FRITZ LEIBER PRZEZ MGŁY I MORZA Przełożył Dariusz Kopociński SOLARIS Olsztyn 2004 „Przez mgły i morza" tytuł oryg. „Swords in the Mist" Copyright© 1968 by Fritz Leiber Ali Rights Reserved Copyright © 2004 for Polish translation by Darijstąz Kopociński ISBN 83-88431-49-8 Projekt i opracowanie graficzne okładki Maciej „Monastyr" Błażejczyk Korekta Tomasz Hemperek Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris" Małgorzata Piasecka ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn tel/fax. (0-89) 541-31-17 e-mail: agencja@solaris.net.pl www.solaris.net.pl CHMURA GNIEWU (THE CLOUD OF HATE) 6 Fritz Leiber W podziemiach Świątyni Nienawiści, gdzie pięć tysięcy odzia- nych w łachmany wyznawców pokornie klęczało i w religijnym uniesieniu przykładało czoła do chłodnych, chropowatych kamie- ni - przytłumionym, lecz nieubłaganym rytmem warczały bębny i hipnotycznie mrugały czerwone światła. Trans rozbudzał w lu- dziach zwierzęce, barbarzyńskie instynkty. Rozlegały się ciche dudnienia, czasami jęki i pomruki. Tętno uczuć było niesłyszalne, a mimo to tłum wyznawców wytwarzał piekielne wibracje, zdolne wstrząsnąć całym miastem, całą lank- marską ziemią i całym światem Nehwonu. Od wielu miesięcy Lankmar cieszył się spokojem. Tym większa była nienawiść. Mało tego, tej nocy w samym sercu miasta odzia- na w czarne togi arystokracja hulała w najlepsze na zaręczynach córki suwerena z księciem Iltmaru. Dzikie tańce i swawolne zaba- wy podsycały nienawiść. W rozległej sali podziemnej świątyni rósł las grubych słupów, ustawionych bez dbałości o jakikolwiek porządek; wzrok gubił się w ich gąszczu. Strop był tak nisko, że wysoki człowiek mógł so- bie głowę potłuc... aczkolwiek w tej chwili wszyscy się płaszczy- li. Zapach zgnilizny przyprawiał o mdłości. Zgarbione plecy sro- dze zagniewanych wyznawców ścieliły się na podobieństwo pa- górkowatej krainy; pokryte saletrą kamienne podpory przypomi- nały szare drzewa. Arcykapłan uniósł kościsty palec. Żelazne cymbały o strunach cienkich jak pergamin zaczęły przygrywać czerwonym płomykom do wtóru z bębnami, by rozjątrzyć zawistną złość w uniesionych czcicielach, doprowadzić ją do wrzenia i wybuchu. W półmroku olbrzymiej krypty z falistego morza wygiętych ludzkich grzbietów zaczęły się unosić ledwie widoczne macki - zu- pełnie jakby rósł tam w siłę hufiec duchów. Macki, które w innym świecie mogłyby zostać nazwane ektoplazmą, prędko się mnoży- ły, gęstniały, wydłużały się i łączyły w kształt zbliżony do kłębowi- ska węży. Powstawało wrażenie, jakby to wścibska mgła znad rze- Chmura gniewu 7 ki Hlal zapuszczała w podziemia szarobiałe jęzory. Węże wiły się wokół słupów i snuły pod niskim stropem. Swym wilgotnym do- tykiem pieściły wyznawców, którzy powołali je do istnienia. Wpły- wały obłokami w czeluść wąskich, spiralnych, wysłużonych scho- dów - miejscami niemal doszczętnie startych i zdradliwie śliskich. W mglistym, żywym tumanie jarzyły się czerwone punkty. Czas płynął, lecz bębny i cymbały wciąż bez potknięć wygry- wały swą melodię. Opiekunowie piekielnego ognia obracali drew- niane koła, na których czerwonym ogniem płonęły kagańce. Oczy arcykapłana pod drewnianą maską ani razu nie pobiegły w bok i ani jedna zgarbiona, skamieniała postać nie podniosła głowy. A na górze zamgloną alejką do swego domu w złodziejskiej dzielnicy śpieszyła młodziutka, zmizerowana żebraczka, ledwie skóra i kości. Wielkie lemurowe oczy błysnęły strachem w drob- nej, pięknej buzi elfa, gdy dostrzegła szarobiały łeb mgły, która na podobieństwo ślimaka wysuwała się z zakratowanego okien- ka przy chodniku. Od dawna czuła na sobie ramiona chłodnych nadrzecznych oparów, domyślała się więc, że ma przed sobą zgo- ła inne zjawisko. Próbowała ominąć ten wybryk natury, jednakże kłąb mgły z chyżością nacierającej kobry rozpełzł się od muru do muru, by zagrodzić jej drogę. Pobiegła w drugą stronę, lecz on doścignął ją i otoczył podkową przy pustej ścianie. Mogła już tylko stać z drże- niem, kiedy mgielny wąż chudł, gęstniał i zacieśniał półkole. Kiwał głową niczym jadowity gad oko w oko z ofiarą, aż nagle skoczył jej na piersi. Wtenczas przestała drżeć, wywróciła białka lemurowych oczu i, niby pusty wór, nieprzytomnie osunęła się na chodnik. Przez chwilę szarobiałe wężysko zdawało się ją obwąchiwać, ale ponieważ nie dawała znaku życia, ze złością przewróciło ją twarzą do ziemi i pognało w tym samym kierunku, w którym poruszała się nadrzeczna mgła: przez miasto ku domom arystokracji i ozło- conemu latarniami pałacowi suwerena. Obie mgły doskonale się z sobą połączyły, choć gdzieniegdzie w tej mieszaninie pojawiały się czerwone błyski. *** Przy pustym kamiennym korycie u zbiegu pięciu ulic dwóch mężczyzn siedziało skulonych obok szerokiego piecyka, w którym gorzały resztki węgla. Mieli stamtąd ledwie parę kroków do dzielni- 8 Fritz Leiber cy bogaczy, skąd dolatywały na przemian ciche echa muzyki i wy- buchy śmiechu. Po dachach błądziły mdłe, tęczowe łuny. Na pierw- szy rzut oka wyglądali na żebraków, wszelako ich bluzy, płaszcze i sztylpy, choć w wielu miejscach przetarte, uszyte były z porząd- nego materiału. I mieli pod ręką miecze w pochwach. - Mglista noc będzie - zauważył Fafryd, potężnie zbudowany rudzielec o bladej, spokojnej twarzy. - Ciągnie wilgocią od rzeki. W odpowiedzi jego mniejszy kompan wzruszył ramiona- mi, podsycił ogień w piecyku dwiema miskami węgla drzewne- go i rzekł ironicznie: - Następnym razem przepowiadaj lodowce! Najlepiej niech przyjdą aleją Bogów. - Oto cały Kocur: wzrok czujny, usta