Arkady Fiedler Marek Fiedler RÓD INDIAN ALGONKINÓ1AI 1. CHŁOPAK ZWANY RUSK Właściwie nie wiadomo, jak mu naprawdę było na imię: Iwan, może Wasyl, może Fiodor. Ale raczej Iwan. Gdy któregoś roku angielska brygantyna wpłynęła na Morze Bałtyckie, marynarze porwali Iwana z karczmy w którymś tam porcie - gałgańskie łotrostwo wtedy, w drugiej połowie siedemnastego wieku, było pospolite w zachodniej Europie - i oszołomionego dwudziestoletniego chłystka przemocą zabrali jako chłopca okrętowego do Anglii. Jeńca nazwali Rusk i traktowali jak niewolnika. W Londynie wpakowali go na inny statek, dążący jeszcze dalej na zachód, do Ameryki Północnej, a był to statek obsługujący Anglików, ludzi tak zwanej Kompanii Zatoki Hudsona. Tam, w Ameryce Północnej, bryg, na którym trzymano Ruska, dobrnął do samego południowego skraju owej Zatoki Hudsona, gdzie u ujścia rzeki Abitibi do James Bay, Zatoki Jakuba, od kilkunastu lat istniała warowna faktoria Moose. Tu, w Moose Factory, agenci Kompanii skupywali od okolicznych Indian Kri cenne skórki zwierzęce za bezcen, za błyskotki, zgrzebne sukno i rum. Skórek zaś owych, także tych najcenniejszych w świecie, bobrowych, lisich, kunowatych, było w tych stronach co niemiara. W Moose Factory można było Ruska uwolnić i nawet wypuszczać trochę na ląd, bo nie było dla niego ucieczki. Pobliscy Indianie, wojownicy z plemienia Kri, byli sojusznikami Anglików i każdego zbiega złapaliby natychmiast; natomiast całe ogromne wnętrze kraju pokrywała wroga puszcza, zupełnie nieprzebyta, chyba wzdłuż rzek i jezior, ale do tego konieczne były łodzie. Rusk nie miał łodzi, za to miał nieustraszoną naturę i był waleczny. Pewnej ciemnej nocy grzmotnął Indianina kijem w łeb i zabrał jego kanu. Jak szalony wiosłował w górę rzeki, a gdy zaczęło świtać, ukrył się i swe kanu w nabrzeżnym gąszczu. Następnej nocy, gdy oddalił się od James Bay już o kilkanaście mil, czterech Indian go doścignęło i złapało. Anglicy wyznaczyli cenę na jego głowę, ale żywą głowę, więc łowcy nie zgładzili go, jeno powiązali jak dzikiego zwierza. Działo się to na rzece Abitibi latem 1686 roku. Indianie chcieli już wracać z jeńcem do Moose Factory, gdy dobiegł ich z góry rzeki podejrzany plusk i zanim zdołali się schronić, ujrzeli nadpływającą flotyllę kilkunastu dużych łodzi ze zbrojnymi białymi ludźmi. Byli to Francuzi pod wodzą Chevaliera de Troyes i głośnego wojaka d'Ibervil-le'a, którzy z południa, z francuskiej kolonii Ouebec nad rzeką Świętego Wawrzyńca przywędrowali tu w tym celu, by wypędzić lub wytłuc wszystkich Anglików nad Zatoką Hudsona i zburzyć-ich faktorie. Francuzi w Quebecu uważali całe te ostępy lasów za swoją wyłączną domenę, a bezprawnie wdzierających się Anglików za wrogich najeźdźców. Czterech Indian szybko pojmano i na razie trzymano ich jako jeńców, natomiast ów Rusk przydał się Francuzom znakomicie. W czasie niewoli na statkach liznął nieco słów angielskich, więc teraz okazał się wcale pożytecznym sojusznikiem. Znał w pobliżu Moose Factory nieduży wądół, którym niepostrzeżenie można było dostać się do samej faktorii. Zanim załoga Moose się zmiarkowała, napastnicy wzięli wszystkich Anglików do niewoli. W Moose Factory było ich wtedy szesnastu. Gdy przybysze zaczęli penetrować faktorię, osłupieli na widok spichlerzy pęczniejących od całych stert skórek zwierzęcych, które tej wiosny wytargowano od Indian. , .-? - Toż to ogromny majątek! Dranie wszystko zrabowali tu w naszych lasach! - biesili się Francuzi. Oczywiście zagarnęli ów cały zapas skórek i poza tym wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, po czym faktorię spalili do szczętu. Zrównana z ziemią, przestała istnieć. Tak samo sprawnie i gładko poszło z dwiema innymi faktoriami Kompanii Zatoki Hudsona leżącymi niedaleko, mianowicie z Albany i z Fortem Ruperfs House. Francuzi, uradowani tymi osiągnięciami, wracali łodziami ku swym siedzibom na południu. Anglikom pozostała już tylko jedna faktoria. York leżący nad samą Zatoką Hudsona, lecz leżała zbyt daleko, by można ją było w tej kampanii zdobyć! zburzyć. Francuzi załadowali tęgi lup na zdobyte łodzie, którymi wiosłować musieli wzięci do niewoli Anglicy. Po kilku dniach przedostali się przez dział wód między Zatoką Hudsona a dorzeczem Świętego Wawrzyńca. W górnym biegu rzeki Świętego Maurycego flotylla dobrnęła do pier- 6 wszej siedziby zaprzyjaźnionych Algonkinów* i u nich Francuzi posta-nowili przez kilka dni odpocząć. Rusk płynąc z Francuzami podziwiał w tych lasach ogromne, wręcz nieprzebrane bogactwo wszelkiej zwierzyny - łosi, niedźwiedzi, bobrów, lisów, przeróżnych kun, a także wilków i rosomaków, przede wszystkim zaś zajęcy i łownych ptaków. A gdy w tym wypoczynkowym obozowisku Algonkinów napotkał w pierwszym dniu młodziutką, życzliwie uśmiechniętą Indiankę o ponętnych kształtach, poczuł do niej wiele ciepła. - J ak ci na imię? - zapytał j ą j akimś zrozumiałym tylko dla młodych zakochanych językiem. - Kwitnąca Gałąź. - Czy masz już kogoś? Jesteś z kimś związana? - Nie. - Czy chcesz być moją? - To zależy... ~ Odpowiedz jasno: czy chcesz być moją? - Chcę. > Tak mu przypadła do gustu, że postanowił pozostać u tych Indian dłużej i pojąć dziewczynę na stałe. Zawiadomił o tym francuskiego kapitana. Chevalier de Troyes, mający Ruska w czasie całej powrotnej rzecznej wędrówki nieustannie przy sobie w łodzi, przekonał się, że to chłopak na schwał i że mu dobrze i bystro patrzy z oczu. Więc był mu życzliwy. W pamięci miał jego zasługi przy zdobyciu faktorii Moose, a teraz przecież widział, jak tej powabnej Indiance i Ruskowi iskrzyły się ślepia wzajemnie ku sobie. - Eh bien! Pozostań tu! Zgadzam się! - rzekł Chevalier de Troyes do * Etnonim „Algonkinowie" ma podwójne znaczenie. Algonkinowie w szerszym rozumieniu -to rozległa indiańska rodzina językowa należąca do najbardziej rozprzestrzenionych w Ameryce Północnej. Liczne plemiona posługujące się dialektami tej rodziny w drugiej polowie XVII w. zajmował" - poza terenami zasiedlonymi przez Irokezow - cały niemal obszar między Oceanem Atlantyckim, Zatoką Hudsona, Wielkimi Jeziorami Kanadyjskimi i rzeką Ohio. jak również zamieszkiwały prerię, np. Czarne Stopy, Szejenowie. Plemiona te reprezentowały różne kultury, np. w północnych lasach żyły wyłącznie z myślistwa i rybołówstwa - Kri, Montagnais. Naskapi, podczas gdy w Krainie Wielkich Jezior i nad Atlantykiem zajmowały się częściowo kopieniactwem (m. in. Delawarowie). . Algonkinowie - to również jedno z algonkińskich plemion, które do dziś żyje pośrodku leśnych obszarów między Zatoką Hudsona a rzeką Świętego Wawrzyńca. Im właśnie poświęcona jest niniejsza opowieść. 7 Ruska'. - Ale nie darmo tu pozostaniesz! Będziesz miał ważne zadanie! - Rozkazuj, kapitanie! - zawołał młodzian. Chevalier de Troyes dobrze znał dzieje angielskiej Hudson's Bay Company, istniejącej już kilkanaście lat, od 1670 roku, i wiedział, że Anglicy w Londynie pomimo zadanej im obecnie nad James Bay porażki nie poniechają myśli o tym kraju. Wielkie ilości cennych skórek zwierzęcych w owych północnych lasach Kanady i sowite stąd zarobki będą Anglików nadal wabiły w te strony. - To obozowisko zwie się Obidżuan i tu pozostaniesz wśród Algonki-nów - rzekł oficer do Ruska, trzymając go mocno za ramię. - Tu będziesz czujnie pilnował, ażeby żaden Anglik nie wtargnął na nasz teren. A naszym terenem są wszystkie tu dokoła lasy aż po Zatokę Hudsona, nad którą wkraść się chcą Anglicy. Nie można ich tu wpuścić! Wara im od tego! Czyś mnie dobrze zrozumiał? - Tak jest, kapitanie! - Dam ci trzech wypróbowanych ludzi do pomocy. Jeden z nich nauczy cię francuskiego języka, bo tu nikt oprócz mnie angielskiego nie zna, a tych dwóch innych będzie gońcami na wypadek pojawienia się tu Anglików. Wtedy gońcy przypłyną do mnie rzeką Świętego Maurycego do Trois Rivieres, nad rzeką Świętego Wawrzyńca, gdzie moja siedziba, i powiedzą mi, co się u was dzieje... - Przysięgam, panie! Spełnię wszystko, co mi mówisz! Chevalier de Troyes serdecznie uśmiechnął się do młodzieńca: - Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Dostaniecie strzelby, pistolety i inną broń oraz amunicję, a także prowiant, byście nie byli zależni od polowania. Obowiązkiem was czterech, a głównie twoim będzie zaprzyjaźnić się ze wszystkimi tutaj Indianami i namówić ich, żeby przypływali do nas nad rzekę Świętego Wawrzyńca i tylko nam sprzedawali skórki zwierzęce, nikomu innemu... - Rozumiem! Tu Chevalier de Troyes umilkł i po chwili rzekł żartobliwym tonem: - Chłopcze, do diabła, jesteś, jak mówisz, Rosjaninem, ale jak właściwie mamy ciebie nazywać? Przecież nie Rusk! - Na imię mi Iwan, panie, Iwan Iserhoff. - Iserhoff? - zdziwił się Francuz. - To niemieckie nazwisko, nie rosyjskie, o ile się nie mylę? - Tak, panie, niemieckie. Noszę je po mym przybranym ojcu, który przygarnął mnie i wychował jak syna, gdy w dzieciństwie odumarli mnie rodzice. Ten mój dobroczyńca był niemieckim marynarzem pływającym na statku rosyjskim. - Dobrze, będziesz Iwanem Iserhoffem!... Osobliwymi, a nieraz i cudacznymi ścieżkami toczyły się dzieje Ameryki Północnej. Chociażby ta wyprawa kawalera de Troyes. Przecież zrównał z ziemią trzy najważniejsze faktorie angielskie, najdalej na północy położone i najniebezpieczniejsze dla Francuzów, przekonany, że dokonał dobrego dzieła. Ale musiał wracać szybko do swoich, gdyż zbliżała się zima, zawsze tu bardzo groźna, a daleko na północnym zachodzie, o jakie dziewięćset mil oddalona, położona u ujścia rzeki Nelson do Zatoki Hudsona, pozostała w rękach angielskich ostatnia, czwarta faktoria, York, trudna na razie do osiągnięcia. Nikły punkcik, nieznaczny maczek w bezmiarze kanadyjskich lasów. A jednak ów pozornie mało ważny fakt, że paru głodomorów, wynędzniałych Anglików przetrwało przez kilka lat w Yorku, ów drobny fakt tak silnie zaciążył w dwadzieścia siedem lat później przy podpisywaniu traktatu pokojowego w Utrechcie, że Anglikom przyznano na wieczną własność całą północną Kanadę, kilka dobrych milionów mil kwadratowych niepoślednich obszarów leśnych. A gest Francuza, Chevalier de la Salle, który dotarłszy na łodzi rzeką Missisipi do jej ujścia jako pierwszy Europejczyk, wywiesił tam na brzegu flagę francuską i wygłosił kilka patetycznych słów, którymi przysporzył swemu królowi, Ludwikowi XIV, Luizjanę, krainę chyba dziesięciokrotnie większą niż sama Francja? A podróż dwóch śmiałków, Lewisa i Clarka, w latach 1805-6 na zachód poprzez amerykański kontynent do samego Pacyfiku, czy samo ich zwykłe poj awienie się tam nie pozwoliło zawładnąć Stanom Zjednoczonym Ameryki Północnej obszarami północno-zachodnimi, stanowiącymi niemal trzecią część dzisiejszego ich państwa? Jakże wtedy łatwo było bogacić się w ziemię prawem kaduka! 2. PIERWSZE KROKI WŚRÓD INDIAN Gałęzi, która tak bardzo wpadła mu w oko, chciał go o n ? ? 9 Przedtem wdział na siebie pstrą kraciastą koszulę i nowe spodnie z wyprawionej jeleniej skóry; rzeczy te, zdobyte na Anglikach, otrzymał od Francuzów. Sposobiąc się do rozmowy, był raczej pewny swego: tutejsi Algonkinowie przecież wiedzieli, że Chevalier de Troyes mu sprzyja i darzy go zaufaniem. De Troyes ponownie dał wyraz temu wysyłając jednego ze swych ludzi, by szedł razem z Iwanem do Indiani-. na. Ów towarzyszący mu Francuz władał trochę językiem angielskim i znał również nieźle mowę Algonkinów; miał zatem dopomóc w pomyślnym ubiciu sprawy. Ojciec Kwitnącej Gałęzi zwał się Orli Puch i przewodził licznemu i dumnemu rodowi Czajczaj. Stanąwszy przed nim, młodzieniec w układnych słowach - przekładanych na język indiański przez towarzysza -wyłuszczył mu cel swej wizyty. Mówił, że chciałby osiąść na stałe wśród Algonkinów i dzielić z nimi ich losy w tych lasach. Przede wszystkim zaś pragnąłby dzielić swe życie i pomyślność z Kwitnącą Gałęzią. Dziewczyna ta od pierwszych chwil przypadła mu do serca. Także i on -o czym wie - nie jest jej obojętny. Zatem prosi, aby Orli Puch oddał mu córkę. Indianin zrazu nic nie odpowiedział; miał twarz nieprzeniknioną, nieruchomą, trudno było wniknąć w jego myśli. Gdy wreszcie po dłuższej chwili przemówił, w głosie jego brzmiała niechęć: - Tyś biały, z dalekich stron... Nikt z naszych nie zna ciebie. Jesteś nam obcy. Młodzieniec zgoła nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Wykrzyknął: - Jakże tói? Czyżby Orli Puch nie wiedział, że przybyłem do was z oddziałem Chevaliera de Troyes, wielkiego wodza Francuzów, który żywi tyle przyjaźni do Algonkinów? Moje zamiary są uczciwe! Orli Puch chwilę ważył coś w myślach, a potem zaczął jakby z innej beczki: - W tych lasach niełatwo żyć - warknął. Iwan już c©ś niecoś wiedział, że w niektóre lata sroży się tu głód, wszystko zamiera, zwierzyna przepada na całe miesiące. Wówczas jeno najdoświadczeńsi myśliwi zdolni są utrzymać jako tako przy życiu rodziny... - Zdołam utrzymać swą rodzinę! - zaperzył się junak. - Przecież w drodze znad Zatoki Jamesa sam jeden ubiłem niedźwiedzia i łosia! Chyba tylko kiepski myśliwy - dodał zadziornie - może martwić się w tych lasach o łowną zwierzynę! 10 Przez twarz Orlego Pucha przemknął cień ponurego uśmiechu. - A jednak ginął tu z głodu nieraz zimą i dobry myśliwy, na pewno lepszy niż ty! - rzekł Indianin, po czym uchylił się od dalszej rozmowy. O oddaniu Kwitnącej Gałęzi nie chciał słyszeć. Iwan nie ukrywał swego rozczarowania. Na szczęście tłumacz, który był razem z nim, miał długi język i doniósł o jego sercowych tarapatach Chevalierowi de Troyes, a ten, będąc przecież życzliwej natury, postanowił cały ambaras załatwić na krótkim toporzysku. Wezwał Orlego Pucha do swego namiotu i prosił go, by rządząc się rozumem, nie tracił najpiękniejszej okazji, jaką dał mu Manitu. - Przecież ten Iwan to jeden z najdzielniejszych moich ludzi! -oznajmił gromkim głosem kapitan. .- Ale za wiele gada o sobie - odmruknął z kąśliwym uśmiechem Orli Puch. - Młody, a gaduła! - Ale mimo to dzielny wojownik! - upierał się de Troyes. - Młody, a już dobry żołnierz... Indianin spoglądał na kapitana z ledwo ukrywanym niedowierzaniem i nawet drwiną. j - Dzielny wojownik? - parsknął rozbawiony. - Dobry żołnierz? A tyle gada, gada?... - A jednak zapewniam cię - rzucił kapitan - że nie pożałujesz, gdy dasz mu córkę... Stanowczość, z jaką dowódca Francuzów brał stronę młokosa, zastanowiła trochę Orlego Pucha i zrobiła swoje. Indianin już nie kiwał głową. v, - Czemu, do licha, robisz jemu i mnie tyle trudności? - nalegał kapitan. Orli Puch odetchnął głęboko: - Już nie robię, okemaw, biały wodzu! - odrzekł. - Nie robię, jeśli za nim wstawia się taka siła, taki możny poplecznik. Ale... - Jakie znowu ale? - On tak strasznie obcy... Nie zna lasów ani ludzi, ani nawet języ- - ka!... - Ale umie jedno! - łypnął de Troyes wesołym okiem ku Indianinowi. - Że dobrze strzela?... - Nie tylko. Umiał zadurzyć się w twojej córce... Prawem wszystkich leśnych plemion indiańskich przyszły mąż wi- ll nien złożyć przyszłemu teściowi godziwy okup za żonę, a Orli Puch widział, że Iwan nic nie posiada, że jest golcem. Ale tu znowu wdał się Chevalier de Troyes. Ofiarował tak szczodre wynagrodzenie w zamian za dziewczynę, że powściągliwy zazwyczaj Orli Puch z trudem tylko ukrywał swe zadowolenie. Kuszący widok czterech angielskich strzelb, sporego zapasu prochu i kul, kilku wełnianych ???? ? jeszcze beczki smalcu, worka mąki i cukru był nie do odparcia. Była to część łupu zdobytego na Anglikach nad James Bay. - Zgadzam się! - kiwnął głową Orli Puch. Więc młodzi pobrali się. Ona przeniosła się do jego-wigwamu. Iwan szybko poznał, jak dobrze trafił: Kwitnąca Gałąź była nie tylko smukła i miła, lecz również rezolutna i pracowita, a przede wszystkim okazała się niezmiernie mu oddana i pomocna w nowym, obcym dlań otoczeniu. Wszakże szczęśliwy młodożeniec pewnej rzeczy nie dostrzegł: tego, że podczas gdy wszyscy bliscy w czasie ucztowania okazywali radość i zadowolenie, jeden z młodych Indian, który trzymał się na uboczu, był chmurny i spozierał na niego ponuro. Zwał się Czarny Wilk i należał do rodu Ałaszisza. Był wściekły, bo od dawna zawracał sobie głowę Kwitnącą Gałęzią i chociaż ona była mu niechętna, to jednak obiecywał sobie, że ją zdobędzie. Obozowisko Obidżuan, którego indiańska nazwa znaczyła Zwężona Rzeka, leżało na wysokim brzegu rzeki Świętego Maurycego i liczyło wtedy około trzystu mieszkańców, Indian z plemienia Algonkinów. Mieszkańcy Obidżuanu należeli do dwóch głównych rodów, Czajczaj i Ałaszisz, rodów, które nie zawsze były sobie przyjazne, choć nigdy wrogie. Nadszedł dzień wyjazdu Chevaliera de Troyes z Obidżuanu. Wcześniej wybrał on spośród swoich ludzi trzech dzielnych, którzy mieli zostać z Iserhoffem. Owej trójce i Iserhoffowi zostawił dwadzieścia strzelb oraz moc innej broni i prowiantu. Przy pożegnaniu de Troyes wziął Iwana na bok i patrząc mu uważnie w oczy, rzekł: - Pamiętaj o wszystkim, co ci mówiłem. Anglicy to parszywi wrogowie! A te lasy są nasze i pozostaną nasze! Mam do ciebie, Iwanie, jeszcze jedno. Spróbuj założyć tutaj oddział młodych, zbrojnych Algonkinów pod twoim dowództwem. Taki niewielki, a bitny hufiec mógłby się nam tu przydać w razie potrzeby. Pamiętaj, chłopcze, liczę na ciebie!... - Panie, nie będę szczędził sił! Wszystko wykonam! - wzruszony 12 młodzieniec złapał rękę Francuza i bez wahania do ust przycisnął. Czuł tak ogromną wdzięczność za wszystko, co ten dla niego uczynił, że w ogień za nim by poszedł. Nie zwlekając, następnego dnia po wypłynięciu francuskiego oddziału przystąpił z werwą do dzieła. Szła już jesień i dowiedział się, że niebawem Obidżuan opustoszeje, a Indianie rozproszą się w ostępach leśnych, by podjąć polowanie na swych łowiskach. Jeżeli chciał zjed-.. nać sobie junaków do oddziału, musiał się spieszyć. Poduczony przez Kwitnącą Gałąź, znał już wiele słów indiańskich. Rozgłosił wśród wigwamów, że szuka młodych wojowników, którzy zechcieliby do niego przystąpić. Zapowiedział też, że każdemu chętnemu gotów będzie oddać jakąś porządną broń, może nawet strzelbę. Zapaleniec mniemał, że znalezienie grupy skorych do współdziałania z nim wojowników nie nastręczy większych trudności. Widział przecież, jak Algonkinom płonęły oczy do broni palnej. Indianin tych stron, jeszcze do niedawna posługujący się tylko włócznią i łukiem, wraz z przybyciem tu białego człowieka wnet poznał, j ak bardzo broń palna góruje nad jego dotychczasowym orężem, jak ułatwia zdobywanie mięsa czy obronę przed wrogiem. Odtąd każdego Indianina myśliwego paliło przemożne pragnienie zdobycia tej broni, za którą płacił białym handlarzom wielkie sumy w cennych skórach. Angielskie rusznice, które Iserhoff obecnie przyrzekał junakom, należały do najprzedniejszej broni w tych północnych lasach. Chociaż ciężkie i dość nieporęczne, jak zresztą i inne ówczesne strzelby, jednak z reguły biły celniej i pozwalały ubić łosia z odległości nawet stu kroków. Minął dzień, i drugi, i następny, a żaden Indianin nie zgłosił się do młodzieńca, coraz bardziej tym zaniepokojonego. Mężczyźni w wiosce wyraźnie stronili od niego i byli głusi na jego słowa. Iwan zaczął sobie uświadamiać błąd, jaki popełnił, licząc na łatwe pozyskanie młodych Indian. - Byłem naiwny, niemądry! - powtarzał sobie. Kwitnąca Gałąź, widząc jego niepowodzenie, chciała mu pomóc. Zwróciła mu uwagę na swych dwóch braci, Szarego Jastrzębia i Białego Obłoka. Obydwaj nieco starsi niż Iwan, byli rosłymi zuchami, którzy jeszcze nie pozakładali swych rodzin. Iserhoff często ich teraz widywał w swym wigwamie. Chętnie rozmawiali i od nich usłyszał, że jest w obozie ktoś, kto wszczął cichą wojnę przeciw niemu. To Czarny Wilk, 13 ów odpalony rywal. Chodził wśród młodzieży, gadał źle o nim, mącił wodę. Któregoś dnia Iwan szedł w stronę niedalekiego jeziora, by łowić ryby, gdy ujrzał przed sobą grup*ę kilku młodych Indian, wśród których był Czarny Wilk. Powodowany nagłą przekorą czy też chęcią sprawdzenia, jak bardzo Czarny Wilk był mu niechętny - zbliżył się do , • gromady. Stanąwszy przed Indianami, głośno zagadnął łamanym j ęzy-kiem, czy któryś z nich gotów byłby z nim współdziałać. Indianie unikali wzroku przybysza i milczeli. Iserhoff powtórzył pytanie. Wówczas jeden z tamtych odezwał się niechętnie: - Po jakie licho mielibyśmy się z tobą zadawać? Mamy się zbroić przeciwko Anglikom? Oni nie są nam wrodzy, chcą z nami tylko handlować... - Handlować równie dobrze możecie z Francuzami! - odparł Iserhoff. - Anglików już nie ma nad James Bay. Raptem Czarny Wilk zmierzył go wrogim spojrzeniem i wycedził gniewnie: - Ty chcesz dowodzić Indianami? - Chciałbym... - Wiedz zatem - warknął tamten - że u nas, jeśli ktoś chce przewodzić innym, najpierw musi dowieść, że na to zasługuje! A ty, kim ty jesteś? Umiesz choć strzelać? - spytał pogardliwie. - Umiem - odrzekł spokojnie Iwan. - No to pewnie trafisz z tego miejsca w ten tam drąg, wbity w ziemię, do którego uwiązałem mojego psa? - na twarzy Czarnego Wilka pojawił się złośliwy uśmiech. Ów drąg, który wskazał, był trudnym celem: oddalony o dobre trzydzieści kroków, był cienki i kiepsko widoczny. - Czemużby nie? - odpowiedział Iserhoff ciągle spokojnym tonem. - Więc strzelaj! - rzucił któryś z Indian stojących z boku. - Dobrze, idę po broń. Wkrótce-wrócił ze swą rusznicą. Indian stało tam teraz już kilkunastu. Dobył zza pazuchy woreczek z prochem i kulami. Nabijając strzelbę, starannie wsypał miarkę prochu, wepchnął pakuły, ubijając dokładnie stemplem, potem wprowadził kulę i znowu pakuły, i jeszcze raz bez pośpiechu ubił. Na koniec podsypał świeży proch na panewkę. W owym czasie nadeszło jeszcze kilku zaciekawionych Indian i wszyscy otoczyli go półkolem. 14 Iserhoff wreszcie złożył się do strzału. Opuścił jednak broń i zwrócił się do Czarnego Wilka: - Spróbuję trafić w powróz zawiązany na palu. - Nie gadaj tyle, strzelaj - sarknął tamten. Rozległ się huk. Pies pod drągiem skulił się i przypłaszczył do ziemi. A potem dał susa i jął wyrywać ile sił w stronę lasu, za nim po ziemi sunął powróz rozerwany kulą. Ten i ów pośród obecnych chrząknął z uznaniem. Iserhoff bez słowa podniósł woreczek, schował go za pazuchę i ze strzelbą w garści oddalił się. Szary Jastrząb i Biały Obłok, przyjaźni mu bracia Kwitnącej Gałęzi, donieśli nazajutrz, że Czarnego Wilka krew zalewała. Na domiar jego pies, którego trzymał dotychczas na uwięzi, przepadł gdzieś w lesie i już nie wrócił. - Wszakże kilku naszych w obozowisku - dodał Szary Jastrząb - chwaliło ciebie jako dobrego^ strzelca. - Czy sądzisz - zagadnął go Iwan - że teraz któryś z nich do mnie przystąpi? Szary Jastrząb przez chwilę jakby się wahał i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Nasi ludzie - rzekł wreszcie cichym głosem - chadzają własnymi ścieżkami. Nie w ich naturze uległość, poddawanie się komukolwiek... Niekiedy bywa jednak, że idą za kimś. Ale musi on prześcignąć innych jako wielki myśliwy albo zasłynąć szczególnie walecznym czynem... 3. IROKEZI Niedaleko było do świtu, a nad rzeką Świętego Maurycego snuła się słaba mgła. Na dwóch brzozowych łodziach wypłynęło ich z obozowiska Obidżuan sześciu, Iwan Iserhoff i jego pięciu przyjaciół: Szary Jastrząb, najstarszy z nich, Biały Obłok, Duży Orzeł, Krwawa Ręka i najmłodszy, młokos jeszcze, Czerwony Mokasyn. Zapowiadała się dobra zabawa, pomyślne polowanie. Przed kilku godzinami, wieczorem o zachodzie słońca, Szary Jastrząb odkrył na błotnistej łące przy rzece, nie dalej niż półtora mili od Obidżuanu, trzy spokojnie żerujące łosie, dalej ujrzał świeży trop niedźwiedzia. Muskwa był gdzieś w pobliżu. 15 Uzbroili się rzetelnie nie tylko w strzelby, mieli ze sobą i pistolety, i łuki, siekiery-tomahawki, nawet włócznie, oczywiście także i noże. Z niedźwiedziem sprawa nie była łatwa. Więc teraz dziarsko wiosłowali, pełni dobrego ducha. W każdym kanu trzymali po dwa najlepsze psy myśliwskie, cięte jak sto rosomaków na niedźwiedzia. Około trzystu długich, bo cichych uderzeń wioseł od ostatnich wigwamów Obidżuanu przepływali obok miejsca, gdzie rosły na brzegu rzeki gęste szuwary, a las dochodził do samej wody. Tu nagle ich psy zaniepokoiły się. Zaczęły groźnie, acz głucho warczeć, wyszczerzać kły, jeżyć sierść na grzbiecie. - Czego się tak złoszczą? - szepnął Czerwony Mokasyn. - Pewnie rosomaka poczuły! - ktoś zaszemrał. - A może niedźwiedzia? - mruknął ktoś inny. I płynęli dalej. Noc się kończyła, mgła nad wodą wyraźnie rzedła. Gdy oddalili się prawie o milę od swych sadyb, doznali wstrząsu: w opuszczonym przed pół godziną obozowisku wybuchł pożar i łuna oświetliła niebo. A zaraz obok w drugim miejscu wystrzeliła nowa łuna i w trzecim miejscu jeszcze jedna. I potem coraz ich więcej. Sześciu myśliwych zdjęła zgroza: to był wrogi napad! Błyskawicznie zawrócili kanu i jak szaleni zaczęli wiosłować ku osiedlu. Zahamował ich Iwan. - Broń! - krzyknął na całe gardło. - Przygotować wszelką broń do walki! Mieć ją pod ręką!... I dalej pędzili, ile sił w ramionach. Już dochodziły ich z daleka okrzyki i jęki, już widzieli w blasku palących się wigwamów gwałtowny ruch, frenetycznie migające postacie. Poznali: to byli Irokezi. Zdradzały ich znamienne czuby włosów na głowach i zawzięta, niesłychana ruchliwość. \ Irokezi! Najwaleczniejsi wśród Indian, nieposkromieni wojownicy wśród wojowników, przerażający napastnicy, najupiorniejsi mordercy i nieubłagani zabójcy, specjaliści zadawania okrutnych tortur pojmanym jeńcom. Żyli na południe od rzeki Świętego Wawrzyńca i byli wiernymi sojusznikami, więcej: przyjaciółmi Anglików i Holendrów, przeto śmiertelnymi wrogami Francuzów i ich indiańskich sprzymierzeńców - to oni napadli znienacka wieś Algonkinów Obidżuan. Młodych myśliwych przypływających z mrocznej rzeki było sześciu, tamtych znacznie więcej. Gdy obydwie łodzie dotarły do brzegu, Iwan pierwszy wyskoczył na ląd i z rusznicą w garści pędził co sił ku najbliż- 16 Lzemu wigwamowi. Wigwam już się dopalał, dwóch Irokezów zaś jbestialsko dobijało tomahawkami konających mieszkańców. Iwan w odległości kilkunastu kroków przystanął i strzałem w łeb _,owalił pierwszego z napastników. Gdy drugi spostrzegł niebezpieczeń-?stwo, zdążył tylko krzyknąć. Zanim się zmierzył do obrony, Iwan niby rozjuszony żbik przyskoczył do niego i rąbnął go kolbą w głowę. Działo się to wszystko tak szybko, że dopiero teraz inni Irokezi w pobliżu, wciąż zajęci paleniem wigwamów i zabijaniem ludzi, podnieśli głowy i zauważyli Iwana. Nie zdążyli zadać mu ciosu, gdyż niemal jednocześnie huknęło kilka strzałów z rusznic pięciu przyjaciół, którzy dobiegli do Iwana. Palba skuteczna: najbliżsi Irokezi, trafieni, i padli jak ścięci. Ale taka była zajadłość strasznych wojowników, że nawet śmiertelnie rażeni, jeszcze resztką sil starali się zabijać. Ranili )użego Orła. Ci z Irokezów, którzy zapędzili się dalej do środka obozowiska, natychmiast dostrzegli to, co rozgrywało się w pobliżu rzeki, i hurmem 1 rzucili się na pomoc swoim. Ale ogień z pistoletów sześciu przyjaciół ! powalił ich dwóch, trzech, a innych nieco powstrzymał. Na szczęście | dla Iwana i jego towarzyszy w tej chwili zwaliło się z głębi osiedla | kilkunastu Algonkinów uzbrojonych w co kto miał pod ręką, w strzel-• ??, dzidy, łuki i tomahawki, nawet w drągi - i rozgorzała straszliwa rąbanina. Krew tryskała na wszystkie strony. Irokezów było chyba dwudziestu, a walczyli jak wściekłe wilki, ale mieszkańcy Obidżuanu, którzy tymczasem oprzytomnieli, przybywali j zewsząd i walczyli jeszcze zacieklej niż tamte wilki. Walczyli do upadłe-,0, chodziło o śmierć albo życie. To już nie był groźny bój, to była burza, o był szał. Także kobiety cłwytały za broń. Zgraja Irokezów, gromiona ;ewsząd, kurczyła się szybko i długo nie trwała ich walka. Większość >adła trupem, było także kilku ciężko rannych. Algonkini chcieli dobić tych półżywych, lecz obecni Francuzi nie dopuścili do tego. Cala ich trójka, Hebert, Lafiteau i Noyons, broniła dotychczas osiedla równie brawurowo jak inni, jednak teraz dobijaniu rannych ostro się przeciwstawiła. - Nie zabijać ich! - krzyknął rozkazująco Hebert. - Potrzebujemy akładników! - Zakładników? Po co nam zakładnicy?! - gniewnie żachnął się Orli uch, ojciec Kwitnącej Gałęzi. - Gubernator w Quebecu potrzebuje ich żywych!! - huknął Hebert. Rod Indian.. Gubernator w Quebecu był wielkim władcą, z którym Algonklnod To w} zażarty Irokez. Algonkinowie co tchu podpływaj ący na kilku woleli nie zadzierać, więc ulegli, choć opornie, żądaniu Heberta i piej „j^ach, ze zgrozą ujrzeli, jak on zdrową ręką uzbrojoną w nóż zabierał rannych Irokezów zachowano przy życiu. j ?0 zabijania pozostałych chłopców. Najbliższemu już przebił gardło. W ogólnym rozgardiaszu i zamęcie, jaki wciąż panował, uszła uwi je więcej nie zdążył. Ktoś z całych sił zdzielił go wiosłem, ktoś inny ucieczka dwóch Irokezów w łodzi, do której wrzucili kilku związanej }5cznią przeszył mu pierś. i na pół odurzonych małych chłopców. Złapali ich podczas napaści! ^^ zakończyła się walka. Nastąpiła grobowa cisza. To byl ostatni wigwamy, by zabrać do niewoli do swych siedlisk na południu. Dopii ??????? napastnik. gdy zbiegowie wypłynęli z przybrzeżnych zarośli na otwartą rzel właśnie wyjrzało poranne słońce sponad wierzchołków puszczy odkryto ich, ałe byli już zbyt daleko, by kulą ich dosięgnąć. 1 3świetliło urzekający krajobraz rzeczny. Było tu tak pięknie i zacisznie, Iwan stał najbliżej brzegu rzeki. Skrzyknął Szarego Jastrzębia i Bia jj gdyby tej uroczej przyrody nigdy nie nawiedziła ludzka niedola ni go Obloką, bo ci byli najchyżsi, i razem rzucili się do swej łódki. I [eska. Uciekający Irokezi, wyjątkowo barczyści wojownicy, dobywali na podczas gdy jedno kanu odwoziło uratowanych chłopców do Obi-ludzkich sił i wiosłowali jak szatany. Szybciej prali wodę niż ci, któr ZUanu, reszta obecnych Algonkinów przetrząsała szeroki pas nadrże-ich teraz ścigali. Tak zbiegowie przez pierwszą milę wyraźnie wyprą mej kniei w poszukiwaniu maruderów. Nie pominięto żadnego ostę-dzali goniących. Ale potem znużenie jęło dawać im się we znaki. u chaszczy, ale nikogo nie znaleziono. Zapewne wszystkim napastni- Irokeskich zbiegów było dwóch, natomiast w łódce Iwana wiosłow 0m przypadł zasłużony los. ło trzech, i ta przewaga uwidaczniała się coraz bardziej już na drug mili. Na trzeciej mili odstęp między uciekającymi a pościgiem tak i iwan Iserhoff żył wśród Algonkinów dopiero niespełna rok, wciąż zmniejszył, że jeden z Irokezów uznał, iż można było strzelić. Wypa ??? był rdzennym Europejczykiem i na razie mało przyswoił sobie ale nic nie zdziałał: kula chybiła. Wówczas odłożył strzelbę, chww ech indiańskich. Wybicie przez Irokezów kilkunastu mieszkańców jednego z malców i cisnął go do wody. W chwilę potem znów 1 ibidżuanu, w tym kilku przyjaznych mu dusz, głęboko odcierpiał pochylił i drugi chłopiec zniknął za burtą. Szelma odciążał w ten sposj dopiero powoli uczył się od Algonkinów, że śmierć, nawet śmierć łódź i chciał tonącymi nieszczęśnikami zaabsorbować ścigaj ący a ajbliższy eh, to rzecz zwykła, powszednia. W tych lasach między doli-Kolejnego nieboraka nie zdążył już wrzucić do rzeki. Oto Iwan Lą rzeki Świętego Wawrzyńca a Zatoką Hudsona, w lasach tak boga-dziobie swego kanu wsypał do strzelby nieco większą niż zwykle ??? ych w zwierzynę iryby, co kilka, czasem co kilkanaście lat zjawiało się prochu i wygarnął do niego. Irokez, trafiony śmiertelnie w piec widmo głodu; zwierzęta wymierały, a wraz ze zwierzętami marli z glo-stoczył się na spód łodzi. u ludzie. Tylko najsilniejsi przeżywali. Śmierć była tym Indianom Drugi wróg przycupnął, by od kul schronić się za burtą. Z tej zymś bliskim, ukrycia niezdarnie mu było machać wiosłem, więc łódkę, teraz niesp Wieść o zupełnym pogromie watahy Irokezów, wojowników nad ro się poruszającą, skierował wprost na brzeg rzeki. Tam w zarośłac wojownikami, zawsze zwycięskich, rozeszła się lotem błyskawicy po widocznie spodziewał się ujść pogoni. ] wszystkich lasach. Od Labradora aż po dalekie prerie na zachodzie Tymczasem Iwan i jego towarzysze spieszyli na pomoc dwóm ma apanowała radość. Irokezi byli wrogami wszystkich żyjących dokoła com. Szczęściem obydwaj, jak większość chłopców indiańskich, pływ lich plemion, toteż podziw szedł ku tym nad rzeką Świętego Mauryce-li niczym ryby, więc chociaż skrępowani powrozami, bez trudu utn ;o, że potrafili tak walecznie się obronić. Kim byli ci chwatcy obrońcy? mywali się na powierzchni wody. Wkrótce wciągnięto ich do kan kim byli nienawistni napastnicy? Natomiast uciekaj ący Irokez nie przepłynął i pół szlaku dzielącego Przecież to Irokezi przed czterdziestu laty, w połowie siedemnastego od brzegu, gdy Algonkinowie zagrodzili mu drogę. Z odległości dzies wieku, niemal doszczętnie wytępili silny ongiś lud Huronów, wielo-ciu sążni przestrzelili mu wiosłującą rękę i tak go unieruchomili, rotnie liczniejszy niż Algonkinowie nad rzeką Świętego Maurycego! 