15987
Szczegóły |
Tytuł |
15987 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15987 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15987 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15987 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkady Fiedler Marek Fiedler
RÓD INDIAN ALGONKINÓ1AI
1. CHŁOPAK ZWANY RUSK
Właściwie nie wiadomo, jak mu naprawdę było na imię: Iwan, może Wasyl, może
Fiodor. Ale raczej Iwan. Gdy któregoś roku angielska brygantyna wpłynęła na
Morze Bałtyckie, marynarze porwali Iwana z karczmy w którymś tam porcie -
gałgańskie łotrostwo wtedy, w drugiej połowie siedemnastego wieku, było
pospolite w zachodniej Europie - i oszołomionego dwudziestoletniego chłystka
przemocą zabrali jako chłopca okrętowego do Anglii. Jeńca nazwali Rusk i
traktowali jak niewolnika. W Londynie wpakowali go na inny statek, dążący
jeszcze dalej na zachód, do Ameryki Północnej, a był to statek obsługujący
Anglików, ludzi tak zwanej Kompanii Zatoki Hudsona. Tam, w Ameryce Północnej,
bryg, na którym trzymano Ruska, dobrnął do samego południowego skraju owej
Zatoki Hudsona, gdzie u ujścia rzeki Abitibi do James Bay, Zatoki Jakuba, od
kilkunastu lat istniała warowna
faktoria Moose.
Tu, w Moose Factory, agenci Kompanii skupywali od okolicznych Indian Kri cenne
skórki zwierzęce za bezcen, za błyskotki, zgrzebne sukno i rum. Skórek zaś owych,
także tych najcenniejszych w świecie, bobrowych, lisich, kunowatych, było w tych
stronach co niemiara. W Moose Factory można było Ruska uwolnić i nawet
wypuszczać trochę na ląd, bo nie było dla niego ucieczki. Pobliscy Indianie,
wojownicy z plemienia Kri, byli sojusznikami Anglików i każdego zbiega złapaliby
natychmiast; natomiast całe ogromne wnętrze kraju pokrywała wroga puszcza,
zupełnie nieprzebyta, chyba wzdłuż rzek i jezior, ale do tego konieczne były
łodzie.
Rusk nie miał łodzi, za to miał nieustraszoną naturę i był waleczny. Pewnej
ciemnej nocy grzmotnął Indianina kijem w łeb i zabrał jego kanu. Jak szalony
wiosłował w górę rzeki, a gdy zaczęło świtać, ukrył się i swe kanu w nabrzeżnym
gąszczu. Następnej nocy, gdy oddalił się od James Bay już o kilkanaście mil,
czterech Indian go doścignęło i złapało. Anglicy wyznaczyli cenę na jego głowę,
ale żywą głowę, więc łowcy nie zgładzili go, jeno powiązali jak dzikiego zwierza.
Działo się to na rzece Abitibi latem 1686 roku. Indianie chcieli już wracać z
jeńcem do Moose Factory, gdy dobiegł ich z góry rzeki podejrzany plusk i zanim
zdołali się schronić, ujrzeli nadpływającą flotyllę kilkunastu dużych łodzi ze
zbrojnymi białymi ludźmi. Byli to Francuzi pod wodzą Chevaliera de Troyes i
głośnego wojaka d'Ibervil-le'a, którzy z południa, z francuskiej kolonii Ouebec
nad rzeką Świętego Wawrzyńca przywędrowali tu w tym celu, by wypędzić lub wytłuc
wszystkich Anglików nad Zatoką Hudsona i zburzyć-ich faktorie. Francuzi w
Quebecu uważali całe te ostępy lasów za swoją wyłączną domenę, a bezprawnie
wdzierających się Anglików za wrogich najeźdźców.
Czterech Indian szybko pojmano i na razie trzymano ich jako jeńców, natomiast ów
Rusk przydał się Francuzom znakomicie. W czasie niewoli na statkach liznął nieco
słów angielskich, więc teraz okazał się wcale pożytecznym sojusznikiem. Znał w
pobliżu Moose Factory nieduży wądół, którym niepostrzeżenie można było dostać
się do samej faktorii. Zanim załoga Moose się zmiarkowała, napastnicy wzięli
wszystkich Anglików do niewoli. W Moose Factory było ich wtedy szesnastu.
Gdy przybysze zaczęli penetrować faktorię, osłupieli na widok spichlerzy
pęczniejących od całych stert skórek zwierzęcych, które tej wiosny wytargowano
od Indian. , .-?
- Toż to ogromny majątek! Dranie wszystko zrabowali tu w naszych lasach! -
biesili się Francuzi.
Oczywiście zagarnęli ów cały zapas skórek i poza tym wszystko, co miało
jakąkolwiek wartość, po czym faktorię spalili do szczętu. Zrównana z ziemią,
przestała istnieć.
Tak samo sprawnie i gładko poszło z dwiema innymi faktoriami Kompanii Zatoki
Hudsona leżącymi niedaleko, mianowicie z Albany i z Fortem Ruperfs House.
Francuzi, uradowani tymi osiągnięciami, wracali łodziami ku swym siedzibom na
południu. Anglikom pozostała już tylko jedna faktoria. York leżący nad samą
Zatoką Hudsona, lecz leżała zbyt daleko, by można ją było w tej kampanii zdobyć!
zburzyć.
Francuzi załadowali tęgi lup na zdobyte łodzie, którymi wiosłować musieli wzięci
do niewoli Anglicy. Po kilku dniach przedostali się przez dział wód między
Zatoką Hudsona a dorzeczem Świętego Wawrzyńca. W górnym biegu rzeki Świętego
Maurycego flotylla dobrnęła do pier-
6
wszej siedziby zaprzyjaźnionych Algonkinów* i u nich Francuzi posta-nowili przez
kilka dni odpocząć.
Rusk płynąc z Francuzami podziwiał w tych lasach ogromne, wręcz nieprzebrane
bogactwo wszelkiej zwierzyny - łosi, niedźwiedzi, bobrów, lisów, przeróżnych kun,
a także wilków i rosomaków, przede wszystkim zaś zajęcy i łownych ptaków. A gdy
w tym wypoczynkowym obozowisku Algonkinów napotkał w pierwszym dniu młodziutką,
życzliwie uśmiechniętą Indiankę o ponętnych kształtach, poczuł do
niej wiele ciepła.
- J ak ci na imię? - zapytał j ą j akimś zrozumiałym tylko dla młodych
zakochanych językiem.
- Kwitnąca Gałąź.
- Czy masz już kogoś? Jesteś z kimś związana?
- Nie.
- Czy chcesz być moją?
- To zależy... ~ Odpowiedz jasno: czy chcesz być moją?
- Chcę. > Tak mu
przypadła do gustu, że postanowił pozostać u tych Indian
dłużej i pojąć dziewczynę na stałe. Zawiadomił o tym francuskiego
kapitana.
Chevalier de Troyes, mający Ruska w czasie całej powrotnej rzecznej wędrówki
nieustannie przy sobie w łodzi, przekonał się, że to chłopak na schwał i że mu
dobrze i bystro patrzy z oczu. Więc był mu życzliwy. W pamięci miał jego zasługi
przy zdobyciu faktorii Moose, a teraz przecież widział, jak tej powabnej
Indiance i Ruskowi iskrzyły się ślepia
wzajemnie ku sobie.