szyder- czo wykrzywione, policzki przykryte szarym kapturem. Fafryd wyszczerzył zęby. Kiedy doszły go leciutkie dźwięki śpiewanej daleko pieśni, rzucił w ciemność z udawaną rozpaczą: - Czemuż to nie siedzimy gdzieś na ciepłych poduchach? Czemu wino nie szumi nam w głowach i słodkie rączęta nie tulą nas namiętnie? Zamiast odpowiedzi Szary Kocur odpiął od pasa trzos ze szczu- rzej skóry, chwycił go za rzemyki i pacnął nim o dłoń. W sflacza- łym woreczku nie brzęknęły monety. Dla podkreślenia wagi swo- ich słów podsunął druhowi pod oczy dziesięć palców. Na żadnym nie błyszczał pierścień. W ciemnościach przepływały pierwsze zwiewne opary, zwia- stujące idący za nimi wał mgły. Fafryd raz jeszcze wyszczerzył zęby i odezwał się jak gdyby do niewidzialnej widowni: - Wprost wierzyć się nie chce! Trudno zliczyć, ileśmy w trak- cie naszych przygód nazbierali klejnotów, ile kosztowności ze zło- ta zwykłego i zielonego! Były nawet akredytywy pieniężne gildii handlarzy zbożem. Gdzież to się wszystko rozeszło? Akredytywy odfrunęły na skrzydłach z pergaminu? Kamienie bluznęły ogniem i uszły w niebo jak czerwone, zielone i perłowe kałamarniczki? Cze- mu nie jesteśmy bogaci? Kocur prychnął. - Ba, gdybyś chociaż nie trwonił dorobku na dziewki wszetecz- ne! Albo nie zaspokajał swych szlachetnych zachcianek, takich jak pomoc fałszywym aniołom w szturmowaniu bram piekieł. Co do mnie, to zubożyło mnie tak niańczenie ciebie. Fafryd parsknął śmiechem. Chmura gniewu 9 - Zapominasz o własnych nieprzemyślanych kaprysach. Kto jednej nocy zwędził suwerenowi kiesę, wypróżnił mu kieszenie i za- razem oddał koronę? No kto? Nie, nie, Kocurze. Myślę, żeśmy bied- ni, bo... - Nagle uniósł łokieć, rozchylił nozdrza i wciągnął w płu- ca chłodne, wilgotne powietrze. - Dzisiaj mgła ma jakąś dziwną właściwość - orzekł. Kocur odpowiedział beztrosko: - Wyraźnie czuję zdechłe ryby, przypalony tłuszcz, końskie łajno, zzieleniałą lankmarską kiełbasę, tanie świątynne kadzidła, dziesięciofuntowe bochny chleba, zjełczały olej, podpleśniałe zbo- że, czarną maź w skrzyniach balsamiarzy, swąd lnianych odpadów oraz smród z baraków niewolników i z katedry pełnej niemytych przewoźników i cudzołożnic wyprawiających rytualne orgie... a ty mi mówisz o dziwnej właściwości?! - Ja czuję coś jeszcze. - Fafryd spojrzał kolejno w głąb każdej z pięciu ulic. - Chociaż może... - Urwał, niezdecydowany, i wzru- szył ramionami. *** Przez wychodzące na ulicę okienka tawerny zwanej „Gniaz- dem Szczurów" wlewały się chyłkiem obłoki mgły. Mieszały się osobliwie z gęstym dymem dogorywającej pochodni, niezauważo- ne przez nikogo prócz starej nierządnicy, która otuliła się szczel- niej połatanym kożuszkiem. Uwaga zebranych skupiała się przede wszystkim na osławio- nym zabijace Gnarlagu i niewiele mu ustępującym muskulaturą smagłym najemniku. Walczyli na ręce. Każdy z nich wpierał ło- kieć w blat wiekowego, dębowego stołu i miażdżył palce przeciw- nika, próbując przyłożyć jego dłoń do porysowanego, wyszczerbio- nego i podziobanego drewna. Gnarlag, który uśmiechał się z drwi- ną, miał drobną przewagę. Jedno z odnóży mgły zatrzymało się nad ramieniem Gnarla- ga, jakby samo było miłośnikiem tego rodzaju rozrywek i z zainte- resowaniem czekało na rozstrzygnięcie pojedynku. Stara nierząd- nica dostrzegła w niej dziwne, czerwone kosmyki. Odbłyski po- chodni, cóżby innego? Modliła się jednak, żeby w jej faworycie na nowo zawrzała krew. Koniuszek mgły dotknął naprężonego ramienia. Twarz Gnar- laga nie wyrażała już szyderstwa, ale zaciekłą nienawiść. Mięśnie 10 Fritz Leiber przedramienia nabrzmiały do nieprawdopodobnej wielkości i zmu- siły rękę do gwałtownego obrotu. Dał się słyszeć cichy trzask i jęk boleści. Najemnik miał złamany nadgarstek. Gnarlag wstał, strącił ze stołu podany mu kubek wina i ode- pchnął dziewczynę, która chciała go objąć. Zabrał z ławy szero- ki pas z dwoma mieczami, pomaszerował do ceglanych schodów i wspiął się do drzwi. Najwyraźniej za sprawą jakichś przeciągów i zawirowań powietrza kosmyk mgły położył się na jego ramio- nach niczym ręka kompana. - Gnarlag był zawsze zimnym draniem - zauważył ktoś po jego wyjściu. - On się nigdy nie cieszy ze zwycięstwa. Czarnowłosy najemnik patrzył na swoją okaleczoną rękę i po- wściągał się od krzyku. *** - Tedy mi powiedz, wielki filozofie, czemu nie jesteśmy diuka- mi? - zapytał Szary Kocur, wysuwając palec z pięści zaciśniętej na kolanie. Wycelował nim w Fafryda siedzącego po drugiej stronie piecyka. - Albo cesarzami, dajmy na to. Albo półbogami. - Nie jesteśmy diukami, bo przed nikim nie bijemy czołem - odparł rezolutnie Fafryd i oparł się wygodniej o kamienne ko- ryto. - Nawet diuk liże buty królowi, a półbogowie bogom. My ni- komu schlebiać nie musimy. Chadzamy, gdzie nam się żywnie po- doba. Sami sobie wybieramy przygody i decydujemy, czy pchać się w tarapaty. Lepsza wolność o chlebie i wodzie niźli pełna kiesa i żywot w poddaństwie. - Oto słowa ogara, co go ostatni pan przegnał na cztery wiatry i teraz nie wie, do kogo się łasić - odparował Kocur z jawną drwi- ną, na którą mogą sobie pozwolić serdeczni przyjaciele. - Spójrz na siebie, obłudniku! Sprzedawałeś się magnatom, królom i brzu- chatym kupcom. Za Wewnętrznym Morzem służyłeś Mowaralo- wi. Ja zaś wykonywałem zlecenie bandyty Harsela. No i razem słu- żymy Glipkeriowi, który dziś w nocy wydaje córkę za iltmarskie- go księcia. - Toż to jeno wyjątki! - zaprotestował gromko Fafryd. - Ale nawet na służbie trzymamy się zasad. Nie słuchamy niegodziwych rozkazów, nie