespodziewanie wyszliśmy na rynek. Wokół samotnie sterczącej wieży ratusza zgromadziło się kilkanaście osób. Jeden z oczekujących spostrzegł nas i wskazał innym. Wtedy zrozumiałem, że nie znaleźliśmy się w tym miejscu przypadkowo. — Chodźmy do nich — powiedział Godwin, biorąc mnie pod ramię. — Czekają na nas. — Po co? — Opierałem się odruchowo. Nigdy nie lubiłem zgromadzeń i tłumu. — Zobaczysz. Chciałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale… to nie jest takie proste. Najlepiej będzie, jeśli przekonasz się o wszystkim sam. — Jest pan dzisiaj niezwykle tajemniczy. Może dowiem się chociaż, po co oni tam stoją? — Czekają. Dzisiaj urządzamy zebranie mieszkańców. — Aha. Czy… jest jakiś specjalny powód? — Zawsze jest jakiś powód — odpowiedział wymijająco, pozdrawiając zebranych szerokim gestem. Wszedł na wąskie schody, wiodące na szczyt ratusza i pociągnął mnie za sobą. Od omszałych kamiennych ścian powiało wilgocią. Ludzie wyglądali z góry jak stado kaczek. Widząc nas na galerii rozproszyli się i uformowali wokół podstawy wieży dość regularny pierścień. Godwin nachylił się do mnie, starając się przekrzyczeć wiatr. — Ty będziesz prowadził! Czy mnie słyszysz?! Wicher świszczał w prętach zardzewiałej balustrady, szumiał w uszach. — Słyszę! Ale dlaczego akurat ja?! — Jesteś młody i pełen nadziei. — Z wysiłku twarz mu poczerwieniała, a na czole uwypukliły się żyły. — No i jesteś Efem! Ludzie zaufali ci! A bez ich zaufania nie możesz być… Stróżem. — Stróżem? — powtórzyłem, nie będąc pewien, czy dobrze usłyszałem ostatnie, ciszej wypowiedziane słowo. — Patrz. — Godwin mówił szybko, wykorzystując przerwę w płynących znad morza podmuchach. — To nasi ludzie. Są teraz twoi, ufają ci. — Przykro mi, ale nie wiem, jak wam pomóc. Nigdy nie potrafiłem wygłaszać przemówień — powiedziałem, kierując się ku schodom. — Poczekaj! — warknął, przytrzymując mnie z niespodziewaną siłą za rękaw. — Popatrz — wskazał na dalekie lasy, wzbierające zielonoburą falą gąszczu poza granicami pól uprawnych — stamtąd nadejdzie niebezpieczeństwo. Spróbuj… wypatrzeć je… może usunąć. Tych ludzi — wskazał na gęstniejący na dole tłum — możesz zawsze zwołać. Wystarczy, że tutaj wejdziesz. — No tak, ale… — wciąż niewiele rozumiałem. — Zostań tutaj, aż wrócę — rzucił rozkazująco i zszedł po schodach. Po chwili dołączył do stojących kręgiem ludzi. Wśród nich rozpoznałem także Juanę z synkiem i Emmę. Czułem się nieswojo. Czego oni chcą ode mnie? Wszystko to przypominało jakiś rytualny obrzęd dawnych, dzikich plemion, o których czytałem w starych książkach. Po plecach przebiegły mi ciarki. Może to ja mam być ofiarą? Niebezpieczeństwo ma nadejść z lasu… Nagle przypomniałem sobie swoją niedawną przygodę. Czyżbym miał z wieży wypatrywać tych dziwnych zwierząt i sygnalizować mieszkańcom zbliżające się zagrożenie? Wbiłem wzrok w daleką ścianę lasu, ale widziałem tylko tańczące na wietrze wierzchołki młodych chojaków. Oczy zaczęły zachodzić łzami, otarłem je pięścią. I wtedy zaczęło dziać się coś dziwnego. Szaroniebieskie niebo pojaśniało nad widnokręgiem, a las przybliżył się, zrzedniał, stał się jakby przezroczysty, tak że bez przeszkód mogłem ujrzeć jego wnętrze. Chociaż nie — raczej uniósł się ku niebu, ukazując, jak podniesiony kamień, rozbiegających się mieszkańców ciemnych nor. Nie, też nie tak, Arturze, gąszcz ani nie przybliżył się do mnie, ani nie uleciał ponad ziemię. To ja widziałem inaczej, odczuwałem przestrzeń i zawartą w niej materię jakimś nieznanym mi dotychczas zmysłem. Mój opis przypomina zapewne próby przedstawienia swoich wrażeń przez ślepca, który nagle odzyskał wzrok. No, może przejście nie było aż tak drastyczne, bo jednak widziałem o b r a z, który choć tak różny od oglądanych uprzednio widoków, mogłem ogólnie przyporządkować zmysłowi wzroku. Nie musiałem więc uczyć się wszystkiego od początku. Po chwili zobaczyłem je. Biegały szybko po lesie, zatrzymując się nagle i równie błyskawicznie ruszając w dalszą wędrówkę. Przypominały ogromne mrówki o wydłużonym, cylindrycznym tułowiu. W polu obserwacji znajdowało się kilkanaście tych niesamowitych stworzeń, lecz nie tworzyły skupisk, były rozproszone po całym obszarze. W pewnej chwili jedno z nich, z przodu wyglądające jak czarny pająk, wypadło z lasu i rzuciło się na samotnego robotnika rolnego, pracującego w polu. Nagła fala gorąca uderzyła mi na policzki i objęła głowę. Nie wiedziałem, co robić. Chciałem krzyczeć, potem usiłowałem wskazać kierunek zagrożenia ludziom, zebranym na dole. Lecz wszystkie próby spełzły na niczym; widziałem tylko daleki, zewnętrzny obraz, jakby jedynie w mojej wyobraźni rozgrywała się tragedia. A na skraju lasu, w zasięgu wzroku, ginął człowiek. To, że mnie nie spotkał kilka dni temu podobny los, zawdzięczam tylko szczęśliwemu przypadkowi. Usiłowałem odwrócić głowę. Nie mogę patrzeć na krew, zawsze uciekam jak najdalej od żądnego makabry tłumu, otaczającego miejsce każdego wypadku. Lecz było już za późno — wlepiłem wzrok w ciężko biegnącego człowieka i jego prześladowcę, nie mogłem tam nie patrzeć, znieruchomiałem jak sparaliżowany. Widziałem dokładnie, kiedy potwór strzyknął brunatną cieczą, jak potem chwytał ofiarę w przednie łapy i sięgał tępym dziobem do jej szyi. Przemożne uczucie obrzydzenia wtłoczyło mi żołądek do gardła. Byłem też tak wściekły, że w pierwszym odruchu mógłbym chyba z kijem w ręku rzucić się na obrzydliwą pokrakę, dławiącą człowieka jak pająk muchę. Mój drogi Arturze! Zapewne nie wierzysz w cuda; mogę Cię zapewnić, że i ja nie jestem mistykiem. I teraz już wiem z całą pewnością, że także wtedy w błyskawicznie zachodzących wypadkach nie było niczego nadnaturalnego. Ot, po prostu zdarzyło się jeszcze jedno z tych zjawisk, należących do zakresu oddziaływań między człowiekiem a środowiskiem. Ale muszę przyznać, że wtedy, gdy nieszczęśnik wyzwolił się nagle z kosmatych objęć i ruszył szalonym biegiem w kierunku najbliższych zabudowań, nie miałem takiej pewności. A było tak: jakby pod ciosem mojego nienawistnego wzroku zwierz cofnął się, ogłuszony, wypuszczając ofiarę, a potem przewrócił się na bok i w gwałtownych drgawkach poplątał swoje owadzie nogi. Nagły skurcz wygiął tułów najpierw na zewnątrz, potem zaś do środka, tak że monstrum w końcu znieruchomiało zwinięte w ciasną, martwą bryłę. Po krótkiej chwili ochłonąłem; nie był to odpowiedni moment na dociekanie. Wytropiłem następnego pająka. Z rosnącą odrazą śledziłem jego pozornie niezdarne, lecz niezwykle szybkie ruchy. Jednakże impuls nie był wystarczająco silny — zwierz znieruchomiał na parę sekund, po czym pognał dalej. Śledząc go wyobraziłem sobie, że goni i dopada bezbronną Emmę. Skutek przeszedł wszelkie oczekiwania: drapieżca gwałtownie skoczył w górę, jakby wbiegł na rozżarzone węgle. Na ziemię spadł już martwy. W podobny sposób rozprawiłem się z tymi pająkami, które nie zdążyły uciec poza pole obserwacji. Nie miałem żadnych skrupułów, czułem, że postępuję słusznie i że tego właśnie ode mnie oczekiwano. Teraz zastanawiam się czasem, czy zasadniczą motywacją nie były lęk i odraza w stosunku do wszelkich całkowicie od nas odmiennych form bytu. Lecz ilekroć o tym myślę, usprawiedliwiam nasze postępowanie prostą obroną własnego zdrowia i życia. Zaś innego sposobu niż całkowite unicestwienie wroga nie znaliśmy. Na pewno jesteś ciekaw, dlaczego nazywam te drapieżniki pająkami. Po prostu wydają mi się one najbardziej podobne do pająków, choć w istocie nimi nie są. Zresztą moje obserwacje są zbieżne z wrażeniami innych mieszkańców Dune — i wśród nich używane jest to określenie, obok czarta, diabła lub ludojada. A czym to zwierzę jest naprawdę, po prostu nie wiem. Rzeczywiście przypomina olbrzymiego owada, chociaż słyszałem kiedyś, że wielkość zwierząt zaklasyfikowanych do tej gromady ograniczona jest ze względu na wydolność ich organów oddechowych. Kto wie, może nastąpiła tutaj jakaś zmiana, lub też po prostu mylący jest wygląd drapieżników. A może są to pierwsze zwiastuny fali gwałtownych mutacji, które na przekór naukowym prognozom, zaleją świat różnego rodzaju potworami? Woda na młyn zwolenników takich teorii! Osobiście nie wierzę, aby tak się stało. Po prostu, jedna mutacja na miliardy mogła spowodować wydanie na świat dziwolągów, lecz podobny zbieg okoliczności powtórzy się zapewne nieprędko. A może te żądne ludzkiej strawy bestie są dalekim pokłosiem prowadzonych bez opamiętania prac nad bronią biologiczną? Lub są to zjawy całkiem nie z tej Ziemi? Nie wiem i nie chcę tracić czasu na zbędne spekulacje. Może kiedyś dowiemy się prawdy, lecz nie sądzę, aby miała ona inne znaczenie oprócz czysto poznawczego. Wracam do przerwanej opowieści. Po unieszkodliwieniu wszystkich pająków, znajdujących się w polu widzenia, zdołałem wyłączyć się z transu. Zataczałem się trochę, jak po raptownym powstaniu z łóżka, lecz poza tym wszystko było w porządku. Słońce obniżyło się bardzo, musiałem spędzić na ratuszu kilka godzin. Podmuchy wiatru były ostre i zimne, lecz nie odczuwałem chłodu; krew pulsowała szybko, jak po dużym wysiłku fizycznym. Chciałem zbiec po schodach, gdy na dole spostrzegłem ciasno zbity krąg ludzi. Oni stali tam przez cały czas! Wychyliłem się przez balustradę i pomachałem wesoło ręką, szukając wzrokiem Godwina. Lecz słowa pozdrowienia zamarły mi na wargach — na dole czekał na mnie nieruchomy, skamieniały tłum. Ich twarze były blade i skurczone, oczy obciągnięte napiętymi powiekami, usta sine, szyje rozdęte nabrzmiałymi pod skórą żyłami. Stali sztywno jak manekiny, wykonując tylko nieznaczne ruchy kolanami w celu utrzymania równowagi. W pierwszym, wewnętrznym szeregu stał Godwin. Jego twarz zastygła w siną, odrażającą maskę. Cofnąłem się o krok. Czułem się osaczony, zdany wyłącznie na siebie, bez szans. Po prostu bałem się. Przez żelazne sztachety balustrady zobaczyłem, jak jeden człowiek z tłumu osunął się na bruk. Chciałem krzyczeć, ale gardło miałem zaciśnięte, a na piersiach leżał obezwładniający ciężar. Dopiero po długiej chwili postąpiłem do przodu. Odetchnąłem. Nie, to nie była Emma. Z podkurczonymi kończynami, zwinięty w kłębek, na ziemi leżał drobny, stary mężczyzna. Na szarym od zmierzchu rynku powoli zaczął się ruch. Jak za dotknięciem różdżki ludzie kolejno budzili się z odrętwienia, poruszali się, wychodzili ze zwartych szeregów, półgłosem prowadzili rozmowy. Po chwili przyszedł Godwin i sprowadził mnie na dół. — Widziałeś je? — zagadnął schrypniętym głosem. Jego twarz z wolna przybierała zwykłą barwę. Skinąłem głową, bo nie byłem w stanie wykrztusić słowa. — I co? Odeszły? Ile ich jest?! — Tak gwałtownie wyrzucał z siebie pytania, że aż poczułem na twarzy kropelki śliny z jego posiniałych warg. Ci z dołu nie mają rozeznania, chociaż muszą dawać mi swoją siłę, pewnie są tylko źródłem energii, pomyślałem. — Dziesięć, może… więcej. — Wreszcie mogłem przemówić. — Zabiłem je. Wynoszono zmarłego. Ciała nie można było wyprostować, pozostało zwinięte w kłębek. — Dlaczego… on zginął? — spytałem z trudem, przez zaciśnięte gardło. Godwin wzruszył ramionami; grymas niechęci, który przebiegł mu po twarzy, świadczył o tym, że poruszyłem nieodpowiedni temat. W milczeniu odprowadził mnie do domu i na pożegnanie mocno uścisnął dłoń. — Dziękuję — powiedział zduszonym głosem. — Nie zawiodłeś nas. Wreszcie znalazłem się sam z Emmą w swoim pokoju. — Kim był ten człowiek? Czy to one go zabiły? — Zasypałem ją niecierpliwymi pytaniami. Skrzywiła się lekko. — Czy to takie ważne? — Słuchaj — zerwałem się nagle — może wy myślicie, podejrzewacie, że to ja… — Nie pleć bzdur! — krzyknęła prawie, również wstając. — Jak mogłeś nawet tak przypuszczać — dodała z wyrzutem, gładząc mój policzek. Odsunąłem ją nieco zbyt szorstko. — Może ty nie, ale inni… — Nikt tak nie myśli, mogę ci przyrzec! — Phi, przyrzec… — Po prostu wiem. — Spojrzała mi prosto w oczy. — To zawsze się zdarzało, więc i teraz też. — Zawsze? — Tak. Po każdym seansie. Zawsze ginie ktoś z nas. Nie wiemy ani dlaczego, ani kto będzie następny. Może to jakiś refleks, odbicie. Niektórzy mówią, że to ofiara za ocalenie życia pozostałych. — No wiesz — burknąłem. — Czy zawsze ginie jeden człowiek? — Tak, tylko jeden. — Więc kim on był? — powtórzyłem. — To Tom, był szewcem. Porządny człowiek, dla każdego miał uśmiech i dobre słowo. — A… kto zginął poprzednio? — Dlaczego mnie wypytujesz? — Obruszyła się. — Czy to tajemnica? — George — powiedziała po chwili, rumieniąc się lekko. — Kiedyś był dziennikarzem. Również spokojny człowiek, nikomu nie przeszkadzał. Wciąż pisał i pisał, do końca, jakby ktokolwiek jeszcze chciał to czytać… — No tak — uciąłem — a gdzie jest wasz poprzedni Stróż? — Wygnaliśmy go. Stracił nasze zaufanie. — To było bez sensu. Przecież przyjechałem zupełnie przypadkowo. — Nie wszystko jest zależne od naszej woli. Seanse po prostu nie wychodziły. — Czegoś nie rozumiem. — Przysunąłem się do niej. — Dlaczego po prostu stąd nie wyjedziecie? Nie przeniesiecie się gdzie indziej? — Myślisz, że takie to proste? Kto nam da mieszkanie i zajęcie? Z czego będziemy żyć? — Gdzieś w świecie znajdziecie dom. Tutaj te pająki prędzej czy później wysączą z was krew. — Frank, wszędzie są jakieś pająki. — Natknąłem się po raz pierwszy na to zjawisko. — Każdy człowiek i każda społeczność ma swoją groźbę, swoje niebezpieczeństwo, które wisi nad nimi jak ciężki but nad mrowiskiem. Czy jest więc sens ponosić ofiary tylko po to, aby zamienić znane zagrożenie na nieznaną groźbę? Umilkłem, zbity z tropu. Dalsze tłumaczenie, że nowe niebezpieczeństwo mogłoby być mniejsze, nie miało sensu, zepchnęłoby bowiem dysputę na tory jałowej retoryki. Bez słowa wziąłem ją w ramiona — takie zakończenie rozmowy wydało mi się najprostsze. Następne dwa tygodnie minęły spokojnie. Postanowiliśmy z Godwinem czekać na jak największe nagromadzenie drapieżników, żeby zgładzić je wszystkie za jednym zamachem przy minimalnych stratach własnych. Myśleliśmy obydwaj o tym samym, chociaż żaden z nas nie poruszał drażliwego tematu. Wraz z innymi mieszkańcami Dune uczestniczyłem w skromnym pogrzebie szewca Toma. Żal złapał mnie za gardło, gdy ciężkie grudy ziemi zadudniły na wieku trumny. Czy naprawdę musiał zginąć? Wiele dałbym za rozwiązanie tajemnicy śmierci każdej z tych niewinnych ofiar. Kiedy wracaliśmy z cmentarza, na skraju lasu pokazały się czarne bestie. Utrzymaliśmy je w bezpiecznej odległości zapalonymi pochodniami i wybuchami petard. Godwin wystrzelił kilka razy z myśliwskiego sztucera, ale kule nie przebijały grubego pancerza pająków. Pospiesznie wycofaliśmy się w obręb zabudowań. Zrozumiałem, że zbliża się chwila ostatecznej rozgrywki. Kto będzie następny? Ludzie stali się jeszcze bardziej milczący i napięci; rzadko i tylko w koniecznej potrzebie opuszczali swoje domy, rozglądając się podejrzliwie i chyłkiem przebiegając puste ulice. Na warzywnych zagonach bujnie rozpleniły się chwasty, nikt w tych trudnych dniach nie interesował się uprawą roli. Nawet kobiety należące do Efów nie zawsze zjawiały się u mnie w umówionym dniu, tak że mogłem więcej czasu poświęcać Emmie. Sam również odczuwałem wzrastające napięcie, nieraz bywałem rozdrażniony i opryskliwy. Gryzłem się stale tym, że być może przeze mnie zginął stary Tom i niebawem śmierć poniesie ktoś następny. Ktoś równie niewinny. Drogi Arturze, zbliżam się do końca mojej relacji z Dune. Wybacz mi częstą zmianę tematów i enigmatyczność niektórych opisów, ale chciałem możliwie zwięźle przedstawić Ci jak największą liczbę faktów, a także wprowadzić w atmosferę tego dziwnego miejsca. Pragnąłem również opisać zmianę swojego stosunku do tutejszych spraw i problemów, które nieopatrznie stały się moimi w stopniu znacznie większym niż mogłem przypuszczać. Wtedy, po pierwszym starciu, jeszcze nie znałem prawdy, chociaż przeczuwałem już, o co chodzi. Wielkie słowo, prawda. Prawdy nie ma — możemy jedynie subiektywnymi ocenami zbliżać się lub oddalać od również subiektywnej średniej. Znasz moje poglądy na ten temat. A ludzie są już tacy, że wszystko, cokolwiek dostaną w ręce, obrócą przynajmniej w części przeciwko sobie. Pewnej nocy zbudziło mnie walenie do drzwi. Zerwałem się wystraszony. Na zewnątrz płonęły ognie, biegali ludzie, rozlegały się krzyki. Huknęły strzały. Zrozumiałem, że to już. W mig znalazłem się na dworze. W ciemnych wylotach uliczek przemykały czarne bestie, na razie odstraszane wybuchami petard i rzucanymi w ich stronę płonącymi pochodniami. Jeden pająk uczepił się dachu i tkwił tam jak gigantyczny skorpion, obezwładniający swoją ofiarę. Jego pancerz połyskiwał czerwonym odblaskiem w migotliwym świetle ognisk. Wokół wieży ratusza płonął zwarty krąg ognia. Przez wąskie przejście wbiegali ludzie i ustawiali się na swoich miejscach. Gdy wszyscy znaleźli się wewnątrz, zawalono przesmyk stertami suchych gałęzi i w szarzejące od wschodu niebo buchnęły jęzory świeżych płomieni. Stałem przy balustradzie i spoglądałem na krąg stłoczonych na dole ludzi, na otaczające ich kolisko ognia i na pokraczne drapieżniki, zbliżające się niepewnie do trzaskających płomieni. Byłem napięty do ostatecznych granic, ale przez chwilę poczułem się wodzem tych ludzi, całkowicie teraz ode mnie zależnych. Byłem ich panem i władcą. Zapomniałem wtedy, że mój los w równej mierze zależał od nich, że ja tylko kierunkowałem i ogniskowałem na wybranym celu ich wspólny wysiłek. Wytężyłem wzrok aż do bólu i nagle w dalekich ciemnościach, które rozjarzyły się niebieskawą poświatą, dostrzegłem dziesiątki rozbieganych cieni. Rejestrowałem także obecność tych bliskich i najbliższych bestii, od których widoku serce napełniało się chłodnym lękiem. Było ich tak wiele, że przez chwilę zwątpiłem, czy dam radę wszystkim. Powoli ogarnęła mnie zimna, zawzięta wściekłość — mogłem rozpocząć dzieło zniszczenia. Zabijałem je po kolei, aż czarne kadłuby utworzyły zwały skręconych cielsk, pokryte plątaniną kosmatych kończyn. Gdy uporałem się z pająkami wewnątrz miasteczka, kontynuowałem rzeź na spowitych mrokiem polach, a potem wysyłałem cichą śmierć na pozostałe w lesie drapieżniki. Tylko kilka zdołało uniknąć pogromu, lecz nie sądzę, aby prędko powróciły w okolice Dune. Jeszcze przez tydzień po tej dramatycznej nocy mężczyźni wywozili i zakopywali w lesie cuchnące trupy potworów. Wyswobodziłem się ze zbiorowej hipnozy i wyczerpany opadłem na balustradę. Wschodzące słońce ciepłymi promieniami wypełniało czysty przestwór nieba, barwiąc na pomarańczowo dachy wyzwolonego miasteczka. Czułem ogromną ulgę, lecz zarazem piersi ściskał mi ból. Nie śmiałem spojrzeć w dół. Potykając się zszedłem po schodach, przecisnąłem się przez kordon budzących się ludzi, rozrzuciłem butami żarzące się jeszcze głownie. Omijając skręcone kadłuby pająków poszedłem do siebie i rzuciłem się na łóżko. Serce waliło mi jak młotem, głuchy puls rozsadzał skronie. Liczyłem sekundy i minuty. Wiedziałem, że jeśli minie kwadrans i nikt nie przyjdzie, moje przeczucie okaże się prawdą. Straszną prawdą, z którą nigdy nie będę mógł się pogodzić. Weszła cicho, usiadła na łóżku i gładziła mnie po włosach. Nie od razu poczułem ulgę, stopniowo zrzucała głazy z mojej piersi, uwalniała od kamiennego pancerza. A więc jednak nie ona! Emma była przy mnie i też płakała. Zginął mały synek Juany. Gdy później nieśliśmy jego ciałko na cmentarz, przysiągłem sobie, że trzeba zlikwidować przyczynę tych tragicznych zgonów. Dalej tak być nie może! Pisałem Ci już, co sądzę o prawdach ostatecznych. Lecz wydaje mi się, że poznałem już trochę Dune, jego mieszkańców i ich niesamowity sposób obrony. Wierz mi, Arturze, to jest potężna broń, jeszcze jedna z groźnego arsenału superbroni. Jednak teraz i tutaj jest to ciągle brzytwa w ręku dziecka. Jestem coraz bardziej przekonany, że to nie ja byłem przyczyną tragedii, chociaż niczego nie można wykluczyć w sposób definitywny. W pełni kontroluję sytuację aż do końca… to znaczy do momentu, w którym sam wychodzę ze świadomego transu. Oni natomiast trwają jeszcze przez chwilę w bezwolnym letargu, rozporządzając przy tym straszliwą siłą niszczenia życia. Nieświadomi, nieodpowiedzialni, potężni… Rozumiesz już? Ludzka zawiść, drzemiąca w każdym z nas, obraca się zawsze przeciwko najlepszym. Nie możemy znieść, że nie jesteśmy tacy jak oni. Zła, nieprzychylna myśl w normalnych warunkach nie jest nawet wypowiadana, wstydzilibyśmy się jej. Ale tutaj… Oni nie kontrolują swoich odruchów, są nieświadomi. Rozumiesz? Dziennikarz, który pogrąża się w niedostępnym dla innych, lepszym świecie… Zawsze pogodny, stary szewc… Codziennie roześmiane, jedyne w Dune dziecko w ramionach szczęśliwej matki… Teraz wiesz, że nie mogę stąd wyjechać! Nie mogę ich opuścić, jestem potrzebny. Po raz pierwszy czuję się potrzebny w szczególnym sensie. Można powiedzieć, że jestem niewymienialny. To nie znaczy niezastąpiony, bo takich nie ma. Po prostu nie można mnie wymienić ot tak, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Ty znasz to uczucie od dawna, jesteś szczęśliwym małżonkiem. Ja zaznaję go po raz pierwszy. Muszę zostać i walczyć dalej. Zdaję sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia. To nie jest zadanie na siły jednego człowieka i na czas jednego życia, wiem o tym. Ale też mój cel jest znacznie skromniejszy: nie może być więcej ofiar na placu pod ratuszem. Nie wiem jeszcze, jak tego dokonam, lecz już niebawem napiszę Ci o tym. Twój oddany Frank kwiecień 1982 SAMOTNY MYŚLIWY Daleko w dole zieloną niecką zapadała między garby wzgórz rozległa, słoneczna dolina. Szczotkę świerków przerzynały białe nitki pozornie nieruchomych strumieni, a jaśniejsze łysiny wyrębowisk — niedawno zabliźnione rany lasu — odznaczały się świeżą, młodą zielenią. Zawisłe w wodnistym błękicie chmury odciskały się na ziemi rozcapierzonymi plamami cienia, a pociemniały w tych miejscach bór skrywał w swoim wnętrzu nieodgadnioną groźbę. Ledwie widoczną ścieżyną, wijącą się pośród dołów po wykarczowanych pniakach, szła dziewczyna. Obnażonym ramieniem, palcami swobodnie zwieszonej dłoni, wskazywała niedbałym gestem skraj pobliskiego lasu. Wokół niej tysiące kwiatów wieńczyły wesołą chmurą gąszcz łodyg zielska bujnie krzewiącego się na rozerwanej ziemi. Pośladki dziewczyny, wtłoczone w obcisłe spodnie, żyły własnym życiem, zmieniały położenie z każdym krokiem, przelewały się kolejno w górę i w dół, nic nie tracąc ze swojej spoistości i elastyczności dobrze wytrenowanych mięśni. Linus uważnie, chociaż bez cienia emocji obserwował rozgrywające się wokół niego sceny. Niespiesznym ruchem wcisnął mocniej na skronie hełm o ażurowej konstrukcji, przerzucając przez ramię ciasno zwinięty pęk kabli. Kontury strzelistych świerków na skraju lasu zatarły się, błękitne niebo poszarzało, bokami napływała ciemniejąca mgła. Linus zaklął i włączył rejestrator, po czym przerzucił dźwignię samoczynnego naprowadzania. Natychmiast odczuł wibracje silników korekcyjnych, niewielkie przeciążenie wtłoczyło go w róg fotela. Bura mgła rozwiała