- Eh bien! Pozostań tu! Zgadzam się! - rzekł Chevalier de Troyes do
* Etnonim „Algonkinowie" ma podwójne znaczenie. Algonkinowie w szerszym
rozumieniu -to rozległa indiańska rodzina językowa należąca do najbardziej
rozprzestrzenionych w Ameryce Północnej. Liczne plemiona posługujące się
dialektami tej rodziny w drugiej polowie XVII w. zajmował" - poza terenami
zasiedlonymi przez Irokezow - cały niemal obszar między Oceanem Atlantyckim,
Zatoką Hudsona, Wielkimi Jeziorami Kanadyjskimi i rzeką Ohio. jak również
zamieszkiwały prerię, np. Czarne Stopy, Szejenowie. Plemiona te reprezentowały
różne kultury, np. w północnych lasach żyły wyłącznie z myślistwa i rybołówstwa
- Kri, Montagnais. Naskapi, podczas gdy w Krainie Wielkich Jezior i nad
Atlantykiem zajmowały się częściowo kopieniactwem
(m. in.
Delawarowie).
.
Algonkinowie - to również jedno z algonkińskich plemion, które do dziś żyje
pośrodku leśnych obszarów między Zatoką Hudsona a rzeką Świętego Wawrzyńca. Im
właśnie poświęcona jest niniejsza opowieść.
7
Ruska'. - Ale nie darmo tu pozostaniesz! Będziesz miał ważne zadanie!
- Rozkazuj, kapitanie! - zawołał młodzian.
Chevalier de Troyes dobrze znał dzieje angielskiej Hudson's Bay Company,
istniejącej już kilkanaście lat, od 1670 roku, i wiedział, że Anglicy w Londynie
pomimo zadanej im obecnie nad James Bay porażki nie poniechają myśli o tym kraju.
Wielkie ilości cennych skórek zwierzęcych w owych północnych lasach Kanady i
sowite stąd zarobki będą Anglików nadal wabiły w te strony.
- To obozowisko zwie się Obidżuan i tu pozostaniesz wśród Algonki-nów - rzekł
oficer do Ruska, trzymając go mocno za ramię. - Tu będziesz czujnie pilnował,
ażeby żaden Anglik nie wtargnął na nasz teren. A naszym terenem są wszystkie tu
dokoła lasy aż po Zatokę Hudsona, nad którą wkraść się chcą Anglicy. Nie można
ich tu wpuścić! Wara im od tego! Czyś mnie dobrze zrozumiał?
- Tak jest, kapitanie!
- Dam ci trzech wypróbowanych ludzi do pomocy. Jeden z nich nauczy cię
francuskiego języka, bo tu nikt oprócz mnie angielskiego nie zna, a tych dwóch
innych będzie gońcami na wypadek pojawienia się tu Anglików. Wtedy gońcy
przypłyną do mnie rzeką Świętego Maurycego do Trois Rivieres, nad rzeką Świętego
Wawrzyńca, gdzie moja siedziba, i powiedzą mi, co się u was dzieje...
- Przysięgam, panie! Spełnię wszystko, co mi mówisz! Chevalier de Troyes
serdecznie uśmiechnął się do młodzieńca:
- Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Dostaniecie strzelby, pistolety i inną broń
oraz amunicję, a także prowiant, byście nie byli zależni od polowania.
Obowiązkiem was czterech, a głównie twoim będzie zaprzyjaźnić się ze wszystkimi
tutaj Indianami i namówić ich, żeby przypływali do nas nad rzekę Świętego
Wawrzyńca i tylko nam sprzedawali skórki zwierzęce, nikomu innemu...
- Rozumiem!
Tu Chevalier de Troyes umilkł i po chwili rzekł żartobliwym tonem:
- Chłopcze, do diabła, jesteś, jak mówisz, Rosjaninem, ale jak właściwie mamy
ciebie nazywać? Przecież nie Rusk!
- Na imię mi Iwan, panie, Iwan Iserhoff.
- Iserhoff? - zdziwił się Francuz. - To niemieckie nazwisko, nie rosyjskie, o
ile się nie mylę?
- Tak, panie, niemieckie. Noszę je po mym przybranym ojcu, który przygarnął
mnie i wychował jak syna, gdy w dzieciństwie odumarli
mnie rodzice. Ten mój dobroczyńca był niemieckim marynarzem pływającym na statku
rosyjskim. - Dobrze, będziesz Iwanem Iserhoffem!...
Osobliwymi, a nieraz i cudacznymi ścieżkami toczyły się dzieje Ameryki Północnej.
Chociażby ta wyprawa kawalera de Troyes. Przecież zrównał z ziemią trzy
najważniejsze faktorie angielskie, najdalej na północy położone i
najniebezpieczniejsze dla Francuzów, przekonany, że dokonał dobrego dzieła. Ale
musiał wracać szybko do swoich, gdyż zbliżała się zima, zawsze tu bardzo groźna,
a daleko na północnym zachodzie, o jakie dziewięćset mil oddalona, położona u
ujścia rzeki Nelson do Zatoki Hudsona, pozostała w rękach angielskich ostatnia,
czwarta faktoria, York, trudna na razie do osiągnięcia. Nikły punkcik,
nieznaczny maczek w bezmiarze kanadyjskich lasów. A jednak ów pozornie mało
ważny fakt, że paru głodomorów, wynędzniałych Anglików przetrwało przez kilka
lat w Yorku, ów drobny fakt tak silnie zaciążył w dwadzieścia siedem lat później
przy podpisywaniu traktatu pokojowego w Utrechcie, że Anglikom przyznano na
wieczną własność całą północną Kanadę, kilka dobrych milionów mil kwadratowych
niepoślednich obszarów leśnych.
A gest Francuza, Chevalier de la Salle, który dotarłszy na łodzi rzeką Missisipi
do jej ujścia jako pierwszy Europejczyk, wywiesił tam na brzegu flagę francuską
i wygłosił kilka patetycznych słów, którymi przysporzył swemu królowi, Ludwikowi
XIV, Luizjanę, krainę chyba dziesięciokrotnie większą niż sama Francja?
A podróż dwóch śmiałków, Lewisa i Clarka, w latach 1805-6 na zachód poprzez
amerykański kontynent do samego Pacyfiku, czy samo ich zwykłe poj awienie się
tam nie pozwoliło zawładnąć Stanom Zjednoczonym Ameryki Północnej obszarami
północno-zachodnimi, stanowiącymi niemal trzecią część dzisiejszego ich państwa?
Jakże wtedy łatwo było bogacić się w ziemię prawem kaduka!
2. PIERWSZE KROKI WŚRÓD INDIAN
Gałęzi, która tak bardzo wpadła mu w oko, chciał go o n ? ?
9
Przedtem wdział na siebie pstrą kraciastą koszulę i nowe spodnie z wyprawionej
jeleniej skóry; rzeczy te, zdobyte na Anglikach, otrzymał od Francuzów.
Sposobiąc się do rozmowy, był raczej pewny swego: tutejsi Algonkinowie przecież
wiedzieli, że Chevalier de Troyes mu sprzyja i darzy go zaufaniem. De Troyes
ponownie dał wyraz temu wysyłając jednego ze swych ludzi, by szedł razem z
Iwanem do Indiani-. na. Ów towarzyszący mu Francuz władał trochę językiem
angielskim i znał również nieźle mowę Algonkinów; miał zatem dopomóc w pomyślnym
ubiciu sprawy.
Ojciec Kwitnącej Gałęzi zwał się Orli Puch i przewodził licznemu i dumnemu
rodowi Czajczaj. Stanąwszy przed nim, młodzieniec w układnych słowach -
przekładanych na język indiański przez towarzysza -wyłuszczył mu cel swej wizyty.
