Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15993 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
FRITZ LEIBER
PRZEZ MGŁY I MORZA
Przełożył Dariusz Kopociński
SOLARIS
Olsztyn 2004
„Przez mgły i morza"
tytuł oryg. „Swords in the Mist"
Copyright© 1968 by Fritz Leiber
Ali Rights Reserved
Copyright © 2004 for Polish translation by
Darijstąz Kopociński
ISBN 83-88431-49-8
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Maciej „Monastyr" Błażejczyk
Korekta Tomasz Hemperek
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris"
Małgorzata Piasecka
ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn
tel/fax. (0-89) 541-31-17
e-mail:
[email protected]
www.solaris.net.pl
CHMURA GNIEWU
(THE CLOUD OF HATE)
6
Fritz
Leiber
W podziemiach Świątyni Nienawiści, gdzie pięć tysięcy odzia-
nych w łachmany wyznawców pokornie klęczało i w religijnym
uniesieniu przykładało czoła do chłodnych, chropowatych kamie-
ni - przytłumionym, lecz nieubłaganym rytmem warczały bębny
i hipnotycznie mrugały czerwone światła. Trans rozbudzał w lu-
dziach zwierzęce, barbarzyńskie instynkty.
Rozlegały się ciche dudnienia, czasami jęki i pomruki. Tętno
uczuć było niesłyszalne, a mimo to tłum wyznawców wytwarzał
piekielne wibracje, zdolne wstrząsnąć całym miastem, całą lank-
marską ziemią i całym światem Nehwonu.
Od wielu miesięcy Lankmar cieszył się spokojem. Tym większa
była nienawiść. Mało tego, tej nocy w samym sercu miasta odzia-
na w czarne togi arystokracja hulała w najlepsze na zaręczynach
córki suwerena z księciem Iltmaru. Dzikie tańce i swawolne zaba-
wy podsycały nienawiść.
W rozległej sali podziemnej świątyni rósł las grubych słupów,
ustawionych bez dbałości o jakikolwiek porządek; wzrok gubił się
w ich gąszczu. Strop był tak nisko, że wysoki człowiek mógł so-
bie głowę potłuc... aczkolwiek w tej chwili wszyscy się płaszczy-
li. Zapach zgnilizny przyprawiał o mdłości. Zgarbione plecy sro-
dze zagniewanych wyznawców ścieliły się na podobieństwo pa-
górkowatej krainy; pokryte saletrą kamienne podpory przypomi-
nały szare drzewa.
Arcykapłan uniósł kościsty palec. Żelazne cymbały o strunach
cienkich jak pergamin zaczęły przygrywać czerwonym płomykom
do wtóru z bębnami, by rozjątrzyć zawistną złość w uniesionych
czcicielach, doprowadzić ją do wrzenia i wybuchu.
W półmroku olbrzymiej krypty z falistego morza wygiętych
ludzkich grzbietów zaczęły się unosić ledwie widoczne macki - zu-
pełnie jakby rósł tam w siłę hufiec duchów. Macki, które w innym
świecie mogłyby zostać nazwane ektoplazmą, prędko się mnoży-
ły, gęstniały, wydłużały się i łączyły w kształt zbliżony do kłębowi-
ska węży. Powstawało wrażenie, jakby to wścibska mgła znad rze-
Chmura gniewu 7
ki Hlal zapuszczała w podziemia szarobiałe jęzory. Węże wiły się
wokół słupów i snuły pod niskim stropem. Swym wilgotnym do-
tykiem pieściły wyznawców, którzy powołali je do istnienia. Wpły-
wały obłokami w czeluść wąskich, spiralnych, wysłużonych scho-
dów - miejscami niemal doszczętnie startych i zdradliwie śliskich.
W mglistym, żywym tumanie jarzyły się czerwone punkty.
Czas płynął, lecz bębny i cymbały wciąż bez potknięć wygry-
wały swą melodię. Opiekunowie piekielnego ognia obracali drew-
niane koła, na których czerwonym ogniem płonęły kagańce. Oczy
arcykapłana pod drewnianą maską ani razu nie pobiegły w bok i ani
jedna zgarbiona, skamieniała postać nie podniosła głowy.
A na górze zamgloną alejką do swego domu w złodziejskiej
dzielnicy śpieszyła młodziutka, zmizerowana żebraczka, ledwie
skóra i kości. Wielkie lemurowe oczy błysnęły strachem w drob-
nej, pięknej buzi elfa, gdy dostrzegła szarobiały łeb mgły, która
na podobieństwo ślimaka wysuwała się z zakratowanego okien-
ka przy chodniku. Od dawna czuła na sobie ramiona chłodnych
nadrzecznych oparów, domyślała się więc, że ma przed sobą zgo-
ła inne zjawisko.
Próbowała ominąć ten wybryk natury, jednakże kłąb mgły
z chyżością nacierającej kobry rozpełzł się od muru do muru, by
zagrodzić jej drogę. Pobiegła w drugą stronę, lecz on doścignął ją
i otoczył podkową przy pustej ścianie. Mogła już tylko stać z drże-
niem, kiedy mgielny wąż chudł, gęstniał i zacieśniał półkole. Kiwał
głową niczym jadowity gad oko w oko z ofiarą, aż nagle skoczył jej
na piersi. Wtenczas przestała drżeć, wywróciła białka lemurowych
oczu i, niby pusty wór, nieprzytomnie osunęła się na chodnik.
Przez chwilę szarobiałe wężysko zdawało się ją obwąchiwać, ale
ponieważ nie dawała znaku życia, ze złością przewróciło ją twarzą
do ziemi i pognało w tym samym kierunku, w którym poruszała
się nadrzeczna mgła: przez miasto ku domom arystokracji i ozło-
conemu latarniami pałacowi suwerena.
Obie mgły doskonale się z sobą połączyły, choć gdzieniegdzie
w tej mieszaninie pojawiały się czerwone błyski.
***
Przy pustym kamiennym korycie u zbiegu pięciu ulic dwóch
mężczyzn siedziało skulonych obok szerokiego piecyka, w którym
gorzały resztki węgla. Mieli stamtąd ledwie parę kroków do dzielni-
8 Fritz Leiber
cy bogaczy, skąd dolatywały na przemian ciche echa muzyki i wy-
buchy śmiechu. Po dachach błądziły mdłe, tęczowe łuny. Na pierw-
szy rzut oka wyglądali na żebraków, wszelako ich bluzy, płaszcze
i sztylpy, choć w wielu miejscach przetarte, uszyte były z porząd-
nego materiału. I mieli pod ręką miecze w pochwach.
- Mglista noc będzie - zauważył Fafryd, potężnie zbudowany
rudzielec o bladej, spokojnej twarzy. - Ciągnie wilgocią od rzeki.
W odpowiedzi jego mniejszy kompan wzruszył ramiona-
mi, podsycił ogień w piecyku dwiema miskami węgla drzewne-
go i rzekł ironicznie:
- Następnym razem przepowiadaj lodowce! Najlepiej niech
przyjdą aleją Bogów. - Oto cały Kocur: wzrok czujny, usta szyder-
czo wykrzywione, policzki przykryte szarym kapturem.
Fafryd wyszczerzył zęby. Kiedy doszły go leciutkie dźwięki
śpiewanej daleko pieśni, rzucił w ciemność z udawaną rozpaczą:
- Czemuż to nie siedzimy gdzieś na ciepłych poduchach?
Czemu wino nie szumi nam w głowach i słodkie rączęta nie tulą
nas namiętnie?