się tak nagle, że musiał zmrużyć oczy. Mechanizm szukał jeszcze przez chwilę najlepszej ostrości obrazu, przesterowując go raz w jedną, raz w drugą stronę. W końcu przeciążenia ustały, jedynie sporadycznie sapała któraś z dysz, likwidując drobne odchyłki. Droga poszerzała się i, pełna dziur i piargów, opadała stromo ku skrajowi lasu. Wspinali się nią jacyś ludzie, poły ich czarnych płaszczy rozwiewał wiatr, gęste włosy rozrzucone były w nieładzie. Wchodzili coraz szybciej, wbiegali jakby, za nic mając stromiznę zbocza, już tylko lekko dotykali stopami gruntu, posuwając się tanecznym krokiem, wyrzucając ręce daleko od siebie, ręce z palcami zakrzywionymi jak szpony. Ich twarze zniekształcił grymas ni to wściekłości, ni to złośliwej uciechy, który zastygł na stałe jak maska. Dziewczyna zatrzymała się na skraju stromizny, rozkładając szeroko ramiona. Kołysała przy tym nieznacznie biodrami, przemieszczając ciężar ciała z jednej nogi na drugą, co upodobniało jej wiotką sylwetkę do postaci podlotka. Może zresztą nim była, dziecko wydane na pastwę wampirów? Miał ją blisko, coraz bliżej, już niemalże w zasięgu ręki, jej plecy wygięły się delikatnym łukiem, i wtedy dopiero odwróciła się. Zrobiła to gwałtownie, nagłym szarpnięciem tułowia wykonując półobrót w powietrzu. Linus, choć przywykły do niespodzianek i otrzaskany z najdziwniejszymi widokami, drgnął i nie był w stanie powstrzymać pierwszego odruchu ucieczki. Krwistokarminowe ściągnięte wargi odsłaniały zakrzywione zęby wyszczerzone w grymasie wściekłości. Lecz alabastrowa gładkość skóry, kształtny nos i kocie, zielone oczy nadawały obliczu wyraźne znamiona piękna, podkreślonego jeszcze mimiką żywiołowej agresji. Jak zwykle w momencie kulminacji wrażeń obraz zamazał się i znikł. Linus z westchnieniem ulgi opadł na wilgotne oparcie fotela. W kabinie było zimno, jak podczas każdego seansu, na kablach aparatury drobnymi kropelkami kondensowała wilgoć. Instalacja klimatyzacyjna, pracująca przez cały czas pełną mocą, w ciągu niewielu minut doprowadziła temperaturę do optymalnej wartości. Można było wreszcie zejść z fotela, do którego nieprzyjemnie kleiła się skóra obnażonych przedramion, wyleźć z gąszczu aparatury i przemknąć cichaczem do kabiny mieszkalnej, zupełnie niepotrzebnie skradając się i nasłuchując. Niepotrzebnie chociażby dlatego, że załoga statku składała się z jednej osoby. Gdy spod poduszki wydobywał płaską butelkę, czuł się jak uczniak sięgający przez parkan po gruszki sąsiada. Taka sama zaprawiona lękiem i niepewnością, dławiąca radość! Alkohol palącą strugą rozlał się po gardle i przeniknął aż do żołądka. Życie jest jednak piękne! Drżącymi palcami odnalazł wśród pościeli zakrętkę. Po umieszczeniu butelki na dawnym miejscu wyskoczył na środek kabiny i wywinął ramionami potężnego młyńca, zupełnie jakby tłukł po łbach zastęp niewidzialnych przeciwników. Zadyszany, oparł się o niski stolik. Dobrze czuł się tutaj, w tej łupinie, mikroskopijnej kapsułce unoszącej odrobinę ciepła, światła i życia pośród ogromu bezmiernej pustki. Samotnie spędzał tygodnie i miesiące, oddzielony milionami kilometrów od ludzi, którzy zawsze wyśmiewali jego dziwactwa i dokuczali mu dlatego, że był trochę inny, może trochę gorszy od nich. Zastanawiał się nieraz, komu zrobił krzywdę. Bo przecież musiał być jakiś powód… — Trzeba tam iść — mruknął i raźnym krokiem ruszył z powrotem, z pewnym trudem przeciskając się przez wąskie drzwi. — Jeszcze jakieś dwa, trzy miesiące, no, może pół roku i nie obędzie się bez poszerzenia przejścia — mówił sam do siebie. Za pancerną szybą kopuły obserwacyjno–sterowniczej płonęły roje gwiazd. Statek szedł równym, spokojnym ciągiem, przemierzając objęty zwiadem sektor Morza Snów. Powoli wspiął się na swój fotel. Przez te wszystkie samotne lata całkowicie oduczył się pośpiechu przy pracy — miał przecież tyle czasu! Jego leniwe zazwyczaj ruchy ulegały znacznemu przyspieszeniu tylko w dwóch wypadkach: w trakcie seansu i kiedy przypominał sobie o butelce. Lecz seanse nie zdarzały się ostatnio zbyt często. Opuścił oparcie do oporu i ułożył się wygodnie. Było mu ciepło i dobrze. A może by tak pójść jeszcze raz do kabiny i wypić resztę? Przez chwilę walczył z pokusą, lecz w końcu nie ruszył się z miejsca. Zalewał się rzadko, na co dzień wystarczał mu lekki szmerek pod czaszką. Gdy tak leżał zwrócony twarzą ku szczytowi kopuły, zdawało mu się, że ze wszystkich stron opływa go gwiezdny pył, jak padający drobnymi płatkami śnieg. Ziemia była jedną z tych drobin, nieodróżnialnym od innych niebieskim punkcikiem. Tak, tutaj czuł się dobrze, był spokojny i bezpieczny. Lecz ostatnio, gdy seanse zdarzały się rzadziej, nie mógł opanować niepokoju, a nawet strachu. Podobny strach, pamiętał to dobrze, nawiedzał go w dzieciństwie, kiedy zbyt długo przebywał sam w pokoju. Potem, gdy wreszcie po jego wołaniu przychodził ktoś z dorosłych, ciągnąc za sobą ostre zapachy papierosów i piwa, i rzucał gniewnymi słowami, zaciskał tylko piąstki i odwracał się do ściany. Łykając łzy żałował, że dosłyszano jego krzyk. Kto wie, wtedy może wszystko jeszcze było do odwrócenia. Teraz już nie. Jest za późno, za późno o kilkadziesiąt lat — co można zrobić z podstarzałym, łysiejącym już mężczyzną z chorobliwą skłonnością do tycia? — Najważniejsze w tym wszystkim są skłonności do tycia — powiedział głośno i wybuchnął śmiechem, a echo zawtórowało spod gwiaździstej kopuły. W nagłym napadzie wesołości trząsł się jeszcze kilka minut, po czym legł wyczerpany i zamknął oczy. Z krótkiej drzemki zbudził się nagle, bez przejściowego okresu sennego zamroczenia. Miał nieodparte wrażenie, że ktoś obserwuje go z ciemnego kąta kabiny. Pięścią przetarł obrzmiałe powieki i rozejrzał się. Wtedy dostrzegł coś, co kazało mu natychmiast skoncentrować całą uwagę. Ociężałą powolność zastąpiły zwinne, celowe ruchy. Nieznaczną zmianą położenia dźwigni steru poprawił trajektorię, likwidując przy okazji powolny obrót statku wokół osi podłużnej. Zachłannie wpatrywał się w nieregularny kłąb jasnej mgły, przesuwający się na tle ogników gwiazd. Znów rozpoczęło się polowanie. Prowadził statek ręcznie, bo czuła i niemalże niezawodna w innych sytuacjach aparatura była teraz ślepa w zielonych oknach monitorów ani na moment nie pojawił się ścigany obiekt. Zwiększył szybkość, przez cały czas utrzymując różowiejący obłok w mechanicznych celownikach wizyjnych, i zbliżał się teraz po asymptocie do toru jego lotu. Obiekt rósł w oczach. Zmieniając zabarwienie i pączkując wachlarzowatymi wypustkami mgły upodobnił się do umykającej ośmiornicy. Linus prowadził teraz statek dokładnie po linii jego ruchu, był tuż za nim. Jeszcze kilka sekund, niecierpliwe zwiększenie ciągu, mały skok do przodu i różowa mgła gwiaździsto rozwianymi trenami liznęła kadłub, jaśniejącą poświatą ogarnęła kopułę obserwacyjną. To było tak, jakby dostał się do wnętrza przez mlecznobiały ekran rozdarty impetem własnego ruchu. Zamazane postacie przenikały się bezładnie, a oślepiające światło nawarstwiało na każdej linii kontrastu gamę barw całego widma spektralnego. W żółtej poświacie jak w morskich falach przybrzeżnej płycizny trzepotały się nierozpoznawalne stwory, długimi i szerokimi kończynami wykonując chaotyczny taniec, będący wypadkową ruchów własnych i zawirowań wzbierającego przyboju. Linus gwałtownym ruchem sięgnął po hełm urządzenia rejestrującego, o którym zapomniał podczas denerwującego pościgu. Lecz przestrzeń za pancerną szybą poszarzała nagle, jakby jakiś kosmiczny wiatr przegnał ostatnie strzępy mgły, i wokół zaroiły się znowu gwiazdy, zrazu jeszcze przyćmione, potem rozpalające się pełnym blaskiem. Oburącz chwycił ażurową misę hełmu i wcisnął ją na skronie. Dopiero potem ostrożnie uruchomił silniki hamujące. Po nieznośnie długich sekundach kłąb różowej mgły dogonił statek i ponownie otoczył rozwianymi warkoczami. Sterując na wyczucie, dał lekki ciąg do przodu, aby chociaż częściowo skompensować efekt hamowania. Cóż ujrzy tym razem, gdy dryfujący we mgle statek trafi wreszcie w rejon kontaktu? Może obraz niesamowitych, roztrzepotanych w żółtej toni tworów wyostrzy się i… Właśnie, co? W ciągu lat poszukiwań wielekroć rejestrował pojawianie się obiektów nie mających odpowiedników w rzeczywistości. Ostatni tego rodzaju seans szczególnie mocno wrył mu się w pamięć: gruszkowate kształty monstrualnych rozmiarów, przelewające się ameboidalnie góry elastycznej galarety, rozdęte szare banie uderzające o siebie i wnikające jedna w drugą, a środkiem szedł sobie z rękami w kieszeniach mały człowieczek, śmieszny jak ołowiany żołnierzyk, przemierzał wskroś piętrzące się w bezgłośnym bulgocie masywy, maszerował przez nie jak przez świat ułudy, jak przez poranne, snujące się nad drogą mgły… Nagle wokół rozpoczął się ruch. Linus natychmiast przerzucił dźwignię automatycznego naprowadzania, nit chcąc narażać się na powtórne opuszczenie obiektu. Wibracje silników korekcyjnych gwałtownym dreszczem przebiegły konstrukcję rakiety, ostre przyspieszenia szarpnęły fotelem najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Mechanizmy, ślepe na zachodzące na zewnątrz zjawisko, naprowadzały statek na optymalną pozycję kierując się ostrością postrzeganego przez człowieka obrazu, transmitowanego przewodami bezpośrednio do głównego komputera. Jaśniejący przestwór zapełnił się nadbiegającymi zewsząd postaciami. Jeszcze jedno cmoknięcie dysz, płaskie uderzenie oparcia fotela i groteskowa gra rozmytych kształtów i barw przedzierzgnęła się w wyraźny ruchomy obraz. Po zielonej murawie biegali piłkarze w jaskrawych strojach, a wyżej, ponad pełnymi trybunami na tle żółtopomarańczowego nieba, powiewały dziesiątki flag. Obraz był tak wyraźny, że Linus jakby słyszał daleki gwar tłumu, dźwięczne głosy trąbek i ostre gwizdki sędziów, wiedząc dobrze, że jest to złudzenie — całkowicie niema scena stanowiła jedynie grę barwnych plam, wędrujący w międzyplanetarnej pustce miraż, fantasmagoryczne odbicie marzenia sennego jakiegoś anonimowego, przypadkowego nadawcy. Przerzucił odpowiednią dźwignię i aparatura zaczęła zapisywać jego wrażenia wzrokowe. Początkowe uczucie zawodu znikło: z rosnącym zaciekawieniem obserwował, jak wybita wysoką świecą piłka płynnym ruchem wędruje od gracza do gracza, wylatuje daleko na trybuny, jak do kontuzjowanego zawodnika podbiega lekarz, klęka, a potem wzniesioną ręką przywołuje sanitariuszy z noszami. Piłka nożna była jednym z jego dziwactw. Nie chodziło o to, że pasjonował się rozgrywkami, bo wtedy za dziwaków należałoby uznać przynajmniej dwadzieścia procent populacji ludzkiej. Linus był kibicem–analitykiem. Godzinami mógł badać utrwaloną na taśmie grę, przy czym wielokrotnie oglądał te same sceny, usiłując do końca zrozumieć wszystkie świadome i podświadome motywy postępowania zawodników. Powiększając obraz widział na ich młodych, często jeszcze chłopięcych twarzach ból, złość, zaciętość, niezdecydowanie, strach, a nierzadko też łzy. Lecz najpiękniejsze były chwile spontanicznie eksplodującej radości, kiedy to w nie kontrolowanym uniesieniu ci młodzi mężczyźni skakali i obejmowali się jak dzieci. Sen zakończył się nietypowo, jak program telewizyjny: równocześnie z gwizdkiem sędziego obwieszczającego upłynięcie ostatniej minuty gry. Strzępy świecącej mgły zrzedły i wsiąkły w czarny przestwór, wsączyły się gdzieś w gwiezdny piasek. Fotel szarpnął się jak żywy — to automatyczny pilot włączył ciąg. Linus od razu cofnął zapis i rozpoczął swoją ulubioną analizę. Spędził przy tym zajęciu kilka godzin, notując wskazania licznika dla co lepszych scen, aby mógł je później bez trudu odszukać. I zapewne kontynuowałby pracę, gdyby ssanie w żołądku nie kazało mu wreszcie pomyśleć o posiłku. Zsunął się ze swojego posterunku obserwacyjnego i ciężko poczłapał do kajuty. Dopiero teraz poczuł, jak obrzmiałe sennością powieki ciężko opadają mu na oczy. Po drodze odruchowo skontrolował pracę aparatury i urządzeń statku. Wszystko działało prawidłowo. Podczas posiłku zaskoczył go basowy brzęczyk. Zaklął i hermetyczną pokrywą uszczelnił tacę z obiadem. Butelka, przemknęło mu przez głowę, żeby się nie stłukła. Rzucił się w kierunku koi, lecz ciążenie już zelżało i w ciągu kilku sekund zanikło zupełnie, pozwalając nie umocowanym przedmiotom unosić się w powietrzu jak w gęstej cieczy. Linus z impetem uderzył w ścianę wystawionymi w obronnym geście ramionami, odbił się od niej i poszybował coraz mocniej zakrzywiającym się torem w kierunku sufitu. To zaczęły swoją pracę boczne silniki, odwracające statek o sto osiemdziesiąt stopni. Za chwilę ciążenie stopniowo zwiększy się do normalnego, a pojazd kosmiczny wyhamuje i poszybuje z powrotem, patrolując systematycznym ruchem wahadła obszar mu wyznaczony. Linus, krążąc jak ćma wokół bani lampy sufitowej, spotkał się tam ze swoją butelką. „Jesteś, kochana!” Objął ją niemal czule i przycisnął do włochatej piersi. „Nie domyślasz się nawet, jaki piękny sen mieliśmy dzisiaj.” Bluszcz, pnący się po drewnianych kratkach oddzielających stoliki, wydawał się kolorowy; ukryte w nim barwne lampy rozmazanymi refleksami znaczyły błyszczące powierzchnie liści. Lekkie podmuchy ciepłego wiatru przynosiły spoza żywopłotu brzęk sztućców i zapachy drażniące podniebienie. Żywy, kobiecy śmiech przypominał dźwięk srebrnych dzwonków. To musi być młoda dziewczyna. Śmieje się tak swobodnie, ufnie. Jeszcze nie boi się niczego, myśli, że świat należy do niej. — Może podać coś szanownemu panu? — U wejścia do loży, otoczonej z trzech stron liściastymi ścianami, stał nienagannie ubrany kelner. — Nn… nie, dziękuję — zająknął się Linus. — Jeszcze poczekam. — Jak pan sobie życzy. — Wspaniały smoking, do którego człowiek stanowił zaledwie dodatek, pochylił się lekko. Znów został sam. Poczuł gorąco na piersiach i plecach, czoło i nasadę nosa miał mokre od potu. „Szanownemu panu. Może podać.” Ma mnie za głupiego, drwi sobie w żywe oczy. Czy ja naprawdę nie pasuję tutaj aż tak bardzo? Lekkie kroki na chodniku głównej alei, chrzęst żwiru pod butami. Nie, to jakaś para, ona w zwiewnej niebieskiej sukni, tak piękna jak na fotografii w żurnalu. Szybko odwrócił głowę, by nie pomyślała, że na nią patrzy. Mam tyle tych fotografii, wożę stale ze sobą całą walizkę. One wszystkie są piękne, nieskazitelnie gładka skóra, równe zęby, kształtne wargi rozchylone w wiecznym uśmiechu… Proporcjonalnie zbudowane, wzorowe ciała. Tak, brzuchy i tyłki wystawione do obiektywów, czuły uśmiech na myśl o zwitkach czeków. Żaden gest nie jest przeznaczony dla mnie, odbiorca pozostaje bezosobowym wielomilionowym molochem. Chociaż… niektóre z tych zdjęć są moją własnością, to ja oglądam je stale, tylko ja dotykam tych ust, zębów, piersi. Czy takie współżycie nie przybliża, nie przywiązuje? Moment, wyrwany z nieskończonej rzeki czasu, tę setną część sekundy, kiedy przez rozwartą szczelinę migawki wnika obraz i nasyca sobą emulsję, można rozciągnąć, dorobić jakieś indywidualne „przed” i „po”, to nie jest niedozwolone. Patrząc na wdzięcznie przegiętą Katie czy wewnętrznie napiętą Betty wiem, co robiły przed chwilą, o czym ze mną rozmawiały i co z tego wyniknie za moment, gdy przejdziemy już dalej, poza punkt czasoprzestrzeni określony błyskiem flesza. Czy po tym wszystkim one nie są już wyłącznie moje? Głuchy łomot bębna wyrwał go z zamyślenia. Kaskada głębokich, aż bolesnych dźwięków przenikała z łatwością przez pajęczynę ścianki zarośli, wprawiała w drżenie cienką porcelanę na stołach, zmuszała gości do przerywania rozmów. Łoskot narastał niepokojąco, aby za chwilę opaść stopniowo aż do granicy słyszalności, a potem nagle wtargnąć na odstąpione obszary, zawładnąć terenem w dzikim dudnieniu murzyńskich tam–tamów. Dołączyły do niego, najpierw jakby nieśmiało, później coraz pewniej, inne instrumenty, aż wreszcie miarowa, rytmiczna, pełna upiększeń i solowych popisów melodia popłynęła daleko w wieczorne niebo. Znowu stukot obcasów. Obejrzał się powstając jednocześnie. Nie, to kelner. Czy ten McCally już nie przyjdzie? Zapomniał? Co mu wypadło? Rozmyślnie wystawił mnie do wiatru? A może ma w zwyczaju spóźniać się tym bardziej, im mniej ważne ma spotkanie? Jeśli nie przyjdzie, to cała gehenna ubłagiwania sekretarek, rozmów wstępnych i nie kończących się wędrówek i telefonów pójdzie na marne. Po co tak się męczyłem? Czy sprawa rzeczywiście jest aż tak ważna? — Dobry wieczór, widzę, że pan już czeka, panie Linus. Naprzeciwko siadał niepokaźnej postury człowiek, wyciągając rękę ponad stołem. Uścisnął mu końce palców zapominając powstać. — Jestem McCally. — Przybyły spojrzał wyczekująco. Wydawało się, że szare tęczówki jego oczu zrobione są ze stali. Linus wzdrygnął się. — Linus, Linus Gha…lena. — Zawsze jąkał się, gdy był zdenerwowany. — W porządku. — Przez małą, trójkątną twarz przybysza przemknął nikły uśmieszek. — Kelner! — Do usług. — Jak spod ziemi wyrosły aż dwa smokingi. — Chcemy coś lekkiego na przekąskę. Lubi pan frutti di marę? — zwrócił się do Linusa. — Tak, o… oczywiście. — Świetnie. I wino! Orkiestra przestała grać; nagle zrobiło się cicho, tylko sztućce pobrzękiwały w zastygłym powietrzu. — Mamy chwilę czasu — zagaił McCally — możemy pogadać. Co ma pan ciekawego? — Ja… To jest… — Linus czuł suchość w gardle. Łapczywie łyknął z kielicha, który podsunął mu jeden z kelnerów. — Niech pan się nie denerwuje. — MacCally uspokajająco podniósł dłoń, po czym z apetytem zabrał się do jedzenia. — Rozmawiamy zupełnie prywatnie — dodał już z pełnymi ustami — proszę o tym pamiętać. Widzi pan, ja lubię różnych telepatów, somnambulików, jasnowidzów, przybyszów stamtąd. — Wskazał w górę. — Coś w tym wszystkim jest, ale… dopiero po pracy mogę wysłuchać tych ludzi. Linus poczuł, jak robi mu się gorąco, a w piersi rośnie parząca bania. — Panie ministrze — powiedział głośno, aby przemóc denerwującą chrypkę. — Ja… — Ciszej! — syknął McCally. — I proszę bez tytułów! — Jak pan sobie życzy. — Teraz słowa formowały się łatwiej. — Chciałem wyjaśnić, że nie należę do wyznawców żadnej z sekt uznających zjawiska nadprzyrodzone. Jestem pilotem drugiej klasy i pracownikiem Służby Kosmicznej. — Ooo…! — McCally aż otworzył usta. — I widział pan talerze latające? — Pan jest z pewnością lepszy ode mnie pod każdym względem i właśnie dlatego nie musi pan posługiwać się kpiną. — Linus sam dziwił się swojej determinacji. — Dobrze powiedziane, punkt dla pana. O czym zatem chciał pan mi donieść? — Zauważyłem ciekawe zjawisko… — Gdzie i kiedy? — W obszarze Morza Snów. Pracuję nad zjawiskiem Murraya jako… — A, przypominam sobie — znowu przerwał McCally. — Zjawisko Murraya, było o tym głośno przed kilkunastu laty. Potem wszystko przycichło. I co, ciągle zapisujecie te sny? — Oczyświcie, chociaż nie na taką skalę jak kiedyś. Natura zjawiska nie jest do końca wyjaśniona… — Niech pan będzie szczery: wcale nie jest wyjaśniona! Już przypomniałem sobie wszystko. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie nadawany jest obraz, skąd bierze się do tego energia i dlaczego w takim właśnie kształcie materializuje się gdzieś za orbitą Marsa, zawsze w określonym sektorze. No i dlaczego rejestrują jego obecność tylko ludzie, a nie na przykład kamery telewizyjne i błony światłoczułe? Wszystko, co zbadaliście dotychczas, to przyczynki, mało istotne szczegóły! — Może ma pan rację, chociaż uzbierało się dwanaście tomów opracowań. — Papier jest cierpliwy, drogi panie. Może być i dwieście. — To prawda — poddał się Linus czując, że w żadnym wypadku nie przegada rozmówcy. — A ja chciałem jeszcze trochę zamącić ten i tak niezbyt klarowny obraz. — Cały zamieniam się w słuch. — McCally spojrzał po raz pierwszy na zegarek. — Nastąpiło zjawisko dodatniego przesunięcia czasowego. — Czyżby podróż w czasie…? — Nie. Oglądałem obraz z przyszłości. — To już lepiej. Czyli rodzaj jasnowidztwa, przepowiedni? Pytia? — Ależ nie. To było wydarzenie pokazane dokładnie. Do najdrobniejszych szczegółów. — Przecież jasnowidztwo to właśnie odsłanianie przyszłości. — Minister ziewnął dyskretnie, przysłaniając usta dłonią. — O ile wiem, jest to zawsze przewidywanie ogólnikowe, które czasem rzeczywiście się sprawdza. W tym przypadku wszystko było identyczne: każdy ruch ręki, wyraz twarzy, nawet przelatujące ptaki. Dwie kopie tego samego filmu! — Co to było? — Wszystko jedno; mecz futbolowy. — Nie zachodzi możliwość… no… omyłki? — Taśmy z zapisami oddałem zaraz po powrocie, na tydzień przed dniem rozgrywek. Można sprawdzić. — Aha. No dobrze, zakonotuję to sobie w pamięci pod hasłem hmm… powiedzmy, jasnowidzenie realistyczne. Oczywiście jest to kartoteka nieoficjalna, hobbystyczna. Lubię kolekcjonować takie przypadki. — Uśmiechnął się i ponownie spojrzał na zegarek. Linus był już tak mokry, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Spodziewał się dyskusji, niedowierzania, skrupulatnego sprawdzania danych. Wszystkiego, tylko nie tego, co go spotkało. Mimo to z niezwykłym u niego zdecydowaniem brnął dalej. — Chciałbym jeszcze… chwilę. Ja., widziałem także rzeczy zupełnie niezrozumiałe, obrazy, których nie mógłby chyba wymarzyć sobie żaden człowiek. — Skąd ta pewność? — Ministrowi naprawdę zaczynało się śpieszyć. — Też nie wierzyłem, dopóki nie… obejrzałem tego meczu z przyszłości i nie poszedłem jeszcze raz na tę rozgrywkę tutaj, na Ziemi. — Ach, o tym pan myśli. — W oczach McCally’ego pojawił się błysk zrozumienia. — Pan sugeruje… kontakt z innymi? To ciekawe. Taka hipoteza stanowi eleganckie zakończenie całej relacji. Doskonale! Linus zacisnął pięści. Ten mały, lecz ważny człowieczek doprowadzał go do pasji. Przygląda się jego historii jak interesującemu egzemplarzowi znaczka pocztowego, po to tylko, aby włączyć ją do prywatnej kolekcji osobliwości. Ignorant czy szaleniec? Odczuwał zniechęcenie i swój zwykły lęk. Jeszcze raz spróbował wziąć się w garść. — Chcę uprzedzić pańskie pytanie: dlaczego oni nie nawiążą z nami normalnego kontaktu? Na przykład: dlaczego nie przyleci tutaj ich ambasador z radcą i sekretarką? A więc… — Proszę pana — McCally pochylił się nad stołem — powiem panu dwie rzeczy. Po pierwsze: nie jestem aż tak głupi, jak pan sądzi. Robię to, co można w określonych warunkach. Druga sprawa wymaga nieco szerszego omówienia i chyba — znów spojrzał na zegarek — nie wyczerpiemy tematu. Pan wybaczy, ale umówiłem się tutaj na kilka kolejnych ważnych spotkań, jestem człowiekiem bardzo zajętym. Spróbuję jednak zacząć. Nie, proszę mi teraz nie przerywać. Wygląda pan na człowieka mądrego, kompleksy nie zawsze przeszkadzają w myśleniu. A więc wie pan zapewne, że siłą napędową działania jednostek zasadniczo są: popęd płciowy i chęć zaspokojenia szeroko pojętych potrzeb materialnych. Jeśli przeniesiemy się na szczebel społeczeństwa, podobny ciężar gatunkowy będą miały znów sprawy ekonomiczne oraz ściśle z nimi związane problemy wzajemnych zależności pionowych, czyli władzy w korelacjach wewnętrznych i zewnętrznych. Te cztery zagadnienia, po dwa na każdym