Mówił, że chciałby osiąść na stałe wśród Algonkinów i dzielić z nimi ich losy w
tych lasach. Przede wszystkim zaś pragnąłby dzielić swe życie i pomyślność z
Kwitnącą Gałęzią. Dziewczyna ta od pierwszych chwil przypadła mu do serca. Także
i on -o czym wie - nie jest jej obojętny. Zatem prosi, aby Orli Puch oddał mu
córkę.
Indianin zrazu nic nie odpowiedział; miał twarz nieprzeniknioną, nieruchomą,
trudno było wniknąć w jego myśli. Gdy wreszcie po dłuższej chwili przemówił, w
głosie jego brzmiała niechęć:
- Tyś biały, z dalekich stron... Nikt z naszych nie zna ciebie. Jesteś nam obcy.
Młodzieniec zgoła nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Wykrzyknął:
- Jakże tói? Czyżby Orli Puch nie wiedział, że przybyłem do was
z oddziałem Chevaliera de Troyes, wielkiego wodza Francuzów, który
żywi tyle przyjaźni do Algonkinów? Moje zamiary są uczciwe!
Orli Puch chwilę ważył coś w myślach, a potem zaczął jakby z innej beczki:
- W tych lasach niełatwo żyć - warknął.
Iwan już c©ś niecoś wiedział, że w niektóre lata sroży się tu głód, wszystko
zamiera, zwierzyna przepada na całe miesiące. Wówczas jeno najdoświadczeńsi
myśliwi zdolni są utrzymać jako tako przy życiu rodziny...
- Zdołam utrzymać swą rodzinę! - zaperzył się junak. - Przecież w drodze znad
Zatoki Jamesa sam jeden ubiłem niedźwiedzia i łosia! Chyba tylko kiepski myśliwy
- dodał zadziornie - może martwić się w tych lasach o łowną zwierzynę!
10
Przez twarz Orlego Pucha przemknął cień ponurego uśmiechu.
- A jednak ginął tu z głodu nieraz zimą i dobry myśliwy, na pewno lepszy niż ty!
- rzekł Indianin, po czym uchylił się od dalszej rozmowy. O oddaniu Kwitnącej
Gałęzi nie chciał słyszeć.
Iwan nie ukrywał swego rozczarowania. Na szczęście tłumacz, który był razem z
nim, miał długi język i doniósł o jego sercowych tarapatach Chevalierowi de
Troyes, a ten, będąc przecież życzliwej natury, postanowił cały ambaras załatwić
na krótkim toporzysku. Wezwał Orlego Pucha do swego namiotu i prosił go, by
rządząc się rozumem, nie tracił najpiękniejszej okazji, jaką dał mu Manitu.
- Przecież ten Iwan to jeden z najdzielniejszych moich ludzi! -oznajmił gromkim
głosem kapitan.
.- Ale za wiele gada o sobie - odmruknął z kąśliwym uśmiechem Orli
Puch. - Młody, a gaduła!
- Ale mimo to dzielny wojownik! - upierał się de Troyes. - Młody,
a już dobry żołnierz...
Indianin spoglądał na kapitana z ledwo ukrywanym niedowierzaniem i nawet drwiną.
j
- Dzielny wojownik? - parsknął rozbawiony. - Dobry żołnierz?
A tyle gada, gada?...
- A jednak zapewniam cię - rzucił kapitan - że nie pożałujesz, gdy
dasz mu córkę...
Stanowczość, z jaką dowódca Francuzów brał stronę młokosa, zastanowiła trochę
Orlego Pucha i zrobiła swoje. Indianin już nie kiwał głową.
v,
- Czemu, do licha, robisz jemu i mnie tyle trudności? - nalegał
kapitan.
Orli Puch odetchnął głęboko:
- Już nie robię, okemaw, biały wodzu! - odrzekł. - Nie robię, jeśli za nim
wstawia się taka siła, taki możny poplecznik. Ale...
- Jakie znowu ale?
- On tak strasznie obcy... Nie zna lasów ani ludzi, ani nawet języ- -
ka!...
- Ale umie jedno! - łypnął de Troyes wesołym okiem ku Indianinowi.
- Że dobrze strzela?...
- Nie tylko. Umiał zadurzyć się w twojej córce...
Prawem wszystkich leśnych plemion indiańskich przyszły mąż wi-
ll
nien złożyć przyszłemu teściowi godziwy okup za żonę, a Orli Puch widział, że
Iwan nic nie posiada, że jest golcem. Ale tu znowu wdał się Chevalier de Troyes.
Ofiarował tak szczodre wynagrodzenie w zamian za dziewczynę, że powściągliwy
zazwyczaj Orli Puch z trudem tylko ukrywał swe zadowolenie.
Kuszący widok czterech angielskich strzelb, sporego zapasu prochu i kul, kilku
wełnianych ???? ? jeszcze beczki smalcu, worka mąki i cukru był nie do odparcia.
Była to część łupu zdobytego na Anglikach nad James Bay.
- Zgadzam się! - kiwnął głową Orli Puch.
Więc młodzi pobrali się. Ona przeniosła się do jego-wigwamu.
Iwan szybko poznał, jak dobrze trafił: Kwitnąca Gałąź była nie tylko smukła i
miła, lecz również rezolutna i pracowita, a przede wszystkim okazała się
niezmiernie mu oddana i pomocna w nowym, obcym dlań otoczeniu. Wszakże
szczęśliwy młodożeniec pewnej rzeczy nie dostrzegł: tego, że podczas gdy wszyscy
bliscy w czasie ucztowania okazywali radość i zadowolenie, jeden z młodych
Indian, który trzymał się na uboczu, był chmurny i spozierał na niego ponuro.
Zwał się Czarny Wilk i należał do rodu Ałaszisza. Był wściekły, bo od dawna
zawracał sobie głowę Kwitnącą Gałęzią i chociaż ona była mu niechętna, to jednak
obiecywał sobie, że ją zdobędzie.
Obozowisko Obidżuan, którego indiańska nazwa znaczyła Zwężona Rzeka, leżało na
wysokim brzegu rzeki Świętego Maurycego i liczyło wtedy około trzystu
mieszkańców, Indian z plemienia Algonkinów. Mieszkańcy Obidżuanu należeli do
dwóch głównych rodów, Czajczaj i Ałaszisz, rodów, które nie zawsze były sobie
przyjazne, choć nigdy wrogie.
Nadszedł dzień wyjazdu Chevaliera de Troyes z Obidżuanu. Wcześniej wybrał on
spośród swoich ludzi trzech dzielnych, którzy mieli zostać z Iserhoffem. Owej
trójce i Iserhoffowi zostawił dwadzieścia strzelb oraz moc innej broni i
prowiantu. Przy pożegnaniu de Troyes wziął Iwana na bok i patrząc mu uważnie w
oczy, rzekł:
- Pamiętaj o wszystkim, co ci mówiłem. Anglicy to parszywi wrogowie! A te lasy
są nasze i pozostaną nasze! Mam do ciebie, Iwanie, jeszcze jedno. Spróbuj
założyć tutaj oddział młodych, zbrojnych Algonkinów pod twoim dowództwem. Taki
niewielki, a bitny hufiec mógłby się nam tu przydać w razie potrzeby. Pamiętaj,
chłopcze, liczę na ciebie!...
- Panie, nie będę szczędził sił! Wszystko wykonam! - wzruszony
12
młodzieniec złapał rękę Francuza i bez wahania do ust przycisnął. Czuł tak
ogromną wdzięczność za wszystko, co ten dla niego uczynił, że w ogień za nim by
poszedł.