tańczymy w rytm bębnów czarodzieja, nie miesza- my się z tłuszczą i nie dajemy się zatruć jadem nienawiści. Jeśli już dobywamy miecza, to w obronie własnej. Hej, co to? Chmura gniewu 11 Dotąd trzymał miecz demonstracyjnie wysoko, obejmując palcami pochwę tuż poniżej jelca, lecz teraz przysunął rękojeść do ucha. - Słychać ostrzeżenie! - oświadczył raptownie. - Stal cicho pobrzękuje w pochwie. Kwitując ten przesąd pobłażliwym chichotem, Kocur wysu- nął swą smuklejszą klingę, przyjrzał się natłuszczonej stali w świe- tle czerwonych węgli, znalazł kilka ciemniejszych plamek i zaczął je szorować szmatką. Ponieważ nie działo się nic szczególnego, Fafryd odłożył po- chwę z mieczem i przyznał niechętnie: - Pewnikiem smok zajrzał do jaskini, gdzie głownię wykuto. Tak czy siak, mgła mi się nie podoba. *** Płatny morderca Gisz i kurtyzana Tres patrzyli, jak mgła wę- drująca po fantazyjnie czubatych dachach lankmarskich kamienic przesłania najpierw wiszący nisko złoty sierp księżyca, a potem gasi tęczową poświatę pałacu. Zapalili łuczywa, zaciągnęli niebie- skie zasłony i jęli się bawić miotaniem noży, aby zaostrzyć apetyt przed bardziej intymną, lecz nie mniej dziką zabawą. Tres mogła się pochwalić pewną wprawą, lecz Gisz potrafił tak rzucić nóż, że obrócił się dwanaście lub trzynaście razy, nim wbił w deskę. Z równą biegłością rzucał między nogami, jak i do tyłu przez ramię. I to bez pomocy lustra. Ilekroć ostrze grzęzło o włos od dziewczyny, uśmiechał się z zadowoleniem. Nieraz mu- siała powtarzać sobie w duchu, że nie jest dużo gorszy niż prze- ciętny łotrzyk. Zza zasłony wcisnęło się mgielne ramię i musnęło Gisza w skroń, kiedy sposobił się do kolejnego rzutu. - We mgle jest krew, wchodzi ci do oczu! - krzyknęła Tres, patrząc nań ze zgrozą. Rzezimieszek chwycił dziewczynę za ucho i z obleśnym uśmiechem poderżnął jej gardło tuż pod kształtnym podbród- kiem. Uskoczywszy przed strugą tryskającej krwi, zwinnie po- rwał pas z nożami i zbiegł krętymi schodami na ulicę, gdzie wto- pił się we mgłę - jemu przyjazną, lecz poza tym nafaszerowa- ną nienawistnymi uczuciami jak towiliskie wino cukrem. Była to istna chmura gniewu. Przepełniały go cudowne wizje po- Y2 Fritz Leiber dobne do silnych, lecz ulotnych wrażeń, jakie zalęgły się w jego głowie, gdy został dotknięty siwobiałą mgiełką. Przed oczami tańczyły mu obrazy zasztyletowanych księżniczek i pochlasta- nych pokojówek. Maszerował raźnym krokiem, na skrzydłach radosnych oczekiwań, w kompanii Gnarlaga, mistrza dwóch mieczy. I choć spotkali się po raz pierwszy w życiu, od razu wiedzieli, że są braćmi uświęconymi nienawiścią, sługami bło- gosławionej mgły. *** Fafryd splótł nad piecykiem swoje krzepkie dłonie i zagwiz- dał skoczną melodię, która niosła się z dalekiego, mrugającego światełkami pałacu. Kocur na nowo oliwił klingę Skalpela. - Zanadtoś wesół, jak na kogoś, kto boi się zaczarowanej mgły i brzęku żelaza - zauważył. - A bo mi się tu podoba - odparł barbarzyńca. - Pluję na dwo- ry, łoża i kominki! Dopiero na ulicy człowiek wie, że żyje. Albo na szczycie góry. Czyż wino nie smakuje lepiej w wyobraźni aniże- li w kielichu? - No, ja nie wiem! - zaśmiał się kpiąco Kocur. - I czy głodujący nie zjada skórki chleba z większym ape- tytem niż wytrawny smakosz słowicze języki? Przeciwności losu wyostrzają zmysły i oczyszczają umysł. - Oto mowa małpy, która nie sięga banana - zadrwił Ko- cur. - Gdyby obok w murze otworzyły się wrota raju, wskoczył- byś w nie bez namysłu. - Dlatego, że nigdy tam nie byłem - zripostował Fafryd. - Nie przyjemniej posłuchać muzyki z daleka, niż przepychać się wśród ucztujących na zaręczynach Innezgai, wydurniać się z ni- mi, przestrzegać reguł obowiązujących w ich świecie, uważać na potknięcia? - Niejeden w Lankmarze zielenieje i pęka z zazdrości, słysząc tę muzykę - rzekł ponuro Kocur. - Ja nie zielenieję, jak te szajbu- sy. Moja zazdrość ma inne, racjonalne podłoże. Tak czy inaczej, na twoje pytanie odpowiadam: nie! - Stokroć przyjemniej być dziś strażnikiem w służbie Glipke- ria niż jego wychuchanym gościem - upierał się Fafryd. Urzeczony poetycznością swych porównań, nie zważał na słowa Kocura. Chmura gniewu 13 - To znaczy, że mamy służyć Glipkeriowi za darmo? - za- pytał ostro ten drugi. - No tak, oto gorzka pestka wolności: brak wynagrodzenia! Fafryd zaśmiał się, zreflektował i rzekł prawie ze skruchą: - Mimo to jest pewien urok w niezłomnym czuwaniu, w po- winności strażnika. Nie trzymamy straży za pieniądze, ale z czy- stej przyjemności! Człowiek jest ślepy pod dachem, gdzie ciepło mu i wygodnie. Tutaj widzimy miasto i gwiazdy, słyszymy szmer i tupot życia. Czyhamy jak myśliwi w skalnej kryjówce, próbując złowić wzrokiem... - Proszę, Fafryd, tylko nie strasz mnie zjawami i upiorami! - wpadł mu w słowo Kocur. - Zaraz powiesz, że ulicami włóczy się krwiożerczy potwór. Taki, któremu ślina cieknie na myśl o In- nezgai i jej służkach. Który chrupnąłby na przystawkę książątko w zbrojnym przybraniu. Fafryd popatrzył na niego w zadumie i potoczył wzrokiem po zasnutych mgłą miejscach. - Kiedy będę miał pewność, nie omieszkam ci powiedzieć. ••• Bracia bliźniacy Kreszmar i Skel, z zawodu zamachowcy i ra- busie, próbowali wydusić pieniądze od pewnego liczykrupy w je- go ruderze, kiedy dopadła ich mgła z czerwonymi pasmami. Do- kończyli dzieła z chyżością ambitnych ludzi, którzy po otrzyma- niu niespodziewanego zaproszenia na ucztę monarchy w pośpie- chu przełykają ostatni kęs na rodzinnym przyjęciu. Kreszmar bez skrupułów roztrzaskał pałką czaszkę