Zamiast odpowiedzi Szary Kocur odpiął od pasa trzos ze szczu-
rzej skóry, chwycił go za rzemyki i pacnął nim o dłoń. W sflacza-
łym woreczku nie brzęknęły monety. Dla podkreślenia wagi swo-
ich słów podsunął druhowi pod oczy dziesięć palców. Na żadnym
nie błyszczał pierścień.
W ciemnościach przepływały pierwsze zwiewne opary, zwia-
stujące idący za nimi wał mgły. Fafryd raz jeszcze wyszczerzył zęby
i odezwał się jak gdyby do niewidzialnej widowni:
- Wprost wierzyć się nie chce! Trudno zliczyć, ileśmy w trak-
cie naszych przygód nazbierali klejnotów, ile kosztowności ze zło-
ta zwykłego i zielonego! Były nawet akredytywy pieniężne gildii
handlarzy zbożem. Gdzież to się wszystko rozeszło? Akredytywy
odfrunęły na skrzydłach z pergaminu? Kamienie bluznęły ogniem
i uszły w niebo jak czerwone, zielone i perłowe kałamarniczki? Cze-
mu nie jesteśmy bogaci?
Kocur prychnął.
- Ba, gdybyś chociaż nie trwonił dorobku na dziewki wszetecz-
ne! Albo nie zaspokajał swych szlachetnych zachcianek, takich jak
pomoc fałszywym aniołom w szturmowaniu bram piekieł. Co do
mnie, to zubożyło mnie tak niańczenie ciebie.
Fafryd parsknął śmiechem.
Chmura gniewu 9
- Zapominasz o własnych nieprzemyślanych kaprysach. Kto
jednej nocy zwędził suwerenowi kiesę, wypróżnił mu kieszenie i za-
razem oddał koronę? No kto? Nie, nie, Kocurze. Myślę, żeśmy bied-
ni, bo... - Nagle uniósł łokieć, rozchylił nozdrza i wciągnął w płu-
ca chłodne, wilgotne powietrze. - Dzisiaj mgła ma jakąś dziwną
właściwość - orzekł.
Kocur odpowiedział beztrosko:
- Wyraźnie czuję zdechłe ryby, przypalony tłuszcz, końskie
łajno, zzieleniałą lankmarską kiełbasę, tanie świątynne kadzidła,
dziesięciofuntowe bochny chleba, zjełczały olej, podpleśniałe zbo-
że, czarną maź w skrzyniach balsamiarzy, swąd lnianych odpadów
oraz smród z baraków niewolników i z katedry pełnej niemytych
przewoźników i cudzołożnic wyprawiających rytualne orgie... a ty
mi mówisz o dziwnej właściwości?!
- Ja czuję coś jeszcze. - Fafryd spojrzał kolejno w głąb każdej
z pięciu ulic. - Chociaż może... - Urwał, niezdecydowany, i wzru-
szył ramionami.
***
Przez wychodzące na ulicę okienka tawerny zwanej „Gniaz-
dem Szczurów" wlewały się chyłkiem obłoki mgły. Mieszały się
osobliwie z gęstym dymem dogorywającej pochodni, niezauważo-
ne przez nikogo prócz starej nierządnicy, która otuliła się szczel-
niej połatanym kożuszkiem.
Uwaga zebranych skupiała się przede wszystkim na osławio-
nym zabijace Gnarlagu i niewiele mu ustępującym muskulaturą
smagłym najemniku. Walczyli na ręce. Każdy z nich wpierał ło-
kieć w blat wiekowego, dębowego stołu i miażdżył palce przeciw-
nika, próbując przyłożyć jego dłoń do porysowanego, wyszczerbio-
nego i podziobanego drewna. Gnarlag, który uśmiechał się z drwi-
ną, miał drobną przewagę.
Jedno z odnóży mgły zatrzymało się nad ramieniem Gnarla-
ga, jakby samo było miłośnikiem tego rodzaju rozrywek i z zainte-
resowaniem czekało na rozstrzygnięcie pojedynku. Stara nierząd-
nica dostrzegła w niej dziwne, czerwone kosmyki. Odbłyski po-
chodni, cóżby innego? Modliła się jednak, żeby w jej faworycie na
nowo zawrzała krew.
Koniuszek mgły dotknął naprężonego ramienia. Twarz Gnar-
laga nie wyrażała już szyderstwa, ale zaciekłą nienawiść. Mięśnie
10
Fritz
Leiber
przedramienia nabrzmiały do nieprawdopodobnej wielkości i zmu-
siły rękę do gwałtownego obrotu. Dał się słyszeć cichy trzask i jęk
boleści. Najemnik miał złamany nadgarstek.
Gnarlag wstał, strącił ze stołu podany mu kubek wina i ode-
pchnął dziewczynę, która chciała go objąć. Zabrał z ławy szero-
ki pas z dwoma mieczami, pomaszerował do ceglanych schodów
i wspiął się do drzwi. Najwyraźniej za sprawą jakichś przeciągów
i zawirowań powietrza kosmyk mgły położył się na jego ramio-
nach niczym ręka kompana.
- Gnarlag był zawsze zimnym draniem - zauważył ktoś po
jego wyjściu. - On się nigdy nie cieszy ze zwycięstwa.
Czarnowłosy najemnik patrzył na swoją okaleczoną rękę i po-
wściągał się od krzyku.
***
- Tedy mi powiedz, wielki filozofie, czemu nie jesteśmy diuka-
mi? - zapytał Szary Kocur, wysuwając palec z pięści zaciśniętej na
kolanie. Wycelował nim w Fafryda siedzącego po drugiej stronie
piecyka. - Albo cesarzami, dajmy na to. Albo półbogami.
- Nie jesteśmy diukami, bo przed nikim nie bijemy czołem
- odparł rezolutnie Fafryd i oparł się wygodniej o kamienne ko-
ryto. - Nawet diuk liże buty królowi, a półbogowie bogom. My ni-
komu schlebiać nie musimy. Chadzamy, gdzie nam się żywnie po-
doba. Sami sobie wybieramy przygody i decydujemy, czy pchać
się w tarapaty. Lepsza wolność o chlebie i wodzie niźli pełna kiesa
i żywot w poddaństwie.
- Oto słowa ogara, co go ostatni pan przegnał na cztery wiatry
i teraz nie wie, do kogo się łasić - odparował Kocur z jawną drwi-
ną, na którą mogą sobie pozwolić serdeczni przyjaciele. - Spójrz
na siebie, obłudniku! Sprzedawałeś się magnatom, królom i brzu-
chatym kupcom. Za Wewnętrznym Morzem służyłeś Mowaralo-
wi. Ja zaś wykonywałem zlecenie bandyty Harsela. No i razem słu-
żymy Glipkeriowi, który dziś w nocy wydaje córkę za iltmarskie-
go księcia.
- Toż to jeno wyjątki! - zaprotestował gromko Fafryd. - Ale
nawet na służbie trzymamy się zasad. Nie słuchamy niegodziwych
rozkazów, nie tańczymy w rytm bębnów czarodzieja, nie miesza-
my się z tłuszczą i nie dajemy się zatruć jadem nienawiści. Jeśli już
dobywamy miecza, to w obronie własnej. Hej, co to?
Chmura gniewu 11
Dotąd trzymał miecz demonstracyjnie wysoko, obejmując
palcami pochwę tuż poniżej jelca, lecz teraz przysunął rękojeść
do ucha.