Nie zwlekając, następnego dnia po wypłynięciu francuskiego oddziału przystąpił z
werwą do dzieła. Szła już jesień i dowiedział się, że niebawem Obidżuan
opustoszeje, a Indianie rozproszą się w ostępach leśnych, by podjąć polowanie na
swych łowiskach. Jeżeli chciał zjed-.. nać sobie junaków do oddziału, musiał się
spieszyć. Poduczony przez Kwitnącą Gałąź, znał już wiele słów indiańskich.
Rozgłosił wśród wigwamów, że szuka młodych wojowników, którzy zechcieliby do
niego przystąpić. Zapowiedział też, że każdemu chętnemu gotów będzie oddać jakąś
porządną broń, może nawet strzelbę.
Zapaleniec mniemał, że znalezienie grupy skorych do współdziałania z nim
wojowników nie nastręczy większych trudności. Widział przecież, jak Algonkinom
płonęły oczy do broni palnej.
Indianin tych stron, jeszcze do niedawna posługujący się tylko włócznią i łukiem,
wraz z przybyciem tu białego człowieka wnet poznał, j ak bardzo broń palna
góruje nad jego dotychczasowym orężem, jak ułatwia zdobywanie mięsa czy obronę
przed wrogiem. Odtąd każdego Indianina myśliwego paliło przemożne pragnienie
zdobycia tej broni, za którą płacił białym handlarzom wielkie sumy w cennych
skórach. Angielskie rusznice, które Iserhoff obecnie przyrzekał junakom,
należały do najprzedniejszej broni w tych północnych lasach. Chociaż ciężkie i
dość nieporęczne, jak zresztą i inne ówczesne strzelby, jednak z reguły biły
celniej i pozwalały ubić łosia z odległości nawet stu
kroków.
Minął dzień, i drugi, i następny, a żaden Indianin nie zgłosił się do młodzieńca,
coraz bardziej tym zaniepokojonego. Mężczyźni w wiosce wyraźnie stronili od
niego i byli głusi na jego słowa.
Iwan zaczął sobie uświadamiać błąd, jaki popełnił, licząc na łatwe pozyskanie
młodych Indian.
- Byłem naiwny, niemądry! - powtarzał sobie. Kwitnąca Gałąź, widząc jego
niepowodzenie, chciała mu pomóc. Zwróciła mu uwagę na swych dwóch braci, Szarego
Jastrzębia i Białego Obłoka. Obydwaj nieco starsi niż Iwan, byli rosłymi zuchami,
którzy jeszcze nie pozakładali swych rodzin. Iserhoff często ich teraz widywał w
swym wigwamie. Chętnie rozmawiali i od nich usłyszał, że jest w obozie ktoś, kto
wszczął cichą wojnę przeciw niemu. To Czarny Wilk,
13
ów odpalony rywal. Chodził wśród młodzieży, gadał źle o nim, mącił wodę.
Któregoś dnia Iwan szedł w stronę niedalekiego jeziora, by łowić ryby, gdy
ujrzał przed sobą grup*ę kilku młodych Indian, wśród których był Czarny Wilk.
Powodowany nagłą przekorą czy też chęcią sprawdzenia, jak bardzo Czarny Wilk był
mu niechętny - zbliżył się do , • gromady. Stanąwszy przed Indianami, głośno
zagadnął łamanym j ęzy-kiem, czy któryś z nich gotów byłby z nim współdziałać.
Indianie unikali wzroku przybysza i milczeli. Iserhoff powtórzył pytanie.
Wówczas jeden z tamtych odezwał się niechętnie:
- Po jakie licho mielibyśmy się z tobą zadawać? Mamy się zbroić przeciwko
Anglikom? Oni nie są nam wrodzy, chcą z nami tylko handlować...
- Handlować równie dobrze możecie z Francuzami! - odparł Iserhoff. - Anglików
już nie ma nad James Bay.
Raptem Czarny Wilk zmierzył go wrogim spojrzeniem i wycedził gniewnie:
- Ty chcesz dowodzić Indianami?
- Chciałbym...
- Wiedz zatem - warknął tamten - że u nas, jeśli ktoś chce przewodzić innym,
najpierw musi dowieść, że na to zasługuje! A ty, kim ty jesteś? Umiesz choć
strzelać? - spytał pogardliwie.
- Umiem - odrzekł spokojnie Iwan.
- No to pewnie trafisz z tego miejsca w ten tam drąg, wbity w ziemię, do
którego uwiązałem mojego psa? - na twarzy Czarnego Wilka pojawił się złośliwy
uśmiech.
Ów drąg, który wskazał, był trudnym celem: oddalony o dobre trzydzieści kroków,
był cienki i kiepsko widoczny.
- Czemużby nie? - odpowiedział Iserhoff ciągle spokojnym tonem.
- Więc strzelaj! - rzucił któryś z Indian stojących z boku.
- Dobrze, idę po broń.
Wkrótce-wrócił ze swą rusznicą. Indian stało tam teraz już kilkunastu. Dobył zza
pazuchy woreczek z prochem i kulami. Nabijając strzelbę, starannie wsypał miarkę
prochu, wepchnął pakuły, ubijając dokładnie stemplem, potem wprowadził kulę i
znowu pakuły, i jeszcze raz bez pośpiechu ubił. Na koniec podsypał świeży proch
na panewkę. W owym czasie nadeszło jeszcze kilku zaciekawionych Indian i wszyscy
otoczyli go półkolem.
14
Iserhoff wreszcie złożył się do strzału. Opuścił jednak broń i zwrócił się do
Czarnego Wilka:
- Spróbuję trafić w powróz zawiązany na palu.
- Nie gadaj tyle, strzelaj - sarknął tamten. Rozległ się huk. Pies pod drągiem
skulił się i przypłaszczył do ziemi.
A potem dał susa i jął wyrywać ile sił w stronę lasu, za nim po ziemi sunął
powróz rozerwany kulą.
Ten i ów pośród obecnych chrząknął z uznaniem.
Iserhoff bez słowa podniósł woreczek, schował go za pazuchę i ze strzelbą w
garści oddalił się.
Szary Jastrząb i Biały Obłok, przyjaźni mu bracia Kwitnącej Gałęzi, donieśli
nazajutrz, że Czarnego Wilka krew zalewała. Na domiar jego pies, którego trzymał
dotychczas na uwięzi, przepadł gdzieś w lesie i już
nie wrócił.
- Wszakże kilku naszych w obozowisku - dodał Szary Jastrząb -
chwaliło ciebie jako dobrego^ strzelca.
- Czy sądzisz - zagadnął go Iwan - że teraz któryś z nich do mnie
przystąpi?
Szary Jastrząb przez chwilę jakby się wahał i nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Nasi ludzie - rzekł wreszcie cichym głosem - chadzają własnymi ścieżkami. Nie
w ich naturze uległość, poddawanie się komukolwiek... Niekiedy bywa jednak, że
idą za kimś. Ale musi on prześcignąć innych jako wielki myśliwy albo zasłynąć
szczególnie walecznym czynem...
3. IROKEZI
Niedaleko było do świtu, a nad rzeką Świętego Maurycego snuła się słaba mgła. Na
dwóch brzozowych łodziach wypłynęło ich z obozowiska Obidżuan sześciu, Iwan
Iserhoff i jego pięciu przyjaciół: Szary Jastrząb, najstarszy z nich, Biały
Obłok, Duży Orzeł, Krwawa Ręka i najmłodszy, młokos jeszcze, Czerwony Mokasyn.