poziomie bytu, stanowią wyznaczniki istnienia Homo sapiens! To święte krowy, których nikt i nic nie może tknąć bez wywołania burzy. Czy pan teraz rozumie? Widzę, że nie bardzo. A więc: gdyby pańskie zielone ludziki naruszyły istniejącą w obrębie tego układu chwilową równowagę, wszyscy natychmiast zainteresowaliby się przyczynami zjawiska i rozpoczęto by badania na wielką skalę. Dopóki zaś to nie zachodzi i wydarzenia rozgrywają się na peryferiach naszych ziemskich spraw podstawowych, to nawet o najciekawszych fenomenach ludzie co najwyżej będą sobie szeptać po kątach, tak samo jak o psychokinezie i reinkarnacji, w celu wzajemnego wywoływania dreszczyków emocji. Owszem, tego rodzaju metafizyczne sensacyjki są potrzebne, ale niekonieczne, podobnie jak kultura i sztuka. Jak wiadomo z historii, bez literatury, drogi panie, nie mogą obyć się tylko literaci i krytycy, a ci są w stanie łatwo zmienić zawód. Tak, żyjemy jako ludzie na tym padole, więc jesteśmy skazani na korzystanie z danych nam możliwości. Urojenia są męczące. Pan wciąż mi nie wierzy? Dam przykład: w miasteczku na rynku baba uniosła się dwa metry w górę. Wszyscy widzieli, było ponad trzystu świadków. I tak unosiła się co tydzień w każdy dzień targowy. Wierzy pan? Bo ja tak. No i co z tego? Przyjechali dziennikarze, zrobili zdjęcia. A wie pan, dlaczego nic z tego nie wynikło? Bo historia nie miała dalszego ciągu w żadnej z czterech wymienionych grup podstawowych problemów. Kobieta nikogo nie mogła nauczyć latać, i jej szczęście, bo dopiero wtedy, gdy stwierdzono całkowitą nieprzydatność lewitacji dla sił zbrojnych, puszczono ją z poligonu. Pan się uśmiecha, a ja mówię poważnie. Pańskie sny dotrą co najwyżej na łamy bulwarowej prasy. Ja zaś, jeśli nie chcę być zaliczony w poczet pomylonych apostołów, mogę jedynie prywatnie kolekcjonować dane. Rozgadałem się, a nasza godzina już dawno minęła. Muszę pana pożegnać, dziękuję bardzo za interesującą opowieść. Witam, dobry wieczór szanownej pani ambasador! Ostatnie słowa McCally’ego skierowane były do eleganckiej kobiety, która zatrzymała się u wejścia do ich loży. Minister zerwał się z miejsca i dwukrotnie ucałował podaną mu smukłą białą dłoń. Linus pożegnał się niezgrabnie i wyszedł na chodnik biegnący środkiem alei. Orkiestra grała rytmiczne tango, po marmurowym parkiecie płynęły roześmiane pary. Dróżki i tunele wycięte w szerokich ścianach bluszczu misterną siecią łączyły dziesiątki dyskretnie rozmieszczonych stolików, przy których setki ludzi mile spędzały wieczór. No tak, jedzą i kochają się, tyle że w ładnej oprawie… Nietrudno zgadnąć, której ze swoich czterech świętych krów dosiada teraz McCally. Długo szedł ciemniejącą aleją i dopiero w starym parku, gdzie pod kępami drzew nie było już żadnych ławek i nie żarzyły się ogniki papierosów, spojrzał w pogodne niebo. Sam będę szukał. Chcę od nich w końcu tak niewiele… Po co te poszukiwania? Na co ci one są potrzebne? Natarczywe pytanie zadawał ten sam dobrze znany głos, który kazał mu rezygnować z przyjaźni, z miłości, z życia pośród ludzi. Znajomy bezwład ciepłym ciężarem wypełnił ręce i nogi, zaległ na piersi. Przecież nie warto… Zdecydowanie, jak nigdy dotychczas, sprzeciwił się wewnętrznemu nakazowi. Nie! Może właśnie dlatego, że nic nie wyszło tutaj, na Ziemi… Pośród gwiazd jest inne życie. Za wszelką cenę trzeba iść wciąż po ulotnych tropach snów i marzeń, być może jedynych wspólnych poziomach aktywności dla obu Istnień. Nie myślał już o możliwości kontaktu dwóch cywilizacji. Zdążył natomiast uwierzyć, że właśnie dla niego jest to ostatnia szansa. listopad 1982 HOMO DETERMINATUS Blady błękit otaczał go jak nieboskłon. Był przekonany, że eteryczna przestrzeń sięga przepastnych głębi, chociaż nie znalazł w niej żadnego punktu odniesienia. Co za wspaniałe uczucie, unosić się tak w czystym przestworzu! Daleki firmament zaroił się nagle barwnymi liniami i plamami. Proste figury geometryczne poczęły komplikować się i miniaturyzować, pastelowe powierzchnie kalejdoskopowych kół, trójkątów i kwadratów wypełniła gmatwanina zawiłych fresków, tysiące linii układały się w stylizowane obrazy jakichś ogromnych ptaków i wykrzywionych, starczych twarzy. Cały ten świat wariackich kształtów i kolorów falował rytmicznie, jakby stanowił barwną mozaikę na dnie basenu, oglądaną przez zmąconą powierzchnię wody. Wtedy otworzył oczy. Natychmiast zacisnął z powrotem powieki, lecz w odsłonięte na chwilę źrenice zdążyło wniknąć ostre światło zewnętrzne; piekący ból wdarł się w głąb mózgu i zdawał się uderzać o tylną pokrywę czaszki. Usiadł i osłonił oczy dłonią. Znajdował się w nienaturalnie wydłużonym pokoju z wysokim oknem, zamalowanym do połowy białą farbą. W górnych częściach szyb widniał błękit nieba. Wstał z szerokiego łóżka i podszedł do okna. Przed oczami zawirowały nagle czerwone płaty, podłoga przechyliła się gwałtownie. Raptownym ruchem chwycił się czegoś, co ustąpiło. Uderzył barkiem o ścianę i w niewygodnej, skulonej pozycji poczekał, aż wszystko wróciło do normy. Jaskrawe plamy skurczyły się do świecących iskier i znikły wreszcie zupełnie; ustało też głuche pulsowanie nagle wzburzonej krwi w skroniach. Okno nie otwierało się. Gdy zbadał je dokładniej, okazało się, że rama wraz ze ścianą stanowią jednolitą, metalową powierzchnię. Przez boczne drzwi wszedł do łazienki. Po drodze potknął się o leżące na podłodze książki —pewnie zrzucił je przed chwilą w stanie zamroczenia. Wstawił ciężkie tomy na półkę. W lustrze nad umywalką zobaczył twarz młodego blondyna o zdrowej cerze. Twarz nijaką, nieznaną, jakby przypadkowo wyłowioną z tłumu. Wydało mu się, że pomiędzy niskim czołem a rumianymi policzkami przez pomyłkę osadzono ciemne oczy o twardym wejrzeniu. Wzruszył ramionami i chciał wyjść na zewnątrz, gdy spostrzegł, że jest nagi. W ściennej szafie znalazł miękkie, wygodne ubranie, które włożył z przyjemnością. Wtedy dopiero stwierdził, że w pomieszczeniu było chłodno. Podszedł do drzwi bez klamki i obojętnie zaczął je obmacywać. Lecz gdy tylko dotknął chłodnego metalu, gładka płaszczyzna ruszyła i odsunęła się, dając przejście. W pierwszym odruchu strachu odskoczył do tyłu, lecz potem wyszedł na obszerny korytarz. Wysokie ściany, szeregi błyszczących, jednakowych drzwi, jakieś windy, schody… Odczuł niejasny lęk i zawrócił do pokoju, którego numer zapamiętał: sto czternaście. Opadł na miękkie łóżko. Było mu dobrze, choć chwilami odczuwał powracający lekki niepokój, nadciągający jak zimny powiew wiatru zawsze wtedy, kiedy usiłował zmusić do funkcjonowania oporną pamięć. Zapadł w drzemkę, która musiała trwać kilka godzin, ocknął się bowiem w zupełnej ciemności. Wtedy przyszedł strach, ściskający pierś zimnymi kleszczami, strach przed nieznanym i niewiadomym. Rzucił się na poszukiwanie przełącznika, przewracając po drodze jakieś sprzęty. Wreszcie, po sekundach ciągnących się w nieskończoność, zapłonęło światło. Czego ja się boję? — pomyślał, wycierając wierzchem dłoni spocone czoło. — Przecież nic mi nie grozi… Czuł, że pamięć o czymś ważnym, a może nawet o wielu sprawach, znajduje się przy samej granicy podświadomości, jednak granica ta wciąż stanowiła zaporę nie do przebycia. Coraz mniej pozostawało z pełnego beztroskiej niewiedzy spokoju. Kim jestem, jak i w jakim celu się tu znalazłem — tak naturalne pytania dopiero teraz zaczęły wołać o odpowiedź. Mężczyzna rozpoczął przeszukiwanie pomieszczenia. Opróżniał schowki, przewracał książki, zaglądał do szaf. W trakcie wykonywania tych czynności jego ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze. Wreszcie znalazł skórzaną teczkę, a w niej kilka drobiazgów i dokument! To był już jakiś ślad. Dokument wystawiony był na Allana Portera, lat dwadzieścia sześć. Zdjęcie dla pewności porównał z własnym odbiciem w lustrze. Nie było wątpliwości — chociaż jeden problem został rozwiązany. Znał swoje nazwisko. Dopiero teraz duszący strach lodowatą strugą wypełnił mu pierś. Teraz, gdy wiedział już cokolwiek, znał choćby imię Allan, w otaczającej go obojętnej pustce niewiedzy powstał punkt odniesienia, ukazujący poza sobą groźny bezmiar Nieznanego. Mężczyzna skulił się, usiłował zapaść we własne wnętrze, uciec przed tym olbrzymem bez twarzy, zniknąć. Lecz nic z tego — tkwił wciąż pośrodku pustej, wklęsłej powierzchni, w centrum misy o gdzieś daleko wywiniętych brzegach, a ktoś lub coś zbliżało się nieuchronnie z góry, czuł już gorący pęd powietrza, już za chwilę, może w następnej sekundzie, będzie za późno… Rzucił się jednym skokiem do drzwi, ciało głucho uderzyło o stalową przegrodę. Świat pękł na pół, a przez szczelinę wleciała zamieć czerwonych płatów. Mężczyzna poderwał się z podłogi i pobiegł przed siebie jak oszalały. Z ciemnej niszy wymknął się niepostrzeżenie skulony, szybki kształt i dopadł z tyłu miotającego się w szale człowieka. W oka mgnieniu obezwładniony i skrępowany żelaznym chwytem na próżno wyciągał wijące się ramiona, po których prześlizgiwał się wodzący punkt ostrego światła. Wreszcie krążek blasku zatrzymał się na obrzmiałej wypukłości żyły unieruchomionej ręki, a ostrze igły pogrążyło się w ciele. Przetaczany płyn zimnymi jęzorami lizał przewody krwionośne, przenikał do włókien nerwowych, zniewalającym ciężarem osadzał się na wszystkich piętrach organizmu. Allan usiadł na podłodze, z trudem łapiąc powietrze. Chwyt zelżał i puścił zupełnie, puściła także paraliżująca dłoń strachu. Ruchem ze zwolnionego filmu położył się; nad sobą, na wysoko sklepionym suficie, widział niebiesko żarzące się lampy, a kątem oka dostrzegał czarny łuk okna. Noc — pomyślał leniwie. — Powinienem spać, a nie urządzać biegi i rozrabiać. Zaśmiał się i śmiał się coraz donośniej, aż głuche echo basem zawtórowało paroksyzmowi tej nienaturalnej wesołości. Z dudniącej między wysokimi ścianami kakofonii dźwięków powoli wyodrębnił się odgłos kroków. Ktoś nadchodził szaro—niebieskim mrokiem korytarza. Allan podźwignął się z trudem i na wacianych nogach zatoczył pod ścianę. Pomimo rozlewającej się po członkach słabości postanowił tym razem stawić czoła napastnikowi. Z sinej głębi korytarza wyszedł mężczyzna drobnej budowy. Na widok opartego o ścianę Allana drgnął lekko i zatrzymał się w pół kroku, jakby z zamiarem ucieczki, lecz po sekundzie opanował odruch i ruszył dalej. Zniknął w ciemnym przejściu, które powoli rozpaliło się żółtym światłem. Allan nie obawiał się już niczego. Wprowadzony zastrzykiem preparat, który w pierwszej chwili dosłownie zwalił go z nóg, chronił teraz skutecznie przed następnymi falami lęku. Zataczając się, poszedł smugą żółtego blasku aż do przejścia, w którym zniknął nieznajomy. Była to jadalnia. Szeregi jednakowych stolików, a po drugiej stronie maszyny wydające zamówione dania. Allan wybrał kolejno kilka potraw, lecz nie mógł uruchomić automatu. Zrezygnowany, wzruszył ramionami. Czuł wzmagający się głód. Wtedy nieznajomy, dotychczas wpatrzony tylko we własny talerz, odwrócił się niepewnie ku niemu. — Trzeba wrzucić żeton — położył na blacie stołu żółty metalowy krążek. — Inaczej nie działa. Usiedli przy jednym stole, powoli przeżuwając kęsy odgrzanej zapiekanki. — Albert — jeszcze niepewnie mruknął przybysz. — Allan. — Jesteś… nowy? — Uhm — postanowił nie mówić nic ponad to, co niezbędne. — Ja jestem tutaj już jakiś czas — Albert pierwszy przerwał krótkie milczenie. — Myślałem, że będzie to inaczej wyglądało. — Myślałeś, że od razu będą złote góry? — zaryzykował Allan, spod osłony dłoni rzucając na rozmówcę baczne spojrzenie. Strzał okazał się chybiony. — A co, tobie jeszcze nie płacą? — z głosu Alberta przebijało zdziwienie zaprawione podejrzliwością. — Nie brałeś zadatku? Allan poczuł, jak krew napływa mu do twarzy, lecz nie stracił panowania nad sobą. — Och, zadatek. To było dawno. Niczego więcej jeszcze nie dostałem. — A kiedy przyleciałeś? — Albert nadal był podejrzliwie ciekawy. — Wczoraj. Wieczorem. — Aha. No to najpierw pójdziesz na rozmówkę. — Jasne. Jakiś czas jedli w milczeniu, po czym Albert zadźwięczał żetonami i przyniósł dwie szklanki soku. — Widzisz, mnie dali jakąś głupią robotę — rozejrzał się podejrzliwie po kątach — ale nie przejmuję się tym. Odsłużę swoje i wrócę na Ziemię, a wtedy za tę forsę… Allan nie mógł opanować odruchu zaskoczenia. Jak to — na Ziemię? A błękit nieba za oknem? Lecz Albert, na szczęście, źle zrozumiał jego zdziwienie. — A co, myślisz że będę tu siedział całe życie? Nie, mój drogi, po roku pozostaną mi tylko kiepskie wspomnienia z niekiepsko płatnej roboty! — Przecież… — Tak, ale to powinno wystarczyć. Płacą nieźle. Właśnie to są te twoje złote góry, no, może pagórki. Ale nawet tyle w zupełności wystarczy dla mnie i dla Rosemarie… Suchą, czarniawą twarz Alberta rozjaśniły wspomnienia, napięte rysy złagodniały, wyblakłe oczy zaszły wilgocią. Mówił coś o małym miasteczku w górach, o starym domu, skrzypiącym od parteru aż po dach w deszczowych podmuchach fenu, o wścibskiej dziewczynie podobnej do myszy, która wścibiła nos w jego życie i wreszcie dopięła swego: stała się tą najważniejszą pcd słońcem. Allan nie słuchał właściwie, obserwując go z przyjazną odrazą, jaką zwykle darzymy ludzi słabiej od nas samych wyposażonych przez los. Zepsute, zachodzące na siebie zęby mełły wciąż nowe słowa i zdania. Wreszcie potok wyrazów ustał, a Albert zawisł pytającym wzrokiem na twarzy rozmówcy. — Oczywiście, ale to jeszcze nie wszystko — palnął cokolwiek, aby odpowiedzieć chociaż na połowę spośród możliwych pytań. — Może nie dla każdego, ale dla mnie tak — odparł Albert dobitnie i nieco agresywnie. Allan odetchnął z ulgą. — Pewnie, rzecz gustu — starał się, aby zabrzmiało to pojednawczo. — Ale, zmieniając temat: dlaczego jadasz w nocy? Czy ze względu na porę pracy? — Nie, skądże. Nie lubię jeść z tymi truchłami — mruknął Albert, wciąż jeszcze zły. Allan odchrząknął z zakłopotaniem. — Czy… tu wszyscy są tacy? — badał ostrożnie dalej. — Pobędziesz, zobaczysz. Może zostaniesz tu na stałe, skoro tak mało obchodzą cię ziemskie sprawy. — Przepraszam, tak mi się tylko powiedziało — pokajał się Allan spostrzegłszy, że musiał dotknąć jakiejś świętości tamtego. — Wiadomo przecież, co jest najważniejsze; reszta to tylko przyprawy do dobrej uczty. Jasne, że nie samymi przyprawami… — No dobra, idę przespać się jeszcze — przerwał Albert. Mieszkam pod sto ósmym. — Sto czternaście — odwzajemnił się Allan, wstając. — Za żetony dziękuję… — Drobiazg, zwrócisz przy okazji. Oddalił się szybkim krokiem w siny mrok korytarza. Za wielkimi, zamalowanymi do połowy oknami zaczynało już dnieć. Allan skierował się do swojego pokoju. Oczekiwano już tam na niego. * * * Obydwaj byli podobni do siebie niezdarną kanciastością ruchów, które jednak w efekcie zawsze osiągały niezbędny stopień precyzji. Jeden stał przy drzwiach, drugi rozwalił się w niedbałej pozie na łóżku. Teraz obaj zbliżyli się. Czy to są te „truchła”, o których wspominał Albert? — przemknęło mu przez głowę. — A może raczej… nie, to niemożliwe. Po prostu zwykli żołnierze, o sposobie myślenia i działania ograniczonym i zmanierowanym przez regulamin. Pachołki w pomiętych mundurach przyszli wykonać jakieś brudne zadanie. — Pozwólcie z nami — pierwszy odezwał się stojący przy drzwiach. — Można wiedzieć dokąd? — Allan czuł wzbierającą w piersi złość. — Proszę z nami! — słowa zabrzmiały ostro, choć zostały wypowiedziane zdławionym półgłosem. Ciężki, tępy wzrok żołnierza zawisł na jego twarzy, wzrok pełen zwierzęcej pogardy dla słabszego. Drugi z intruzów zbliżył się jeszcze bardziej, obciągając bluzę i uśmiechając się drwiąco. — Co mam robić? — spytał Allan już innym tonem. Jego nagły odruch buntu zgasł równie szybko i zamienił się w strach wobec groźby fizycznej przemocy. — Iść z nami. Ruszyli pustym korytarzem w mdłym blasku świtu. Skąd świt poza Ziemią? I blade niebo za oknem? Allan szedł nierównym, zmęczonym krokiem między eskortującymi go żołnierzami, a głowę pełną miał strzępów myśli i fragmentów obrazów, które jednak nie chciały zlać się w żadną logiczną całość. Znów widzi pędzący pociąg. Kiedy i gdzie to było? Żółte ślepia lokomotywy gnają śnieżnym wykopem, przez sam środek nagłej zadymki, strząsającej biały pył z roztańczonych świerków. Mroźna noc opuściła granatowoczarne niebo aż do ziemi, zatapiając górne partie lasu w rozwichrzonym odmęcie. Masywne cielsko zbliżającej się maszyny spowijają kłęby podświetlonej latarniami pary, łączącej się w górze z wirującym śniegiem w jakimś wściekłym tańcu nagle połączonych przeciwieństw. Biały tuman rozwiewa się na chwilę i prosto w oczy bucha porażający wzrok żółty snop światła. — Spokojnie — słyszy niski, nabrzmiały groźbą głos i czuje, że krzepkie dłonie chwytają go za łokcie. — W porządku. Pójdę sam. Z korytarza, który zdawał się być zalany mrocznoniebieską cieczą, weszli do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia. Zanim wzrok przyzwyczaił się do blasku, ludzie w białych fartuchach przywiązali go do długiego stołu za nogi i ramiona. Starszy szpakowaty mężczyzna położył mu dłoń na czole i powiedział z dobrotliwym uśmiechem: — Proszę się nie obawiać, to zwykle nie boli. Przeprowadzimy tylko kilka pomiarów. Niedługo będzie pan wolny. Allan czuł, że pobierają mu krew z żyły na przegubie skrępowanej ręki i przeprowadzają serię analiz. Potem przybliżono czujniki aparatów, których przeznaczenia nie znał. Widział wymierzone w oczy lub czoło obiektywy o mętnych soczewkach tępe ryje jakichś urządzeń, jednostajnym ruchem przesuwające się wokół czaszki, wyczuwał zimny dotyk elektrod na skroniach i ciemieniu. Wreszcie usunięto instrumenty i na głowie umieszczono mu szeroki hełm, z którego górnego wypustu wychodził pęk kabli. Nagle skondensowana fala obrazów i wrażeń uderzyła w mózg jak taran i rozeszła się szarpiącym bólem po najdalszych zwojach nerwowych. Wykrzywiona twarz starej kobiety pojawiła się na ułamek sekundy, a już w następnej chwili migał za oknem samochodu krajobraz wysokiego lasu. Widokowi ciemnego, zapuszczonego pokoju laboratoryjnego towarzyszyło uczucie odrazy, lecz za moment wesołe dziewczęce ciało wymykało się z zamierzoną nieporadnością z jego objęć. Tasiemcowe wzory matematyczne na czarnych tablicach, ulice pełne zgiełku i rozpędzonych tramwajów, stężałe w wysiłku twarze, śmiech wesołej kompanii, radość, ból, rozkosz, strach — cała ta mieszanina wrażeń atakowała świadomość z nieokiełznaną mocą i rozszalałą zmiennością, niebezpiecznie zwiększając napięcie psychiczne do granic wszelkiej wytrzymałości. Kiedy obłędny korowód zaczynał blaknąć i zapadać w czarną czeluść zanikającej przytomności, prędkość nieco malała lub jeden z ruchomych obrazów trwał przez chwilę nie zmieniany na inny, rozgrywał się przez pewien czas, tak że skołatany i przeciążony mózg mógł powrócić do poprzedniego poziomu chłonności. Wtedy film zdarzeń ruszał ponownie z szybkością rozpędzonej karuzeli. Jedne obrazy były szare i smutne, inne eksplodowały nagle przepychem kiczowatych barw. Były takie, które przemykały cicho i jakby wstydliwie, aby ustąpić miejsca buńczucznym, pewnym siebie, aroganckim niemal scenom. Lecz najciekawsze okazało się natężenie światła: wizje ciemne, niedostatecznie rozświetlone przesuwały się niemal nie zauważone, nie podbarwione żadną emocją, ot — szary wypełniacz czasu, wata istnienia; natomiast mocne obrazy, przepojone wzruszeniem, jaśniały zwielokrotnionym blaskiem świecących kolorów. Wszystko było znajome, bliskie. Więcej — rozpoznawał swoje własne doznania, zakodowane gdzieś w głębokich pokładach pamięci obrazy, kiedyś przeżyte wzruszenia. Ktoś dokonuje wymuszonej projekcji pierwotnego zapisu mojej pamięci do świadomości — ta myśl przebiła się gwałtownie przez ciąg mknących obrazów, który nagle zatrzymał się i zgasł jak wyłączony epidiaskop. Zdjęto mu hełm, ktoś podtrzymał lecącą bezwładnie głowę. Jak przez grubą warstwę waty słyszał szelest przewijanych taśm i prowadzoną półgłosem rozmowę. — Ciekawy egzemplarz — mówiła kobieta prawie szeptem. — Dziwne są te niekonsekwencje… — To przecież częste zjawisko — wyjaśniał głęboki, męski głos. — Tego rodzaju przerwy schodkowe i co prawda sporadyczne, ale za to wyraźne nałożenia potrójne? — Niee… to rzeczywiście ciekawe. — Trochę za dużo wymazaliśmy poprzednim razem — do rozmowy wmieszał się trzeci głos. — Taka dawka promieniuje również na dalsze pokłady, stąd może te dziury. — No a nałożenia? Po chwili ciszy, potrzebnej akurat na wzruszenie ramionami, odezwała się znów kobieta: — Pomimo pewnych luk i desynchronizacji mózg przedstawia stosunkowo dużą wartość. Jestem zdania, że można przeznaczyć go na… — Cssst! On może już słyszeć! — powiedział ktoś głośnym szeptem i zapadła cisza, wypełniona tylko szumem pracującej aparatury. * * * Komendant był dobrze zbudowanym, siwym mężczyzną grubo po pięćdziesiątce. Wysunięta broda, szerokie kości policzkowe, wysoko sklepione czoło przechodzące w sporą łysinę, mięsisty nos poprzerastany fioletowymi żyłkami — wszystko to tworzyło dosyć odpychającą fizjonomię. No i oczy — dziwnie mętne, zasnute jakby ptasią błoniastą powieką, patrzące w trudnym do określenia kierunku i osadzone głęboko tuż pod krzaczasto nastroszonymi brwiami — sprawiały wrażenie, jakby ich właściciel znajdował się w stanie permanentnego upojenia alkoholowego, lub raczej zamroczenia narkotycznego. Siedział za biurkiem sztywno jak kamienny posąg i mówił, a raczej przemawiał głębokim i tubalnym, na pewno zbyt donośnym głosem. — Tak, jest pan w wojsku, ale to nie znaczy, że musi pan stale stać. Tak, pozwalam panu usiąść. A teraz do rzeczy. Imię i nazwisko? — Allan Porter. Komendant wystukał coś na umieszczonej na biurku klawiaturze i rzucił okiem na ekran, po którym długim szeregiem poczęły pełznąć informacje i dane liczbowe. Sterując aparaturą raz przyspieszał, raz zwalniał jej pracę, czasem żądał od komputera dodatkowych objaśnień. W trakcie obserwacji gwizdał przez zęby i bębnił palcami po biurku. Pozer i ględa — zawyrokował w myśli Allan. Początkowo z zaciekawieniem oglądał ruch danych na zielonkawej powierzchni kineskopu, ale szybko spostrzegł, że większość informacji podana jest szyfrem. — Taak — zagaił swoim ulubionym słowem komendant, wyłączając z trzaskiem aparaturę. No i jak się tutaj czujecie, sierżancie? Allan nie odpowiedział od razu. Należało działać ostrożnie, był o tym przekonany. — Wszystko w porządku, obywatelu… — Tytułujcie mnie komendantem, to wystarczy. — …obywatelu komendancie — dokończył Allan. — Naprawdę wszystko w porządku? — spytał po przyjacielsku wojskowy, a oczy zmętniały mu jeszcze bardziej. Lecz Allan nie spostrzegł tego i postanowił grać dalej. — Tak jest. — No patrzcie — ciągnął szef słodkim głosem — jaki zadowolony żołnierz. Tak, to rozumiem! Mało mamy takich. A czy wiecie, sierżancie, jakie jest wasze zadanie? — zniżył głos prawie do szeptu. — Czekam na rozkazy, obywatelu komendancie! — A czy wiecie — stary wojskowy grzmiał teraz donośnie — jakim sposobem dostaliście się tutaj?! I gdzie jesteście? — Nie