- Słychać ostrzeżenie! - oświadczył raptownie. - Stal cicho
pobrzękuje w pochwie.
Kwitując ten przesąd pobłażliwym chichotem, Kocur wysu-
nął swą smuklejszą klingę, przyjrzał się natłuszczonej stali w świe-
tle czerwonych węgli, znalazł kilka ciemniejszych plamek i zaczął
je szorować szmatką.
Ponieważ nie działo się nic szczególnego, Fafryd odłożył po-
chwę z mieczem i przyznał niechętnie:
- Pewnikiem smok zajrzał do jaskini, gdzie głownię wykuto.
Tak czy siak, mgła mi się nie podoba.
***
Płatny morderca Gisz i kurtyzana Tres patrzyli, jak mgła wę-
drująca po fantazyjnie czubatych dachach lankmarskich kamienic
przesłania najpierw wiszący nisko złoty sierp księżyca, a potem
gasi tęczową poświatę pałacu. Zapalili łuczywa, zaciągnęli niebie-
skie zasłony i jęli się bawić miotaniem noży, aby zaostrzyć apetyt
przed bardziej intymną, lecz nie mniej dziką zabawą.
Tres mogła się pochwalić pewną wprawą, lecz Gisz potrafił
tak rzucić nóż, że obrócił się dwanaście lub trzynaście razy, nim
wbił w deskę. Z równą biegłością rzucał między nogami, jak i do
tyłu przez ramię. I to bez pomocy lustra. Ilekroć ostrze grzęzło
o włos od dziewczyny, uśmiechał się z zadowoleniem. Nieraz mu-
siała powtarzać sobie w duchu, że nie jest dużo gorszy niż prze-
ciętny łotrzyk.
Zza zasłony wcisnęło się mgielne ramię i musnęło Gisza
w skroń, kiedy sposobił się do kolejnego rzutu.
- We mgle jest krew, wchodzi ci do oczu! - krzyknęła Tres,
patrząc nań ze zgrozą.
Rzezimieszek chwycił dziewczynę za ucho i z obleśnym
uśmiechem poderżnął jej gardło tuż pod kształtnym podbród-
kiem. Uskoczywszy przed strugą tryskającej krwi, zwinnie po-
rwał pas z nożami i zbiegł krętymi schodami na ulicę, gdzie wto-
pił się we mgłę - jemu przyjazną, lecz poza tym nafaszerowa-
ną nienawistnymi uczuciami jak towiliskie wino cukrem. Była
to istna chmura gniewu. Przepełniały go cudowne wizje po-
Y2 Fritz Leiber
dobne do silnych, lecz ulotnych wrażeń, jakie zalęgły się w jego
głowie, gdy został dotknięty siwobiałą mgiełką. Przed oczami
tańczyły mu obrazy zasztyletowanych księżniczek i pochlasta-
nych pokojówek. Maszerował raźnym krokiem, na skrzydłach
radosnych oczekiwań, w kompanii Gnarlaga, mistrza dwóch
mieczy. I choć spotkali się po raz pierwszy w życiu, od razu
wiedzieli, że są braćmi uświęconymi nienawiścią, sługami bło-
gosławionej mgły.
***
Fafryd splótł nad piecykiem swoje krzepkie dłonie i zagwiz-
dał skoczną melodię, która niosła się z dalekiego, mrugającego
światełkami pałacu.
Kocur na nowo oliwił klingę Skalpela.
- Zanadtoś wesół, jak na kogoś, kto boi się zaczarowanej mgły
i brzęku żelaza - zauważył.
- A bo mi się tu podoba - odparł barbarzyńca. - Pluję na dwo-
ry, łoża i kominki! Dopiero na ulicy człowiek wie, że żyje. Albo na
szczycie góry. Czyż wino nie smakuje lepiej w wyobraźni aniże-
li w kielichu?
- No, ja nie wiem! - zaśmiał się kpiąco Kocur.
- I czy głodujący nie zjada skórki chleba z większym ape-
tytem niż wytrawny smakosz słowicze języki? Przeciwności losu
wyostrzają zmysły i oczyszczają umysł.
- Oto mowa małpy, która nie sięga banana - zadrwił Ko-
cur. - Gdyby obok w murze otworzyły się wrota raju, wskoczył-
byś w nie bez namysłu.
- Dlatego, że nigdy tam nie byłem - zripostował Fafryd.
- Nie przyjemniej posłuchać muzyki z daleka, niż przepychać się
wśród ucztujących na zaręczynach Innezgai, wydurniać się z ni-
mi, przestrzegać reguł obowiązujących w ich świecie, uważać na
potknięcia?
- Niejeden w Lankmarze zielenieje i pęka z zazdrości, słysząc
tę muzykę - rzekł ponuro Kocur. - Ja nie zielenieję, jak te szajbu-
sy. Moja zazdrość ma inne, racjonalne podłoże. Tak czy inaczej, na
twoje pytanie odpowiadam: nie!
- Stokroć przyjemniej być dziś strażnikiem w służbie Glipke-
ria niż jego wychuchanym gościem - upierał się Fafryd. Urzeczony
poetycznością swych porównań, nie zważał na słowa Kocura.
Chmura gniewu
13
- To znaczy, że mamy służyć Glipkeriowi za darmo? - za-
pytał ostro ten drugi. - No tak, oto gorzka pestka wolności: brak
wynagrodzenia!
Fafryd zaśmiał się, zreflektował i rzekł prawie ze skruchą:
- Mimo to jest pewien urok w niezłomnym czuwaniu, w po-
winności strażnika. Nie trzymamy straży za pieniądze, ale z czy-
stej przyjemności! Człowiek jest ślepy pod dachem, gdzie ciepło
mu i wygodnie. Tutaj widzimy miasto i gwiazdy, słyszymy szmer
i tupot życia. Czyhamy jak myśliwi w skalnej kryjówce, próbując
złowić wzrokiem...
- Proszę, Fafryd, tylko nie strasz mnie zjawami i upiorami!
- wpadł mu w słowo Kocur. - Zaraz powiesz, że ulicami włóczy
się krwiożerczy potwór. Taki, któremu ślina cieknie na myśl o In-
nezgai i jej służkach. Który chrupnąłby na przystawkę książątko
w zbrojnym przybraniu.
Fafryd popatrzył na niego w zadumie i potoczył wzrokiem po
zasnutych mgłą miejscach.
- Kiedy będę miał pewność, nie omieszkam ci powiedzieć.
•••
Bracia bliźniacy Kreszmar i Skel, z zawodu zamachowcy i ra-
busie, próbowali wydusić pieniądze od pewnego liczykrupy w je-
go ruderze, kiedy dopadła ich mgła z czerwonymi pasmami. Do-
kończyli dzieła z chyżością ambitnych ludzi, którzy po otrzyma-
niu niespodziewanego zaproszenia na ucztę monarchy w pośpie-
chu przełykają ostatni kęs na rodzinnym przyjęciu. Kreszmar bez
skrupułów roztrzaskał pałką czaszkę liczykrupy, podczas gdy Skel
chował za pas mieszek złota, który udało mu się wydrzeć pada-
jącemu już bez życia staruszkowi. Miecze kołysały im się u bo-
ków, gdy szybko wychodzili na zamgloną ulicę. Maszerowali te-
raz w towarzystwie Gnarlaga i Gisza, w kłębach zwartej, szarej
chmury, która poruszała się prawie niedostrzegalnie wraz z nad-
rzecznymi mgłami, a mimo to z mocą najtęższego wina rozbu-
dzała w nich żądzę niszczenia i mordowania; tuszując wszelkie
wątpliwości i obawy, przyrzekała krocie pasjonujących, owoc-
nych rozbojów.