19 A wytępili dlatego, żeHuroni przyjaźnili się z Francuzami, Irokezł ulegali złowrogim podszczuwaniom Anglików. tem, ubił tęgiego niedźwiedzia i kilka łosi, dowodząc tym sprawności yśliwskiej. W jego wigwamie był zawsze dostatek żywności i zawsze Nie ma skutków bez przyczyny, deszczu bez chmury, a bezmyśffrczało jej dla sąsiadów, a szczególnie dla rodziny zony. głupi gubernator zawsze się znajdzie, i nad rzeką Świętego WawKyfBracia żony, Szary Jastrząb i Biały Obłok, stali się jego najbliższymi nad samą Sekwaną, nawet czasem nad Wisłą. Takim szkodtoEyjaciółmi i towarzyszami wypraw myśliwskich. Zona miała taKze - - etrę, Wiotką Trzcinę, o dwa lata młodszą niż ona, i pewnego dnia, ?v była w siódmym miesiącu ciąży, wprawiła Iwana w niezmierne Tziwienie: poprosiła go, by Wiotką Trzcinę przybrał jako drugą żonę. _ Ależ ja ciebie kocham! Ciebie! - zawołał zakłopotany, nieomal Na to Kwitnąca Gałąź z wyrozumiałym uśmieszkiem zapewniła go, będą się zawsze tak samo kochali, ale że zwyczaj Algonkinów ? __________ ______ gubernatorem w Kanadzie w owe czasy Nowej Francji był ni Denonville. Gdy Irokezi w drugiej połowie siedemnastego wieku doszli do szc swej potęgi, a wahali się przez długi czas, czy stanąć po stronie Anjl ków, czy Francuzów, ów niepoczytalny Denonville popełnił i wiel|urzony głupstwo, i wyjątkową nikczemność: do swego fortu Frontenac jeziorem Ontario zwabił na pozornie przyjacielską naradę kilku \L „v~t —, - ? ? żnych wodzów irokeskich, a gdy ci przybyli, kazał ich porwać, zalzwala mężowi, jeśli jest dzielnym myśliwym, mieć dwie zony i wysłał do Francji na haniebną śmierć we francuskich lochach. Dzii się to w roku 1687. Już następnego roku Irokezi napadli na Algon nów nad rzeką Świętego Maurycego, a w dwa lata później, w ro! 1689, dokonali słynnej rzezi Francuzów w Lachine, przedmieś| Montrealu, zabijając lub biorąc do niewoli kilkuset mieszkańców ^^^^^^^^ Dopiero przybycie w 1689 roku mądrego gubernatora FrontenĄi opał i gotować strawę dla męża wybawiło jako tako kanadyjskich Francuzów od biedy 4. DWIE ZONY _ A ty jesteś przecież dzielny! - uśmiechnęła się rozbawiona. -izecież to prawda, jesteś dobrym myśliwym!... A ja nie chcę, chcę mieć tylko jedną żonę! - parsknął. Jesteś samolubny! - bąknęła. - Pomyśl, że noszę w sobie dziecko, | rzeki trzeba codziennie przynosić ciężki kubeł wody, z lasu drewno Pomyśl o tym, dzielny myśliwy!... |ielny, a tak niemądry!... Iwan zwierzył się Szaremu Jastrzębowi i Białemu Obłokowi z tej izmowy i ze swych kłopotów, a oni w śmiech. Kwitnąca Gałąź ma słuszność! - orzekł Szary Jastrząb. - Musisz ieć drugą żonę! / I powinieneś wziąć Wiotką Trzcinę! - zapewnił Biały Obłok. - Nie Iwan Iserhoff był bystry, inteligentny i żądny wiedzy, miał prał a innej rady! Musisz! ^ charakter, a ludziom chciał pomagać. Miał dwadzieścia jeden lat, i - A czym zapłacę jej ojcu, Orlemu Puchowi? - zawrzał Iwan. Nie umysł (a także i ciało) nad wiek dojrzałe. Wszyscy nad rzeką Święte am majątku! Maurycego darzyli go wkrótce życzliwością, nawet stary zrzęda, ? Przyjaciele jeszcze bardziej się uśmiali, równik Dwa Kruki, był mu, od chwili napaści Irokezów, przychyiri - A ty, Iwanie. Ty? - podniósł brwi Szary Jastrząb, a młoda żona Kwitnąca Gałąź (zresztą niebawem brzemienna) wpro - Co ja, do diabła? - prychnął Iwan. go ubóstwiała I ~ Czy ty, Iwanie, sam nie jesteś wielkim majątkiem? Iwan w ciągu kilku miesięcy nauczył się nieźle dwóch językói Orli Puch, ojciec dziewczyny, zagadnięty w tej sprawie przez Iwana algonkińskiego od przyjaciół indiańskich i francuskiego od swego ma nierzył ostro młodego człowieka wzrokiem prawie karcącym ? ???? torą, Francois Heberta. Ale czym ludzi szczepu wyjątkowo ujął, to tyl 3chle, że ci dwaj, jego synowie, nie mylą się: Iwan musi wziąć WiotKą że w czasie pierwszej zimy razem z nimi poszedł w lasy, nauczył Srzcinę i tym samym pomóc Kwitnącej Gałęzi i jej dziecku. sporządzać sidła i potrzaski, stawiać je w odpowiednich przesmykad i na wiosnę przywiózł żonie wielki stos zwierzęcych skórek. Późniq 20 To będzie syn! - oświadczył. - A czy Wiotka Trzcina zechce przyjść do mnie? 21 Orli Puch na takie pytanie tylko wzruszył ramionami i bez słój odszedł. Wiotka Trzcina bardzo chciała być u Iwana i rychło wprowadziłaj do jego wigwamu jako druga żona. Francois Hebert, który nie tylko uczył Iwana języka francuskie! ale starał się mu doradzać w różnych innych sprawach indiański woim własnym terenie? Nic do gadania w sprawie wrogów, których i w ogóle życiowych, po pierwszych tygodniach zapału jak 'gdjj stFacił ochotę. Prawdopodobnie rosnąca zażyłość i powodzenie Iwa u Indian nie były w smak Francuzowi. Coraz bardziej zaniedbyfl lekcje, ale Iwan tym się zbytnio nie martwił, gdyż dwaj inni, Loi Lafiteau i Jacąues Noyons, ludzie prości i serdeczni, chętnie z młody człowiekiem gawędzili i obeznawali go z językiem francuskim Napaść Irokezów na Obidżuan nastąpiła późnym latem tego roł gdy Kwitnąca Gałąź była w siódmym miesiącu ciąży. Na szczęście :go wojownicy pokonali? - oburzał się Iwan. - Merde! Merde! - krzyczał rozsierdzony Francuz. Ażeby zaś stało się zadość jego woli, doskoczył z nożem w ręce do ajbliższych zwłok Irokeza i drugą ręką uchwycił jego czub na głowie. Stój! - wrzasnął Iwan, ale daremnie: tamten zabierał się do obci-ania skalpu. Wtedy Iwan dał znak swoim ludziom, by powstrzymali przemocą eberta. Do szaleńca doskoczyło trzech, Szary Jastrząb, Biały Obłok ród Czajczaj, maj ący swe wigwamy nieco z ubocza, wyszedł cało, gc -zerwony Mokasyn, i chwycili go za ramiona, a z ręki wydarli mu nóż. napastnicy nie zdążyli tam jeszcze wtargnąć. Zarówno obydwie żo afa\ wściekle się szarpał, więc Iwan kazał go związać sznurami Iwana jak ich ojciec, Orli Puch, nie odnieśli żadnych ran Gdy zabierano się do zakopywania zwłok Irokezów, powstał przyk zatarg z Hebertem. On już od dłuższego czasu zachowywał się, j wiązać. gdyby nurtowała go coraz dotkliwsza zazdrość i niechęć do Iwana, Algonkinowie byli mu tak przychylni. Teraz oto Hebert zażądał, aże wszystkich poległych Irokezów oskalpować na znak pogardy i z czerepów zedrzeć nożami skórę z włosami. - To barbarzyński zwyczaj Irokezów i Indian gdzieś na dałek zachodzie - sprzeciwił się Iwan wschodnich lasów... Rozdrażniony Hebert uniósł się złością: - Żądam, żeby tych łajdaków Irokezów oskalpowano! - To niepotrzebny objaw barbarzyństwa! - rzekł z naciskiem Iw^ - Zresztą po co nam to? - Skalpy! - fuknął Francuz - poślę do Quebecu na dowód nasz^ zwycięstwa.!. Wszystkie skalpy... - Oni w Quebecu i bez tego uwierzą! - oświadczył Iwan - A ja rozkazuję!! - wrzasnął nagle Hebert z całych sił i ku IwanJ - Zapytajmy się Orlego Pucha, co myśli o tym skalpowaniu! On lowiek rozważny i doświadczony... - Orli Puch nie ma tu nic do gadania! - huknął Hebert. Iwan teraz zaczął już tracić cierpliwość i podniósł głos: - jak to? Orli Puch nie ma nic do gadania tu, we własnej wsi? Na zawołał do Noyonsa i Lafiteau, by byli świadkami tego, co się działo. - Przecież widzimy! Widzimy! - przyświadczyli. - Trzeba go było Iwan polecił wykopać dla zwłok irokeskich głęboki wspólny grób, żeby trudno było do nich się dorwać. Niestety zwłok Algonkinów było iemal tyle samo co irokeskich, bo ci okrutni wojownicy mordowali wszystkich, którzy w wigwamach wpadli im w ręce: nie tylko męż-zyzn, także kobiety, dzieci, starców, Dopiero przypłynięcie Iwana i a^ nie Algonkinów, myśliwj ;g0 piątki przyjaciół z odsieczą położyło kres rzezi, bo napastnicy lusieli walczyć o własne życie. Tymczasem Francois Hebert stłumił swój ą złość i uspokoił się, wobec zego Iwan przeciął mu sznury i grzecznie pomógł mu wstać. - Musieliśmy pana powstrzymać - rzekł Iwan przepraszająco. -lardzo mi przykro... - Czy musieliście - odparł ponuro Hebert - to się jeszcze okaże przed ądem! Nie zapominaj, chłopcze, że jesteś na ziemiach Nowej Francji. p Francuzi panują... Był wciąż rozdrażniony. Gdy słowa jego usłyszał Orli Puch, wojo- że nie panował nad sobą. z równowagi. Dążył za wszelką cenę do załagodzenia kłótni: 22 wyciągnął zaciśniętą pięść, jakby mu grożąc. Był już tak rozdrażnioD3vnik stateczny, należący do grona poważnej starszyzny Obidżuanu, idał się do swego wigwamu i przyniósł dla Heberta wspaniałą, złotem Tym bardziej Iwan miał się na baczności, by nie dać się wyprowadź dobioną szpadę zdobytą tego poranku na jednym z Irokezów. Wręczył ^ Francuzowi. 23 - Biały człowieku! - powiedział uroczyście. - Zabierz tę broń ze sol 5. BITWA W ZATOCE HUDSONA jako nasz upominek i opuść nas w ciągu trzech dni. My, Algonkinowi nie przepadamy za ludźmi lubiącymi skalpować wrogów... ???.?„ ~„ B^-^iaoah? Ależ to przecież łajdactwo.. Niezmierne było bogactwo lasów wokół Zatok. «^^^^" 0 stó - Milcz, nic nie mów, biały zwolenniku skalpowania! Milcz i wyjAię tam najzasobniejsze łowiska, o jakich do ^™ °" fT^ . \„„„, Ł„„„.t handlarzom futer. Tedy zarówno Anglicy, jaki Francuzi płonęli dżaj od nas!... , Iwanowi wydało się ważną rzeczą, ażeby pięciu rannych Irokezó dowieziono cało, bez przygód, do Trois Rivieres, gubernatorskiej mi< scowości u ujścia rzeki Świętego Maurycego do Świętego Wawrzyńd Toteż postanowił wykonać to zadanie sam, mając przy boku na i nawet handlarzom futer. Tedy zarówno Anglicy, jak i Francuzi płonęli Ldzą aby zawładnąć owym skórkowym eldorado. A że zarówno jedni, iak i drudzy uważali te ostępy za swą wyłączną domenę, przeto nie szczędzili wysiłków, by przepędzić stamtąd znienawidzonych rywali. Pierwsi uderzyli Francuzi: znany nam Chevalier de Troyes żuchwa- Toteż postanowił wykonać to zadanie sam, mając przy boku na ło Pierwsi uderzyli rrancim. ??, "«- ~"—" T~ " „"^ Alp nie dziach kilkunastu algonkińskich towarzyszy z Szarym Jastrzębie łym atakiem zniszczył trzy faktorie angielskie nad[James^ ?ctZ i Białym Obłokiem na czele. Był koniec sierpnia, należało się śpieszj zdołał dosięgnąć czwartej, odlegle] placówki wroga YorK ???? ? by dowieźć jeńców do celu przed nadejściem przymrozków. Udało si u ujścia rzeki Nelson od Zatoki Hudsona. . Vnm.n(,nr zLy! na czas Anglicy nie myśleli pogodzić się z ciężkimi stratami. Komandor Gubernator w Trois Rivieres, dostojny dygnitarz Pierre Bouche Grimington, ich doświadczony dowódca;Pr™owaLw^YorkFactory dowiedziawszy się o przybyciu Iwana i jego luli, wezwał ich do sweg i wiosną 1693 roku wyruszył na czele trzech okrętów dc^Bay. grodu, by ich poznać, a przede wszystkim im pogratulować: wybi|Tam dźwignął z ruin faktorię Albany i na powrót osadził w me, zgrai Irokezów w Obidżuanie rozeszło się, jak już wspomniano, grorlangielską załogę. , ____.___? .i .' i i i . .ii__i_ r-_______u „u ? ????&\ vakntln kim echem po wszystkich lasach i osiedlach francuskich. _ Boucher wiedział już wiele o Iwanie od kawalera de Troyes i m wielkiego wojaka d'Iberville'a, którzy - zapewniał gubernator - nr mieli dość słów pochwały dla młodego przyjaciela przybyłego z daleka Rosji. - Ale był jeden taki - uśmiechnął się dyskretnie Iwan - który mnf wcale nie chwalił... - Kto taki? - Francois Hebert. . - Coś tam słyszałem o nim - wyrozumiale uśmiechnął się BoucheJ - To cymbał! Wolno psu i na Pana Boga szczekać... Gdy gubernator żegnał swych gości, ściskając im serdecznie dłonie spoważniał i rzekł: - Zanosi się wkrótce na walną rozprawę z Anglikami na południu Dlatego wy, na północy, gdzie wciskają się do Zatoki Hudsona nieprj szeni goście angielscy, miejcie oczy i uszy otwarte. Jesteście tam w 1 sach naszą awangardą. - Nie zawiedziemy... ? Gdy Iwan wrócił do Obidżuanu, dowiedział się, że Kwitnąca Gała urodziła synka 24 LglC15ft.q icuv&y. Z kolei zakotłowało się u Francuzów, którzy wiedzieli, że jeśli chcą zwyciężyć, muszą za wszelką cenę opanować York, kluczową placówkę wroga. I rzeczywiście, ich dwa okręty niebawem wzięły York — wszakże tylko na krótko: Anglicy wkrótce odbili ważną faktorię. To utwierdziło Francuzów w przekonaniu, że York Factory należy bezwzględnie i ostatecznie zdławić. Plan rozstrzygającego natarcia poparł król Ludwik XIV. Szła wiosna roku 169 7. Do Zatoki Hudsona wpłynęła eskadra trzech okrętów francuskich; dowodził nią Sieur d'Iberville. Kimże był ów d'Iberville? Francuzi, stawiając w owej przełomowej chwili właśnie na niego, wiedzieli, co czynią. Równie nieustraszonego i twardego, pełnego zuchwałej fantazji i brawurowego oficera próżno byłoby szukać w całej ówczesnej Nowej Francji. Już jako kilkunastoletni młokos, rojąc o wielkich czynach, wyrywał się w dziką knieję, w daleki świat. Potem towarzyszył ochotniczo kawalerowi de Troyes w wyprawie nad James Bay i walnie przyczynił się do błyskotliwego zwycięstwa. Następnie jako młody, ale już wytrawny dowódca on właśnie odebrał Anglikom York. Niestety niebawem musiał pozostawić faktorię Wrogowi na pastwę, bo wzywano go na inne fronty zmagań z Anglikami. Ów szlachcic, który tak zwycięsko potrafił razić 'ćoga, z równym ?)??2?- 25 powodzeniem podbijał serca pięknych panien w Quebecu i MontrealJ Jednak tu powinęła mu się noga: pewna młoda szlachcianka z Mori trealu, Jeanne Picote de Balestre, znieważona niestałością kochanka publicznie oskarżyła go - ni mniej, ni więcej - tylko o uwiedzenie )i i zniewolenie. Za takie przestępstwo karano wówczas długoletnim galerami, a nawet śmiercią. Ratując skórę, d'Iberville na jakiś czai zniknął z Kanady - co skłoniło poniektórych do złośliwego gadania, żfl krzepki wojak tym razem zrejterował z pola walki. Ostatecznie głośna awantura rozeszła się po kościach: sąd w Quebecu, pomny wielkicM zasług swawolnika, był pobłażliwy i zobowiązał go jedynie do łożenie na utrzymanie narodzonego dziecka pokrzywdzonej panny de Balestrej Ona zaś okryta wstydem, poszukała schronienia w klasztornej celi Oto więc niezastąpiony d'Iberviłie żeglował ponownie do York Fal tory, ażeby raz na zawsze rozstrzygnąć przynależność północnycr ostępów. Wszelako złe wiatry i gęste mgły w Zatoce Hudsona rozpro szyły jego eskadrę i fregata dlberville'a „Pelikan" pierwsza samotnie] stanęła u celu. Francuz wstrzymał się z atakiem na faktorię, oczekując] rychłego przybycia pozostałych okrętów. Jakoż niebawem na nieboskłonie ukazały się maszty nadpływaj ą-l cych jednostek. Lecz zaskoczeni Francuzi spostrzegli, że to płyną nie icrl fregaty, ą trzy okręty wroga. Anglicy widać zwachali niebezpieczeń-j. stwo i w czas wysłali komandora Grimingtona, dowódcę znającege wybornie Zatokę Hudsona, by ochraniał York Factory. D'Iberville w ciężkim położeniu nie stracił zimnej krwi i mężniej wypłynął naprzeciw wrogom. Anglicy już z daleka jęli gęsto walić! z dział do śmiałka - jednak nieskutecznie. Szła burza i na rozkołysanej] wodzie trudno było celować. Francuzi lepiej mierzyli: już pierwsza ich] salwa zniosła grotmaszt na „Deringu", flagowym okręcie komandora! Grimingtona. A pociski z następnych salw były jeszcze skuteczniejsze -wyrżnęły w śródokręcie „Hampshire", czyniąc na tej jednostce wroga] duże spustoszenie. - Goddam you! - zaklął Grimington, zirytowany nieoczekiwanymi biegiem wypadków. Komandor miał ciągle wielką przewagę, postanowił przeto gwałtow-l nym uderzeniem zakończyć zanadto przeciągającą się walkę. Dał roz-j kaz do ataku abordażowego. D'Iberville w mig odgadł jego zamysł, kazał więc spiesznie załadować falkonety, działa strzelające siekańcami na małe odległości, szczególnie skuteczne w walce abordażowej. Okręty Grimingtona „Dering" i „Royal Hudson's Bay" podchodziły do francuskiego „Pelikana"; zdawało się, że jeszcze chwila i Anglicy rzucą haki, by sczepić się z nim i wtargnąć na jego pokład. Wtedy raptem grzmotnęły falkonety „Pelikana", zasypując morderczym gradem pokłady wrogich okrętów i ludzi na nich. Nim Anglicy ochłonęli, d'Iberville wykonał zręczny manewr i oderwał się od nich na bezpieczniejszy dystans. Pod jego działa nawinął się „Hampshire", ten który oberwał tęgo już w pierwszych chwilach i odtąd starał się trzymać na. uboczu. Piekielnie celny ogień z niewielkiej odległości okazał się zabójczy: „Hampshire" gwałtownie przechylił się na burtę i rychło poszedł na dno, a wraz z nim cała załoga - dwustu dziewięćdziesięciu chłopa. Tymczasem burza rozpętała się na dobre, morze pieniło się i huczało. A upiorna walka na śmierć i życie trwała dalej. Grimington miał jeszcze ciągle przewagę dwóch okrętów przeciwko jednemu - ale Anglicy jakby upadli na duchu. Nie oni d'Iberville'a, lecz on ich trzymał ciąg- * łym ogniem w szachu. Skutecznym ogniem: bo oto na „Royal Hudsonu Bay" wybuchł pożar. W tej sytuacji okręt poddał się Francuzom, a cała załoga jęła tłumić płomienie. Grimington, widząc klęskę, złamany, z duszą na ramieniu umknął na „Deringu" z pola walki i zaszył się u ujścia rzeki Nelson nie opodal York Factory. Tak tedy w owej największej bitwie na wodach Zatoki Hudsona d'Iberville ze swą niewielką fregatą zdumiewająco pobił na głowę silną eskadrę Anglików. I pomyśleć, że działo się to w czasach, kiedy ci właśnie Anglicy sięgali twardą ręką po pierwszeństwo na morzach świata, kiedy chlubili się rozgłośnie słynnymi dowódcami, jak admirał Robert Blake i wielu innych... Tymczasem dalszy, niefortunny rozwój wydarzeń w Zatoce Hudsona sprawił, że zwycięzcy Francuzi wpadli niespodziewanie w opały. Bo oto wichura przeszła w huragan i rozpętało się prawdziwe piekło na wodzie. Dziki wiatr porywał w powietrze całe grzywy i tyle pyłu wodnego, że widoczność prawie całkiem się zatarła. Ogromne fale jęły miotać z furią „Pelikanem" i pojmanym okrętem angielskim, aż łańcuchy kotwiczne ich obu pozrywały się jak nitki. Rozszalały żywioł nieuchronnie spychał bezwolne okręty ku brzegowi i następnie wśród trzasku rozłamy wanych kadłubów rozbił je doszczętnie o jeżące się tam skały. Rozjuszona kipiel pochłonęła kilkudziesięciu ludzi - w tym dwudzie- 26 27 bvłob/ daleko więCe4 Iberville'a przedzierających się do brzegu. Ofiar rozpa^liweJchwiUhJ' ^dyby nie pomoc, która nieoczekiwanie w tej kilka f^stacimęskj Weszła °d lądu. Z mroku wyłoniło się dwadzieścia[ niebe^ieczenstw0 J*; owi tajemni przybysze - nie bacząc na własne z topi^1- krzepkim ramieniem wydostali wielu rozbitków JużfO wszystkie d, brodata, najwyrąg Iberville przystępując do zdyszanego barczystego do niego zdumiony.^iej przywódcy owych ratowników, wykrzyknął - Ja^ie łaskawe h człowiek? \?? Was ? sprowadziły? Kimże jesteśi dzielny - Isej>h0ff Iwan sdy, przed lą^rn°ff' A wy, panie, przecież chyba mnie pamięta-Kusk? Iserhoff? *V, nazywaliście mnie Rusk. kim yf mu Si^ * wPrancUz Jeszcze bardziej przybliżył się do tamtego im g osem: _ q0 ytężonym zaciekawieniem. Naraz zawołał grom- W tej decydującej walce tutaj. Tamt Ujął IWati^ W Samą P°rę dotarliścłe! Dzięki... - rzekłszy to, am e^ pochleb^ mocno za bary i serdecznie nim potrząsnął. ?5' biłeś ??^?' nłe taił Podziwu dla Francuza: trzem... Vvszystko wJlików, że dech zapierało! Sam jeden przeciwko 10 ??? koniec! "^zieliśmy! wienl^k^ FmncU2;i ^raZ ^kurzymy ich z faktorii!... p . . rętu * °dpowj naJdowali się w niewesołym położeniu: pozba-naza4rt ąiezmożotly ledniej broni' byli na razie bezsilni wobec wroga. Ju rz z samego ?^??????? wcale się tym nie frasował. I słusznie: P ° ???^? fra^a, gdy burza już przycichła, dobiły do niego dwa f kt n\'ąd ł Przet^^uskie. D'Iberville kazał raźnie ściągnąć z nich i ń°n^ir astcpnie 3^zyć w dogodne miejsca, skąd można było razić lu ik0ttiandora Q^^dał °d Anglików kapitulacji. Ci, wzmocnieni imingtona, stanęli najpierw okoniem, ale już po 28 ,-ikunastu ostrzegawczych strzałach gotowi byli kapitulować. Pod . jjiym tylko warunkiem - żeby d'Iberville pozwolił im wszystkim płynąć na „Deringu". Francuz okazał wielkoduszność i przystał na to-co zwycięstwie d'Iberville wezwał do siebie Iserhoffa i jego towarzy-v ? wyrażając im swą wdzięczność, rozdzielił pomiędzy nich kilkadzie- t zdobycznych strzelb, moc prochu i kul, a także sto worków mąki S1tvleż cukru oraz kilkaset koców i wełnianych ubiorów. Po czym wziął T efhoffa na stronę i rzeki: ^ Ta faktoria teraz nam będzie służyć. Obsadzę ją moimi ludźmi, . ^y tu handlowali - d'Iberville zawiesił na chwilę głos i bystro zajrzał fanowi w oczy. - Ty znasz Indian, jesteś dzielny, ciebie więc uczynię , jjiendantem tej placówki! $padło to na Iserhoffa tak nieoczekiwanie, że aż zakłębiło mu się w głowie i nie wiedział, co odpowiedzieć. ,- Będziesz miał niezgorszy udział w zyskach - zachęcał Francuz. -p0myśl, najdalej za kilkanaście lat będziesz bogaczem całą gębą! „ To nie dla mnie, panie - przemówił wreszcie cichym głosem taInten. t Mnie nie potrzeba bogactwa. Moje miejsce wśród Algonki- 0mv, tam moi przyjaciele, dwie oddane żony, dzieci... - Żony możesz sobie tu sprowadzić! A jeśli zechcesz, to i dwie następne nie gorsze ci wyszukam! - huknął dowódca, rozdrażniony, bo nje spodziewał się odmowy. - A więc jak, zostaniesz tu? - Nie, panie, nie mogę! Wzięcie York Factory przez dlberville'a srodze poraziło Anglików w tej części Ameryki; wyglądało na to, że szala zwycięstwa w północ-nych lasach ostatecznie przechyliła się na stronę Francuzów. A jednak bezwzględna rywalizacja dwóch mocarstw ku innym rozstrzygnięciom zlnierzała. Anglia i jej europejscy sojusznicy w zażartej wojnie z Francją 0 tak zwaną sukcesję hiszpańską w latach 1702-1713 mocno nadwątliła siły wroga i w traktatach pokojowych podpisanych w Utrechcie ^ 1713 roku osiągnęła dla siebie znaczne korzyści. A więc między innymi w Ameryce Północnej Francuzi ustąpić musieli z niezmierzonych obszarów nad Zatoką Hudsona i oczywiście z York Factory. Utracili również Nową Fundlandię i Akadię, zwaną odtąd Nową Szkocją - posiadłości strategicznie doniosłe jako wrota Kanady. Co do Indian postanowiono w Utrechcie, że żadne z dwóch mocarstw nie będzie się wtrącało w sprawy plemion-sojuszników przeciw- 29 stu trzech żołnierzy d'Iberville'a przedzierających się do brzegu. Ofiar byłoby daleko więcej, gdyby nie pomoc, która nieoczekiwanie w tej rozpaczliwej chwili nadeszła od lądu. Z mroku wyłoniło się dwadzieścia kilka postaci męskich; owi tajemni przybysze - nie bacząc na własne niebezpieczeństwo - krzepkim ramieniem wydostali wielu rozbitków z topieli. Już po wszystkim d'Iberville przystępując do zdyszanego barczystego brodacza, najwyraźniej przywódcy owych ratowników, wykrzyknął do niego zdumiony: - Jakie łaskawe nieba was tu sprowadziły? Kimże jesteś, dzielny człowieku? - Iserhoff. Iwan Iserhoff. A wy, panie, przecież chyba mnie pamiętacie? Wtedy, przed laty, nazywaliście mnie Rusk. - Rusk? Iserhoff? - Francuz jeszcze bardziej przybliżył się do tamtego i przyglądał mu się z wytężonym zaciekawieniem. Naraz zawołał gromkim głosem: - Do stu katów! Przecież oczy mnie nie mylą, pamiętam cię, choć nielicho się zmieniłeś, zmężniałeś! Ty byłeś z nami, gdyśmy Z de Troyesem garbowali skórę Anglikom! Ale mów, jakim sposobem teraz się tutaj znalazłeś z tymi ludźmi? - To wszystko moi przyjaciele, Algonkinowie, znad rzeki Świętego Maurycego i dwaj druhowie Francuzi, Noyons i Lafiteau - odparł Iwan, wskazując na stojących opodal towarzyszy. - A przybyliśmy tu, bo gubernator Frontenac w Quebecu prosił nas o to. Prosił, abyśmy wsparli ciebie, panie, w tej decydującej walce tutaj. - Jak mi Bóg miły, w samą porę dotarliście! Dzięki... - rzekłszy to, d'Iberville ujął Iwana mocno za bary i serdecznie nim potrząsnął. Tamten, pochlebiony, nie taił podziwu dla Francuza: - Panie, biłeś Anglików, że dech zapierało! Sam jeden przeciwko trzem... Wszystko widzieliśmy! - To nie koniec! Teraz wykurzymy ich z faktorii!... Jednakże Francuzi znajdowali się w niewesołym położeniu: pozbawieni okrętu i odpowiedniej broni, byli na razie bezsilni wobec wroga. Przecież niezmożony d'Iberville wcale się tym nie frasował. I słusznie: nazajutrz z samego rana, gdy burza już przycichła, dobiły do niego dwa pozostałe okręty francuskie. D'Iberville kazał raźnie ściągnąć z nich działa na ląd i przetoczyć w dogodne miejsca, skąd można było razić faktorię. Następnie zażądał od Anglików kapitulacji. Ci, wzmocnieni ludźmi komandora Grimingtona, stanęli najpierw okoniem, ale już po 28 f kilkunastu ostrzegawczych strzałach gotowi byli kapitulować. Pod >dnvm tylko warunkiem - żeby dTberville pozwolił im wszystkim odpłynąć na „Deringu". Francuz okazał wielkoduszność i przystał nVo zwycięstwie d'Iberville wezwał do siebie Iserhoffa i jego towarzysz i wyrażając im swą wdzięczność, rozdzielił pomiędzy nich kilkadziesiąt zdobycznych strzelb, moc prochu i kul, a także sto worków mąki i tyleż cukru oraz kilkaset koców i wełnianych ubiorów. Po czym wziął Iserhoffa na stronę i rzekł: . ' - Ta faktoria teraz nam będzie służyć. Obsadzę ją moimi ludźmi, *ebv tu handlowali - dlberville zawiesił na chwilę głos i bystro zajrzał Iwanowi w oczy. - Ty znasz Indian, jesteś dzielny, ciebie więc uczynię komendantem tej placówki! Spadło to na Iserhoffa tak nieoczekiwanie, ze az zakłębiło mu się w głowie i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Będziesz miał niezgorszy udział w zyskach - zachęcał Francuz. -Pomyśl najdalej za kilkanaście lat będziesz bogaczem całą gębą! - To nie dla mnie, panie - przemówił wreszcie cichym głosem tamten. - Mnie nie potrzeba bogactwa. Moje miejsce wśród Algonki-nów, tam moi przyjaciele, dwie oddane żony, dzieci... - Żony możesz sobie tu sprowadzić! A jeśli zechcesz, to i dwie następne nie gorsze ci wyszukam! - huknął dowódca, rozdrażniony, bo nie spodziewał się odmowy. - A więc jak, zostaniesz tu? - Nie, panie, nie mogę! ?' ' Wzięcie York Factory przez d'Iberville'a srodze poraziło Anglików w tej części Ameryki; wyglądało na to, że szala zwycięstwa w północnych lasach ostatecznie przechyliła się na stronę Francuzów. A jednak bezwzględna rywalizacja dwóch mocarstw ku innym rozstrzygnięciom zmierzała. Anglia i jej europejscy sojusznicy w zażartej wojnie z Francją o tak zwaną sukcesję hiszpańską w latach 1702-1713 mocno nadwątliła siły wroga i w traktatach pokojowych podpisanych w Utrechcie w 1713 roku osiągnęła dla siebie znaczne korzyści. A więc między innymi w Ameryce Północnej Francuzi ustąpić musieli z niezmierzonych obszarów nad Zatoką Hudsona i oczywiście z York Factory. Utracili również Nową Fundlandię i Akadię, zwaną odtąd Nową Szkocją - posiadłości strategicznie doniosłe jako wrota Kanady. Co do Indian postanowiono w Utrechcie, że żadne z dwóch mocarstw nie będzie się wtrącało w sprawy plemion-sojuszników przeciw- 29 nej strony. Równocześnie ogłoszono swobodę handlu tak jednych, jaj i drugich z wszystkimi plemionami. Zatem walka o północne obszary zakończyła się ostatecznie porażkt Francuzów. Natomiast rywalizacja handlowa o zasoby leśnych ostę pów rozgorzała z nową siłą. 6. WODA OGNISTA Po owych przełomowych wydarzeniach roku 1713 dla Hudsonu Bay Company nastała era niesłychanego rozkwitu. Odtąd Kompani była absolutną władczynią pełnych zwierza ostępów leśnych, porastaj jących olbrzymie zlewisko Zatoki Hudsona. Co rychlej potroiła swóf kapitał handlowy i w przeciągu kilku zaledwie burzliwych lat rozrosła się do niebywałej potęgi. Jej akcje były rozchwytywane w Londynie, a zyski osiągała tak bajeczne, że aż budziło to zaambarasowanie władz Kompanii. Doszło nawet do tego, że zakłopotane władze, ażeby nie ściągać na siebie zawiści, zaczęły niebawem taić przed opinią publiczną rzeczywistą wysokość krociowych dochodów. Już wkrótce trzynaście plemion indiańskich dostarczało faktoriom nad Zatoką kosztownych skór. Ale nienasycona Kompania zabiegała wciąż o współpracę z dalszymi plemionami. Jako przynęty używała starego wypróbowanego środka: rumu, sprowadzanego dla Indian hojnym strumieniem z Nowej Anglii i Indii Zachodnich. A na zarzuty, że rozpija Indian, jej agenci obłudnie odpowiadali, że nawet jednej kropli alkoholu nigdy im nie sprzedali. Bo istotnie: przybywającego ze skórkami Indianina raczyli rumem niby darmo i zawsze przed wymianą - po czym od tęgo podochoconego wyłudzanie skórek za bezcen szło już jak z płatka. Nadzwyczajne sukcesy handlowe Anglików psuły krew Francuzom nad Świętym Wawrzyńcem, lękającym się, że plemiona pograniczne, jak Montagnais i Algonkinowie, łatwo teraz mogły ulec zniewalającymi wpływom wrogiej, a tak prężnej Kompanii. - Brandy! Jak najwięcej krzepkiej brandy sprzedawajmy naszym Indianom! - nawoływali handlarze w Montrealu, Quebecu, Trois RMeres. - W przeciwnym razie wszyscy oni, łasi jak licho na ognistą wodę, będą pili angielski rum! 30 Francuscy handlarze, nie mniej zachłanni od konkurentów znad Zatoki, już od dawna stawiali na brandy. Zawsze mieli w tym najgorliwsze poparcie władz cywilnych kolonii. Natomiast z całą ostrością potępiał ich niecne praktyki pierwszy biskup Nowej Francji, Laval. On bvl głuchy na śliskie wywody handlarzy, jakoby brandy służyła Indianom i chroniła ich przed zaziębieniem, że była dla nich „wodą życia", „francuskim mlekiem". Laval, nieugięty rygorysta moralny, człowiek o wzniosłej duszy i żelaznym charakterze, oglądał koszmarne sceny rozgrywające się wiosną podczas corocznych futrzarskich jarmarków w Montrealu. Indianie, pojeni tam bez miary ognistą wodą, przeistaczali się w zatraceńców, popadali w nędzę i choroby. Biskup zapłonął gniewem i głosem potężnym niby dzwon boży poprzysiągł wojnę łajdackim handlarzom. Wszelako najwyższe władze z gubernatorem na czele, szermujące hasłem racji stanu, twardo ujęły się za gałganami. Niezłomny Lavał rzucił tedy na szalę cały swój autorytet moralny - a że Kościół zajmował w Nowej Francji wyjątkową pozycję i miał rozległe wpływy - krewki biskup doprowadził bez mała do wojny domowej nad Świętym Wawrzyńcem. Rozgorzały zmagania, w których górą raz była klika handlarzy z możnymi poplecznikami, to znowu niepożyty Laval. W okresie jego przewagi ugiął się przed nim sam Frontenac, największy gubernator w dziejach kolonii, i opuścił Kanadę na siedem długich lat. Koniec końcem jednak Laval przegrał. W niecodzienną awanturę wmieszał się stanowczo Paryż i rozstrzygnął ją ostatecznie po myśli handlarzy, dając im wolną rękę. Nagi interes zatriumfował - nie pierwszy to i nie ostatni raz w historii. Algonkinowie znad górnej rzeki Świętego Maurycego wymieniali swe futra w Trois RMeres. Za czasów Lavala kupcy w owym miasteczku powściągali się cokolwiek i tłumili w sobie ordynarną pazerność, ale potem było coraz to gorzej. Którejś wiosny pojawił się tam zamożny handlarz nazwiskiem Joseph Bigot. Zrazu przymilnie łasił się do przybyłych Algonkinów i sprzedawał im różne potrzebne rzeczy, najwięcej wełnianych ????, za które żądał czterech skór bobrowych za sztukę, co było przyjętą ceną. Potem jednak wydobywał butelkę brandy i podsuwał ją pod nos co młodszym junakom indiańskim. Oni, rozochoceni bytnością w ludnym mieście, łypali na trunek pożądliwym okiem. - Posmakujcie mojej brandy! - judził ich Bigot i czynił zachęcające 31 gesty. - Bodaj mnie zabito, jeśli którykolwiek z was pił kiedy rówri mocną! - Inni handlarze podobnież gadają, że ich scoutiwaboy, woda ogni sta, najlepsza - rzucił powątpiewająco Jasny Grot, dwudziestokilkulej ni chwat o szerokich barach, znany z zawadiackiej natury, a taki z tego, że nie stronił od brandy. - Tedy, zuchu, przekonaj się sam, że nie blaguję! - Francuz nall z butelki pełną szklanicę i wcisnął ją w rękę Indianinowi. - Wypij rM mój rachunek! Młodzian potoczył wzrokiem po zaciekawionych twarzach otaczaj» cych go przyjaciół, po czym wychylił trunek jednym wielkim haustem Choć starał się tego nie okazywać po sobie, znać było, że na chwilę ? mu dech zaparło. - Ha, nie mówiłem, grzeje jak sto diabłów! - zachichotał Bigot. I Niech stracę, pociągnij jeszcze raz! Handlarz ponownie nalał do pełna. Jasny Grot wypił, a gdy odłoży puste naczynie, na jego skroniach pojawiły się krople potu, a twarj nabiegła mu krwią. - No jak, nalać więcej? - Bigot nie skrywał zadowolenia. Jasny Grot jakby nie słyszał pytania. Stał jakiś czas wytrzeszczająJ oczy, potem niespokojnie przestąpiLz nogi na nogę i raptem zacząfl śpiewać jakąś osobliwą pieśń, przy czym głos jego brzmiał tak ochrypli i głucho, że bliższy był raczej pomrukiwaniu niedźwiedzia niźli ludzkira dźwiękom. Zdumienie ogarnęło zebranych Indian, bo wszyscy znali zucha z tęgiej głowy. Nieraz przecież potrafił wytrąbać kilka szklania wody ognistej, jedna po drugiej, i mało co znać było po nim jej działa-l nie. Tymczasem teraz oczy Jasnego Grota błyszczały pijackim obłędemj i zdawały się nikogo nie dostrzegać. Gdy zaś ruszył ku wyjściu, ciągle zawodząc jak w transie chrapliwą pieśń, chwiał się na wielkich nogacb| niby trzcina na wietrze. - Sami widzieliście! - wykrzyknął handlarz do obecnych, gdy tamten zniknął za drzwiami. - W całym Trois Rivieres nie dadzą wam brandy równie ognistej jak moja! Wieść o niezwykłej scoutiwaboy Bigota, co to już po niewielu łykach przeniosła chwackiego junaka w kuszący świat osobliwych doznań, piorunem rozniosła się po obozowisku Algonkinów. Szczwany handlarz jeszcze tego samego dnia ubił wyśmienity interes: sporo młodych lekkoduchów nabyło u niego trunek, płacąc słono - cztery futra bobro- 12 •••^??^; ???? To obozowisko zwie się Obidżuan, i tu pozostaniesz wśród Algonkinów... s. 8 ^??? Istne pobojowisko! Wilków ubito chyba połowę, reszta zdołała umknąć... s. 53 we za butelkę. Niektórzy z nich nie mieli już skór, bo wszystkie wcześniej wymienili, wobec czego Francuz skwapliwie podsunął im, ażeby płacili kocami - tymi samymi, które dopiero co od niego nabyli. Niejeden narwaniec poszedł na to. Wieczorem po zamknięciu sklepu Bigot zacierał ręce z uciechy. _ Aleśmy im trafili do smaku naszą miksturą! - zarechotał do swego pomocnika.^ ^ ^ ^^ ^ ^ ^.^ _ tamtego nurtowały Wąt^mpS Oni żłopią, żeby się urżnąć, i tylko to ich obchodzi. Ich zaćmione łby nie będą zdolne do żadnych podejrzeń. - Obv oby... - pomocnik nie był przekonany. Kilka dni wcześniej Bigot wtajemniczył go w swój plan przyrządzenia specjalnej brandy dla Indian, ów trunek, rozcieńczony obficie wodą dla potanienia kosztów własnych, miał pomimo to zwalać z nog najsilmej- SZe_gOk^tofbrandy tytoniem do żucia i plepnem. żeby'należycie paliła im gardła - wyjaśniał. - A jej moc spotęgujemy sierdziscie szczyptą strychniny i miarką witriolu do każdej butelki. 0 tytoniu i pieprzu słyszałem - odparł tamten. - Ale strychnina? To ryzykowne, któryś z nich może kipnąć. - Diabła tam! - zgrzytnął Bigot. - Oni mają zdrowie niedźwiedzia, nic im nie będzie! Znajomy kupiec z Montrealu tez dodaje strychniny i wychodzi na tym dobrze. - A jednak strychnina... - Nie zawracaj mi głowy! - warknął Bigot rozeźlony. -A nawet, jeśli który zdechnie, to cholera z nim! A ty trzymaj język za zębami i rob, COTejknot nie było spokoju w obozie Algonkinów rozłożonym za miastem nad rzeką. Zgraja zapitych wichrzycieli wszczynała awantury handryczyła się o lada co. Swarliwcy nagle skoczyli sobie do, oczu, błysnęły noże, pistolety. Dwóch opętańców zostało ciężko ranionych, trzech powierzchownie - a krwi polałoby się znacznie więcej, gdyby nie zdecydowana postawa kilkunastu ze starszyzny. Ostro gromiąc zagorzalców, wkroczyli pomiędzy nich i powściągnęli ich dziie zapędy. Dymiące łby ochłonęły. Spośród starszyzny najenergiczniej wystąpił wan Iserhoff. Dobiegał terazpięćdziesiątki, lecz wiek nie zgarbił szerokich jego ramion. A ze i - Ród Indian. 33 słynął w północnych lasach jako wytrawny myśliwy, którego zazwyczaj nie opuszczało wyjątkowe powodzenie w łowach, przeto Indianie wielce go poważali i odnosili się doń z należnym respektem. Ich szacunek pozyskał sobie i tym także, że był obecnie głową licznej, mocnej rodziny. Dochował się pięciu synów, zuchów na schwał jeden w drugiego, będących mu podporą we wszystkim, oraz czterech hożych cór, z których trzy były już pomyślnie zamężne z łowcami z Obidżuanu i chowały własne, zdrowe dzieci. Poskromiwszy awanturników, Iserhoff ze swymi dwoma nieodłącznymi druhami, Szarym Jastrzębiem i Białym Obłokiem, oraz innymi towarzyszami, niezwłocznie opatrzyli rannych. Jeden z przekłutą tętnicą leżał bez zmysłów, strasznie rzężąc; widać było, że walczy ze śmiercią. Na szczęście młokos miał wytrzymały organizm i wylizał się, wszakże długo cherlał, nim odzyskał pełnię sił. Tymczasem nowe, ponure wydarzenie poruszyło Algonkinów w rozbudzonym tej nocy obozie. Otóż dwaj najstarsi synowie Iserhoffa, Fiodor* i Skory Łoś, poczuli gryzący swąd spalonego mięsa, snujący się od rosnącej opodal kępy topoli. Gdy poszli tam z kilkoma przyjaciółmi, natknęli się na dogasające wśród drzew ognisko i ujrzeli Jasnego Grota i dwóch innych Indian. Wszyscy trzej byli szkaradnie popaleni. Utracili najpewniej przytomność od trunku handlarza Bigota i zwalili się jak martwe kłody wprost w żar ogniska. Leżeli w nim dotąd, póki ich tamci nie odnaleźli. Cała lewa połowa twarzy Jasnego Grota była zwęglona i przedstawiała upiorny widok. Dwaj pozostali byli też okropnie zniekształceni. * Niektórym synom i wnukom Iserhoff nadawał imiona rosyjskie, inni zaś jego potomkowie otrzymywali imiona algonkińskie, które, zgodnie ze zwyczajem tych Indian, odnosiły się najczęściej do zwierząt czy roślin, a także przedmiotów. Z biegiem lat, w wyniku działalności docierających tu francuskich misjonarzy katolickich, coraz więcej Indian w Obidżuanie przyjmowało wraz z chrztem imiona europejskie. Pierwszym misjonarzem w północnej głuszy kanadyjskiej był ojciec Albanel, jezuita, który w 1670 roku z miasteczka Tadoussac nad rzeką Świętego Wawrzyńca dotarł po dziesięciomiesięcznej podróży do Zatoki Jamesa. Misjonarze nawracający Algonkinów mieli ułatwione zadanie. W wierzeniach tych Indian centralne miejsce przypadało Manitu - wszechogarniającej, bezosobowej sile, która przenikała całą przyrodę ożywioną i nieożywioną. Owa siła utrzymywała ład w kosmosie i zapewniała ludziom pomyślność w ich poczynaniach. Misjonarze słusznie obiecywali sobie, że Manitu, bezosobową siłę, łatwo da się przemienić w postać istoty najwyższej, w Wielkiego Ducha - Boga. Jednakże sukcesy misjonarzy u Algonkinów były często powierzchowne. Owszem, leśni ludzie uwierzyli w Wielkiego Ducha, lecz to bynajmniej nie przeszkadzało wielu dalej wierzyć, że wszystkie rzeczy wokół nich posiadają duszę, że mają ją drzewa i zwierzęta, woda i księżyc, kamienie i trawa, wszystko. 34 Wszystkich ich uratowano; wszakże później, po powrocie do Obidżuanu, gdy nieszczęśliwców ujrzały ich żony, wybuchły rozdzierającymi spazmami i przez wiele dni nie mogły otrząsnąć się z rozpaczy. Algonkinowie pierwotnie zamierzali spędzić jeszcze kilka dni w Trois Rivieres, lecz w obliczu zaszłych wypadków wielu było za tym, żeby jak najszybciej wracać. Szczególnie nalegali na to Iserhoff z Szarym Jastrzębiem i Białym Obłokiem. Byli jednak wśród Indian tacy, którym się nie śpieszyło, bo mieli jeszcze skóry i chcieli handlować. - Dobrze więc, uporajcie się z wymianą skór do końca nadchodzące-go dnia, abyśmy jeszcze przed zmierzchem mogli zwinąć obóz i odpłynąć - rozstrzygnął Iserhoff. - To konieczne. Inaczej Bigot dalej będzie bałamucił naszych swą trucizną. - Trucizną, powiadasz? - Tak, trucizną. Znam różne wody ogniste, i rum, i brandy, i inne, często obrzydłe trunki, ale takiego plugastwa nigdy dotąd nie kosztowałem! - Może w butelkach Bigota mieszkaj ą złe duchy? - zauważył półgłosem któryś z Indian. - To nie duchy są w jego butelkach, ale jad, którym handlarz zaprawia trunek na naszą zgubę! - odparł Iserhoff. - Co to za jad? - spytał Szary Jastrząb. - Tego niestety nie wiem. Jest wiele różnych trucizn... Iserhoff tak stanowczo nastawa! na rychły wyjazd, że w końcu wszyscy, także ici ociągający się, przyznali mu słuszność i zdecydowali jeszcze tego samego dnia opuścić miasto. Od niejakiego już czasu Iserhoff z bolesną przykrością zachodził w głowę, dlaczego tylu Indian tak łatwo ulegało demonowi pijaństwa. Przez te wszystkie lata, spędzone w ich kraju, nabrał wielkiego serca do Algonkinów, zżył się z nimi serdecznie i niejednego z riich miał za najbliższego druha. Jednak w wielu rzeczach, osobliwych niekiedy zwyczajach i wierzeniach, zgoła nie rozumiał Indian. A już szczególnie zastanawiała go ich ponura skłonność do wody ognistej. Wielu puszczańskich łowców, zazwyczaj przecież pełnych poczucia godności, zrównoważonych i opanowanych, było, zda się, całkiem bezbronnych wobec zgubnej scoutiwaboy. Dlaczego tak się działo? Dlaczego owi dumni ludzie tak łatwo ulegali jej i przeistaczali się w opętańców skorych do wszelkich bezrozumnych czynów? Indianie tych lasów z dawien dawna gasili pragnienie ożywczą wodą f 35 ze źródeł, z najczystszych jezior i rzek. Ale potem zjawił się tu biały handlarz, szarlatan, i rzekł im, że ma dla nich „wodę życia". Oni spróbowali i nazwali ją scoutiwaboy, „wodą ognistą" - wszakże nie odtrącili jej. Przeciwnie, niektórzy wpadli w uniesienie, krew im zawrzała, pili więc dalej, do rozkosznego upojenia, do zatraty świadomości. Jakże łatwo dzięki ognistej scoutiwaboy można wstąpić w krainę snów i wizji nadziemskich! - zachłystywali się. Wizje indiańskie! Każdy puszczański łowca, przede wszystkim zaś każdy chłopak i młodzieniec, dokładał ogromnych starań, ażeby dostąpić tych przeżyć. Pragnął tego z całej duszy. W wizjach bowiem szukał dla siebie dróg mądrości i wskazań dotyczących najskrytszych tajemnic życia. Z wizji czerpał natchnienie do wybitnych czynów; w nich wreszcie objawiał mu się jego mistapeo, duch opiekuńczy, który odtąd towarzyszył mu i wspierał w chwilach dobrych i złych. Wszelako, ażeby wywołać wizje, potrzeba było nie lada trudu i niesłychanego napięcia woli. Tedy już od wczesnych łat Indianin wyrabiał w sobie wrażliwość na marzenia. A kiedy podrastał, szedł w ustronie leśne, gdzie całymi dniami pościł i doprowadzał się do ekstazy, aż przed pałającymi oczyma jego wyobraźni ukazywały się obrazy, w jego mniemaniu prorocze. Iserhoff początkowo nie mógł się nadziwić, dlaczego Algonkinowie przywiązywali tak wielką wagę do zgoła dziwacznych, podług niego, rojeń. Któregoś dnia, wtedy właśnie jego pierworodny syn Fiodor kończył trzynasty rok życia, przystąpiła dońKwitnącaGałąź. Podniósłszy oczy na męża eicho spytała, czy ich syn pójdzie w głuszę, jak to czynili inni dorastający chłopcy, by doznać tam wizji. - Na cóż naszemu Fiodorowi jakieś tam mrzonki czy zwidy?! -odrzekł zbyt szorstko Iserhoff i lekceważąco machnął ręką. Kwitnąca Gałąź nie nalegała więcej, wszelako Iwan, bagatelizując sprawę, nie domyślał się nawet, jak bolesną przykrość wyrządził tym swej oddanej żonie. Dopiero z biegiem lat Iserhoff jął z wolna przenikać pełną tajemnic duszę Algonkinów i uzmysławiać sobie doniosłość indiańskich wizji. Równocześnie zgadywał, że ich słabość woli wobec alkoholu zapewne stąd się właśnie brała. Woda ognista jawiła się im jako środek wzmagający wizjonerską podatność! Po cóż było zadawać sobie katusze i głodzić się, kiedy wystarczyło pociągnąć kilka tęgich łyków scoutiwaboy... 