Zapowiadała się dobra zabawa, pomyślne polowanie. Przed kilku godzinami,
wieczorem o zachodzie słońca, Szary Jastrząb odkrył na błotnistej łące przy
rzece, nie dalej niż półtora mili od Obidżuanu, trzy spokojnie żerujące łosie,
dalej ujrzał świeży trop niedźwiedzia. Muskwa był gdzieś w pobliżu.
15
Uzbroili się rzetelnie nie tylko w strzelby, mieli ze sobą i pistolety, i łuki,
siekiery-tomahawki, nawet włócznie, oczywiście także i noże. Z niedźwiedziem
sprawa nie była łatwa. Więc teraz dziarsko wiosłowali, pełni dobrego ducha. W
każdym kanu trzymali po dwa najlepsze psy myśliwskie, cięte jak sto rosomaków na
niedźwiedzia.
Około trzystu długich, bo cichych uderzeń wioseł od ostatnich wigwamów Obidżuanu
przepływali obok miejsca, gdzie rosły na brzegu rzeki gęste szuwary, a las
dochodził do samej wody. Tu nagle ich psy zaniepokoiły się. Zaczęły groźnie, acz
głucho warczeć, wyszczerzać kły, jeżyć sierść na grzbiecie.
- Czego się tak złoszczą? - szepnął Czerwony Mokasyn.
- Pewnie rosomaka poczuły! - ktoś zaszemrał.
- A może niedźwiedzia? - mruknął ktoś inny.
I płynęli dalej. Noc się kończyła, mgła nad wodą wyraźnie rzedła.
Gdy oddalili się prawie o milę od swych sadyb, doznali wstrząsu: w opuszczonym
przed pół godziną obozowisku wybuchł pożar i łuna oświetliła niebo. A zaraz obok
w drugim miejscu wystrzeliła nowa łuna i w trzecim miejscu jeszcze jedna. I
potem coraz ich więcej.
Sześciu myśliwych zdjęła zgroza: to był wrogi napad! Błyskawicznie zawrócili
kanu i jak szaleni zaczęli wiosłować ku osiedlu.
Zahamował ich Iwan.
- Broń! - krzyknął na całe gardło. - Przygotować wszelką broń do walki! Mieć ją
pod ręką!...
I dalej pędzili, ile sił w ramionach.
Już dochodziły ich z daleka okrzyki i jęki, już widzieli w blasku palących się
wigwamów gwałtowny ruch, frenetycznie migające postacie. Poznali: to byli
Irokezi. Zdradzały ich znamienne czuby włosów na głowach i zawzięta, niesłychana
ruchliwość. \
Irokezi! Najwaleczniejsi wśród Indian, nieposkromieni wojownicy wśród wojowników,
przerażający napastnicy, najupiorniejsi mordercy i nieubłagani zabójcy,
specjaliści zadawania okrutnych tortur pojmanym jeńcom. Żyli na południe od
rzeki Świętego Wawrzyńca i byli wiernymi sojusznikami, więcej: przyjaciółmi
Anglików i Holendrów, przeto śmiertelnymi wrogami Francuzów i ich indiańskich
sprzymierzeńców - to oni napadli znienacka wieś Algonkinów Obidżuan.
Młodych myśliwych przypływających z mrocznej rzeki było sześciu, tamtych
znacznie więcej. Gdy obydwie łodzie dotarły do brzegu, Iwan pierwszy wyskoczył
na ląd i z rusznicą w garści pędził co sił ku najbliż-
16
Lzemu wigwamowi. Wigwam już się dopalał, dwóch Irokezów zaś jbestialsko dobijało
tomahawkami konających mieszkańców.
Iwan w odległości kilkunastu kroków przystanął i strzałem w łeb _,owalił
pierwszego z napastników. Gdy drugi spostrzegł niebezpieczeń-?stwo, zdążył tylko
krzyknąć. Zanim się zmierzył do obrony, Iwan niby rozjuszony żbik przyskoczył do
niego i rąbnął go kolbą w głowę.
Działo się to wszystko tak szybko, że dopiero teraz inni Irokezi w pobliżu,
wciąż zajęci paleniem wigwamów i zabijaniem ludzi, podnieśli głowy i zauważyli
Iwana. Nie zdążyli zadać mu ciosu, gdyż niemal jednocześnie huknęło kilka
strzałów z rusznic pięciu przyjaciół, którzy dobiegli do Iwana. Palba skuteczna:
najbliżsi Irokezi, trafieni, i padli jak ścięci. Ale taka była zajadłość
strasznych wojowników, że nawet śmiertelnie rażeni, jeszcze resztką sil starali
się zabijać. Ranili )użego Orła.
Ci z Irokezów, którzy zapędzili się dalej do środka obozowiska, natychmiast
dostrzegli to, co rozgrywało się w pobliżu rzeki, i hurmem 1 rzucili się na
pomoc swoim. Ale ogień z pistoletów sześciu przyjaciół ! powalił ich dwóch,
trzech, a innych nieco powstrzymał. Na szczęście | dla Iwana i jego towarzyszy w
tej chwili zwaliło się z głębi osiedla | kilkunastu Algonkinów uzbrojonych w co
kto miał pod ręką, w strzel-• ??, dzidy, łuki i tomahawki, nawet w drągi - i
rozgorzała straszliwa rąbanina. Krew tryskała na wszystkie strony.
Irokezów było chyba dwudziestu, a walczyli jak wściekłe wilki, ale mieszkańcy
Obidżuanu, którzy tymczasem oprzytomnieli, przybywali j zewsząd i walczyli
jeszcze zacieklej niż tamte wilki. Walczyli do upadłe-,0, chodziło o śmierć albo
życie. To już nie był groźny bój, to była burza, o był szał. Także kobiety
cłwytały za broń. Zgraja Irokezów, gromiona ;ewsząd, kurczyła się szybko i długo
nie trwała ich walka. Większość >adła trupem, było także kilku ciężko rannych.
Algonkini chcieli dobić tych półżywych, lecz obecni Francuzi nie dopuścili do
tego. Cala ich trójka, Hebert, Lafiteau i Noyons, broniła dotychczas osiedla
równie brawurowo jak inni, jednak teraz dobijaniu rannych ostro się
przeciwstawiła.
- Nie zabijać ich! - krzyknął rozkazująco Hebert. - Potrzebujemy akładników!
- Zakładników? Po co nam zakładnicy?! - gniewnie żachnął się Orli uch, ojciec
Kwitnącej Gałęzi.
- Gubernator w Quebecu potrzebuje ich żywych!! - huknął Hebert.
Rod Indian..
Gubernator w Quebecu był wielkim władcą, z którym Algonklnod To w} zażarty
Irokez. Algonkinowie co tchu podpływaj ący na kilku woleli nie zadzierać, więc
ulegli, choć opornie, żądaniu Heberta i piej „j^ach, ze zgrozą ujrzeli, jak on
zdrową ręką uzbrojoną w nóż zabierał rannych Irokezów zachowano przy życiu.
j ?0 zabijania pozostałych chłopców. Najbliższemu już przebił gardło.