Za czterema łotrami fałszywa mgła rzedła do wąskiego sznura,
połyskującego miejscami czerwienią tętnicy, a miejscami srebrem
włókna nerwowego - nigdzie nie rozerwanego, choć musiał orni-
14 Fritz Leiber
nąć niejeden kamienny narożnik po wyjściu ze Świątyni Nienawi-
ści. Włókno tętniło nieprzerwanie, w miarę jak ze świątyni płynę-
ły polecenia i pokarm do pełznącego obłoku mgły i czterech do-
szczętnie opętanych nienawiścią morderców, którzy wraz z nią ma-
szerowali. Walec mgły sunął z zawziętością śnieżnego tygrysa do
dzielnicy arystokracji, gdzie nad morzem blisko falochronu świe-
cił tęczą latarni pałac Glipkeria.
Trzej odziani na czarno lankmarscy gwardziści, uzbrojeni
w okute blachą pałki i ciężkie strzałki z ostrymi haczykami, do-
strzegli zbliżającą się do nich ścianę mgły i poruszających się w niej
ludzi. Zdawało im się, że to czterej mężczyźni uwięzieni w czaro-
dziejskim, giętkim lodzie. Ciarki im przeszły po skórze. Stali jak
sparaliżowani. Mgła obmacała ich, lecz zostawiła w spokoju; uzna-
ła, że są za słabym narzędziem dla jej celów.
W kłębach mgły użądliły ich noże i miecze. Gwardziści padli
bez krzyku; czarne bluzy błyszczały od wilgoci okraszonej czerwie-
nią na bladych, zmartwiałych kończynach. Mgła zgęstniała, jakby
nażarła się do syta swoimi ofiarami. Z zewnątrz czterej mordercy
byli niewidoczni, choć sami wszystko doskonale widzieli.
***
W świetle łun wylewających się z pałacu w najdłuższą z pię-
ciu ulic, tę prowadzącą w głąb lądu, Kocur zauważył sunącą ku nim
szarą mgłę, która wypuszczała przed siebie badawcze odrosty.
- Patrz, Fafrydzie, mamy towarzystwo! - zawołał wesoło.
- Mgła ciągnie od rzeki setką zakrętasów, żeby ogrzać łapy przy
naszym piecyku!
Fafryd zmarszczył czoło i odparł z podejrzliwością:
- Cosik mi się widzi, że kryją się w niej nieproszeni goście.
- Wiecznie trzęsiesz gaciami! - zganił go Kocur i dodał tajem-
niczym głosem: - Śmieszna myśl przyszła mi do głowy. Może to
nie mgła, jeno dym z ogniska, gdzie pali się ogromny stos słomy
makowej z konopną żywicą? Wiesz, jakich zaznamy niesamowi-
tych wrażeń, jakie sny mieć będziemy?
- Najpewniej koszmary - rzekł cicho Fafryd i podniósł się
w kucki. - Kocurze, mam złe przeczucia! I miecz łaskocze w do-
tyku!
Najdalej wysunięta macka toczącego się żwawo wału mgły
musnęła obu przyjaciół i przylgnęła do nich z radością, jakby zna-
Chmura gniewu
15
lazła wreszcie dowódców wyprawy, hersztów oddziału niewolni-
ków, których pod ich wodzą nikt nie pokona.
Dwaj serdeczni druhowie, niski i wysoki, zostali wystawieni
na wielką pokusę. Łechtani czułą, gorzko-słodką pieśnią nienawi-
ści, słuchali obietnic wiecznego pławienia się w krwawej zemście,
trwających wieki wieków rozkoszy morderczego szału.
Fafryd, który tej nocy nie kosztował wina, pijany jedynie
własnymi wizjami i rozważaniem etosu strażnika, pozostał nie-
czuły na podszepty, których treść wydała mu się wyjątkowo mało
pociągająca.
Z drugiej strony Kocur, którego serce nieraz trawiła zawiść
i nienawiść, przeżywał ciężkie chwile, lecz i on w końcu oparł się
chytrym namowom - nawet jeśli tylko dlatego, mówiąc bez ogró-
dek, że wolał być autorem własnego zła, niż uczyć się go od innych,
choćby naukę proponował sam arcydiabeł.
Mgła cofnęła się parę kroków, po czym z kocią szybkością, ni-
czym odtrącona kobieta o mściwym charakterze, wydaliła ze swo-
ich trzewi czterech łotrów i równocześnie wymierzyła mgielne od-
rośle w Kocura i Fafryda.
Kocurowi wyszła na dobre biegła znajomość lankmarskiego
półświatka, a w nim nawet początkujących morderców, co w połą-
czeniu z intuicją i umiejętnością błyskawicznego podejmowania
decyzji uratowało mu życie. Rozpoznał pas z nożami najniższego
z czterech bandziorów, Gisza, najniebezpieczniejszego w tej gru-
pie. Bez wahania wyrwał z pochwy Koci Pazur, wycelował i rzucił.
W tym samym momencie Gisz, równie szybki i zwinny, cisnął je-
den z noży. Wszelako Kocur, który nigdy nie lekceważył przeciw-
ników i nie zapominał o ostrożności, w chwili rzutu przekrzywił
w bok głowę, dzięki czemu nóż Gisza przeciął tylko płatek ucha
i minął go ze świstem.
Gisz zanadto ufał swej zręczności, nie zrobił bowiem uni-
ku, co przyniosło ten skutek, że zaraz potem sterczała mu z pra-
wego oczodołu rękojeść Kociego Pazura. Czas jakiś zdawał się
łypać na świat zdrowym okiem w niepomiernym zdumieniu,
by w końcu runąć na bruk z twarzą wykrzywioną śmiertelnym
grymasem.
Kreszmar, Skel i Gnarlag ochoczo sięgnęli po broń, bynajm-
niej nie zrażeni nagłą śmiercią, która zatopiła swe szpony w mó-
zgu ich towarzysza.
16
Fritz
Leiber
Fafryd, zwolennik strategicznego myślenia na polu walki, nie
od razu dobył miecza, ale chwycił piecyk za jedną z trzech rozgrza-
nych nóżek, zakręcił nim nad głową i obsypał czerwonym żarem
twarze napastników. To ich na chwilę zatrzymało, dzięki czemu
Kocur zdążył wyszarpnąć Skalpel, a Fafryd - swój ciężki, wykuty
w jaskiniach miecz. Wolałby rozstać się już z parzącym piecykiem,
jednak na widok Gnarlaga, nacierającego nań z dwoma mieczami,
przerzucił piecyk do drugiej ręki.
Doszło do gwałtownego starcia, którego wynik chylił się to na
jedną, to na drugą stronę. Trzej napastnicy, tylko przez chwilę zdez-
orientowani żarem i popiołem, nie doznawszy obrażeń, śmiałym
krokiem przystąpili do boju. Cztery dobrze wymierzone pchnięcia
omal nie dosięgły Kocura i Fafryda. Barbarzyńca zasłonił się pie-
cykiem przed klingą trzymaną w prawej garści Gnarlaga, drugą za-
blokował własnym mieczem.
Błyskawiczny kontratak Fafryda przyniósł śmierć mordercy.