36 Tak tedy najświętszy indiański zwyczaj owionął hańbiący, odór alkoholu. Iserhoff nie zamierzał spokojnie przyglądać się nieszczęściu, jakie zawisło nad jego leśnymi braćmi. Stał się zaprzysiężonym wrogiem alkoholu. W pogardzie do niego chował swych pięciu synów - i rzeczywiście, żaden z nich nie wziął go nigdy do ust. A Indian żarliwie od niego odwodził, pochopnym przemawiał do rozumu. Większość podzielała jego zdanie, ale niektórzy młodzi popędliwcy byli głusi, zaślepieni. Niemałych więc kłopotów przyczyniały wiosenne wyprawy do Trois Rivieres. Szczęściem po powrocie do Obidżuanu oddech prastarej puszczy przywracał zachwianą równowagę, działał jak balsam kojący. Tak było i tym razem; jeno spalona twarz Jasnego Grota i rany tamtych pozostałych przywodziły na pamięć zaszłe wypadki. Mijały dnie i miesiące: Przeszła długa, twarda zima, czas wielkich łowów. Aż znowu zapachniała wiosna i Obidżuan napełnił się gwarem wesołych głosów. Rozpamiętywano przygody myśliwskie, liczono skórki, a także sprawiano kanu z kory brzozowej przed kolejną podróżą do miasta Francuzów. Wszak do wyjazdu nie doszło. Niespodziewanie na rzece świętego Maurycego ukazała się flotylla łodzi z Trois Rivieres. Byli to handlarze, którzy wbrew dotychczasowym zwyczajom, nie czekali u siebie na Algonkinów, lecz sami do nich wyruszyli. Nakłoniły ich do tego władze francuskie, ciągle lękające się Kompanii Zatoki Hudsona. Przybysze, przyjaźnie witani przez wielu Indian, wznieśli niebawem namioty i prowizoryczne stragany opodal wigwamów sioła. Wśród krzątających się Francuzów Iserhoff dostrzegł także Josepha Bigota. - Poznajesz tego hultaja? - zwrócił się do Szarego Jastrzębia i twarz jego oblekła się gniewem. - Spójrz na jego łodzie, jedna po samą b^rtę wypełniona baryłkami. Jakoż kłopoty nie dały na siebie długo czekać. Zaczęło się od tego, że Czarny Bóbr, który miał mir u młodych, bo był krzepkim junakiem i uchodził za wygę w łowiectwie, uznał zjawienie się handlarzy za dobrą okazję do łyknięcia gorzałki. Inni poszli za jego przykładem... Wśród rozgrzanych czupryn wzbierały krewkie humory przy wtórze ochrypłych wrzasków i złorzeczeń. Rej wodził Czarny Bóbr. Nieobliczalny, coraz to zanosił handlarzowi Bigotowi swoje najlepsze skóry w zamian za brandy. Zrozpaczona żona narwańca, chcąc ratować topniejący dobytek, ukryła przed nim resztę skór. Wówczas ten wpadł 37 w szał i stłukł ją okrutnie kułakami. Po czym, rozjuszony, porwał z wigwamu swą dziesięcioletnią córkę i zawlókł przerażoną do Bigota. - Dawaj dwie baryłki brandy - warknął - a ona będzie twoja! Zaskoczony handlarz zawahał się, jednak chciwiec prędko zmiarkował, że taka dzierlatka przydałaby się do posługi. Kiwnął więc głową na zgodę i oniemiała nieboga została u niego. Kiedy Iserhoff usłyszał od Szarego Jastrzębia i Białego Obloką ową żałosną nowinę, zacisnął pięści. - Miara się przebrała! - rzekł głuchym głosem. - Idę do Bigota. Dwaj przyjaciele z miejsca oświadczyli, że pójdą z nim. Także Fiodor i Skory Łoś uparli się, że nie odstąpią ojca. Poszli zatem w pięciu. Handlarz obrzucił ich nieprzychylnym spojrzeniem spode łba; Iserhoff bowiem od dawna jawnie okazywał mu swą odrazę. - Czego chcecie - burknął oschle. - Żądamy od ciebie dwóch rzeczy! - przemówił Iserhoff twardo. -żebyś natychmiast oddał dziewczynę i co rychlej opuścił Obidżuan. - Ejże, ejże. człowieku! - Bigot aż poderwał się z nagłej złości. - Czy ci się rozum pomieszał? O czym ty gadasz? Dziewczyna jest moja; oddał mi ją dobrowolnie jej ojciec. A zostanę tutaj tak długo, jak mi się żywnie będzie podobało! Mam zezwolenie najwyższych władz, samego gubernatora Trois RMeres! - A jednak znikniesz stąd! - oświadczył z naciskiem Iserhoff. - Bo ty mi rozkażesz, hę? - parsknął szyderczo handlarz. - Bo z ciebie nikczemny oszust! - Iwan huknął na Bigota tak ostro, że ten cofnął się nieco. - Trunek, który sprzedajesz Indianom, jest paskudztwem, trucizną! - Człowieku, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! - wycedził tamten. - Prawo jest po mojej stronie! - Prawo tępi oszustów, więc lepiej zamilcz! A ze trunek twój jest szachrajski, łatwo to udowodnię - powiedziawszy to Iserhoff dobył zza pazuchy dwie przygotowane zawczasu butelki i dwa kubki i zwrócił się do Indian, którzy tymczasem dość liczni&się zeszli: - Spójrzcie, w tej tu butelce mam uczciwą brandy, którą zeszłego roku nabyłem u znajomego handlarza w Trois RMeres. W drugiej zaś butelce jest gorzałka Bigota; obecny tu Szary Jastrząb kupił ją od niego dziś przed południem. - Zgadza się - potwierdził Szary Jastrząb - dałem za nią cztery przednie skóry bobrowe. Iserhoff napełnił dwa kubki, każdy z innej butelki. Następnie od 38 łojowej lampy, wiszącej na straganie, zapaliŁdrewniar^ądizjazgę; Napój w pierwszym kubku zapłonął od niej zielonkawym płomieniem, natomiast trunek Bigota nie zapalił się; drzazga zaskwierczała i zgasła. - Hej, Bigot, może ty podpalisz swoją brandy! - wmieszał się drwiąco Biały Obłok. i/ - Nie ociągaj się, Bigot! Gadałeś przecie, że tyle w niej ognia... -szydziło kilku innych Indian. Ten stał bez ruchu, a jego nalana gęba była purpurowa z bezsilnej złości. - Oszukiwałeś nas, handlarzu! - zakończył gromko Szary Jastrząb. -Nawet dziewczynę chciałeś wycyganić! Niedoczekanie twoje, ona u nas zostaje. A ty zabieraj się stąd i nigdy tu nie wracaj! Tak też się stało. Sponiewierana, ale wdzięczna wybawcom, żona Czarnego Bobra zabrała córkę, a Bigot ze swymi pomocnikami jeszcze tego dnia odpłynął. Przedtem zajadle odgrażał się Iserhoffowi. Istotnie, wystąpił ze skargą do władz - wszakże nic zgoła nie zwojował. Władze w Trois RMeres ciągle jeszcze miały w pamięci zasługi Iwana, a także uznały, że w obliczu konkurencji angielskiej źle byłoby zrazić sobie czymkolwiek Algonkinów. Dano zatem Bigotowi do zrozumienia, by przestał gardłować, a innym handlarzom poradzono, żeby uczciwiej traktowali tych Indian - przynajmniej przez jakiś czas... W Obidżuanie wielu zatroskanych odetchnęło; wrócił tu spokój, przynajmniej na razie... 7. PUSZCZA HOJNA I... GROŹNA Północna puszcza kusiła obfitością wszelkiego zwierza i innego dobra, nie skąpiła Indianinowi smakowitej dziczyzny i cennych futer, dostarczała mu drewna i kory na wigwamy, kanu i opał, darzyła rybami i leśnymi owocami, słowem, była jego szczodrą karmicielką i ostoją. Puszcza szczególnie łaskawie obchodziła się z wytrawnym łowcą, on bowiem znał zapadłe uroczyska i wiedział, gdzie tajne ścieżki i przesmyki zwierzyny, rozumiał mowę drzew i nie obce mu były wszelkie odgłosy i szmery kniei. A jednak bywały chwile, kiedy puszcza - chcąca jakby odsłonić swą potęgę czy może ogarnięta nagłym niezrozumiałym gniewem- odwra- 39 cała swe hojne oblicze od myśliwego i ciężko go doświadczała, poddawała srogiej, nierzadko śmiertelnej próbie. W życiu puszczańskim śmierć była, wiadomo, czymś zwykłym, natu ralnym. Indianin obcował z nią spokojnie i godnie i dalekie mu byłe uczucie trwogi, z jaką zazwyczaj spoglądał na nią biały człowiek. Leśne moce zsyłały śmierć rozmaicie: oto jakiś gonny świerk, trafiony ognistą smugą pipruna, walił się i zabijał człowieka. Nieszczęście czyhało we wzburzonej wodzie czy na skutej lodem rzece bądź jeziorze, gdzie pod warstwą śniegu zdradliwe dziury powietrzne pochłaniały każdego, kto na nie nastąpił. Śmierć niósł straszny blizzard, tnący arktyczną śnieżycą jak nożem, paraliżujący siły i wolę życia strudzonego wędrowcy. Czasem niebezpieczeństwo zjawiało się w chwili najmniej oczekiwanej. Ongiś, było to przed laty, Wiotka Trzcina, druga żona Iwana Iserhoffa, poszła w knieję opodal Obidżuanu, by nazbierać jagód. Urodzaj ich dopisał owego roku nad podziw obficie. Wiotka Trzcina wzięła ze sobą najmłodszego syna, niespełna sześcioletniego Małego Orła. Kończył się sierpień, dzień był ciepły i osobliwie cichy, wśród drzew migotały złote promienie słońca i rozlewał się błogi spokój, jaki jeno w pierwotnym borze napotkać można. Mały Orzeł zrazu starał się jak mógł dotrzymywać matce kroku w zbieraniu, wszakże szło mu to niesporo, a przy tym na każdą garść owoców trafiającą do koszyka chłopca, przypadała inna, znikająca w jego łakomej buzi. Niebawem malec obj adł się do syta i położył się na mchu miękkim j ak poduszka, by po kilku chwilach smacznie zasnąć. Słońce jęło z wolna chylić się ku zachodowi i kosz Wiotkiej Trzciny stał się ciężki od owoców. Zbierała jednak dalej, a o kilka ledwie stóp od jej sprawnych rąk gromadka wiewiórek pałaszowała słodkie jagody, aż im się rude ogony trzęsły. Naraz, jakby tknięta złym przeczuciem, Indianka podniosła głowę i spojrzała w stronę, gdzie o jakieś sześćdziesiąt kroków od niej spał Mały Orzeł. Zdrętwiała: między nią a dzieckiem był wielki czarny muskwa! Niedźwiedź zapewne jej ani chłopca jeszcze nie dostrzegł, lecz widać pochwycił obcą woń, bo pomału się wyprostował na tylnych łapach i obracając groźnie łbem podejrzliwie węszył. Wiotka Trzcina poznała po czerwonych sutkach na podbrzuszu, że to niedźwiedzica. I zdławiła w krtani okrzyk przestrachu, kiedy ujrzała, że nieco dalej, na świerku, pod którym leżał jej synek, baraszkowały dwa niedźwiadki. Zwinnie jak koty łaziły po drzewie i huśtały się na gałęziach. 40 Muskwa zazwyczaj obchodzi człowieka z daleka, lecz niedźwiedzica z młodymi - wiadoma rzecz - bywa nader niebezpieczna. Po chwili niedźwiadki spuściły się na ziemię i nie dalej jak o dwa sążnie od Małego Orła, nie dostrzegając go wcale, przewróciły się na grzbiety i sięgaj ąc łapkami ku krzewinom jagód, naginały je do pyszczków. Ich wielka matka spojrzała w tym kierunku i nagle ryknęła ostrzegawczo. Jej nozdrza od jakiegoś już czasu drażnił znienawidzony zapach człowieka i teraz właśnie dojrzała Małego Orła - tuż obok jej pociech! Nad chłopcem zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Jeszcze moment, a rozzłoszczony zwierz dopadnie do niego i jednym uderzeniem potężnej łapy zgasi młode życie. Jednak wypadki rozegrały się zgoła inaczej. Bo oto zdesperowana Wiotka Trzcina porwała się na równe nogi i krzyknęła rozdzierająco. Zaskoczona niedźwiedzica odwróciła się i utkwiła w niej wściekłe ślepia. Przez kilka długich jak cała wieczność chwil dwie matki mierzyły się strasznym wzrokiem. Tak jedna jak i druga gotowe były do ostatniego tchnienia bronić swego potomstwa. Niedźwiedzica doświadczyła już niejednego i dobrze wiedziała, że owe dziwne dwunożne istoty sieją śmierć w lesie. W jej pamięć wryło się wspomnienie szarpiącego bólu w łopatce, gdy ongiś napotkany człowiek strzelił do niej i o mało nie uśmiercił. Toteż obecnie wydała nienawistny pomruk, a pod jej zjeżo-nym na barkach futrem stężały wszystkie mięśnie. Wiotka Trzcina była bezbronna, jednaK odważnie postąpiła kilka kroków w stronę muskwy, jakby chciała ją wyzwać. W Indiance biło gorące serce matki i ono kazało jej całą uwagę i furię zwierza ściągnąć na swoją osobę. Dostrzegła bowiem, że Mały Orzeł przebudził się,i oczekiwała, że przerażony lada chwila wybuchnie płaczem. To zaś tylko jeszcze bardziej rozjuszyłoby niedźwiedzicę i mogło się dla niego fatalnie skończyć. Wszelako Mały Orzeł nie rozpłakał się; być może jakiś głos wewnętrzny, spadek po pokoleniach przodków, szepnął mu, że nie pora na łzy. Usłyszał donośny głos matki, żądający, by uciekał. Tak też uczynił: podniósł się i co tchu jął wyrywać przed siebie. Lecz niebawem potknął się o wystający korzeń i padł jak długi na iglisko. W te pędy się pozbierał, jednak nagły lęk o matkę osadził go w miejscu. Ukrył si? za gęstą jedliną i szukał jej wzrokiem. Malec zdążył zobaczyć końcowy akt krótkiego dramatu w owym 41 2?%?? leśnym. Osłabły mu kolana. Matka zwinnym skokiem próbo-W^a umknąć sprzed kłów szarżującego zwierza, lecz nie powiodło się . J- Niedźwiedzica dosięgła ją łapą zbrojną w pazury, powaliła na ziemię 1 chwilę nad nią się pastwiła. Tymczasem nadbiegły, popiskując, dwa niedźwiadki. Muskwa porzuciła Wiotką Trzcinę, obwąchała i liznęła CZule kudłate maleństwa, po czym popychając je nosem, przepadła *%?? w gęstwinie. całego Orła przerażało milczenie matki. Podbiegł do niej: leżała bez *"Uchu, zbroczona krwią. Chlipiąc żałośnie, chłopiec przypadł do jej pfsi. Nie dawała znaku życia. Lecz gdy tak trwał przy niej pełen rvv°gi, naraz złowił uchem odgłos słabych, ledwie słyszalnych ude-???? jej serca. Wstrzymał łkanie i oddech i przekonał się, że to nie Rdzenie. s ^o raz wtóry tego dnia obudził się w nim nieomylny instynkt i pod- . Utlął mu, co czynić. Do obozu miał prawie milę, toteż gdy dobiegł tam Padł do rodzinnego wigwamu, w którym znalazł ojca, przez dobrą Iw*1^ alk° * dmżeJ nie m°8ł złapać oddechu. Z jego urywanych słów "*n wnet domyślił się wszystkiego. ? ^ornoc zdążyła. Był jednak ostatni czas - stary czarownik Dwa ?^?. wielki znawca ziół i innych leków, oświadczył, że jeszcze trochę, Ciotka Trzcina umarłaby z upływu krwi i nawet on nie zatrzymałby J duszy w ciele. Była okropnie poharatana. , .koro już najgorsze minęło i powoli jęła przychodzić do siebie, Iwan 0lregoś razu przygarnął mocno Małego Orła i rzekł uroczystym gło-***> Jakim jeszcze nigdy dotąd do chłopca się nie odezwał: p^ To dzięki tobie matka żyje! Ty przede wszystkim ją uratowałeś, ^Wołując pomoc na czas! Dzielny jesteś! sz ? °Pak był bardzo wzruszony; czuł się trochę tak, jak gdyby prze- ??" przez obrzęd przyjęcia do świata dorosłych. 0 ~" Ale mama najpierw mnie ocaliła! - odparł przejęty, podnosząc ^ na ojca. wan jeszcze mocniej przycisnął go do piersi. Był dumny z małego ^? 8. GŁÓD Podstawą życia puszczańskiego Indianina byio mięso. Obfitość mięsa oznaczała pomyślne dni dla ludzi w lesie, jego brak zwiastował klęskę głodu. Tropienie zwierząt i zdobywanie mięsa pochłaniało niemal bez reszty indiańskiego myśliwca. Dopiero przybycie białego handlarza, łakomego na skóry, spowodowało gruntowną zmianę w ustalonym od pokoleń trybie życia leśnych plemion. Handlarz natarczywie wpajał Indianinowi, że najważniejszym jego zajęciem winno być odtąd łowienie zwierzyny futerkowej. I rzeczywiście, Indianin wnet stał się traperem na usługach handlarza. Za wartościowe skórki dostawał od niego trochę przedmiotów białego człowieka. Bez niektórych z owych rzeczy, często mało co wartych, albo wręcz szkodliwych, łatwo mógłby się obyć. Można by tedy postawić pytanie, dlaczego wolni myśliwi indiańscy tak snadnie ulegali zachłannym handlarzom i dawali się wciągać w krąg obcej im gospodarki towarowo-pieniężnej. Czy jednak mieli oni inne wyjście? Otóż nie! Handlarze przywieźli ze sobą broń palną, której obecność z miejsca zagroziła naruszeniem ustalonej równowagi między plemionami. Broń palna zaczęła odtąd przemożnie decydować o sile i pogodzeniu Indian. I biada tym plemionom, które z jakichkolwiek przyczyn pozostawały bez tej broni. Jakże łatwo wówczas paść mogły ofiarą lepiej uzbrojonych, a nie zawsze przyjaznych, sąsiadów. Doświadczyli tego na własnej skórze na przykład Indianie, którzy żyli na zachód od plemienia Kri. Zuchwali Kri, zamieszkujący nad Zatoką Hudsona, pierwsi wzięli do rąk angielskie rusznice i prawem silniejszego jęli zwalczać i wypierać zachodnich Indian z ich łowisk. A czynili to tak skutecznie i z takim rozmachem, że w połowie XVIII stulecia stali się panami ogromnego obszaru od Zatoki Hudsona aż po rzekę Niewolniczą i Góry Skaliste w dzisiejszej prowincji Alberta na zachodzie! Wszystko to dzięki przewadze broni palnej! Zatem każde plemię, któremu leżała na sercu troska o spokojne jutro, musiało - chcąc nie chcąc - handlować z białymi przybyszami, by nie dać się zanadto wyprzedzić przez innych. Wszelako prócz traperstwa w dalszym ciągu pochłaniało Indianina myślistwo i zdobywanie mięsa, bez którego jego dni byłyby policzone. Dla mięsa zabijał on łosia, niedźwiedzia, leśne i wodne ptactwo i inną 43 zwierzynę - przede wszystkim jednak zające, które były dla niego niczym chleb powszedni. To właśnie dzięki zającom Indianin miał pełną spiżarnię — albo też nie... W krainie Algonkinów zające mnożyły się niebywale i zwykle było ich tam w bród. Wystarczyło, że myśliwy wędrujący w kniei przed udaniem się na nocny spoczynek rozmieścił pięć wnyków z kory wierzbowej na pobliskich ścieżkach zajęczych, co zabierało mu kilkanaście minut, i mógł być pewien, że dostarczą mu one rano dwa,trzy „koty" na pieczyste. Owa hojność lasu była niesłychana, rozrzutna - i dlatego zwodna i groźna. Bo oto po okresach szczytowej obfitości zajęcy, następujących dość regularnie co jakie dziesięć lat, kiedy to ich liczebność wzrastała nieprawdopodobnie, do tysiąca i więcej sztuk na obszarze każdej mili kwadratowej kniei - następowała straszliwa katastrofa. Zające, jakby za sprawą mocy nieczystych, raptownie i niemal doszczętnie ginęły. Niepojęcie rojne ostępy pustoszały jak po pożarze. Wraz z zającami przepadały na jakiś czas większe i mniejsze drapieżniki żywiące się nimi: rysie, lisy, norki, sowy. Tak tedy w północnych ostępach srożył się co jakiś czas koszmarny głód. Bywało wówczas, że starcy u Algonkinów poświęcali swe życie, odstępując własną resztkę jadła młodszym, mogącym dzięki temu przetrwać najgorsze chwile. Nierzadko starcy wzywali synów, by uderzeniem topora w głowę uśmiercali ich i oszczędzili im męki powolnego konania. Synowie często spełniali to żądanie. W puszczy drzewa padały i stawały się żywicielami innych istot. Wśród ludzi starcy umierali, by mogły przeżyć następne pokolenia. Takie było odwieczne prawo tego surowego kraju. Podobnież działo się u Indian Montagnais i Naskapi na wschodzie. Natomiast potężni Kri na północy i zachodzie rozstawali się ze starcami, porzucaj.ąc niedołężnych często po prostu na szlaku. A w siołach Kri matki opowiadały dzieciom legendę o Windigos, osobliwych, ponurych istotach człekopodobnych. W zamierzchłych czasach owi Windigos na skutek głodu przeistaczać się mieli w potwory pożerające Indian. Czyżby w tej legendzie odbijało się mrocznym refleksem wspomnienie kanibalizmu u plemienia Kri? Iwan Iśerhoff przeżył z Algonkinami trzykrotnie okresy wielkiego niedostatku, kiedy silni słabli, a słabi umierali. Po raz czwarty przyszedł głód za jego życia w te ostępy, kiedy Iśerhoff liczył sobie pięćdziesiąt 44 siedem lat. Stał on wówczas na czele znacznego rodu z pięcioma synami, wielu wnukami, a nawet kilkorgiem prawnuków. Tym razem był to głód naj okrutniej szy w tych stronach od całych dziesięcioleci. Latem nawet ryby w jeziorach i rzekach zawiodły. Następnie przepadły bez śladu zające. Po czym drapieżniki wyniosły się gdzie indziej, a te, co zostały, oszalałe z głodu, rzucały się na siebie i pożerały nawzajem. Łosie zaszyły się w najtajniejszych błotnych matecznikach. Wśród wigwamów Obidżuanu rozlegało się coraz częściej bolesne zawodzenie kobiet po śmierci bliskich. Wynędzniali mężczyźni nieustannie przetrząsali knieję w poszukiwaniu zwierzyny. Na próżno. Ludzi osaczył lęk. Psy w wiosce, wychudzone, wyjąc żałośnie, pożarły kilka uprzęży, póki ludzie nie ukryli przed nimi wszelkich szlei i innych rzemieni. Część psów, które dały się złapać, ubito i zjedzono. Pozostałe, przezorniejsze* uciekły chyłkiem w las, lecz i tam nie było dla nich ratunku, zdychały z wycieńczenia lub padały od wilków. Puszcza stała jakby martwa. Posępna i straszna. Wkrótce rzeki i jeziora zamilkły w białych okowach, a soki zastygły w drzewach. Od północy zwaliła się niezwyczajnie wczesna zima i mrozem ścisnęła ziemię. Zgnębieni łowcy obidżuańscy po raz pierwszy od długich lat porzucili myśl o wyprawie na tereny zimowych linii sideł i zostali z rodzinami w siole. Nie był czas po temu, by łowić zwierzynę futerkową, skoro nad wszystkim zawisła groźba śmierci głodowej. -Stary czarownik Dwa Kruki uporczywie słał modły do duchów puszczy i duchów zwierząt. Wciąż-niosły się z jego wigwamu tajemne szepty i ponury śpiew. Ludzie obozu przystawali pełni bójaźni: owo zawodzenie brzmiało chwilami niesamowicie, jak pomruk rannego zwierza w pieczarze. Kilka powtarzanych monotonnie tonów zlewało się ze sobą ni to w przejmującą skargę, nie to w groźbę... Czarownik co jakiś czas wychodził na zewnątrz, rozdmuchiwał małe ognisko przed wigwamem i rzucał w płomienie drobiny sadła łosia czy niedźwiedzia. Następnie patrzał uporczywie przed siebie w ciemność za ogniskiem, jakby chciał tam ujrzeć doniosłe rzeczy. Jego drżące ręce zdawały się sięgać ku niewidzialnym światom, jednak zawsze cofały się raptownie niczym ręce ślepca. Powtarzało się to często i trwało długo, aż wreszcie zebrani ludzie, zawiedzeni, z opuszczonymi głowami rozchodzili się po wiosce. 45 Zatem i czarownik Dwa Kruki był bezsilny... Ludzie, doprowadzeni do ostateczności, żeby oszukać żołądki, jęli żuć rozgotowane skóry mokasynów i rękawic. Wówczas to pośród grupy młodych łowców - oni zachowali najwięcej sił - powstała desperacka, nieoczekiwana myśl. Przecież na północy, nad Zatoką Hudsona, były faktorie Anglików! I pełno w nich wszelkich towarów, wszelkiego jadła! Mąki, bekonów, cukru, sucharów! Placówki były zawsze suto zaopatrzone przed wiosennym handlem. - Najbliżej stąd jest Ruperfs House! - mówił z ogniem w oczach dwudziestoletni Wasyl, najstarszy wnuk Iwana Iserhoffa. - Tam pójdziemy i poprosimy Anglików o żywność. Inaczej koniec z nami! Wszyscy dobrze wiedzieli, że na pomoc Francuzów w Trois Rivieres nie było co liczyć, Tegoroczna posucha w dolinie nad rzeką Świętego Wawrzyńca przyniosła dotkliwy nieurodzaj i ludzie tam nic prawie nie zebrali z pól. Przeto sami biedę klepiąc, ani myśleli dzielić się z Algonki-nami. - A jeśli Anglicy nam odmówią? - zagadnął z wahaniem w głosie Długa Strzała, rówieśnik Wasyla. - Nie odmówią! Oni chętnie daj ą towary na kredyt. A my przecież za jaki rok, najdalej dwa, zwrócimy im wszystko w skórkach jak należy! - Dają chętnie, to prawda, ale swoim Indianom... - rzucił powątpiewająco Długa Strzała. W oczach krewkiego Wasyla pojawiły się błyski. Zgrzytnął głucho: - Pójdzie nas kilkunastu, może dwudziestu zbrojnych. Jeśli zajdzie potrzeba, chwycimy za strzelby! I sami weźmiemy, co nam będzie trzeba! Zaległa cisza. Przerwał ją któryś z obecnych: - Na czele naszej wyprawy powinien stanąć nie kto inny, jeno Iwan Iserhoff! On jeden zna Anglików i ich zwyczaje, rozumie ich mowę. - W istocie! - kilku innych podchwyciło żywo. - Iwan przecież nie raz już przed laty dowiódł, że umie radzić sobie z Anglikami! Jeśli on pójdzie, wyprawa z pewnością się uda! Jakoż niebawem Indianie stanęli przed Iwanem Iserhoffem. Na młodych twarzach znać było przejęcie, nadzieję. Wszelako Iwan, poznawszy ich śmiały plan, a szczególnie rolę, jaka jemu w wyprawie miała przypaść - okazał wyraźną rezerwę. Od jakiegoś już czasu czuł słabość nadchodzącego wieku. Ostatnie tygodnie głodu bardzo podkopały jego siły. Czuł się zmęczony, stary. 46 - Powiadacie, do Ruperfs House? Do tej placówki mamy stąd blisko trzysta mil ciężkiego zimowego szlaku. Mój czas już się kończy -Iserhoff mówił głosem zgaszonym, przytłumionym. - Wy, młodzi, podołacie trudom drogi. Gdybym szedł z wami, opóźniałbym jeno tempo marszu. Ruszajcie tedy sami! Zważcie, że dla ludzi tu głodujących każdy dzień zwłoki w waszym powrocie będzie torturą. Nic po mnie w waszej wyprawie! , Odmowa Iserhoffa spadła na młodych jak przykry cios. Wszak Iwan hvł zawsze uosobieniem rzutkości, prężności, a już zwłaszcza można było na niego liczyć we wszelkich trudnych chwilach. Indianie odeszli pogrążeni w niewesołych myślach. Bez udziału Iwana, bez jego doświadczenia powodzenie wyprawy, od której tak wiele mogło zależeć, stawało pod znakiem zapytania. Rozmowie Iserhoffa z młodymi przysłuchiwała się jego zona, Kwitnąca Gałąź. Gdy tamci poszli, zwróciła na męża przygasłe oczy wezbrane łzami i wyszeptała: - Śmiały Bóbr umiera... Iserhoff stracił w ostatnich dniach już trzech małych wnuków. Wcześniej zmarła jego druga żona, Wiotka Trzcina. Teraz zas przyszła kolej na następnego wnuka, najmłodszego. Ginęli jego najbliżsi, a on trwał w niemocy, był bezradny. Nie odezwał się ni słowem do zony. Leżał bez ruchu na posłaniu; mijały godziny, długie i mroczne jak ciężki sen. Aż wreszcie dźwignął się na nogi. Spoglądającą na niego Kwitnącą Gałąź uderzyła nagła zmiana w jego twarzy jak i całej postawie, berce mocniej zakołotało w piersiach przygnębionej kobiety. Oto naraz zdało jej się, że miała na powrót przed sobą męża mocnego jak dawniej, żywotnego. W jego ruchach, zachowaniu znać było, że dojrzała w nim ostateczna decyzja: on poprowadzi Indian do Anglików i zdobędzie żywność! •* , c , •. . Tak też się stało. Wyruszyli nazajutrz, ledwie świt szarzał, bzło ??? dwudziestu dzielnych, osłabłych z głodu ludzi. Najstarszymi w grupie byli Iserhoff i jego wierny druh, Biały Obłok. Ponieważ nie mieli psów sami ciągnęli kilka toboganów, które zabrali ze sobą. Na plecacn dźwigali toboły, w których obok niezbędnego sprzętu obozowego i amunicji każdy miał także nieco suszonych jagód i borówek. Dostali je od kobiet; innego jadła w wiosce nie było. Szli po śniegu zgarbieni, z opuszczonymi głowami. Niektórzy posu- 47 wali się chwiejnym, niepewnym krokiem, nie pozostawali jednak w tyle, siłą woli brnęli uporczywie naprzód. W chwilach popasu każdy sięgał po skąpą garstkę owoców, wydzielaną jak najoszczędniej. Jakkolwiek wiedzieli, że nie posilą się nimi, żuli je wytrwale, z wiarą. Świat wokół nich drzemał jakby dotknięty letargiem. Nie spotykali żadnych żywych istot, jeno z odległych przestrzeni niosło się wycie wilków. Wieczorem, kiedy legli na skórach wokół trzech rozpalonych ognisk, wilki, rozzuchwalone głodem, podpełzły blisko i otoczyły obóz kręgiem płonących ślepi. Biały Kamień, jeden z najmłodszych w grupie, przebudził się nagle w nocy, bo chwyciły go bolesne kurcze żołądka. Skoro ból stępiał, Biały Kamień uniósł się i dojrzał kształt wilka na samym skraju koła światła od ogniska. Nie namyślając się długo, porwał strzelbę, którą trzymał przy sobie w pogotowiu, i wygarnął do zwierza. Ten padł na ziemię. Dostał, lecz żył jeszcze i szczerzył kły. Biały Kamień dobył noża, przyskoczył do basiora i jednym ciosem rozpłatał mu gardziel. Wszyscy w obozie na odgłos strzału zerwali się i ujrzeli, pełni trwogi, jak Biały Kamień ze strasznym rykiem opadł na dogorywającego zwierza. Zanim zdołali go powstrzymać, już chciwie pił juchę z broczącego gardła. Było to wbrew świętemu zwyczajowi, surowo zabraniającemu Algonkinom spożywania mięsa oraz krwi wilka. Kiedy wreszcie odciągnięto Białego Kamienia, w jego oczach świeciło szaleństwo. Źle! Indianie spoglądali na niego z niechęcią. Swym niegodnym czynem mógł sprowadzić na ich głowy dalsze nieszczęścia i przysporzyć nowych kłopotów w wędrówce. Następnego dnia ruszyli chwiejnie naprzód. Koło południa dwóch skrajnie wyczerpanych wędrowców padło twarzami w śnieg. Nie mog-Irpowstać o własnych siłach. Jednym z nich był Biały Kamień. Towarzysze próbowali prowadzić ich, wspierając z obu stron. Owi dwaj byli jednak zbyt wycieńczeni, by mogli iść dalej. Tedy zostawiono ich z bronią i amunicją, licząc, że może coś upolują i jakoś dowloką się z powrotem do Obidżuanu. Niestety, nigdy tam nie dotarli... Trzeciego dnia wędrowcy brnęli poprzez skute lodem, rozległe jezioro Mesere. Otaczająca ich zewsząd śnieżna cisza przygniatała im myśli, tłumiła zmysły. Przeto żaden nie zauważył tego, co w owym czasie działo się w naturze. Dotychczas złote słońce za nimi nabrało ołowianego blasku. Powietrze z nagła mocno się oziębiło i raptem ostro powiało nad lodem. Wędrowcy przystanęli i spojrzeli sobie w oczy. Nic nie 48 [powili; każdy z nich zrozumiał, co ta zmiana wieściła. Nadciągał blizzard, zabójczy w tych stronach dla wszystkiego, co żyje. nawałnica śnieżna za niespełna kwadrans rozszaleje się nad jeziorem- Wiedzieli, że jeśli uderzy na nich pośrodku płaszczyzny lodowej -najpewniej tu zginą. Sterani, nie będą w stanie walczyć z żywiołem Użycie. - Jedyna szansa dla nas - przemówił doświadczony Biały Obłok - to dotrzeć do zwartego lasu przed nami! Było to zadanie prawie niemożliwe: przeszło dwie mile angielskie I otwartej przestrzeni oddzielało ich od pierwszych drzew, a blizzard Jibliżał się na skrzydłach wichury. Wszelako innego ratunku nie było. Dobyli więc ostatnich sił i ruszyli biegiem w drogę. Na północnym nieboskłonie toczyły się ołowiane chmury podobne do gęstego dymu. Tężejący z każdą chwilą mróz kąsał ich poryte bruzdami twarze. V oddali potężniał szum. Niebawem spadły na nich pierwsze kryształy fodo we, a potem zawirowały wokół tumany śniegu i dzień nagle mienił się w noc. Donośny szum przerodził się w wyjącą zamieć. Szalejący blizzard walił wkróce całą siłą na nich. Zlani potem ledwo I przebijali się naprzód. Targały nimi straszliwe uderzenia wichru. I l trudem i bólem chwytali powietrze. Las pozostawał oddalony ciągle o pół mili. Z największym wysiłkiem I itrzymywali się na nogach. Iserhoff chwycił pod pachę jednego ze I iłaniających się towarzyszy i razem mocowali się przeciw rozszalałej I lurzy. Kilku innych, najmocniejszych, uczyniło tak samo i wsparło >padających z sił. To przesądziło. Zdyszani ludzie przemogli wreszcie żywioł i niebawem skryli się w gęstwinie leśnej. Zaszyli się o jakie dwieście kroków od pegu jeziora Mesere, gdzie impet wichury był słabszy, i tam rozbili łbóz, Część/nie zwlekając, znosiła suche gałęzie i chrust, inni zwalali ekierami świerki i jodły na legowisko. Wkrótce zapłonęły trzy ognika, a koce rozpięte równolegle do nich od strony wiatru nie dopuszcza-C podmuchów. Ludzi owiało ciepło ognia. Blizzard w konarach nad nimi srożył się i ryczał, i łamał gałęzie -oni leżeli na pół żywi, ale już uratowani i bezpieczni. I potwornie - fodni... P*»1 Indian. 49 9. ŚMIERĆ IWANA ISERHOFFA _ Jest chyba jedno wyjście - odezwał się do przyjaciół - jeśli chcemy opiąć celu. Łosie, o ile stwierdziłem, są całe i zdrowe i nie wykluczone, ?e mogłyby nam uciec, spłoszone widokiem łudzi... Straszliwy blizzard, jakiego najstarsi Indianie nie przypominali Ą - A* ^zy nie udaremnią im tego? Wszystkie wyglądają obłęd-bie, trwał trzy dni i trcy «D^^*a "lotóż to! Wilki bez wątpienia prędzej czy później rczszarpią łosie, Tf "?^??? ile t0 ™stąpić ° krdobrych mil stąd-ł wó™a nas i a ; 7 Svło msTać ?? ? ??????? nie mogli wstać z lego^ ^stałyby jeno ogryzione kości... - Iwan na chwilę zamilkł, po czym ludzi, trudno im byio ruszać się, ? ??????? s ^świadczył cichym, stanowczym głosem: - Jedno wydaje mi się ro- kmne wyjście. Wszystkie łosie musimy jak najszybciej zastrzelić! - Na tę odległość pięciuset kroków? - dał się słyszeć czyjś urągliwy ska Gdy zaczęło świtać na czwarty dzień, jeden z myśliwych - a byli Biały Obłok - powlókł się na*brzeg lasu w kierunku jeziora. I riatf chmiast wrócił szybszym krokiem, podniecony tym, co ujrzał na jej #o rze - Zbliżę się do łosi na odległość strzału. - Iwan! - wołał z cicha przejętym głosem; oczy mu pałały jak w j rączce: - Iwan! - Mów, do Ucha! - odezwał się Iserhoff. - Cos tam ujrzał? - Na lodzie jeziora są łosie!... - Do diabła! - Iserhoff zerwał się na równe nogi. one? Mów, dali is. - Któż tego dokona? - Ja - odrzekł spokojnie Iwan. - A wilki na to się zgodzą? Iwan nie dał się zwieść ze swego pomysłu. Uważał swój pian w tej Irtuacji za jedynie słuszny. - Słuchajcie, co mówię! Pójdę na jezioro w towarzystwie tylko mego łnuka Wasyla, który ma dwadzieścia lat i dość sił, by nieść dla nas pery strzelby skałkówki. A dlaczego my dwaj powinniśmy iść? pójrzcie na nas: mamy obydwaj odzież i kurtki ze skórek białych *-' Niedaleko! Jednak - ciągnął Biały Obłok - jest tam pełno wilki ^ ^ w ^^ ^^ . to ^^ ^ ^ ?^-cała ich chmara! napastujących je wilkach wstrząsd zauważą. Wy natomiast, wy wszyscy, skoro tylko usłyszycie moje Wlad°m°&?? -"t 1 Wb ? H "co leszcze leżeli, potrafili w. "?• «^m prędzej przybiegniecie do nas i pomożecie nam opanować -|ozhwy opór wilków. Oto moj plan! Innego nie widzę! isz się! To niebezpieczny zamysł! -Weźcie nas ze sobą choćby kilku jeszcze, tak będzie wiaaomosc " «""— - —*------> «? - ' . fi1. ? wszystkimi. Nie było już słabych, ? ci co ^^^^^%?^ opór wilKow. Oto mój plan! Innego nie widzę! ? owłasnychsilach;innijuzmiel^^^^^^^^ Iwanie> narażasz się, To bezpieczny zamysł! I Ktoś zawołał . udalisięwstronęjezioraigdybiałataflaloduzaczęłaprzesw^d^^ pnie drzew,' przystanęl liżonym głosem izpieczniej! pnie arzew, pi-ij">b«"V". _n„0J 'siecznie]! Około pięciuset kroków od brzegu jeziora u,rahsfc(WIgrupei ? Wykluczone ?? ? n«*w«Bd.lcA-ta-^.bl^-^-^d»^^ł La tym stanęlo, wszy" go wilka do środka i zatłuc go uderzeniem przednich badyli. ? nieżywych lub dogorywających drapieżników leżało juz dokoła łfl Na połyskliwej tafli zamarzniętego jeziora było zadziwiająco ? wilków, może trzydzieści albo i więcej, w szerokiej rozsypce. Widoj połączyło się kilka watah. Niektóre sznurowały tu i tam wiW chodem,' ale na ogół były spokojne, jak gdyby sparzone w pierw* próbach, cierpliwie czekały na wypadki. Często przystawały 11>| spoglądały w stronę łosiowej grupy. - Po kilku minutach przypatrywania się Iwan dał towarzyszom j żeby przybliżyli się do niego i szeptem mogli rozmawiać ze sob* 50 I na tym stanęło, wszystkim przemówiło to do rozsądku. jCzas leciał, sprawą nagliła, wyraźnie już dniało. Iwan i Wasyl byli ?urojeni w pięć skałkówek, bijących pewnie na odległość stu kroków; Ka tym każdy miał po dwa pistolety, jedną włócznię i nóż myśliwski -ak uzbrojeni wyszli obydwaj z lasu. Wiatr wiał korzystny, od jeziora, *orupa na śniegu pozwalała wygodnie kroczyć na śnieżnych rakie- ^iłka najbliższych wilków, spostrzegłszy dwóch ludzi, zbliżyło się do r^cych na kilkadziesiąt kroków i równolegle z nimi się skradało, spuszczając ich ze ślepi. 51 ? Jednak żaden drapieżnik nie zaczepił ich. Po niespełna kwadratJ chodu Iwan stwierdził, że byli już dość blisko celu, by ????????????? śniegu i złożyć się do wystrzału. Łosie nadal wpatrzone były wyłącz! w wilki. Najpotężniejszy z nich padł w ogniu. Migiem Wasyl wymie|\"as, z Iwanem strzelbę i druga sztuka, niezła klempa, dostała śmier Rychło zwalił się trzeci łoś, ale zaczął tak gwałtownie bić badyli w śnieg, że dokoła niego powstała istna chmura białego pyłu. Opóźj to nieco kolejny strzał i wtedy wilki pomogły myśliwemu. Dwie zuchwalone bestie rzuciły się na łeb ostatniej stojącej ofiary, dosz nie ją obezwładniając. Czwarta kula Iwana przeszyła komorę' ostatniego łosia. Indianie z lasu już ruszyli, słychać było zewsz"ąd ich grol okrzyki. Natomiast dziwny, niesamowity szał poderwał wszystkie will jeziorze. Większość ich, tych najbliższych, rzuciła się na ustrzelone to i żarłocznie jęła je pożerać. Inne zaś wpiły rozjuszone ślepia w posti stojących opodal dwóch ludzi, dwa nowe smakowite kawały mi Wilki zazwyczaj czują respekt przed ludźmi. Bywa jednak, że wygi niałe rzucają się na każdego napotkanego człowieka, a nawet wdzii ją się za dnia do wiosek, poty gotowe gryźć ludzi i psy, aż nie zosti ubite. Rozległo się dokoła potworne wycie obłąkanych z głodu drap ców. Zgraja kilku śmigłych cielsk ruszyła szaleńczym pędem w stt dwóch strzelców. ^^^^^ - Trzymaj się mnie jak najbliżej! - jeszcze zdążył ostrzec Iw Placami do pleców! Plecy do pleców! Już wilki były przy nich. Waliły od strony, gdzie stał Wasyl. Na też pierwszym impetem uderzyły. Z odległości trzech/czterech kr młodzian kropnął z pistoletu najbliższego, któremu okrutnie świtj ślepia, a z otwartej paszczęki postrach siały straszne kły. Następny » równie zaciekły, dostał włócznią, przebity nią na wylot. Gdy W szamotał się ułamek sekundy ze swą bronią, by ją wyrwać z tub zwierza, dopadł go trzeci wilk i zatopił kły w nodze. Ale w tej ss chwili strzał z pistoletu Iwana rozwalił łeb napastnikowi. Wasylbył wolny, lecz zachwiał się i upadł. Natychmiast wykor^ łv to dwa basiory i z głuchym pomrukiem skoczyły na niego jedno-nie. Wasyl, leżąc, bliższego dźgnął włócznią na śmierć, ale W samym czasie drugi wilk dorwał się do jego gardła i zagłębił w nifl1 kły. Słaby, ostatni charkot u konającego człowieka. 