liczykrupy, podczas gdy Skel chował za pas mieszek złota, który udało mu się wydrzeć pada- jącemu już bez życia staruszkowi. Miecze kołysały im się u bo- ków, gdy szybko wychodzili na zamgloną ulicę. Maszerowali te- raz w towarzystwie Gnarlaga i Gisza, w kłębach zwartej, szarej chmury, która poruszała się prawie niedostrzegalnie wraz z nad- rzecznymi mgłami, a mimo to z mocą najtęższego wina rozbu- dzała w nich żądzę niszczenia i mordowania; tuszując wszelkie wątpliwości i obawy, przyrzekała krocie pasjonujących, owoc- nych rozbojów. Za czterema łotrami fałszywa mgła rzedła do wąskiego sznura, połyskującego miejscami czerwienią tętnicy, a miejscami srebrem włókna nerwowego - nigdzie nie rozerwanego, choć musiał orni- 14 Fritz Leiber nąć niejeden kamienny narożnik po wyjściu ze Świątyni Nienawi- ści. Włókno tętniło nieprzerwanie, w miarę jak ze świątyni płynę- ły polecenia i pokarm do pełznącego obłoku mgły i czterech do- szczętnie opętanych nienawiścią morderców, którzy wraz z nią ma- szerowali. Walec mgły sunął z zawziętością śnieżnego tygrysa do dzielnicy arystokracji, gdzie nad morzem blisko falochronu świe- cił tęczą latarni pałac Glipkeria. Trzej odziani na czarno lankmarscy gwardziści, uzbrojeni w okute blachą pałki i ciężkie strzałki z ostrymi haczykami, do- strzegli zbliżającą się do nich ścianę mgły i poruszających się w niej ludzi. Zdawało im się, że to czterej mężczyźni uwięzieni w czaro- dziejskim, giętkim lodzie. Ciarki im przeszły po skórze. Stali jak sparaliżowani. Mgła obmacała ich, lecz zostawiła w spokoju; uzna- ła, że są za słabym narzędziem dla jej celów. W kłębach mgły użądliły ich noże i miecze. Gwardziści padli bez krzyku; czarne bluzy błyszczały od wilgoci okraszonej czerwie- nią na bladych, zmartwiałych kończynach. Mgła zgęstniała, jakby nażarła się do syta swoimi ofiarami. Z zewnątrz czterej mordercy byli niewidoczni, choć sami wszystko doskonale widzieli. *** W świetle łun wylewających się z pałacu w najdłuższą z pię- ciu ulic, tę prowadzącą w głąb lądu, Kocur zauważył sunącą ku nim szarą mgłę, która wypuszczała przed siebie badawcze odrosty. - Patrz, Fafrydzie, mamy towarzystwo! - zawołał wesoło. - Mgła ciągnie od rzeki setką zakrętasów, żeby ogrzać łapy przy naszym piecyku! Fafryd zmarszczył czoło i odparł z podejrzliwością: - Cosik mi się widzi, że kryją się w niej nieproszeni goście. - Wiecznie trzęsiesz gaciami! - zganił go Kocur i dodał tajem- niczym głosem: - Śmieszna myśl przyszła mi do głowy. Może to nie mgła, jeno dym z ogniska, gdzie pali się ogromny stos słomy makowej z konopną żywicą? Wiesz, jakich zaznamy niesamowi- tych wrażeń, jakie sny mieć będziemy? - Najpewniej koszmary - rzekł cicho Fafryd i podniósł się w kucki. - Kocurze, mam złe przeczucia! I miecz łaskocze w do- tyku! Najdalej wysunięta macka toczącego się żwawo wału mgły musnęła obu przyjaciół i przylgnęła do nich z radością, jakby zna- Chmura gniewu 15 lazła wreszcie dowódców wyprawy, hersztów oddziału niewolni- ków, których pod ich wodzą nikt nie pokona. Dwaj serdeczni druhowie, niski i wysoki, zostali wystawieni na wielką pokusę. Łechtani czułą, gorzko-słodką pieśnią nienawi- ści, słuchali obietnic wiecznego pławienia się w krwawej zemście, trwających wieki wieków rozkoszy morderczego szału. Fafryd, który tej nocy nie kosztował wina, pijany jedynie własnymi wizjami i rozważaniem etosu strażnika, pozostał nie- czuły na podszepty, których treść wydała mu się wyjątkowo mało pociągająca. Z drugiej strony Kocur, którego serce nieraz trawiła zawiść i nienawiść, przeżywał ciężkie chwile, lecz i on w końcu oparł się chytrym namowom - nawet jeśli tylko dlatego, mówiąc bez ogró- dek, że wolał być autorem własnego zła, niż uczyć się go od innych, choćby naukę proponował sam arcydiabeł. Mgła cofnęła się parę kroków, po czym z kocią szybkością, ni- czym odtrącona kobieta o mściwym charakterze, wydaliła ze swo- ich trzewi czterech łotrów i równocześnie wymierzyła mgielne od- rośle w Kocura i Fafryda. Kocurowi wyszła na dobre biegła znajomość lankmarskiego półświatka, a w nim nawet początkujących morderców, co w połą- czeniu z intuicją i umiejętnością błyskawicznego podejmowania decyzji uratowało mu życie. Rozpoznał pas z nożami najniższego z czterech bandziorów, Gisza, najniebezpieczniejszego w tej gru- pie. Bez wahania wyrwał z pochwy Koci Pazur, wycelował i rzucił. W tym samym momencie Gisz, równie szybki i zwinny, cisnął je- den z noży. Wszelako Kocur, który nigdy nie lekceważył przeciw- ników i nie zapominał o ostrożności, w chwili rzutu przekrzywił w bok głowę, dzięki czemu nóż Gisza przeciął tylko płatek ucha i minął go ze świstem. Gisz zanadto ufał swej zręczności, nie zrobił bowiem uni- ku, co przyniosło ten skutek, że zaraz potem sterczała mu z pra- wego oczodołu rękojeść Kociego Pazura. Czas jakiś zdawał się łypać na świat zdrowym okiem w niepomiernym zdumieniu, by w końcu runąć na bruk z twarzą wykrzywioną śmiertelnym grymasem. Kreszmar, Skel i Gnarlag ochoczo sięgnęli po broń, bynajm- niej nie zrażeni nagłą śmiercią, która zatopiła swe szpony w mó- zgu ich towarzysza. 