wiem… — cicho odpowiedział Allan widząc, że przesadził. Szef najwyraźniej czekał na pytania i prośby o wyjaśnienia. — Właśnie! — krzyknął komendant, zrywając się zza biurka — nic nie wiecie, a zgrywacie się na takiego, co zjadł wszystkie rozumy! Tak, takich mi tu przysyłają! — Rzeczywiście, nie wiem wiele — bąknął Allan — ale też nie sądziłem, że pan zechce wyjaśniać te zagadki — starał się, aby w jego głosie zabrzmiało poczucie winy. — Gdyby jednak można było… Zwalista postać wojskowego wsunęła się ponownie za biurko. Wielkimi, zniszczonymi dłońmi o sinawym zabarwieniu uchwycił przeciwległą krawędź blatu. — Tak, to już lepiej. Nie lubię, jak ktoś próbuje robić mnie w konia. Po prostu nic nie wiecie, sierżancie. Nie możecie wiedzieć, bo wytarliśmy wam końcówkę zapisu pamięciowego. Jest tam pusto. Więc po co ta komedia? Allan poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Wyszedł na durnia — komendant od początku miał wszystkie karty w ręku. — Tak, musieliśmy to zrobić. Rozumiecie, tajny obiekt, w którym stale obowiązuje najwyższy stopień zagrożenia. Nie możemy ryzykować ewentualności przecieku informacji o jego położeniu. — Czy… — Allan z trudem przełknął ślinę — konieczne są aż tak drastyczne metody? Ptasie oczy komendanta znów zaszły mętnym bielmem. Podniósł się na całą wysokość swojej zwalistej postaci i zaczął przechadzać się z rękami założonymi do tyłu. — Drogi kolego — odezwał się po chwili cicho, jakby obawiał się podsłuchu — nie zdajecie sobie sprawy ze znaczenia tej Stacji. Orbituje ona wokół Słońca i nikt, rozumiecie? — nikt niepowołany nie może choć w przybliżeniu znać parametrów jej orbity! — Czy tego… zabiegu wymazywania pamięci dokonujecie każdemu przybywającemu na służbę? — Prawie bez wyjątków. — Bez ich zgody? — Podejrzewacie łamanie prawa, sierżancie? — komendant jakby poweselał. — Tak, muszę was niestety zmartwić. Pod tym względem wszystko jest w porządku. Mówiąc to wyciągnął z szuflady widocznie wcześniej przygotowane papiery. Wszystko przewidział, na pewno nie po raz pierwszy odbywa tego rodzaju rozmowę — pomyślał Allan. — Oto pański podpis, sierżancie, zezwalający nam na wszelkie działania zgodne z regulaminem Stacji. Chcielibyście obejrzeć sam regulamin? — Nie, dziękuję. To wystarczy. Czy… mogę już wyjść? — Allan czuł dziwną suchość w ustach. — Wolnego, chłopcze! — zahuczał wojskowy, rzucając mu ciężkie spojrzenie. — Nie przyszedłeś na towarzyską pogawędkę! — Tak jest, komendancie — odrzekł zrezygnowany. — Oczekuję na rozkazy. — To już lepiej. Tak, na początek krótkie przypomnienie i instrukcje, bo jak wiemy, pamięć wam trochę szwankuje. A więc — jesteście na razie stażystą w montowni modułów elektronicznych. Środkiem płatniczym na Stacji są żetony, które będziecie otrzymywać codziennie w miejscu pracy, oczywiście pod warunkiem wywiązywania się z obowiązków. Właściwa zapłata, zgodnie z umową, lokowana będzie co miesiąc na waszym koncie na Ziemi. Czy macie jakieś pytania? — szef zatrzymał się w pół kroku i rzucił drwiące spojrzenie. — Właściwie nie… tylko… — Allan pod ciężarem wzroku tego przygniatającego swoją osobowością człowieka stracił do reszty pewność siebie. — Śmiało, chłopcze, śmiało! — Chodzi o ten zanik pamięci. Ja w ogóle niewiele pamiętam. Tylko jakieś fragmenty, migawki. Nie wiem, kim jestem… — To na początku normalne, zawsze istnieją zjawiska rozproszenia przy tak silnej dawce uśredniającej kod molekularny. Nic się nie martw, wszystko wkrótce wróci do normy, zapisy pamięciowe same ułożą się w logiczne ciągi. Trochę cierpliwości — komendant podszedł i poufałym gestem położył mu ciężką dłoń na ramieniu. — A tutaj masz lekturę do poduszki. W tej książeczce znajdziesz kilka wskazówek, jak korzystać z podstawowych urządzeń Stacji w jej części mieszkalno–rozrywkowej. * * * — Wiesz co — Allan podniósł głowę znad swego stanowiska roboczego — wydaje mi się, że ta nasza praca jest bez sensu. Montowanie ciągle tych samych zestawów z gotowych modułów elektronicznych nie wydaje mi się odpowiednim zajęciem dla wykwalifikowanego personelu wojskowego. Albert nie przerywał pracy; manipulował w skupieniu długą pęsetą we wnętrzu już prawie gotowego urządzenia. Dopiero po chwili odezwał się, cedząc niewyraźnie słowa. — Eee, co ty tam wiesz. Wiecznie jesteś niezadowolony. Zresztą, czy to nie jest obojętne, co robimy? Jeśli praca nie jest zbyt ciężka, a na dodatek nieźle płacą? — Widziałeś już tę forsę? Na razie inkasujesz codziennie tylko po kilka żetonów do automatów z sandwiczami. — Umowa została spisana, prawnie wszystko jest w porządku — Albert podniósł głowę i zmrużył oczy w świetle bezcieniowej lampy, która wisiała nad jego pulpitem. — Wszystko w porządku, fajno jest. W ogóle cacy — Allan czuł wzbierającą w piersi złość. — A ja ci mówię, że coś jest nie tak! Przede wszystkim ja… — urwał raptownie. — Co? Z tobą coś jest nie w porządku? — w głosie Alberta zadrgała nutka zainteresowania. Ponownie podniósł głowę znad warsztatu, odsuwając na bok zmontowane już urządzenie. Allan zaczerwienił się. Niepotrzebnie odkrywał karty. — Skąd przyszło ci to do głowy? — zaprotestował trochę zbyt energicznie. — Ja tylko czuję, że odwalamy robotę głupiego. Tutaj chodzi o coś innego — przypomniał sobie rozmowę podsłuchaną po badaniu lekarskim. — Tak sądzisz? — mruknął Albert, patrząc podejrzliwie. — Jakiś dziwny jesteś. Nie mogę cię rozszyfrować. — Ach tak. A cóż to widzisz we mnie dziwnego? — Tak jakbyś więcej wiedział, niż mówisz. — Przecież muszę zostawić coś na później, bo milcząc zanudzilibyśmy się na śmierć — roześmiał się nieszczerze. — Rzeczywiście, chyba masz rację — ziewnął Albert. — Zwłaszcza że już teraz bywa nudnawo. Na dźwięk ostatnich słów nałożył się przytłumiony, elektroniczny gwizd, przechodzący szybko od niskich do najwyższych tonów, wibrujących na granicy słyszalności. Zanim zdążył zabrzmieć powtórnie, Albert szybkim ruchem kciuka wcisnął przez materiał bluzy klawisz w płaskim urządzeniu nadawczo—odbiorczym, umieszczonym w kieszeni na piersiach. Rozległ się metaliczny głos, miarowo cedzący poszczególne słowa. „Albert — przypominam — za dziesięć minut spotkanie z Marią w Klubie Rozrywki — przypominam — o osiemnastej partia szachów ze Stevensonem — przypominam — jutro rano przed rozpoczęciem pracy badania lekarskie — koniec — potwierdzenie odbioru”. — Tak jest, odebrałem, dziękują — w glosie Alberta drgało źle tłumione podniecenie. — No, dosyć na dziś tej roboty, zmywam się stąd. W ciągu dnia te rzeczy wychodzą mi najlepiej — zwierzył się poufale. — A co z tobą? Nie zamówiłeś sobie jeszcze żadnej? — Rosemarie ucieszy się z pewnością — mruknął Allan. — Ech, głupiś. W tej Stacji wszystko jest tajne — odsłonił w uśmiechu popsute zęby. — Poza tym to tylko czynność fizjologiczna, coś jak oddawanie moczu. Dla higieny osobistej i dobrego samopoczucia. — Idź już, bo nie zdążysz wziąć prysznica. — Nie martw się, dam sobie radę. A ty i tak niebawem dostaniesz oferty, pewnie od tych starszych dam. I pamiętaj, że raz na dwa tygodnie nie wolno ci odmówić! Bo inaczej te damy uschłyby z tęsknoty! Gdy podobny do czkawki śmiech Alberta ucichł za zasuwającymi się drzwiami, odetchnął z ulgą. Tolerował obok siebie tego w gruncie rzeczy antypatycznego człowieka z konieczności, wspólnie odgrywali tutaj jakąś nie zrozumiałą rolę. Inni pracownicy Stacki, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, zachowywali dystans uniemożliwiający zawarcie nawet powierzchownej znajomości. Szybko dokończył montażu stojącego przed nim zestawu i wsunął gotowe urządzenie do otworu w ścianie. Poczekał, aż automat wypluje ostatnie żetony, zgarnął je do kieszeni i wyszedł na korytarz. Dlaczego tylko on i Albert zajmują się montażem tych modułów? Co robią inni spośród załogi Stacji? Wiedział już, że opracowują jakieś otrzymane z kosmosu informacje i po prze— tworzeniu przekazują je dalej. Ale jakie, dokąd i po co? Wszystko otaczała tajemnica, również jego własną przeszłość. Kim jest, w jaki sposób znalazł się na Stacji, jakie jest jego właściwe zadanie? Pytań było tyle, że nie przejmował się już nimi tak jak na początku, lecz nie zaniedbywał żadnej okazji, aby wyświetlić choć drobny fragment zagadki. Żył z dnia na dzień, wykonując automatycznie powszednie obowiązki, lecz jakaś przemożna ciekawość zmuszała go do nieustannych poszukiwań i dociekań. Przestronny korytarz wypełniało mdłe światło pogodnego jak zwykle zmierzchu, który pastelowym różem delikatnie wycieniował framugi okien. Sporo trudu zadano sobie, inscenizując to periodycznie zmieniające się oświetlenie — pomyślał. Wyminął strażników przy ciężkich, dwuskrzydłowo zasuwanych drzwiach. Do każdego innego pomieszczenia Stacji, łącznie z gabinetem komendanta, można było wejść lub też zostać odprawionym po wsunięciu do zamka karty identyfikacyjnej. Tutaj — nie. To było zastanawiające i prowokujące. Tylko w jaki sposób sforsować strzeżone drzwi? Kręcąc się bez celu po korytarzach dotarł przypadkowo do Klubu Rozrywki. W oświetlonym kolorowo hallu stały szeregi elektronicznych maszyn do gier, dalej jaśniało przejście do kawiarni i innych pomieszczeń. Tuż obok widniały okrągłe otwory,, wypełnione falującą czernią pól ekranujących światło. Z jednego z nich ktoś właśnie wychodził; Allan nie zastanawiając się długo dał nura w nieprzenikliwą dla wzroku zasłonę. Uszedł parę kroków sionką wyłożoną nierównymi fragmentami płyt chodnikowych i już mógł otworzyć spaczone drzwi, oszklone kolorowym witrażem małych szybek. Po stęchłym zapachu moczu, który zawsze unosi się w klatkach schodowych starych kamienic, z ulgą wciągnął głęboko w płuca świeże, wilgotne powietrze. Szary zmierzch zasnuty był mgiełką drobnych płatków śniegu, opadających równo i cicho na zabłocony bruk. Przez pusty rynek, na którym jak zapomniana dekoracja tkwiła nieruchoma dorożka, poszedł wprost ku wesoło oświetlonym oknom kawiarni. Ona — właśnie ona — podała mu szklankę herbaty z cytryną. Włosy miała gładko zaczesane do tyłu, wypukłe czoło, zadarty perkaty nosek, blade policzki, czarne, żywe oczy — to wszystko było takie znane i bliskie. Odsłoniła trochę zbyt drobne, równe zęby w uśmiechu, kazała mu czekać. Po chwili przysiadła się. — Co u ciebie, Al? Tak rzadko przychodzisz. — Naprawdę, kochanie? Uśmiechnęła się tak dziwnie, samymi oczami. — Pójdziemy na spacer? W lesie nie ma jeszcze odwilży. Patrzyła na niego ciepło, lecz ciemne oczy pozostały nieprzeniknione. Jak zawsze. Nie wiedział, czy potrafiły wybaczać. Wodziła mu palcem po wargach, które stały się gorące i suche. Tak, trzeba koniecznie stąd wyjść. Cichy, nieruchomy las, rzędy stłoczonych kolumn świerków, ginących w pomroce niskiego nieba, skrzypienie wilgotnego śniegu. I nagle gdzieś z boku szum, coś rusza się, przesuwa w ciemności, biały puch sypie z gałęzi, niespodziewanie rozhuśtanych jak skrzydła olbrzymich ptaków, podrywających się do ciężkiego lotu. Wielkie drzewa poczynają tańczyć w ostrych podmuchach wiatru, mieszając kosmatymi wierzchołkami zamgloną czerń nieba, zadymka tłucze śnieżnymi wirami po gałęziach, wdziera się kłującymi kryształkami lodu do oczu. To wszystko już było, wiedział, że musi przebywać wciąż na nowo nocną zadymkę, przeciągły gwizd pędzącej przez śnieżną zamieć lokomotywy, te potworne żółte latarnie, zbliżające się z niepojętą szybkością. Alicja! Czuje jej mokrą, ciepłą ze szczęścia twarz; przekrzykując wiatr, śmiejąc się, osłania ją przed śnieżnym podmuchem. A potem te latarnie, i przeciągły jęk stali. Nagłe ukłucie strachu. To boli, jak urażony nerw. Nie, nie chcę sobie przypomnieć, nie chcę nic wiedzieć! — Nigdzie nie pójdziemy! — rzuca gwałtownie, wstając potrąca stolik. Rozlana herbata spływa na dywan wąskimi strużkami, potem deszczem kropel. — Jest już ciemno! — Kiedy znów przyjdziesz? — zewnętrzne kąciki oczu opadły, w zaciśniętych ustach zawarło się całe napięcie oczekiwania. — Wkrótce — obiecuje z uśmiechem z wyżyn mile połechtanej męskiej próżności. Lekkim, pewnym krokiem wychodzi w tężejący wieczorny mróz, mruży oczy, w które wciskają się ostre drobinki śniegu, idzie od latarni do latarni, wokół których przez świetliste kule blasku pędzą białe strumienie wirujących płatków, i wreszcie wodzi palcami po chropowatym witrażu starych drzwi, szuka klamki. To już. Skrzypienie zawiasów, ciepły stęchły zaduch. Kilka kroków w ciemności i lekkie łaskotanie zapory magnetycznej. Zataczając się wyszedł na mdło oświetlony korytarz. Wysokie okna były już ciemne. Przed wejściem do Klubu stała niewielka grupka rozbawionych ludzi obojga płci. Pośród nich rozpoznał Alberta; ten skinął mu przyjaźnie dłonią. — Jak czuje się podróżnik po krainie snów? Allanowi daleko było do żartobliwego nastroju ludzi, którzy otoczyli go roześmianym kółkiem. — Poznaj się z Marią; to jest mój dobry kolega, nosi ładne imię Allan — Albertowi głos plątał się już nieco. — Miło mi — mruknął z wymuszonym uśmiechem. — Interesujący z ciebie chłopak — Marii widocznie nie lubiła bawić się w ceregiele. — Szkoda, że zainteresowanie nie jest obustronne… Była to wysoka, szczupła kobieta; wysoko upięty kok o zjadliwym złocistym kolorycie sterczał jej ponad głowę, co sprawiało wrażenie, że jest sporo wyższa od Alberta. W rzeczywistości byli oboje jednakowego wzrostu. Spojrzenie miała wyniosłe, a pokryta pudrem twarz zastygła w ładną maskę bez wyrazu. — Myli się pani… — Ja… — nie wiedział, co powiedzieć. Nie miał chęci na jakąkolwiek rozmowę. — No, już nie męcz się. I mów mi „ty”, mam na imię Maria. Kogo spotkałeś w tym podłym kinie fantomatycznym, że wprawił cię w aż tak kiepski nastrój? — Dlaczego podłym? — Tak — wtrącił się Albert — bo ono operuje niemal wyłącznie na bazie własnej informacji widza. Miejscowy komputer podstawowy ma niewielką pojemność, a połączenie z Ziemią nie istnieje. Wszystko tajne! — zaśmiał się swoim śmiechem podobnym do czkawki. — Pójdziesz napić się z nami? To znacznie przyjemniejsze niż grzebanie w ponurych wspomnieniach — Maria niecierpliwym wzrokiem ogarniała jego nowe w tym gronie ciało. — Nie mogę, przepraszam. Naprawdę źle czuję się po seansie. Może następnym razem. * * * Allan czytał do późna pierwszą z brzegu książkę, aż powieki same ciężko opadły mu na oczy. Wtedy dopiero wyłączył światło i wyciągnął się w łóżku, czując pod plecami rozkoszną gładź miękkiej pościeli. Lecz nie mógł zasnąć od razu. Właściwie to nie ma sensu wciąż zastanawiać się nad sobą i próbować rozwiązywać stale pojawiające się zagadki — myślał sennie — bo po wyjaśnieniu jednych pojawiają się natychmiast inne. Skąd tutaj przybyłem, po co, kim jestem — to raczej pytania filozoficzne, nie sposób odpowiedzieć na nie konkretnie. Najwyżej trochę przesunę lub poszerzę widnokrąg postrzegania, ale to nie znaczy, że osiągnę cel, znajdę właściwą i ostateczną odpowiedź. Więc w imię czego ciągle się dręczyć? Należy pracować, zażywać przyjemności, odpoczywać, może nawet kochać — ale wszystko po trochu, wszystko w miarę, tak jak Albert. I jak on mieć dalszy cel w perspektywie, nie po to, aby osiągnąć go zaraz i za wszelką cenę, lecz aby do niego niespiesznie dążyć, aby codzienna szara egzystencja nabrała sensu istnienia. Czyż to nie proste wyjście? Owszem, właściwie tak należy żyć — odpowiadał sam sobie — ale… mimo wszystko jeszcze przedtem warto byłoby zajrzeć za te tajemnicze Drzwi. Dlaczego ich aż tak pilnie strzegą? No i dowiedzieć się, z jakiego powodu moją pamięć poddano obróbce, a na przykład Alberta zostawiono w spokoju. Zresztą, może i jemu coś zaaplikowano… No właśnie, moja pamięć to niezła zagadka. Musieli rzeczywiście zastosować zbyt szerokie spektrum, bo nie pamiętam niczego, co układałoby się w logiczny ciąg zdarzeń. Wszystko, co jestem w stanie sobie przypomnieć, to jakieś migawki jakby znajomych sytuacji, okruchy zdarzeń, nieobce, lecz nieprzypisywalne do żadnego punktu czasoprzestrzeni twarze. Więc nie nastąpiła całkowita amnezja, totalne zapomnienie, bo w takim przypadku trzeba by uczyć się od nowa chodzić, mówić, w ogóle — żyć. Natomiast ja, nie dość że zachowałem umiejętności z wyuczonego fachu, to jeszcze rozporządzałem kwintesencją wiedzy, jakąś ogólną mądrością, która musiała dojrzewać we mnie przez całe życie, choć nie byłbym teraz w stanie podać ani jednego jej źródła. Niepostrzeżenie zapadł w głęboką studnię ciężkiego snu. Ktoś czekał na ten moment. Cicho jak cień wbiegł przez automatycznie rozsunięte drzwi. Ostrym strumieniem światła podręcznej latarki wymacywał sobie drogę; gdy dotarł do łóżka, postawił ją na półce tak, aby rzucała rozproszony, słaby blask. Przyklęknął na podłodze i w napięciu wpatrywał się w twarz śpiącego. Pobladł, wargi zacisnęły się w wąską linię, wodniste oczy pociemniały. Puścił w ruch dłonie o długich, białych palcach i pochylał się coraz niże]. Allan poruszył się niespokojnie, lecz spał nadal. Skurcze warg i szybkie ruchy gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami świadczyły o trwaniu fazy intensywnych marzeń sennych. Także we śnie zewsząd otaczały go dłonie, lecz były to dłonie kobiece o wypielęgnowanych, smukłych palcach, ze starannie wymodelowanymi i polakierowanymi paznokciami. Ciepłe, miękkie dłonie, muskające pieszczotliwie jego naprężone ciało, gładkie palce, obejmujące go i gładzące czule i delikatnie. Pełno było wokół niego i na nim tych dłoni, do których dołączyły się teraz chciwe usta, niesyte żadnych pieszczot. Zbudził się nagle i ujrzał nad sobą pochylonego w nienaturalnej pozycji obcego mężczyznę. Twarz nieznajomego, o rozmytych i nijakich rysach, mokra była od potu, a oczy patrzyły badawczo, choć spoza tej wnikliwości wyraźnie przebijał lęk i jakaś obmierzła, śliska prośba. Allan zamarł w bezruchu zaskoczenia, lecz prawie natychmiast poczuł narastającą wściekłość, zaprawioną strachem i obrzydzeniem. Gwałtownie zgiął kolano i odtrącił pochyloną nad nim twarz. Podniósł się szybko na łokciach i usiłował wstać, lecz intruz zwalił się na niego ciężarem kłody. Sczepieni jak walczące psy stoczyli się z łóżka; wątły nocny stolik rozprysł się pod napiętymi ciałami. Wściekle tarzali się po podłodze. Obcy był silniejszy. Przywalił Allana jak góra, chwycił go za ręce kleszczami wielkich łap. — Poczekaj, porozmawiamy — wycharczał Allan, i gdy tamten zwolnił nieco uścisk, zdołał wymierzyć mu cios kolanem w podbrzusze. Dalej sprawa była już prosta — nagłym wyrzutem nóg odepchnąć przeciwnika daleko od siebie. Cios okazał się tak silny, że nieznajomy poleciał aż pod ścianę i głucho uderzył w nią głową. No, udało się — pomyślał Allan i podniósł się z trudem. Wyłamał nogę ze strzaskanego nocnego stolika. — Poprawię, póki jest zamroczony. Lecz obcy zerwał się spod ściany tak lekko, jak gdyby upadł przed chwilą na miękki materac treningowy, uchylił się przed ciosem i szybkim uderzeniem grzbietu dłoni wytrącił Allanonowi zaimprowizowaną broń. Znów zwarli się w morderczym uścisku. Allan z trudem łapał oddech, czuł, że słabnie. Dlaczego nie wykończy mnie od razu? — przemknąło mu przez głowę. — Przecież jest silniejszy i wyraźnie lepszy technicznie. Może jeszcze nie zrezygnował i chce mnie oszczędzić na później? Desperacko próbował odepchnąć przeciwnika, uderzyć go pięścią lub kolanem. Na próżno. Obcy obezwładnił go niemal zupełnie swoim niedźwiedzim chwytem. Ręka Allana, obejmująca coraz słabiej szerokie plecy tamtego, obiła się raz i drugi o coś twardego. Kabura z bronią! A więc jest jeszcze szansa. Zabić go? — myślał gorączkowo. — Przecież nie groził mi śmiercią. Ale za to… ten drań… Dla odwrócenia uwagi przeciwnika, którego miażdżący uścisk stopniowo zamienił się w czułe obejmowanie, złapał go lewą ręką za włosy i szarpnął tak mocno, jak jeszcze potrafił, prawą zaś otworzył kaburę i wyciągnął z niej pistolet. Szybkim ruchem przyłożył broń do boku nieznajomego i pociągnął za spust. Lecz nic się nie stało — pistolet był zabezpieczony. Allan zaklął głośno i kciukiem przesunął dźwignię, lecz przeciwnik już chwytał go za rękę. Szarpnął spust — huknął strzał, obcy złapał się za przestrzelone ramię. To powinno było wystarczyć. I wystarczyłoby z pewnością. Kazać mu po prostu wyjść, nie opuszczając broni. Usłuchałby, nie miałby innego wyjścia. Lecz w Allanie obudziło się zwierzę. Jakiś pierwotny dziki instynkt wyzwolił w nim żądzę niszczenia, żądzę mordu właśnie w chwili, kiedy szala zwycięstwa przechylała się na jego stronę. Był w tej chwili drapieżnikiem, dobijającym swoją ofiarę. Błyskawicznym ruchem przyłożył lufę do czoła ogłuszonego bólem rannego i powtórnie pociągnął za spust. Odrzucił gorącą od strzałów broń i, sparaliżowany nagłym strachem cofnął się raptownie. Ściany odbiły echem chrapliwy krzyk. Obcy mężczyzna zachwiał się, lecz nie upadł, podniósł dłoń do czoła i rozmazywał po twarzy cienką strużkę krwi. Chwiejnym, lecz szybkim krokiem podszedł do drzwi, otworzył je i zniknął w mroku korytarza. Gdyby nie roztrzaskany stolik i swąd spalonego prochu w powietrzu, nic nie świadczyłoby o niedawnym koszmarze. * * * — Przypadki dewiacji przestępczych lub seksualnych zdarzają się wszędzie, w każdym środowisku. Także tutaj. Podobno w wojsku występują nawet częściej; rozumiesz, odosobnienie i stres psychiczny, wywołany rygorem. Nie masz czym przejmować się aż tak bardzo — mamrotał Albert, ciągnąc powietrze przez co chwila gasnącą fajkę. — Wszystko pięknie. Ale ja strzeliłem! — Cóż, miałeś prawo do obrony. — To łatwo powiedzieć. Gdybyś ty był na jego miejscu… — Na szczęście mam inne zainteresowania. — Nie o to chodzi. Są dozwolone granice obrony. — Może nie każdy działałby tak stanowczo jak ty, ale wszyscy mają prawo do skutecznego odpierania napaści. W końcu przecież nie zabiłeś go. Wyszedł o własnych siłach. — To niemoż… niepojęte. Strzeliłem mu prosto w czoło! — Kula musiała przeorać czaszkę po wierzchu. — Wiem dobrze, w którym miejscu przyłożyłem lufę. — Ale nie pamiętasz, pod jakim kątem. — Zawsze masz gotową odpowiedź — warknął Allan. — Nie. Jedynie usiłuję racjonalnie wytłumaczyć fakty, to wszystko. Ale ty pewnie wolałbyś, żebym opowiadał o przestrzelonym, lecz doskonale działającym mózgu. — Czekaj… funkcje mózgu mogły zostać przejęte… — Przez zielonych ludzików, którzy podglądali was pod drzwiami. Nie pleć — Albert był zły, nie wiadomo, czy bardziej z powodu zapchanej fajki, czy pomysłów Allana. — Zameldowałeś komendantowi? — Jasne. Byłem u niego przez całe piąć minut. Zadał mi tylko dwa pytania: czy odniosłem jakieś obrażenia i czy chcą wnieść skargę. Gdy na obydwa odpowiedziałem przecząco, kazał mi od—maszerować. — To naturalne. Musiał znać już sprawą, na której rozdmuchiwaniu mu nie zależało. — Naprawdę chciałbym mieć twój charakter. Zawsze znajdziesz racjonalne wyjaśnienie. To chyba już przedsmak szczęścia. — Ty zaś chciałbyś wyobrażenia wszystkich ludzi ukształtować według swojego własnego modelu szczęścia — Albertowi wreszcie udało się przepchać fajką i wyglądał na zadowolonego. — No tak, chyba znowu masz rację — dał dla świętego spokoju za wygraną. — Ale, zaraz… pamiętasz, jak niedługo po moim