52 niedaleko rozległy się potężniejące okrzyki odsieczy z lasu, chociaż ian w podnieceniu nawet ich nie słyszał. Wbił kilkakrotnie myśliwski nóż w szyję wilka, który szarpał gardło asyla, ale taka mordercza zaciętość tkwiła w bestii, że paszczęka rtelnąlgluściła dopiero wtedy, gdy nóż porozcinał ją na kawałki. Wasyl ji juz nie Wszystko to działo się piorunem. Iwan jeszcze nie wzniósł się na nogi po zabiciu wilka, gdy znienacka ielki ciężar runął na jego plecy z taką siłą, że przytłoczył go do ziemi. Mównocześnie wilcze kły niby żelazne kleszcze zanużyły się w jego ^rku. Przybiegający ludzie usłyszeli chrupot miażdżonej Kości pacie- bwej. Cóż z tego, że w oka mgnieniu rozsiekli bestię. Było już o ułamek [kundy za późno. Kilku przybyszów, prażąc ogniem w prawo i lewo, biegło, co. im sił ało, do zabitych łosi. Tam najwięcej było wilczego tałatajstwa. Do-ggnięte kulą, przeważnie na miejscu ginęły. Którego tylko ppstrzelo-p, ten wyrywał przed siebie, ale daleko nie uchodził. Pistolety i włó-??? spełniały swe zadanie. Gęsty dym zaległ tę połać j eziora, a że wiatr Łpełnie ucichł, długo trwało przejaśnienie się powietrza. Gdy dymy się izrzedziły, co za widok: istne pobojowisko! Wilków chyba połowę jito, reszta zdołała umknąć. Walecznego Lisa, najstarszego z rodu Ałaszisz, uznano po śmierci Irana za wodza grupy myśliwych. On wysłał zaraz kilku posłańców do Aidżuanu, by spiesznie przybyło stamtąd jak najwięcej ludzi z toboga- wmipo zdobytą żywność. W tym czasie jedni sprawiali łosie, a reszta Tbrała się do ściągania skór z zabitych wilków. Większego znaczenia kie futra nie miały, ale przecież i to było dobre -na srogie zimy. :Waleczny Lis cieszył się zasłużonym mirem, więc Indianie go słucha- I Wydzielił myśliwym niewielką porcję łosiny na zaspokojenie pier- izego głodu, wszyscy rozumieli: owe łosie miały być dla całego Obi- panu zapasem na wiele miesięcy zimy i przedwiośnia: oszczędność ? warunkiem przeżycia. Na jeziorze Mesere krzątaniny było dużo, ale wszystkie myśli i żal, "Rutek kierowały się tam, gdzie zwłoki Iwana Iserhoffa i Wasyla !?'? przymocowane do toboganu, już gotowe do wyruszenia w drogę Wr»tną do Obidżuanu. Iwan Iserhoff: przybył w te strony Kanady, y °iiał dwadzieścia lat; zrządzeniem losu zbliżył się do Algonkinów, ???? myśliwych żyjących nad górnym biegiem rzeki Świętego 53 '?* Maurycego, i wkrótce stał się jednym z nich; a był niezrównani JoWódca wielce rutynowany i' zasłużony. Powierzone mu zadanie łowcą i nieulękłym wojownikiem. Dzięki jego pomocy Francuzi zdJ ,graddock postanowił rozstrzygnąć jednym decydującym uderzeniem, angielski fort Albany nad James Bay; on głównie pokrzyżował p| Lj0sną 1755 roku wyruszył na zachód przeciwko fortowi Duąuesne Irokezów, gdy ci zamierzali wytępić Algonkinów, i walnie przycajŚ z dwoma tysiącami regularnego wojska i oddziałem straży z Wirginii, się do wybicia całej wrogiej zgrai. Iwan Iserhoff miał bystry ?? j^ystu krzepkich drwali rąbało im drogę poprzez pierwotną puszczę, wielkie serce i szlachetnie pomagał każdemu, kto był w biedzie. ZJ zalegającą doliny i przełęcze Alleghenów. Z wojskiem ciągnęły długie nął szeroko w północnych lasach. Mając lat pięćdziesiąt siedem zg| tabory, juczne konie i liczne działa, co niepomiernie opóźniało pochód, jak bohater, chcąc ratować swego wnuka Wasyla od napastlh^ jecZ zgoła nie trapiło pewnego siebie generała. Wielką siłę wiódł przez wilka. W chwili śmierci ród jego, który okrył się sławą, liczył j ten dziki kraj, a w forcie Duąuesne-o czym mu doniesiono-siedziała trzydziestu potomków, w tym było kilku wybitnych. I Liwie garstka Francuzów, najpewniej owładniętych teraz paniczną I trwogą- Że zaś okoliczni Indianie ponoć przybywali im z pomocą, cóż ' -~ Iz tego? - zadufany Braddock wzruszał jeno pogardliwie ramionami. 10. WAŻĄ SIĘ LOSY KONTYNENTU Nie będzie zaprzątał sobie głowy jakąś tam zgrają dzikusów! Wyniosły generał nie szczędził również lekceważących gestów towarzyszącej mu miejscowej straży. Wprawdzie do jego sztabu wszedł Jerzy Mijały lata. Nadciągał nieuchronnie czas rozstrzygających zmag Waszyngton, młody wówczas, wielce obiecujący pułkownik z Wir-Anglii i Francji o władanie nad bezkresnymi obszarami Ameryki P ginii, który poznał już sposoby walk leśnych, ale Braddock puszczał nocnej. W połowie XVIII stulecia francuska Kanada liczyła tylko sze mimo uszu jego rady. dziesiąt tysięcy białych mieszkańców. A w trzynastu koloniach ? Raptem na maszerującą niefrasobliwie bez koniecznego ubezpiecze-Atlantykiem żyło półtora miliona osadników angielskich. Przewa nia kolumnę spadła straszna katastrofa. Głusza leśna wokół zadrżała tych ostatnich była zgoła przytłaczająca. Jednak myliłby się ten, któ od palby karabinowej jak od uderzeń gromu. To kapitan Beaujeau sądził, że los kontynentu był już przesądzony, ze tylko patrzećJ i garstką Francuzów i znacznym zastępem Indian zasadził się na rozległe posiadłości Francuzów wpadną w ręce potężnego wroga, Anglików. Przemyślnie ukryci wśród gęstwiny leśnej strzelcy walili Francuzi ani myśleli tanio sprzedawać skóry. W trudnym położą :poza drzew, krzaków, z wykrotów i wzniesień do zaskoczonego wroga podnosiła ich na duchu świadomość, że mają u boku liczącego ak do zajęcy na polowaniu. Na domiar Braddock, z tępym uporem sojusznika. Wszystkie niemal plemiona indiańskie opowiadały sl >bstając przy swej samobójczej taktyce, ustawił oddziały w zwartym ich stronie. A była to siła nie lada - w głębi przepaścistych boi izyku - czyste szaleństwo w leśnych warunkach. Zatem nawet rozpa-miedzianoskórzy wojownicy mogli byli napsuć krwi każdemu przeć :zliwe położenie całej grupy nie wyzwoliło zadufańca z pęt skostniałej nikowi, zwłaszcza gdy obce mu były swoiste arkana leśnej partyzan utyny. Miejscem i powodem krwawych starć stała się bogata dolina fi Ze wszystkich stron grzechotały wystrzały: między szeregami angiel-Ohio. Francuzi, urzeczeni tą bujną krainą, w 1749 roku zajęj jkimi śmierć zbierała coraz obfitsze żniwo. Powietrze zgęstniało od formalnie w imieniu króla, a rzekę Ohio nazwali La Bella Rij lymu i zapachu krwi. Co najgorsze zaś, napastnicy pozostawali przez Piękną Rzeką. Aby umocnić swe władztwo nad tym uroczym krajf ały czas koszmarnie niewidoczni. Rozpaczą zdjęci Anglicy załadowali j ęli wznosić tam forty, z kluczową placówką Duąuesne w widłach Gl 'rmaty i wystrzelili kilkakrotnie w gęste chaszcze. Lecz było to pukanie Ponętna dolina przyciągnęła również pożądliwe spojrzenia AJ la chybił trafił, bezskuteczne, ków, którzy wnet doszli do stanowczego przekonania, że należy w? To był już pogrom. Srogo przerzedzone oddziały zafalowały i poszły cić stamtąd Francuzów i żyzną ziemię zagarnąć dla siebie. $ r°zsypkę; żołnierze ratowali się po desperacku z zamętu. Generał Z Anglii przybył w tym właśnie celu. generał Edward Brad* raddock próbował ich powstrzymywać, miotał się, złorzeczył, aż 54 55 wreszcie i jego dopadła celna kula i śmiertelnie ranionego zwaliła z 1 nia na ziemię. Wszczął się jeszcze okrutniejszy galimatias. Kto żyw, na łeb na szyj, pryskał. Pod pułkownikiem Waszyngtonem padły dwa wierzcho\| kule także niezgorzej rozpruły mu mundur w kilku miejscach, ? zdołał ujść cało z pola walki. Inni mieli mniej szczęścia. Wynik bitwy był dla Anglików katastrofą - przeszło dwie trzecie ? poległo bądź zostało ciężko rannych. Niedobitki, które dowlokły się<| Wirginii, przyniosły wieść o druzgocącej klęsce. Jakby nie dość złeg krążyły upokarzające słuchy, że zwycięski oddział francuski był nadi szczupły i że w samej rzeczy to Indianie rozgromili wojsko Braddocfc Wprawdzie od pierwszych wystrzelonych na oślep kul zginął dziełu kapitan Beaujeu, lecz to w niczym nić ostudziło bitewnego ferwor i wojennej mądrości indiańskich wojowników. Poruszona do żywego brytyjska opinia publiczna mówiła o hańbi munduru wojskowego i żądała wyjaśnień. Żołnierze, którzy unieś gardła, napastowani pytaniami, tłumaczyli się znękanym głosem!" - My nie chcieliśmy uciekać!... Lecz jakże mogliśmy walczyć z wn giem, gdy ten przez cały czas pozostawał niewidoczny! Do kogo mielii my strzelać?... Zdumienie było ogólne. Zdziwienie ogarnęło i drugą stronę: Francuzów i Indian. ??? radosne, upojne. Szczególnie dla Indian; rozpierała ich duma, to by ich zwycięstwo! Od dłuższego już czasu liczne plemiona coraz ostrzej uzmysławia sobie, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło im od Anglików. Kolon angielskie parły bez pośpiechu, lecz nieustannie wciąż dalej na zachć Zwarta ława głodnych ziemi osadników zagarniała coraz nowe teren Owi pograniczni ludzie, bezwzględni, wyzbyci wszelkich skrupułć wobec napotykanych Indian, za nic sobie mieli ich prawa do ziei przodków. Skoro zaś plemiona w akcie rozpaczy wykopywały top wojenny, najeźdźcy, uzbrojeni po zęby, tępili ich niemiłosiernie j' dzikie zwierzęta, jak szkodliwe chwasty. A początek był taki: Gdy w roku 1607 powstawała pierwsza angi( ska osada Jamestown w Wirginii, konfederacja Powhatan żyła tam szcS liwie w dwustu ludnych wioskach. Indianie ci przyjaźnie powtt białych przybyszów i nie skąpili im pomocy. Lecz już w kilkanaście później musieli porwać się do oręża w obronie swych świętych pi* 56 Lówczas rozjuszeni Anglicy poprzysięgli im, że poty nie sp oczną, aż nie yrąicn z Powierzchni ziemi. I dotrzymali złowieszczego s łowa: nieba-Lern konfederacja Powhatan przestała istnieć. I yj 1675 roku wielki wódz Wampanoagów, Metacom, poderwał do Lalki zjednoczone plemiona w Nowej Anglii. Wiele miast i osiedli nienawidzonego wroga legło w popiołach. Niestety i ten desperacki Lyw zakończył się klęską. Metacom, zwany przez białych Królem filipem, zginął od zdradzieckiej ręki. Jego ludzie, szczuci obławami, [ostali wybici bądź przepędzeni. podobny los przypadł w udziale Peąuotom, Yamasi, Tuscarora i wielu innym plemionom. Koloniści angielscy nie liczyli się z nikim, kto stał na ich drodze. W obliczu rosnącego zagrożenia Indianie wiązali daleko idące na-jdzieje z Francuzami. Francuzi byli zgoła odmienni od Anglików, jakby ? innej gliny ulepieni. Przede wszystkim nie wypędzali zaprzyjaźnio-aych Indian z łowisk. Przeciwnie, żyłi z nimi za pan brat, nie szczędzili km podarków i innych względów. Krył się w tym ich interes, jako że btawiali na handel skórami. W pogoni za skórami odkryli niezmierzone tabszary i pokumałi się z zamieszkującymi je szczepami. Było jeszcze coś w naturze Francuzów, czym jednali indiańskie serca. w ich żyłach pulsowała gorąca krew i przepadali oni za burzliwym, jpełnym fantazji życiem - lecz równocześnie kierowali się wrodzonym poszanowaniem uczuć innych ludzi, także Indian. Umieli zdobywać się wobec nich na braterskie odruchy. Nawet wielki gubernator Fronte-hac ongiś przywdziewał ubiór indiański i tańczył zadzierżyście z odwiedzającymi go wojownikami. A francuscy coureurs de bois i voyageurs łatwo zadurzali się w czerwonoskórych dziewczynach, brali je sobie za pony i żyli w leśnych kniejach wśród plemion jak równi z równymi. Indianie lubili Francuzów - i choć ci wyłudzali od nich skóry często za bezcen, to jednak istniało pomiędzy dwoma rasami swoiste powinowactwo ducha. Wszystko to sprawiało, że Francuzi łatwo pozyskiwali sobie wojowników do walk z Anglikami. A walki te były coraz częstsze i zajadlejsze. Aż wreszcie doszło do pamiętnego wytłuczenia armii Braddocka. Podniecająca wieść z doliny Ohio dotarła echem do najdalszych zakątków. Także w lasach odległej północy, w wiosce Obidżuan nad rzeką Świętego Maurycego mówiono o zwycięstwie. A kilka ostatnich neutralnych dotąd plemion przeszło teraz jawnie na stronę Francuzów. 57 Dobre nastroje i przypływ Wojowniczego zapału u indiańskich spj raierzeńców postanowił wyzyskać dla własnych celów generał Vfl' calm. Markiz de Montcalm, ostatni naczelny dowódca sił zbrojiJ Nowej Francji, przybył do Kanady w 1756 roku, przeto na jego! kach spoczął ciężar odpowiedzialności za los kolonii w rozgoiB właśnie wojnie siedmioletniej między Anglią a Francją. Zrazu generał odniósł kilka błyskotliwych zwycięstw nad wroj Jednak był to dopiero początek zmagań; należało zmobilizować wszys be dostępne siły. W tym celu Montcalm wiosną 1757 roku zwofc sojuszniczych Indian na szumną naradę do Montrealu. Tak oszałamiającego zjazdu Indian historia tych stron dotądŁ znała. Przybyli do Montrealu najsłynniejsi wodzowie i wojownij Plemion od Akadii na wschodzie aż po Missisipi i Wielkie Jezior| zachodzie. Nie zabrakło również wysłanników z północy, a wśród nid dwudziestu myśliwców z Obidżuanu. Owej dwudziestce przewodzi! dwóch najtęższych łowców sioła: Ostry Grot i Wiktor Iserhoff. Ta ostatni był wnukiem Iwana Iserhoffa, który co prawda zginął był pra Przeszło trzydziestu laty w walce z wilkami, ale pamięć o nim u Algot kinów bynajmniej nie umarła. O młodym zaś Iserhoffie powiadano,! P^ejął po nieżyjącym jego męstwo i roztropność. Przybywszy do Montrealu, Wiktor Iserhoff i jego towarzysze przeć» rali oczy ze zdumienia. Rozległa wyspa, na której leżało miasto upstrzyła się teraz wigwamami i namiotami. Rzekłbyś, że wszystki Ptactwo różnobarwne tutaj się zleciało. Wszędzie, gdzie spojrzeć gromady Indian w paradnych strojach. Najdumniej ze wszystkich ni Slli się Szaunisi, Delawarowie, Ottawowie i Wyandoci - okryci chwal Pogromcy Braddocka. Kontenci gospodarze nie żałowali przybyłyi hcznych podarków i brandy - rozsądnie jednak dawkując trunek toteż nieustannie trwał tu huczny festyn, a tańce, a śpiewy, a wylewu uściski i gwarne rozmowy. Czekano na Montcałma, który miał wygłosić do obecnych wieli mowę. Wreszcie generał wystąpił w galowym mundurze z szamerol niem i złotymi epoletami w otoczeniu równie strojnych oficej Potępił drapieżność Anglików wdzierających się toporem i ognie! w ziemię indiańską i przynoszących śmierć plemionom. Dalej mówił,» on, dowódca Francuzów i przyjaciel Indian, pragnie wziąć napada nych w obronę i być ich ostoją. Toteż wszyscy zebrani tutaj powitf uważać go od tej doniosłej chwili za swego najwyższego wodza wojeJ 58 ego, który poprowadzi ich do zwycięskiej rozprawy ze śmiertelnym WfOgiem. Rzekłszy to, Montcalm wbił opodal ogromnego ogniska czerwono pomalowany tomahawk. Co znaczniejsi wodzowie przystępowali kolejno i uroczyście podejmowali topór; w imieniu grupy obidżuań-skiej dokonali ceremonii przymierza Ostry Grot i Wiktor Iserhoff. Imponujące widowisko. Montcalm mógł być w pełni zadowolony: 0to wojownicy ofiarowywali mu wszystkie siły, całą niepożytą krzepę jucha indiańskiego. Zaiste, gdyby tę scenę widzieli koloniści z Nowej Anglii czy Wirginii, bez wątpienia mrowie chodziłoby im po plecach, gogóż oni mieli za sojuszników? Wytrwali jeszcze przy nich jeno nadwątleni Mohawkówie i ostatki Mohikanów; pozostałym Irokezom, jawnym niezawodnym ich stronnikom, obrzydły wszelkie wojny -i Anglicy także. Zatem Montcalm był górą. Czy jednak francuski dowódca należycie oceniał swych miedzianoskórych sojuszników? Wiktora Iserhoffa, powracającego z towarzyszami po uroczystościach do Obidżuanu, trapiły przykre wątpliwości. Otóż w Montrealu, jeszcze przed wystąpieniem Montcałma, czystym przypadkiem dosłyszał osobliwą rozmowę generała z oficerami. Działo się to na uboczu. Indian w pobliżu nie było, Iserhoffa zaś wzięto za jakiegoś ogorzałego trapera Francuza, bo miał jasne włosy i bujną brodę - więc rozmawiano nie krępując się jego obecnością. Wiktor rozumiał każde słowo, gdyż znał język francuski. - Generale, z takimi sprzymierzeńcami - mówił wówczas z przejęciem któryś z młodych oficerów - nigdy nie damy się Anglikom! Montcalm chwilę milczał, a potem raptem wykrzywił ironicznie wargi i odrzekł nadętym tonem: i - Kapitanie, być może, że tacy sprzymierzeńcy lepsi niż żadni... Ale tak czy siak dla mnie to tylko dzikusy! - Generale, oni przecież roznieśli Braddocka! ? - wykrzyknął zaskoczony kapitan. - Braddock był zramolałym idiotą! Sam wlazł w matnię. - A jednak i w innych bitwach Indianie... - A ja mówię wam, kapitanie - Montcalm uciął tamtemu ostrym, choć ściszonym głosem, bo właśnie zbliżało się kilku wodzów - że to są tylko sauvages! Jednego mojego żołnierza nie oddałbym za pięćdziesięciu czerwonoskórycłi! .Wiktor nie dowierzał własnym uszom. Słowa Montcałma-były 59 zaskakującym zgrzytem. Obraźliwym i niepokojącym. Zatem wbre\g temu wszystkiemu, co tutaj się odbywało, generał w głębi serca lekce waży sobie Indian. Zatem cały ten zjazd, cała pompa - to tylko mydlef. nie oczu? Ale przecież Francuzi teraz szczególnie potrzebują wsparcil Indian! Czyżby generał niepomny był tego? Aż tak zaślepiła go zarozj miałość, absurdalna pycha? Wiktor gubił się w niewesołych myślach! Na szczęście wygląda, że inni oficerowie francuscy sądzą inaczejH pokrzepiał się. Podczas wieczornego popasu, po całodniowym wiosłowaniu w dój rzeki Świętego Wawrzyńca, Wiktor niespodziewanie odezwał się do Ostrego Grota: - Jak to dobrze, że w naszych lasach nie zagrażają nam Anglicy.,, I że nie musimy polegać na Montcalmie! Ostry Grot podniósł brwi: - Czyżbyś nie ufał generałowi? - Nie! Nie ufam mu! '.'../ 11. OSTATECZNY TRIUMF ANGLIKÓW Markiz de Montcalm być może był zdolnym dowódcą. Lecz przede wszystkim byl on arystokratą w każdym calu, przy tym człowiekienj o wygórowanym mniemaniu o sobie, dla którego na dobrą sprawę jenc| osobistości z najwyższych sfer stanowiły godnych partnerów, PrzetJ gdy ów wyrafinowany miłośnik filozofów Oświecenia i bywalec wyj kwintnych salonów paryskich zstąpił w Quebecu ze statku na łądf z miejsca jął okazywać jawną pogardę tamtejszym urzędnikom i oficel rom. Zarozumialcowi jawili się oni wszyscy jako prostacy i nieokrzef sańcy. • Rzecz prosta Indianie w jego oczach stali jeszcze o wiele niżej, SauVages, dzikusy - Wiktor Iserhoff dobrze słyszał. Niemniej generał przecież nie w ciemię bity, pojmował jak bardzo Indianie będą mu potrzebni - stąd owo szumne spotkanie w Montrealu i przyjazne gesty| Montcalm był nader pewny siebie - można by zatem rzec, że popeł-niałpodobny błąd, jaki wcześniej zgubił Braddocka. Z tym jednak, że francuski generał miał zrazu rzeczywiście niebłahe podstawy do zadoj wolenia, Ouebec, stolica i serce Nowej Francji, zdawał się niedostępni • 60 dla zakusów wroga. Od wschodu osłaniała go potężna twierdza Louis-bourg na wyspie Cape Breton, strzegąca niczym cerber wejścia do Zatoki Świętego Wawrzyńca. Natomiast groźbę bezpośredniego ataku z południa udaremniał pancerz przepaścistej leśnej dziczy, zalegającej rubieże między posiadłościami francuskimi a koloniami angielskimi. Istniały tam wprawdzie dwie możliwe drogi wodne: Wielkimi Jeziorami i dalej w dół rzeki Świętego Wawrzyńca, a także wprost na północ jeziorem Champlaina i rzeką Richelieu - lecz żaden z tych szlaków nie martwił Montcalma. Dzięki kilku świetnym zwycięstwom przy wsparciu Indian całkowicie panował nad nimi i skutecznie je ryglował. Lecz już w rok później, w 1758, nadeszła do Quebecu wieść, która wielu przyprawiła o przyspieszone bicie serca. Otóż Brytyjczycy po oblężeniu Louisbourga i gwałtownym bombardowaniu z morza i lądu zmusili tę największą twierdzę Francuzów w Ameryce do kapitulacji. Ponad pięć tysięcy jej obrońców poszło do niewoli, a droga wodna do podboju Nowej Francji stanęła otworem! Czy Cjuebec zdoła się oprzeć? Francuzi z nadzieją spoglądali na broniącą miasta fortecę. Jej bastiony dźwigały się na imponującej skale o trzysta stóp ponad rzeką. Owo niedostępne urwisko już w 16Q8 roku olśniło Samuela de Champlain jako wyborne miejsce obronne. Siłę powstałej tu twierdzy zademonstrował przekonująco w siedemdziesiąt lat później gubernator Frontenac, zmuszając do niesławnego odwrotu Anglików szturmujących ją wówczas po raz pierwszy. Czy obecnie Montcalm również wyjdzie zwycięzcą? Na to dręczące pytanie odpowiedź miała nadejść niebawem. Generał, czyniąc niezbędne przygotowania obronne, rozesłał gońców do Indian, by ci spiesznie przybywali do niego. Szło mu głównie o wytrawnych zwiadowców, którzy śledziliby wszelkie poczynania Anglików. Na owo naglące wezwanie wnet stawiła się z Obidżuanu dwudziestka śmiałków, prowadzona - jak i przed dwoma laty do Montrealu -przez Wiktora Iserhoffa i Ostrego Grota. Wszyscy oni zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, przeto^ niechęć do Montcalma za jego uwłaczające słowa poszła jak gdyby w niepamięć. Szły gorące letnie dni 1759 roku. Wiktor Iserhoff obozował z druhami na wschodnim krańcu Wyspy Orleańskiej, leżącej nieco poniżej Quebecu. Z tego miejsca otwierał się daleki widok na rzekę Świętego Wawrzyńca. Jakiś czas trwał na wodzie niczym niezmącony? :>kój, aż 61 któregoś ranka czujki francuskie i indiańskie wypatrzyły kilka obcyj okrętów w dali. Była to czołówka floty brytyjskiej sondująca rzekę, nią pojawiły się liczne fregaty i transportowce oraz niewiarygodna liczba mniejszych jednostek. Obserwatorzy na Wyspie Orleańskie oniemieli z osłupienia: wielka rzeka przed nimi roiła się od-okręty wroga. Widok niezwykły, przejmujący dreszczem. Oto nadpływaj potężna flota brytyjska z zamiarem zdobycia Ouebefcu i całej Now* Francji. Liczyła grubo ponad ćwierć tysiąca cięższych i lżejszych oka, tów, a dowodził nią młody, ale wytrawny generał James Wolfe. Wiktor Iserhoff z druhami i innymi zwiadowcami opuścili posterunki i na chyżych kanu pomknęli do miasta. Anglicy zaś spokojnie dobili do Wyspy Orleańskiej i na niej wysadzili tymczasem swe oddziały. Wolfe miał pod swoją komendą 8600 żołnierzy i blisko osiemnaście tysięcy marynarzy. Montcalma nadal nie opuszczała pewność siebie. Masywne szańce i tęgie działa dominującej nad rzeką twierdzy zdawały się nie do wzięcia. Istotnie napastnicy w kilkanaście dni później przy pierwszej próbie desantu na reduty północnego brzegu zostali niezgorzej zdziesiątkowani. Wolfe, sparzony w niefortunnym ataku, zaniechał na razie dalszych szturmów. Ściągnął natomiast z fregat część dział i ustawiwszy je na południowym brzegu, jął ostrzeliwać miasto poprzez rzekę. Bombardierzy francuscy odpowiadali mu pięknym za nadobne. Huku było dużo, lecz strat po obu stronach niewiele. Mijały dni i tygodnie. Wolfe wciąż zwlekał, wciąż się czaił. Wpraw-dzie jego flota odcinała Quebec od Atlantyku, więc uniemożliwiała zaopatrywanie obrońców z macierzystego kraju, jednakże Anglicy byliby w błędzie, gdyby wiązali z tym faktem większe nadzieje. Przy wie* dzenie miasta do kapitulacji głodem zgoła nie wchodziło w rachubę, Spichrze były tam pełne, a blokada trwać mogła najdalej do grudnia Później okręty ugrzęzną w lodowych okowach. Tedy przed Montcalmem stało proste zadanie: utrzymać się w twierdzy aż do nadejścia mrozów. Dla Wolfe'a zaś przeciwnie - z każdytf upływającym dniem szanse malały. Tkwił tu już długie dwa miesiące, rozpoczął się wrzesień - czas naglił. Lecz angielski generał nie poważ-się lądować powtórnie pod srogimi paszczami francuskich armat. JaW więc wymyśli fortel, na co się zdecyduje? Montcalm rozesłał zwiadowców daleko wzdłuż brzegów rzeki, ? 62 L,pili każde poruszenie wroga. Anglicy mogli próbować desantu w ja-Ujnś dogodnym miejscu powyżej lub poniżej miasta. pewnej nocy Wiktor Iserhoff i Ostry Grot trwali na posterunku w niewielkiej zatoce, zwanej Anse au Foulon, która wrzynała się w wy- j0Słą skalną stromiznę nadbrzeżną kawałek drogi w górę od Quebecu. przyjaciele właśnie rozważali, czy nie podpłynąć na kanu cichaczem ff pobliże okrętów nieprzyjaciela, jak to nieraz czynili. Nagle Wiktor przerwał w pół słowa i skierował czujne ucho ku ciemnej toni. - Słyszałeś co? - zagadnął szeptem druha. - Tak, jakby plusk wioseł. Może to jaka nasza łódź, ale stąd nic nie widać. Wypłyńmy. Odbili od brzegu, bezgłośnie wiosłując. Gdy przecięli zatoczkę i dostali się na szeroką wodę, mrok nieco się przetarł i o kilkadziesiąt sążni przed nimi zamajaczył cień jakiejś szalupy. Jeszcze kilka ostrożnych pociągnięć i znieruchomieli jak wodne duchy. W obcej szalupie doliczyli się sześciu chłopa przy wiosłach i jeszcze jednego, który ich szczególnie zaintrygował: co rusz przechylał się przez burtę, jakby coś sięgał z wody. - To Anglicy - syknął Wiktor. - Gruntują dno. - Rąbniemy do nich? - Ostry Grot ujął strzelbę, która spoczywała na dnie kanu. Wiktor skinął głową i też sięgnął po swą skałkówkę. Broń mieli gotową do strzału. Obaj wzięli na muszkę Anglika, który badał głębię. Kropnęli niemal równocześnie. Wszelako ten, do którego mierzyli pochylił się akurat i kule jemu przeznaczone ugodziły siedzącego za nim wioślarza, uśmiercając go na miejscu. W szalupie zakotłowało się. Trzech wrogów jęło gwałtownie robić wiosłami, dwaj inni złapali za strzelby i usiłowali strzelać do śmiałków, których dopiero teraz zobaczyli. Ponieważ jednak ich szalupa gwałtownie kolebała się, pudłowali sromotnie. Rychło więc dali spokój i wzorem towarzyszy porwali za wiosła. Wkrótce zniknęli w ciemnościach. Wiktor i Ostry Grot z rana donieśli dowódcy straży, porucznikowi Charlesowi Rostand o przepłoszeniu Anglików. - Powiadacie, że myszkowali w pobliżu Anse au Foulon? - interesował się Francuz. - Tak, u wejścia do tej zatoki. - Ciekawym, czego psubraty tam szukali - zadumał się porucznik. Po czym rzekł spokojniejszym głosem: - Przecież niepodobna, żeby 63 w tym miejscu zamierzali desant! Chyba że chcą połamać sobie zęby w tamtejszych skałach! - parsknął śmiechem. Wówczas wtrącił się Wiktor: - Istotnie, poruczniku, wszędzie tam wysokie urwisko. Jednak z ?? zatoki prowadzi na górę skryta perć, stroma, to prawda, lecz możli^ do sforsowania. Z Ostrym Grotem często z niej korzystamy. Rostand przez chwilę bił się z myślami, jednak przemożna ?? samouspokojenia ponownie wzięła w nim górę. - To w niczym nie zmienia sytuacji - zawyrokował. - Kilku woja ków może i wdrapałoby się tą waszą percią na górę, ale nie cała armjj To niemożliwe! Na odchodnym jednak, powodując się bardziej poczuciem obowi^ ku niźli trapiącymi go wątpliwościami, rzekł: - Na wszelki wypadek miejcie baczenie na tamto.miejsce. I gdyb) co, donoście o wszystkim! Niebawem porucznikowi owa sprawa wypadła całkiem z pamięci uznał ją za mało znaczącą i pochłonęły go inne obowiązki. Gdyb) jednak kierował się przezornością i jeszcze raz uważnie zbadał skalns skarpę, nad zatoką, to być może pojąłby, dlaczego nieprzyjaciel właśni ją wziął pod światło. A już na pewno ogarnąłby go niepokój, gdyb; wiedział, do kogo wówczas celowali i chybili dwaj nocni zwiadowcy Ów Anglik, który szczęśliwie uniknął kul, zwał się James Cook i jemuti w ogromnej mierze Wolfe zawdzięczał dotarcie pod Ouebec bez strat) jednego nawet okrętu. Był to wyczyn nie lada, jeśli pomyśleć, że Święt; Wawrzyniec jest istnym labiryntem wysp i wysepek, zdradliwych mie lizn i przemieszczających się piasków, groźnych progów i czyhającyct pod powierzchnią głazów. A Francuzi, rzecz jasna, usunęli zawczasi wszelkie znaki nawigacyjne. James Cook był wtedy trzydziestolatkien i dopiero roił o odkryciach, które miały go wynieść na najwyższe szcze ble sławy. Anglicy jednakże już wówczas poznali się na jego fenome nalnym darze żeglarskim i jemu powierzyli odpowiedzialne zadanie wyszukania bezpiecznej drogi wśród tej wodnej plątaniny. I Cod wywiązał się znakomicie. Zrozumiałe, że jeśli taki człowiek przetrząsał wejście do zatoki Ansf au Foulon, to bynajmniej nie robił tego dla czyjegoś widzimisię, Ieczź? krył się za tym określony cel. Szczęściem porucznik Rostand miał dwóch czujnych zwiadowców Jakoż niezadługo Wiktor i Ostry Grot powiadomili go o frapuj ącyc'1 64 I I Padł generał Montcalm - szeregi francuskie poszły w rozsypkę... s. 68 ? ? ? 3 r-t-•7? ffi > I—h ? . s= • ?2- >? ? ?. ?? "9 ?1 ?§. i' ? ? ? 03 g ?3 i do osta ? ?? ? ć szalup Ułamek wica roz urwiska r-h N ?? * ? 1-1 I h ? g Ig- ^ CD o 3 f? O ^ C? ?3 o - -; s- 05 ? S'«'S. '« c ?? ? •Sf- & ? ESI Cb 05 O a o ?- "-< CC r^- Q- 05 O O- -? f? & ?- g pj csi a os w a a' o er a m 3 3 p ^afS g •* 8 ^ 2 ? ? & 70 6 o i-i ? ? poczynaniach wroga na przeciwległym brzegu. Porucznik przybył na wskazane miejsce z lunetą w garści. Po dokonaniu lustracji, odejmując instrument od oka, odezwał sie zmienionym głosem: - W istocie, oni chyba stamtąd mierzą stromiznę nad naszą zatoką. Więc jednak knują coś złego tutaj... - w oczach Francuza, spoglądającego na dwóch junaków, zamigotało uznanie. Sztab francuski, poruszony sygnałem Rostanda, odkomenderował regiment piechoty do wartowania na szczycie podejrzanego urwiska. Po kilku jednak dniach Montcalm nie wiedzieć dlaczego odwołał -ku zdumieniu wielu - regiment z powrotem do cytadeli. Może pragnął mieć wszystkie siły pod ręką? Albo też uznał za niedorzeczne, wyssane z palca przypuszczenie, że Anglicy poważyć by się tam mogli na desant? Trudno dociec, czym się kierował. W każdym razie stało się... Na szczycie skalnej wyniosłości pozostali znowu osamotnieni Algonkinowie. Pierwsza noc po odmarszu oddziału zdarzyła się osobliwie posępna i czarna. W powietrzu czuło się nadchodzącą burzę. Niełaskawy wicher niósł od wschodu ołowiane chmury, pełne głuchych pomruków. Później jednak niebo ucichło, a ciężkie obłoki jakby nieco się rozpełzły, wszelako nadal panowały nieprzeniknione ciemności. Koło północy czuwający na posterunku Ostry Grot, obdarzony uchem czułym jak sowa, zaniepokoił się czymś i zbudził towarzyszy. - Tam w dole, w zatoce, chyba są obce łodzie! - wyjaśnił. - Słyszałem chrobot wioseł o burtę i inne szmery. Zwiadowcy przyczaili się na krawędzi urwiska, lecz w mroku nic nie mogli dojrzeć. Naraz spóźniona błyskawica rozwidniła niebo i rzuciła trochę blasku w czeluść pod nimi. Ułamek sekundy poświaty wystarczył - zdębieli! 0 sto stóp niżej pięć szalup stało przy kamienistym brzegu, a z nich wysypywali się żołnierze w czerwonych mundurach. Kilkanaście dalszych wypełnionych do ostatniego miejsca wojskiem łodzi wpływało do zatoki. - A więc jednak tutaj lądują! - szepnął nieswoim, zduszonym głosem Wiktor. - Zaraz zaczną piąć się w górę. Ani chybi, gdyby było nas więcej, powstrzymalibyśmy ich. A tak musimy wezwać natychmiast Francuzów. Popędzę po nich z Ostrym Grotem, a wy tymczasem tu warujcie! - rzucił ku pozostałym Algonkinom, którzy skinęli głowami na zgodę. Droga do garnizonu zabrała dwom zuchom niespełna kwadrans 5 - Ród Indian. ? ) 65 szaleńczego biegu. Pomyślnym zbiegiem okoliczności zdyszani trafili na porucznika Rostanda, który pełnił akurat nocną służbę. Porucznik z miejsca pchnął czterech wartowników, których miał pod ręką, w stronę zatoki, sam zaś zameldował się z groźną nowiną w kwaterze głównej. Montcalm ostatnio źle sypiał i łatwo ulegał rozdrażnieniu, toteż kiedy go zbudzono, wpadł w kwaśny nastrój. Co gorsza do meldunku odniósł się z niedowierzaniem i uznał go za zbyt alarmistyczny. Gdy przyprowadzono do niego Rostanda, warknął niechętnie: - Chcecie, poruczniku, żebym postawił na nogi cały garnizon! A czy upewniliście się chociaż, że to na pewno desant, a nie zwyczajna wywiadowcza wycieczka wroga? - Wiadomość mam od wypróbowanych tropicieli... - Co to za jedni? - Dwaj Algonkinowie znam ich, uszy i oczy mają otwarte! - Indianie?! - wybuchnął urągliwie generał i głosem wibrującym od ledwo tłumionego gniewu dodał: - Poruczniku, waszym elementarnym obowiązkiem było najpierw sprawdzić, czy owi sauvages aby się nie mylą! Wszyscy oni skorzy do butelki, a w pijanym widzie zoczyć mogą niejedno! - Generale - skulił się Rostand - wysłałem tam niezwłocznie czterech żołnierzy. Lecz dotąd nie dali znaku. - Więc wyślijcie jeszcze czterech! - zgrzytnął Montcalm. - No tak, ale nim oni wrócą... - Dosyć już! Wykonać rozkaz! - uciął ostro generał. Tak oto Montcalm trwonił bezcenny czas. Niezrozumiała opieszałość Francuzów wprawiała Wiktora i jego druha w rosnące z każdą chwilą zdumienie i niepokój. Ciągle jeszcze łudzili się, że regimenty pomkną wreszcie naprzeciw wroga - jednakże nic z tego. Nikt nie trąbił na alarm, w twierdzy panowała niepojęta cisza. - Poruczniku, dlaczego nic się nie dzieje? - nalegał Wiktor na Rostanda po raz któryś już, odkąd tamten wrócił z kwatery głównej. -Każda chwila droga!... - Mamy czekać, aż tych ośmiu wróci z językiem - wycedził głucho Francuz. - Po cóż jeszcze czekać?! Przecież my widzieliśmy! - nalegał oburzony Wiktor. - Taki rozkaz - burknął tamten. Był wściekły na Montcalma. Tym 66 dwom zaś nie wiedział, co odpowiedzieć. Cóż miał im bowiem rzec? %e generał gardził Indianami i nie ufał im, nawet w takiej chwili? Porucznik z trudem skrywał zmieszanie - i żeby uniknąć kolejnych kłopotliwych pytań, czym prędzej oddalił się niby w jakichś ważnych sprawach. Wiktor i Ostry Grot machnęli wreszcie ręką na regimenty francuskie i sami pomknęli co tchu ku zatoce. Tam przecież zostawili towarzyszy w obliczu wroga. W połowie drogi zderzyli się nieomal z dziesięcioma ludźmi sadzącymi z przeciwka. To byli ich Algonkinowie i jeden Francuz w mundurze. Wszyscy stanęli jak wryci. - Tam chmary Anglików! Setki ich, może tysiące! - wykrztusił, z trudem łapiąc oddech, Skory Ryś, krewniak Wiktora. - Ledwo wyrwaliśmy się z ich łap! Nie znam losu pozostałych naszych dziewięciu Indian. Może uszli gdzie indziej i żyją? Także Francuzi, którzy przyszli do nas, zniknęli nam z oczu, prócz tego jednego. - Mówcie, Wiktorze, Ostry Grocie, gdzie oddziały Montcalma? Czy już ciągną? - domagało się wyjaśnień kilku innych Algonkinów. - Nie ma ich! - gniewnie parsknął Wiktor. - Nie ma? Jakże to?! - Indianie zrobili wielkie oczy. Wiktor nie zdążył nic więcej powiedzieć, słowa uwięzły mu w gardle. Wczesny świt zbudził przyrodę i rozjaśnił widnokrąg. Obszerna równina o niespełna milę dalej, zwana Błoniem Abrahama, zaroiła się od czerwonych postaci, połyskujących karabinami i formujących się w szyki bojowe. Algonkinowie wzdrygnęli się i spojrzeli w milczeniu po sobie. Tak to Montcalm szkaradnie pokpił sprawę. Drogo opłacił swą zarozumiałość, swe krótkowzroczne zadufanie i arogancję. Dotychczas on był górą, on trzymał Wolfe'a w szachu. Teraz zaś wszystka jego przewaga rozwiała się jak dym na wietrze. Teraz Anglicy dostali się na jego tyły i grozili szturmem na słabsze w tym miejscu warowne mury Quebecu. Ażeby ich zatrzymać, przyjdzie mu wyprowadzić swe hufce z twierdzy na przedpole miasta i stoczyć z wrogiem walną bitwę w dużo gorszych warunkach. Jakkolwiek mordercza walka miała dopiero rozgorzeć, to wynik jej był już w istocie przesądzony. Montcalm stracił bez mała głowę, jego dotychczasowa pewność siebie prysnęła jak bańka mydlana. Otaczający go oficerowie nie mogli go poznać. Wszystkich Francuzów ogarnął niepokój. Przenikliwe głosy trąbek brzmiały im jak jazgot śmierci. -'67 W formowanych na gwałt szykach znać było nieład. Montcalm, chcąc jak gdyby powetować stracony czas, co rychlej ruszył do natarcia, działał jednak bez należytego przygotowania. Jego żołnierze już z daleka nerwowo strzelali do Anglików, tamci natomiast trwali z zimną krwią w zastygłych szeregach i nie odstrzeliwali się, jeno nastawili pyski luf ku nadchodzącym. Dopiero gdy odległość między pierwszymi liniami wrogich wojsk skurczyła się do czterdziestu kroków, na dany przez Wolfe'a sygnał Anglicy bluznęli ogniem. Ich kule niczym okrutny bicz uderzyły w Francuzów, siejąc straszliwe zniszczenie. Jęki konających i rannych głuszyły zdesperowane krzyki oficerów. A gdy na oczach wszystkich padł Montcalm, trafiony śmiertelnie, szeregi francuskie poszły w rozsypkę i żadna siła nie byłaby zdolna powtrzymać żołnierzy od panicznej rejterady na łeb na szyję. Sławetna bitwa na Błoniach Abrahama została rozstrzygnięta nad podziw szybko. Wprawdzie w chwili swego wspaniałego zwycięstwa poległ na placu boju również generał Wolfe, dosięgnięty zbłąkanym pociskiem, lecz to nie miało już większego znaczenia. Anglicy triumfalnie zajęli Quebec, a niebawem władali całą Nową Francją. Ich zwycięstwo ostatecznie przypieczętował pokój paryski zawarty 10 lutego 1763 roku. Na jego mocy w Ameryce Północnej Kanada oraz wszystkie ziemie na wschód od Missisipi, a nawet hiszpańska Floryda przypadły Wielkiej Brytanii. Gorycz klęski uderzyła obuchem również w wojowników indiańskich. Najwierniejsi z nich do końca wytrwali u boku Francuzów, chociaż dla tych synów puszczy walka na otwartej przestrzeni na przedpolu Quebecu wedle kanonów europejskich była szczególnie mordercza. Wielu Indian padło bohatersko, wśród nich także sześciu Al-gonkinów z grupy Wiktora Iserhoffa i Ostrego Grota. Z dwudziestoosobowego oddziału z Obidżuanu ostało się tylko pięciu dzielnych, ponieważ ich wcześniej zaginieni towarzysze nad zatoką Anse au Foulon -zwaną odtąd Zatoką Wolfe'a - nigdy więcej nie dali znaku życia. Gdy zgiełk bitewny ostatecznie ucichł, Wiktor, Ostry Grot i trzej pozostali Algonkinowie - wszyscy pokryci ranami - przytaili się na wzgórzu opodal Quebecu, skąd widać było miasto jak na dłoni. Stamtąd ze ściśniętymi sercami obserwowali, jak z wyniosłego masztu nad twierdzą zsunęła się biała flaga z liliami, a na jej miejsce wpłynął brytyjski czerwony krzyż świętego Jerzego. I każdy z nich dobrze wie- 68 dział, że łopoczący władczo nowy sztandar zwiastuje oto wielkie ny na tej ziemi. 