16 Fritz Leiber Fafryd, zwolennik strategicznego myślenia na polu walki, nie od razu dobył miecza, ale chwycił piecyk za jedną z trzech rozgrza- nych nóżek, zakręcił nim nad głową i obsypał czerwonym żarem twarze napastników. To ich na chwilę zatrzymało, dzięki czemu Kocur zdążył wyszarpnąć Skalpel, a Fafryd - swój ciężki, wykuty w jaskiniach miecz. Wolałby rozstać się już z parzącym piecykiem, jednak na widok Gnarlaga, nacierającego nań z dwoma mieczami, przerzucił piecyk do drugiej ręki. Doszło do gwałtownego starcia, którego wynik chylił się to na jedną, to na drugą stronę. Trzej napastnicy, tylko przez chwilę zdez- orientowani żarem i popiołem, nie doznawszy obrażeń, śmiałym krokiem przystąpili do boju. Cztery dobrze wymierzone pchnięcia omal nie dosięgły Kocura i Fafryda. Barbarzyńca zasłonił się pie- cykiem przed klingą trzymaną w prawej garści Gnarlaga, drugą za- blokował własnym mieczem. Błyskawiczny kontratak Fafryda przyniósł śmierć mordercy. Z żelazem w szyi Gnarlag pochylił ku ziemi oba miecze i już ich nie uniósł, konając. Fafryd nie mógł dłużej wytrzymać piekielne- go bólu ręki, odrzucił więc piecyk w pierwszą lepszą stronę, gdzie mogła wyniknąć z tego jakaś korzyść. I tak zdzielił w łeb Skela, już-już zamierzającego dźgnąć sztychem Kocura, który wpraw- dzie uskakiwał, lecz nie dość szybko w porównaniu z atakiem bliźniaków. Kocur pochylił się pod przelatującym mieczem Kreszmara i wraził mu Skalpel pod żebra, by tą nie najłatwiejszą drogą do- trzeć do serca. Zaraz też wyciągnął ostrze i tą samą porcją stali po- częstował chwiejącego się półprzytomnie Skela. Odskakując zwin- nie z groźnie uniesioną bronią, omiótł okolicę uważnym spojrze- niem. - Wyrżnięci do nogi - zapewnił go Fafryd, który miał więcej czasu, żeby się rozejrzeć. - Paskudnie sobie poparzyłem rękę! - A ja mam rozcięte ucho - oświadczył Kocur, przytykając palce do rany. Uśmiechnął się. - Na szczęście tylko z brzegu. - Za- stanowiwszy się nad uwagą Fafryda, dodał: - Dobrze ci tak, boś walczył orężem kuchcików! - Też mi coś! - odciął się Fafryd. - Gdybyś nie skąpił węgla, oślepiłbym wszystkich chmurą żaru. - I jeszcze gorzej poparzył sobie łapy - rzekł wesoło Kocur i dorzucił z radością: - Zdało mi się, że słyszę brzęk złota za pa- Chmura gniewu 17 sem tego, coś go powalił piecem. Jak mu tam... Skela, właśnie, ra- busia Skela. Kiedy wyciągnę Koci Pazur... Urwał, zaskoczony ohydnym odgłosem ssania, które zakoń- czyło się głośniejszym siorbnięciem. W mdłym świetle napływa- jącym z dzielnicy bogaczy ujrzeli nieziemski, zatrważający widok: okrwawiony sztylet kocura, dopiero co wbity w oko Gisza, unosił się na poskręcanym ramieniu szarobiałej mgły, która wcześniej da- wała schronienie napastnikom, a teraz wyraźnie zgęstniała - rzekł- by kto, i słusznie - posilona pożywną strawą, wzmocniona na si- łach dzięki śmierci swych czterech służalców. Fafryd i Kocur zdrętwieli ze strachu przed nadprzyrodzony- mi mocami - ze strachu przed samotną błyskawicą, która uderza z czarnej chmury; przed olbrzymim wężem morskim, szturmującym spod wody; przed cieniami gromadzącymi się w kniei, żeby zadusić zbłąkanego tułacza; przed czarnym powrozem dymu, który sączy się znad ogniska czarodzieja, aby zacisnąć się na gardle ofiary. Z wielu stron dobiegało dzwonienie żelaza: oto mgielne mac- ki podnosiły cztery porzucone przez bandytów miecze i nóż Gi- sza, podczas gdy inne szarpały pasem zabitego złoczyńcy, aby wy- dobyć zeń pozostałe noże. Wyobraźnia nasuwała obraz ducha ośmiornicy z głębin Morza Wewnętrznego, który zbroi się przed decydującym starciem. Dwa sążnie nad ziemią, gdzie zbiegały się macki nieprzejrza- nej mgły, dokładnie w środkowej części sinego korpusu, tworzył się czerwony dysk wielkości ludzkiej głowy, który stopniowo upodab- niał się do oka. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdy tylko oko uzyska zdolność widzenia, dziesięć macek zacznie dźgać i chlastać swym zdobycznym orężem z bezlitosną precyzją. Fafryd stał jak skamieniały między szybko formującym się okiem a Kocurem, który chyba wpadł na jakiś szaleńczy pomysł, zacisnął bowiem dłoń na rękojeści Skalpela, przygotował się do ata- ku i krzyknął do barbarzyńcy: - Podsadzisz mnie! Odgadując plan druha, Fafryd otrząsnął się z osłupienia, splótł dłonie i zgiął się w kolanach. Kocur rozpędził się, włożył nogę w prowizoryczne „strzemię-" i wybił się w górę, kiedy wielko- lud dźwignął się i podrzucił go z wysiłkiem i okrzykiem bólu. Z mieczem nastawionym do pchnięcia Kocur przeleciał przez czerwoną źrenicę z ektoplazmy, która natychmiast rozpro- 18 Fritz Leiber szyła się w nicość. Zniknął Fafrydowi z oczu, zupełnie jakby za- padł się z kretesem w śnieżną zaspę. Zaraz po tym uzbrojone mac- ki zaczęły bić na lewo i prawo niczym niewidomi wojownicy - na oślep, gdzie popadło. Ale ponieważ było ich dziesięć, niektóre cio- sy mogły dosięgnąć Fafryda, który uchylał się i uskakiwał, aby nie oberwać. Kiedy stukał obcasami o bruk, miecze i noże we włada- niu macek kąsały odrobinę celniej - i znów, niczym ślepiec kieru- jący się słuchem. Fafryd musiał dwoić się i troić, co wymagało od niego tym większego wysiłku, że był taki duży. Postronny świadek, jeśliby taki zapuścił się w te rejony o tej niezwykłej porze, mógłby dojść do wniosku, że to gigantyczna ośmiornica, która uczy bar- barzyńcę tańczyć. Tymczasem po drugiej stronie szarobiałego potwora Kocur dostrzegł srebrno-różowe włókno. Usiłowało przed nim uciec, to- też musiał wyskoczyć wysoko, aby ciachnąć je końcem Skalpela. Stawiało klindze większy opór niż główny korpus mgły, a pękło z niezwykłym, niespodziewanie głośnym brzękiem. Mgła od razu opadła, bez porównania szybciej niż jakikolwiek przekłuty pęcherz - właściwie jak wielka purchawka przydepta- na stopą olbrzyma. Macki rozwiały się, a porzucone miecze i noże szczęknęły o kamienie. Dmuchnęło tak obrzydliwym smrodem, że Fafryd i Kocur musieli zatkać rękami nos i usta. Ostrożnie wciągając w nozdrza powietrze, Kocur przekonał