przybyciu mówiłeś, że jadasz nocą, bo nie lubisz przestawać z „tymi truchłami”. Co miałeś wtedy na myśli? — Widzisz — Albert zmieszał się — nic takiego. Zdawało mi się, że oni są… kierowani poprzez hipnozę. Takie niepotwierdzone przypuszczenia. — Skąd ta teoria? — Żadna teoria. Nieważne. Dawne podejrzenia, teraz myślę inaczej. Zwłaszcza po twojej przygodzie. — Więc co sądzisz o tym teraz? — Że po prostu nic nie wiadomo! — uciął. Wyraźnie nie miał ochoty na kontynuowanie tematu. — Chciałbym prosić cię o małą przysługę — podjął po chwili Allan, nie zrażony niechęcią rozmówcy. Widzisz… czasami wydaje mi się, że wiem, co znajduje się za tymi lub innymi drzwiami Stacji, przypominam sobie pewne fragmenty jej topografii. Zupełnie tak, jakbym już kiedyś tutaj był lub jakby ktoś pokazywał mi rysunki czy plan tego obiektu. — Czy mam wskrzesić twoją pamięć? Jak to sobie wyobrażasz? — krzywo uśmiechnął się Albert, odsłaniając poczerniałe zęby. — Możesz w tym pomóc — ostrożnie mówił Allan. — Komendant rozmawiał ze mną w taki sposób, jakby był pewien, że znam doskonale rozkład pomieszczeń Stacji. Z tego wynika, że powinienem go znać, odbywając tutaj służbę. Albert milczał, puszczając kółka niebieskiego dymu. — Przy okazji możemy spróbować wyjaśnić niejedno — Allan rozgrywał dalej swoją partię. — Na przykład zagadkę tutejszego personelu, lub naszą rolę w tym wszystkim, teraźniejszą i przyszłą. Może wystarczy, że sobie przypomnę… Nie mógł nie dostrzec poruszenia Alberta. Lecz już po sekundzie na jego twarz znów wpełzła poprzednia maska znużonej obojętności. — Co chcesz zrobić? — mruknął po chwili. — Użyć analizatora pamięci. Albert drgnął. Złapał w powietrzu spadającą fajkę. — To niemożliwe — rzucił szybko. — Dlaczego? Już raz byłem badany w ten sposób. Wszystko, co nawet najsłabiej zapisane jest w głębokich pokładach pamięci, do czego nie sposób dostać się w normalnym procesie przypominania… — Nie musisz akurat mnie tego tłumaczyć — przerwał szorstko Albert. — Po pierwsze: nie dostaniesz zezwolenia. Po drugie: to pachnie sprawami objętymi tajemnicą wojskową. — Nie chcę naruszać żadnej tajemnicy — roześmiał się Allan dbając o to, aby jego głos był przynajmniej zbliżony do naturalnego. — Przecież chcę sobie tylko przypomnieć to, czego mnie uczono podczas przygotowań do służby. A pozwolenie sam załatwię, to już wyłącznie mój problem. Może dowiemy się także czegoś więcej o celu naszego zaciągu na Stację — dodał pamiętając, jakie wrażenie poprzednio wywarł ten argument. — A może rzecz polega na tym, że nie powinniśmy właśnie tego wiedzieć? — Jak chcesz — rzekł Allan wstając. — Chowanie głowy w piasek to też jakiś sposób. — Poczekaj. Zastanowię się. — Nie ma na to czasu. Na dzisiejszy wieczór zarezerwowałem instrument — Allan dziwił się, ile kłamstw gładko przechodzi mu przez gardło. — No dobrze — z ociąganiem zgodził się tamten. * * * Z mrocznego korytarza skręcili w buchające żółtym światłem wejście do gabinetu medycznego. Wartownik zagrodził im drogę. Był to młody chłopak o twardym, upartym wejrzeniu. — Cześć! — szeroko uśmiechnął się Allan. Przyszliśmy w delikatnej sprawie. — To nie ze mną. Proszę odejść. — Rozmawiałem w ciągu dnia z dyżurnym. Obiecał, że wieczorem aparat będzie wolny… — Proszę okazać zezwolenie. — Widzisz, sprawa jest, jak już wspomniałem, delikatna. Mam dziewczynę na Ziemi, cholernie mi na niej zależy. Była doskonała, mówię ci Mieliśmy się pobrać. Dała mi adres, napisała już dwa listy. A ja zalałem się przed wyjazdem i, uważasz, zgubiłem swój notatnik. Psiakrew, ona miała takiego dobiegacza, i jak ja nie będę pisał… sam rozumiesz… A jaka to babka! Ptyś z bitą śmietaną! — Dla kogo te bajeczki? — mruknął wartownik, ale uśmiechnął się pod nosem. — No wiesz! Myślisz, że przychodziłbym tutaj ot, tak sobie? Wielka przyjemność, leżeć pod tym cuchnącym hełmem! Naprawdę zależy mi na niej — zniżył głos, pochylając się w stronę żołnierza. — Muszę mieć ten adres. Zobacz, co za babka — zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie. — Albert, chyba tobie pożyczyłem zdjęcia Joli! Albert zaczerwienił się lekko pod śniadą skórą, lecz wydobył z kieszeni kilka fotografii. Wybrał trzy z nich i podał wartownikowi. Tamten zagwizdał cicho. — Niezłe. Ale dawała ci się fotografować! — No pewnie, bez fałszywego wstydu. Musiałem przecież coś zabrać na służbę. — Dobra. To teraz ja je biorę. Albert podniósł rękę, ale Allan chwycił go mocno za przegub. — Jasne, weź je sobie. Ja mam więcej. Zresztą przyśle mi jeszcze, jak tylko przypomnę sobie adres. Masz tu jeszcze parę żetonów na piwo — wcisnął mu do kieszeni garść błyszczących krążków. — Spieszcie się. Macie piętnaście minut — syknął przez zęby. — A jak komuś piśniecie słówko… — Możesz być spokojny. Jedziemy na wspólnym wózku. Umiesz obsługiwać tę maszynę? Żołnierz splunął ze złością i nastawił aparaturę. — Zwijajcie się szybko — rzucił niechętnie i oddalił się w stronę wejścia. Boi się coraz bardziej — pomyślał Allan. — Jedź po skali aż znajdziesz plan Stacji i zatrzymaj się na nim z dziesięć minut — szepnął do Alberta i nasadził sobie na głową ciasny hełm. Czas zaczął biec wstecz. Na mgnienie ukazały się sceny, w których uczestniczył przed chwilą: rozmowa z młodym wartownikiem, przekonywanie Alberta. Potem przemknęła jak na przyspieszonym filmie, puszczonym od końca, krótka rozmowa z komendantem. Tak, to musiało się stać. Albert, tchórzliwy sukinsyn, nie potrafił sobie tego darować, zwłaszcza że on leży bezsilny i bezwolny, schwytany w sieć bioelektronicznych impulsów. Jeszcze raz, puszczoną od początku, przeżywał zakończoną fatalnymi strzałami walką ze zboczeńcem seksualnym. Jego poprzednie wrażenia sumowały się przy tym z obecnymi; czuł, że po raz trzeci nie przeszedłby przez ten koszmar bez szwanku. Wreszcie zafalował różowy przestwór wypalonej, unicestwionej pamięci, obszar faktycznej śmierci osobowości. Jakie tajemnice, co za zdarzenia i przeżycia kryły się za gwałtem zadaną mózgowi raną? Wiedział, że nigdy już nie odtworzy tego straconego fragmentu życia. Lecz oto znów zamigotał słaby obraz, połączony z uczuciem lęku. Lotnisko, wyrzutnie, doki naprawcze, hangary. Potem mężczyzna w średnim wieku o zniszczonej, pooranej zmarszczkami, lecz przyjaznej twarzy. Opalona na żółto skóra dziwnie kontrastuje z bladoniebieskimi oczami, krótko przystrzyżone, rzadkie blond włosy sterczą jeżykiem na okrągłej głowie. Jakieś rulony, mapy. Jest plan! Lecz obraz zmienia się, czas cofa się coraz szybciej. Natłok twarzy, ból, miłość, żal, wszystko to poprzerzynane głębokimi wąwozami wypalone] jaźni. Jak to, aż tutaj? Tak daleko padły niszczące odpryski zabijającego życie wyładowania? Tak, ono zabija życie, pozostawiając trwanie. Bo trwanie od życia różni się właśnie zasobem posiadanej pamięci o faktach i wrażeniach, o uczuciach. Ty idioto, kretynie z krzywymi zębami i ptasim mózgiem, wracaj dla planu Stacji! Dlaczego penetrujesz zakazane obszary, dlaczego brudne łapy pchasz w resztki moich dalekich wspomnień, we mnie samego, ładujesz się tam nawet, gdzie ja wejść nie śmiem? Właściwie wejść nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Słyszysz, że nie chcę?! Albert, zupełnie jakby mógł słyszeć te wyzwiska, powrócił do obrazu planu, przejechał w jedną i drugą stronę po czasowej osi zdarzeń, aż zatrzymał się na najwyraźniejszym szkicu. Allan szybko ogarnął poszczególne fragmenty rysunku. Tak, to był bez wątpienia plan Stacji. Znajomemu przebiegowi korytarzy i znanym konturom pomieszczeń towarzyszyła plątanina różnobarwnych linii, oznaczających sieć żył hydraulicznych i pneumatycznych, arterie energetyczne i wielokrotne zabezpieczenia awaryjne. Bez trudu zlokalizował gniazda dział laserowych i wyrzutnie pocisków, a także doki startowe rakiet. Drzwi. Tak, już są, to tutaj. Za Drzwiami znajdowała się sterownia wszystkich ważniejszych urządzeń i zespół komputerów Stacji. Czy tylko to kryło się tutaj, poza podwójną osłoną straży i pancerną płytą, strzegącą wejścia? Nie, teraz nie czas o tym myśleć. Szybko przestudiował bieg nitek kabli i arterii przewodów, zlokalizował położenie generatorów energii, określił zewnętrzne punkty odniesienia, zbadał jeszcze raz odległości do wyrzutni rakiet. Ledwie zdążył dwukrotnie powtórzyć te dane, przepisując je z głębokiej podświadomości do łatwiej dostępnych, płytszych pokładów pamięci, kiedy obraz zamazał się i znikł. Znów poczuł duszny zapach farmaceutyków laboratoryjnych i zobaczył bladą, wystraszoną twarz Alberta. W porządku — rzekł ochrypłym głosem wstając. — Wiem już to, co chciałem. Możemy iść. Wartownik wiódł za odchodzącymi nieprzyjaznym wzrokiem. Teraz zapewne żałował, że wpuścił ich do strzeżonego obiektu. * * * Z wnęki pneumatycznego podajnika z cichym mlaśnięciem wyłonił się błyszczący obwodami moduł. Allan odruchowo skorygował jego pozycję na stoliku monterskim i rozpoczął pracę. Myślami był daleko. W pewnej chwili jego uwagę przyciągnęła metalowa nakrętka, za pomocą której łączył dwa detale. Na jej błyszczącej powierzchni widniały trzy małe plamki farby ochronnej, ślad po nieprecyzyjnym ruchu pędzla. Tak, był pewien, że wczoraj wmontował tę właśnie nakrętkę w składane wtedy urządzenie. — Do licha — pomyślał — ta robota jest jeszcze bardziej bezsensowna, niż sądziłem dotychczas. — Słuchaj, Albert — powiedział już głośno, podnosząc do oczu przypadkowo naznaczoną nakrętkę i utwierdzając się w swoim przekonaniu — czy pamiętasz, jak to dawniej bywało w wojsku? Jeden pluton kopał latryny, a drugi zasypywał je nazajutrz. I tak w kółko. — Nie pamiętam. Ale ci ludzie coś przecież musieli robić. Inaczej mogliby poszaleć i, na przykład, zacząć się nawzajem mordować. Decydenci, nie mając pełnej władzy nad umysłami, muszą stosować środki zastępcze. — Pięknie to ująłeś, zupełnie jak na pogadance oświatowej. Nie wiem tylko, czy domyślasz się, że i my odwalamy podobną robotę. — Czyżbyś dopiero teraz wpadł na to? Rozmowę przerwało ciche, wibrujące buczenie, osiągające coraz wyższą, nieprzyjemną dla ucha częstotliwość, — Słucham, tu Allan — mruknął niechętnie, sięgając do kieszeni na piersiach. „Przypominam — w tym tygodniu w dowolnym terminie spotkanie zamówione przez Karolinę — Karolina chce z tobą mówić — potwierdzenie odbioru”. — Odebrałem — warknął — ale teraz nie chcę z nią rozmawiać. Źle się czuję, może wieczorem. „Przypominam — zgodziłeś się na dowolny termin i porę w zamian za tylko jedno zamówienie w miesiącu — złe samopoczucie i inne dolegliwości usunięte zostaną natychmiast w Centralnym Ambulatorium — teraz łączę z Karoliną — potwierdzenie odbioru”. — Więc łącz, skoro już musi tak być. — Co się martwisz, chłopie? — wtrącił się Albert. — Ona będzie chętna, sama przecież zamówiła, no i czekała dotychczas na swój przypływ tkliwości! Gorzej, jeśli wpadłbyś na jedną z zasłużonych seniorek… — Idź do diabła! — Ale wierz mi, że rozochocona seniorka to też niezła zabawa. Czego ona nie wyprawia, żeby nadrobić stracone lata. — Zawsze myślałem, że stare panny są skostniałe w swoich nawykach — zainteresował się Allan. — Nie musisz trafić na starą pannę. A gdyby nawet, to jeszcze zależy, jakie będzie miała nawyki; niektóre z nich są wspaniałe. Znam taką jedną matronę, co przez całe życie głaskała koty… „Witam cię, Allanie” — nawet ten idiotycznie szczebiotliwy, pełen przydechów i prześmieszków kobiecy głos przyjemnie kontrastował z poprzednią matową mową maszyny. „Chciałabym spotkać się z tobą teraz, jeśli nie masz innych bardzo pilnych zajęć” — ostatnie słowa utonęły w piskliwym chichocie. — Owszem, mam sporo pracy, ale przyjdę. Tak było umówione — Allan obawiał się, że w przypadku odmowy wlepią mu jeszcze w tym miesiącu dwa spotkania dodatkowo. Może lepiej, że teraz, a nie w nocy — pomyślał. Na noc planował inną akcję, w której nikt nie powinien mu przeszkodzić. „Ach, jak się cieszę! Bądź za kwadrans, muszę się przygotować. Jaki kolor wolisz, żółty czy niebieski?” — Może być żółty — wybrał na odczepnego. — Jaki jest twój numer? „Ojej, zapomniałam ci podać? Dwieście osiemnaście, oczywiście, jaka ja jestem zapominalska!” — Dobrze, przyjdę za piętnaście minut — uciął i wyłączył odbiornik. Opadł znużony na oparcie fotela. — Ale ci się trafiło — cieszył się Albert. — Karolinka, no, no… — Widzę, że masz miłe wspomnienia. — Ależ, co ty mówisz. Opowiesz mi, jak było? — Odczep się! A może ty zwierzysz mi się, gdzie obmacywałeś swoją Marię? Czy Rosemarie? Albertowi dawno wygasła fajka wypadła z ust, rysy stężały. Wstał. — Odwal się od niej raz na zawsze! Bo inaczej… — Co inaczej?! Właśnie widzę, jak ani na godzinę nie możesz o niej zapomnieć! Przez chwilę mierzyli się złym wzrokiem, po czym Albert opadł z powrotem na fotel. Był o głowę niższy i przynajmniej dziesięć kilogramów lżejszy od Allana, nie miał wielkich szans w razie starcia. — Nie rozumiem, jak człowiek inteligentny, za jakiego wciąż jeszcze ciebie uważam, nie dostrzega różnicy między potrzebami ciała i ducha. Czy musimy zaspokajać je z jednego źródła? — Albert usiłował obrócić wszystko w żart, lecz Allan nie dostrzegł tego w zaperzeniu. — Ach, więc tamtą kochasz jedynie platonicznie i to w ciągu dnia, a wieczorem idziesz do burdelu zaspokajać potrzeby ciała — szydził. Czuł, że za własne poniżenia i zniewolenie odgrywa się na tym Bogu ducha winnym człowieku, ale nie mógł się powstrzymać. — Spóźnisz się na spotkanie — powiedział Albert z dziwnym smutkiem; cała złość, ścinająca mu przed chwilą twarz, znikła bez śladu. Może rzeczywiście chodzi do burdelu, jest niewolnikiem swojej samczej natury? Pomimo miłości, która jednak nie zdołała całkowicie stłumić atawistycznego instynktu zapładniania każdej zdatnej samicy? — pomyślał Allan i zrobiło mu się żal tego małego człowieczka. A on sam? Czy ma prawo oceniać innych? Niewiele wie o sobie, lecz nawet ta mała cząstka, która jest mu znana, wystarczy… — Nie bierz tego zbyt serio — bąknął pojednawczo. — Jestem trochę zdenerwowany, wiesz, po tym niedawnym nocnym najściu… dosyć mam wszelkich zbliżeń. — Wierzę ci — Albert odsłonił w anemicznym uśmiechu poczerniałe zęby — ale nie obawiaj się. Karolina jest zupełnie nieszkodliwa. — Chciałem ci jeszcze coś powiedzieć — odezwał się Allan z ociąganiem, stojąc już w drzwiach. — Gdyby… coś się działo, no… to schowaj się gdzieś, zamknij w swoim pokoju. Przeczekaj. — Co zamierzasz? — spytał ostro, unosząc się w fotelu. — Czy może to ma związek z… — Z czym? — przerwał mu Allan, zły na siebie za nadmiar szczerości. — Po prostu, gdybym wpadł na pomysł przetrzepania skóry te], jak jej tam, Karolinie, to lepiej nie wtykaj w to nosa. W przeciwnym przypadku mógłbyś wplątać się w jakąś aferę, a tak ja sam będę odpowiadał za wszystko. Jasne? — Jestem zupełnie spokojny — Albert tym razem uśmiechnął się szczerze i szeroko. — Poczciwa Karolinka może jedynie ukoić twoje przeciążone nerwy. Widzę, że tamta noc rzeczywiście dała ci się porządnie we znaki. Ale, a propos: jakie wnioski wyciągnąłeś z niedawnego seansu penetrowania pamięci, w którym służyłem za operatora? — wchodził powoli na trop. — Mam ciekawy materiał do przemyśleń, lecz pogadamy o tym innym razem. Teraz muszę już iść: kobiety nie lubią czekać. * * * Allan szedł powoli mrocznosinym korytarzem. Nieprzyjazne, odrapane ściany owiewał zimny przeciąg, zupełnie jakby jedno z okien rozwarło się nagle pod naporem wieczornego wiatru. Iluzja słotnego, burego zmierzchu zwiastowała nadciąganie symulowanej burzy. Dzisiejszej nocy — pomyślał z krzywym uśmiechem — będę musiał przebić się przez gorszą nawałnicę. Liczył kolejne drzwi. Nagle przystanął, jak rażony prądem. Może to pułapka? Wiedzą już o nim wszystko, przejrzeli drobiazgowo ułożony plan? Znają zapis, wydobyty z opornej pamięci, podsłuchali rozmowę z Albertem, może potrafią analizować myśli, na przykład podczas snu? Teraz ściągają go tutaj, aby znanym i wypróbowanym od dawna sposobem unieszkodliwić w kobiecym łożu. Ale on nie da się tak łatwo! Nerwowo namacał chłodną kolbę tkwiącego za pasem pistoletu. Nosił go stale przy sobie od pamiętnej nocnej walki; dotychczas nikt nie upomniał się o zwrot broni. Myśli gorączkowo kłębiły się pod czaszką w chaotycznym wirze. Co robić? Uciekać? Odwołać spotkanie? Przystąpić natychmiast do akcji? Oparł czoło o chłodną ścianę. Nie, to byłoby bez sensu. Jeśli już znają jego zamysły, mogą przerwać akcję w każdej chwili. Natomiast jeśli nie wiedzą o niczym, to nerwowe, nieprzemyślane posunięcia jedynie ułatwią im zadanie. Gdy zaś nie mają pewności, tym bardziej należy działać normalnie i rozsądnie, tak jakby nic nie miało się wydarzyć. Dziś w nocy albo nigdy. Trzeba uderzyć bezzwłocznie, uprzedzić wolno, lecz nieubłaganie osaczające go siły. Czuł, że działająca z precyzją zegara maszyneria wciąga go w swoje tryby. Bał się, lecz jednocześnie narastał w nim zacięty opór. Tym większy, im bezwzględniej atakowało Nieznane. Sprowadzono go na stację, po czym pozbawiono pamięci. Było to zgodne z regulaminem, ale tylko miejscowym. Czy dowództwo na Ziemi znało dokładnie metody stosowane przez komendanta? Gdyby nawet przymykano oczy na pewne sprawy, ich ujawnienie miałoby efekt przysłowiowego kija wetkniętego w mrowisko. Paru generałów zapewne spadłoby ze stanowisk, lecz on sam w tym zamieszaniu mógłby ujść cało. Uratowałby skórę. No właśnie. Po co sprowadzono go tutaj? Miał pewność, że jeszcze nie podjął swojej właściwej działalności, nie wszedł w przydzieloną rolę. Na Stacji byli ludzie pozbawieni pewnych funkcji mózgowych. Rozmowa, podsłuchana po retrospektywnym badaniu pamięci, wskazywała na niego jako na potencjalnego dawcę brakujących organów. Tak, trzeba uciekać. Jak najprędzej. Stacja była dobrze zabezpieczona, ale on znał już przebieg wszystkich arterii energetycznych. Wiedział, jak obezwładnić olbrzyma kilkoma celnymi ciosami. Chyba, że coś przeoczył, albo też nie wszystkie systemy alarmowe naniesiono na plan. Za strzeżonymi Drzwiami znajduje się klucz do rozwiązania zagadki Stacji. Był o tym przekonany. Warto znać odpowiedzi na podstawowe pytania, mogą przydać się tam, na Ziemi, gdy stanie przed sądem. Do procesu pewnie nie dojdzie, ale trzeba przygotować się na wszelkie ewentualności. Poza tym, jak wynikało z planu, w pomieszczeniach za Drzwiami znajduje się jedyna śluza do doku rakietowego, którą można obsługiwać ręcznie. Ostatnia droga ucieczki w razie katastrofy, taka boczna furtka dla dowództwa. Dziś w nocy zamierzał skorzystać z tej furtki. Odetchnął głęboko, przygładził włosy, i poprawił kołnierzyk — wszak miał spotkać się z kobietą — i dotknął wypolerowanej, stalowej powierzchni. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Stał na progu przytulnego saloniku, urządzonego z nieco staropanieńskim gustem. Lampy o barwnych abażurach, suto obszywanych udrapowanym materiałem, rzucały kręgi dyskretnego światła; z półmroku wyłaniały się kształty stylizowanych mebli z ciemnego drewna, pokrytych bibelotami, ujętymi w mosiężne ramki fotografiami, dziesiątkami haftowanych serwetek. Stopy tonęły w grubym, długowłosym dywanie. Rzeczywiście, brakuje tylko kota — pomyślał z niechęcią i w końcu podniósł wzrok na Karolinę. Właśnie weszła z przyległego pomieszczenia, lecz zatrzymała się w pół kroku, napotkawszy jego nieprzychylne spojrzenie. Spodziewał się jakiejś bezkształtnej, niezdrowo chutliwej staruszki z maską pudru na twarzy. Miał zaś przed sobą kobietę może pięćdziesięcioletnią, lecz zadbaną i wypielęgnowaną, lekko przejrzałą jak późna brzoskwinia. Musiała usilnie dbać o figurę i walczyć z wyraźnie widocznymi tendencjami do zaokrąglania kształtów, bo w zasadzie udało jej się zachować prawidłową sylwetkę. Starannie ułożone włosy i polakierowane paznokcie sprawiały dobre wrażenie. Jej twarz nie mówiła wiele. Kiedyś musiała być ładna — pomyślał. — Dobry wieczór. Jestem Allan. — Wiem. Proszę wejść — mówiła dziwnym, płytkim głosem, tak jakby pojemność płuc nie wystarczała do wydania pełnego dźwięku. — Czy… mógłbym skorzystać z łazienki? Chciałbym, aby to wszystko… to znaczy nie chciałbym, aby pani przeze mnie straciła zbyt wiele czasu. — Ach tak — jej głos nabrał ostrości, przez co stał się dźwięczniejszy — już zaczyna pan się spieszyć. Chciałam przypomnieć, że jest pan zobowiązany do dwugodzinnego seansu, i że zamierzam w pełni wykorzystać swój czas — oczy kobiety ożywiły się, rysy stwardniały. Jej obecny sposób wyrażania się w niczym nie przypominał stylu rozkosznego bełkotu z niedawnej radiotelefonicznej rozmowy. Zupełnie jak nie ta sama — pomyślał. — A może to rzeczywiście kto inny? W każdym razie baba nawykła do rozkazywania. Da mi dobrą szkołę. Muszę przy tym mieć się na baczności — przypomniał sobie niedawne obawy. — Trzeba trzymać broń w pogotowiu. Nie będzie to łatwe, zwłaszcza jeśli przyjdzie rozebrać się całkowicie — rozważał nie bez rozbawienia swoją groteskową sytuacją. Z drugiej strony, ciekaw był dalszej akcji ze strony Karoliny. Jej zachowanie wskazywało na chęć całkowitego przejęcia inicjatywy. — Proszę siadać — mówiła znów z ciepłym przydechem, a ścięta nagłym gniewem twarz powoli przybierała normalny, pogodny wygląd. — Może napije się pan czegoś? — Owszem, herbaty. — Miałam na myśli napoje alkoholowe. Koniak? — Proszę — nie silił się na zbytnią uprzejmość. Dosłownie zapadł się w miękką wersalkę, okrytą puszystą narzutą. Karolina przyniosła na małej metalowej tacy kieliszki i butelkę. Po kilku łykach poczuł przyjemne ciepło i lekki zawrót głowy. Siedząca obok niego kobieta pachniała delikatnie perfumami. Dopiero teraz spostrzegł, że miała na sobie biały szlafrok w duże niebieskie kwiaty, spod którego wyglądał brzeg jedwabnej koszuli nocnej, a jakże, żółtego koloru. Dalej troszkę, ale tylko troszkę za grube, choć jeszcze kształtne łydki, i szerokie stopy niknące w futrzanych pantoflach. Poczuł, jak budzi się w nim samiec. Wyciągnął rękę i dotknął gładkiej, ciepłej skóry nóg. Sięgnął dalej. I wtedy dostał po łapach. Cofnął dłonie jak oparzony. — Co pan sobie myśli? Jak pan jest wychowany? — z jej tylko o ton podniesionego głosu nie wyłowił przewrotnej nutki rozbawienia. — Noo… no ja myślałem, że… — Że wpadnie pan, szybko weźmie prysznic, raz dwa przeleci mnie, powie „cześć”, i tyle go widzieli? — Ależ skąd — odczuł trywialną sztuczność tych słów, jeszcze zanim je wypowiedział. — A co pan myślał? — teraz była wyraźnie ubawiona. Przecież ona nawet złość udaje — odkrył Allan. — W końcu nie będę żenił się z panią! — także zasymulował zdenerwowanie. — A może powinianem opowiadać, jak to byłoby wspaniale przechadzać się wspólnie w świetle księżyca pośród słowiczych treli? — Brawo! — oczy Karoliny zaiskrzyły się zadowoleniem. — Nareszcie coś pan powiedział. A już myślałam, że język służy panu wyłącznie do oblizywania się. — Jeśli tylko zaistnieje wystarczająca przyczyna, chętnie używam go do tego celu. — Eee — skrzywiła się — tutaj nie jest pan zobligowany do prawienia komplementów. Zresztą i tak w nie nie wierzę. — Kiedy ja naprawdę nie musiałbym się przymuszać! — Dziękuję, strasznie