Z żelazem w szyi Gnarlag pochylił ku ziemi oba miecze i już ich
nie uniósł, konając. Fafryd nie mógł dłużej wytrzymać piekielne-
go bólu ręki, odrzucił więc piecyk w pierwszą lepszą stronę, gdzie
mogła wyniknąć z tego jakaś korzyść. I tak zdzielił w łeb Skela,
już-już zamierzającego dźgnąć sztychem Kocura, który wpraw-
dzie uskakiwał, lecz nie dość szybko w porównaniu z atakiem
bliźniaków.
Kocur pochylił się pod przelatującym mieczem Kreszmara
i wraził mu Skalpel pod żebra, by tą nie najłatwiejszą drogą do-
trzeć do serca. Zaraz też wyciągnął ostrze i tą samą porcją stali po-
częstował chwiejącego się półprzytomnie Skela. Odskakując zwin-
nie z groźnie uniesioną bronią, omiótł okolicę uważnym spojrze-
niem.
- Wyrżnięci do nogi - zapewnił go Fafryd, który miał więcej
czasu, żeby się rozejrzeć. - Paskudnie sobie poparzyłem rękę!
- A ja mam rozcięte ucho - oświadczył Kocur, przytykając
palce do rany. Uśmiechnął się. - Na szczęście tylko z brzegu. - Za-
stanowiwszy się nad uwagą Fafryda, dodał: - Dobrze ci tak, boś
walczył orężem kuchcików!
- Też mi coś! - odciął się Fafryd. - Gdybyś nie skąpił węgla,
oślepiłbym wszystkich chmurą żaru.
- I jeszcze gorzej poparzył sobie łapy - rzekł wesoło Kocur
i dorzucił z radością: - Zdało mi się, że słyszę brzęk złota za pa-
Chmura gniewu 17
sem tego, coś go powalił piecem. Jak mu tam... Skela, właśnie, ra-
busia Skela. Kiedy wyciągnę Koci Pazur...
Urwał, zaskoczony ohydnym odgłosem ssania, które zakoń-
czyło się głośniejszym siorbnięciem. W mdłym świetle napływa-
jącym z dzielnicy bogaczy ujrzeli nieziemski, zatrważający widok:
okrwawiony sztylet kocura, dopiero co wbity w oko Gisza, unosił
się na poskręcanym ramieniu szarobiałej mgły, która wcześniej da-
wała schronienie napastnikom, a teraz wyraźnie zgęstniała - rzekł-
by kto, i słusznie - posilona pożywną strawą, wzmocniona na si-
łach dzięki śmierci swych czterech służalców.
Fafryd i Kocur zdrętwieli ze strachu przed nadprzyrodzony-
mi mocami - ze strachu przed samotną błyskawicą, która uderza
z czarnej chmury; przed olbrzymim wężem morskim, szturmującym
spod wody; przed cieniami gromadzącymi się w kniei, żeby zadusić
zbłąkanego tułacza; przed czarnym powrozem dymu, który sączy się
znad ogniska czarodzieja, aby zacisnąć się na gardle ofiary.
Z wielu stron dobiegało dzwonienie żelaza: oto mgielne mac-
ki podnosiły cztery porzucone przez bandytów miecze i nóż Gi-
sza, podczas gdy inne szarpały pasem zabitego złoczyńcy, aby wy-
dobyć zeń pozostałe noże.
Wyobraźnia nasuwała obraz ducha ośmiornicy z głębin Morza
Wewnętrznego, który zbroi się przed decydującym starciem.
Dwa sążnie nad ziemią, gdzie zbiegały się macki nieprzejrza-
nej mgły, dokładnie w środkowej części sinego korpusu, tworzył się
czerwony dysk wielkości ludzkiej głowy, który stopniowo upodab-
niał się do oka. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdy tylko oko
uzyska zdolność widzenia, dziesięć macek zacznie dźgać i chlastać
swym zdobycznym orężem z bezlitosną precyzją.
Fafryd stał jak skamieniały między szybko formującym się
okiem a Kocurem, który chyba wpadł na jakiś szaleńczy pomysł,
zacisnął bowiem dłoń na rękojeści Skalpela, przygotował się do ata-
ku i krzyknął do barbarzyńcy:
- Podsadzisz mnie!
Odgadując plan druha, Fafryd otrząsnął się z osłupienia,
splótł dłonie i zgiął się w kolanach. Kocur rozpędził się, włożył
nogę w prowizoryczne „strzemię-" i wybił się w górę, kiedy wielko-
lud dźwignął się i podrzucił go z wysiłkiem i okrzykiem bólu.
Z mieczem nastawionym do pchnięcia Kocur przeleciał
przez czerwoną źrenicę z ektoplazmy, która natychmiast rozpro-
18
Fritz
Leiber
szyła się w nicość. Zniknął Fafrydowi z oczu, zupełnie jakby za-
padł się z kretesem w śnieżną zaspę. Zaraz po tym uzbrojone mac-
ki zaczęły bić na lewo i prawo niczym niewidomi wojownicy - na
oślep, gdzie popadło. Ale ponieważ było ich dziesięć, niektóre cio-
sy mogły dosięgnąć Fafryda, który uchylał się i uskakiwał, aby nie
oberwać. Kiedy stukał obcasami o bruk, miecze i noże we włada-
niu macek kąsały odrobinę celniej - i znów, niczym ślepiec kieru-
jący się słuchem. Fafryd musiał dwoić się i troić, co wymagało od
niego tym większego wysiłku, że był taki duży. Postronny świadek,
jeśliby taki zapuścił się w te rejony o tej niezwykłej porze, mógłby
dojść do wniosku, że to gigantyczna ośmiornica, która uczy bar-
barzyńcę tańczyć.
Tymczasem po drugiej stronie szarobiałego potwora Kocur
dostrzegł srebrno-różowe włókno. Usiłowało przed nim uciec, to-
też musiał wyskoczyć wysoko, aby ciachnąć je końcem Skalpela.
Stawiało klindze większy opór niż główny korpus mgły, a pękło
z niezwykłym, niespodziewanie głośnym brzękiem.
Mgła od razu opadła, bez porównania szybciej niż jakikolwiek
przekłuty pęcherz - właściwie jak wielka purchawka przydepta-
na stopą olbrzyma. Macki rozwiały się, a porzucone miecze i noże
szczęknęły o kamienie. Dmuchnęło tak obrzydliwym smrodem, że
Fafryd i Kocur musieli zatkać rękami nos i usta.
Ostrożnie wciągając w nozdrza powietrze, Kocur przekonał
się, żcznowu można oddychać swobodnie.
- Hura! Chyba przeciąłem wąską gardziel tej bestii, drogi przy-
jacielu! Choć może był to przewód sercowy, główny nerw, srebrny
kantar, pępowina... nieważne.
- Ciekawe, dokąd prowadził.
- Ani mi się śni sprawdzać - zapewnił go Kocur, z niepoko-
jem spoglądając przez ramię w kierunku, skąd nadeszła mgła. - Jak
chcesz, to się włócz po lankmarskich zaułkach, ale beze mnie. Zresz-
tą, popatrz: wąska nić też znikła.
- Aj! - krzyknął nagle Fafryd i zaczął rozcierać dłonie. - Ty
cwany łobuzie! Kazałeś mi się podsadzić, choć jestem poparzony!
Kocur uśmiechnął się szeroko, przesuwając spojrzenie po
wstrętnie oślizgłych kocich łbach, martwych ciałach i rozrzuco-
nym bojowym ekwipunku.