się, żcznowu można oddychać swobodnie. - Hura! Chyba przeciąłem wąską gardziel tej bestii, drogi przy- jacielu! Choć może był to przewód sercowy, główny nerw, srebrny kantar, pępowina... nieważne. - Ciekawe, dokąd prowadził. - Ani mi się śni sprawdzać - zapewnił go Kocur, z niepoko- jem spoglądając przez ramię w kierunku, skąd nadeszła mgła. - Jak chcesz, to się włócz po lankmarskich zaułkach, ale beze mnie. Zresz- tą, popatrz: wąska nić też znikła. - Aj! - krzyknął nagle Fafryd i zaczął rozcierać dłonie. - Ty cwany łobuzie! Kazałeś mi się podsadzić, choć jestem poparzony! Kocur uśmiechnął się szeroko, przesuwając spojrzenie po wstrętnie oślizgłych kocich łbach, martwych ciałach i rozrzuco- nym bojowym ekwipunku. - Gdzieś tu leży Koci Pazur - mruknął. - I naprawdę słysza- łem brzęk złota... Chmura gniewu 19 - Wyczułbyś miedziaka pod językiem łotrzyka, którego du- sisz! - burknął Fafryd ze złością. *** W Świątyni Nienawiści pięć tysięcy wyznawców zaczęło wsta- wać ociężale, ze stękaniem - każdy lżejszy o kilka łutów niż w chwi- li, kiedy padał na kolana. Bębniarze oparli się bezradnie na bęb- nach, obsługujący korby pochylili się nad zgaszonymi, czerwony- mi świecami, a chudy arcykapłan posępnie zwiesił głowę i przy- krył drewnianą maskę szponiastymi palcami. *** Na skrzyżowaniu ulic Kocur machnął Fafrydowi przed ocza- mi mieszkiem odciętym od pasa zabitego Skela. - Starczy tego na prezent zaręczynowy dla słodkiej Innezgai, mój szlachetny przyjacielu? - zapytał śpiewnie. - Potem rozpalimy ogień w naszym kochanym piecyku, aby oddawać się niezrówna- nym rozkoszom strażniczej posługi i przeżywać rozliczne cuda... - Dawaj, cymbale! - warknął Fafryd i porwał brzęczący mie- szek w swe poparzone dłonie. - Znam miejsce, gdzie wcierają w cia- ło lecznicze olejki. I gdzie mają igły do zszywania złodziejaszkom przytarganych uszu. A kobiety i wino są tam czyste i ostre. CIĘŻKIE CZAJY W LAN KM ARZE (LEAN TIME/ IN LAN KH MAR) ^V 22 Fritz Leiber Pewnego razu w Lankmarze, Mieście Czarnej Togi, dwa lata po tak zwanym roku czarnej śmierci rozeszły się drogi Fafryda i Szare- go Kocura. Do dziś nie wiadomo, co dokładnie sprawiło, że krewki barbarzyńca rozstał się ze szczupłym, przebiegłym księciem złodziei. W owym czasie różnie na ten temat spekulowano. Jedni twierdzi- li, że poszło o dziewkę. Inni utrzymywali, czemu jeszcze trudniej było dać wiarę, że pokłócili się przy podziale klejnotów zagrabio- nych lichwiarzowi Mulszowi. Dziejopis Szryt nie wyklucza, że ich wzajemna wobec siebie oziębłość stanowiła w dużej mierze echo nieprzyjaźni, w jakiej natenczas żyli ze sobą Szylba o Twarzy Bez- okiej, demoniczny mentor Kocura, i Ningobel Siedmiooki, tajem- niczy i chimeryczny opiekun Fafryda. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, stojące w zasadni- czej sprzeczności z hipotezą o klejnotach Mulsza, wiązało ich roz- stanie z ciężkimi czasami, jakie nastały w Lankmarze. Przygody zdarzały się rzadko i nie należały do najciekawszych, ponadto obaj bohaterowie osiągnęli ten etap w życiu, kiedy człowiek nie grze- szący zasobnością rezygnuje z najwspanialszych wojaży i przy- jemności na rzecz pewnych pożytecznych zajęć, które pozwala- ją osiągnąć dobrobyt lub duchową doskonałość... choć rzadko jedno i drugie naraz. Zapewne nuda, niepewność jutra, tudzież rozbieżność zdań w sprawie sposobów wywinięcia się z przykrego położenia, osta- tecznie i nieodwołalnie poróżniły przyjaciół. Właśnie to założenie w pewien sposób tłumaczy, a nawet usprawiedliwia śmieszną skądi- nąd plotkę, jakoby druhowie pospierali się o prawidłowe wymawia- nie imienia „Fafryd". Otóż Kocur, z uporem godnym lepszej spra- wy, obstawał przy wypowiadanym niedbale w lankmarskiej gwarze „Fafyrze", podczas gdy sam zainteresowany wolał oryginalną, twar- dą wymowę wszystkich spółgłosek: ponoć tylko taka nie zgrzytała mu w uszach i nie kłóciła się z jego barbarzyńską wrażliwością na ład i porządek. Człowieka znudzonego i ubogiego byle niedogod- ność wyprowadza z równowagi. Ciężkie czasy w Lankmarze 23 Niewątpliwie ich przyjaźń, choć do cna nie wygasła, to znaczą- co ostygła. Jakkolwiek nadal mieszkali w Lankmarze, ich życiowe ścieżki zaczęły się rozchodzić. Szary Kocur znalazł zatrudnienie u niejakiego Pulga, bez- względnego pasożyta raczkujących religii. Jako król mętnego lank- marskiego półświatka, ściągał haracz od kapłanów służących boż- kom, którzy mieli ambicje zostać wielkimi bogami. Oporni musieli liczyć się z nieprzyjemnymi, zatrważającymi i odrażającymi incy- dentami podczas obrzędów poświęconych skąpemu bóstwu. Jeże- li kapłan uchylał się od płacenia haraczu, jego cuda okazywały się szarlataństwem, zbór i stronnicy szli w rozsypkę, a na domiar złego ktoś mógł mu w ciemnej uliczce złoić skórę i pogruchotać kości. W kompanii zabijaków Pulga i często jednej bądź dwóch pięk- nych tancereczek Kocur stanowił teraz swojski i złowieszczy wi- dok na lankmarskiej alei Bogów, która łączy Bagienną Bramę z od- ległymi dokami i cytadelą. Nadal chodził ubrany na szaro, nadal zakryty kapturem, z Kocim Pazurem i Skalpelem u boku. Jednak- że sztylet i wąski miecz najczęściej spoczywały w pochwach. Po- nieważ dawno się przekonał, że groźba jest zwykle skuteczniejsza niż samo jej wykonanie, ograniczał się do pertraktacji i pobierania należności.