mi miło! — Pani rzeczywiście nie wierzy w ani jedno moje słowo — tonem wyrzutu usiłował pokryć niezręczność sytuacji. — Widziałam kiedyś młodego psa, który robił te rzeczy z nogą stołową. — Przepraszam, ale o ile mi wiadomo, wysłuchiwanie obraźliwych epitetów także nie należy do programu tego seansu. — Ale pan czuły! Przecież mówię o psie, nie o panu. Pan jest tak pięknie zbudowany, co za delikatna karnacja, ogień w oczach… — Pani sobie wyraźnie kpi. — Ależ skąd. Nie zna się pan na żartach. — Więc to wszystko żarty? — Ha, ha! I tak źle, i tak niedobrze. Co za próżność wyłazi z mężczyzn na każdym kroku! A po kilku kroplach alkoholu są gotowi oddać wszystko za kawałek d… — Przepraszam, ale chyba już pójdę — Allan podniósł się sztywno. — Sądzę, że przekracza pani wszelkie przyjęte zwyczaje i normy, nawet te obowiązujące tutaj. — Siadaj, głupi — Karolina pociągnęła go za rękaw. — Niczego nie przekroczyłam. Nie wiesz jeszcze, co się tu nieraz dzieje. Mów mi też „ty”, dobrze? — Jak pani…—jak sobie życzysz — mruknął, siadając niechętnie. Upłynęło już przynajmniej z pół godziny — pomyślał nie bez satysfakcji. — No, teraz lepiej. Chcesz jeszcze kieliszek? Ja też chętnie napiję się z tobą. Napełniła naczynia złotym płynem, a Allan oparł głowę o miękkie poduszki kanapy. Było ciepło, przytulnie; czerwone i fioletowe światła lamp zdawały się wirować w półmroku pokoju. Czuł, że teraz jest mu dobrze — może dzięki odprężeniu, a może to tylko działanie alkoholu? Obok siedziała ona, ta nieznana kobieta, dwukrotnie starsza od niego — lecz była, rozmawiała, poświęcała mu całą swoją uwagę. Po prostu była tylko z nim, trwali ze sobą wyrwani na dwie godziny z kontekstu życia wyłącznie dla siebie. Pogłaskał ją lekko po włosach. Nie odepchnęła go tym razem. — Opowiedz mi coś o sobie, o swoich dziewczynach, o planach na przyszłość… Nie mogła nie wyczuć, jak drgnął. A więc jednak! Sięgnął łokciem do biodra — broń była na swoim miejscu. Odetchnął. Jeszcze minutę temu mogła wyjąć mu pistolet w taki sposób, że nie spostrzegłby niczego. — Boisz się, jesteś zdenerwowany. Nic ci tu nie grozi — mówiła spokojnie, odsunąwszy się nieco. Wzruszyła ramionami. — Może nie chcesz mówić o sobie? Przecież nie musisz. Chyba jestem przeczulony — pomyślał Allan. — Gdyby zależało jej na broni, już miałaby ją. Zaś jeśli chce informacji, to i tak nic z tego. Nie wyciągnie ze mnie ani słowa. — Za pomyślność twoich poczynań! Ponownie napełniła kieliszki. Podniosła swój pod światło, aż fioletowy blask lampy zaczął rozsiewać opalizujące refleksy w bursztynowym płynie. Allan czuł się coraz bardziej nieswojo. Znał wiele przekazów o ludziach umiejących penetrować mózg bez użycia jakichkolwiek przyrządów, lecz były to doniesienia nie potwierdzone doświadczalnie, nie wierzył więc w ich rzetelność. Może teraz Karolina szpieguje go właśnie w taki sposób? Jednak nie powinien był tu przychodzić. — Znowu obawiasz się. Nie, nie chcę twojej broni, nie chcę niczego od ciebie. Opowiem ci coś o sobie, skoro ty nie masz chęci mówić. Upiła trochę z kieliszka, który przez cały czas trzymała w dwóch palcach. — Zaczęłam wcześnie. W wieku dwunastu lat po raz pierwszy miałam stosunek z dorosłym mężczyzną. Z… moim nauczycielem. Zrobił to tak dobrze, że później nigdy już nie przeżyłam czegoś podobnego… Mówiła dalej, lecz on widział tylko jej pełne, ruchliwe wargi, błyszczące podnieceniem oczy, falujące piersi, miękką krągłość ud pod napiętym szlafrokiem. Czuł wzbierające po raz drugi pożądanie. Teraz właśnie ona, tylko ona była piękna, godna miłości, pełna kobiecości. Opadł na nią całym ciałem, przyciągnął mocno do siebie, wyczuwając sprężyste ciepło bujnych kształtów. Odepchnęła go z niespodziewaną siłą. — Nie, mój drogi, nie po to cię tu sprowadziłam. Uspokój swojego pieska, nic dzisiaj nie dostanie — pachnąca szminką, gorąca twarz niemal musnęła jego policzek. Oddech miała szybki, świszczący. — Myślałeś, że przyszedłeś tu po to, żeby połaskotać mnie trochę? To ja też potrafię, bez ciebie! Są rzeczy ważniejsze, o wiele ważniejsze — mówiła już spokojniej. — Przyjdź jeszcze kiedyś — dodała po chwili — dobrze jest być z tobą. Tak po prostu, bez konieczności żadnych wytężonych akcji, podchodów, działań. I bez tego smutnego zniechęcenia pokopulacyjnego. A teraz idź już! — Dziwna jesteś, Karolino — powiedział cicho. Czyżby zaspokajał ją jakiś ekshibicjonizm opisowy, głośno wypowiadane retrospekcje erotyczne, prawdziwe lub zmyślone? — Inaczej to sobie wyobrażałem — dodał. — Tak też przypuszczałam — roześmiała się, poprawiając włosy przed lustrem. — Właściwie nie żałuję tego wieczoru. Z tobą jest tak… inaczej. — Idź już. I nie rób głupstw, bo cię zabiją. Zabiją bez chwili zastanowienia. Tak dzieje się zawsze, jeśli stanąć na drodze silniejszym. To truizm, ale pamiętaj, mój drogi, że truizmy mają jedną zasadniczą właściwość. Po prostu sprawdzają się. * * * Allan spieszył się. Niemal biegiem przemierzał zimne korytarze, skąpo oświetlone blaskiem nocnych lamp. — Wyraźnie usiłowała mnie wybadać — mruczał do siebie pod nosem. — Trudno jednakże ocenić, czy robiła to na wcześniejsze polecenie, czy też z własnej inicjatywy, widząc moje nerwowe odruchy. Nie wiadomo również, czy chciała rzeczywiście udzielić mi ostrzeżenia, czy może wyperswadować jakiekolwiek działanie. Odrzućmy hipotezę o bezpośrednim czytaniu myśli, czyli pewnego rodzaju telepatii, jako zbyt nierealną — snuł dalej rozważania, przemykając ostrożnie wzdłuż ścian. — Wtedy pozostanie intuicja plus psychologiczna analiza zachowania. Nie, nie mogła wydobyć ze mnie zbyt wiele. Zdyszany, przywarł plecami do ściany. Czyjeś kroki zbliżały się boczną odnogą korytarza, Poprawił ubranie i z determinacją ruszył środkiem przejścia. Starał się, aby jego chód był powolny i niedbały. Weź się w garść, chłopie — pomyślał — przecież jeszcze nic nie zrobiłeś. Boisz się na zapas. W odległości dwóch metrów minął go żołnierz patrolujący Stację. Spojrzał podejrzliwie i przystanął, lecz gdy Allan poszedł spokojnie dalej, ruszył też swoją drogą. Allan odetchnął z ulgą. Pewnie zaniepokoił go mój przyspieszony oddech — pomyślał. Wsunął kartę identyfikacyjną do otworu kontrolnego i po chwili był już przy swoim stanowisku pracy. Poczekał, aż wszystkie lampy rozjarzą się pełnym blaskiem. Pomieszczenie zalśniło niklowanymi powierzchniami aparatów, barwnymi pękami przewodów, szeregami bliźniaczych dźwigni. Alberta nie było w pokoju. Allan otwierał właśnie ścienną szafę, w której w masywnych obejmach stały rzędem laserowe palniki, gdy nad drzwiami wejściowymi zamrugała lampa sygnalizacyjna. Jednym susem znalazł się przy stanowisku monterskim. Do sali wszedł ten sam żołnierz, którego minął przed chwilą na korytarzu. Patrole miały prawo kontrolować każde pomieszczenie z wyjątkiem gabinetu komendanta, no i — oczywiście — kompleksu sal za Drzwiami. — Czy pan już dobrze się czuje? — zagadnął dziwnie. — Przez cały czas pobytu na Stacji na nic się nie uskarżałem — odparł Allan, siląc się na spokój. Prawą dłoń przesunął nieznacznie po powierzchni stołu tak, aby znajdowała się bliżej tkwiącego pod bluzą pistoletu. Nie mogę dać sobie teraz przeszkodzić — postanowił z taką zawziętością, że aż ogarnęło go zdziwienie. Czyżby i on sam… — lecz kiełkująca myśl zgasła jeszcze zanim zdał sobie z niej w pełni sprawę. — Ach tak, to przepraszam. Tam, na korytarzu, wyglądał pan nieszczególnie… przynajmniej miałem takie wrażenie. — Byłem trochę zmęczony. Wie pan — tu zniżył konfidencjonalnie głos — jak wraca się z zamówionego seansu… — No tak — żołnierz uśmiechnął się jakby z ulgą, widocznie i jemu samemu nie w smak była ta cała inwigilacja — to wyjaśnia sprawę. Jeszcze tylko chciałem sprawdzić, to czysta formalność — wyszczerzył zęby — czy jest pan upoważniony do pracy w nocy. — Proszę, oto moja karta. — Dziękuję, wszystko w porządku. Nie chce się panu spać po tym… wysiłku? Allan poczuł wzbierającą złość. Facet wyraźnie grał na zwłokę, czyżby miał rozkaz śledzenia go? — Owszem, chce mi się spać — rzucił może trochę zbyt szorstko — i to nie po raz pierwszy w życiu. Chciałbym jednak jeszcze popracować, to także zdarza mi się od czasu do czasu. — Ależ oczywiście. Byłem tylko ciekaw… Wartownik oddalał się już korytarzem, gdy Allan wybiegł za nim. — Halo! Zapomniał pan zegarka. — Rzeczywiście! Dziękuję — żołnierz uśmiechnął się krzywo. Zamknął drzwi i nasłuchiwał chwilę, zupełnie jakby odgłos oddalających się kroków mógł przeniknąć przez dźwiękoszczelną zaporę. — Sukinsyn dobrze sobie wszystko obmyślił — zaklął. — Umyślnie zostawił zegarek, żeby mieć pretekst do powtórnej kontroli. Teraz należało działać szybko. Otworzył szafę w ścianie i ujął masywny korpus największego z palników laserowych. Lecz obejmy nie puściły. Szarpnął mocniej — bez efektu. Poczuł, że wilgotna bluza oblepia mu spocone plecy. Co robić? Nagle spostrzegł przy każdym aparacie niewielką szparę. Karta identyfikacyjna! Ostrożnie wsunął swoją do podłużnego otworu. A jeśli nie jest uprawniony? Jeśli zaraz odezwie się syrena alarmowa? Z cichym stuknięciem mechanizmu obejmy rozchyliły się. Allan powoli wydobył podłużny instrument. A więc może zaczynać! Nagły lęk sparaliżował go na kilka sekund; wiedział dobrze, jak nikła jest szansa powodzenia. Lecz już po chwili strach ustąpił miejsca zimnej determinacji. Skontrolował stan techniczny palnika, szczególnie dokładnie obejrzał baterie jądrowe. Wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Mocno zacisnął zęby i ostrożnie wymknął się w chłód korytarza. Jedne, drugie, trzecie drzwi od zakrętu. Ujście kanału wentylacyjnego. Jeszcze dwa metry. Dwie szerokości dłoni od ściany. To tutaj. Czy aby na pewno? Jeszcze raz przywołał z pamięci studiowany do znudzenia schemat energetycznych arterii Stacji. Nie, nie może się mylić. Nerwowym szarpnięciem włączył mechanizm palnika. Po przesunięciu dźwigni do pierwszej pozycji, w której zaskoczyła z precyzją doskonale wyregulowanego instrumentu, krążek białego blasku zalał wybrane miejsce obróbki. Pchnięcie dźwigni o dalszą działkę wyzwoliło ostry jak sztylet, jaskrawy snop spójnego laserowego światła. Wykładzina podłogowa rozlała się na boki jak przecięta błona i cofała się powoli dalej, buchając gryzącymi oparami i gotując się na brzegach wielkimi, pękającymi z trzaskiem bąblami. Lecz lita metalowa powierzchnia, choć pokryła się chropowatym nalotem, pozostała nienaruszona. Pchnął dźwignię do następnej kreski podziałki. Wiązka promieniowania, w oparach parującego tworzywa podobna do rozjarzonego do białości pręta, zapałała niebieskawym blaskiem. Jeszcze jeden skok dźwigni i w opornym metalu wypaliła się okrągła dziura. Allan nie wyłączał palnika; błękitnym ostrzem dźgał ciągle w kłębowisko ognia szalejące u jego stóp. W ślepej zawziętości nie czuł bólu ani zmęczenia. Dopiero po uzyskaniu całkowitej pewności, że sięgnął niszczącą wiązką głęboko pod powierzchnię podłogi, wyłączył laser. Wydawało mu się, że raptem zapadły ciemności; miejsce wiru wściekłego ognia zajął powoli gasnący, czerwono—wiśniowy krater. W mroku zatańczyły setki słabych płomyków, przelatywały wielkie, włochate plamy amarantu, po podrażnionej siatkówce oczu wirowały świecące iskry, znaczące swoje drogi mlecznymi krechami. Myślał, że pójdzie łatwiej. Miał dopiero za sobą przecięcie przewodów rezerwowego systemu alarmowego. Powoli odzyskiwał wzrok. — Idiota — mruknął. — Zdawało ci się, że wystarczy zmrużyć oczy. Przy pierwszym kroku syknął z bólu. Zwęglone resztki spodni nie osłaniały nabieg—łych krwią bąbli groźnego oparzenia. Czuł, że w takim stanie powinien zrezygnować. Lecz coś już zacięło się w nim, rozgorączkowanie ustąpiło miejsca twardej zawziętości. Musi to zrobić, na przekór wszystkim i wszystkiemu. I zrobi. W swoim pokoju zmienił resztki odzieży na miękką, lecz elastyczną bieliznę. Jeszcze przedtem, krzywiąc się z bólu, spryskał odpowiednim preparatem, znalezionym w podręcznej apteczce, rozległe rany pooparzeniowe. Po żaroodporny kombinezon i okulary ochronne musiał znowu pójść do pomieszczenia, w którym zwykle pracowali z Albertem. Szedł prosto i śmiało, nie kryjąc się już pod ścianami. Teraz, w swojej zaciętości, nie wahałby się wpakować całego magazynka w brzuch kogokolwiek, kto zastąpiłby mu drogę. Przynajmniej tak mu się zdawało. Szczęśliwie nie spotkał nikogo; sine korytarze były puste o tej późnej nocnej porze. Natychmiast po założeniu ochronnego stroju przystąpił do dalszego działania. Laserowy promień przecinał jeden za drugim przewody energetyczne, zasilające systemy alarmowe Stacji. Kolejność operacji została dobrana w taki sposób, aby unieszkodliwiany był zawsze ostatni obwód ubezpieczający; dzięki temu ani razu nie odezwał się sygnał alarmu. Allan niezdarnie jak niedźwiedź poruszał się w swoim żaroodpornym ubraniu, odnajdując punkty najpłytszego przebiegu kabli, i ciął oporny metal ustawiwszy dźwignię lasera na pełną moc. Wtedy rozbłysk białego żaru trwał zaledwie kilka sekund, a wypalona w podłodze, poprzeczna do kierunku biegu przewodów szpara przypominała ślad cięcia topora w pniu miękkiego drzewa. Miał nadzieję, która w trakcie trwania akcji przeszła nieomal w pewność, że zdoła przeprowadzić operację do końca bez świadków. Widocznie napotkany wcześniej żołnierz wykonywał swój zwykły, rutynowy obchód. Nie był więc śledzony; Karolina pragnęła jedynie ukoić swoją samotność, zamawiając z nim seans. Chciała spędzić chociaż dwie godziny… — Stój!! — chrapliwy krzyk odbił się zwielokrotnionym echem od wysokich ścian. Żołnierz trzymał wymierzoną broń, tak że Allan widział tylko czarną gardziel skierowanej w siebie lufy. Stał sztywno i patrzał bezmyślnie na przeciwnika. Co robić? Pistolet mam głęboko pod kombinezonem — zastanawiał się gorączkowo, gdy minął pierwszy szok. — A walka wręcz jest bezcelowa, zostanę przedziurawiony jak sito. Więc poddać się? Będąc o krok od rozwiązania zagadki i od wolności? — Rzuć broń! — żołnierz zapewne był przekonany, że trzymany przez Allana palnik to przynajmniej miotacz ciężkiego kalibru. A właściwie dlaczegóżby nie? Błyskawicznie skierował wylot aparatu na przeciwnika i pchnął dźwignię. Nie pamiętał, że blokowała się ona zawsze na kilka sekund w położeniu natężenia oświetlającego, aby wyeliminować możliwość nieszczęśliwych wypadków lub przedwczesnego użycia instrumentu, jeszcze przed dokładnymi oględzinami punktu obróbki materiału. W tej samej chwili padł strzał. Allan poczuł tępy cios w czaszkę nieco powyżej skroni. Ukłucie bólu i dławiący żal, że to już koniec. Głupi, bezmyślny koniec. Zachwiał się, lecz nie upadł; słyszał gdzieś obok gwizd następnych kul, chociaż nie docierał do niego huk wystrzałów. Żołnierz wystrzelał cały magazynek i zatoczył się pod ścianę, sięgając dłonią oczu. Błysk! Światło lasera oślepiło go! — Allan ucieszył się jak dziecko, chciało mu się krzyczeć. Rzucił się na przeciwnika i wymierzył mu potężny cios w szczękę w chwili, kiedy przypomniał sobie, że funkcje jego mózgu nie są umieszczone w czaszce. Należy więc ogłuszyć go inaczej. Uderzył kolanem w podbrzusze, potem pięścią w żołądek. Poskutkowało; miał teraz kilka minut na dokończenie akcji. Nagle zatrzymał się w pół kroku. Czy jego mózg… też jest niepotrzebny? Podniósł dłoń do skroni. Poczuł na palcach krew. Jest więc jednym z nich…! Nerwowym ruchem odpiął kaptur ochronny. Metalowa rama, stanowiąca część oprawy okularów spawalniczych, nosiła ślad uderzenia kuli. Obmacał czaszkę — była cała! Miał niebywałe szczęście. Lecz do szczęśliwego zakończenia jest jeszcze daleko, jeśli w ogóle ono kiedykolwiek nastąpi — zaśmiał się i z powrotem nałożył kaptur. Ogłuszonego żołnierza zamknął w najbliższej szafie ze sprzętem przeciwpożarowym. Należało teraz działać z największym pośpiechem. Jeszcze raz skoncentrowana wiązka promieni uderzyła w stal i wycięła w niej podłużny otwór, ziejący ogniem i żarem. I wtedy nieprzeniknione ciemności spowiły korytarze — główny przewód energetyczny Stacji, łączący stos z systemem bezpieczników, został przecięty. Lecz droga poprzez Drzwi nie stała jeszcze otworem, choć elektromagnesy puściły i wystarczyło rozsunąć luźne skrzydła. Należało przedrzeć się przez straże, które jednakże nie mogły już liczyć na potężne techniczne zaplecze Stacji. Siły w nadchodzącej walce były więc z grubsza wyrównane, przynajmniej aż do chwili przybycia posiłków. Ale na razie funkcjonowanie Stacji zostało sparaliżowane na tyle, że przeprowadzenie jakiegokolwiek alarmu i skutecznej kontrakcji musiałoby potrwać długo. Ostrożnie przekradał się w kierunku Drzwi. Drogę znał na pamięć — każdy załom korytarza, każdą nierówność ściany — posuwał się więc po omacku, lecz pewnie w całkowitej ciemności. Przejścia zaległa głucha cisza, nawet z przewodów wentylacyjnych nie dochodził zwykły szum tłoczonego powietrza. Stacja sprawiała wrażenie wymarłej. Lecz Allan wiedział, że była tylko uśpiona. Wydawało mu się, że ze względu na nocną porę i milczenie instalacji alarmowych odłączenie życiodajnych przewodów energetycznych pozostało dotychczas nie dostrzeżone. A jeśli już ktoś zauważyłby krótkotrwały brak prądu, na pewno usiłowałby racjonalnie wytłumaczyć sobie to zjawisko. Jednak nie wszyscy śpią. Gdzieś niedaleko przed nim, w ciemności lub w świetle podręcznych latarek, dwóch strażników pilnuje Drzwi. Posuwając się bezszelestnie wyczuwał pod palcami pustą przestrzeń. A więc jest już na miejscu. W lewo skręca boczna odnoga korytarza, na wprost której usytuowany jest cel jego akcji. Całą przestrzeń zalegała ciemność. W ciszy słyszał i czuł łomotanie własnego serca. Czuwają z pogaszonymi latarkami. A więc miał tylko jedną szansę — działania przez zaskoczenie. I nie mógł bawić się w humanitarnego bohatera, musiał zabijać. Za chwilę wahania niechybnie zapłaciłby własnym życiem. Znowu, jak już kilka razy tej nocy, ostre ukłucie lęku zmusiło go do wstrzymania oddechu. W ciemnościach zapłonęły ogromne, wciąż rosnące żółte ślepia, kłujący chłód śnieżnej zadymki ustąpił pełnemu żaru oddechowi maszyny, łoskot pędzącej góry żelaza zagłuszył wycie wichru… Czuł zimną wilgoć przylepionej do pleców i piersi koszuli, dławił go lęk. Czy naprawdę musi znaczyć swoją drogę trupami? Może ktoś kiedyś dokona oceny, odbędzie się jakiś sąd. Jak wtedy wypadnie bilans? A nawet jeśli sędzia nie przyjdzie, czy wytrzyma te wszystkie bezsenne noce, kiedy w zmiętej pościeli oczekuje się świtu jak wybawienia. Jak zniesie obrzydzenie do samego siebie? Przecież nie tylko to jest ważne, czy inni potrafią wybaczać, istnieje także śliska, paląca odraza do siebie i… niepewność. Opuścił laser. Nie, trzeba rozwiązać to inaczej. Musi zaryzykować. Zagrozi im bronią, rozbroi, obezwładni. Oni nie są niczemu winni, pewnie jacyś młodzi chłopcy, powołani w pierwszym poborze, oderwani prosto od swoich dziewczyn czy może jeszcze od matek. Albo zrobi inaczej. Wejdzie pewnym krokiem, niby do usunięcia awarii. Teraz wszystko, całe życie Stacji, jest sparaliżowane, nikt nie będzie mógł go sprawdzić. Na wszelki wypadek mocno ujął kolbę pistoletu, zanim włączył laser na moc oświetleniową. Walka była skończona zanim się rozpoczęła. Obydwaj strażnicy leżeli bezwładnie na podłodze opodal Drzwi. Podbiegł bliżej. Żyli, lecz sprawiali wrażenie ogłuszonych. Może ktoś już wcześniej sforsował przeszkodę, prędzej od niego korzystając z nadarzającej się sposobności? Albert? Przecież niczego mu nie powiedział, chociaż mało brakowało, a wygadałby się wczoraj. Ostrożnie odciągnął na bok masywne skrzydło Drzwi. Poddały się bez oporu. Wyłączył palnik i przez chwilę nasłuchiwał w zupełnej ciemności. Ze środka dobiegał jedynie cichy jednostajny szmer. Włączył światło i ruszył naprzód. Obszerne pomieszczenie wypełniała aparatura elektroniczna, ustawiona na sięgających sufitu metalowych rusztowaniach. Allan nie usiłował zgłębiać jej przeznaczenia, ale nawet dla laika było jasne, że panował tutaj nieporządek. Wszędzie w wężowych splotach leżały lub wisiały pęki kabli i przewodów, łączących poszczególne fragmenty urządzeń. Niektóre z bloków elektronicznych wydawały się nie dokończone, lub też częściowo rozebrane i pozostawione. Na widocznie od dawna nie użytkowanych pulpitach kontrolnych i sterowniczych piętrzyły się setki prowizorycznie połączonych modułów, których nie złożono jeszcze w odpowiednie segmenty. Był rozczarowany. Najwyraźniej poddawano remontowi lub modernizacji centrum elektroliczno–komputerowe, a na okres trwania prac komendant przeniósł się do zastępczego pomieszczenia. Rozwiązanie piętrzących się zagadek było wciąż dalekie. Poza pulpitem sterowniczym ciemniało wejście do śluzy, którą w awaryjnych przypadkach dawało się obsługiwać ręcznie. Tamtędy wiedzie droga ucieczki. Niemal biegiem ruszył pomiędzy szeregami oplatanych kablami rusztowań. Kiedy już dotarł w pobliże pulpitów, ponownie usłyszał szum, tym razem nieco głośniejszy. Dobiegał od strony potężnej, oszklonej szafy, wbudowanej do połowy w ścianę. Ciężar w nogach, jakby ktoś otoczył je ołowianym pancerzem, przygwoździł go do miejsca. Zimny dreszcz zamienił się w falę gorąca, która podnosiła każdy włosek na ciele. Oddzielne szklane pojemniki wypełniała pulsująca tkanka czy galareta, jakaś brązowa półprzeźroczysta substancja, pożyłkowana białymi zgęstkami, które przenikały przez nią jak nienaturalnie gruba pajęczyna lub zdenaturowane skrzepy rozbryźniętego białka. Wewnątrz, oplecione szarymi glutami skręconej materii organicznej, wisiały białosine mózgi ludzkie. Z cichym szumem pracowała aparatura, zasilająca te sztucznie stworzone enklawy życia. Przezwyciężył wstręt i podszedł bliżej. Muszą mieć niezależne zasilanie z ogniw izotopowych — pomyślał machinalnie, przyglądając się przezroczystym komorom, przypominającym przegrody akumulatorowe. Naprzeciw każdego mózgu widniała przyklejona do szyby etykieta z imieniem i nazwiskiem, zapewne dla łatwiejszej orientacji doglądających je operatorów. A może każdy indywidualnie dba o swój własny mózg, podlewa mu płynów fizjologicznych, reguluje temperaturę? Poczuł, że zbiera mu się na mdłości. Szybko odnalazł siny mózg Karoliny, ale nigdzie nie widniało nazwisko Alberta. Nagle wzdrygnął się. Na jednym z wolnych, lecz już w pełni podłączonych do aparatury pojemników dostrzegł nalepkę ze swoim imieniem i nazwiskiem. A więc termin nie mógł być odległy… Najpierw krótkiemu, jakby nieśmiałemu błyskowi, rozpraszającemu gęste ciemności poza żelaznymi rusztowaniami, towarzyszyły trzaski włączającej się aparatury elektrycznej, a potem lampy poczęły rozpalać się coraz silniejszym blaskiem. Dziesiątki barwnych światełek kontrolnych obsiadły zwaliste sylwety instrumentów, rozlokowanych na piętrzących się wokół półkach. Uchylone dotychczas Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Ktoś włączył prąd! Uszkodzony system energetyczny został naprawiony. Nie było ani sekundy do stracenia. Allan, trzęsąc się ze strachu, dopadł śluzy i szarpnął z całej siły dźwignię. Zapłonęło zielone światło i klapa otworzyła się z