- Gdzieś tu leży Koci Pazur - mruknął. - I naprawdę słysza-
łem brzęk złota...
Chmura gniewu
19
- Wyczułbyś miedziaka pod językiem łotrzyka, którego du-
sisz! - burknął Fafryd ze złością.
***
W Świątyni Nienawiści pięć tysięcy wyznawców zaczęło wsta-
wać ociężale, ze stękaniem - każdy lżejszy o kilka łutów niż w chwi-
li, kiedy padał na kolana. Bębniarze oparli się bezradnie na bęb-
nach, obsługujący korby pochylili się nad zgaszonymi, czerwony-
mi świecami, a chudy arcykapłan posępnie zwiesił głowę i przy-
krył drewnianą maskę szponiastymi palcami.
***
Na skrzyżowaniu ulic Kocur machnął Fafrydowi przed ocza-
mi mieszkiem odciętym od pasa zabitego Skela.
- Starczy tego na prezent zaręczynowy dla słodkiej Innezgai,
mój szlachetny przyjacielu? - zapytał śpiewnie. - Potem rozpalimy
ogień w naszym kochanym piecyku, aby oddawać się niezrówna-
nym rozkoszom strażniczej posługi i przeżywać rozliczne cuda...
- Dawaj, cymbale! - warknął Fafryd i porwał brzęczący mie-
szek w swe poparzone dłonie. - Znam miejsce, gdzie wcierają w cia-
ło lecznicze olejki. I gdzie mają igły do zszywania złodziejaszkom
przytarganych uszu. A kobiety i wino są tam czyste i ostre.
CIĘŻKIE CZAJY
W LAN KM ARZE
(LEAN TIME/ IN LAN KH MAR)
^V
22 Fritz Leiber
Pewnego razu w Lankmarze, Mieście Czarnej Togi, dwa lata po
tak zwanym roku czarnej śmierci rozeszły się drogi Fafryda i Szare-
go Kocura. Do dziś nie wiadomo, co dokładnie sprawiło, że krewki
barbarzyńca rozstał się ze szczupłym, przebiegłym księciem złodziei.
W owym czasie różnie na ten temat spekulowano. Jedni twierdzi-
li, że poszło o dziewkę. Inni utrzymywali, czemu jeszcze trudniej
było dać wiarę, że pokłócili się przy podziale klejnotów zagrabio-
nych lichwiarzowi Mulszowi. Dziejopis Szryt nie wyklucza, że ich
wzajemna wobec siebie oziębłość stanowiła w dużej mierze echo
nieprzyjaźni, w jakiej natenczas żyli ze sobą Szylba o Twarzy Bez-
okiej, demoniczny mentor Kocura, i Ningobel Siedmiooki, tajem-
niczy i chimeryczny opiekun Fafryda.
Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, stojące w zasadni-
czej sprzeczności z hipotezą o klejnotach Mulsza, wiązało ich roz-
stanie z ciężkimi czasami, jakie nastały w Lankmarze. Przygody
zdarzały się rzadko i nie należały do najciekawszych, ponadto obaj
bohaterowie osiągnęli ten etap w życiu, kiedy człowiek nie grze-
szący zasobnością rezygnuje z najwspanialszych wojaży i przy-
jemności na rzecz pewnych pożytecznych zajęć, które pozwala-
ją osiągnąć dobrobyt lub duchową doskonałość... choć rzadko
jedno i drugie naraz.
Zapewne nuda, niepewność jutra, tudzież rozbieżność zdań
w sprawie sposobów wywinięcia się z przykrego położenia, osta-
tecznie i nieodwołalnie poróżniły przyjaciół. Właśnie to założenie
w pewien sposób tłumaczy, a nawet usprawiedliwia śmieszną skądi-
nąd plotkę, jakoby druhowie pospierali się o prawidłowe wymawia-
nie imienia „Fafryd". Otóż Kocur, z uporem godnym lepszej spra-
wy, obstawał przy wypowiadanym niedbale w lankmarskiej gwarze
„Fafyrze", podczas gdy sam zainteresowany wolał oryginalną, twar-
dą wymowę wszystkich spółgłosek: ponoć tylko taka nie zgrzytała
mu w uszach i nie kłóciła się z jego barbarzyńską wrażliwością na
ład i porządek. Człowieka znudzonego i ubogiego byle niedogod-
ność wyprowadza z równowagi.
Ciężkie czasy w Lankmarze 23
Niewątpliwie ich przyjaźń, choć do cna nie wygasła, to znaczą-
co ostygła. Jakkolwiek nadal mieszkali w Lankmarze, ich życiowe
ścieżki zaczęły się rozchodzić.
Szary Kocur znalazł zatrudnienie u niejakiego Pulga, bez-
względnego pasożyta raczkujących religii. Jako król mętnego lank-
marskiego półświatka, ściągał haracz od kapłanów służących boż-
kom, którzy mieli ambicje zostać wielkimi bogami. Oporni musieli
liczyć się z nieprzyjemnymi, zatrważającymi i odrażającymi incy-
dentami podczas obrzędów poświęconych skąpemu bóstwu. Jeże-
li kapłan uchylał się od płacenia haraczu, jego cuda okazywały się
szarlataństwem, zbór i stronnicy szli w rozsypkę, a na domiar złego
ktoś mógł mu w ciemnej uliczce złoić skórę i pogruchotać kości.
W kompanii zabijaków Pulga i często jednej bądź dwóch pięk-
nych tancereczek Kocur stanowił teraz swojski i złowieszczy wi-
dok na lankmarskiej alei Bogów, która łączy Bagienną Bramę z od-
ległymi dokami i cytadelą. Nadal chodził ubrany na szaro, nadal
zakryty kapturem, z Kocim Pazurem i Skalpelem u boku. Jednak-
że sztylet i wąski miecz najczęściej spoczywały w pochwach. Po-
nieważ dawno się przekonał, że groźba jest zwykle skuteczniejsza
niż samo jej wykonanie, ograniczał się do pertraktacji i pobierania
należności.„Przychodzę w imieniu Pulga. Puul... ga!" - tak zwykł
otwierać rozmowę. Kiedy świątobliwi mężowie odmawiali współ-
pracy lub nazbyt ostro się targowali i należało porozbijać figurki
bądź przegonić wiernych ze świątyni, kiwał palcem na osiłków, by
zastosowali odpowiednie środki dyscyplinarne, sam natomiast sta-
wał z boku, ucinał sobie żartobliwą pogawędkę z towarzyszącymi
mu dziewczętami i objadał się słodyczami. W miarę upływu mie-
sięcy przybierał na wadze, tancerki zaś stawały się coraz bardziej
pokorne i dziecięco urodziwe.
Fafryd złamał miecz na kolanie (i przy okazji paskudnie się
skaleczył), pozdzierał z odzienia skrawki szczurzego futra i ostatnie
ozdoby (nic niewarte paski ściemniałego żelaza), wyrzekł się moc-
nych napitków i związanych z nimi przyjemności (już od dłuższego
czasu zadowalał się cienkim piwem i obywał bez kobiety) oraz zo-
stał jedynym akolitą Bwadresa, jedynego kapłana oddającego cześć
Garncowemu Iszkowi. Zapuścił nader długą brodę, wcale nie krót-
szą od włosów opadających na ramiona. Wychudł, policzki mu za-
padły, pojawiły się cienie pod oczami, a głos z basowego przeszedł
w tenor... choć nie w rezultacie samookaleczenia, do którego do-
24
Fritz
Leiber
prowadziła go rozpacz, jak rozpowiadali kłamcy, mimo iż dobrze
wiedzieli, gdzie mu się to stało.