„Przychodzę w imieniu Pulga. Puul... ga!" - tak zwykł otwierać rozmowę. Kiedy świątobliwi mężowie odmawiali współ- pracy lub nazbyt ostro się targowali i należało porozbijać figurki bądź przegonić wiernych ze świątyni, kiwał palcem na osiłków, by zastosowali odpowiednie środki dyscyplinarne, sam natomiast sta- wał z boku, ucinał sobie żartobliwą pogawędkę z towarzyszącymi mu dziewczętami i objadał się słodyczami. W miarę upływu mie- sięcy przybierał na wadze, tancerki zaś stawały się coraz bardziej pokorne i dziecięco urodziwe. Fafryd złamał miecz na kolanie (i przy okazji paskudnie się skaleczył), pozdzierał z odzienia skrawki szczurzego futra i ostatnie ozdoby (nic niewarte paski ściemniałego żelaza), wyrzekł się moc- nych napitków i związanych z nimi przyjemności (już od dłuższego czasu zadowalał się cienkim piwem i obywał bez kobiety) oraz zo- stał jedynym akolitą Bwadresa, jedynego kapłana oddającego cześć Garncowemu Iszkowi. Zapuścił nader długą brodę, wcale nie krót- szą od włosów opadających na ramiona. Wychudł, policzki mu za- padły, pojawiły się cienie pod oczami, a głos z basowego przeszedł w tenor... choć nie w rezultacie samookaleczenia, do którego do- 24 Fritz Leiber prowadziła go rozpacz, jak rozpowiadali kłamcy, mimo iż dobrze wiedzieli, gdzie mu się to stało. Bogowie w Lankmarze (mianowicie ci z bogów i pretenden- tów do tytułu boga, którzy mieszkają lub, zdaniem niektórych, obo- zują w Niezniszczalnym Mieście, nie zaś lankmarscy bogowie, bo to zupełnie inna, wielce tajemnicza i poważna sprawa)... No więc bogowie w Lankmarze czasem wydają się liczniejsi od ziaren pia- sku na Wielkiej Pustyni Wschodu. Znakomita ich większość roz- poczynała swą karierę jako ludzie, a w zasadzie męczennicy, któ- rzy wiedli ascetyczny, wizjonerski żywot i zeszli ze świata okrut- ną, wstrząsającą śmiercią. Można odnieść wrażenie, że od zarania dziejów niezliczone hordy kapłanów i apostołów (a nawet samych bogów - niewielka to różnica), wędrowały przez pustynię, Tonącą Ziemią i Wielkie Słone Bagnisko, aby spotkać się przed potężną, ni- sko sklepioną Bagienną Bramą Lankmaru... a równocześnie, rzecz jasna, cierpieć najrozmaitsze tortury, kastracje, oślepienia, kamie- nowania, wbijania na pal, krzyżowania, ćwiartowania i tak dalej, zawsze z rąk zbójców ze wschodu i mingolskich pogan - stworzo- nych wyłącznie po to, aby pielęgnować tradycję męczeńskiej śmier- ci. Grono świętych cierpiętników zasiliły też czarownice i czarno- księżnicy, walczący o nieśmiertelność dla swoich piekielnych, demo- nicznych bóstw czy, rzadziej, prabogiń. Tutaj na czoło wysuwały się najczęściej dziewice więzione dziesiątki lat w lochach magów-sa- dystów lub gwałcone przez całe plemiona Mingoli. Sam Lankmar, a zwłaszcza wyżej wspomniana ulica jest sce- ną, czy raczej areną artystyczno-intelektualnych zmagań bogów po ich bardziej widowiskowych, lecz bynajmniej nie okrutniejszych przejściach z Mingolami i rozbójnikami. Nowy bóg (reprezento- wany przez swego kapłana lub kapłanów) przystępuje do zawo- dów w Bagiennej Bramie i powoli czy wręcz ślamazarnie posuwa się aleją Bogów: bądź to odnajmuje świątynię, bądź dzierżawi skra- wek chodnika, aż dotrze do miejsca odpowiedniego dla swej ran- gi. Rzadko któremu udaje się przebić w pobliże cytadeli i znaleźć sobie kąt wśród arystokracji bogów... również podlegających wy- mianie, choć obecnych tam od stuleci, a nawet tysiącleci (prawdzi- wi lankmarscy bogowie są równie zazdrośni, co tajemniczy). Całe tabuny bożków, jak można się domyślać, po odbyciu całonocnego czuwania pod bramą odchodziły w nieznane - może szukać miast, gdzie widownia jest mniej wybredna. Większość tych, co weszli do Ciężkie czasy w Lankmarze 25 środka, wędrowała mniej więcej do połowy alei, by potem wolno, walcząc zażarcie o każdą piędź ziemi, wycofać się z powrotem pod Bagienną Bramę i na zawsze odejść z Lankmaru. Pamięć po nich prędko się zacierała. Garncowy Iszek, któremu zdecydował się służyć Fafryd, był w Lankmarze jednym z najmarniejszych, najmniej zaradnych bo- gów, a właściwie bożków. Wegetował tu przez trzynaście lat, w któ- rym to czasie zdołał zaliczyć jedynie dwa place. Teraz wracał, ska- zany na zapomnienie. Nie należy go mylić z Iszkiem Bezbronnym, Iszkiem ze Spalonymi Nogami, Iszkiem Obdartym ze Skóry czy in- nymi bóstwami z licznej rzeszy jego równie widowiskowo okaleczo- nych imienników. Po prawdzie, swą niewielką siłę przebicia powi- nien złożyć na karb powszechnego mniemania, że taka śmierć jak jego (rozciąganie na ławie tortur) nie jest szczególnie spektakular- na. Niejeden uczony pomylił go z Garncowym Iszkiem, świętym z zupełnie innej bajki, który na swą nieśmiertelność zapracował sie- demnastoletnim pobytem w niezbyt przestronnym glinianym na- czyniu. Garniec Garncowego Iszka zawierał rzekomo wodę poko- ju z Sylwijskiego Zdroju, aczkolwiek nie było na nią zapotrzebowa- nia. Gdyby ktoś szukał sztandarowego przykładu zdegradowanego boga, który nigdy do niczego nie doszedł, mógłby nie znaleźć lep- szej kandydatury niż Garncowy Iszek. Z kolei Bwadres ucieleśniał sobą wszystkie cechy niewydarzonego kapłana: był zgrzybiały, nie- mrawy, uległy i mówił bełkotliwie. Fafryd miał powód, dla które- go przystał do niego, a nie do jednego z wielu obrotniejszych, per- spektywicznych duszpasterzy: widział, jak kapłan głaszcze po gło- wie głuchoniemego dzieciaka, mimo że nikt na niego nie patrzył (Fafryda nie zauważył). To zdarzenie, nie spotykane na co dzień w Lankmarze, zapadło głęboko w pamięć barbarzyńcy. Poza tym Bwadres okazał się przeciętnym, starym piernikiem. Dopiero kiedy Fafryd został jego akolitą, los zaczął mu sprzy- jać. Po pierwsze, barbarzyńca wyglądał na imponującą podpo- rę zboru już pierwszego dnia, gdy pojawił się w potarganym, po- plamionym