cichym cmoknięciem. Na szczęście blokujące systemy alarmowe nie były jeszcze uruchomione. Sekundy, potrzebne do wystartowania rakiety, wydawały się wiecznością. Nareszcie dźwigary doku startowego raptownie drgnęły i odskoczyły w tył, Stacja przechyliła się i zawisła w przestrzeni, aby nagle obrócić się znów o sto osiemdziesiąt stopni w przeciwną stronę, malejąc na tle czarnej pustki do rozmiarów dziecięcej zabawki. Był wolny! Przez długą chwilę dał się wgniatać potężnemu przyspieszeniu w elastyczne oparcie. Dopiero gdy przed oczyma zaczęły tańczyć czerwone iskry, odblokował i przerzucił główną dźwignię. Miękka jama fotela odpłynęła gdzieś w dół; musiał holować swoje bezwładne ciało, ciągnąc za uchwyconą w ostatniej chwili końcówkę pasa bezpieczeństwa. Przypiął się i podyktował pokładowemu komputerowi zadanie: lot na Ziemię. Po czym znów przerzucił dźwignię w aktywne położenie, pozwalając maszynom prowadzić się przez przestrzeń ku upragnionemu celowi. Upragnionemu może dlatego, że nieznanemu. I jedynemu dostępnemu. Dopiero teraz poczuł ogromne zmęczenie. Zapadł w drzemkę, która jednakże nie miała trwać długo. * * * Zdawało mu się, że ledwie zamknął powieki, jak jękliwie odezwał się dźwięk syreny alarmowej. Z trudem otworzył oczy i wpatrywał się przez chwilę bezmyślnie w migającą czerwoną lampę. Świadomość miejsca i czasu powoli i opornie torowała sobie drogę przez resztki sennego otępienia. Spróbował podnieść rękę — nie potrafił. Była ciężka i bezwładna; całe ciało wypełniała wszechobecna niemoc. Nie, nie warto nic robić, wszelkie działanie jest bezsensowne. Przecież i tak rządzi Przeznaczenie, a śmieszne ludzkie podrygi nie zmienią ani na jotę ogólnego bilansu. Więc lepiej już spać, koniecznie spać… Lecz nagle drgnął. Na jednym z ekranów płonął czerwony napis: „Statek w odległości kolizyjnej”. Siły powróciły do zmęczonego ciała, jeszcze raz wyczerpany organizm zmobilizował się do działania. Allan sięgnął do dźwigni, lecz było już za późno. Tępe uderzenie niechybnie wyrzuciłoby go z fotela, gdyby nie zaciągnięty pas bezpieczeństwa. — Co, do diabła — zaklął pod nosem — nie można delikatniej? Te wokółziemskie patrole składają się z wyraźnie niedoszkolonych pilotów! Przeciągnął się leniwie. Oto nadchodziła pomoc. Nie musi już nic robić, ratownicy zajmą się statkiem i nim samym. Zaopiekują się, wyleczą oparzenia, nakarmią, dadzą pospać. Jacy oni będą? To wszystko jedno, to nieważne… Muszą być dobrzy, komuś przecież trzeba w końcu zaufać. Szczęknęły mechanizmy komory śluzowej, zadudniły ciężkie kroki. Do kabiny wbiegł człowiek w niezgrabnym skafandrze próżniowym. Trzymał gotowy do strzału pistolet automatyczny i krzyczał coś za ciemną banią hełmu. Po chwili, jakby dopiero zdał sobie sprawę z sytuacji, odłączył go od skafandra i odrzucił. Był to Albert. Albert? Niczego nie rozumiał. Skąd on się tu wziął? Czyżby też uciekł? I jak dogonił jego rakietę, lecącą z maksymalną prędkością? Powoli odpiął pas, a elastyczny fotel wypchnął go w górę, na środek kabiny. Albert podniósł broń. — Nie ruszaj się! — Jego twarz była blada i zniekształcona napięciem. — O co ci chodzi? — Allan z trudem wydobył z siebie zachrypnięty głos. — Dosyć już tej zabawy. Wracamy! — Co?! — Wracamy do Stacji. Ruszaj się! Musisz włożyć skafander, bo nie mam zamiaru specjalnie dla ciebie rozpinać rękawa powietrznego. — Ale… jak to? Dlaczego? I dlaczego właśnie ty? — Allan nie mógł pozbierać myśli. Widocznie w rakiecie pościgowej zdjęto bezpieczniki i wykorzystano całą moc, ryzykując katastrofę. — Dlaczego ty? — powtórzył. Wciąż jeszcze brakowało mu czasu, aby wszystkie fragmenty łamigłówki złożyć w jedną całość. — Jesteś oskarżony o rozmyślne, poważne obniżenie obronności obiektu wojskowego i o dezercję. Rozprawa w trybie doraźnym ma się odbyć jutro. Cóż, za głupotę trzeba płacić. — Ach tak… No, nieźle. Zarzuty są w zasadzie słuszne — powoli odzyskiwał pełną sprawność umysłową i fizyczną. — I dlatego nigdzie się stąd nie ruszę. Twarz Alberta stężała. — Mam wyraźny rozkaz zastrzelić cię w przypadku, gdybyś stawiał opór. I ostrzegam, że zadanie wykonam do końca. Nie zamierzam okazać się jeszcze głupszy od ciebie. — A jeśli po prostu usiądę w fotelu i zapnę pasy? — Allan grał na zwłokę, szukając gorączkowo wyjścia z trudnej sytuacji. — Możesz mi wierzyć, że nie będę ryzykował. Słuchaj — spróbował perswazji — to jest wojsko, a nie zabawa w podchody. Bądź rozsądny, a może darują ci część winy. — Nie poczuwam się do winy — powiedział dobitnie, chociaż przyznawał, że nie było to takie oczywiste. Teraz dopiero doszedł do wniosku, że również dla ziemskich sądów wojskowych problem mógłby okazać się niejasny. — Ale, skoro tak stawiasz sprawę… nie pozostaje mi nic innego. Przebiorę się. — Chwileczkę! — Albert, przylgnąwszy mocno do podłogi magnetycznymi podeszwami, przyciągnął go do siebie. Trzymając stale wymierzoną broń, wyjął mu zza pasa pistolet i schował do kieszeni na piersiach. — No, teraz możesz się przebierać — pchnął go lekko, tak że zaczął ulatywać w górę. Teraz! — pomyślał Allan i w momencie, kie dyjego kolana znajdowały się na wysokości klatki piersiowej Alberta, wymierzył potężnego kopniaka w uzbrojoną dłoń. Ciężki pistolet poleciał w kąt kabiny, odbił się rykoszetem od zaokrąglonej obudowy przewodów hydraulicznych i poszybował powoli ponad pulpitami sterowniczymi. Nie tracąc czasu uderzył go kolanem w twarz. Poprawił pięścią z góry, prosto w ciemię, zanim jeszcze odpłynął zbyt wysoko. Przez chwilę gwałtownie wymachiwał rękami w powietrzu, aż wreszcie odbił się od ściany i znowu spadł na Alberta jak sęp na swoją ofiarę. Lecz tamten miał już dosyć — jego ciało wisiało, groteskowo przegięte do tyłu, zakotwiczone na podłodze magnetycznymi podeszwami. Był nieprzytomny. — Chciałeś mnie zabić — warknął Allan, przeszukując szeroką kieszeń skafandra na piersiach Alberta. Wydobył z niej swój pistolet, wymierzył, zacisnął zęby i dotknął spustu. I znów otoczyła go obsesyjna sceneria śnieżnej zadymki. Napięcie psychiczne zdołało przebić jakieś zatkane kanały świadomości, podrażnić i uczynić czytelnym nie do końca zatarty kod pamięciowy. Tuż pod żółtymi latarniami Alicja zdołała przekrzyczeć wycie wichru i huk pędzącej maszyny. Co to było? Nie wie, nie chce wiedzieć! Oparł się o nią, odbił się od jej ramienia, po prostu — wepchnął ją pod nagle wynurzający się ze śnieżnej mgławicy pociąg! Dzięki temu uratował się, uskoczył, i tylko na plecach poczuł liźnięcie ognia. To był na pewno odruch, ratował siebie od niechybnej śmierci. Ale co ona krzyczała? Nic! To tylko wiatr huczał w lesie tak samo jak przed chwilą… Nie, to też nieprawda. Nic potem nie było już takie samo. Później też ratował siebie, swoją integralność cielesną. Nikt nie ma prawa. Nie ma, do cholery! Cóż mógł zrobić innego? Żeby nie zabić… Tamten homoseksualista był przecież silniejszy, nie dałby za wygraną. Zresztą i tak w końcu go nie zabił. Teraz chce uratować to, co jeszcze pozostało. Chce uciec z tego piekła, może odnajdzie jakąś cząstkę siebie samego, może istnieje ktoś, kto myśli o nim, pamięta? Za wszelką cenę musi dowiedzieć się, a ten idiota stoi mu na drodze! Tym razem on. Potem znajdzie się następny… Opuścił broń. Odepchnął ją od siebie ze złością, lecz także z ogromną ulgą. Znieruchomiał w dziwnej pozie, ze zwieszoną głową. Albert przecież także jest niewinny. Bezradny, mały człowieczek, czepiający się kurczowo wspomnień o Rosemarie, a zaspokajający potrzeby nieco niższego rzędu z innymi. Teraz, w tym pościgu, spełnia jedynie funkcję wymienialnego, sterowanego pionka. W bardzo prosty sposób można przeciwstawić sobie przyjaciół lub sprawić, aby wrogowie walczyli ramię w ramię, podporządkowując się przeświadczeniu o wyższej konieczności. Tylko on, Allan, powodowany nieokreślonym, lecz tak bardzo ludzkim odruchem, zdołał wyłamać się z mechanizmu bezwzględnego manipulowania jednostkami społeczeństwa. I jest wolny. Albert odzyska przytomność za godzinę lub dwie i powróci do Stacji, do zbiorowiska bezmózgich, zdalnie kierowanych pseudoludzi. Wkrótce pójdzie pod nóż i stanie się jednym z nich. Bezwolnym automatem, posłusznie wykonującym każdy rozkaz, zaspokajającym potrzeby fizjologiczne regularnie i w wyznaczonym czasie. A może już jest…? Nie, Albert ma mózg na swoim miejscu. Dlatego wysłali go w pościg, bo przecież nie ze względu na wyszkolenie bojowe. U innych, już „gotowych”, zasięg łączności mózg–ciało musi być ograniczony do terenu Stacji. Dlaczego więc nie ucieka razem z nim? Ma jedyną w życiu szansę. Są w przestrzeni, daleko od Stacji, mają sprawny sprzęt. Może poczekać, aż oprzytomnieje, przekonać go jakoś? Niech ma swoją Rosemarie, niech płodzą dzieci, ku chwale ludzkości… Nie. To zbyt niebezpieczne. Zresztą i tak szkoda czasu, jego nie da się przekonać. Za bardzo się boi, jest niepewny swojego zdania. Tacy, chociaż buntują się w duchu, na zewnątrz zawsze podporządkowują się władzy. Tak jest łatwiej i wygodniej. Bez narażania skóry, bez konieczności dokonywania trudnych wyborów. A ich wewnętrzny sprzeciw w zasadzie dotyczy bardziej własnego, chwiejnego charakteru, niż narzucanego im postępowania. Pewnych oczywistych faktów starają się całą siłą woli nie dostrzegać. Na przykład tego, że co dziś i tutaj jest karalnym występkiem, jutro lub gdzie indziej stanie się legalne i nagradzane. Wolą być manipulowani, niż narażać życie lub choćby tylko swoją spokojną egzystencję. Nagle oblał go zimny pot. Oto dlaczego Albert nie chce uciekać! I jego samego czekałaby pewna śmierć, gdyby nie wysłany pościg. Po prostu — Stacja wolała zorganizować próbę odzyskania cennego mózgu, niczym przy tym nie ryzykując. No, niczym — to przesada. Ryzykowała życiem i mózgiem Alberta. Potężne działa laserowe na pewno były już dokładnie wymierzone w ich sczepione statki W wyrzutniach nie brakło też pocisków samo—sterujących. Stacja niespodziewanie szybko zregenerowała swój system energetyczny — nie zdążył oddalić się na bezpieczną odległość, z której jego niewielka rakieta zwiadowcza byłaby już tylko niedostrzegalną kosmiczną drobiną. Nie było czasu do stracenia. Allan odepchnął się od pulpitu i poszybował w stronę magazynu. Nerwowymi ruchami zwalniał z zaczepów zapasowe butle z powietrzem i łączył je w jeden blok. I jeszcze czarne pudło nadajnika. Szybkimi ruchami naciągał skafander próżniowy. Wrzucił bagaż do śluzy, a potem sam dał nura w ciemny otwór. Po chwili był już na zewnątrz, w przestrzeni. Oślepiająca tarcza słońca zawisła w czarnej otchłani pełnej gwiazd. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek doświadczał podobnego widoku. Co w ogóle mógł sobie przypomnieć? Poczuł lęk. To tak jak lot wysoko ponad lustrzaną taflą ogromnego jeziora w bezksiężycową noc — usiłował oszukać sam siebie. Tylko to słońce, które niczego wokół nie oświetla, lecz kłuje ostrym, natrętnym blaskiem. Z trudem odczepił magnetyczne podeszwy od poszycia kadłuba i odepchnął się rękami od statku. Potem włączył pistolet odrzutowy i patrzał bez żalu, choć z rosnącym lękiem, na malejące srebrne cygaro. Po kilku minutach był już sam w gwiezdnej pustce, jedynie niemiłosiernie błyszczące słońce towarzyszyło mu stale w wędrówce. W ucieczce. W szalonej ucieczce przed dalekosiężnym wyładowaniem laserowym, które za chwilę obróci w obłok pary obie patrolowe rakiety. I Alberta… Lecz to już nie jego wina. A może Albert zdążył oprzytomnieć i nadał meldunek do Stacji? Wtedy nie będą strzelać, po prostu każą mu zawrócić, zdalnie sterując jedną z rakiet. Mogą też wysłać pojazd bezzałogowy, jeśli takim dysponują. Zaś w przypadku, gdyby Albert próbował ucieczki lub zwlekał z powrotem, należy po prostu unicestwić niewygodnego świadka, skoro i tak nie da się wykorzystać jego mózgu. Jeśli zaś Stacja przewidzi rozwój wydarzeń? Wtedy powinna otworzyć ogień natychmiast, zaraz po zerwaniu łączności z Albertem. Dziesięć minut oczekiwania na jego komunikat to i tak długo… Na wszelki wypadek wyłączył silnik pistoletu odrzutowego i szybował teraz siłą bezwładności w otchłani pustki; zagubiona w międzygwiezdnej przestrzeni drobinka, niewykrywalna nawet przez najpotężniejsze teleskopy. Na tle jaśniejącego pyłu gwiezdnego dostrzegł niebieski rozbłysk, maleńki jak główka od szpilki, kłujące oczy ziarno blasku. Iskra płonęła jedynie ułamek sekundy; natychmiast zabarwiła się na czerwono i zgasła. I znów wokół pałały tylko roje gwiazd; Wielka Niedźwiedzica, Orion, Krzyż Południa i dziesiątki innych gwiazdozbiorów wisiały w przestrzeni jak bożonarodzeniowe dekoracyjne konstelacje błękitnych lampek, a na drugim planie rozsypały się tysiące pomniejszych światełek, tonąc w tumanach niebieskiego kurzu nieskończenie odległych światów. Teraz już mnie nie ma, przynajmniej według regulaminu — pomyślał Allan nie bez złośliwej ironii. Te cholerne mózgi aż bulgocą w swoich słojach z radości. No, może nie wszystkie. Chociaż… ona też chciała tylko przerwać monotonię, rozerwać się trochę. Być przynajmniej przez godzinę wyłączną właścicielką. Ujął czarną skrzynkę nadajnika i zwolnił zatrzask. Obserwował, jak spod uchylonej pokrywy wykwita ażurowy kielich anteny. Od sprawności tego małego instrumentu zależy jego życie. Jeśli choć jedno z tysięcy połączeń jest zerwane, lub któryś przełącznik nie kontaktuje należycie, to ta przestrzeń, w której znalazł schronienie, stanie się nieodwołalnie jego grobem. Bez żadnej iskierki nadziei… Tak długo obracał pajęczą czaszą, aż uzyskał wyraźny odbiór jednej z ziemskich radiostacji. Aparat działał! Nerwowo zmieniał długość fali, aby upewnić się, że sygnały nie biegną z kosmicznych stacji przekaźnikowych. Co chwila pod hełmem rozbrzmiewał inny program: muzyka, wiadomości, audycje reklamowe, wywiady. Nie, to musiała być Ziemia! Spojrzał w przestrzeń, natężył wzrok aż do bólu, lecz widział tylko mrowiące się gwiazdy. Jedną z nich była Ziemia, z niewidoczną z ogromnej odległości błękitną otoczką zamglonej atmosfery i delikatnymi konturami lądów. Ustawił odbiór na najsilniejszą radiostację ziemską. Jak śmiesznie brzmiał piskliwy kobiecy głos, przemawiający w jakimś obcym języku! Uruchomił automatyczny optymalizator — od tej chwili antena, niezależnie od ruchów całego instrumentu, kierowała się stale w stronę nadlatującego z oddali strumienia fal. Teraz pozostało już tylko włączyć jeden z sygnałów alarmowych. Wybrał SOS, nadawany co dziesięć sekund alfabetem Morse’a. Ukierunkowana wiązka fal pomknęła w przestrzeń. Allan był pewien, że nie dotrą one do Stacji, którą niedawno opuścił; znajdowała się ona gdzieś poza nim, po przeciwnej stronie sfery niebieskiej. Niestety nie podejrzewał, że moc jego podręcznego nadajnika jest o całe rzędy wielkości za mała, aby nawet najczulsze ziemskie radiostacje odbiorcze były w stanie zanotować rozpaczliwe wołanie. Wyobraził sobie, że właśnie w tej chwili w pośpiechu startuje rakieta ratownicza gdzieś z bazy, zawieszonej ponad Ziemią na orbicie stacjonarnej. Jeśli rozwiną uczciwą prędkość, być może będą tutaj już za dwa, może trzy dni. Na ten okres wystarczy mu powietrza i pożywienia. Jakoś wytrzyma. Był zadowolony z siebie. Zrobił co mógł, udało mu się lepiej niż przypuszczał. Teraz nie pozostawało nic oprócz oczekiwania na ratunek. A Albert… Rozgrzeszenie było kusząco łatwe — przecież nie on go zabił… Wyobraził sobie, że właśnie w tej chwili w pośpiechu startuje rakieta ratownicza gdzieś z bazy, zawieszonej ponad Ziemią na orbicie stacjonarnej. Jeśli rozwiną uczciwą prędkość, być może będą tutaj już za dwa, może trzy dni. Na ten okres wystarczy mu powietrza i pożywienia. Jakoś wytrzyma. Usiłował przywołać wspomnienia i próbował snuć plany, lecz nie był w stanie osiągnąć choćby minimalnego stopnia koncentracji. Płonące gwiazdy patrzyły na niego, oczy gorejących słońc wierciły przenikliwym wzrokiem zawieszone w przestrzeni ciało. Nawet przez zamknięte powieki przenikał hipnotyczny blask tych dziwnych, dalekich ogni. Czuł wtedy ruch, spadanie w ogromnej, niebotycznej studni. Zawrót głowy ustępował, gdy otworzył oczy, lecz wtedy znowu wpijały się w niego badawczym wzrokiem tysiące fioletowych ślepi. Przez jakiś czas usiłował słuchać programu stacji, na którą nastrojony był jego odbiornik. Lecz ta śmieszna paplanina w nieznanym języku nie mogła odwrócić jego uwagi od poważnych, gniewnych oczu; stanowiła nieprzyjemny dysonans z groźnym majestatem wokół. Allan wyciszył radio i próbował zająć się jedzeniem. Ale żaden z koncentratów nie chciał przejść przez ściśnięte gardło. Za to łapczywie wypił od razu półdobową porcję wody. Potem przyszły obawy. Czy komukolwiek opłaca się wysyłać całą ekspedycję dla ocalenia jednego zwykłego, szarego człowieka? Co prawda ludzie lubują się w spektakularnych akcjach ratowania z opresji jednostek, choćby z tego powodu w śmiertelnym niebezpieczeństwie miały znaleźć się dziesiątki spośród niosących pomoc. Jaka to wyprawa ostatnio… Nie, nie był w stanie sobie przypomnieć. Ile kosztuje start rakiety ratowniczej i przeprowadzenie całej akcji? Wszystko, nawet humanitarne gesty, ma swoje granice. Również ekonomiczne. A jeśli nawet odpowiedzialne gremia podejmą zbawczą dla niego decyzję, to poprzedzająca ją procedura wymaga czasu. Potem przygotowanie sprzętu, skompletowanie załogi, no i sam lot. To wszystko musi potrwać. A zapas powietrza jest niewielki… Obniżył ciśnienie w automatycznym regulatorze i zwiększył stopień zawracania. Natychmiast odczuł różnicę — oddychało się znacznie ciężej. Za to starczy na dłużej — pomyślał i zacisnął pięści. Wkrótce opadły go majaki. W przebłyskach świadomości zastanawiał się, czy są one następstwem niedostatku tlenu, czy też zachwiania równowagi psychicznej. Męczące koszmary pełne były zbliżających się w groźnym pędzie gwiazd, czteropalczastych istot szarpiących ciekawie jego skafander, orbitujących wokół, samowystarczalnych mózgów. Potem długo spadał na jakąś rozżarzoną planetę czy gwiazdę. W dole pełzało morze płomieni, jak na przyspieszonym filmie strzelały oślepiające gejzery protuberancji, ogień niemalże lizał podeszwy butów. Straszliwe gorąco przeniknęło przez skafander i oblepiło całe ciało kleistą mazią gęstego potu. Chcę umrzeć! — krzyczał, lecz gwiazda odpłynęła, a właściwie zmalała do rozmiarów żółtej latarni, która potem rozdzieliła się na dwie. Padał śnieg… Potem leciał długo w głąb czarnej otchłani całkowitej utraty świadomości. * * * — Dlaczego pielęgniarki są zwykle ładne, i do tego jeszcze młode? — zastanawiał się leniwie Allan, leżąc wygodnie w ciepłym łóżku. Obserwował z przyjemnością smukłe, zwinne nogi siostry Sylwii, które w nieustannym tańcu lekko przenosiły swoją właścicielkę od jednego chorego do drugiego. Uśmiech był na stałe przylepiony do jej ładnej, jakby porcelanowej buzi. — Żeby nie obniżać poziomu, powinnaś odejść na emeryturę w wieku najpóźniej trzydziestu lat — mruknął. — Czy pan coś mówił? — spytała, przystając koło jego łóżka. Uśmiech znikł z jej twarzy, ustępując miejsca wyrazowi zażenowania. Jak zwykle. — Nie, siostro… to znaczy, tak. Chciałem spytać, dlaczego pani zawsze tak się spieszy, zwłaszcza przechodząc koło mnie? — Ależ, panie Allanie… — zmieszała się i zaczerwieniła. — Tylu jest chorych… Rozmowę przerwało wejście lekarza. Sylwia, zadowolona, wymknęła się z sali. — Dzień dobry — głos miał głęboki i lekko sepleniący — jak pan się czuje? — Doskonale, doktorze. Tylko trochę tutaj… nudno. — Świetnie. Oznacza to, że można już pana zwolnić z przywilejów chorego. Dowódca Bazy wzywa pana do siebie. Czy pół godziny wystarczy na toaletę? — Aż nadto. Już po kwadransie adiutant prowadził go alejkami starannie utrzymanego parku do kwatery dowództwa. Niskie niebo pokrywały zwaliste, bure chmury o nieco jaśniejszych obrzeżach, pachniało wilgotną ziemią i zbutwiałą korą. Na resztkach jesiennych liści zawisły drżące krople deszczu. W poczekalni jakiś zupełnie łysy, lecz krzepko wyglądający facet klepnął Allana po ramieniu i uśmiechnął się szeroko. — Cześć, stary capie! Wieki cię nie widziałem. Znowu jakaś tajna misja? Dobrze się złożyło, że w czasie mojego urlopu! Allan nic nie odpowiedział, zaskoczony. Adiutant wybawił go z opresji. — Przepraszam, panie majorze, ale dowódca wezwał go pilnym rozkazem; Może później… — Ależ oczywiście, wstrzymam się te pół godzinki — stary wcale nie wyglądał na speszonego. — Sam chciałem wejść do jaskini lwa, ale skoro to takie pilne, poczekam. Ale potem idziemy na jednego, pamiętaj! Jak długo można skakać ponad tymi przeklętymi lukami w pamięci? — pomyślał Allan bezradnie, wchodząc do gabinetu dowódcy. Zatrzymał się nagle. Znał tego człowieka. Żółta jak spłowiały pergamin skóra, pomarszczona w liczne bruzdy na czole, wokół oczu i przy ustach. Układ zmarszczek świadczył o tym, że na tej zmęczonej twarzy uśmiech gościł częściej niż złość. Blado—niebieskie oczy patrzyły przenikliwie. Mocno już przerzedzone, jasnoblond włosy tworzyły krótki jeżyk, nie zasłaniający jednak skóry ciemienia. Wstał i zbliżył się do wchodzącego. — Witam, sierżancie. Spisaliście się doskonale — uśmiechnął się, lecz natychmiast znowu spoważniał. — Słucham? — wyjąkał Allan. A więc nie przesłuchanie i sąd wojskowy za dezercję? Niczego już nie rozumiał. — Gratuluję jeszcze raz — w bladych oczach wojskowego znowu na moment pojawiły się wesołe iskierki. W widoczny sposób bawiło go zmieszanie przybysza. — Niczego nie rozumiem, panie… pułkowniku — rzekł z rozbrajającą szczerością, rzuciwszy okiem na dystynkcje dowódcy. — Tak, sporo należy wyjaśnić — jego twarz stężała w zamyśleniu. — I nie będzie to zbyt przyjemne ani dla mnie, ani dla pana. A więc jednak — pomyślał Allan i spokojnie zaczął przygotowywać swoje argumenty. — W zasadzie nie oczekuję wyjaśnień. Wiem już to, czego chciałem się dowiedzieć — powiedział pułkownik, wskazując na podręczny czytnik zapisu pamięciowego. — Prześwietliliśmy pański mózg, sierżancie. Zapis zdjęliśmy pod narkozą. — Czyli wiecie już, co zaszło na Stacji? — upewnił się Allan. — Znamy przebieg wypadków, zapisany w pańskim mózgu — uściślił. — Może przydałoby się jeszcze parę wniosków i opisów subtelnych wrażeń, ale… to nie jest konieczne. Allan milczał. Czekał. — No tak — zagaił pułkownik, gdy zasiedli po obu stronach zwalistego biurka — to ja jestem winien panu wyjaśnienia. Przez długą chwilę bawił się kryształową popielnicą. — Problem zaistniał kilka lat temu — mówił dalej powoli. — W pewnej kosmicznej stacji obserwacyjnej, przekazującej na Ziemię meldunki o doniosłym znaczeniu, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Wtedy… — wojskowy znów zaczął przesuwać popielnicę, nie mogąc widocznie zdecydować się na zakres ujawnianych informacji. — Co się tam wtedy wydarzyło? — nie wytrzymał Allan. — Drogi panie — wzrok wojskowego stał się twardy — proszę o cierpliwość. Nie mogę, ze zrozumiałych względów, mówić panu o wszystkim. Jednakże, jeśli pan pozwoli mi skończyć, postaram się z grubsza naszkicować sytuację. — Przepraszam. Zamieniam się w słuch. — Doskonale. Wracając do tamtej sprawy — stacja znacznie zwiększyła zapotrzebowanie etatowe, przy czym nikt stamtąd nie powracał. Wszyscy, cały personel, wystąpili o przedłużenie służby! Rzecz niesłychana, z takich placówek ludzie zwykle starają się wymknąć wszystkimi możliwymi sposobami. Allan milczał, nie chcąc po raz drugi narazić się na połajankę. — Inna dziwna rzecz — ciągnął dalej pułkownik — to swoista niesubordynacja komendanta tej jednostki, mieszcząca się jednak jeszcze w ramach przepisów. Sprawa polegała na utrudnianiu wszelkich poważniejszych inspekcji. — Aha, jasne — wyrwało się Allanowi. — Dla nas nie było to takie jasne. Wojsko to nie jakieś tam cywilne przepychanki funkcyjne, sam pan rozumie, sierżancie. Z drugiej strony stacja doskonale, nawet lepiej niż poprzednio, wykonywała postawione jej zadania. Stała się bardzo ważną, wysuniętą placówką. Dano więc jej spokój, przynajmniej pod względem formalnym. Zaspokojono żądania etatowe i wstrzymano inspekcje. — Formalnie… — Tak. Potem zdarzyło się tam kilka wypadków śmiertelnych. Zaczęliśmy działać, do sprawy włączył się wywiad. Wciąż było nam szkoda ingerować w sposób jawny, zbyt wartościowe informacje napływały stamtąd na Ziemię. Chce pan soku? — zagadnął, zmieniając raptownie temat. — Nie, dziękuję. Pułkownik nalał sobie pół szklanki i wypił jednym haustem. Po chwili mówił dalej. — Lecz nic z tego nie wychodziło. Jednych odsyłali z kwitkiem, inni zostawali tam — wskazał do góry — na własne życzenie. Jeden zginął, jak napisali w raporcie, w nieszczęśliwym wypadku. Wtedy wysłaliśmy pana, panie Allanie. — Dlaczego akurat mnie? — O tym później — po jego twarzy przebiegł skurcz. — Ogólnie nadawał się pan do tego, jasne? — No, powiedzmy. Niewiele pamiętam. — Wiem. Poleciał pan jako stażysta, sami złożyli przedtem zapotrzebowanie. No więc dostali człowieka i przyjęli go do pracy. Powiedzmy: na służbę. Bawił się przez chwilę ołówkiem, po czym powoli kontynuował wyjaśnienia. Sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego. — Byli ostrożni, jak zwykle. Wytarli panu pamięć z ostatnich dni, żeby wymazać ewentualne instrukcje od wywiadu. Chcieli mieć dla siebie świeżego, niczym nie skażonego człowieka. No i prawie udało się… — Panie pułkowniku. Ja właściwie niczego nie pamiętałem i nie pamiętam nadal. Niczego! Czyżby szukali ukrytych instrukcji w okresie wczesnego dzieciństwa? — Niech pan nie krzyczy, nie jestem głuchy — skrzywił się tamten. — Wiem. Jest w tym także trochę ich winy, zastosowali zbyt szerokie spektrum. — Trochę? — A potem — wpadł mu w słowo — odwalił pan wspaniałą robotę, Allan. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszej. Zasłużyłby pan sobie na order, gdyby… — Tak. Nie chciałem tego. Nie było innego wyjścia. — Co? Aha… nieważne. Okazało się, to znaczy wiemy to dzięki panu, że tamtejszy komendant pozwolił sobie na modernizację komputera: wmontował do niego, czy podłączył, ludzkie mózgi. Pragnął widocznie stworzyć doskonałość, połączyć szybkość i niezawodność maszyny z intuicją i uczuciowością umysłu człowieka. Pomysł rodem z piekła! — Jeśli to rzeczywiście on sam był inicjatorem, a nie ktoś inny, lub… może… — Proszę pana, nie fantazjujmy. W wojsku odpowiedzialny jest dowódca jednostki. — No tak. Lecz stwierdzenie praprzyczyny może mieć szersze implikacje. — To już nie pana sprawa. Mogę zapewnić, że zajmą się tym odpowiedni ludzie. Naszym zadaniem jest teraz analiza faktów. — Tak czy owak, eksperyment powiódł się. — Powiedzmy, że to „coś” funkcjonuje. Wątpię, czy supermózg spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje, chociaż stacja realizuje swoje zadania doskonale. Po kolei mózgi całego personelu powędrowały do maszyny, zlały się z nią w jedną całość. To jest teraz prawdziwy komendant Stacji, przełożony i podwładni w jednej osobie. Przepraszam, nie osobie… — Ale przecież personel… — Tak — przerwał pułkownik — ci ludzie utrzymują zdalny kontakt ze swoimi mózgami za pomocą wszczepionych do wnętrza czaszki i podłączonych do zakończeń nerwowych urządzeń elektronicznych. Przynajmniej wynika to z pańskiej relacji — wskazał na leżącą na stole kasetę. — Indywidualne sprzężenie zwrotne odnosi się do fizjologii, do codziennego życia. Inaczej już ma się sprawa z podejmowaniem istotnych decyzji. Supermózg zdaje się wydawać podwładnym polecenia w taki sposób, że uważają je oni za przejaw własnej woli. Nie mogą przynajmniej rozgraniczyć… bo przecież chyba wiedzą o wszystkim? — spojrzał z niepewnością na Allana. — Wszystko jedno, czy wyrażali zgodę na zabieg, czy też ich zmuszono… — Nie muszą wiedzieć; z ich pamięci też można było wytrzeć niewygodne szczegóły. Nieprzydatne lub wręcz szkodliwe dla późniejszego funkcjonowania. — Tego problemu nie rozstrzygniemy teraz i tutaj — ciągnął znów opanowanym głosem pułkownik. — Ważne jest to, że niezależnie od indywidualnych funkcji myślowych personelu ów mechanizm biotechniczny pracuje jakby samoistnie, na odmiennej częstotliwości lub innym poziomie, wykorzystując spore rezerwy pojemnościowe mózgu ludzkiego. Każdy mózg wykonuje więc dwie funkcje: pierwotną wobec właściciela i wtórną, lecz za to ważniejszą, wobec maszyny. A może nawet komputer stał się już służebny w stosunku do zespołu mózgów, spełnia tylko rolę łącznika między nimi, no i dobrego liczydła. Co pan o tym sądzi? Wszak był pan na miejscu, i zasłużył pan na miano super–agenta — pułkownik bezskutecznie starał się zażartować. — Nie mam pojęcia — odpowiedział Allan schrypniętym głosem. — Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Sądziłem, że oni są jakoś zdalnie sterowani… chociaż Karolina… — Właśnie. To raczej wykluczone. Zachowują się jak normalni ludzie, na których decyzje istnieje zewnętrzny wpływ. Znana rzecz. A po przerwaniu łączności mózg–ciało, na przykład po centralnym wyłączeniu energii, tracą przytomność. Fizjologicznie żyją, pozostawiono im widocznie niezbędne do tego fragmenty kory mózgowej. Strażnicy Drzwi odzyskali zmysły prawdopodobnie dopiero po włączeniu prądu, w chwili pańskiej ucieczki. Wszyscy inni również. — Jakim sposobem włączono zasilanie? Przecież przeciąłem kable wszystkich dublujących instalacji awaryjnych! — Zapomina pan, drogi Allanie, że od czasów, w których ten plan był aktualny — tu wyciągnął z biurka znajome arkusze — minęło dobrych parę lat. Wygląda na to, że system, który zadziałał, oparty został na czynnikach temperaturowych lub innych, włączających energię z opóźnieniem. — Co zamierzacie zrobić z tym… super–mózgiem? Dowódca bazy spojrzał spode łba. — To już nie pana, a także nie moja sprawa. Ale jakby to ode mnie zależało, zostawiłbym go jeszcze w spokoju. Trzeba obserwować obiekt i prowadzić badania, drogi sierżancie. Praktycznie wszystko, co istnieje, da się zastosować w technice wojskowej. — Czy to oznacza, że cały mój wysiłek poszedł na marne? — Ależ skąd, drogi panie. Dzięki tej misji wiemy, jak sprawy stoją, i będziemy dobierać odpowiednie drogi działania. Już nie błądzimy w ciemności. — Zapomina pan o nieludzko potraktowanym personelu, pułkowniku. — Tak, to jest pewien problem, ale mniejszy, niżby się zdawało. Przecież, jak sam pan twierdzi, ci ludzie prawdopodobnie nawet nie wiedzą, jaki jest ich rzeczywisty los. Ot, żyją sobie normalnie. I nie można nie zauważyć, jaki doskonały porządek panuje w tym mikrospołeczeństwie! To da się wykorzystać praktycznie, na przykład w specjalnych oddziałach bojowych. A tamci ludzie ze Stacji? Jedynie ich ważniejsze decyzje są korygowane lub narzucane. Zgoda, istnieje pewne sterowanie. Ale cóż innego czynią z nami mechanizmy społeczne współczesnych organizacji państwowych? Czy pan albo ja możemy robić, co nam się żywnie podoba? I czy tylko nasza wolna i nieprzymuszona wola leży u podstaw wszelkich podejmowanych decyzji? Owszem, często możemy wybierać tę drogę, która jest dla nas osobiście korzystniejsza, ale liczba i rodzaj oferowanych możliwości są ściśle zdeterminowane. I nie przez nas, oczywiście! — Hmm, ładnie pan to ujął — Allan wciąż nie był przekonany. — Można i tak. Jeśli zaś chodzi o mnie, to mam szczególnie dużo możliwości do wyboru. Mężczyzna za biurkiem zwiesił głowę, musiał być potwornie zmęczony. Czoło i nos zrosiły mu małe krople potu. — Czy… pan dobrze się czuje? — zagadnął Allan, zaniepokojony. — Czy ja dobrze się czuję?! — prawic krzyknął. — Poczciwy człowieku! Cóż ja cię obchodzę? Allan przestraszył się nie na żarty. Może dostał ataku nerwowego? Lecz dowódca wziął się w garść. — Napije się pan koniaku? — spytał z wysiłkiem. — Nie, dziękuję — Allan dziwił się coraz bardziej. Co kryje się za tym wszystkim? — Czy… jestem jeszcze potrzebny? — spytał cicho, chcąc wstać. — Tak! Proszę siadać. Przykro mi… że to ja muszę… wyjaśniać. Nalał sobie dwa kieliszki koniaku i kolejno wychylił je duszkiem, aż bladoniebieskie oczy zalśniły mocniejszym blaskiem. Allan czuł, że sprawy mają się źle. Więc chyba jednak sąd wojskowy… — Pan ma duże luki w pamięci, mówiliśmy już o tym — podjął pułkownik oficjalnym tonem. — Nie wszystkie są dziełem lekarzy tamtej stacji. Niektóre istniały już przedtem. — Przed czym? — Zanim wyruszył pan z Ziemi, sierżancie. — Skutki choroby? — Niech pan spokojnie posłucha, powiem wszystko od razu. — Byłbym wdzięczny. Rozmawiamy już dość długo z miernym efektem. Chciałbym wiedzieć, co mnie czeka. — A więc: nie jest pan normalnym człowiekiem, to znaczy nie ma pan matki i ojca, nie wzrastał pan i nie rozwijał się stopniowo przez okresy niemowlęctwa, dzieciństwa, i tak dalej… Mówię teraz o osobowości, nie mam na myśli ciała. — Też jestem kierowany? To chciał pan powiedzieć? — spytał Allan schrypniętym głosem. — Nie, mózg i ciało stanowią w tym przypadku zwykły samosterujący zespół. Tylko że to nie jest pana mózg, pana ciało, pana pamięć… Pan w ogóle nie istnieje w zbiorowości ludzkiej jako samodzielna jednostka, wieńcząca własne kontinuum rozwoju. Pan ma ciało od jednego człowieka, a osobowość i resztki pamięci — od innych! Zapadło ciężkie milczenie. Allan usiłował nalać sobie kieliszek; w końcu dał za wygraną i pociągnął łyk z butelki. — Właściwie to nie jest najgorsze, mój drogi. Wszak ciała sobie nie wybieramy, a cechy osobowości także otrzymujemy w pierwszym rzędzie od rodziców, a właściwie od całego szeregu w końcu przypadkowo krzyżujących się między sobą przodków. Zaś luki w kodzie pamięciowym… Czy ludzie wszystko muszą pamiętać? — Po co to wszystko?! Po co ten cały cyrk? — Allan czuł, że traci panowanie nad sobą. Do gabinetu wpadło dwóch rosłych adiutantów. — Nie, jeszcze nie trzeba — pułkownik odprawił przybyłych niecierpliwym ruchem ręki. Długo milczeli po ich wyjściu. — No właśnie, po co — pierwszy odezwał się wojskowy. — Proszę nas zrozumieć. Od lat nie mogliśmy uporać się z zagadką niesubordynowanej Stacji. Potrzeba nam było do jej wyświetlenia człowieka młodego, silnego, zdeterminowanego w sytuacjach ostatecznych, lecz nie oślepionego zapalczywością, inteligentnego i mądrego, lecz bez uprzedzeń wynikłych z ustalonego światopoglądu, o naturze penetracyjnej i silnej motywacji eksploracyjnej, o wyrazistych wspomnieniach hamujących zbyt gwałtowne odruchy, a sublimujących inne, o wysoko rozwiniętym poczuciu wolności, i tak dalej, i tak dalej. Człowieka, który nawet po wymazaniu mu z pamięci wszystkich udzielonych instrukcji oraz dużej części doświadczenia życiowego będzie nadal działał w sposób oczekiwany. Gdzie takiego szukać? I jak długo trwałyby takie poszukiwania? Dziesięć, czy sto lat? — Więc wyprodukowaliście mnie do wykonania określonego zadania… — warknął Allan. — Wspaniale! Biologiczny robot wywiązał się z obowiązków. Czy to panu osobiście należy pogratulować, pułkowniku? — Mówię panu, że to jeszcze nie jest takie straszne — wojskowy zwiesił głowę tak, że nie było widać jego twarzy. — Urodził się pan po prostu inaczej niż inni, choć w ten sam krzyżujący cechy sposób. Tylko że te cechy były starannie wyselekcjonowane. — To znaczy, że spodziewaliście się określonego przebiegu wydarzeń na Stacji? — Allan czuł narastające zmęczenie i rezygnację. Chciał wyjść stąd jak najprędzej. — Nie w szczegółach, oczywiście, lecz w ogólnych zarysach. Przewidywaliśmy także pana ucieczkę. W pobliżu Stacji, na kierunku do Ziemi, dryfował okręt wojenny w pełnym pogotowiu. Tylko dlatego odebrano pańskie sygnały. — Ach tak. Czy mogę już odejść? Nie czuję się zbyt dobrze. — Ja również, zapewniam pana. Jeszcze tylko pięć minut. Allan bardziej wyczuł niż usłyszał ostrożne wejście adiutantów. — Problem leży w tym — ciągnął wojskowy z wysiłkiem — że pan musi… zwrócić ciało i mózg prawowitemu właścicielowi. Pełny zapis jego kodu pamięciowego przechowujemy w pojemnych maszynach cyfrowych. — Pan traci cenny czas, pułkowniku. Czy nie prościej byłoby, zamiast wdawać się w zawiłe tłumaczenia, skazać mnie zwyczajnie za dezercję? Wiedziałbym przynajmniej, za co odpowiadam. Pańskie śmieszne opowieści naprawdę nie są mi potrzebne. — Są nieodzowne, drogi sierżancie. Pełne zaufanie, wyjaśnianie do końca wszelkich wątpliwości — to czynniki podtrzymujące spójność cennej osobowości, której na imię Allan. Właściwie mógłbym z panem nie rozmawiać, zasadnicze dane zebraliśmy już wcześniej z pańskiej pamięci. Lecz robię to z dwóch powodów. Po pierwsze: sądziłem, że pewne sugestie, wrażenia i odczucia, kiepsko zarejestrowane lub wcale nie wyłapane przez aparaturę, mogą okazać się ważne. Widzę, że nieco przeceniłem ich wartość. Natomiast drugi powód jest bardziej istotny. Chodzi o zintegrowanie pana osobowości, mój drogi. Nie zapominajmy, że wciąż trwa eksperyment pod kryptonimem „Allan”, praca jest pionierska. Osiągnęliśmy sukces, ale nie zwalnia on nas od ulepszania metody. Ideałem byłaby pełna osobowość, bez luk uczuciowych i wyrw w pamięci, która jednocześnie stanowiłaby zespół cech celowych, swoistą racjonalną homeostazę psychiczną. Budując taką osobowość nie wolno pozostawiać znaków zapytania, spraw niejasnych lub w ogóle nie wyjaśnionych. Stąd moja czasami aż przesadna szczerość, która nie służy wyłącznie zaspokajaniu pańskiej ciekawości, sierżancie. Są inne, istotniejsze powody. Pan nie jest skazany! Pan wciąż jest i będzie naszym wysoce wyspecjalizowanym asem wywiadu. Pańską pamięć i doświadczenie umieścimy w tych samych maszynach cyfrowych, w których drzemie teraz osobowość właściciela tego — wskazał na Allana — ciała. — A gdybym zginął? Stracilibyście je! — chciało mu się śmiać. Nieodparta wesołość niemal rozsadzała płuca zduszonym chichotem. Łyknął jeszcze z butelki. — Znaleźlibyśmy inne. O ciało nie jest trudno. Gorzej z osobowością. — No to znajdźcie coś dla mnie. Zamiast orderu. Mogę być na przykład małym chłopczykiem, jeszcze przed inicjacją seksualną, ale za to z jakim doświadczeniem! — Niestety, ten wariant też odpada. Jest pan za dobrym wywiadowcą, kolego. I zbyt wielu ludzi harowało nad pańską osobowością, przepisując na dyski pamięciowe i selekcjonując poszczególne cechy wyszukiwanych z trudem jednostek, aby teraz mógł pan swoim niekontrolowanym życiem wypaczyć ten, jak się okazało, doskonały model. Pana osobowość, sierżancie, jest po prostu własnością wojska. Allan rzucił się z furią naprzód, lecz dwóch silnych mężczyzn przytrzymało go za ramiona. Trzeci wbił mu w ramię strzykawkę. Bezwładnie opadł na fotel. — Przepraszam za szczerość — pułkownik powrócił do dobrych manier — ale musiałem to w końcu powiedzieć. Chcemy wybrać, z pana udziałem oczywiście, najlepszą dalszą drogę postępowania. Pan rozumie, że był to pionierski przypadek, swojego rodzaju eksperyment. Widzę alternatywne możliwości: albo zwyczajnie przechowamy pana pamięć, i wtedy po prostu obudzi się pan kiedyś w nowym ciele do następnej akcji, albo też umożliwimy panu życie fantomatyczne z takim programem, który nie wypaczy, a jeszcze rozwinie osobowość w pożądanym kierunku. W ten sposób da się może zapełnić luki w pamięci, zabudować zdarzeniami okres dzieciństwa i młodości, nawet naprawić jakieś grzeszki… Allan drgnął. Znów zobaczył żółte ślepia wśród śnieżnej zadymki. Gdyby tak… Ale w życiu fantomatycznym nie można umrzeć. Za to można być dobrym i kochać zawsze, w każdym życiu i każdym świecie. W efekcie działania mieszanki alkoholu i środków uspokajających poczuł dziwne, gorące otępienie i jednocześnie lekkość. Był jak balonik, unoszący się ponad powszechnym brudem i żelazną logiką świata. Nie ma mnie, nie istnieję, więc nie należę do tego wszystkiego — myślał leniwie. — W porządku, szefie. Widzę, że sugeruje pan fantomat. Niech będzie. Tylko nie żałujcie programów. No i chciałbym jeszcze zadać panu dwa pytania. — Słucham, sierżancie — zmęczenie, ciążące do niedawna dowódcy bazy, odpłynęło gdzieś bez śladu. Znów trzymał głowę wysoko, a oczy błyszczały mu takim samym blaskiem jak na początku rozmowy. — Skąd wzięła się ta przeklęta parowa lokomotywa? — Ach, to fragment pamięci starszego, nobliwego pana z maniakalnym kompleksem winy, zresztą bardzo sympatycznego człowieka. Historia wydarzyła się jeszcze przed drugą wojną światową. No, musieliśmy tą retrospekcją nieco powściągnąć pańskie agresywne odruchy samoobrony. Wspomniał pan, zdaje się, o dwóch pytaniach? — Owszem. Co będzie, jak mój model wywiadowcy stanie się przestarzały, no… nieaktualny? Za trzydzieści, pięćdziesiąt lat? Kiedy to wprowadzanie drobnych poprawek nie będzie już opłacalne. Czy wtedy użyjecie poszczególnych cech mojej osobowości jako części zamiennych dla innych, czy też zostanę przeznaczony do kasacji? — Obiecuję wam, sierżancie, że dostaniecie wtedy najlepsze ciało i najpojemniejszy mózg spośród znajdujących się w naszej dyspozycji. I rozpoczniecie samodzielne, wolne życie cywila — dowódca bazy uśmiechnął się, usiłując przypomnieć sobie chociaż jednego wywiadowcę, który dożył emerytury. — A teraz, drogi Allanie, proponuję wznieść toast za pana pomyślność, a raczej za pomyślność następnego pańskiego wcielenia. Jestem pewien, że wszystko ułoży się o wiele lepiej, niż pan to teraz sobie wyobraża. Ktoś z tyłu podał pełne kieliszki. Złocisty płyn opalizował w cienkim, lekko przydymionym szkle. — Nie! — pułkownik szybkim gestem wyciągnął ramię — nie ten. Proszę wziąć drugi. — Dobrze — zgodził się Allan. Teraz było mu już zupełnie wszystko jedno. Obezwładniające uczucie ciepła wzmagało się, a po skórze czaszki przebiegały nieprzyjemne mrowienia. Alkohol palił w gardle i spływał gorącą strugą do żołądka. Miał gorzki, jakby ziołowy smak. I wtedy nagle świat przekręcił się, wywrócił na lewą stronę. Czyjeś mocne ramię podtrzymało go, gdy wstawał. Pułkownik i obaj adiutanci zastygli z dłońmi uniesionymi w pożegnalnym geście, wszystko trwało bez ruchu jak na kadrze zatrzymanego filmu, tylko on uciekał z tego nagle zamarłego świata, w którym czas płynął nieskończenie wolno. Jeszcze raz uciekał. Wydostał się przez szerokie, ciemne drzwi i znalazł się w zgiełkliwej poczekalni, gdzie ludzie zakutani w szare palta niezgrabnymi buciorami rozbryzgiwali błoto na posadzce. Zimny przeciąg szedł od wysokich, wąskich okien, siatki pęknięć na brudnych szybach przypominały monstrualne pajęczyny. Usiadł na wolnej ławce, obok kilku tęgich kobiet w chustkach na głowach. Zaglądał w twarze przechodzącym ludziom — jedni ignorowali go, inni tylko wzruszali ramionami. Jakaś młoda, ładna dziewczyna uśmiechnęła się, po czym natychmiast przyspieszyła kroku, cała w rumieńcach. Teraz już wiedział, że polubi ten zimny, brudny świat. Ludzie mieli tu takie same smutki i radości jak gdzie indziej i… kiedy indziej. Dziewczyna…. Ależ tak. Przecież właśnie na nią czeka. Tutaj, w tym zimnym, tłocznym miejscu. Fantomat działa bez zarzutu, z przesadnym realizmem odtwarza wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły. Kurz na wiszącym zegarze, krzywe wskazówki, wyblakły olejny obraz. Bezcielesna osobowość, poskładana z zapożyczonych odprysków innych świadomości, śniąca fantomatyczny sen w obwodach komputera. Piramidalne głupstwo. Jedyna prawdziwa rzecz to świadomość istnienia. Ona zawsze pozostanie prawdziwa, niezależnie od swojej siły sprawczej. Wszystko inne, dekoracje, rekwizyty, pejzaże —można zmienić, odwrócić, poprzestawiać. Któż na przykład może zaręczyć, że kosmiczna Stacja z rodzącym się w jej trzewiach organiczno—technologicznym monstrum nie jest fantomatyczną ułudą, a ten zapuszczony dworzec kolejowy nie przedstawia realnej rzeczywistości? Następstwo czasowe? Przecież imitację życia można było stwarzać zawsze, różnymi sposobami. A antycypacja przyszłości? Rzecz znana od wieków. Co w ogóle jest realne? Myśli, idee. Takie, które obowiązują wszędzie, niezależnie od chwilowego sztafażu. Byłyby realne, gdyby istniały. Tak, jest człowiekiem, osobowością zdeterminowaną przez swoich twórców. Sztucznym istnieniem, poskładanym z drobnych fragmentów. Ale chyba miał trochę racji ten rudy pułkownik, kiedy twierdził, że najważniejszy jest rezultat. Na drodze naturalnej kreacji z przypadkowych krzyżówek genów powstaje określony organizm, który pod działaniem szeregu bodźców zewnętrznych wykształca osobowość. W jego przypadku również następowało krzyżowanie cech, tyle że ich dobór był celowy. A opowiastki o wolności człowieka rzeczywiście można między bajki włożyć. Każdy jest zdeterminowany od chwili poczęcia — cóż bardziej prawdopodobnego, niż sięgnięcie noworodka po matczyną pierś? A potem? Zawsze istnieje wybór, odpowiadający największemu prawdopodobieństwu działania. Działania, którego kierunek stanowi wypadkowa wpływów zewnętrznych i uwarunkowań wewnętrznych. I dlatego, gdy za miesiąc lub rok reaktywują go do następnej akcji, poprzednia osobowość zostanie na pewno wzbogacona o kilka cech, potrzebnych w nowym terenie działania. To ona. Już jest. Nie tylko usta, ale i ciemne oczy śmieją się do niego, perkaty nosek ledwie widać spod szerokiej chusty. Alicja! Bierze go pod rękę, wychodzą razem na biały peron. Śnieg pada powoli w nieruchomym powietrzu, bure wieczorne niebo sypie bez opamiętania wielkimi, miękkimi płatkami. Pociąg stoi gotowy do odjazdu — długi szereg smutnych, szarych wagonów i stękająca, spowita kłębami pary lokomotywa. Siadają przy oknie. Alicja dyskretnie przytula się do niego, lecz odsuwa się za każdym razem, gdy ktoś przechodzi. Nic nie mówi. To dobrze, nie trzeba. Senny peron ucieka w tył, żelazne pudło wagonu dudni i łomocze, jakby miało rozlecieć się na kawałki. Za szybą kłębi się śnieg, wiruje w podmuchach przybierającego na sile wiatru. Na tle szybko szarzejącego lasu nie sposób odróżnić zawirowań zadymki od kłębów pary. Pociąg gna przez śnieżną burzę głębokim wykopem, mija ciemne leśne dukty, pozostawia daleko za sobą nocne ścieżki, pełne majaków i widziadeł. Allan westchnął z ulgą i otoczył Alicję ramieniem. Dobrze jest mieć ją tutaj, przy sobie, w bezpiecznym miejscu, w którym nie zachodzi konieczność ostatecznego wyboru. Te żółte, śmiercionośne ślepia nigdy nie istniały. Ale i tak musi dać jej wszystko. Będzie dla niej dobry. Dla niej i dla innych. Na to akurat pozwolono mu w nowej rzeczywistości. Warszawa, sierpień — listopad 1981