W ogólnym rozgardiaszu i zamęcie, jaki wciąż panował, uszła uwi je więcej nie
zdążył. Ktoś z całych sił zdzielił go wiosłem, ktoś inny ucieczka dwóch Irokezów
w łodzi, do której wrzucili kilku związanej }5cznią przeszył mu pierś.
i na pół odurzonych małych chłopców. Złapali ich podczas napaści! ^^ zakończyła
się walka. Nastąpiła grobowa cisza. To byl ostatni wigwamy, by zabrać do niewoli
do swych siedlisk na południu. Dopii ??????? napastnik.
gdy zbiegowie wypłynęli z przybrzeżnych zarośli na otwartą rzel właśnie
wyjrzało poranne słońce sponad wierzchołków puszczy odkryto ich, ałe byli już
zbyt daleko, by kulą ich dosięgnąć. 1 3świetliło urzekający krajobraz
rzeczny. Było tu tak pięknie i zacisznie,
Iwan stał najbliżej brzegu rzeki. Skrzyknął Szarego Jastrzębia i Bia jj gdyby
tej uroczej przyrody nigdy nie nawiedziła ludzka niedola ni go Obloką, bo ci
byli najchyżsi, i razem rzucili się do swej łódki. I [eska.
Uciekający Irokezi, wyjątkowo barczyści wojownicy, dobywali na podczas gdy jedno
kanu odwoziło uratowanych chłopców do Obi-ludzkich sił i wiosłowali jak szatany.
Szybciej prali wodę niż ci, któr ZUanu, reszta obecnych Algonkinów przetrząsała
szeroki pas nadrże-ich teraz ścigali. Tak zbiegowie przez pierwszą milę wyraźnie
wyprą mej kniei w poszukiwaniu maruderów. Nie pominięto żadnego ostę-dzali
goniących. Ale potem znużenie jęło dawać im się we znaki. u chaszczy, ale
nikogo nie znaleziono. Zapewne wszystkim napastni-
Irokeskich zbiegów było dwóch, natomiast w łódce Iwana wiosłow 0m przypadł
zasłużony los. ło trzech, i ta przewaga uwidaczniała się coraz bardziej już na
drug
mili. Na trzeciej mili odstęp między uciekającymi a pościgiem tak i iwan
Iserhoff żył wśród Algonkinów dopiero niespełna rok, wciąż zmniejszył, że jeden
z Irokezów uznał, iż można było strzelić. Wypa ??? był rdzennym Europejczykiem i
na razie mało przyswoił sobie ale nic nie zdziałał: kula chybiła. Wówczas
odłożył strzelbę, chww ech indiańskich. Wybicie przez Irokezów kilkunastu
mieszkańców jednego z malców i cisnął go do wody. W chwilę potem znów 1
ibidżuanu, w tym kilku przyjaznych mu dusz, głęboko odcierpiał pochylił i drugi
chłopiec zniknął za burtą. Szelma odciążał w ten sposj dopiero powoli uczył się
od Algonkinów, że śmierć, nawet śmierć łódź i chciał tonącymi nieszczęśnikami
zaabsorbować ścigaj ący a ajbliższy eh, to rzecz zwykła, powszednia. W tych
lasach między doli-Kolejnego nieboraka nie zdążył już wrzucić do rzeki. Oto Iwan
Lą rzeki Świętego Wawrzyńca a Zatoką Hudsona, w lasach tak boga-dziobie swego
kanu wsypał do strzelby nieco większą niż zwykle ??? ych w zwierzynę iryby, co
kilka, czasem co kilkanaście lat zjawiało się prochu i wygarnął do niego. Irokez,
trafiony śmiertelnie w piec widmo głodu; zwierzęta wymierały, a wraz ze
zwierzętami marli z glo-stoczył się na spód łodzi.
u ludzie. Tylko najsilniejsi przeżywali. Śmierć była tym Indianom
Drugi wróg przycupnął, by od kul schronić się za burtą. Z tej zymś bliskim,
ukrycia niezdarnie mu było machać wiosłem, więc łódkę, teraz niesp Wieść o
zupełnym pogromie watahy Irokezów, wojowników nad ro się poruszającą, skierował
wprost na brzeg rzeki. Tam w zarośłac wojownikami, zawsze zwycięskich, rozeszła
się lotem błyskawicy po widocznie spodziewał się ujść
pogoni. ] wszystkich lasach. Od
Labradora aż po dalekie prerie na zachodzie
Tymczasem Iwan i jego towarzysze spieszyli na pomoc dwóm ma apanowała radość.
Irokezi byli wrogami wszystkich żyjących dokoła com. Szczęściem obydwaj, jak
większość chłopców indiańskich, pływ lich plemion, toteż podziw szedł ku tym nad
rzeką Świętego Mauryce-li niczym ryby, więc chociaż skrępowani powrozami, bez
trudu utn ;o, że potrafili tak walecznie się obronić. Kim byli ci chwatcy
obrońcy? mywali się na powierzchni wody. Wkrótce wciągnięto ich do kan kim
byli nienawistni napastnicy?
Natomiast uciekaj ący Irokez nie przepłynął i pół szlaku dzielącego Przecież to
Irokezi przed czterdziestu laty, w połowie siedemnastego od brzegu, gdy
Algonkinowie zagrodzili mu drogę. Z odległości dzies wieku, niemal doszczętnie
wytępili silny ongiś lud Huronów, wielo-ciu sążni przestrzelili mu wiosłującą
rękę i tak go unieruchomili, rotnie liczniejszy niż Algonkinowie nad rzeką
Świętego Maurycego!
19
A wytępili dlatego, żeHuroni przyjaźnili się z Francuzami, Irokezł ulegali
złowrogim podszczuwaniom Anglików.
tem, ubił tęgiego niedźwiedzia i kilka łosi, dowodząc tym sprawności yśliwskiej.
W jego wigwamie był zawsze dostatek żywności i zawsze
Nie ma skutków bez przyczyny, deszczu bez chmury, a bezmyśffrczało jej dla
sąsiadów, a szczególnie dla rodziny zony.
głupi gubernator zawsze się znajdzie, i nad rzeką Świętego WawKyfBracia żony,
Szary Jastrząb i Biały Obłok, stali się jego najbliższymi
nad samą Sekwaną, nawet czasem nad Wisłą. Takim szkodtoEyjaciółmi i towarzyszami
wypraw myśliwskich. Zona miała taKze
- - etrę, Wiotką Trzcinę, o dwa lata młodszą niż ona, i pewnego dnia,
?v była w siódmym miesiącu ciąży, wprawiła Iwana w niezmierne
Tziwienie: poprosiła go, by Wiotką Trzcinę przybrał jako drugą żonę.
_ Ależ ja ciebie kocham! Ciebie! - zawołał zakłopotany, nieomal
Na to Kwitnąca Gałąź z wyrozumiałym uśmieszkiem zapewniła go, będą się zawsze
tak samo kochali, ale że zwyczaj Algonkinów
? __________ ______
gubernatorem w Kanadzie w owe czasy Nowej Francji był ni Denonville.
Gdy Irokezi w drugiej połowie siedemnastego wieku doszli do szc swej potęgi, a
wahali się przez długi czas, czy stanąć po stronie Anjl ków, czy Francuzów, ów
niepoczytalny Denonville popełnił i wiel|urzony głupstwo, i wyjątkową
nikczemność: do swego fortu Frontenac
jeziorem Ontario zwabił na pozornie przyjacielską naradę kilku \L „v~t —,
- ? ?