12. NIEPOKOJE PO ZAWIERUSZE WOJENNEJ Wynik wojny między Anglią i Francją stawiał Indian w położeniu nie do pozazdroszczenia. Dotychczas biali ludzie - głównie Francuzi -zabiegali o nich, liczyli się z nimi jako z cennymi sojusznikami, odgrywającymi rolę często znacznie donioślejszą niźli tylko języczka u wagi. Z kolei Indianie w zażartych walkach z naporem osadnikpw angielskich, zawsze mogli oczekiwać cichego bądź jawnego wsparcia Francuzów. Teraz zaś plemiona stanęły sam na sam wobec całej potęgi kolonii angielskich i ich brutalnego marszu na zachód. Wojska w czerwonych mundurach bezkarnie przecierały przez puszczę trakty, wzdłuż których wyrastały forty jak grzyby po deszczu. Wokół warowni powstawały niebawem ludne osiedla. W głuche dotąd ostępy coraz natarczywiej wdzierał się łoskot toporów. Indianom przyszło uczynić ponury obrachunek. Ta wojna ich osłabiła, przepełniła serca goryczą. Wśród plemion wspominano słowa Hend-ricka, sławnego sachema Mohawków, wypowiedziane jeszcze podczas zmagań. Któregoś razu ten wódz uniósł suchą gałązkę z ziemi, rzucił j ą za siebie i powiedział do białych żołnierzy, którzy doń przybyli: - Tak samo i wy nas odrzucicie, gdy tylko przestaniemy być wam potrzebni!... Gubernator Wirginii i gubernator Kanady walczą ze sobą o obszary, które w istocie do nas należą, tedy ich walka jeno zgubę nam może zgotować! Gorzkie, przewidujące słowa. Osadnicy angielscy, pozbywszy się francuskiego zagrożenia, nabrali jeszcze większej hardości i pogardy wobec czerwonoskórych plemion, z których niejedno zmuszone było prosić zwycięzców o rozejm. Nie wszyscy jednak wojownicy myśleli uginać karku przed najeźdźcami. Wśród owych nieposkromionych prym wiódł Pontiac, rozumny i jednocześnie mężny aż do zuchwalstwa wódz Ottawów. Zjednoczył on zagrożone plemiona w Krainie Wielkich Jezior i w 1764 roku uderzył na zaborców, licząc, że zdoła ich wyprzeć daleko na wschód, aż poza 69 szczyty Appalachów, skąd przybyli. Niestety, wielkie dzieło przerastało siły Indian. Gromili wprawdzie wroga w mniejszych potyczkach, jednakże trzy kluczowe forty Anglików: Pitt, Niagara i przede wszystkim Detroit, oparły się ich atakom. Koniec końcem powstanie upadło. A Pontiac zginął z ręki współple-mieńca-renegata, jak Metacom w poprzednim wieku, jak Sitting Buli, wódz Siuksów, w wiek później. Słuchy o wojnie Pontiaca wywołały niemałe poruszenie także wśród Algonkinów nad rzeką Świętego Maurycego. Niejeden junak z Obidżuanu gotów był pospieszyć z pomocą bohaterskim powstańcom. Wszakże ochotnicy napotykali poważną przeszkodę. Szlak do odległych Wielkich Jezior wiódł rzeką Świętego Wawrzyńca, a nad nią panowali przecież niepodzielnie Anglicy, którzy wychwytaliby płynących wojowników. Gdy pomimo wszystko kilkunastu zuchów zdecydowało się zaryzykować przeprawę, dotarły nowe, złe wieści o końcu walk. Było już za późno. Rozjuszeni Anglicy, tłumiąc pożogę, nie przebierali w środkach. Bezwzględni, uciekali się do najdrastyczniejszych posunięć w myśl zaleceń lorda Jeffreya Amhersta, ich głównodowodzącego w Ameryce Północnej, który tak oto pisał: „Nie należy traktować Indian jak wrogów, ale jak najbardziej nikczemne spośród stworzeń zamieszkujących tę ziemię. Wytępienie tych podłych istot będzie uważane za czyn wysoce pożyteczny". Owe bestialskie wskazania najgorliwiej wcielał w życie sam Amherst. Kiedyś na przykład ze swymi oficerami rozważał, co snadniej złamie opór Indian: tropienie ich psami czy też zawleczenie do ich wiosek ospy. O odpowiednie psy było wtedy trudno, więc tym skwapliwiej podrzucono Indianom skażone ospą chusty i koce ze szpitalika Fortu Pitt - było to pierwsze bodaj w dziejach posłużenie się z premedytacją bronią biologiczną. Lord Amherst mógł sobie pogratulować: zarażeni czerwonoskórzy ginęli jak muchy. Nie mniej haniebnym środkiem posłużył się gubernator królewski w Pensylwanii, wnuk Williama Penna. Wydał on odezwę przyrzekającą sowite nagrody za skalpy wrogich Indian, czym zmobilizował naj-nikczemniejsze elementy bandyckie wśród białych. Okrutny los przypadł w udziale plemionom, których ziemie przynęcały pożądliwy wzrok wiecznie głodnych białych osadników. Inaczej zgoła rzecz się miała w północnej puszczy. Farmerzy i ho- 70 dowcy stronili od tamtejszych otchlannych terenów, jako że nie przedstawiały dla nich żadnej wartości. Na skutek surowego klimatu i skalistego podłoża trudno tam było o skrawek ziemi zdatnej do rolnictwa. Przeto północni Indianie nadal zażywali spokoju i wiedli jak wprzódy żywot myśliwców dostarczających skór faktoriom. A agenci Hudson's Bay Company zacierali ręce, przekonani, że czekają ich teraz prawdziwie tłuste lata. Wobec upadku Francuzów któż im bowiem stanie na drodze do przejęcia całego handlu z plemionami? Tymczasem jakież zaskoczenie! Oto z dnia na dzień wyrósł przedwcześnie tryumfującej Kompanii nowy, nieoczekiwany rywal. Tp ich rodacy, głównie Szkoci, zjawili się w Montrealu, powodowani żądzą zbicia majątków na futrach. Ludzie twardzi, piekielnie obrotni. I szczwani, bo korzystający z przebogatego doświadczenia starych wyg leśnych: francuskich couriers de bois i voyageurs, których godzili na przewodników i wioślarzy. Owi szkoccy montrealczycy pełni ognistego wigoru dokazywali niesłychanych czynów. Ich tęgi rozmach wzrósł jeszcze, kiedy się zjednoczyli i utworzyli Kompanię Północno-Za- chodnią. Niezmordowani udziałowcy i wysłannicy owej Kompanii - Mac-kenzie, Frasier, Thomson i wielu innych - przebiegali ziemie, po których nie stąpała dotąd stopa białego człowieka; pierwsi lądem przebili się do Pacyfiku, dotarli też do Morza Arktycznego. I wszędzie w dogodnych miejscach nad jeziorami i rzekami zakładali placówki, przecinając futrzane arterie tak hojnie dotychczas zasilające faktorie nad Zatoką Hudsona. A chociaż przychodziło im borykać się z nie lada trudami - odległość z Montrealu do nowo odkrytego spichlerza skórek futerkowych nad jeziorem Athabasca wynosiła, bagatela! 3000 mil uciążliwego szlaku, podczas gdy droga z Zatoki Hudsona była trzykroć krótsza -to jednak oni byli górą i skutecznie sprzątali skórki rywalom sprzed nosa. Nic dziwnego, że zajadła wrogość rozjątrzyła się w lasach. A jednocześnie agenci obu kompanii prześcigali się w schlebianiu Indianom, nadskakiwaniu im i przekupywaniu na swoją stronę. Indianie przecierali oczy - tego jeszcze nie było. Na oszołomionych sypały się podarki; nawet jakość towarów im oferowanych cokolwiek się polepszyła, a ich ceny jakby spadły. Przede wszystkim jednak agenci szafowali rumem jak nigdy dotąd. Przyświecał im bowiem j eden jedyny cel: aby w zachłannej, gorączkowej, rabunkowej wreszcie pogoni za 71 skórkami wyprzedzić za wszelką cenę konkurentów. Takie postępowanie kłóciło się z najgłębszymi przekonaniami leśnych Indian, którzy nie zabijali zwierząt ponad miarę czy niepotrzebnie. Wszelako obecnie niektórzy z nich, słabsi duchem, ulegali natarczywości handlarzy i ich ognistemu trunkowi. I tak oto łamały się dawne prawa życia w puszczy; górę brało prawo kłów i szponów. Najwspanialszym zwierzęciem północnych ostępów był z dawien dawna amik-bóbr, dobry duch zakątków leśnych, ucieleśniający wszystko to, co szlachetne w puszczy. Indianie, jakkolwiek polowali na bobry, żeby zarobić na życie, niezmiennie otaczali szacunkiem te roztropne i pracowite stworzenia, uważając je za swych Małych Braci. Pono starzy Indianie rozumieli nawet niektóre odgłosy wydawane przez bobry w ich osobliwym języku, tak uderzająco podobne chwilami do głosu człowieka. Handlarze właśnie na skóry bobrowe spoglądali najchciwszym okiem. A ponieważ,amik-nie potrafi zataić swej bytności w lesie i jak żaden inny zwierzak futerkowy bywa narażony na żelaza, przeto niebawem zgromadziły się nad nieborakiem groźne chmury. Złe instynkty ludzkie wkradły się również między Algonkinów nad rzekę Świętego Maurycego. Wiktor Iserhoff - ten sam, który uczestniczył przed ćwierćwieczem w bitwie o miasto Quebec, a obecnie jakkolwiek dobiegał sześćdziesiątki, wciąż był krzepki niby dąb - władał rozległym łowiskiem, które graniczyło od północy z terenem ??????'?. Pierre, myśliwy w sile wieku, pochodził z rodu Ałasziszów. Przylegające do siebie obszary obu traperów rozdzielało wąskie a długie rynnowe Jezioro Złotych Brzóz. Któregoś lata do owego jeziora przywędrowały bobry i założyły tam kolonię, która z roku na rok pomyślnie się rozrastała. Wobec tego Wiktor Iserhoff i Pierre dogadali się, że będą odławiali bobry we wspólnym jeziorze na zmianę, każdy z nich co drugi rok, bacząc jednak, aby zwierzaki nie ucierpiały zanadto z ich rąk. I w istocie, mnożące się żeremia świadczyły dowodnie, że żaden z sąsiadów, jak dotąd, nie nadużył swych uprawnień. 13. RZEZ BOBRÓW Aż oto nadeszła owa pamiętna wiosna roku 1785. Na obliczach Indian, którzy ściągnęli właśnie do Obidżuanu ze swych zimowych terenów, znać było frasunek. Łowy nie dopisały, mieli mało skórek. Chyba tylko jednemu Pierre'owi dobrze się powiodło. Nadspodziewanie dobrze. Wprawdzie on sam niechętnie o tym wspominał, lecz przecież nie mogło ujść uwagi wielu Indian, że handlarz z Montrealu, Jack Macdonald, coraz to wynosił pęki skór bobrowych z jego wigwamu. Wiktor Iserhoff,. podobnie jak inni, znał Indianina ??????'? jako skorego zwykle do myśliwskich wynurzeń, teraz zaś gdy do niego przyjaźnie przystąpił, ten zbył go nader zimno. W Iserhoffle zrodziło się przykre podejrzenie. Pełen rosnącego niepokoju, niedobre przeczucia łączył z Jeziorem Złotych Brzóz - tej zimy Pierre nad nim łowił. Czyżby jego obfite zapasy skór właśnie stamtąd pochodziły? Uderzająca zmiana, jaka zaszła w zachowaniu ??????'?, nie wróżyła nic dobrego. Wiktor, szarpiąc się jakiś czas w rozterce, któregoś ranka zerwał się skoro świt z mocnym postanowieniem odwiedzenia jeziora. Jakoż po kilku dniach przebijania się przez dzicz stanął na miejscu. I w jednej chwili odczuł, że nastąpiło tutaj coś złego. Nieruchoma tafla wodna rozpościerająca się przed nim ziała złowrogą pustką. Nie dojrzał ani jednego bobra, a przecież dawniej w tym miejscu licznie się krzątały. Wiktor nie posiadał się z gniewu: przed sobą miał żałosne pobojowisko. Gdy nieco ochłonął, starannie zbadał opustoszałe żeremia w jeziorze i ustalił- że ich mieszkańcy zostali do ostatniego wychwytani w sidła. Tylko w jednym domku daleko na uboczu ostały się cztery arniki: dwa dorosłe i para malców. Nie darmo zeszłej jesieni handlarz Macdonald zaopatrzył ??????'? w nader bogaty wybór żelaz i innych pułapek. Aż kilku Indian dziwiło się wówczas, na co mu taka fura żelastwa obciążająca sanie. Wróciwszy do Obidżuanu, Wiktor ostro zażądał, by Pierre wytłumaczył się z rzezi popełnionej na ich wspólnych bobrach. - Przecież moja była kolej łowienia. Więc łowiłem... - przyznał się tamten obco, sucho. Jego oddech trącił rumem. Obok niego przed wigwamem siedział handlarz Macdonald. Był on dryblasem o zwali- 73 stym cielsku i o zuchwałych oczach. Na widok wzburzonego Iserhoffa szyderczy uśmieszek zastygł handlarzowi na ustach. Wiktor nie ufał Macdonaldowi, odkąd ten tylko zjawił się w Obi-dżuanie. Inni myśliwi dawali się jednak brać na lep jego podarków i rumu. A już szczególnie, niemal służalczo, poddawał mu się Pierre. - Moja była kolej - powtórzył z pijackm zapamiętaniem Pierre. - Wygubiłeś całą kolonię bobrów, dlaczego?! - huknął na niego Iserhoff. - Dlaczego?! - Część zostawiłem przy życiu! - zjeżył się tamten. - Tylko jedno żeremie! Podle postąpiłeś, Pierre! Żądam, żebyś przynajmniej oddał mi to, co moje! Żądam sprawiedliwej połowy skór! Zaległa pełna napięcia cisza. Po chwili w oczach ??????'? powstały kąśliwe błyski. - Żądasz skór? - burknął. - Za późno przyszedłeś, bracie. Już ich nie mam. Jack zabrał wczoraj ostatnie. Za to mogę ci odstąpić słuszną porcję rumu! - Indianin wykrzywił się drwiąco. Ponownie nastała cisza, słychać było tylko trzask płonącego ogniska. Wiktor zmierzył ??????'? spojrzeniem pełnym pogardy, po czym oświadczył z całą mocą: - W takim razie sam dojdę swej sprawiedliwości! Wiem, że masz na swoim terenie, i to nie opodal Jeziora Złotych Brzóz, siedlisko bobrów w Wijącym Się Strumieniu, które oszczędziłeś. Przeto wiedz, że zabiorę stamtąd część zwierząt i przeniosę je żywe do Jeziora Złotych Brzóz, by zapełniły jego wody. Równocześnie uprzedzam cię, abyś odtąd trzymał się z dala od tego jeziora i nigdy więcej nie ważył się tam zabijać! Iserhoff nie należał bynajmniej do takich, którzy rzucają słowa na wiatr. Wkrótce podjął przygotowania przed zapowiedzianą wyprawą po bobry. Wraz z dwoma synami, którzy mieli mu towarzyszyć, sposobił żelaza w taki sposób, żeby zatrzaskując się nie wyrządzały krzywdy pojmanym zwierzętom. Wszakże nie spieszył się zanadto. Czekał bowiem, aż małe arniki, które nie tak dawno przyszły na świat w żeremiach, podrosną na tyle, by mogły wyżyć same w razie utraty rodziców. . "Zanim jeszcze nadszedł właściwy czas, przyjaciele Wiktora donieśli mu, że Pierre cichaczem zniknął z sioła. Przepadł w kniei z dwoma krewniakami, a wszyscy trzej uzbrojeni byli pono w strzelby i wszelką inną broń. Wcześniej zaś widziano, jak Pierre szeptał coś na stronie 74 z Macdonaldem, przy czym raz po raz błyskały mu oczy niby złemu rysiowi. - Miej się na baczności, Wiktorze! - przestrzegał go stary druh, Ostry Grot. - Pierre może posunąć się do najgorszego! Odkąd zaczął pić, jego myśli stały się czarne. W gęstwie nad wodą nietrudno o podstępną zasadzkę... - Nie sądzę, żeby poważył się strzelać do nas. Chociaż kto go wie?... Iserhoff w głębi podzielał niepokój Ostrego Grota i opuszczając Obidżuan - było to jakie dwa tygodnie po zniknięciu ??????'? - przeżywał dotkliwą rozterkę. Był świadom, że jeśliby dosięgły ich w lesie skrytobójcze kule albo gdyby oni upuścili krwi tamtym, wówczas mogłoby dojść u Algonkinów do groźnego rozłamu i mnych zgubnych następstw. Za Pierrem stanąłby na pewno liczny zastęp Ałasziszów, do których należał, a i po stronie Wiktora opowiedziałoby się niemało bliskich i przyjaciół. Pomimo wszystko Wiktor gotów był postawić twardo na swoim. Padł ofiarą bezczelnej nieuczciwości i nie mógł obrazy puścić płazem, już choćby ze względu na swoją pozycję w szczepie. Jakoż po dwóch dniach wiosłowania i dźwigania kanu przez przewłoki Wiktor z synami dotarł w pobliże Wijącego Się Strumienia. Dla ostrożności ukryli starannie kanu w chaszczach porastających brzeg niewielkiego jeziora i resztę drogi przebywali lądem. Kroczyli z wolna mszamym ustroniem, grząskim i trudno dostępnym, przepatrując okolicę i nastawiając ucha. Wreszcie błysnęła przed nimi zza drzew tafla szerokiego rozlewiska utworzonego w tym miejscu przez bobry, które nieco niżej przecięły Wijący Się Strumień tamą. Byli u celu; zdwoili czujność. Rozsuwając delikatnie, bez jednego trzasku gałązki nadwodnych krzewów, podpełzli ukradkiem do rozlewiska. Wokół nich unosiły się błotne wyziewy, a nad głowami brzęczały roje natrętnych komarów. Wszyscy trzej pełni skupienia lustrowali pogrążony w martwej ciszy przestwór wodny, obramowany zwartą zielenią. - Osobliwy tu spokój - szepnął Skory Ryś, młodszy z dwóch synów Wiktora. - Mnie się ten spokój wcale nie podoba - wtrącił jego starszy brat, Kroczący Niedźwiedź. - I nie widzę bobrów! Wiktor i Skory Ryś też ich nie widzieli. Obserwowali uważnie kilka żeremi sterczących z wody w zasięgu ich wzroku, a także przeciwległy 75 brzeg, gdzie walały się ścięte i nadgryzione drzewa - lecz bez skutku, nigdzie bodaj jednego krzątającego się arnika. Z nagła Skoremu Rysiowi wyrwał się z gardła stłumiony okrzyk: - Tam, po drugiej stronie, jest pułapka z pojmanym bobrem! Wiktor, który w chwilę potem także ujrzał wypatrzone przez syna sidło z nieżywym już zwierzęciem, rzekł: - To robota ??????'? ? tamtych dwóch. Widać postarali się już o to, ' żeby bobry nie wpadły nam w ręce. - Sądzisz, ojcze, że wybili je wszystkie? - Nie zdziwiłbym się... - Bodaj ich piorun trząsł! - zgrzytnął porywczy Kroczący Niedźwiedź. Posuwając się wzdłuż brzegu znaleźli liczne ślady, które utwierdziły ich w przekonaniu, że Pierre i jego pomocnicy byli tu dopiero co i uganiali się za bobrami. Nie zawahali się nawet uszkodzić poważnie w kilku miejscach tamy; zwierzęta, zatykające gorączkowo wyłomy, łatwo padały łupem zastawianych tam sideł. Odnalazłszy miejsce, w którym tamci obozowali, Wiktor stwierdził: - Wynieśli się stąd w pośpiechu jakby czymś spłoszeni. Być może, że nas zwęszyli! Zapomnieli nawet o pułapce, którą wykrył Skory Ryś. - Cóż stąd, że czmychnęli, skoro zdążyli, psubraty, załatwić się z bobrami? - wycedził Kroczący Niedźwiedź. Istotnie, z całej licznej kolonii w rozlewisku ostała się tylko jedna bobrza rodzina; inne żeremia stały wymarłe. W tej sytuacji dwaj młodzieńcy jęli się namawiać półgłosem, jak pojmać bez większego zachodu owe ostatnie arniki. Raptem wtrącił się Wiktor: - Dajcie spokój! Nie ruszymy tych bobrów! - Jakże to?! - zaperzyli się junacy. - Nie zabierzemy ich do Jeziora Złotych Brzóz? - Wolałbym nie, ich miejsce jest tutaj. - Mamy zostawić je Pierre'owi? - żachnął się Kroczący Niedźwiedź - Czy on nie dosyć nam winien? - Jednak lepiej będzie, jeśli bobry tu zostaną - odparł spokojnie ojciec. - Zważcie, że nie chciałbym opuszczać tego miejsca obarczony myślą, że zostawiam za sobą pustkę. Przekonany jestem, że i wam byłoby nieswojo... Dwaj synowie, jakkolwiek srodze burzyły się ich serca przeciwko Pierre'owi i jego gałgaństwu, uszanowali wolę ojca i wnet przyznali 76 mu racj ę. Owe ostatnie zwierzaki - niezależnie od wszystkiego - należało zostawić w spokoju i dać im szansę ponownego rozmnożenia się tutaj. Tak chciał pradawny indiański zwyczaj, tak chciało też sumienie leśnych łowców. Poniechali zatem bobrów. Natomiast wszyscy trzej w drodze powrotnej solennie przyrzekali sobie, że jak źrenicy oka strzec będą swych myśliwskich terenów, do których niepodzielnie odtąd zaliczali też Tezio-ro Złotych Brzóz. I biada temu, kto by nachodził ostoje ich zwierzyny! A Pierre? Przepadł gdzieś na kilka miesięcy i nikt w Obidżuanie nie wiedział o nim nic pewnego. Tylko od owych dwóch krewniaków, którzy niebawem go porzucili, dowiedziano się, że skóry bobrów z Wijącego Się Strumienia sprzedał Macdonaldowi niemal za bezcen, gdyż były to futra letnie, więc pośledniejsze niż z zimowych łowów. Pierre spotkał się z handlarzem w umówionym miejscu nad rzeką Świętego Maurycego, po czym obaj odpłynęli łodziami na południe. Handlarz odtąd nigdy już więcej nie pokazał się w Obidżuanie; mając nieczyste sumienie, wolał zejść z oczu Iserhoffowi. Natomiast Pierre zapewne obij ał bruki w Trois Rivieres, włócząc się od szynku do szynku. Dopiero z nadejściem chłodów przypomniał sobie o łowiskach. Ruszył więc w knieję. Na saniach prócz sprzętu traperskiego miał również znaczny zapas otrzymanego na kredyt rumu, bez którego nie mógł już żyć. Gdy znajdował się nie dalej niż o jeden dzień marszu od swych terenów, okrutny mróz tęgo ujął puszczę. Wystarczyło wówczas splunąć, by usłyszeć trzask: to ślina krzepła w powietrzu. Pierre nabrał zwyczaju pociągania kilku haustów rumu każdego ranka przed wędrówką. Owego mroźnego dnia, gdy wygrzebał się z legowiska, wypił więcej niż zwykle. Poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się w żyłach i podąży^ dalej swym szlakiem, który wiódł go teraz łożyskiem zamarzniętego do dna strumienia. Była to droga wygodna, lecz zdradliwa. Tu i ówdzie z urwistego brzegu biły źródła; ich wody płynęły pod śniegiem na powierzchni lodu i tworzyły rozlewiska, które nie zamarzały całkowicie nawet przy najsiarczystszym mrozie. Uważny wędrowiec omijał z daleka owe groźne zamaskowane pułapki, przed którymi ostrzegał go nieco ciemniejszy i zaklęsły śnieg. Podochoconemu Pierre'owi nie dostawało zwykłej czujności. Nagle cienka skorupa pod nim trzasnęła złowieszczo; nim zdołał cokolwiek uczynić, zapadł się po pas w lodowatą wodę. 77 Gdyby miał przy sobie towarzysza, który rozpaliłby natychmiast ognisko, byłby się rozgrzał przy zbawiennych płomieniach, wysuszył odzież i po trzech godzinach ruszył w dalszą drogę. Lecz Pierre był sam. A ponieważ zmoczył sobie także ręce w rękawicach i jego dłonie ogarnęła wnet. drętwota uniemożliwiająca mu skrzesanie ognia -jego los był przesądzony. Zamarzniętego na śmierć ??????'? znaleźli przypadkiem w kilka dni później dwaj Algonkinowie. Leżał skulony tuż przy kupce chrustu i gałęzi, którą zdążył zebrać, ale nie zdołał podpalić. Północna kraina nie ma litości dla lekkomyślnych. 14. WIEK KLĘSKI Wiek dziewiętnasty. Dla Indian północnoamerykańskich czas nieszczęsnego, najgłębszego upadku, zarówno fizycznego, jak i duchowego. Natomiast dla białych osadników, wypierających plemiona z ich obszarów - era brutalnej przemocy, chciwości i awanturniczej pychy. A dla generałów amerykańskich, głównych realizatorów polityki wyniszczania Indian - okazja do głoszenia haseł w rodzaju: - Jedynymi dobrymi Indianami, jakich znam, są Indianie zabici -generał Sheridan; - Im dłużej obserwuję Indian, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że będziemy musieli- wszystkich wybić albo utrzymać jako kastę nędzarzy - generał Sherman. Wielu dziewiętnastowiecznych ludzi nauki, obserwatorów przeraźliwego korowodu indiańskiej śmierci, było zdania, że pierwotni mieszkańcy północnego kontynentu są skazani na ostateczną zagładę. Wszystkie fakty zdawały się potwierdzać ich ponurą przepowiednię. Indianie w obliczu amerykańskich strzelb, głodu, zabójczych chorób i wody ognistej ginęli jak śnieg podczas wiosennych roztopów. W tych posępnych czasach jeno Indianie północni w swej odwiecznej puszczy wiedli życie jako tako spokojne. Do ich odległych zaciszy nie docierały odgłosy zgiełku bitewnego znad Wielkich Prerii ani jęki mordowanych tam bestialsko indiańskich kobiet i dzieci. Wszelako z południa dobiegały różne inne trwożne głosy, których 78 złowieszcze echo mroziło serca nawet w najdalszych zakątkach puszczańskich. Także w Obidżuanie, siole Algonkinów nad rzeką Świętego Maurycego. Otóż jesienią 1801 roku do Obidżuanu dotarł francuski goniec z ostrzeżeniem, że po piętach depce mu ospa. La mort rouge - czerwona śmierć! W osadzie dobrze pamiętano pomór, jaki dwadzieścia lat wcześniej nawiedził ich północnych pobratymców, Indian Kri, i poczynił u nich straszliwe spustoszenia. Wtedy zaraza oszczędziła Algonkinów, lecz czy obecnie zdołają ujść jej śmiertelnemu chwytowi? Niebawem zjawił się u nich następny wysłannik North West Company; ze swej łodzi dobył moc czerwonych płacht, które rozdzielił pośród rodzin. W razie zachorowania mieli wywieszać je na palach przed swymi wigwamami. Ludziom spoglądającym na czerwone łachmany mrowie chodziło po skórze. Ów sygnał zarazy, zdało im się, był darem samego Czinat Mischu, okrutnego Człowieka Północy, potężnego jak tchnienie mrozu, a dzikiego jak rosomak, od niepamiętnych pokoleń budzącego lęk u leśnych ludzi. Ulubionym kolorem Czinat Mischu była właśnie czerwień. Czyżby podstępny okrutnik wcielił teraz swą zgubną moc w białego człowieka i wraz z nim niósł oto w knieję utrapienie i niedolę? - Strzeżcie się nocy, kiedy powieje przenikliwym chłodem! Ospa wtedy rzuca się na swe ofiary! — uprzedzał ich zniżonym głosem stary zaprzyjaźniony Indianin Kri, który popasał krótko w Obidżuanie, po. czym spiesznie oddalił się na północ. Jego twarz, poorana głębokimi bliznami, nosiła piętno przebytej choroby. Jakoż wkrótce zdarzyła się bezchmurna noc i na niebie zajaśniał ogromny, biały księżyc, którego tarczę oblekło purpurowe kolisko. Szedł mróz, ostry mróz. W ślad za mrozem nadleciała zaraza i przez kilka tygodni, długich jak najkoszmarniejszy sen, ludzkie życie nad rzeką Świętego Maurycego zastygło w pełnym grozy zawieszeniu. Szalejąca ospa zadawała ciosy na prawo i na lewo, gdzie popadło. Każdego dnia przybywało nowych mogił. Dopóki chowającym starczało sił, przywalali groby głazami, żeby ciała zmarłych chronić od rosomaków. Wkrótce jednak poprzestano na usypywaniu niewielkich kopców, a potem i tego zaniechano, pozostawiając nieżywych ich własnemu losowi w wigwamach śmierci. 79 Zaraza ściągnęła od Algonkinów fatalną daninę. Zdarzało się, że Indianie, półprzytomni od trawiącej ich gorączki, szukając ochłody rzucali się w lodowate nurty rzeki, czym przyspieszali swój koniec. Trzecia część szczepu wymarła. Pośród ofiar byli także Kroczący Niedźwiedź i Skory Ryś, synowie nie żyjącego już wówczas Wiktora Iserhoffa, jak również kilkunastu innych członków tego rodu. Wielu zaś z Indian, którzy przeżyli, miało szkaradnie podkopane zdrowie i nieprędko odzyskało jaką taką równowagę. Nieszczęścia, wiadomo, chodzą parami, a nawet trójkami. Jakby na potwierdzenie tego niebawem pośród łowisk Algonkinów jęła grasować zakaźna choroba dziesiątkująca bobry w koloniach, i tak już wyniszczone szpetnie przez ludzi. A w latach 1804-1805 całą puszczę między Montrealem a Zatoką Jamesa nawiedziła katastrofalna posucha. Rozhulały się więc pożary - najgroźniejszy wróg kniei, w obliczu którego wszyscy jej mieszkańcy są jednakowo bezradni. Wszyscy przeto, wielcy i mali, drapieżcy i ich ofiary - umykali razem, często bark przy barku, zjednoczeni wspólną trwogą. Dla Indian ryk pożogi, stłumiony odległością, brzmiał niczym upiorny chichot Czinat Mischu. Jak długo jeszcze - dławiło ich pytanie -straszny Człowiek Północy zechce się pastwić nad nimi? Tymczasem, jakby nie dość jeszcze było biedy z tymi wszystkimi dopustami losu,(nieprzerwanie srożyła się zajadła wojna leśna między obu zachłannymi rywalami: Hudson's Bay Company i North West Company. Już nie tylko pogróżki, ale i skrytobójcze strzały rozlegały się coraz częściej. A łowiska trzebione były nikczemnie. Najwięcej ziych namiętności nadal kłębiło się wokół poczciwego bobra. W jeziorach i strumieniach zalegała złowróżbna cisza, a tylko niszczejące żeremia świadczyły, że ongiś tętniło tu życie. Nawet ci spośród Indian, którzy chcieli oszczędzać zwierzynę, nierzadko zmuszani byli postępować wbrew swej woli- Przypierani do muru klęskami głodu, zaciągali długi u agentów, którzy odtąd mieli ich w garści i żądali posłuchu. Wszelako kij ma dwa końce. W obłędnej pogoni za zyskami obie kompanie przeoczyły prosty fakt, że wyniszczając zwierzynę, biją w swoje własne interesy. W faktoriach wreszcie opamiętano się, gdy raptem stwierdzono spadek dochodów. Był już ostatni czas, żeby radykalnie zmienić front. Koniec końców rywalki zmuszone były puścić w niepamięć niefortunne urazy i w 1821 roku zjednoczyły się. Praw- 80 tę powiedziawszy to Hudson's Bay Company wchłonęła montreal łyków, gdyż ona w tych ciężkich czasach była jednak górą, wciąż pierząc klucz do lasów kanadyjskich - zatokę Hudsona, od której forzieła nazwę. Koniec barbarzyńskiej rywalizacji przyniósł niejaką ulgę marno-Unym łowiskom. Jednak nowy, twardy gubernator Simpson, który Łocną ręką ujął ster Kompanii, nie skrywał bynajmniej zamiarów szybkiego podźwignięcia jej interesów kosztem Indian. Na przykład ijerwał stanowczo z praktyką dostarczania im towarów cokolwiek lepszych jakościowo, którymi niekiedy posługiwano się, by Indian ściągnąć do siebie. Wedle Simpsona taka rozrzutność była obecnie niepotrzebna, a nawet szkodliwa. Dziwactwem zdał się także niektórym szefom faktorii nad Zatoką [Hudsona pomysł, wedle którego mieli oni szczepić profilaktycznie Indian przeciwko ospie. W tym celu otrzymali odpowiednią ilość szczepionek z Londynu, lecz z punktu sprzedali je białym osadnikom na [południu. Pech chciał, że wkrótce czerwona śmierć zawitała ponownie w północne ostępy. W sąsiedztwie Obidżuanu wprawdzie nie było jeszcze śmiertelnych zachorowań, jednak Algonkinów opasał krąg coraz pomniejszych wróżb. Aż naraz zaświtała im nieoczekiwana nadzieja. jPrzybył do nich z północy Jean-Pierre, Francuz na usługach Kompanii, którym łączyła ich zażyłość. Ów Jean-Pierre jął ich gorliwie nama-iac, by co rychlej podążyli do Ruperfs House, gdyż jak mu było wiadomo, tamtejszy agent otrzymał wielce skuteczny lek na ospę. Wyruszajcie, póki jeszcze czas! - gromkim głosem dodawał otuchy gromadzonym wokół Indianom. - Wierzcie mi, jeśli dacie się zaszcze-Pc. tak jak ja to uczyniłem, zaraza nie będzie was się imała! ean-Pierre przekonywał Algonkinów w dobrej wierze, nieświadom, I* agent w Ruperfs House wyzbył się już zbawiennego preparatu, | ctl°wując jedynie żelazny zapas dla siebie i swoich pomocników. I to u szczeP^c Jeana-??????'?, przez nieuwagę zaniedbał uprzedzić •zęby nie puścił pary z ust o tym Indianom. Ą więc stało się. Kilka rodzin obidżuańskich, uchwyciwszy się nie, I CleTaneJ nadziei' ??^?1» na północ. Na ich czele/z uwagi na wiadczenie i wagę w szczepie, stanął Gaston Iserhoff. I W611! an§ielski ?^???1 ich z badawczym zdziwieniem, jako że o tej roku Indianie z rzadka tylko odwiedzali placówkę. Gdy zaś usły- ^•odia 81 szał ich prośbę, oczy rozbiegły mu się w zakłopotaniu. Kuty na czw nogi, wnet jął wykręcać się z głupiej sytuacji. - Czy to możliwe, żeby Jean-Pierre was do mnie przysłał? - peje udanego zdumienia zwrócił się do Gastona Iserhoffa. - Tak, właśnie on. Mówił nam, że to dla nas wielka szansa, żek. przeżyć! - Co też hultajowi przyszło do głowy?! - wybuchnął Anglik, ????% ny nie na żarty; był wściekły na Jeana-??????'? za jego gadatliwość.. Jego szczęście, że go tu nie ma, już ja bym mu przemówił do ?????? Pewnie był tęgo wstawiony, że tak wam nabajdurzył? Iserhoff przez chwilę przyglądał się bacznie agentowi, po czym oznaj. mił mu: - Jean-Pierre, nasz przyjaciel, byl wówczas trzeźwy, jak ja teraz,,, Anglik jął drapać się po poczerwieniałej twarzy i karku. - Pijany czy nie pijany - żachnął się - w każdym razie nałgał wam jak pies. Oświadczam, że .nie mam i nigdy nie miałem żadnego lekuna ospę. Wam zaś radzę - dodał na koniec - byście nie słuchali więcej jego bredni, bo albo mu się w mózgownicy pokiełbasiło, albo też przestałby; waszym przyjacielem... Ciężko zawiedzeni wracali Algonkinowie do Obidżuanu. Wielu byt rozgoryczonych na Jeana-??????'? i nawet poprzysięgało mu zemstę wszelako zapalczywców hamowała grupa roztropniejszych India z Iserhoffem na czele, skłonna raczej dopatrywać się szachrajstwi u agenta. - Jean-Pierre nigdy tak by nas nie wyprowadził w pole! - zapewnia towarzyszy Iserhoff. - Znam go dobrze! Natomiast zmieszanie Anglib mówiło samo za siebie. - Istotnie, agent coś kręcił, nietrudno było zauważyć - przyświai czyło kilku Indian. Jakoż niebawem także i ci, którzy żywili jeszcze jakieś wątpliwość w tej mierze, przejrzeli. Zdarzyło się bowiem, że wracający AlgonkW wie spotkali nad jeziorem Matagami pewnego półkrwi Indianina, W' również był w służbie u agenta w Ruperfs House. Ten wzięty na spr zrazu zaprzeczył, jakoby wiedział cokolwiek o osobliwym leku, w ??31 jednak jak opróżniał brandy z darowanej mu butelki, język ???9 rozwiązywał. Aż wyjawił całą prawdę o szczepionce. - Spóźniliście się, lek już niemal w całości sprzedany - mów» Łyracam właśnie z południa od osadników, którym kazano mi go K,starczyć. _ A Jean-Pierre, czy on nie słyszał o tej sprzedaży?» I _ Skądże znowu? - tamten łypnął znad butelki, a w jego głosie i ^brzmiała nuta przechwałki: - Tylko ja i agent, nikt inny, wiedzieliś-f rny> c0 kryty pakunki na dnie mego kanu, gdy opuszczałem faktorię. _ Podobno te leki miały być dla nas, dla Indian? - Tego nie wiem - burknął Metys - to nie moja rzecz. - Może nie twoja, ale nasza tak! - gniewnie przemówił Iserhoff. -Słuchaj, co ci powiem! Udasz się z nami do twego szefa, agenta w Ruperfs House, i powtórzysz mu słowo w słowo to wszystko, co nam tu wyjawiłeś! . - Z wami? Do agenta? - wybałuszył oczy Metys, ogarnął zagniewane twarze Indian i w jednej chwili wytrzeźwiał. Zerwał się na nogi i wykrzyknął : - Nic wam do mnie! Nigdzie z wami nie popłynę! - Czy nie popłyniesz, to się okaże! - ściągnął brwi Iserhoff; dał swoim ludziom znak, by Metysa wzięli w łyka. Wnet leżał on unieruchomiony na dnie kanu. Przedtem Indianie przeszukali go, bo spodziewali się, że znajdą przy nim pieniądze pochodzące ze sprzedaży szczepionki, lecz nie doszukali się niczego. Widocznie agent otrzymał zapłatę inną drogą. Kiedy w kilka dni potem Algonkinowie ponownie stanęli przed Anglikiem, ten spurpurowiał na twarzy ze zdziwienia. A gdy Iserhoff z całym spokojem oświadczył mu, że przybywają jeszcze raz po lek przeciwko ospie, zazgrzytał zębami pełen złości: - Czyście na głowę upadli?! Ile jeszcze razy mam wam powtarzać, że ten szelma, Jean-Pierre, wyssał wszystko z palca? I - Czyżby? - rzekł Iserhoff urągliwie. - Jest jednak ktoś, kto potwierdza jego słowa! I - Któż znowu? Każdemu, kto plecie takie brednie, należałoby łeb rozwalić! - warknął Anglik, po czym uczynił gest zniecierpliwienia, jak gdyby chciał odejść. - Na żywy Bóg, dość tego, przestańcie mnie zanudzać! I Wtenczas Iserhoff zakrzyknął do towarzyszy: I ~ Dawajcie tu tego znajdę, tego kłamcę! Słyszeliście wszyscy dobrze, Co Powiedział nasz okemaw: należy mu się kula w łeb! Kilku Indian kopnęło się do przystani, gdzie stały ich kanu, i żywo 82 83 przywiodło pojmanego Metysa, który ręce miał nadal skrępować natomiast postronki na nogach mu rozcięto, by mógł chodzić. Gdy zaskoczony agent ujrzał gp i rozpoznał, żyły nabrzmiały na jeg0 czerwonej twarzy, a krople potu osiadły na czole. - Okemaw, szefie! - gromko zwrócił się do niego Iserhoff- Wszyscy tu świadkami, że ten niegodziwiec mówił nam o leku, który jakoby został przez ciebie po cichu sprzedany! Czy to możliwe, żeby taki kłamca był twoim zaufanym pomocnikiem? - w pytaniu myśliwca brzmiała nie ukrywana drwina. Pod natarczywymi spojrzeniami Indian agent przeżuwał w milczeniu zmieszanie i wściekłość. Tymczasem Iserhoff nie zwlekając podsypał świeży proch na panewkę swej sttzelby, po czym wydał polecenie, by zaprowadzono oniemiałego Metysa na skraj lasu, gdzie miano dokonać na nim egzekucji. - Nie ważcie się! - wrzasnął agent za odchodzącymi. - O co chodzi? Przecież wyrok już zapadł! - odparł Iserhoff i nie zatrzymując się, ze straszliwym spokojem, ze strzelbą w dłoni szedł dalej z innymi w stronę lasu. Po kilku chwilach rozległ się znowu krzyk agenta: - Stójcie! Dam wam to, czego chcecie! Iserhoff przystanął, odwrócił się do Anglika, któremu ze zdenerwowania drgały wargi, i huknął pogardliwie: - Dawaj więc! I Indianie dostali szczepionkę. Nie było jej wiele, bo agent, jak się rzekło, posiadał tylko żelazny zapas. Oddał jednak wszystko, co miał, więc starczyło dla każdego malca w grupie i nawet dla kilku dorosłych Indianek. Na obliczach Algonkinów, którzy teraz zwolnili Metysa, znać byle zadowolenie: agenta-oszusta przyparli tak skutecznie, że zgiął przed B' mi kark, a jego nieuczciwość została obnażona. Gdy zaś ruszali w drogę powrotną, jeden z najbliższych druhów Iserhoffa zagadnął go: - Ciekawym, gdyby agent nie zmiękł, zgładziłbyś Metysa? Zapytany uśmiechnął się tajemniczo. - Sam nie wiem. Byłem wtedy przekonany, że Anglik skrusze)1 I udało się... Podczas owej pamiętnej epidemii Algonkinowie obidżuańscy wy1* nęli się śmierci. Nikt w siole nie zachorował, gdyż ospa tym va9? ominęła ich, przechodząc bokiem. natomiast rażąca niefrasobliwość agentów Kompanii Zatoki Hudso-n3) którzy dla garści złota wyzbyli się zbawiennego preparatu, zaważyła na tym, że zaraza w 1869 roku straszliwie spustoszyła wiele innych siedzib indiańskich. Nieszczęśni, złamani po raz kolejny Kri, nigdy już nie podnieśli się potem do dawnej świetności. W XIX stuleciu w Ameryce Północnej, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, nastąpiło ostateczne zderzenie się kultur indiańskich z cywilizacją białego człowieka. Całe plemiona, wypierane z łowisk przez coraz liczniejsze zastępy osadników, zamykano jedno po drugim w rezerwatach. Tam, na ziemiach często jałowych, niekiedy malary-cznych, upokarzająca niewola pospołu z głodem wnet wycisnęły na nich swe zgubne piętno. Władze amerykańskie, zachowując pozory legalnego działania, przed osadzaniem Indian w rezerwatach podpisywały z nimi traktaty. Wszelako zgoda wyrażana przez Indian w traktatach na rezerwatową egzystencję była - jak to obrazowo ujął jeden z wodzów Siuksów -podobna do zgody, którą daje bizon rażony strzałami przez myśliwego. Jedyne bowiem, co może wówczas uczynić, to położyć się i umrzeć. Osadnicy amerykańscy i wspierające ich koła militarne nie przebierali w środkach, by złamać wszelki opór przeciwnika. A skrupuły, sumienie?... Głuszeniu ich dobrze przysłużyła się osławiona ideologia Manifest Destiny, Objawionego Przeznaczenia, głosząca wówczas, że wszyscy ci, którzy przeciwstawiali się ekspansji Stanów Zjednoczonych na kontynencie Ameryki Północnej, występowali przeciwko zrządzeniu historii i boskiemu przeznaczeniu. Dla zagorzałych wyznawców tej ideologii każdy Indianin, który stawiał opór, gdy do niego strzelano, był «dzikusem". Niejedną zbrodnię popełniono w imię Manifest Destiny. Oto na przykład w 1864 roku pułkownik Chivington, wyjątkowy brutal, na czele ochotników z Colorado dokonał bestialskiej maskary pokojowego obo-Zu Szejenów nad Sand Creek. Przed napaścią ChMngton, wiedząc, że uSzejenów jest wiele kobiet i dzieci, tak pouczał swych pojętnych żołdaków: ~ Zabijajcie i skalpujcie wszystkich, dużych i małych; z gnid wyrami ą wszy! Po raz wtóry bezbronnym Szejenom sprawił rzeź generał Custer, tym 84 razem nad rzeką Washita w 1868 roku. Głośnego indianożercę i ?