Bogowie w Lankmarze (mianowicie ci z bogów i pretenden-
tów do tytułu boga, którzy mieszkają lub, zdaniem niektórych, obo-
zują w Niezniszczalnym Mieście, nie zaś lankmarscy bogowie, bo
to zupełnie inna, wielce tajemnicza i poważna sprawa)... No więc
bogowie w Lankmarze czasem wydają się liczniejsi od ziaren pia-
sku na Wielkiej Pustyni Wschodu. Znakomita ich większość roz-
poczynała swą karierę jako ludzie, a w zasadzie męczennicy, któ-
rzy wiedli ascetyczny, wizjonerski żywot i zeszli ze świata okrut-
ną, wstrząsającą śmiercią. Można odnieść wrażenie, że od zarania
dziejów niezliczone hordy kapłanów i apostołów (a nawet samych
bogów - niewielka to różnica), wędrowały przez pustynię, Tonącą
Ziemią i Wielkie Słone Bagnisko, aby spotkać się przed potężną, ni-
sko sklepioną Bagienną Bramą Lankmaru... a równocześnie, rzecz
jasna, cierpieć najrozmaitsze tortury, kastracje, oślepienia, kamie-
nowania, wbijania na pal, krzyżowania, ćwiartowania i tak dalej,
zawsze z rąk zbójców ze wschodu i mingolskich pogan - stworzo-
nych wyłącznie po to, aby pielęgnować tradycję męczeńskiej śmier-
ci. Grono świętych cierpiętników zasiliły też czarownice i czarno-
księżnicy, walczący o nieśmiertelność dla swoich piekielnych, demo-
nicznych bóstw czy, rzadziej, prabogiń. Tutaj na czoło wysuwały się
najczęściej dziewice więzione dziesiątki lat w lochach magów-sa-
dystów lub gwałcone przez całe plemiona Mingoli.
Sam Lankmar, a zwłaszcza wyżej wspomniana ulica jest sce-
ną, czy raczej areną artystyczno-intelektualnych zmagań bogów po
ich bardziej widowiskowych, lecz bynajmniej nie okrutniejszych
przejściach z Mingolami i rozbójnikami. Nowy bóg (reprezento-
wany przez swego kapłana lub kapłanów) przystępuje do zawo-
dów w Bagiennej Bramie i powoli czy wręcz ślamazarnie posuwa
się aleją Bogów: bądź to odnajmuje świątynię, bądź dzierżawi skra-
wek chodnika, aż dotrze do miejsca odpowiedniego dla swej ran-
gi. Rzadko któremu udaje się przebić w pobliże cytadeli i znaleźć
sobie kąt wśród arystokracji bogów... również podlegających wy-
mianie, choć obecnych tam od stuleci, a nawet tysiącleci (prawdzi-
wi lankmarscy bogowie są równie zazdrośni, co tajemniczy). Całe
tabuny bożków, jak można się domyślać, po odbyciu całonocnego
czuwania pod bramą odchodziły w nieznane - może szukać miast,
gdzie widownia jest mniej wybredna. Większość tych, co weszli do
Ciężkie czasy w Lankmarze 25
środka, wędrowała mniej więcej do połowy alei, by potem wolno,
walcząc zażarcie o każdą piędź ziemi, wycofać się z powrotem pod
Bagienną Bramę i na zawsze odejść z Lankmaru. Pamięć po nich
prędko się zacierała.
Garncowy Iszek, któremu zdecydował się służyć Fafryd, był
w Lankmarze jednym z najmarniejszych, najmniej zaradnych bo-
gów, a właściwie bożków. Wegetował tu przez trzynaście lat, w któ-
rym to czasie zdołał zaliczyć jedynie dwa place. Teraz wracał, ska-
zany na zapomnienie. Nie należy go mylić z Iszkiem Bezbronnym,
Iszkiem ze Spalonymi Nogami, Iszkiem Obdartym ze Skóry czy in-
nymi bóstwami z licznej rzeszy jego równie widowiskowo okaleczo-
nych imienników. Po prawdzie, swą niewielką siłę przebicia powi-
nien złożyć na karb powszechnego mniemania, że taka śmierć jak
jego (rozciąganie na ławie tortur) nie jest szczególnie spektakular-
na. Niejeden uczony pomylił go z Garncowym Iszkiem, świętym
z zupełnie innej bajki, który na swą nieśmiertelność zapracował sie-
demnastoletnim pobytem w niezbyt przestronnym glinianym na-
czyniu. Garniec Garncowego Iszka zawierał rzekomo wodę poko-
ju z Sylwijskiego Zdroju, aczkolwiek nie było na nią zapotrzebowa-
nia. Gdyby ktoś szukał sztandarowego przykładu zdegradowanego
boga, który nigdy do niczego nie doszedł, mógłby nie znaleźć lep-
szej kandydatury niż Garncowy Iszek. Z kolei Bwadres ucieleśniał
sobą wszystkie cechy niewydarzonego kapłana: był zgrzybiały, nie-
mrawy, uległy i mówił bełkotliwie. Fafryd miał powód, dla które-
go przystał do niego, a nie do jednego z wielu obrotniejszych, per-
spektywicznych duszpasterzy: widział, jak kapłan głaszcze po gło-
wie głuchoniemego dzieciaka, mimo że nikt na niego nie patrzył
(Fafryda nie zauważył). To zdarzenie, nie spotykane na co dzień
w Lankmarze, zapadło głęboko w pamięć barbarzyńcy. Poza tym
Bwadres okazał się przeciętnym, starym piernikiem.
Dopiero kiedy Fafryd został jego akolitą, los zaczął mu sprzy-
jać.
Po pierwsze, barbarzyńca wyglądał na imponującą podpo-
rę zboru już pierwszego dnia, gdy pojawił się w potarganym, po-
plamionym krwią ubraniu (poranił się przy łamaniu miecza, jak
się rzekło). Za sprawą blisko siedmiu stóp wzrostu i wciąż wojow-
niczej postawy wybijał się jak góra wśród brzdąców, leciwych ba-
bulek i różnorodnej hołoty, która tworzyła smrodliwy i hałaśli-
wy tłum kapryśnych wyznawców na alei Bogów, kawałek drogi
26 Fritz Leiber
od Bagiennej Bramy. Wydawało się wielce prawdopodobne, że je-
śli Garncowy Iszek przeciągnął na swoją stronę takiej miary wy-
znawcę, z pewnością wykazywał się jakimiś niespodziewanymi za-
letami. Ze wzbudzającego respekt wzrostu Fafryda, jego szerokich
barów i zawadiackiego zachowania wynikała jedna niezaprzeczal-
na korzyść: mógł zabezpieczyć dla Iszka i Bwadresa całkiem spo-
rą powierzchnię chodnika, kiedy po nocnych obrzędach wyciągał
się do snu na kamieniu.
Łotry i swawolnicy z czasem przestali pluć na Bwadresa i sztur-
chać go łokciami. Mimo radykalnej zmiany obyczajów Fafryd nie
stał się uległym poczciwcem - choć Garncowy Iszek był bogiem
pokoju - przede wszystkim dlatego, że barbarzyńscy przodkowie
wszczepili weń poszanowanie podstawowych wartości moralnych.