żnych wodzów irokeskich, a gdy ci przybyli, kazał ich porwać, zalzwala mężowi,
jeśli jest dzielnym myśliwym, mieć dwie zony i wysłał do Francji na haniebną
śmierć we francuskich lochach. Dzii się to w roku 1687. Już następnego roku
Irokezi napadli na Algon nów nad rzeką Świętego Maurycego, a w dwa lata później,
w ro! 1689, dokonali słynnej rzezi Francuzów w Lachine, przedmieś| Montrealu,
zabijając lub biorąc do niewoli kilkuset mieszkańców
^^^^^^^^
Dopiero przybycie w 1689 roku mądrego gubernatora FrontenĄi opał i gotować
strawę dla męża wybawiło jako tako kanadyjskich Francuzów od biedy
4. DWIE ZONY
_ A ty jesteś przecież dzielny! - uśmiechnęła się rozbawiona. -izecież to prawda,
jesteś dobrym myśliwym!...
A ja nie chcę, chcę mieć tylko jedną żonę! - parsknął.
Jesteś samolubny! - bąknęła. - Pomyśl, że noszę w sobie dziecko, | rzeki trzeba
codziennie przynosić ciężki kubeł wody, z lasu drewno
Pomyśl o tym, dzielny myśliwy!...
|ielny, a tak niemądry!... Iwan zwierzył się Szaremu Jastrzębowi i Białemu
Obłokowi z tej izmowy i ze swych kłopotów, a oni w śmiech.
Kwitnąca Gałąź ma słuszność! - orzekł Szary Jastrząb. - Musisz
ieć drugą żonę! /
I powinieneś wziąć Wiotką Trzcinę! - zapewnił Biały Obłok. - Nie
Iwan Iserhoff był bystry, inteligentny i żądny wiedzy, miał prał a innej rady!
Musisz! ^
charakter, a ludziom chciał pomagać. Miał dwadzieścia jeden lat, i - A czym
zapłacę jej ojcu, Orlemu Puchowi? - zawrzał Iwan. Nie umysł (a także i ciało)
nad wiek dojrzałe. Wszyscy nad rzeką Święte am majątku!
Maurycego darzyli go wkrótce życzliwością, nawet stary zrzęda, ? Przyjaciele
jeszcze bardziej się uśmiali, równik Dwa Kruki, był mu, od chwili napaści
Irokezów, przychyiri - A ty, Iwanie. Ty? - podniósł brwi Szary Jastrząb, a młoda
żona Kwitnąca Gałąź (zresztą niebawem brzemienna) wpro - Co ja, do diabła? -
prychnął Iwan. go ubóstwiała
I ~ Czy ty, Iwanie, sam nie jesteś wielkim majątkiem?
Iwan w ciągu kilku miesięcy nauczył się nieźle dwóch językói Orli Puch, ojciec
dziewczyny, zagadnięty w tej sprawie przez Iwana algonkińskiego od przyjaciół
indiańskich i francuskiego od swego ma nierzył ostro młodego człowieka wzrokiem
prawie karcącym ? ???? torą, Francois Heberta. Ale czym ludzi szczepu wyjątkowo
ujął, to tyl 3chle, że ci dwaj, jego synowie, nie mylą się: Iwan musi wziąć
WiotKą że w czasie pierwszej zimy razem z nimi poszedł w lasy, nauczył Srzcinę i
tym samym pomóc Kwitnącej Gałęzi i jej dziecku.
sporządzać sidła i potrzaski, stawiać je w odpowiednich przesmykad i na wiosnę
przywiózł żonie wielki stos zwierzęcych skórek. Późniq
20
To będzie syn! - oświadczył. - A czy Wiotka Trzcina zechce przyjść do mnie?
21
Orli Puch na takie pytanie tylko wzruszył ramionami i bez słój odszedł.
Wiotka Trzcina bardzo chciała być u Iwana i rychło wprowadziłaj do jego wigwamu
jako druga żona.
Francois Hebert, który nie tylko uczył Iwana języka francuskie!
ale starał się mu doradzać w różnych innych sprawach indiański woim własnym
terenie? Nic do gadania w sprawie wrogów, których
i w ogóle życiowych, po pierwszych tygodniach zapału jak 'gdjj stFacił ochotę.
Prawdopodobnie rosnąca zażyłość i powodzenie Iwa u Indian nie były w smak
Francuzowi. Coraz bardziej zaniedbyfl lekcje, ale Iwan tym się zbytnio nie
martwił, gdyż dwaj inni, Loi Lafiteau i Jacąues Noyons, ludzie prości i
serdeczni, chętnie z młody człowiekiem gawędzili i obeznawali go z językiem
francuskim
Napaść Irokezów na Obidżuan nastąpiła późnym latem tego roł gdy Kwitnąca Gałąź
była w siódmym miesiącu ciąży. Na szczęście
:go wojownicy pokonali? - oburzał się Iwan.
- Merde! Merde! - krzyczał rozsierdzony Francuz.
Ażeby zaś stało się zadość jego woli, doskoczył z nożem w ręce do ajbliższych
zwłok Irokeza i drugą ręką uchwycił jego czub na głowie. Stój! - wrzasnął Iwan,
ale daremnie: tamten zabierał się do obci-ania skalpu.
Wtedy Iwan dał znak swoim ludziom, by powstrzymali przemocą eberta. Do szaleńca
doskoczyło trzech, Szary Jastrząb, Biały Obłok
ród Czajczaj, maj ący swe wigwamy nieco z ubocza, wyszedł cało, gc -zerwony
Mokasyn, i chwycili go za ramiona, a z ręki wydarli mu nóż. napastnicy nie
zdążyli tam jeszcze wtargnąć. Zarówno obydwie żo afa\ wściekle się szarpał,
więc Iwan kazał go związać sznurami
Iwana jak ich ojciec, Orli Puch, nie odnieśli żadnych ran Gdy zabierano się do
zakopywania zwłok Irokezów, powstał przyk
zatarg z Hebertem. On już od dłuższego czasu zachowywał się, j wiązać.
gdyby nurtowała go coraz dotkliwsza zazdrość i niechęć do Iwana, Algonkinowie
byli mu tak przychylni. Teraz oto Hebert zażądał, aże wszystkich poległych
Irokezów oskalpować na znak pogardy i z czerepów zedrzeć nożami skórę z włosami.
- To barbarzyński zwyczaj Irokezów i Indian gdzieś na dałek zachodzie -
sprzeciwił się Iwan wschodnich lasów...
Rozdrażniony Hebert uniósł się złością:
- Żądam, żeby tych łajdaków Irokezów oskalpowano!
- To niepotrzebny objaw barbarzyństwa! - rzekł z naciskiem Iw^ - Zresztą po co
nam to?
- Skalpy! - fuknął Francuz - poślę do Quebecu na dowód nasz^ zwycięstwa.!.
Wszystkie skalpy...
- Oni w Quebecu i bez tego uwierzą! - oświadczył Iwan
- A ja rozkazuję!! - wrzasnął nagle Hebert z całych sił i ku IwanJ
- Zapytajmy się Orlego Pucha, co myśli o tym skalpowaniu! On lowiek rozważny i
doświadczony...
- Orli Puch nie ma tu nic do gadania! - huknął Hebert. Iwan teraz zaczął już
tracić cierpliwość i podniósł głos:
- jak to? Orli Puch nie ma nic do gadania tu, we własnej wsi? Na
zawołał do Noyonsa i Lafiteau, by byli świadkami tego, co się działo. - Przecież
widzimy! Widzimy! - przyświadczyli. - Trzeba go było
Iwan polecił wykopać dla zwłok irokeskich głęboki wspólny grób, żeby trudno było
do nich się dorwać. Niestety zwłok Algonkinów było iemal tyle samo co irokeskich,
bo ci okrutni wojownicy mordowali wszystkich, którzy w wigwamach wpadli im w
ręce: nie tylko męż-zyzn, także kobiety, dzieci, starców, Dopiero przypłynięcie
Iwana i a^ nie Algonkinów, myśliwj ;g0 piątki przyjaciół z odsieczą położyło
kres rzezi, bo napastnicy
lusieli walczyć o własne życie. Tymczasem Francois Hebert stłumił swój ą złość i
uspokoił się, wobec zego Iwan przeciął mu sznury i grzecznie pomógł mu wstać.