% mai bohatera narodowego, Custera, niewiele obchodził fakt, że wśród zabitych wtedy stu kilkudziesięciu Indian było zaledwie jedenastu wojowników (inni przebywali na łowach), a resztę ofiar stanowik kobiety i dzieci. Najhaniebniejszej jednak zbrodni dopuszczono się na licznej grupie Siuksów wodza Dużej Stopy nad strumieniem Wounded Knee w Połud. niowej Dakocie. Było to w roku 1890, a więc w czasie, kiedy Indianie w Stanach Zjednoczonych byli już całkowicie i ostatecznie ujarzmieni i rozbrojeni, i niezdolni do jakiegokolwiek buntu, słowem - niegroźni dla Amerykanów. A jednak siódmy pułk kawalerii USA, żądny zemsty za dawną klęskę zadaną mu przez Siuksów, nie zawahał się przed urządzeniem im bezlitosnej rzezi - i to na terenie rezerwatu! - przy okazji wypróbowując przeciwko nim nowe, wyrzucające szrapnele niemal co sekundę armaty Hotchkissa. - Próbowaliśmy uciekać — opowiadała później jedna z tych nielicznych Indianek, które przeżyły - ale strzelali do nas, jakbyśmy byli stadem zwierząt. Wiem, że są także dobrzy biali ludzie, ale żołnierze muszą być nikczemni, żeby zabijać dzieci i kobiety. Indiańscy wojownicy nie postąpiliby tak z białymi dziećmi. W Stanach Zjednoczonych rozlegały się co prawda głosy w obronie Indian, lecz wtedy jeszcze zbyt słabe, niewiele mogły wskórać. Zacietrzewienie i nienawiść brały górę. Wielki naród nie potrafił uporać się z niełatwym problemem pierwszych mieszkańców kontynentu po ludzku, bez fizycznego i duchowego łamania Indian. Zabrakło dobrej woli. A przecież można było postąpić inaczej. Przykładem - Kanada. Tam też byli osadnicy głodni ziemi indiańskiej, a jednak Kanadyjczycy - co im się chwali - zdołali uniknąć krwawych wojen z Indianami. Nawet dumnych, miłujących swobodę wojowników Czarnych Stóp z prerii umieli pokojowo nakłonić do pogodzenia się z nowym życiem. W Kanadzie zaczęto zawierać traktaty z Indianami w latach pięćdziesiątych XIX wieku, jeszcze za panowania brytyjskiego. Od 1867 roku sprawy indiańskie przejął federalny rząd Dominium Kanady w Ottawie. Znamienne, że o ile w USA traktaty z Indianami zwykle negocjował pobrzękujący szablą Departament Wojny, to w Kanadzie czynili to możliwie pojednawczo komisarze ziem indiańskich. I władze kanadyj' skie dotrzymywały traktatowych przyrzeczeń: Indianom,,teraz pode iecznym państwa, z reguły sumiennie dostarczały do rezerwatów racje żywnościowe i ciepłą odzież, przysyłały im także sprzęt gospodarki i instruktorów rolnictwa albo leśnictwa. Zupełnie inaczej działo się pod tym względem u południowych sąsiadów, gdzie łamanie traktatów stało się przysłowiowe. Pewien Indianin amerykański tak się o tym wyraził: - Wiele nam Jankesi przyrzekali, więcej, niż pamiętam, ale nie dotrzymali żadnego przyrzeczenia prócz jednego. Zapowiedzieli, że zaporą nam ziemię, i zabrali. Korzystniejsze położenie kanadyjskich Indian brało się także z tego, że olbrzymia Kanada była ciągle jeszcze słabo zaludniona, a dziewicza północna puszcza pozostawała domeną leśnych plemion. Chociaż bywało, że wszędobylscy osadnicy i tam się zapuszczali. Oto na wschód od Algonkinów obidżuańskich w gęstej kniei nad ???? Saguenay żyli myśliwcy z plemienia Montagnais. Jednego lata zjawiło się u nich kilkunastu drwali, którzy niebawem roznieśli wśród Kanadyjczyków wieść o żyzności tamtejszej doliny. Na nic zdały się protesty Indian tudzież Kompanii Zatoki Hudsona - puszczę nad Saguenay wnet wytrzebiono i teren podzielono na farmy. A plemieniu Montagnais wyznaczono rezerwat nad jeziorem Świętego Jana, gdzie nadal częściowo mogli się utrzymywać z myślistwa w okolicznych lasach. U schyłku XK wieku w prowincji Quebec, porządkując sprawy indiańskie, wytyczono rezerwaty także innym plemionom leśnym, wśród nich Algonkinom z Obidżuanu w roku 1895. Algonkinowie niezbyt się temu sprzeciwiali, władze bowiem zapewniały ich, że nadal będą mogli swobodnie polować na łowiskach nawet z dala od rezerwatu, bo przecież tym stronom nie groziło najście osadników. - To nie dolina Saguenay - uspokajano ich - tu nie ma ziemi nadającej się pod uprawę! - Powiedziano im również, że państwo, rozciągając pieczę nad Obidżuanem, będzie odtąd ścigało prawnie każdego obcego, który by Próbował ich nachodzić i niepokoić. Istotnie w owych latach północna głusza jęła przynęcać różne typy Nzkie z południa, także ze Stanów Zjednoczonych. Nie brakło wśród lich indywiduów spod najciemniejszej gwiazdy, którym w rodzinnych fonach ziemia zanadto już paliła się pod stopami. W puszczy mogli W zniknąć bez śladu na jakiś czas i jeszcze nielicho się tam obłowić, urabiając na przykład indiańskie sidła z cennych zdobyczy. 86 87 Owi rabusie w kilkuosobowych bandach, uzbrojeni po zęby, czyją wiele zła i czuli się bezkarnie. Rozproszone, szczególnie zimą, rodzi-, indiańskie nie były w stanie skutecznie przeciwstawić się bezczelny^ wdziercom, zaprawionym w rzemiośle zabijania. Niestety, władze ^. nadyjskie, zbyt oddalone, niewiele mogły tu pomóc. W lasach wokół Obidżuanu panował na razie spokój - był to jedn^ spokój złudny, gdyż i tam każdego dnia mogli się zjawić nieproszeni goście. ^^^^ 15. JOHNISERHOFF Pierwsze wspomnienie Johna Iserhoffa Drodzy Czytelnicy niniejszej opowieści! Pozwólcie, że w następnych kilku rozdziałach tylko ja sam, Arkady Fiedler, zabiorę głos, albowiem chciałbym wspomnieniami wrócić do czasów sprzed kilkudziesięciu lat, mianowicie do roku 1935. Wtedy to po raz pierwszy zaniosło mnie do puszczy kanadyjskiej, a Marka, mego syna, nie było jeszcze na świecie. Kanada wprawiła mnie wtedy w fantastyczny podziw, doznałem wyjątkowego zachwytu. Zapachniała żywicą. Szczególnie urzekł)1 mnie dwie rzeczy; niewysłowiony czar puszczy kanadyjskiej i urok jednego człowieka, Indianina. W powstałej wtedy książce Kanada pachnąca żywicą pisałem, że „to las tysiąca najpiękniejszych widoków: splotły się tu cztery żywioły: woda, skały, wzgórza i drzewa i stworzył! nadzwyczajny fenomen: nie kończącą się serię kuszących krajobrazów"; że „orzeźwiający był oddech puszczy, a strzeliście wznosiły sif jodły, kanu raźno pruło wodę"; że „żywicą pachniały mi ręce; w* mocna, balsamiczna, oszałamiająca przylgnęła do mego ciała na dług* godziny" - i tak z równym zapałem na wielu innych stronicach. W owych czasach niedowiarkowie w Polsce wyrażali często vrt pliwości i pobłażliwie się uśmiechali. Ale dziś, po czterdziestu szesc latach, w czasie mej szóstej wyprawy do puszczy kanadyjskiej, ]° w jotę napisałbym o tej kniei równie entuzjastycznie, jak pisałem ong podczas pierwszej wyprawy. , . A to drugie czaruj ące doznanie, ów urok jednego człowieka, ??")??, na? To wielki wdzięk Johna Iserhoffa. Pisałem ongiś, że zaliczał ? tjpoważniejszych mieszkańców obozowiska Obidżuanu. Był sześć-Fi jggięcioletnim Algonkinem o pięknie rzeźbionej twarzy i rozumnych rlach, miał łagodny uśmiech i patrzył prosto w oczy. Nieobce mu były jgirinice lasu, znał podobno wszystkie ostoje łosi. Był prawą ręką P^nklanda, młodego, a potężnego agenta faktorii Hudson's Bay Com- gpy w Obidżuanie. Zaprzyjaźniłem się wtedy z obydwoma: z Franklandem, który polecił ^i jako przewodnika Johna Iserhoffa, i z tymże Iserhoffem, który tóWriózł mnie na swej motorówce głęboko w puszczę, na wschodni kj-aj jeziora Marmette. Roztaczały się tam bogate w łosie ostępy wśród różnym jezior, ale był dopiero koniec sierpnia, więc gruby zwierz wciąż spoczywał ukryty w gąszczu, nie opętany jeszcze niepokojem rui. VVięc mieliśmy czas. Spokojnie czekając na porę przebudzenia zwierząt, robiliśmy w okolicy łodzią i pieszo wycieczki, czasem nawet dalekie, i bywało, siadaliśmy na szczycie wzgórza, by godzinami rozjarzać. John był zawołanym gawędziarzem, znał dawną historię swego plemienia, a władał, poza swym ojczystym algonkińskim, wcale biegle językami francuskim i angielskim. Byhy to pamiętne godziny. Płonącym wzrokiem ogarnialiśmy ze wzgórza ogromne połacie kraju, który mienił się w sierpniowym przepychu, a od jezior i lasów z dołu szły ku nam podniecające powiewy. Były to twórcze tchnienia. Nad brzegiem niektóryh jezior widzieliśmy ferujące spokojnie klempy łosi. Nigdzie ani jednego człowieka, ani żadnego śladu po nim. Tylko jak okiem sięgnąć knieja i zwierz. John chętnie ze mną rozmawiał. ; - John! - odzywałem się do towarzysza. - Powiedz mi, John, ile ty masz lat? Okazało się, że przyszedł na świat w 1875 roku, sześćdziesiąt lat temu. Starości nie było na nim znać. I - To miałeś dziesięć lat, gdy na zachodzie, w Saskatchewan, wybuchło powstanie Metysów Louisa Riela? -I - Miałem i wiele nie brakło, a uciekłbym wtedy do powstańców, naszych francuskich przyjaciół. Ogromnie u nas w Obidżuanie się Kotłowało... Ale nie zdążyliśmy, powstanie zostało szybko stłumione... Po chwili milczenia zapytałem: I ~ Czy nie żal ci, że nie poszedłeś na tę wojnę? I Dziwnie spojrzał na mnie Iserhoff: niby rozbawiony, niby strapiony. Odrzekł: 88 89 - Żal mi? Zal po upływie tylu minionych „wielkich słońc", j^, ponoć mówią Indianie? Żał po czymś sprzed pół wieku?... Spoważniał, ale wciąż miał w oczach zagadkowe migoty. - Żal- ciągnął, a kąciki ust co chwila ukradkiem mu drgały - H czymś, co było tak bardzo dalekie i dawne? Przecież zawsze mieliś^ i mamy tu swoje własne utrapienia i kłopty, własnych napastników ba, mieliśmy nawet własne wojny, biały przyjacielu!... Wydało mi się, że nie rozumiałem go dobrze. - Nawet wojny? - powiedziałem niedowierzająco. -Jacyś ludzie ? was napadali? - Tak, źli ludzie, paskudni kłusownicy! - odparł John. -I trzeba był, bronić się jak na wojnie o życie. Czy mało nas ginęło? - To byli biali ludzie? - Biali... A od czasu do czasu zabij al nas także głód. Ludzie nasi marli tu z głodu i zimna... - O głodzie słyszałem niejedno. Ale wojny1?... , i Widok rozpościerający się z naszego wzgórza był tak piękny, tchnęło tak czarującą sielanką od tych lasów uroczo przetkanych jeziorami, tyle sączyło się błogiego spokoju od tych łosz wygrzewających się w popołudniowym słońcu, że słowa Johna i jego wiadomości wydawać się mogły obcym zgrzytem. Ale to, co mówił, było niestety prawdą, nie było urojeniem ani przesadą. John rozłożył się wygodnie na ziemi, żywiej pykał fajkę i zaczął mówić. Wzrok miał wlepiony w dal, jak gdyby napływające stamtąd wspomnienia zmuszały go do wynurzeń. Dobyłem notes i jak mogłem, wiernie spisywałem jego słowa. Kilka tygodni później w Montrealu sprawdziłem jego wiadomości: nie koloryzował. Działo się to pod koniec dziewiętnastego wieku, gdy John miał trochę ponad dwadzieścia lat. Jeszcze nie był żonaty, ale już upatrzył sobie dziewczynę: Błękitna Skała nie skąpiła mu uśmiechów. Choć dorodna i kształtna, była to dzika szelma, ale John był pewny, że prędzej ?! później poskromi zbytnicę, gdy zostanie jego żoną. Czasy wtedy nie były wesołe dla Indian żyjących z lasu: bo? wyginęły niemal całkowicie, inne zwierzęta futerkowe przerzedziłyS1' W tym okresie ród Iserhoffów rozmnożył się w Obidżuanie do przesz stu głów i był liczniejszy niż bratnie rody Czaj czaj ów i AłasziszóW^ aledwie pękły owej wiosny lody na rzece Świętego Maurycego, gdy łudnia, z okolic zamieszkałych przez białą ludność, przypłynęła do jżuanu na czterech łodziach zgraja ośmiu handlarzy skórek. Mieli tość towaru, szczególnie alkoholu, wiele broni, ale nie na sprzedaż. ) ich pięciu Kanadyjczyków francuskiego i angielskiego pochodze-(}o tego przyłączyły się trzy typy ze Stanów Zjednoczonych. 0nieważ w Obidżuanie istniała już od wielu lat faktoria Hudson's « Company skupująca od Indian wszystkie skórki zwierzęce, jej fient nazwiskiem Cooper rozsierdził się przybyciem nieproszonej konwencji. Nie zwlekaj ąc udał się nad rzekę, gdzie wylądowali przybysze. udzie ci, rozsiadłszy się nad wodą, właśnie spożywali jakiś posiłek, go przepłukując gardła rumem i wesoło sobie dogadując. - Kim jesteście? - krzyknął Cooper, nie ukrywając gniewu. - Po goście tu się przytaszczyli? Wędrowcy ucichli, ale nie spieszno im było z odpowiedzią. Rozmyśl-; długo i obraźliwie milczeli, zanim jeden z nich, brodacz o podejrzanej gębie, ich prowodyr zapewne, odrzekł: - Ludźmi jesteśmy, sir, a zwaliliśmy się tu, bo macie podobno zbyt wiele świeżego powietrza... Cooper, zaciskając pięści, wrzasnął: - Wynoście mi się stąd, hultaje! I to zaraz, zaraz! - 0, mylordzie, spokojnie! Jeszcze ci serduszko pęknie!... Przybysze jak jeden mąż zarechotali. Zjawienie się ośmiu obcych białych wywołało zrozumiałą sensację wśród mieszkańców Obidżuanu. Wielu z nich, zdjętych ciekawością, pędziło nad brzeg rzeki. Był koniec kwietnia, większość rodzin traperach jeszcze nie wróciła ze swych łowisk zimowych, toteż na razie ???? Indian znajdowało się w obozowisku. Wśród nich był John Iserhoff. Widząc bezczelność przybłędów, zbli-? się do Coopera, by w razie burdy wziąć go w obronę. Lecz do awantury nie doszło. Dwóch przybyszów wstało z ziemi, pogrzebało 'jednej z ich czterech łodzi i zbliżyło się do Indian, dźwigając pełne ftrście podarków. Każda kobieta dostała jakąś błyskotkę, barwną ?stążkę lub tani łaszek czy cukierki, mężczyźni zaś ołówek lub nieco Woniu. Chciano obdarować Johna, ale on nie przyjął. ~ Nic nie bierzcie od nich! - wołał Cooper. ~ Dlaczego nie? - zaoponowała jedna z kobiet, która mówiła po ^icusku. - Przecież to nic złego, jeśli dają za darmo... 90 91 Było późne popołudnie. Handlarze rozłożyli nad brzegiem rzeki moc ponętnych towarów, barwne chusty i, inne tkaniny, noże, toporki, grzebienie, przybory do szycia i narzędzia, także cukierki w słoikach, ale tym razem żądali za to zapłaty w skórkach. Natomiast niektórych mężczyzn hojnie częstowali gorzałką, bimbrem zaprawionym pieprzem. Przy towarach zapanował miły towarzyski nastrój. Już dwóch, trzech Indian pobiegło do swych wigwamów i przyniosło kilka skórek. Byli wciąż trzeźwi, tyłko trochę zaprószeni, więc handla- |[ rze zapłacili za skórki uczciwą cenę w towarach. Przyszedł pomocnik Coopera i w imieniu swego szeia zażądał, by handlarze natychmiast opuścili rezerwat Indian. Lecz przybysze, czując się coraz pewniejsi w Obidżuanie, obsypali go stekiem najordynar-niejszych wyzwisk i chcieli złoić mu skórę. W czasie tych targów przybyły z góry rzeki Świętego Maurycego dwie rodziny, które wracały z łowów zimowych, przywożąc stosy zdobytych skórek. Handlarzom aż zaświeciły się ślepia i rzucili się na przybyłych z całą baryłką rumu, ale ci nie chcieli się z nimi wdawać Jf w rozmowy. h Cooper polecił Johnowi Iserhoffowi śledzić handlarzy z ubocza i donosić mu o każdym podejrzanym ich postępowaniu. Radził również mężczynom Obidżuanu mieć broń pod ręką. Ale obce łobuzy, poza dawaniem Indianom alkoholu, właściwie nic zdrożnego nie czynili. Było już blisko zachodu słońca, gdy John ujrzał grupę wesołych dziewcząt zbliżających się do rzeki. Wśród nich była Błękitna Skala i jak to ona, najbardziej rozbawiona. Gdy najmłodszy ? handlarzy poczęstował ją kubkiem rumu, alkohol poszedł jej wyraźnie do głowy. Natarczywym umizgom handlarza niezbyt się opierała. John poczuł lekkie ukłucie w sercu. Przyjaciółki Błękitnej Skały także nie uchylały się od picia. Wraz z zapadaniem ciemności wzmagała się mgła na rzece, a gdy zrobiła się czarna noc, nic na wodzie nie było widać, nawet z odległości dwóch, trzech kf oków. Szybko ucichły wszelkie gwar/ w miejscu, gdzie handlarze rozłożyli swe manatki. Widocznie odpłynęli. Prawdopodobnie udali się na drugi brzeg rzeki i tam rozłożyli się obozem. Po upływie godziny lub dwóch wśród rodzin Obidżuanu powstało zaniepokojenie na skutek nieobecności dziewczyn. Nie wróciły na noc do wigwamów. Było ich cztery razem z Błękitną Skałą. Rodziny pośpieszyły nad rzekę, lecz nawoływania w nocnej mgle nie dały żadnego 92 skutku. Niektórzy przepłynęli na drugą stronę rzeki, gdzie domyślali się obozu handlarzy. Nikogo tam nie zastano. Tak minęła ponura noc, ą gdy następnego dnia po wschodzie słońca mgła opadła, mieszkańcy Obidżuanu stwierdzili, że nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie było widać ani handlarzy, ani dziewczyn. Należało podjąć poszukiwania wiedząc, że handlarze mieli dużo broni. Ale Obidżuan był, jak wiadomo, osiedlem leśnych myśliwych, z których każdy miał strzelbę. Kierownictwo nad pogonią porywaczy objął ojciec Johna, Robert Iserhoff, zwany wśród Algonkinów Czarny Róg. Utworzono dwie zbrojne grupy, każda po kilka łodzi. Jedna grupa pomknęła w górę rzeki Świętego Maurycego, druga w dół. Johna Iserhoffa przydzielono do tej drugiej. Cztery łodzie rwały co sił w wiosłach przez półtora dnia aż do ujścia rzeki Windigo do Świętego Maurycego, o siedemdziesiąt mil od Obidżuanu. Nigdzie nie znaleziono żadnego śladu uciekających. Po kilku godzinach snu załoga Johna udała się w drogę powrotną, wiosłując tym razem pod prąd rzeki. Gdy po trzydniowym wysiłku wróciła do Obidżuanu, zastała całą ludność w srogim poruszeniu: rzekomi handlarze okazali się groźnymi bandytami. Mianowicie owego wieczoru, kiedy była taka mgła i już ciemnawo, obezwładnili Błękitną Skałę i jej trzy towarzyszki, przy czym jeden z nich zgwałcił brutalnie Błękitną Skałę. Spętali dziewczyny, zatykając im usta, i wrzucili je do kanu. Następnie umknęli w górę rzeki i kilka mil powyżej Obidżuanu ukryli się wśród nadbrzeżnej gęstwiny i zamaskowali łodzie. Około południa przepłynęła obok nich pogoń, wysłana w górę rzeki, lecz ich nie zauważyła. Gdy zginęła im z oczu, opuścili kryjówkę i wpłynęli do rzeki Toussaints, która niedaleko wpadała do Świętego Maurycego. „Handlarze" w rozmowach z mieszkańcami Obidżuanu dowiedzieli się o kilku rodzinach Algonkinów, mających tą rzeką wracać ze skórkami zdobytymi na zimowych łowiskach. I w istocie nie czekali długo. Trzy połączone ze sobą rodziny, płynąc na dziewięciu łodziach z prądem Toussaints, przebyły właśnie bystrzyny tej rzeki, gdy natknęły się na „handlarzy". Ci dawali jakieś znaki rękoma, więc Indianie, nic złego nie przeczuwając, przystanęli. - Hej, czerwonoskórcy, dobrzy przyjaciele! - huknął herszt oprysz-ków, rozrosły drab o twardym zaroście. - Chcemy zrobić z wami dobry interes! Potrzebujemy waszych skórek! Wołał w dwóch językach, najpierw francuskim, potem angielskim. 93 . U Indian zmieszanie. - Nie możemy! - odkrzyknął jeden ze starszych myśliwych. - Nie możemy wam sprzedać naszych skórek! - Jeśli nie możecie sprzedać - odparł herszt - to dacie nam je! - Jak? - No, tak! Za darmo!! U Algonkinów jeszcze większe zmieszanie. - Cóż wy?! - parsknął starszy Indianin. - Stroicie żarty? - To nie żarty! - brzmiała odpowiedź tym razem złowróżbnym. głosem. Podczas tej rozmowy łodzie „handlarzy" otoczyły myśliwych ze wszystkich stron. Rabusie dobywszy nagle karabiny, powstali w ło-| dziach, by lepiej ogarnąć sytuację. Najbliższy z nich, ocierając się swą burtą o burtę myśliwskiej łodzi, wychylił się i zaczął ściągać skórki z leżącej u Indian sterty. Kobiety i dzieci na tym kanu uderzyły w krzyk, a myśliwy zerwał się i chciał przeszkodzić porywaniu skórek. Niestety strzelby sam nie miał pod ręką. Rozległ się huk strzału i zraniony Indianin zwalił się na dno kanu. zaraz padły dalsze strzały innych bandziorów, lecz tylko na postrach. W istocie Indianie zamilkli, osłupieli z przerażenia. „Handlarze" pod grozą swych karabinów błyskawicznie przerzucali skórki z myśliwskich kanu na swoje łodzie. Pewnie nie upłynęła i minuta, a rabunek ukończyli. Stosy łupu leżały u nich. Wyłapywali również strzelby Indian i wrzucali je daleko do rzeki. Odebrawszy myśliwym cały ich zimowy dorobek, już więcej się nimij nie zajmowali. Oddalili się. Wracali w dół rzeki Toussaints, następnie! w dół rzeki Świętego Maurycego, a o pół mili od Obidżuanu, jeno z drugiej strony rzeki, wylądowali, jawnie i bezczelnie rozkładając się obozem. Miało się ku wieczorowi. Oczywiście do Obidżuanu szybko dotarła wieść o napaści na powracających myśliwych i o zuchwałym obozowaniu „handlarzy" tuż pod bokiem indiańskiej osady. Butność ich brała się z dwóch przyczyn: wiary w posiadanie dalekosiężnych karabinów, a przede wszystkim z tego, że trzymali na dnie łódek cztery zakładniczki. Cooper, agent Kompanii Zatoki Hudsona, nie posiadał się ze złości, że huncwoty ograbiły go z tylu skórek zwierzęcych. Przynaglał Indian, by natychmiast rzucili się na obóz wrogów i wyrżnęli ich. W istocie 94 wszyscy wojownicy, wyposażeni w strzelby, zbierali się w pobliżu budynku agencji HBC. Z natury rzeczy Robert Iserhoff, ojciec Johna, był ich dowódcą. Miał około czterdziestu wojowników pod bronią. Kazał im obsadzić wszystkie łodzie znajdujące się w Obidżuanie i pilnować się, żeby kule bandytów ich nie dosięgły. Ci siedzieli jak trusie po drugiej stronie rzeki, nie dalej niż o cztery strzały z karabinu, i okopywali się. W pewnej chwili odbiła od ich brzegu łódź i przypłynęła na stronę wioski. Przewieziono dwie młode Indianki, zwolnione z niewoli. Ledwo żywe z wyczerpania puszczono do swoich, ażeby ich powiadomiły o groźbie herszta bandy. Mianowicie zatrzymają oni dwie pozostałe Indianki, Błękitną Skałę i jej towarzyszkę, jako zakładniczki. Gdyby Algonkinowie próbowali zagrodzić odpływającym drogę na rzece Świętego Maurycego, zakładniczkom poderżnie się gardła. Wśród Indian powstały dwie grupy: jedna, mniej liczna, chciała zaraz rzucić się gwałtownie na wroga niezależnie od jego gróźb, a rozindyczony Cooper podjudzał tych zapaleńców, jak mógł; natomiast druga grupa, liczniejsza, nakazywała zachowanie cierpliwości, by dopiero we właściwej chwili znienacka uderzyć. Tych drugich posłuchano. Robert Iserhoff, jako doświadczony myśliwy i wojownik, na razie zarządził czujne baczenie na obóz złoczyńców. Noc tym razem nastała bez mgły. Gdy się zupełnie ściemniło, tamci ruszyli na swych czterech łodziach. Minęli raźno Obidżuan i co sił gnali w dół rzeki. Była to jedyna droga, by z łupem wydostać się z tych lasów na szerokie wody rzeki Świętego Wawrzyńca. Indiańskie kanu, których było przeszło dziesięć, dążyły tuż za uciekaj ącymi nieustępliwie j ak wataha wilków za stadem jeleni. „Handlarze", będąc w tych stronach po raz pierwszy, nie znali rzeki Świętego Maurycego tak jak miejscowi Algonkinowie. Mniej więcej piętnaście mil poniżej Obidżuanu rzeka się rozwidlała, głównym nurtem czyniąc pokaźny łuk na wschód, podczas gdy druga odnoga, mniejsza i znacznie krótsza, wiodła przez puszczę na wprost po cięciwie prawie dziesięć mil i dopiero dalej łączyła się z głównym nurtem. Tej skróconej odnogi, prawie niewidocznej w zaroślach, rabusie nie znali i pędzili dalej głównym prądem. Indianie rozdzielili się. Dwie łodzie szły dalej śladem bandytów, natomiast reszta pogoni wpłynęła w węższą odnogę i skróciła sobie trasę. Pędziła jak szalona na złamanie 95 karku, aż trudno było złapać oddech. Gdy dotarła do głównego nurtu, gdzie dwie odnogi zlewały się z sobą, świtało już na dobre. Zmiarkowali, że bandyci prawdopodobnie tego miejsca jeszcze nie minęli. Rzeka Świętego Maurycego tworzyła tu bystrzyny, które kończyły się małym, trzystopowym wodospadem. Tu rzeka rwała lotem strzały i nie była szersza niż osiemdziesiąt kroków. Wymarzone miejsce na zasadzkę, bo kto tędy przepływał, musiał całą uwagę skupiać na wodospadzie. Robert Iserhoff podzielił swój oddział na cztery drużyny i dwie z nich ukrył po obu brzegach wodospadu, ażeby wziąć przeciwnika w dwa ognie. Resztę, dwie dalsze drużyny, umieścił około dwustu kroków powyżej wodospadu, wychodząc z założenia, że cztery łodzie przeciwnika mogą płynąć rozciągnięte jedna za drugą w długiej linii. John był w drużynie po lewej stronie wodospadu. Kanu wciśnięto nieco niżej w nabrzeżne zarośla wodne. Powoli otaczająca puszcza budziła się do dziennego życia. Niebo różowiało, jakieś ptaki na pobliskich drzewach zaczęły się z cicha odzywać. Na jednym wierzchołku jodły tuż przy rzece baraszkowały dwie sójki, wścibskie ptaki. Nagle zaczęły głośno skrzeczeć, czymś podniecone. - Płyną! - ktoś w pobliżu Johna szepnął z napięciem. W.istocie przypływali. Wciąż śpieszyli się, jak gdyby uciekając od śmierci. Może myśleli, że ich goniła jedynie z tyłu, a nie przeczuwali, co j było przed nimi. Indianie ujrzeli ich, gdy pierwsza łódź wpłynęła na bystrzyny. Jak Robert się obawiał, ostatnia, czwarta łódź przeciwnika) oddalona była od pierwszej o jakie ćwierć mili. Gdy pierwsza zbliżyła się do wodospadu, a druga łódź była już daleko na bystrzynach, Robert dał znak strzelania. Gruchnęła salwa. Algonkinowie jako myśliwi od urodzenia rzadko kiedy chybiali ze swych winchesterów. Czterech „handlarzy" padło jak ściętych nożem. W sekundę czy dwie później ognia dały drużyny czyhaj ące o dwieściej kroków powyżej. W trzeciej i czwartej łodzi przeciwnika mocno się zakłębiło. Jeden bandyta prawdopodobnie zginął na miejscu, ale trzech-żyło. Przecież nie zdążyli ani się ukryć za burtą, ani sięgnąć po strzelby.! Nabrzeżne winchestery poprawiły kilkunastu strzałami; mocny ogień zdławił do reszty, co było trzeba zdławić. Gdy cztery ostrzelane czółna spłynęły przez wodospad na spokojniejszą wodę, Algonkinowie, jedni rzucając się do wody z nożem w garści 96 (3) Najzażartszą wojnę stoczyliśmy z rosomakami... s. 97 9 i płynąc, inni dobywając swych ukrytych w zaroślach kanu, piorunem podpłynęli i stwierdzili, że bandyci, cała ich ósemka, już nie żyli. Natomiast wszyscy z radością odkryli obydwie żywe dziewczyny, zakładniczki. Były okrutnie związane, usta miały zatkane, ale żyły. Żyła Błękitna Skała i jej towarzyszka. » Wracam do roku 1935. John Iserhoff skończył swe opowiadanie, gdy wciąż siedzieliśmy na szczycie wzgórza i rozkoszowaliśmy się widor kiem lasów i jezior pod nami, opromienionych najponętniejszymi promieniami słońca: złotego słońca na dwie godziny przed zachodem. Byłem przejęty tym, co mi John opowiadał. - Do diabla! - odezwałem się niemal z adoracją w głosie. - Toście jednak mieli za młodu ciekawe przeżycia... Rzeczywiście to był rodzaj wojny o byt... - Ale nie jedyny, nie jedyny! -zapewniał John. -Trzeba było staczać walkę o byt i z ludźmi niejeden raz, i z dzikim zwierzem... - Pewnie z wilkami? - Z wilkami także. Jednak najzażartszą wojnę stoczyliśmy z rosomakami. Od rosomaków zależało, czy,przeżyjemy w lesie podczas trapero-wania, czy wyginiemy z głodu... To była trudna wojna... - Ale wygraliście ją. - Wygraliśmy, chociaż nędznie, ledwo, ledwo... Zamilkliśmy obydwaj. Znowu przeżywałem powikłane uczucia, upajając się ucztą duchową, jaką słał nam widok słonecznego świata z naszego wzgórza. Od czasu do czasu szedł od tych lasów na dole ożywczy zapach i jakaś cisza i spokój rozlane były wszędzie po tym gąszczu. - A Błękitna Skała? - podjąłem rozmowę. - Co się stało z tą dziewczyną? Została twoją żoną? John spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby coś go zabolało. - Nie - odpowiedział - nie została moją żoną. Słaby uśmiech, jaki zjawił się na jego smutnej twarzy, był gorzki. 7 - Ród Indian... 97 16. ROSOMAKI Drugie wspomnienie Johna Iserhoffa Pozostaję przy mej wyprawie do Kanady w roku 1935. Wędrując któregoś dnia z karabinami w ręku w towarzystwie Johna Iserhoffa nad brzegiem jeziora Bez Nazwy, ujrzeliśmy na skraju lasu osobliwą jamę w ziemi. W tych stronach pełno było kanadyjskich zajęcy, ale to nie była jama zajęcza. Była znacznie - trzy, czterokrotnie -większa. Gdy John rzucił okiem na ślady przed jamą, gwizdnął przeciągle. - Rosomak, wolverine! - żachnął się z gniewnym, jak mi się wydawało, ożywieniem. - Leśny diabeł! - Aż diabeł? - bąknąłem. - Tak! To wyjątkowo zły drapieżnik, taki szkodliwy! - To może - zaproponowałem - założyć przed jego jamą żelazny potrzask. Mamy jeden w obozie... -'Nie da rady! - pokiwał John głową. - To zwierz tak przebiegły, że wywęszy każde niebezpieczeństwo i nigdy nie wpadnie w żelazo. To rzeczywiście leśny diabeł! Gdy wróciliśmy do naszego obozu na cyplu nad jeziorem Marmette. Stanisław, polski myśliwy znad rzeki Lievre, a mój towarzysz w ówczesnej wyprawie do puszczy północnej, miał już rozniecone ognisko i gotową wieczerzę. Przygotował nam pieczeń z łosia, chleb z masłem z orzeszków ziemnych, plastry ananasów i gorącą, słodką herbatę. Potem, po kolacji, rozłożyliśmy się na ziemi i rozpoczęli pogwarkę. Przeważnie mówił John, bo był rozmownym Indianinem, co rzadko się zdarzało, a doświadczenie puszczańskie miał niezwykłe, podziwu godne. - Widziałem codziennie w ostatnich dniach - zwrócił się do mnie z tajemniczym uśmiechem - jak prawie oczarowani wpijaliście wzrok z góry na lasy i jeziora, gdy siedzieliśmy na szczycie wzgórza. Prawda? - Prawda! Puszcza wydaje mi się nad wyraz piękna, jest jak gdyby jakimś przybytkiem szczęścia... j. - Szczęścia! - wybuchnął John ni to z drwiną, ni z żalem. -A tymczasem ile zła jest w tych lasach, ile okrucieństwa, ile srogości! Od dziś za pięć, sześć miesięcy ludzie mogą ginąć tu z mrozu i z głodu. - To często się zdarza? - zapytałem. 98 - Często... A ze wszystkich tych wrogów indiańskiego myśliwego najgorszym może być on, diabeł puszczy. - Czy rosomak rzuca się na człowieka? • - Nie, gorzej: może mu podstępnie zniszczyć wszystkie środki do życia... I pozostaje tylko nędza, głód, śmierć... Gdy John przekroczył trzydzieści lat i miał już dość liczną rodzinę, a jego pierworodny syn, Michel, dochodził już dziesięciu wiosen, w Obidżuanie rozniosła się wieść, że na północy odkryto okolicę wyjątkowo bogatą w zwierzynę futerkową. Były to lasy oddalone od rzeki Świętego Maurycego o przeszło sto dwadzieścia mil w prostej lini jak wrona leci, między jeziorami Assinica i Comencho. Dwie rodziny, Johna i jego kuzyna Nicolasa Iserhoffa, postanowiły spróbować tam szczęścia. Kuzynowie, sowicie wyposażeni we wszystko, co potrzebne do tra-perki, a było ich dwanaście osób razem z dziećmi, wyruszyli na północ pod koniec jesieni na czterech łodziach. Szczęśliwie dotarli do celu. Ostatnie kilkanaście mil ciągnęli swe manatki na toboganach, gdyż zaczynał się mróz, a rzeki zakuły się lodem na brzegach. Puszcza w istocie nie zawiodła: obfitowała i w grubego zwierza, i w zwierzynę futerkową. Działo się to mniej więcej w roku 1906. Już w pierwszych dniach pobytu na miejscu w czasie stawiania wigwamów na zimę wśród panującego nieładu zauważono, że ktoś wykradał im w nocy różne rzeczy, zwłaszcza zapasy żywnościowe. Wobec tego uwiązano je na linach wysoko na gałęziach pobliskich drzew, tak że worki wisiały parę sążni ponad ziemią, ale i to nie pomogło. Były szkody. Wypadało worki z żywnością chować na noc do wigwamów, gdzie leżały tuż obok śpiących łudzi. Przez dwa dni był spokój. Wtedy spadł śnieg i na tej śnieżnej, białej pokrywie wszystko się ujawniło na tropach. Byl to rosomak, a może i dwa. Jak gdyby on tu był władcą, przylaził każdej nocy i wykradał, co mu się podobało. Przegryzał ściany wigwamów wykonane z tęgich gałęzi i dobierał się do wszystkiego, co ludzie posiadali: niszczył żywność, odzież, skóry, pułapki, koce. Wszystko nadgryzał mocarną paszczą, a był tak przebiegły, że nigdy nie dał się nakryć. Indianie, a szczególnie Indianie leśni, myśliwi puszczańscy dużą r 99 wagę przywiązywali do snów. Iserhoffom zaczęły śnić się przykre rzeczy, złowrogie demony. Ponura zima zwaliła się na lasy. Od pierwszego dnia po wzniesieniu wigwamów zakładano w lesie żelaza na kuny, gronostaje, lisy, rysie, przy czym John wybrał wschodnią połać puszczy, Nicolas zachodnią część. Rodziny obozowały o niespełna dwie mile od siebie. John i jego dwaj najstarsi synowie, dziesięcioletni Michel i ośmioletni Joseph, zatoczyli w kniei krąg około trzydziestomilowy, rozmieszczając żelaza co czterysta mniej więcej kroków. Krótko po zastawieniu pułapek naszedł na puszczę blizzard i zamieć przez kilka dni nie pozwoliła wyjść ze schronu. Złowieszcze sny nie ustawały. W grudniu się ziściły. Gdy czteroletni Pierre, syn Johna, wygramolił się o zmroku pewnego dnia, by z brzozowego naczynia wyrzucić do lasu zrobioną kupkę, o kilka kroków od wigwamu został napadnięty przez dzikiego zwierza. Na urwany jego pisk wyskoczył John z wigwamu z nożem w garści, Zdążył. Dopadł zwierza i zaczął mu zadawać błyskawiczne ciosy. W głowę, w szyję, w komorę, w brzuch. Straszny drapieżca wydawał wściekłe ryki. Nie dał się zabić. Przyskoczył Michel i również przebijał go nożem, a kłuty zwierz - w swym rozjuszeniu prawie niepokonalny! - tylko złowrogo charczał i starał się gryźć dokoła. - Odskoczcie!! - krzyknął John do synów i leżącego Pierra porwał z ziemi. Drapieżca, wyrośnięty rosomak, był tak pokłuty, że już nie mógł uciec i dogorywał. John i Michel krwawili z wielu ran, na szczęście niegroźnych. Natomiast Pierre, kochany brzdąc, zawsze taki wesoły, dlaczego się nie ruszał?! John z przerażeniem zaniósł go do wigwamu. Pierre nie żył. Został zagryziony. Rosomak, ów morderca, był mniejszy niż ryś, miał ciało jakby spłaszczone i głowę spłaszczoną, a nogi krótkie, choć nad wyraz muskularne. Co u niego uderzało, to nieprawdopodobna, wręcz demoniczna siła, tkwiąca w tym ciele. Wyglądał niemrawo, tępawo, niemalże potulnie: jakiż koszmarnie złudny pozór! Był to rzeczywiście istny diabeł puszczy i morderca nad mordercami: tak silny, że łatwo zagryzał jelenia, a niekiedy i wilka, i rysia, i tak szatańsko przebiegły, że nigdy nie wpadał w potrzask myśliwego, a ludzie byli wobec jego złośliwości bezradni. Na szczęście był drapieżnikiem dość rzadkim w Kanadzie. 100 Śmierć Pierra pogrążyła w smutku całą rodzinę, ale nie poddano się rozpaczy. Puszcza wymagała hartu. Należało żyć i walczyć, i być niezłomnym, nie upadając na duchu. Wyrąbano głęboki dół w zmarzniętej na kamień ziemi i tam zwłoki bezpiecznie zakopano. Nie upadać na duchu! A przecież to była trudna zima, groźna. John, razem z Michelem obchodzący linię pułapek żelaznych, stwierdził z osłupieniem, że nie byli sami: chytrze i tu ich okradano. Mieli wroga zaciekłego. Gdy spadł miękki śnieg, łatwo odkrywano po śladach, kim był złodziej: rosomak. Wyżerał złapanego zwierza, kunę, norkę czy lisa tak doszczętnie, że tylko trochę rozmazanej krwi na żelazie zdradzało winowajcę. Niestety w tych ustroniach puszczy, między jeziorami Assinica i Comencho, musiało grasować wyjątkowo dużo tych drapieżników, co najmniej kilka, i to niesłychanie ruchliwych: traperzy zastawali wyżar-te żelaza tam, gdzie się coś złapało, a gdzie się nic nie złapało, rosomak umiał podkopać się pod potrzask i wyżreć od spodu mięsną lub rybią przynętę. Na dobitek, jak gdyby kpiąc z ludzi, przy każdej ograbionej pułapce rosomak pozostawiał znak swej bytności, grudkę odchodów. Przegląd linii traperskiej trwał zwykle trzy do czterech dni (myśliwi spędzali noce we wzniesionych na szlaku szałasach), a gdy wracali do głównego wigwamu zgaszeni, z gołymi niemal rękoma, zastawali rodzinę w nowej udręce: rosomaki tu także jak gdyby się uwzięły i co noc wyrządzały coraz sroższe szkody. Pilnowanie wigwamu i nocne czaty nie odnosiły skutku. Na skutek niewyspania ludzie byli z dnia na dzień słabsi, a rosomaki dostrzegały wszystko. Zaledwie znużonego strażnika zaczęła ogarniać półsenność, już rosomak, cichy jak duch, wciskał się do środka wigwamu i czynił zło: nie tylko wyżerał zapasy żywności, lecz niszczył wszystko, co mu popadło, nawet kolby strzelb, rękojeści siekier. Czynił to tak chytrze, że nikt z śpiących niczego nie słyszał. Trzy psy, które John zabrał z sobą, zginęły w pierwszych dniach po założeniu obozowiska. W miesiąc po przybyciu na łowisko zaczęło straszyć widmo głodu. Zapasy żywności katastrofalnie zmalały, pożarte lub złośliwie zniszczone przez szkodniki. Zajęcy nie było w okolicy. W tym czasie postrzelono drugiego rosomaka i, dopędzonego, przebito włócznią i zatłuczono siekierą, ale to nie zmieniło rozpaczliwego położenia. Rosomaków było więcej w pobliżu. Miały niemal ludzki rozum i okrutnie mściwe, uwzięły się zgubić Johna i jego rodzinę. 