Jeśli ktoś dręczył Bwadresa lub zakłócał obrzędy sprawowane ku
czci Iszka, wylatywał w powietrze i zaliczał twarde lądowanie, a je-
śli się burzył, dostawał krótkie, ostrzegawcze lanie.
Bwadres nabrał niezwykłego wigoru w rezultacie tej nieoczeki-
wanej odsieczy, gdy wraz ze swoim bogiem chylił się już ku prze-
paści zapomnienia. Zaczął jadać częściej niż dwa razy w tygodniu
i czesać swą długą, rzadką brodę. Wkrótce nie zostało w nim śladu
po starczej niemrawości, jedynie w głębi obwiedzionych żółtawy-
mi krostkami oczu czaiły się jak dawniej błyski szaleńczego upo-
ru. Głosił teraz nauki Garncowego Iszka z zacięciem i charyzmą,
jakiej nie znalazł w sobie nigdy dotąd.
Tymczasem Fafryd już niebawem promował kult Garncowego
Iszka nie tylko wzrostem, postawą i wybitnymi osiągnięciami w fa-
chu wykidajły. Po dwóch miesiącach wypełniania dobrowolnych
ślubów milczenia, kiedy to nie odpowiadał na najprostsze pytania
Bwadresa, z początku wielce zdziwionego postępowaniem swego
olbrzymiego pomocnika, Fafryd wyszperał gdzieś małą, pękniętą
lirę, naprawił ją i zaczął regularnie przy wszystkich obrzędach od-
śpiewywać wyznanie wiary i dzieje Garncowego Iszka. Żadną mia-
rą nie rywalizował z Bwadresem, nie wtrącał się w jego litanie i nie
próbował udzielać błogosławieństwa w imieniu Iszka. Wprost prze-
ciwnie: zawsze klękał i milkł, kiedy Bwadres przeprowadzał obrzęd.
Kiedy jednak kapłan medytował między rytuałami, Fafryd siady-
wał za nim na kamieniach, wydobywał melodyjne dźwięki z ma-
lutkiej liry i śpiewał swym, dość jak na niego cienkim, przyjem-
nym i romantycznie przychrypniętym głosem.
Ciężkie
czasy w
Lankma
rze 27
A
trzeba
wiedzie
ć, że w
dziecińs
twie na
Lodowy
ch
Pusta-
ciach, a
więc
gdzieś
pod
biegune
m w
pojęciu
lankmar
czyków
- hen za
Morzem
Wewnęt
rznym,
porośnię
tym
puszcza
mi Pań-
stwem
Ośmiu
Miast i
Górami
Trollow
ych
Schodó
w -
Fafryd
po-
bierał
nauki w
szkole
śpiewają
cych
skaldów
(tak się
nazywał
a,
choć
uczono
tam
śpiewać
wyłączn
ie
liryczny
m
tenorem
), mając
jeszcze
do
wyboru
szkołę
ryczącyc
h
skaldów,
gdzie
śpiewan
o ba-
sem.
Właśnie
ten
powrót
do
wyrobio
nego w
dziecińst
wie
sposo-
bu
artykuło
wania
dźwiękó
w,
objawiaj
ący się w
odpowie
dziach
na
te
nieliczne
pytania,
których
raczył
wysłuch
ać w
swej
skromno
ści,
był
prawdzi
wym i
jedynym
powode
m
przejścia
jego
basu w
tenor
- pomi
mo
niestwor
zonych
opowieś
ci
plotkarz
y
pamiętaj
ących
Fa-
fryda
jako
obdarzo
nego
tubalny
m
głosem,
skorego
do bitki
dru-
ha
Szarego
Kocura.
W
przedsta
wianych
dziesiątk
i razy
dziejach
Garnco
wego
Isz-
ka
systemat
ycznie
dokony
wały się
zmiany,
wszelak
o tak
wolno,
że
nawet
Bwadres
owi,
gdyby
chciał,
trudno
byłoby
zgłaszać
zastrze-
żenia.
Ostatecz
nie
powstała
z tego,
wprawd
zie
stonowa
na pod
wie-
loma
względa
mi,
wielka
saga o
bohaterz
e z
północy.
Iszek za
mło-
du nie
zabijał
smoków
i innych
potworó
w, co
przeczył
oby jego
za-
sadom
moralny
m, on się
tylko z
nimi
bawił:
pływał z
lewiatan
em,
kąpał się
z
behemot
em,
przemie
rzał
bezdroż
a
podnieb
nych
prze-
strzeni
na
grzbieci
e
wiwerny,
gryfa i
pegaza.
Zarazem
nie
gromił
w boju
królów i
cesarzy:
po
prostu
wprawia
ł w
osłupien
ie
najwyż-
szych
dygnitar
zy, gdy
kroczył
po
sztychac
h
zatrutyc
h mieczy,
stawał
na
bacznoś
ć w
ogniu
palenisk
a czy
stąpał po
wodzie
wrzącej
w ol-
brzymic
h
kadziach
- i
zarazem
wygłasz
ał
pięknym,
doskona
le ry-
mowany
m
wiersze
m
natchnio
ne
kazania
o
braterski
ej
miłości.
Gar
ncowy
Iszek,
jakiego
znał
Bwadre
s, skonał
po
stosunk
o-
wo
krótkich
męczarn
iach
(choć
nie bez
kilku
pożegna
lnych
na-
pomnie
ń),
kiedy
porozry
wano
mu
stawy na
ławie
tortur.
Garnco-
wy Iszek,
jakiego
ukazał
ludziom
Fafryd
(właści
wie
starczył
o rzec
„Iszek":
każdy
wiedział,
o kogo
chodzi),
połamał
siedem
ław, nim
zaczęły
opuszcz
ać go
siły.
Nawet
kiedy w
mniema
niu, że
rozstał
się
z
życiem,
popuszc
zono
powrozó
w,
poderwa
ł się i
chwycił
za gar-
dło
główneg
o kata,
zachowa
wszy w
sobie
dość
krzepy,
by
udusić
niegodzi
wca...
nieważn
e, że
mistrza
zapaśnik
ów w
swoim
cechu.
Iszek
wszakże
tego nie
uczynił,
jak
zawsze
wierny
zasadom;
po-
przestał
na
złamani
u grubej,
mosiężn
ej
obroży
kata,
będącej
zna-
28 Fritz Leiber
kiem jego profesji, i wygięciu jej w kunsztowny, niewypowiedzia-
nie piękny symbol garnca. Dopiero wtedy wyzionął ducha i udał
się do krainy wiecznej szczęśliwości, gdzie spotykają go nowe, nad-
zwyczajne przygody.
A ponieważ zdecydowana większość bogów w Lankmarze
przywędrowała z krajów Wschodu lub z południa, z podupadłych
kulturowo okolic Kuarmalu, w swoich ziemskich wcieleniach byli
słabeuszami: potrafili przeżyć ledwie kilka chwil na stryczku i pa-
rę godzin na palu, nie wykazywali szczególnej odporności na roz-
topiony ołów czy grad zębatych strzał, nie oddawali się z zamiło-
waniem tworzeniu heroicznych poematów i widowiskowym zma-
ganiom z groźnymi potworami, nic więc dziwnego, że Garncowy
Iszek, jakim przedstawiał go Fafryd, zwrócił na siebie uwagę, a wnet
zaskarbił sobie przychylność i miłość zwykle chwiejnej w poglą-
dach bogobojnej tłuszczy. Nade wszystko wizja Garncowego Isz-
ka, który wstaje z ławą na plecach, zrywa więzy i łamie dechy,