- Musieliśmy pana powstrzymać - rzekł Iwan przepraszająco. -lardzo mi przykro...
- Czy musieliście - odparł ponuro Hebert - to się jeszcze okaże przed ądem! Nie
zapominaj, chłopcze, że jesteś na ziemiach Nowej Francji. p Francuzi panują...
Był wciąż rozdrażniony. Gdy słowa jego usłyszał Orli Puch, wojo-
że nie panował nad sobą.
z równowagi. Dążył za wszelką cenę do załagodzenia kłótni:
22
wyciągnął zaciśniętą pięść, jakby mu grożąc. Był już tak rozdrażnioD3vnik
stateczny, należący do grona poważnej starszyzny Obidżuanu,
idał się do swego wigwamu i przyniósł dla Heberta wspaniałą, złotem
Tym bardziej Iwan miał się na baczności, by nie dać się wyprowadź dobioną szpadę
zdobytą tego poranku na jednym z Irokezów. Wręczył
^ Francuzowi.
23
- Biały człowieku! - powiedział uroczyście. - Zabierz tę broń ze sol
5. BITWA W ZATOCE HUDSONA jako nasz upominek i opuść nas w ciągu trzech dni. My,
Algonkinowi
nie przepadamy za ludźmi lubiącymi skalpować wrogów...
???.?„ ~„ B^-^iaoah?
Ależ to przecież łajdactwo..
Niezmierne było bogactwo lasów wokół Zatok. «^^^^" 0 stó
- Milcz, nic nie mów, biały zwolenniku skalpowania! Milcz i wyjAię tam
najzasobniejsze łowiska, o jakich do ^™ °" fT^ . \„„„,
Ł„„„.t handlarzom futer. Tedy zarówno Anglicy, jaki Francuzi płonęli
dżaj od
nas!...
,
Iwanowi wydało się ważną rzeczą, ażeby pięciu rannych Irokezó dowieziono cało,
bez przygód, do Trois Rivieres, gubernatorskiej mi< scowości u ujścia rzeki
Świętego Maurycego do Świętego Wawrzyńd Toteż postanowił wykonać to zadanie sam,
mając przy boku na i
nawet handlarzom futer. Tedy zarówno Anglicy, jak i Francuzi płonęli Ldzą aby
zawładnąć owym skórkowym eldorado. A że zarówno jedni, iak i drudzy uważali te
ostępy za swą wyłączną domenę, przeto nie szczędzili wysiłków, by przepędzić
stamtąd znienawidzonych rywali. Pierwsi uderzyli Francuzi: znany nam Chevalier
de Troyes żuchwa-
Toteż postanowił wykonać to zadanie sam, mając przy boku na ło Pierwsi uderzyli
rrancim. ??, "«- ~"—" T~ " „"^ Alp nie dziach kilkunastu algonkińskich
towarzyszy z Szarym Jastrzębie łym atakiem zniszczył trzy faktorie angielskie
nad[James^ ?ctZ i Białym Obłokiem na czele. Był koniec sierpnia, należało się
śpieszj zdołał dosięgnąć czwartej, odlegle] placówki wroga YorK ???? ? by
dowieźć jeńców do celu przed nadejściem przymrozków. Udało si u ujścia rzeki
Nelson od Zatoki Hudsona. . Vnm.n(,nr
zLy! na czas
Anglicy nie myśleli pogodzić się z ciężkimi stratami. Komandor
Gubernator w Trois Rivieres, dostojny dygnitarz Pierre Bouche Grimington, ich
doświadczony dowódca;Pr™owaLw^YorkFactory dowiedziawszy się o przybyciu Iwana i
jego luli, wezwał ich do sweg i wiosną 1693 roku wyruszył na czele trzech
okrętów dc^Bay. grodu, by ich poznać, a przede wszystkim im pogratulować:
wybi|Tam dźwignął z ruin faktorię Albany i na powrót osadził w me, zgrai
Irokezów w Obidżuanie rozeszło się, jak już wspomniano, grorlangielską załogę.
, ____.___? .i .' i i i . .ii__i_ r-_______u „u
? ????&\ vakntln
kim echem po wszystkich lasach i osiedlach francuskich. _
Boucher wiedział już wiele o Iwanie od kawalera de Troyes i m wielkiego wojaka
d'Iberville'a, którzy - zapewniał gubernator - nr mieli dość słów pochwały dla
młodego przyjaciela przybyłego z daleka Rosji.
- Ale był jeden taki - uśmiechnął się dyskretnie Iwan - który mnf wcale nie
chwalił...
- Kto taki?
- Francois
Hebert. .
- Coś tam słyszałem o nim - wyrozumiale uśmiechnął się BoucheJ - To cymbał!
Wolno psu i na Pana Boga szczekać...
Gdy gubernator żegnał swych gości, ściskając im serdecznie dłonie spoważniał i
rzekł:
- Zanosi się wkrótce na walną rozprawę z Anglikami na południu Dlatego wy, na
północy, gdzie wciskają się do Zatoki Hudsona nieprj szeni goście angielscy,
miejcie oczy i uszy otwarte. Jesteście tam w 1 sach naszą awangardą.
- Nie zawiedziemy...
? Gdy Iwan wrócił do Obidżuanu, dowiedział się, że Kwitnąca Gała
urodziła synka
24
LglC15ft.q icuv&y.
Z kolei zakotłowało się u Francuzów, którzy wiedzieli, że jeśli chcą zwyciężyć,
muszą za wszelką cenę opanować York, kluczową placówkę wroga. I rzeczywiście,
ich dwa okręty niebawem wzięły York — wszakże tylko na krótko: Anglicy wkrótce
odbili ważną faktorię. To utwierdziło Francuzów w przekonaniu, że York Factory
należy bezwzględnie i ostatecznie zdławić. Plan rozstrzygającego natarcia poparł
król
Ludwik XIV.
Szła wiosna roku 169 7. Do Zatoki Hudsona wpłynęła eskadra trzech okrętów
francuskich; dowodził nią Sieur d'Iberville. Kimże był ów d'Iberville? Francuzi,
stawiając w owej przełomowej chwili właśnie na niego, wiedzieli, co czynią.
Równie nieustraszonego i twardego, pełnego zuchwałej fantazji i brawurowego
oficera próżno byłoby szukać w całej ówczesnej Nowej Francji. Już jako
kilkunastoletni młokos, rojąc o wielkich czynach, wyrywał się w dziką knieję, w
daleki świat. Potem towarzyszył ochotniczo kawalerowi de Troyes w wyprawie nad
James Bay i walnie przyczynił się do błyskotliwego zwycięstwa. Następnie jako
młody, ale już wytrawny dowódca on właśnie odebrał Anglikom York. Niestety
niebawem musiał pozostawić faktorię Wrogowi na pastwę, bo wzywano go na inne
fronty zmagań z Anglikami.
Ów szlachcic, który tak zwycięsko potrafił razić
'ćoga, z równym
?)??2?-
25
powodzeniem podbijał serca pięknych panien w Quebecu i MontrealJ Jednak tu
powinęła mu się noga: pewna młoda szlachcianka z Mori trealu, Jeanne Picote de
Balestre, znieważona niestałością kochanka publicznie osk