101 W trzecim miesiącu John stracił drugie dziecko: pięcioletnia córeczka, wycieńczona głodem, zmarła na jakąś zabójczą chorobę. W tym okresie Nicolas, na szczęście, zastrzelił łosia. Kuzynowie, odwiecznym wśród Indian zwyczajem wspomagając się'wzajemnie w biedzie, sprawiedliwie podzielili się mięsem. Zresztą Nicolas także pomstował na leśne diabły. Ale w okolicy Johna diabelski wróg byl szczególnie zawzięty. Powstały kłopoty z mięsem łosiowym, jak je uchować. Gdziekolwiek by powiesić na drzewie, rosomaki je dosięgały. John nie dosypiał, warował, strzelał do skradającego się drapieżnika i w końcu go trafił, ale w tej chwili drugi rabuś błyskawicznie porwał dużą połeć i ulotnił się w ciemnościach. Ów trafiony daleko nie uszedł. Następnego dnia znaleziono jego ścierwo o dwieście kroków od wigwamu. Napastliwa ich zuchwałość nie miała granic, zakrawała na złe czary. Tylko demony mogły być tak potwornie wrogie. I tak liczne. John i wszyscy w rodzinie poczuli się oblężeni przez mściwe duchy. Wiedzieli, że nie było dla nich żadnego ratunku, jak tylko uciekać. John z dwoma synami pośpieszył na linię i zaczął zbierać żelaza. Wszystkie były zatrzaśnięte, wszystkie złapały jakieś zwierzęta futerkowe, ale rosomaki do czysta je wyżarły. To była klęska. Trójka ludzi chciała możliwie naprędce uporać się z tym zbieraniem pułapek, ale była zbyt osłabiona. Musiała często odpoczywać, a ciągnięcie sanek--toboganów z załadowanymi żelazami było prawie ponad jej siły. Wreszcie dowlokła się po czterech dniach do wigwamów. Odetchnęła, gdy zastała wszystkich przy życiu. Dobił do nich kuzyn Nicolas z rodziną (jeden chłopczyk umarł mu z głodowego wyczerpania), i gdy zabierali się razem do odejścia, na skraju polany, o kilkadziesiąt zaledwie kroków od nich, pojawił się rosomak. Stał i wydawało im się, żę patrzy na nich szyderczo i dumnie jak zwycięzca. John i Nicolas mieli winchestery pod ręką. Obydwaj prawie równocześnie strzelili. Zwierz dostał, zachwiał się i padł, ale natychmiast wstał, zawrócił i zginął za gałęziami młodego świerku. - Ten ma dosyć! Zemrze! - rzekł Nicolas i machnął ręką. Chciał iść dalej. - A jeśli nie zemrze? - warknął John i nagle śmierć Pierra stanęła mu przed oczami. - Niedługo pociągnie! - skrzywił Nicolas wargi z lekceważeniem. 102 ? - A jeśli pociągnie!? - parsknął John gniewnie. Gwałtowna nienawiść go naszła, był jak oszołomiony. Wpuścił nabój do lufy i powlókł się w stronę zwierza. Chciał biec, lecz na to sił nie starczyło. Doszedł do miejsca, gdzie znikł rosomak. Nigdzie nie było go widać. John rozglądając się bacznie, powoli brnął naprzód. Kilkadziesiąt kroków dalej ujrzał go tuż przed sobą. - Diable leśny! - zgrzytnął ze zgrozą i nigdy w życiu nie chwyciła go taka nieprzytomna złość jak w tej chwili. - Diable leśny! Diable leśny! - powtarzał jak w zaczadzeniu. Rozpaliła się w nim zawziętość, jak ból w ranie świeżo zadanej. Rosomak żył, ale był widocznie w agonii. Gdy spostrzegł Johna, straszliwie zacharczał i wściekłość dała mu nowe siły. Powstał, chciał rzucić się na swego prześladowcę. Może dosięgnąłby jeszcze myśliwego. Padł strzał: zwierz zgarbił się jak gdyby do skoku. Strzał drugi -rosomak, choć znowu trafiony, ruszył w kierunku Johna. Dopiero trzeci strzał go powstrzymał. Całkowicie zdruzgotał mu łeb i koszmarny zwierz, do ostatnich chwil przerażająco żywotny, padł wreszcie. Łeb miał do polowy oderwany, ale jeszcze się ruszał. John wracał do swoich. Był tak znużony, że nie mógł zdobyć się na zadowolenie, ale był przekonany, że spełnił jakiś święty obowiązek wobec sprawiedliwych sił nieziemskich. Obydwie rodziny, powoli człapiąc na rakietach śnieżnych i ciągnąc za sobą naładowane tobogany, doszły po trzech dniach do miejsca, gdzie jesienią pozostawiły swe kanu. Tu złożyły żelaza i już bez łódek i bez pułapek ruszyły dalej, przebijając się przez zaśnieżone wertepy. Do Obidżuanu mieli sto mil do przebycia. ? Leźli na pół żywi, przemarznięci, wygłodniali, schorowani. Podobni do żałosnych niedobitków armii, która poniosła druzgocącą klęskę. Byli posępni i znękani, ale wytrwali. Nie złamali się na duchu, jeno ciała nie domagały. Wreszcie wiosną dowlekli się do Obidżuanu i dopiero tu po wielu tygodniach przyszli do siebie. Tak ich pobiły leśne diabły. Rosomaki. John Iserhoff przestał mówić. Stanisław dorzucił suchych gałęzi do naszego ogniska i żywe płomienie strzeliły w górę. John długo się nie odzywał, jakby jeszcze raz przeżywał groźną zimę sprzed trzydziestu laty. Po dłuższym milczeniu zwrócił się twarzą do mnie: 103 - Więc rozumiecie, dlaczego je nazywamy diabłami leśnymi... Potem jeszcze dodał: - I jak widzicie, te nasze lasy mają podwójne oblicze: latem mogą być wdzięczne i przyjazne, dobroczynne, urzekające, pełne zwierza i słodkich jagód, jak chyba niewiele lasów na świecie, ale mogą też być zimą tak wrogie i szkaradne, okrutne i zabójcze, że niech Manitu ma Indianina w swej Opiece albo niech Nanabiszo weźmie go w obronę... Przypomniał mi się pewien szczegół w opowiadaniu Johna. - A te łodzie i żelaza - odezwałem się - które zostawiliście tam daleko na północy, czy przepadły? - Ależ nie, nic podobnego! Zaraz następnej jesieni udałem się tam na północ w towarzystwie mych dwóch synów, młodego Michela i młodszego Josepha i znaleźliśmy wszystkie kanu i żelaza nietknięte... - I zabraliście je szczęśliwie do Obidżuanu? - Tak, ale dopiero po przeszło pół roku... - Nie rozumiem... - Bogate łowiska między j eziorami Assinica a Comencho znowu nas skusiły i na najbliższą zimę w trójkę dobrnęliśmy tam na tę samą traperską linię jak rok przedtem. Byliśmy uzbrojeni niczym żołnierze na wojnie, mieliśmy specjalne pułapki z drewna na rosomaki i specjalną przynętę na te diabły, noże i siekiery... Johnowi zgasła fajka, więc palącym się patykiem z ogniska ponownie ją rozżarzył, mocno pykając. - A to wszystko było niepotrzebne! - łypnął ku mnie jak gdyby rozweselonym okiem. - Jak to? ? - W puszczy między j eziorami żadnego rosomaka j uż nie napotkaliśmy. Po prostu ich tam nie było. Widocznie musiały wywędrować. Za to mnóstwo wszelkiej innej zwierzyny futerkowej nałpwiliśmy co niemiara... - Dlaczego rosomaki wywędrowały? - Zatłukliśmy wtedy owej fatalnej zimy jednak cztery rosomaki... Widocznie było to za wiele dla leśnych diabłów! Te monstra zupełnie jęk ludzie: lubią same zabijać, a nie lubią być zabijane!... Nerwy im nie wytrzymały!... ? 104 17. GDY BUDOWANO KOLEJ Trzecie wspomnienie Johna Iserhoffa Podczas naszego obozowania nad jeziorem Marmette latem 1935 roku (jak już wspomniałem) niemal codziennie toczyliśmy rozmowy. Ja opowiadałem im, Johnowi Iserhoffowi i" Stanisławowi, o Polsce, po czym John chętnie zabierał głos i mówił nam o swoim życiu. Mniej więcej w roku 1910 rozpoczęło się wielkie dzieło, budowa kolei przez Canadian Pacific Railways, kolei ważnej dla północnych lasów prowincji Quebec i dla Ontario. Kolej ta wiodła z Montrealu najpierw na wschód, ale nie docierając do miasta Quebec, skręcała na północ, by w okolicy La Tuąue zawrócić na zachód, po czym przebijaj ąc północne lasy pod Senneterre i Cochrane, walić dalej w zachodnim kierunku. Na swym północnym odcinku kolej zbliżała się do Obidżuanu na odległość sześćdziesięciu mil w linii prostej. Tu mostem przeskakiwała rzekę Oskelanoe, która płynąc z południa na północ, wpadała do rzeki Świętego Maurycego niedaleko obozowiska Algonkinów. Tuż przy moście powstała później stacja CPR Oskelanoe, a Indianie w Obidżuanie mieli do stacji około siedemdziesięciu mil rzeką. Blisko: było to dwa dni wiosłowania. Do budowy toru kolejowego w okolicy Obidżuanu CPR ściągnęła kilkuset robotników z różnych stron Kanady i nawet ze Stanów Zjednoczonych, a gdy okoliczni Indianie zgłaszali się do tej pracy, chętnie ich przyjmowano: rąk zawsze było za mało. Indiańscy robotnicy dobrze się czuli w nowym środowisku: płace były wysokie, w skupisku młodych robotników panowały nastroje wesołe, dziarskie i awanturnicze, w szybko powstałych saloonach lały się strumienie rumu i whisky, przybyły lekkie dziewczyny z miasteczek, a codziennie wieczorami odchodziły śpiewy i tańce, wrzaski i bijatyki -słowem: Algonkinowie w tym nowym otoczeniu dobrze się czuli. Zarabiali dużo, ale jak to Indianie, zarobki szybko trwonili: sami pijąc nadmiernie, fundowali kolegom lub kupowali bezwartościowe błyskotki. John Iserhoff należał do niewielu rozumnych, którzy oszczędzali z myślą o jutrze. Także w wielu innych sprawach różnił się on od swych współplemieńców. Za młodu uczył się kilka lat w szkole u zakonników i przyswoił sobie sporo wiedzy o świecie, a później dalej się kształcił, będąc prawą ręką 105 Coopera, agenta Kompanii Zatoki Hudsona w Obidżuanie. Wpływ białych ludzi najwięcej zaznaczał się w jego stosunku do żony. Nie uważał jej staroindiańskim zwyczajem za coś niższego od siebie, lecz kochał ją szczerą, głęboką miłością, niezwykłą u Indianina. A John Iserhoff w istocie był Indianinem, już nie Metysem, pomimo że miał w swym rodowodzie praszczura w dziewiątym czy dziesiątym pokoleniu, Rosjanina Iwana. John cenił swą żonę Christine, zwaną także Dorodną Maliną, jako dobrą i roztropną towarzyszkę życia. Urodziła czworo dzieci, a mimo to, mając blisko trzydzieści lat, pozostała nadal wysmukłą, powabną kobietą. Nie była pięknością, nos miała nieco obrzękły, natomiast gdy się uśmiechała, John widział w tym uśmiechu całą jej urzekającą duszę. Sprawą budującej się kolei zainteresowani byli nie tylko mężczyźni Algonkinów, lecz także kobiety. One może nawet więcej niż oni. Była to, niestety, niezdrowa ciekawość. Niewiasty lubiły przypływać samodzielnie do kolei na swych kanu i nagabywane przez rozochoconych a jurnych robotników, nie odmawiały gorzałki ni tańców, ni umizgów. Rozbawione i pijackie nastroje odpowiadały im, tym bardziej że zalotnicy hojnie szafowali dolarami. Pracujący przy kolei Indianie mieli swój własny obóz, nieco z dala od toru, więc trudno im było upilnować kobiety. Wzywanie do rozsądku lub dawanie im w skórę mało pomagało. John Iserhoff na prośbę Christine pozwolił jej raz przypłynąć do kolejowego obozu i pozostać przez noc. Wieczorem zaprowadził ją do saloonu i zaproponował jej wypicie kieliszka whisky. Odmówiła, wolała słodką lemoniadę i cukierki. A następnego dnia, zniechęcona prostactwem białych pijaków, odpłynęła do Obidżuanu. Kilka dni później John ujrzał z daleka swą żonę w robotniczym obozie i przykro się zdziwił, że. tak niespodziewanie tu przybyła. Dogonił ją. Zmieszała się, ale natychmiast wyjaśniła: - Przypłynęłam po sprawunki. Zadrżało mu serce, gdy z ust jej poczuł zapach alkoholu. - Sama przypłynęłaś? - Nie, z kilkoma przyjaciółkami... - Gdzie one? - Nie wiem. Rozeszły się. Uśmiechnęła się dowcipnie: - Ale zaraz wracamy... 106 John musiał iść do pracy i pożegnać się z żoną. Wkrótce spokojną i rozumną dotychczas Christine jak gdyby sam szatan opętał. John własnej żony nie poznawał. Nie mogła oprzeć się nagłej pokusie, jaką stał się obóz kolejowych robotników. Po kilku dniach znowu przypłynęła, ale Johnowi wcale się nie pokazała. Tylko przypadkowo odkrył ją w dalekim saloonie, gdzie w zacisznym kącie siedziała z młodym gachem, rubasznie się do niej dobierającym. - Christine! - krzyknął oburzony John. Wzdrygnęła się, spojrzała na wołającego mętnym wzrokiem i niezdarnie powstała. Facet, z którym piła, miał również w czubie. Chwycił ją brutalnie łapą za ramię i chciał przydusić do stołka, bulgocąc: - Nie bądź głupia! Nie słuchaj tego wszawego dziadygi!... „Dziadyga" miał trzydzieści cztery lata, obcy facet co prawda dwa^ dzieścia cztery. Christine wyrwała się mu przemocą i ze złą miną przyczłapała do Johna. - Czego chcesz?! - warknęła. - Wyjdźmy stąd! - zażądał. Gdy wyszli i powoli kroczyli w kierunku dalszych namiotów, John trzymał się w garści. Spokojnie czynił jej wyrzuty i przypominał, że ma męża i dwóch dorastających chłopców. Wtedy ona gwałtowanie podniosła na niego złą, szyderczą twarz i żachnęła się gniewnie: - Głupstwa gadasz!... Chłopcy dobrze wyrosną beze mnie!... - A ja, twój mąż? - Nie chcę ciebie! - syknęła. - Mam dwadzieścia osiem lat, a nie sześćdziesiąt, i chcę mieć dobre życie, a nie tułać się po dzikich lasach i przymierać głodem... - Christine, opamiętaj się! Lecz z jej zawziętych ust sypały się coraz sroższe słowa, jak trucizna, jak wściekły grad. - Jestem dorosła, mogę robić, co chcę!... Nie bredź mi, że jestem ci bliska!... Na pewno znajdzie się ktoś, kto postawi mi brandy!... Dla mnie będzie lepiej, jak się rozejdziemy!... Jestem tylko twoją znajomą, nie bliską!... - Christine! Nie pij! Nie mów tych strasznych słów!... - nalegał John wciąż opanowanym głosem, chociaż musiał się z całych sił powstrzymywać, by nie wybuchnąć. W następnych dniach spotykał ją w obozie i dwa, trzy razy starał się 107 przemówić jej do sumienia, do serca, do rozumu: daremnie. Była głucha i złowroga. Brnęła coraz głębiej w błoto, a jej gachom na imię było Fred, Jim i Louis; była to szajka ciemnych kreatur, na których twarzach rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe pieczęcie. Fatalne miesiące, kiedy nad rzeką Oskełanoe stało obozowisko kilkuset robotników budujących kolej, były tragicznym okresem dla mieszkańców Obidżuanu. Rozpijali się zarówno Indianie jak Indianki, a do tego młode Indianki uprawiały nierząd, z kim się dało. Było to szaleństwo, był to obłęd rozwiązłości. Niemal całą dorosłą ludność Obidżuanu, kobiety i zarażonych przez nich mężów, trawiły choroby weneryczne. Krzepki dotychczas szczep kanadyjskich myśliwych stanął u progu zagłady. Nie zginął! Znaleźli się starcy wśród Algonkinów, znawcy rzadkich roślin leczniczych w puszczy, i dzięki tym lekom udało się zdławić jako tako niszczycielskie choroby. Niewątpliwie przyczynił się do tego w pewnej mierze także wyjątkowo zdrowy klimat północnej puszczy, jej wspaniałe żywiczne powietrze i przeczyste wody jezior i rzek. Jakkolwiek z ówczesnych tarapatów mieszkańcy Obidżuanu jakoś się wykaraskali, to jednak wyszli osłabieni. Dlatego w następnych latach rzuciła się na nich nowa choroba, dotychczas im nie znana, a równie zabójcza jak poprzednia: gruźlica. Wszyscy chorowali, wielu umierało. Na szczęście i tę epidemię opanowano, do czego przyczynił się i klimat, i - aktywna tym razem - pomoc kanadyjskich lekarzy i ich lekarstw. Ale wróćmy jeszcze do feralnego obozu kolejowego nad rzeką Oskełanoe. Gdy po kilku miesiącach obóz zwinięto i robotnicy udali się w inne strony toru, razem z nimi była Christine. Zaślepiona, otumaniona, trzymała się pijackiej trójki, owych podejrzanych gamratów, Freda, Jima i Louisa. Piła. Piła zrazu z wariackiego zuchwalstwa, potem inaczej, zalewając robaka. Zbrzydła, zapadła na zdrowiu. Nadszedł upadek sił, przyszły wyrzuty sumienia. Trzem rozrabiaczom się sprzykrzyła, któregoś dnia wygnali ją. Po półrocznej nieobecności scherlały cień dawnej Dorodnej Maliny przywlókł się do Obidżuanu i gdy zapadły wieczorne ciemności, ktoś ostrożnie zapukał do drzwi domku Johna. Posiadał już dom zbity z desek, chociaż obok stał wciąż jeszcze dawny, rodzinny wigwam z gałęzi i skóry łosiowej. Wszyscy trzej byli w domu: John oraz czternastoletni Michel, już 108 dobry myśliwy, i dwunastoletni Joseph. Gdy ktoś zapukał, Michel zerwał się i uchylił drzwi. W skąpym świetle kaganka wydało mu się, że ujrzał szkaradną zmorę czy złowieszczego demona. Spozierał przerażony na zjawę, aż poznał. - Mama!... - ochryple wrzasnął Michel jeszcze bardziej przerażony. Ona postąpiła krok, zatoczyła się, upadła na podłogę. Doskoczyli i zemdlałą zanieśli na posłanie ze skór. Gdy przyszła do siebie, jak urzeczona struchlałymi oczami zachodzącymi łzami, patrzyła na synów, a pełna straszliwej trwogi na Johna: czy ją zabije, czy przeklnie i wypędzi? Christine nie była już człowiekiem zdolnym cokolwiek wykrztusić, była smętnym szczątkiem, rupieciem budzącym głęboką litość. Gdy John podszedł do niej, zamknęła oczy#i skuliła się, przekonana, że ją zabije. Lecz on powlókł ręką po jej policzku i szepnął: - Przyszłaś, to dobrze. Jesteś u swoich. Wyzdrowiejesz! I na tym stanęło. Była ciężko chora; troskliwie nią się zaopiekowali. W czasie pijatyk z trzema chuliganami, Fredem, Jimem i Louisem, wygadała się, że indiańscy myśliwi wiosną zwykli wracać z zimowych łowisk, przywożąc do Obidżuanu liczne wiązki skórek. Wiadomość ta rozbudziła zbrodniczą wyobraźnię łobuzów, więc postanowili spróbować szczęścia najbliższej wiosny. Przyczaili się niedaleko Obidżuanu, ukryci w nadbrzeżnych oczeretach rzeki Świętego Maurycego. Tak się złożyło, że w tym czasie właśnie wracał z łowów John z synami Michelem i Josephem. Gdy Indianie zbliżyli się do miejsca zasadzki, łódka zaczajonych napastników wypłynęła z ukrycia i cała ich trójka, mając winchestery, nieomal jednocześnie wystrzeliła do Indian. Michel, trafiony w samą pierś, tylko jęknął i osunął się na spód łodzi. John, draśnięty kulą w ramię, natychmiast ukrył się za burtą, tak samo j ak Joseph, wcale nie trafiony. Obydwaj, John i Joseph, mieli swe karabiny pod ręką, młodociany Joseph posiadał karabinek 0,22. Napastnicy, przekonani że wszystkich trzech Indian położyli trupem, z okrzykiem triumfu podpływali do indiańskiego kanu, gdy John raptownie się wychylił. Zaskoczeni nie zdążyli sięgnąć po broń. John dał ognia i powalił pierwszego przeciwnika. Syn Joseph również wystrzelił z powodzeniem: z odległości zaledwie kilkunastu kroków padł drugi napastnik. Trzeciego położyła kula z karabinu Johna. Nastała cisza. Słychać było tylko słabe rzężenie konającego przeciw- 109 ????. Gdy John spojrzał na leżącego bez ruchu Michela, kołem stanęły mu oczy z przerażenia. - Michel! - wyrwał mu się zdławiony jęk. Michel leżał już martwy. - Michel! Michel! - powtarzał ojciec: nie mogło pomieścić mu się w obolałej głowie, że stracił najstarszego syna. Dopiero po długiej chwili otrząsnął się ze zdrętwienia i kazał Josephowi, by koszulą obwiązał mu lewe ramię. Następnie przywiązali liną łódź z trzema zwłokami napastników do swego ???? ? ruszyli ku nieodległemu Obidżuanowi. Po kilku godzinach męczącego wiosłowania dotarli do celu. Gdy pierwsze wzburzenie ludności Obidżuanu nieco się uspokoiło, przygramoliła się także nieszczęsna matka Michela. Zwłoki jego leżały na razie nad wodą, a trochę dalej rzucono zwłoki trzech zbójców. Christine na widok martwego syna, tracąc zmysły, zwaliła się z nóg. Gdy potem ujrzała trupy trzech łotrów, zaczęła się rodzić w jej mrocznej głowie świadomość, kto zabił jej syna. Zbrodniarzami byli jej niedawni przyjaciele pijacy. Tego ciosu nie zniosła. Popadła w obłęd; długo nie pożyła. Gdy John Iserhoff skończył opowiadanie, zapadł w zadumę. Stanisław, który pilnował ogniska, zagotował tymczasem imbryk wody, zaparzył kawę, poczęstował nas. Potem John posępnie do mnie się uśmiechnął, jakby przepraszając za smutną opowieść. - Ćwierć wieku minęło od czasów budowy kolei - rzekł - a przecież trudno zapomnieć... Christine, moja żona, była kiedyś dobrą kobietą, miała czułe serce, ale potem... Co potem z nią się stało?... Czasem, mój Boże, czasem wydaje mi się, że i ja nie jestem bez winy. Że jej za mało broniłem. Że powinienem był przemocą odciągnąćją od zguby!... Czyja ją też zabiłem?! - Nie! Nie zabiłeś jej! - odpowiedział pobożny Stanisław. - Zabił ją grzech! 18. REZERWO]AR GOUIN Czwarte wspomnienie Johna Iserhoffa Zaledwie Algonkinowie w Obidżuanie oswoili się z istnieniem kolei żelaznej na południu, gdy zaczęły krążyć po puszczy niepokojące wieści o nowych, groźnych poczynaniach białych ludzi. Nawet Cooper, agent faktorii Hudson's Bay Company, zaczął o tym tajemniczo przebąkiwać i stroić dziwne miny, jak gdyby obawiał się nieszczęścia mającego na wszystkich spaść. Pogłoski były tak złe, że Indianie kiwali głowami i nie dawali im wiary. Bo jakże to? Czyż mieli stracić wszystkie te lasy, które ich otaczały, które dawały im od niepamiętnych pokoleń zwierzynę i możliwość życia? Cała ta puszcza miała być zatopiona? Niestety pogłoski i plotki okazały się prawdziwe: biali ludzie zbudowali na rzece Świętego Maurycego ogromną zaporę, oddaloną około siedemdziesiąt mil od Obidżuanu, w środkowym biegu rzeki, niedaleko miejsca, gdzie rzeka Wahano wpadała do Świętego Maurycego. Wiele miesięcy trwało powolne wzbieranie rzeki. Algonkinowie patrzeli z osłupieniem na przybór wody jak na nadciągającą chmurę nieszczęścia, jak na zbliżający się wyrok śmierci na ludzi. Rzeka, która była dotychczas życiodajnym zdrojem-arterią zmieniała się w zabójczego potwora, nieubłaganego demona, jakiego Indianie dotychczas nie znali. Jak gigantyczny jakiś Rosomak, Diabeł Leśny o niebywałej postaci i potędze rósł i pęczniał wodny żywioł i pożerał na oczach Indian ich ojczystą puszczę. Kataklizm zaczął się wiosną wraz z tajeniem łodów, w sierpniu podpełzł już pod wzgórze, na którym stały chaty i wigwamy Obidżuanu. W miesiąc później, połykając doszczętnie rzekę Świętego Maurycego, zatopił całą dolinę na południe od sioła i całą puszczę tam rosnącą aż po konary starych drzew. Dopiero tuż u stóp Obidżuanu wreszcie się zatrzymał i dalej nie wzbierał. Dziś rozciąga się tu wiełomilowe jezioro Marmette, a za tym jeziorem powstała cała sieć innych licznych jezior i labirynt leśnych wysp, wysepek i rozlewisk: to dzisiejszy Rezerwuar Gouin, o obszarze trzech i pół tysiąca mil kwadratowych. Podobnie jak ludzi, niepokój ogarnął także wszelką zwierzynę. Łosie, niedźwiedzie, wilki opuszczały swe mateczniki i podniecone krążyły tu i tam. Widziano je w różnych miejscach. Były to zwierzęta w większości nawykłe do wody i znakomicie pływające, więc gdy woda przestała 111 przybierać, pozostały w dotychczasowych lasach. Ostępy były tylko uszczuplone o blisko połowę na skutek trwałej powodzi. Takie uszczuplenie łowisk potępiało wielu mieszkańców Obidżuanu, w tym także ludzie z rodu Iserhoffów. Nieznośna i dokuczliwa była zależność ich życia od kapryśnych pomysłów i praktyk białych ludzi. Toteż wiele rodzin postanowiło opuścić Obidżuan i wywędrowało wkrótce na północ, prawie dwieście mil nad wielkie jezioro Mistassini. Mieszkali tam Indianie Kri, pobratymcy Algonkinów, wśród rozległych, nie tkniętych puszcz pełnych zwierza. Do dziś spotkać można nad Mistassini wielu Algonkinów z rodu Iserhoffów. John Iserhoff był przeciwny tej wędrówce krewnych, ale nie potrafił nakłonić ich do pozostania. - Daj nam-pokój! - wzdragali się. - Biali ludzie zanadto włażą nam tu na pięty... - Z białymi można żyć - przedkładał John. - Taki Cooper jest nam przyjazny,.. - Cooperów jest mało, natomiast wrogich nam awanturników coraz więcej. Sam zresztą przekonałeś się o tym na własnej skórze!... W tych słowach niestety było wiele prawdy. Jeszcze tego samego lata zaczęły dziać się w lasach między Obidżua-nem a niedawno zbudowaną koleją żelazną zatrważające wypadki. Indiańscy myśliwi ginęli bez śladu. Dwóch młodych Iserhoffów wypłynęło kiedyś na polowanie, by ustrzelić łosia i wrócić w ciągu tygodnia: nigdy nie wrócili, przepadli jak kamień w wodzie. Niebawem stało się to samo z doświadczonym, starszym Indianinem z rodu Czajczaj: wypłynął na kilka dni do lasu i także zginął. Rodzina jego wiedziała, dokąd się udał, więc wysłano kilka łodzi wywiadowczych za nim. Nic nie znaleziono, ani kanu, ani myśliwego, ani psa, z którym wypłynął. W Obidżuanie zaczęły krążyć mętne wieści o tajemniczych demonych, tułających się po zatopionych powodzią lasach. Zatopienie wielu części puszczy niżej położonej - o czym była mowa -nie uszczupliło zwierzostanu okolicy. Co żyło, wycofało się i skupiło na wyższych terenach. Teraz więc jak gdyby łatwiej było ustrzelić łosia czy nawet niedźwiedzia, bo częściej się na nie nachodziło. Dwóch młodych przyjaciół, każdy na swoim kanu, Armand Czajczaj i Paul Iserhoff, wyruszyło pewnego poranka na polowanie. Płynęli wzdłuż dawnego łożyska rzeki Oskelanoe, mając obecnie z prawej i z lewej strony zatopioną knieję. 112 t Gdy oddalili się od Obidżuanu o jakie dziesięć mil, zauważyli przed sobą z daleka podejrzany ruch między krzewami na brzegu lasu. Nagle wyprysnęły stamtąd na otwartą wodę dwie łodzie, a w nich siedziało czterech chłopa. Byli to biali. Oddaleni od obydwóch Indian prawie trzysta kroków, od razu otworzyli do nich ogień. Armand został powierzchownie zraniony, natomiast Paul uszedł cało. Młodzieńcy płynęli dotychczas blisko brzegu zatopionego lasu, więc teraz gwałtownie skręcili swe kanu między drzewa i zniknęli wśród ich koron. Wiosłowali jak szaleni, kanu mieli nieduże i to im sprzyjało. Przemykając zręcznie wśród konarów i gałęzi, wdzierali się coraz głębiej w puszczę. Słyszeli rozzłoszczone głosy ścigających ich ludzi, ale że tamci mieli większe łodzie, trudniej im było ich gonić. Pozostawali w tyle. Przestali ich widzieć i tylko słyszeli złe wrzaski. Potem i one zamilkły. W miejscu, gdzie był zwarty gąszcz, zaszyli się i czekali. Paul przewiązał druhowi niegroźną ranę na ramieniu. Chociaż napastnicy umilkli, nie dowierzali ciszy. Z karabinami w rękach wsłuchiwali się w las. Postanowili drogo sprzedać swe życie, gdyby przyszło do spotkania. Mieli obaj po osiemnaście lat. Ale upływały godziny, nic się nie stało. Widocznie czterej bandyci zaniechali pogoni i odpłynęli. . Jednej rzeczy Paul Iserhoff nie rozumiał: o co chodziło tym czterem zbójom?. Przecież nie mieliby żadnej korzyści, zabijając ich. Nie zdobyliby żadnych łupów. Więc dlaczego chcieli ich zabić? Gdy nastała ciemność, Paul i Armand ostrożnie powrócili do brzegu lasu, a wydostawszy się na otwartą wodę, co sił pośpieszyli do Obidżuanu. Nikt ich nie powstrzymał. Dziesięć mil przebyli w niewielu godzinach. Po przybyciu do sioła, natychmiast, jeszcze w czasie nocy, zawiadomili Johna Iserhoffa o wydarzeniach poprzedniego dnia. Już o wschodzie słońca kilkanaście lodzi z uzbrojonymi wojownikami wyruszyło w pościg za zbójcami. Należało przypuszczać, że zbrodniarze przybyli w te strony kolej ą żelazną i na czółnach przywiezionych ze sobą, ruszyli nabrzmiałą od powodzi rzeką Oskelanoe na północ, ku legowiskom Algonkinów. Toteż tu, w pobliżu rzeki i nad jeziorami, które powstały wskutek tamy Gouin, ścigający przeszukiwali nadbrzeżne zarośla i knieje. Dotarli na południe prawie do toru kolejowego, lecz nikogo nie odkryli. W tych bezmiernych lasach łatwo było się ukryć. Złoczyńcy nie pozostawili po sobie żadnego śladu. Musieli to być | Ród Indian. 113 ludzie obyci z puszczą. Jedynie w pewnym miejscu nad wodą znaleziono resztki czyjegoś niedawnego obozowania, i to było wszystko. Po I kilkudniowym daremnym przetrząsaniu całej okolicy Algonkinowie wrócili do Obidżuanu. Wszyscy w siole zachodzili w głowę nad tajemnicą tylu zabójstw. Dlaczego komuś zależało na zabijaniu myśliwców z Obidżuanu i na sianiu wśród nich terroru? Kim byli owi zbrodniarze? Czy jakimiś maniakalnymi wrogami Indian? Długo dociekano we wsi, wszakże na próżno. Po ostatnim napadzie na dwóch młodych myśliwców nastał spokój w okolicy, nikt Algonkinów więcej wówczas nie napastował. Dręcząca zagadka pozostała na zawsze nie wyjaśnioną tajemnicą I jedną z wielu w tych głębinach leśnych. 19. OSTATNIA WALKA JOHNA ISERHOFFA Mili Czytelnicy, teraz ja, Marek Fiedler, podejmę opowieść o dalszych losach myśliwców leśnych z Obidżuanu. Gdy jesienią 1935 roku przyszło mojemu ojcu żegnać się z Kanadą, wyjeżdżając, solennie przyrzekał sobie, że jeszcze tu wróci. I rzeczywiście, w dziesięć lat później, w 1945 roku, ponownie zaniosło go dc| kuszącej Krainy Klonowego liścia. Przez kilka miesięcy przebywał w Ontario i Quebecu, znalazł wówczas także czas, żeby wyrwać się naj północ, do swych oddanych przyjaciół, Algonkinów. Wprawdzie większość ich przebywała wtedy daleko w lasach, na Iowach, ale zasłyszał; że część rodzin spędzała zimę w samym siole. Było to pod koniec marca, wciąż jeszcze panował w puszczy siarczysty mróz, a rzeki i jeziora były głęboko zamarznięte. Po trzech dniaoh przebijania się przez kopiasty śnieg dobrze sobie znanym szlakiem; wiodącym od kolei żelaznej łożyskiem rzeki Oskelanoe, dobrnął wresz> cie do domostw Obidżuanu. już z daleka ujrzał dwóch starszych IndiaS na dworze; zapewne wybierali się w drogę, bo zajęci byli doprowadzał niem do porządku uprzęży w psim zaprzęgu. Zbliżywszy się do nici rozpoznał w obu bliskich druhów Johna Iserhoffa, lecz nie pamiętał ic| imion. Przerwali pracę i spojrzeli na ojca ciekawie. Był tęgo okutany, n? domiar rzęsy i policzki pokrywała mu gruba warstwa szronu, Dopiuj gdy do nich serdecznie przemówił i przywołał im na pamięć minione chwile sprzed lat, zrobili wielkie oczy ze zdumienia. Poznali go. - A John? - spytał ojciec po chwili, gdyż przede wszystkim chęć ponownego uściśnięcia dłoni starego przyjaciela tu go sprowadzała. -Co z nim? Jest w Obidżuanie? - A jakże, jest! Doprawdy, sprawicie mu nie lada radość waszym przybyciem! John często was wspomina. - Tylko że... - odezwał się drugi Indianin i raptem uśmiech zamarł ?? na twarzy. Jakoś dziwnie na przybysza popatrzał. - Niedobrze z nim. Choruje ostatnio... - To coś poważnego? - zaniepokoił się ojciec nie na żarty. - Nie może chodzić? Nie wstaje? - Gorzej - odparł zgaszonym głosem Indianin. - On traci wzrok. Grozi mu ślepota. Chłód przeszedł ojcu po plecach. Wiedział aż nazbyt dobrze, czym są oczy dla łowcy leśnego. Bystre, nieomylne oczy. Gdy mu ich zabraknie, to tak jakby mu zabrakło powietrza, którym oddycha. Dla białego człowieka z miasta utrata wzroku to ciężkie kalectwo, z którym jednak może dalej żyć, natomiast dla Indianina w puszczy - to ostateczna katastrofa. Jeśli nawet nie zginie od razu wskutek niemożności upolowania czegokolwiek, to i tak niebawem zabije go koszmarne poczucie własnej bezradności, porażającego niedołęstwa. Tutejszy surowy kraj nie toleruje takiej słabości. Gdy wkrótce ujrzał Johna, żal ścisnął mu gardło. Stary Indianin był wymizerowany, zszarzał, ściągnął się, właściwie zostały z niego skóra i kości. Co ojca jednak pokrzepiło, to to, że John go rozpoznał, gdy tylko doń przystąpił. Przez parę chwil obaj trwali w niemym wzruszeniu - i wówczas raptem oczy Indianina poczęły wilgotnieć i goście nieznani w tych oczach, łzy zamigotały na jego rzęsach. John próbował się pohamować, lecz na próżno, nieposłuszne łzy cisnęły mu się do oczu. - Dlaczego przybyłeś tak późno? - powtarzał raz po raz głosem cichym, nabrzmiałym od smutku. - Dlaczego tak późno? Tyle miałem dla ciebie niedźwiedzi, tyle łosi... Teraz wszystko już na nic. Na nic... - Ejże, Johnie! Jeszcze nie raz ruszymy razem w knieję, nie raz zapolujemy na zwierza! - ojciec próbował dodać mu otuchy, jak tylko umiał, czuł wszakże, że słowa niepokojąco więzły mu w gardle. - Tak, tak... - myśliwiec pokiwał tylko smętnie głową. 114 115 W samą porę nadeszła siostra Johna. Podała im w miskach wonne pieczenie z łosia i zachęcała do jedzenia. Ojciec nie dał się długo prosić -przecież od trzech dni nie miał w ustach nic innego prócz skąpych porcji z puszek, które taszczył z sobą w plecaku. Także i John się ożywił; wprawdzie mięsa ruszył tyle co nic, za to wziął się jako tako w garść i podczas gdy jego gość pochłonięty był posiłkiem, przetarł ukradkiem oczy do sucha. Potem przy fajce rozgawędzili się obaj serdecznie o wspólnych pamiętnych przeżyciach w lesie, o pięknych porankach w obozowiskach nad jeziorem Marmette, o nęcących tropach i bogactwie zwierzyny. Myśli rade leciały w przeszłość - aż oto zdało im się, że ich barwne wizje puszczy wypełniły po pułap chatę Johna i rozświetliły zadziwiająco jej skromne wnętrze. Czas wspominania płynie szybko; miało się już ku wieczorowi, więc niebawem ojciec pożegnał się z Johnem, tym bardziej że chory jął zdradzać objawy znużenia. Obiecał mu, że przyjdzie do niego nazajutrz. Udał się do Franklanda, agenta placówki Hudson's Bay Company, następcy Coopera, który zaprosił go do siebie i ofiarował nocleg w swej kwaterze. Od niego dowiedział się szczegółów o chorobie Johna. Pierwsze symptomy wystąpiły jakieś dwa lata temu. John liczył sobie wówczas sześćdziesiąt osiem lat, ale ciągle trzymał się krzepko. Aż raptem coś się w nim złamało. Spadał z sił, a co gorsze, jego najbliżsi wnet poznali, że psują mu się szybko oczy. Raz płynął ze swym synem Josephem w górę rzeki Toussaints. Za jednym z załomów rzeki napatoczyli się na tęgiego łosia, zanurzonego niemal po kark w wodzie, o pięćdziesiąt kroków przed nimi. Zwierz poderwał łeb i zamarł na widok intruzów. Zgłupiał widocznie. John zaś bystro sięgnął po strzelbę, którą miał nabitą na dnie kanu. Chybić z takiej odległości było nie sposób: byk wciąż trwał w miejscu niczym zaklęty. Wszelako gdy Indianin wypalił raz i drugi - łoś gwałtownie się zerwał, wyprysnął na brzeg i sadząc dalej ile sił w badylach, przepadł i w gęstwinie. A na swym tropie nie zostawił bodaj jednej kropli farby. Myśliwiec długo kręcił głową z niedowierzaniem. Także Joseph spoglądał na niego przykro zaskoczony; przecież ojciec jego słynął zawsze z niezawodnego oka. Był to początek pasma niepowodzeń Johna, odtąd coraz częściej wracał z łowów z pustymi rękoma. Bardzo cierpiał nad tym. Zamknął się w sobie, sposępniał. Frankland na chwilę zamilkł, dorzucił drew do pieca i podjął smutną Opowiesc: - Prosiłem dwóch lekarzy, którzy z ramienia rządu nadzorowali akcję szczepienia Indian leśnych w Quebecu, żeby go zbadali I tak też Się stało. Niestety, obydwaj bezradnie rozkładali potem ręce: Johna trawiła nieuleczalna, beznadziejna choroba. Mówili, że całkowite oślepnięcie jest w jego przypadku tylko kwestią czasu. I to niedługiego czasu. Na koniec agent zapewnił ojca, że John nigdy nie zostanie opuszczony, że zawsze znajdzie pomocną dłoń i opiekę ze strony bliskich i przyjaciół. Jego syn, Joseph, był dzielnym myśliwym, toteż w spiżarni Iserhoffów z reguły nie brakło świeżego mięsa. Także i on, Frankland, pomny, że John łata całe był jego prawą ręką i podporą, nie dopuści, by działa mu się jaka krzywda. W następnych dniach, dyskretnie obserwując najbliższe otoczenie Johna, ojciec nabrał przekonania, że w istocie ma on wokół siebie zacnych, oddanych ludzi. Ojciec znajdował w tym pociechę - niemniej gdy nadeszła chwila rozstania się ze starym druhem przed jego odjazdem z Obidżuanu, chwycił go żal. Bo przecież wiedział, że żegna się z przyjacielem na zawsze. W kilka miesięcy później, gdy był już w Europie, doszły do niego z Obidżuanu wieści, których się lękał. John nie żył. Frankland w liście do niego pisał, że owego smutnego dnia wnuk Iserhoffa, mały Paul, wrócił z lasu przejęty do głębi, bo wypatrzył czarnego niedźwiedzia, wałęsającego się na zboczu niedalekiego wzgórza. Rodziców Paula nie było akurat w domostwie, więc chłopak wzruszonym głosem opowiedział o swym odkrycia choremu dziadkowi. John widział wtedy już bardzo źle. A jednak bez namysłu nabił fuzję na grubego zwierza i ruszył z nią we wskazanym kierunku, każąc wnukowi pozostać na miejscu. Stary Indianin jeszcze raz powstał do rozpaczliwej wałki ze swą słabością, jeszcze raz całą siłą żelaznej woli rzucił wyzwanie prześladującemu go kalectwu. Cóż, niedźwiedź bez trudu wywiódł w pole ślepego niemal myśliwca i spokojnie uszedł. John został na wzgórzu sam jeden, bezradny, osaczony najczarniejszymi myślami. Jednak nie poddał się, nie wrócił do sioła. Zbierając resztki sił. 116 117 nieugięty Indianin ruszył śladem czarnego zwierza. Dążył jeszcze za nim jakie trzy mile, kierowany już tylko myśliwskim wyczuciem i doświadczeniem, aż wreszcie nastąpił kres jego walki. Upadł na igliwie i więcej nie zdołał powstać. Następnego dnia Joseph, jego syn, znalazł go w tym miejscu opartego plecami o gruby świerk. W skrzepłych dłoniach wciąż dzierżył swą strzelbę i zdawać się mogło, że usnął tu tylko na chwilę. 20. WYBAWIŁA NAS KANADA PACHNĄCA ŻYWICA Było to latem 1975 roku. Bobrowaliśmy wówczas w Kanadzie we trzech: mój ojciec, mój brat Arkady Radosław i ja/ Marek. Rzecz zrozumiała, nie mogliśmy ominąć indiańskiej osady zaszytej w borach I ąuebeckich - Obidżuanu. Trzydzieści lat wcześniej tam właśnie żegnał się mój ojciec z Johnem Iserhoffem, swym indiańskim przyjacielem. Czy po tych latach spotka- i my w siole krewnych Johna? Jak Algonkinowie żyją teraz? Czym się radują, czym smucą? - n-urtowało nas wiele pytań. Unoszeni niewielkim hydroplanem, nie odrywaliśmy wzroku od oszałamiającej panoramy. Puszcza pod nami była wrciąż ta sama: dziewicza, nieprzebyta, dostojna, odwieczna. Niebawem wśród zieleni rozmigotała się woda: porywające bogactwo jezior większych i mniejszych, jezior olbrzymich i filigranowych, splątanych ze sobą siecią rzek, strumieni, przesmyków. Niezmierny, srebrzysty labirynt. To Rezerwuar Gouin w całej okazałości. W dali, na obszernym półwyspie, zamajaczyły drewniane domki ustawione niczym klocki w równych szeregach. Pilot opuścił maszynę i na sfalowaną taflę jeziora Marmette, po czym dobiliśmy do skromnej przystani obidżuańskiej. Gdyśmy wysiadali z samolotu, nadeszło kilkunastu Indian. Przystanęli na pomoście i przypatrywali się nam w milczeniu. Uderzyło nas, że i w ich spojrzeniach była jak gdyby rezerwa czy rozczarowanie, może nawet niechęć. A może po prostu oczekiwali właśnie przybycia przyja- i ciół, kogoś bliskiego - ot i wszystko? Pierwsze wrażenia bywają złudne, a jednak od Indian powiało chłodem i my to odczuliśmy. Opodal przystani wznosił się budynek magazynu Hudson's Bay Company. Tam skierowaliśmy pierwsze kroki. Szef sklepu, młody Kanadyjczyk Larry Buersey, uprzedzony przez montrealską centralę Kompanii o naszym przybyciu, przyjął nas życzliwie i nie odmówił gościny na przeciąg tygodnia w swoim przestronnym domu stojącym naprzeciw magazynu, po drugiej stronie drogi. Wieś Algonkinów, Obidżuan - przypominam - urzekła ojca już dwukrotnie. Ale i nam, jego synom, jakkolwiek dopiero teraz ujrzeliśmy ją na własne oczy, zapadła głęboko w serca i myśli. To dzięki książce Kanada pachnąca żywicą. Ojciec opowiada w niej - słowami pełnymi zapału, od serca - o tutejszych Indianach, o wspólnych z nimi przygodach wśród najwspanialszej kniei, o swej przyjaźni z Johnem Iserhoffem, myśliwcem osobliwego uroku, niezwykłym. Książka, pulsująca żarliwym uczuciem, budziła trwałe wzruszenia, wyzwalała gorący entuzjazm. Ciągle żywa, pozostała do dzisiaj przejmującym hymnem na cześć północnej puszczy i jej mieszkańców. W domu Larry'ego Buerseya mieliśmy sporo wygodnego miejsca dla siebie. Nasz młody gospodarz mieszkał tu chwilowo samotnie, gdyż jego żona, oczekująca dziecka, przebywała pod opieką rodziców na południu. Rozpakowawszy nasze rzeczy, siedłiśmy przy oknie wychodzącym na ulicę i ciekawie obserwowaliśmy Indian wałęsających się przed witryną zamkniętego o tej porze sklepu. Korciło nas, by wmieszać się w ten barwny tłumek, może spotkać kogoś z bliskich Johna Iserhof-fa, spytać o jego syna, Josepha. Nie doszło jednak do tego. Oto bowiem gawędzący z nami Larry ni z tego, ni z owego zawiesił glos i wyraźnie czymś przejęty, jął pilnie nasłuchiwać. - Lecą już - szepnął po chwili. W jego stłumionym glosie znać było niepokój. - Proszę was, nie wychodźcie teraz! Zostańcie tutaj! Kanadyjczyk w kilku sekundach zmienił się nie do poznania: twarz mu pobladła, rysy ściągnęły się, a kilka kropelek potu wystąpiło mu na czoło. Z lekka zdębieliśmy. Rzeczywiście nadlatywał z południa hydro-plan, kubek w kubek taki jak ten, którym my tu przybyliśmy - lecz cóż w tym było osobliwego? - Larry, o co chodzi? Kto leci? Nie usłyszeliśmy odpowiedzi. Nasz gospodarz raptem zerwał się jak oparzony, przypadł do drzwi wyjściowych i zaryglował je na wszystkie' spusty; sprawdził także pośpiesznie okna. Wówczas, jakby trochę spo- 118 119 kojniejszy, wrócił do nas. Zakłopotany uśmiechnął się półgębkiem:^ - Macie pecha, dzisiaj akurat była wypłata zasiłków dla Indian. Zaraz zacznie się piekło, spójrzcie tylko! W wiosce istotnie działo się coś niedobrego. Rzekłbyś, że czarna chmura zaciągnęła niebo i rzuciła posępny cień na ziemię. Pośród Indian na ulicy swobodny nastrój prysnął. Wszyscy oni z natężoną uwagą śledzili lądujący samolot, który wkrótce przycumował do przystani. I wówczas, jak na dany sygnał, ruszyli ku maszynie. Twarze mieli nieruchome, kamienne. Z domostw wyległo wielu następnych: mężczyzn, kobiet, starców, młodych. Oni także bez słowa, z zastygłymi twarzami, z jakimś zbłąkanym namaszczeniem dążyli w stronę jeziora. Sen to, czy jawa? - omal nie uszczypnąłem się, żeby stwierdzić, czy ze mną wszystko dobrze. Tymczasem Indianie, jakby zaklęci przez żelaznego ptaka, który tu przyleciał, szli i szli. Aż wreszcie wyjaśniło się, w czym rzecz. Wodnopłat przywiózł piwo, dużo piwa. Niebawem Indianie ponownie przeciągnęli osobliwą procesją przed naszymi oknami - teraz w drodze powrotnej, do swych domów. I dźwigali pokaźne kartony z piwem, niektórzy z trudem taszczyli po dwa, trzy pudła, inni wieźli je na taczkach. W pół godziny później znowu warkot nadlatującej maszyny. Tracąca niesamowitością scena powtórzyła się jota w jotę jak za pierwszym razem. Widok zniewolonych Indian działał nam na nerwy, rozstrajał. A samoloty, wypełnione piwem, dalej przylatywały: wkrótce trzeci i czwarty, a przed zmierzchem jeszcze piąty. Larry miał rację: w wiosce rozpętało się piekło. Bełkoty, harmider, tu nieludzkie wrzaski, tam jęki jakby wydarte z gardzieli konających.* Zewsząd odgłosy pijackiego rozpasania. Wiadoma rzecz, że Indianin z męża dumnego i powściągliwego pod działaniem alkoholu nader i łatwo przeistacza się w gwałtownika, wszczyna awantury o byle ??? nierzadko wyładowuje furię na swych najbliższych. Oto na schodach | do sklepu rosły opilec przygniata Indiankę jedną ręką do ziemi, drugą zaś, zaciśniętą w kułak, wali skuloną, gdzie popadnie. Słychać tępe I odgłosy uderzeń. Nieboraczka jednak po chwili wyrwała się oprawcye i uszła na niepewnych nogach. Sama także była tęgo podchmielona*! Siedzieliśmy w mroku, Larry nie odważył się zapalić światła (prądu dostarcz*ał mu niewielki agregat Kompanii). - Pijanych Indian złości światło w domu białego - bąknął Kanadyj-J czyk. - Już nie raz wybijali mi szyby kamieniami! 120 - Larry, powiedz, czy takie burdy często tu bywają? - Co dragi tydzień. W każdym razie zawsze, gdy dostają pieniądze. Rząd kanadyjski od wielu lat wspiera zasiłkami Indian leśnych, podobnie jak innych. Z chwilą powstania wielkich ferm zwierząt futerkowych wielu myśliwców, nie mogąc wytrzymać konkurencji z nimi, musiało porzucić dawny tryb życia i zdało się na pomoc państwa. Obecnie przeciętna rodzina w Obidżuanie otrzymuje około sześciuset, albo i więcej, dolarów miesięcznie; suma to w warunkach życia puszczańskiego niebłaha, pozwalająca nieźle wiązać koniec z końcem -i na dobitek pocieszać się pienistym trunkiem... Piwo zamawiali Algonkinowie w odległym o kilkadziesiąt mil na południu miasteczku Clova. Za jedno pudło, które w sklepie kosztowało siedem dolarów, piloci liczyli sobie dwadzieścia dolarów. Kuszący dla nich interes. - A czy w Ottawie wiedzą o tutejszych awanturach? - spytał któryś z naszej trójki. - Pewnie, że wiedzą. Pisze się o tym niemało. Ale oni są daleko, maj ą inne sprawy na głowie. Zresztą istniał dawniej zakaz sprzedaży alkoholu Indianom, lecz ci ostro protestowali. Żądali, żeby wreszcie skończyć z traktowaniem ich jak dzieci. Więc zakaz zniesiono. Jedynie na terenie rezerwatu nie wolno sprzedawać. - Larry, powiedz nam jeszcze, czy oni szybko otrząsną się z amoku? Czy jutro będziemy mogli wyjść do nich, porozmawiać z nimi? - Obawiam się, że to potrwa dłużej. Dziś mamy czwartek. W piątek i sobotę samoloty nadal będą przylatywały. Na dobrą sprawę dopiero w poniedziałek wioska oprzytomnieje. Spadło to na nas jak cios. Czuliśmy się parszywie - cóż innego mogę powiedzieć? Nie tylko nie chciani przez Indian, ale właściwie osaczeni, zmuszeni kryć się przed nimi jak przed wrogami. Ileż zmieniło się od tamtych pamiętnych czasów prawdziwej przyjaźni z Johnem Iserhof-fem! Zapijaczona wieś przez całą noc nie ustawała w tumulcie. Mało co spaliśmy. Kilkakrotnie dobijano się do naszych drzwi, rąbiąc w nie pięściami i złorzecząc na czym świat stoi. Oczywiście milczeliśmy. Rano potworny rozgardiasz ucichł. Ulica przed domem opustoszała. Po śniadaniu więc postanowiliśmy wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Odprowadzający nas do drzwi Larry bynajmniej nie był zachwycony naszym tóomysłem. Na dworze ujrzeliśmy w oddali kilkanaścioro 121 dzieci zabawiających się strzelaniem z proc; dorosłych nie widzieliśmy. Ale oto znienacka na ganku mijanego domu pojawiła się stara wstawiona Indianka i chociaż przyspieszyliśmy kroku, jej jazgot ścigał nas jeszcze długo. Potem za nami z bocznej ulicy wyłonił się duży, czarny chevrolet starszego typu. Kilka takich wozów Indianie sprowadzili sobie barką, która co jakiś czas dowoziła do magazynu HBC żywność i inne artykuły. Czarny chevrolet powoli sunął naszym tropem, o kilkanaście kroków z tyłu. Scena jakby z amerykańskiego kryminału, dla nas wcale nie zabawna. Wojna nerwów przeciągała się, aż w końcu maszyna ryknęła i z piskiem opon stanęła obok nas. Wewnątrz rozwalało sie kilkoro pijaniuteńkich Indian i Indianek. Napęczniałe, zapuchnięte oczy zezowały na nas wrogo, spode łba. Kierowca, zwalisty typ, bez wątpienia ich herszt, opuścił szybę i warknął, żebyśmy się zatrzymali. A następnie bluznął potokiem bełkotliwych słów. Mieszkańcy Obidżuanu posługują się szczególną, archaiczną francuszczyzną, miłą może dla ucha dzielnego coureur de bois, zdobywcy kontynentu sprzed kilkuset łat, lecz dla nas trudną do rozgryzienia. Zakłopotani, bezradnie rozkładaliśmy ręce. Wszelako napastliwy ton Indianina i poszczególne, łowione przez nas jego słowa - nie pozostawiały żadnych złudzeń. Byliśmy tu intruzami, natrętami, których oni nie chcieli widzieć na oczy. Zatem radzili nam, co mówię - żądali! abyśmy zabierali się stąd czym prędzej i nigdy więcej już tu nie wracali. W tej godnej pożałowania dla nas chwili nastąpiła zupełnie niesłychana, zadziwiająca zmiana nastrojów. Oto mój ojciec, wiedziony szczęśliwym impulsem rasowego podróżnika, co to z niejednej biedy wychodził obronną ręką - dobył ze swej torby egzemplarz Kanady pachnącej żywicą. I bez słowa podsunął rozindyczonemu kierowcy książkę otwartą na stronie, gdzie widniała fotografia Johna Iserhoffa. Ten spojrzał na zdjęcie i zaniemówił, zrobił okrągłe oczy. Więcej: twarz jego, skurczona wrogim grymasem, jakby tajała, rozjaśniała się. Czary! - Ty znałeś Johna Iserhoffa?! - zdumiony wykrztusił po dłuższej chwili. - Znałem. I przyjaźniłem się z nim - odparł ojciec. - A ta książka... Ty ją pisałeś?... - .Owszem, ja. Byłem tutaj w Obidżuanie dwukrotnie i zawsze przyjaźnie mnie tu przyjmowano! Więc napisałem o tym serdeczną książkę. 122 Wtedy przed laty nikt mnie stąd nie wyrzucał! - rzekł ojciec dobitnie. Indianin zmieszał się widocznie i jak gdyby otrzeźwiał. Przygładził raz i drugi niesforne włosy, poruszył niespokojnie grdykę i zaczął się tłumaczyć głosem całkiem zmienionym: - Myśleliśmy, że wy obcy, że chcecie tu szpiegować - mówił spokojnie, wręcz łagodnie, przeto lepiej go rozumieliśmy. - Ale tak, to co innego! Możecie u nas zostać, jak długo tylko zechcecie. Włos wam z głowy nie spadnie! - zapewniał. W jego oczach pojawiły się przyjazne migoty. Na koniec huknął w języku algonkińskim: - Bywajcie nam, nechi, przyjaciele! Ostrożnie, z rzetelnym szacunkiem wziął od ojca książkę i pokazał ją poruszonym towarzyszom. To, co nastąpiło potem, było chyba jeszcze jednym snem, lecz teraz snem radosnym. Wkrótce cała wioska grzmiała o książce białych ludzi i o Johnie Iserhoffie. To nieprawda, że on, szlachetny i mądry Indianin, ich przodek, nie żył od wielu lat. Oto powrócił do życia dzięki książce, która wskrzesiła pamięć o nim. W dymiących głowach wyzwoliły się rzewne emocje, na śniadych twarzach malowało się wzruszenie. Podchmieleni Indianie otoczyli nas z wylewną serdecznością, ściskali dłonie, zapewniali o swej życzliwości. A kiedy zmiarkowali, że chcielibyśmy spotkać kogoś z rodziny Johna Iserhoffa, nagle niemal wszyscy zapragnęli być jego krewniakami, choćby najdalszymi, choćby dziesiątą wodą po kisielu - nieważne! -wszak szło o to, żeby sprawić nam przyjemność. Bogiem a prawdą w Obidżuanie Iserhoffów już wielu nie było, większość ich bowiem wyprowadziła się. Wnukowie Johna powędrowali na północ nad potężne jezioro Mistassini, gdzie obfitość zwierzyny futerkowej pozwalała im nadal utrzymywać się z lówów, natomiast jego syn, Joseph, nie żył już od kilku lat. , Tkliwie spoglądaliśmy na Kanadę pachnącą żywicą. Ona stalą się naszym glejtem i kluczem do serc Algonkinów. W tej wiosce zniewolonych Indian, których przez chwilę podejrzewaliśmy o to, że alkohol zmył z nich objawy człowieczeństwa - ona wyzwoliła proste, ludzkie uczucia. Było niemal coś symbolicznego w tym, że Kanada właśnie tutaj, u swego źródła - w miejscu swych narodzin, odniosła taki sukces. Sukces najsympatyczniejszy bodaj z wielu, jakie stały się jej udziałem. (Owa książka, pełna entuzjazmu, rozeszła się w Polsce i za granicą dotychczas w dwudziestu sześciu wydaniach w różnych językach!) 123 Kanada pachnąca żywicą, zrodzona z wielkiej przyjaźni ojca do leśnych ludzi, do Johna Iserhoffa - nie zawiodła nas. Bo czyż zawodzą prawdziwie gorące uczucia? 21. INDIAŃSKA ODNOWA W OBIDŻUANIE Sposobność odwiedzenia Obidżuanu nastręczyła się nam ponownie latem 1980 roku. Wówczas jechało nas czworo: Bolesław Sroka, bliski nam Polak kanadyjski, mój ojciec, jego sekretarka Krystyna, oraz ja, Marek. Uzbrojeni-w Kanadę pachnącą żywicą byliśmy dobrej myśli, spokojni i ufni, że Algonkinowie i tym razem nie poskąpią nam serdeczności i że pomyślnie zbierzemy u nich materiał do nowej książki. Niemniej nurtowała nas troska i niepokój, co tu wiele mówić, o tę wioskę Indian zatrutych alkoholem, nad którymi zawisł ponury cień klęski. A może jednak w porę przebudził się ich instynkt samozachowawczy i znaleźli w sobie dość siły woli, by wyrwać się z pęt zgubnego nałogu? Tymczasem w leśnej mieścinie Clova, do której przybyliśmy koleją z Montrealu - cierpka konsternacja. W Clovie spodziewaliśmy się, że jak przed pięcioma laty, wynajmiemy hydroplan do Obidżuanu, lecz na naszą prośbę jedyny obecny tam wówczas pilot wzdrygnął się z odrazą: - Do Obidżuanu? Wykluczone! Za żadne skarby tam nie polecę! -parsknął gniewnie. - Ejże, dlaczego nie? - pytaliśmy zasKoczeni. - Bo z nich opilcy jakich mało i zbóje! - pilot zmierzył nas ostrym spojrzeniem, jakby chciał się upewnić, czy jesteśmy przy zdrowych zmysłach, że tam się pchamy. - Zatem mieliście j akieś przykre zaj ście w Obidżuanie ? - próbowaliśmy wyciągnąć z niego coś więcej. - Zajście? To mało powiedziane! Kiedy byłem u nich ostatni raz przed dwoma laty, ciskali we mnie kamieniami i chcieli rozwalić mi maszynę! - pilot stłamsił w ustach przekleństwo. - W duszach tych opojów zbudziły się bestie! Zle! Wedle słów naszego zaperzonego rozmówcy Algonkinowie szli na udry z całym światem, a już zwłaszcza ostrzyli topór wojenny 124 przeciwko białym ludziom. Dawniej nie zdarzało się, żeby napastowali pilotów, teraz i oni nie byli bezpieczni. Zatem do tego już przywiodło Indian pijaństwo? Niewesołe były to wieści, ani myśleliśmy jednak dawać za wygraną. Zbyt wiele poświęciliśmy naszego zapału, środków, czasu, byśmy tutaj, o krok niemal od celu podróży, pozwolili oblać się zimną wodą. Kilka denerwujących godzin trwały nasze targi z pilotem. Gdyśmy wszystkimi możliwymi sposobami tłumaczyli mu, że Algonkinowie to nasi przyjaciele, nic przeto mu z nami nie grozi od nich, on spoglądał na nas z zimną ironią i twardo stał okoniem: nie i nie! Mieśliśmy jednak łut szczęścia. Pilot owego dnia nie otrzymał żadnych innych zamówień na loty, spędzał czas bezczynnie, więc koniec końców napierany ciężko westchnął i skapitulował. - Ale płacicie z góry! - warknął. - U tych drabów tylko wysadzam was i zaraz się stamtąd zabieram! Wy zaś róbcie sobie, co wam się żywnie podoba! Istotnie, gdyśmy w godzinę później wysiedli na przystani obidżuań-skiej, z miejsca dał gazu i wystartował w drogę powrotną. Choć bynajmniej nie miał powodu do pośpiesznej rejterady: w wiosce panował spokój, a w pobliżu przystani nie było żywej duszy. Zamieszkaliśmy jak poprzednio w domu agenta HBC, z tym że naszym gospodarzem nie był obecnie Larry Buersey, lecz jego następca, Michel Gagne, niewiele starszy od tamtego i równie dla nas gościnny. Podczas wieczornej pogwarki z Michelem opowiedzieliśmy mu o naszych tarapatach z pilotem i jego niechęci do mieszkańców wioski. - Owszem, wiem coś niecoś o tym - kiwnął głową agent. - Zresztą wtedy, przed dwoma laty, Algonkinowie nie jemu jednemu dopiekli. Wszystkim białym tutaj zalali tęgo sadła za skórę. Czy uwierzycie, że ich wszystkich, a więc pięć nauczycielek, dwie pielęgniarki, Larry'ego, a nawet księdza, wyrzucili wtenczas na łeb z Obidżuanu? ? Słuchaliśmy zaintrygowani, a Michel snuł dalej opowieść o burzliwych wypadkach, które tu się rozgrywały: - Algonkinowie pili w owych miesiącach coraz więcej, bez opamiętania, jak zatraceńcy. Nierzadko też urządzali eskapady do pobliskich miasteczek, głównie Clovy, gdzie przesiadywali w knajpach i opróżniali butelki na potęgę. Miejscowi spoglądali na nich niechętnie, potem złym okiem. Mnożyły się burdy, aż któregoś dnia w barze w Clovie pewien 125 biały zastrzelił słaniającego się na nogach Algonkina. Na to Obidżuan zapałał srogim gniewem, tym bardziej że sąd uniewinnił zabójcę, utrzymując, iż działał on w obronie własnej. - A jak było naprawdę? - zagadnął Bolesław. - Różnie o tym mówiono. Inaczej zeznawali miejscowi świadkowie, co innego twierdzili Indianie... W każdym razie rozsierdzeni do żywego Algonkinowie w odwecie kazali wszystkim białym wynieść się do diabła z ich wioski. Odjeżdżających żegnali zaciśniętymi pięściami i okrzykami, by więcej nie ważyli się wracać. Naonczas dostało się też owemu pilotowi, który nie w porę do nich przyleciał. Gdy Michel na chwilę zamilkł, spytałem go: - Czy długo trwał ich bunt? - Długo? - w glosie agenta zabrzmiała żartobliwa nuta. - Kiedy zostali sami, ochłonęli z wojowniczego ferworu jakby ręką odjął. Skoro tylko zaczęło brakować chleba, za którym przepadają, i innej żywności, przekonali się, że bez białych ani rusz! Nie minął więc tydzień i wszyscy wyrzuceni wrócili, z wyjątkiem Larry'ego, którego ja zastąpiłem. Larry objął na swoją prośbę inną placówkę. - Co najważniejsze jednak - kończył opowieść Michel - w siole doszło do nieoczekiwanego i nader pomyślnego przełomu. Po owych wstrząsach górę wzięła grupa Indian rozumnych, trzeźwo myślących. A notoryczni hulacy, którzy tu rej wodzili, wreszcie znaleźli się w defensywie, spuścili z tonu. Prawdę mówił agent: w Obidżuanie zaszły krzepiące zmiany na lepsze. Opilcom rzetelnie przytarto rogów. Wielce pomocną w ukróceniu ich gorszących zapędów okazała się policja indiańska. Dzięki porozumieniu międzyplemiennemu kilku rosłych junaków w imponujących mundurach objeżdżało okoliczne rezerwaty w taki sposób, żeby być zawsze tam, gdzie ich najbardziej potrzebowano. Spotkaliśmy ich akurat w Obidżuanie. Doznaliśmy niemałej przyjemności, gdy jeden z nich, dwudziestopięcioletni Johnny o ujmującym wyglądzie wyjawił nam, że jest wnukiem Johna Iserhoffa. Johnny żył od lat z rodziną nad jeziorem Mistassini, a ostatnio zgłosił swój akces do policji indiańskiej. W pogawędce z nim zagadnęliśmy go z humorem: - Policjanci noszą zazwyczaj rewolwery u pasa, budzące respekt, wy zaś macie tylko gołe ręce?... - Bo też my nie potrzebujemy broni, żeby przywoływać niesfornych do porządku - odparł z błyskiem dumy w oczach. - Zwykle wystarcza 126 samo nasze pojawienie się w wiosce. A strzelby u nas służą tylko na losie, niedźwiedzie... - dodał z pewnym naciskiem. - Chyba nie każdy może u was być policjantem? - Pewnie, że nie! - oczy Jołmniego błysnęły jeszcze jaśniej. - Kandydat nie przejdzie, jeśli nie cieszy się ogólnym zaufaniem. jakkolwiek w wiosce moczygęby i awanturnicy byli na cenzurowanym i zdecydowanie w odwrocie, to jednak niektórzy zatwardzialcy jeszcze ciągle próbowali wierzgać. Pech chciał, że huncwoci urządzili sobie melinę w chałupie stojącej opoda! - nie dalej jak o pięćdziesiąt kroków od domu agenta, w którym my nocowaliśmy. W owej chałupie wszystkie okna były powybijane i przesłonięte łachmanami. Drugiego dnia po naszym przejeździe jęła tam dudnić muzyka z magnetofonu, przeboje z łat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych puszczono na cały regulator, ogłuszająco. Widać szelmy mieli nie byle jaki wzmacniacz i masywne głośniki, bo grzmienie niosło się zaiste piekielne. Tak przez całe popołudnie i wieczór, i dalej przez całą noc. Maltretujący uszy, ogłupiający łoskot Także następnego dnia ani chwili wytchnienia w maniackim „koncercie". A potem jeszcze jedna koszmarna noc i kolejny dzień. Głośniki charczały, rzęziły i zdawać się mogło, że lada chwila pójdą w drzazgi -~ leci nic z tego, wytrzymywały. Była to zajadła, warcholska demonstracja, szydercze wyzwanie rzucone wiosce, policjantom, młodemu, rzutkiemu wodzowi Marcelowi Czajczaj, wszystkim stronnikom rozsądku. Marcel Czajczaj. wybrany wodzem w ostatnich wyborach, z powodzeniem pociągnął za sobą wielu młodych, nie dał im gnuśnieć, zachęcał, by podejmowali pracę w miejscowym tartaku, dostarcza! pożytecznych zajęć. Właśnie gromadka młodzieży uwijała się przy budowie wioskowej świetlicy, pierwszej w Obidżuanie - wznoszonej akurat naprzeciwko huczącej wściekle chałupy, tuż po drugiej stronie ulicy. Tu zatem przykładna praca, tam zaś urągające wszem wobec rozpasanie. Okrutny jazgot nielicho smagał nam nerwy. Najwięcej zniecierpliwienia okazywali agent Michel i jego hoża żona, Pierrette, bo mieli ku temu szczególny powód. Ich maleńka córeczka rozchorowała się ciężko i wiele płakała. Najtrudniej było nocami, gdyż mała co rusz budziła się od hałasu. Więc pod koniec trzeciego dnia Michel warknął gniewnie: - Sacrebleu! Bodaj ich zabito. Idę przemówić im do rozumu! I poszedł. Niewątpliwie okazał śmiałość, lecz doprawdy trudno było wróżyć mu powodzenie. Tamci hołdowali dewizie, że wolnoć Tomku 127 biały zastrzelił słaniającego się na nogach Algonkina. Na to Obidżuan zapałał srogim gniewem, tym bardziej że sąd uniewinnił zabójcę, utrzymując, iż działał on w obronie własnej. - A jak było naprawdę? - zagadnął Bolesław. - Różnie o tym mówiono. Inaczej zeznawali miejscowi świadkowie, co innego twierdzili Indianie... W każdym razie rozsierdzeni do żywego Algonkinowie w odwecie kazali wszystkim białym wynieść się do diabła z ich wioski. Odjeżdżających żegnali zaciśniętymi pięściami i okrzykami, by więcej nie ważyli się wracać. Naonczas dostało się też owemu pilotowi, który nie w porę do nich przyleciał. Gdy Michel na chwilę zamilkł, spytałem go: - Czy długo trwał ich bunt? - Długo? - w głosie agenta zabrzmiała żartobliwa nuta. - Kiedy zostali sami, ochłonęli z wojowniczego ferworu jakby ręką odjął. Skoro tylko zaczęło brakować chleba, za którym przepadają, i innej żywności, przekonali się, że bez białych ani rusz! Nie minął więc tydzień i wszyscy wyrzuceni wrócili, z wyjątkiem Larry'ego, którego ja zastąpiłem. Larry objął na swoją prośbę inną placówkę. - Co najważniejsze jednak - kończył opowieść Michel - w siole doszło do nieoczekiwanego i nader pomyślnego przełomu. Po owych wstrząsach górę wzięła grupa Indian rozumnych, trzeźwo myślących. A notoryczni hulacy, którzy tu rej wodzili, wreszcie znaleźli się w defensywie, spuścili % tonu. Prawdę mówił agent: w Obidżuanie zaszły krzepiące zmiany na lepsze. Opilcom rzetelnie przytarto rogów. Wielce pomocną w ukróceniu ich gorszących zapędów okazała się policja indiańska. Dzięki porozumieniu międzyplemiennemu kilku rosłych junaków w imponujących mundurach objeżdżało okoliczne rezerwaty w taki sposób, żeby być zawsze tam, gdzie ich najbardziej potrzebowano. Spotkaliśmy ich akurat w Obidżuanie. Doznaliśmy niemałej przyjemności, gdy jeden z nich, dwudziestopięcioletni Johnny o ujmującym wyglądzie wyjawił nam, że jest wnukiem Johna Iserhoffa. Johnny żył od lat z rodziną nad jeziorem Mistassini, a ostatnio zgłosił swój akces do policji indiańskiej. W pogawędce z nim zagadnęliśmy go z humorem: - Policjanci noszą zazwyczaj rewolwery u pasa, budzące respekt, wy zaś macie tylko gołe ręce?... - Bo też my nie potrzebujemy broni, żeby przywoływać niesfornych do porządku - odparł z błyskiem dumy w oczach. - Zwykle wystarcza 126 samo nasze pojawienie się w wiosce. A strzelby u nas służą tylko na łosie, niedźwiedzie... - doda! z pewnym naciskiem. - Chyba nie każdy może u was być policjantem? - Pewnie, że niel - oczy Johnniego błysnęły jeszcze jaśniej. - Kandydat nie przejdzie, jeśli nie cieszy się ogólnym zaufaniem. Jakkolwiek w wiosce moczygęby i awanturnicy byli na cenzurowanym i zdecydowanie w odwrocie, to jednak niektórzy zatwardzialcy jeszcze ciągłe próbowali wierzgać. Pech chciał, że huncwoci urządzili sobie melinę w chałupie stojącej opodal - nie dalej jak o pięćdziesiąt kroków od domu agenta, w którym my nocowaliśmy. W owej chałupie wszystkie okna były powybijane i przesłonięte łachmanami. Drugiego dnia po naszym przejeździe jęła tam dudnić muzyka z magnetofonu, przeboje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych puszczono na cały regulator, ogłuszająco. Widać szelmy mieli nie byle jaki wzmacniacz i masywne głośniki, bo grzmienie niosło się zaiste piekielne. Tak przez całe popołudnie i wieczór, i dalej przez całą noc. Maltretujący uszy, ogłupiający łoskot. Także następnego dnia ani chwiłi wytchnienia w maniackim „koncercie". A potem jeszcze jedna koszmarna noc i kolejny dzień. Głośniki charczały, rzęziły i zdawać się mogło, że lada chwila pójdą w drzazgi - lecz nic z tego, wytrzymywały. Była to zajadła, warcholska demonstracja, szydercze wyzwanie rzucone wiosce, policjantom, młodemu, rzutkiemu wodzowi Marcelowi Czajczaj, wszystkim stronnikom rozsądku. Marcel Czajczaj, wybrany wodzem w ostatnich wyborach, z powodzeniem pociągnął za sobą wielu młodych, nie dał im gnuśnieć, zachęcał, by podejmowali pracę w miejscowym tartaku, dostarczał pożytecznych zajęć. Właśnie gromadka młodzieży uwijała się przy budowie wioskowej świetlicy, pierwszej w Obidżuanie - wznoszonej akurat naprzeciwko huczącej wściekle chałupy, tuż po drugiej stronie ulicy. Tu zatem przykładna praca, tam zaś urągające wszem wobec rozpasanie. Okrutny jazgot nielicho smagał nam nerwy. Najwięcej zniecierpliwienia okazywali agent Michel i jego hoża żona, Pierrette, bo mieli ku temu szczególny powód. Ich maleńka córeczka rozchorowała się ciężko i wiele płakała. Najtrudniej było nocami, gdyż mała co rusz budziła się od hałasu. Więc pod koniec trzeciego dnia Michel warknął gniewnie: - Sacrebleu! Bodaj ich zabito. Idę przemówić im do rozumu! I poszedł. Niewątpliwie okazał śmiałość, lecz doprawdy trudno było wróżyć mu powodzenie. Tamci hołdowali dewizie, że wolnoć Tomku 127 w swoim domku - wobec której bezradni byli nawet policjanci, którzy omijali z daleka przeklętą chałupę, zachowując pozór, jakby nic zgoła nie docierało do ich uszu. I rzeczywiście, Michel wrócił bez słowa do nas, a harmider trwał dalej w najlepsze. Lecz oto w godzinę później, o zmierzchu, niespodzianie nastała cisza. Jak zwykle po przewlekłej burzy - cisza głęboka, niemal uroczysta. Więc jednak Michel poskromił opętańców! Gdyśmy pełni zdumienia pytali go, jak tego dokonał, łypnął ku nam szelmowskim okiem: - Właściwie nic takiego im nie powiedziałem, tyle tylko, że moja petite Natalie budzi się w nocy i płacze. - I to wystarczyło? - Wystarczyło! - uśmiechnął się figlarnie. Istotnie, wystarczyło. Odtąd w wiosce zapanował spokój. Zaiste nie przypadkiem łebscy dyrektorzy Kompanii przysłali tutaj w owych gorących dniach Michela Gagne na miejsce Larry'ego Buerseya. W żyłach Michela pulsowała krew Francuza - i to chyba rozstrzygało. Kiedy Larry Buersey żył tu pośród Algonkinów, dostrzegał w nich tylko klientów w sklepie HBC, poza tym trzymał się z dala od nich. Zasklepiony w wąskim kręgu swych spraw, Larry nie odczuwał najmniejszej potrzeby zbliżenia się do Indian, dopomożenia im. Cóż, nieodrodny Anglik. Natomiast Michel - jakże różny od Larry'ego. Tu rzuci Indianom wesołe pozdrowienie, ówdzie zamieni z nimi kilka serdecznych słów, nawet naburmuszonych rozbraja niewinnym żartem. Drobiazgi, a ważne. Algonkinowie nie tylko liczą się z nim j ??? agentem, również lubią go tutaj. Jego słowo czy prośba znaczą niemało. Także dla „koncertujących" zagorzalców. Któregoś popołudnia zadzwonił do nas ze swego domu wódz Marcel Czajczaj (tak, tak, cywilizacja techniczna wtargnęła do tego puszczańskiego zakątka z iście amerykańskim rozmachem: Algonkinowie mają teraz telefony, elektryczność z generatorów, kolorową telewizję satelitarną... Z tej ostatniej czerpią Indianie dodatkową korzyść, gdyż wieczorami odciąga ich od butelki). Wódz proponował nam wspólną wycieczkę motorówką na ryby. Skwapliwie przyjęliśmy zaproszenie. Marcel Czajczaj jest niezmożonym orędownikiem odnowy życia indiańskiego w Obidżuanie. W trudnej działalności skutecznie wspiera go energiczna i wielce mu pomocna jego żona Marie, wnuczka samego Johna Iserhoffa. Kąśliwcy mówią wprawdzie z przekąsem, że wódz 128 (4) w każdej ważniejszej sprawie słucha jej rady - co istotnie nieczęsto się zdarza u Algonkinów - lecz jemu to bynajmniej w niczym na złe nie wychodzi. Rzetelną pracą jedna sobie coraz szersze uznanie w wiosce -i nawet niechętni muszą mu to w duchu przyznać. 22. ICH NAJWIERNIEJSZY SPRZYMIERZENIEC I oto mknęliśmy po jeziorze Marmette, roziskrzonym w promieniach kłoniącego się ku zachodowi słońca. Powietrze było kryształowe jak w bajce, a obrazy przyrody jakby z nieprawdziwego zdarzenia. Lesisty ląd to uciekał od nas, odsłaniając kolejne przestwory wodne napełnione złotym blaskiem, to zbliżał się, gdyśmy przecinali cieśniny, by nas owionąć aromatem żywicy i tchnieniem indiańskiej legendy. Kiedy, urzeczony, cokolwiek ochłonąłem, rzuciłem pilnującemu steru wodzowi pytanie, czy wiele poluje, czy tutejsza knieja nadal opływa w dary natury. Wódz był powściągliwy w słowach, ale nam życzliwy. - Dawniej chętnie zapuszczałem się w chaszcze ze strzelbą, teraz jednak brakuje czasu - odparł. - Lecz inni polują, choćby mój brat: ostatniej zimy zdobył dwa okazałe rysie, za których skóry dostał od agenta po pięćset dolarów od sztuki. - Szczęściarz! Więc zwierza nie brakuje? - Zeszłej jesieni nasi myśliwcy ubili tutaj sześćdziesiąt łosi i kilka niedźwiedzi... Doprawdy hojność tych ostępów niezmiennie rozpłomienia fantazję! Niebawem wódz wyłączył motor i gdy motorówka znieruchomiała, sięgnęliśmy po spinningi. Bezwzględna cisza spowijała przyrodę. Byliśmy w niewielkiej zatoce, do której wpływała leśna rzeczka. Spoglądaj ąc na osobliwie czarną toń zatoki, domyślaliśmy się tutaj obiecującego zapadliska o chłodnej wodzie. Pierwsze próby nie ziściły naszych nadziei. Bóstwa wodne przelotnie uśmiechnęły się tylko do Indianina, który wyciągnął średnich rozmiarów walleya, rybę z rodu okoni bielmowatych, smaczną i cenioną. Ku naszemu zdziwieniu, wódz pogardził zdobyczą i zdjąwszy ją z haka, zwrócił wodzie. - Miernota - rzekł jakby na usprawiedliwienie. - Czy dostaniemy tu lepsze? - powątpiewał Bolesław po kilkunastu kolejnych daremnych próbach. 179 9-Ród Indian ±^J Indianin uśmiechnął się tylko zagaalcowo. Wytrwale rzucaliśmy spinningami, lecz bez powodzenia. Cichy zmi^ch z Wolna opadał na zatokę i czarna czeluść pod nami jakby d^tnała. - Aż raptem doleciało do naszych uszu głośne pluśnięcie i w chwilę potem zaczęło się: oto tęgi walleye uderzył na błystkę Bol«sława i niemalże równocześnie inna sztuka szarpnęła wędkę India-??? Nim się obejrzeliśmy, wyciągaliśmy spore zdobycze i my pozostali 0lciec, Krystyna, ja. I znowu Bolesław, i Indianin... Okonie bielmowate brały jak opętane, jak na wyścigi. Woda wokół nas kipiała. To już nie\vieie miało wspólnego ze zwykłym łowieniem, to było rozpasanie, gorączka! Pfeez kilkanaście zwariowanych minut, owładnięci drapieżnością w§Qkarzy, zwijaliśmy się jak w ukropie. A potem z nagła nastąpił przemyt i przyszło opamiętanie, a może rozterka, może nawet zażenowania Okonie bielmowate nie umiały walczyć o życie! Owszem, po wzięciu raz, dwa razy szarpnęły się - lecz na tym najczęściej kończył się ich Opór; nader szybko poddawały się losowi, jak gdyby wiedziały, że na Aic wszelka ich walka z człowiekiem i jego wędką. Ogonie bielmowate w owej zatoce-mateczniku były wówczas szalo-ne * w swym szaleństwie bezbronne. I chyba nie wolno nam było na°liżywać naszej przewagi nad nimi - przecież stanowiły szlachetną cząstkę tej wielkiej puszczy. Pierwszy odłożył spinning ojciec. Niebawem ja też poszedłem w jego ślady. Łowili jeszcze ciągłe wódz, Krystyna i BoIesjaw> ale i ich zapał dogasał. Po minucie bezczynnego siedzenia licho mme podkusiło, żeby machnąć spinningiem jeszcze ostatni raz. W skrytości liczyłem, że ryba tym razem nie weźmie! Jednak gdy tylko błystka pacnęła w wodę o trzydzieści kroków od motorówki, poczułem znaJQme szarpnięcie: kolejny spaśny walleye trzepotał się na haku. A niccrize to szlag! dosyć tego! Spiesznie wyciągnąłem ofiarę, uwolni-*em i wpuściłem do wody. Na dobre już odłożyłem wędkę. Zatoka pogrążyła się w cichym śnie nocy; nikt z naszych więcej nie łowił. Tafla jeziora wygładziła się jak kurtyna zakrywająca tajemny świat z jego najpierwotniejszymi zagadkami, i niemal wierzyć się nie chciął0 że dopiero co uczestniczyliśmy tutaj w wybuchu hojności tej ?????- O niebywałej szczodrości kanadyjskich wód przekonaliśmy się także inne^0 razu. Obozowaliśmy wówczas w cieniu jodeł przy wschodnim krańcu Lakę Marmette, o dwadzieścia mil od Obidżuanu. Przywieźli 130 nas w to ustronie Algonkinowie i zostawili samych, byśmy sycili si^ do woli gorącym słońcem i wonią leśnej gęstwy. Apetyty dopisywać nam wilcze i wnet powstała bieda: niepokojąco skurczyły się nas^ zapasy żywności. A łowienie, niestety, nie wchodziło w rachubę, ??^ mieliśmy bowiem koniecznego do tego kanu. Próbować zaś z brzegu x to daremny trud, gdyż jezioro wszędzie tutaj jaśniało rozległą mielizną W owe gorące dni ryby zaszyły się w głębinie i były dla nas niedosiężne Mimo wszystko spróbowałem. Wszedłem na piaszczystą łachę po pą' do wody i tęgo machnąłem wędziskiem. Naraz opór! Pomyślałern sobie, że to jakiś zatopiony konar, których w wodzie walało się sporo Lecz, do licha, cóż to? Żyłka, napięta jak struna, ostro ucieka w boi>J Z wysiłkiem nawijam. Dalibóg, to jędrny, chwacki szczupak! - Dobre trzy kilogramy, a może i więcej! - huknął najbliższy ??1?? sław, gdy łup dostał się na piasek. Doskoczyliśmy wszyscy pełni zapału, a najwięcej radości miała Kry„ styna, bo ona najbardziej trapiła się naszą karlejącą spiżarnią. KrótK chwila, a oczyściła rybę i pocięła na kilkanaście słusznych porcji, j^ na patelni tryskało masło i była sól. A gdy cała nasza czwórka jęk wcinać smakowite kęsy, w naszym obozie nigdy nie było tyle ???????, i zachwytu. I pomyśleć, że ten jeden szczupak z mielizny Lakę Marmette zgotowąi nam o cale niebo więcej szczęścia niż owych kilkadziesiąt walleyó^ złowionych przez nas tydzień wcześniej, w wodach tegoż jeziora. Wat leye były zbyt łatwą zdobyczą, wprawiającą nas w zakłopotanie, szcz^ pak zaś z mielizny stanowił jakże radosną niespodziankę - i znakomita wyżerkę, że palce lizać! W naszym obozie, w którym ochoczo gawędziliśmy przy ogniska wraz z powiewem kniei przepojonym mocną, żywiczną wonią, napłyń wały przejmujące wspomnienia dawnych chwil i zdarzeń. Przecie ongiś tutaj właśnie, w tym zakątku nad jeziorem Marmette obozowali i polowali razem w okolicznych ostępach" mój ojciec i John Iserhoff Tutaj, w sercu świetnych terenów myśliwskich stary Indianin wyja wiał ojcu tajemnicę łosi i niedźwiedzi, tu także wyjawił przed ?\? frapujące szczegóły ze swego bogatego życia. Wiele się zmieniło od tamtych pamiętnych lat. Stary przyjaciel Job* odszedł dawno do krainy cieniów. A był on ostatnim wybitnym ??^ liwcem z rodu Iserhoffów w Obidżuanie. Jego śmierć zbiegła się w czasję z kresem ery wolnego, traperskiego życia Algonkinów obidżuańskic^ 13! Niemal wszy ?? oni zmuszeni byli, jak wiadomo, zdać się na łaskę i pomoc rządu kanadyjskiego. Odtąd zaczęło się dla nich bytowanie wprawdzie ułatwione, ale jakże smętne. Odchodząc od dawnych zajęć, które stanowiły istotę ich życia, zgubili swą ścieżkę, grzęźli nieuchronnie w szarzyźnie ponurej codzienności. Coraz dotkliwiej nękała ich nuda, którą próbowali zabijać alkoholem wlewanym strumieniami w gardło. Z tego błędnego koła jednak chyba potrafili się wyrwać w porę. W swej walce o odzyskanie zachwianej równowagi duchowej Algonkinowie mają potężnego i najwierniejszego sprzymierzeńca. Jest nim otaczająca ich puszcza. Niewzruszona i zuchwała. Puszcza roz-szemrana chlubną legendą indiańską. Legendą o słynnych myśliwcach tych ostępów. Dzisiejsi mieszkańcy Obidżuanu, wsłuchujący się z uwagą w pieśń smukłych jodeł i świerków i tajemne odgłosy nieposkromionej kniei, nabierają na nowo ufności we własne siły, śmielej spoglądają w przyszłość. Mówią, że dopóki puszcza tu będzie, dopóty oni będą. A wierzą, że puszcza jest wieczna. SPIS ROZDZIAŁÓW 1. CHŁOPAK ZWANY RUSK................... 5 2. PIERWSZE KROKI WŚRÓD INDIAN............ 9 3. IROKEZI................................ 15 4. DWIE ŻONY............................. 20 .5. BITWA W ZATOCE HUDSONA............... 25 6. WODA OGNISTA.......................... 30 7. PUSZCZA HOJNA - I GROŹNA ............... 39 8. GŁÓD.................................. 43 9. SMIERC IWANA ISERHOFFA ................ 50 10. WAŻĄ SIĘ LOSY KONTYNENTU.............. 54 11. OSTATECZNY TRIUMF ANGLIKÓW............ 60 12. NIEPOKOJE PO ZAWIERUSZE WOJENNEJ........ 69 13. RZEŹ BOBRÓW........................... 73 14. WIEK KLĘSKI............................ 78 15. JOHN ISERHOFF. PIERWSZE WSPOMNIENIE JOHNA ISERHOFFA............................. 88 16. ROSOMAKI. DRUGIE WSPOMNIENIE JOHNA ISERHOFFA .........e........................ 98 17. GDY BUDOWANO KOLEJ. TRZECIE WSPOMNIENIE JOHNA ISERHOFFA...................... . 105 18. REZERWUAR GOUIN. CZWARTE WSPOMNIENIE JOHNA ISERHOFFA ....................... 111 19. OSTATNIA WALKA JOHNA ISERHOFFA........ 114 20. WYBAWIŁA NAS KANADA PACHNĄCA ŻFWIC4 . 118 21. INDIAŃSKA ODNOWA W OBIDŻUANDS......... 124 22. ICH NAJWIERNIEJSZY SPRZYMIERZENIEC....... 129 Redaktor: Aleksandra Karska-Zagórska Redaktor techniczny: Zbigniew Nożyński Korektor: Małgorzata Oleszak Printed in Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE - POZNAŃ 1984 Wydanie I. Nakład 79 650 + 350 egz. Ark. wyd. 9,2: ark. druk. 9.25. Oddano do składania 2611983 r. Podpisano do druku 10? 1983 r. Druk ukończono w październiku 1984 r. Papier offsetowy ki. IV, 71 g, rola 84 cm Zam. nr 9/396-397 E-9/782 Skład fotograficzny „Monophoto 400/8" WYDAWNICTWA SZKOLNE i PEDAGOGICZNE - ZAKŁADY GRAFICZNE Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1