krwią ubraniu (poranił się przy łamaniu miecza, jak się rzekło). Za sprawą blisko siedmiu stóp wzrostu i wciąż wojow- niczej postawy wybijał się jak góra wśród brzdąców, leciwych ba- bulek i różnorodnej hołoty, która tworzyła smrodliwy i hałaśli- wy tłum kapryśnych wyznawców na alei Bogów, kawałek drogi 26 Fritz Leiber od Bagiennej Bramy. Wydawało się wielce prawdopodobne, że je- śli Garncowy Iszek przeciągnął na swoją stronę takiej miary wy- znawcę, z pewnością wykazywał się jakimiś niespodziewanymi za- letami. Ze wzbudzającego respekt wzrostu Fafryda, jego szerokich barów i zawadiackiego zachowania wynikała jedna niezaprzeczal- na korzyść: mógł zabezpieczyć dla Iszka i Bwadresa całkiem spo- rą powierzchnię chodnika, kiedy po nocnych obrzędach wyciągał się do snu na kamieniu. Łotry i swawolnicy z czasem przestali pluć na Bwadresa i sztur- chać go łokciami. Mimo radykalnej zmiany obyczajów Fafryd nie stał się uległym poczciwcem - choć Garncowy Iszek był bogiem pokoju - przede wszystkim dlatego, że barbarzyńscy przodkowie wszczepili weń poszanowanie podstawowych wartości moralnych. Jeśli ktoś dręczył Bwadresa lub zakłócał obrzędy sprawowane ku czci Iszka, wylatywał w powietrze i zaliczał twarde lądowanie, a je- śli się burzył, dostawał krótkie, ostrzegawcze lanie. Bwadres nabrał niezwykłego wigoru w rezultacie tej nieoczeki- wanej odsieczy, gdy wraz ze swoim bogiem chylił się już ku prze- paści zapomnienia. Zaczął jadać częściej niż dwa razy w tygodniu i czesać swą długą, rzadką brodę. Wkrótce nie zostało w nim śladu po starczej niemrawości, jedynie w głębi obwiedzionych żółtawy- mi krostkami oczu czaiły się jak dawniej błyski szaleńczego upo- ru. Głosił teraz nauki Garncowego Iszka z zacięciem i charyzmą, jakiej nie znalazł w sobie nigdy dotąd. Tymczasem Fafryd już niebawem promował kult Garncowego Iszka nie tylko wzrostem, postawą i wybitnymi osiągnięciami w fa- chu wykidajły. Po dwóch miesiącach wypełniania dobrowolnych ślubów milczenia, kiedy to nie odpowiadał na najprostsze pytania Bwadresa, z początku wielce zdziwionego postępowaniem swego olbrzymiego pomocnika, Fafryd wyszperał gdzieś małą, pękniętą lirę, naprawił ją i zaczął regularnie przy wszystkich obrzędach od- śpiewywać wyznanie wiary i dzieje Garncowego Iszka. Żadną mia- rą nie rywalizował z Bwadresem, nie wtrącał się w jego litanie i nie próbował udzielać błogosławieństwa w imieniu Iszka. Wprost prze- ciwnie: zawsze klękał i milkł, kiedy Bwadres przeprowadzał obrzęd. Kiedy jednak kapłan medytował między rytuałami, Fafryd siady- wał za nim na kamieniach, wydobywał melodyjne dźwięki z ma- lutkiej liry i śpiewał swym, dość jak na niego cienkim, przyjem- nym i romantycznie przychrypniętym głosem. Ciężkie czasy w Lankma rze 27 A trzeba wiedzie ć, że w dziecińs twie na Lodowy ch Pusta- ciach, a więc gdzieś pod biegune m w pojęciu lankmar czyków - hen za Morzem Wewnęt rznym, porośnię tym puszcza mi Pań- stwem Ośmiu Miast i Górami Trollow ych Schodó w - Fafryd po- bierał nauki w szkole śpiewają cych skaldów (tak się nazywał a, choć uczono tam śpiewać wyłączn ie liryczny m tenorem ), mając jeszcze do wyboru szkołę ryczącyc h skaldów, gdzie śpiewan o ba- sem. Właśnie ten powrót do wyrobio nego w dziecińst wie sposo- bu artykuło wania dźwiękó w, objawiaj ący się w odpowie dziach na te nieliczne pytania, których raczył wysłuch ać w swej skromno ści, był prawdzi wym i jedynym powode m przejścia jego basu w tenor - pomi mo niestwor zonych opowieś ci plotkarz y pamiętaj ących Fa- fryda jako obdarzo nego tubalny m głosem, skorego do bitki dru- ha Szarego Kocura. W przedsta wianych dziesiątk i razy dziejach Garnco wego Isz- ka systemat ycznie dokony wały się zmiany, wszelak o tak wolno, że nawet Bwadres owi, gdyby chciał, trudno byłoby zgłaszać zastrze- żenia. Ostatecz nie powstała z tego, wprawd zie stonowa na pod wie- loma względa mi, wielka saga o bohaterz e z północy. Iszek za mło- du nie zabijał smoków i innych potworó w, co przeczył oby jego za- sadom moralny m, on się tylko z nimi bawił: pływał z lewiatan em, kąpał się z behemot em, przemie rzał bezdroż a podnieb nych prze- strzeni na grzbieci e wiwerny, gryfa i pegaza. Zarazem nie gromił w boju królów i cesarzy: po prostu wprawia ł w osłupien ie najwyż- szych dygnitar zy, gdy kroczył po sztychac h zatrutyc h mieczy, stawał na bacznoś ć w ogniu palenisk a czy stąpał po wodzie wrzącej w ol- brzymic h kadziach - i zarazem wygłasz ał pięknym, doskona le ry- mowany m wiersze m natchnio ne kazania o braterski ej miłości. Gar ncowy Iszek, jakiego znał Bwadre s, skonał po stosunk o- wo krótkich męczarn iach (choć nie bez kilku pożegna lnych na- pomnie ń), kiedy porozry wano mu stawy na ławie tortur. Garnco- wy Iszek, jakiego ukazał ludziom Fafryd (właści wie starczył o rzec „Iszek": każdy wiedział, o kogo chodzi), połamał siedem ław, nim zaczęły opuszcz ać go siły. Nawet kiedy w mniema niu, że rozstał się z życiem, popuszc zono powrozó w, poderwa ł się i chwycił za gar- dło główneg o kata, zachowa wszy w sobie dość krzepy, by udusić niegodzi wca... nieważn e, że mistrza zapaśnik ów w swoim cechu. Iszek wszakże tego nie uczynił, jak zawsze wierny zasadom; po- przestał na złamani u grubej, mosiężn ej obroży kata, będącej zna- 28 Fritz Leiber kiem jego profesji, i wygięciu jej w kunsztowny, niewypowiedzia- nie piękny symbol garnca. Dopiero wtedy wyzionął ducha i udał się do krainy wiecznej szczęśliwości, gdzie spotykają go nowe, nad- zwyczajne przygody. A ponieważ zdecydowana większość bogów w Lankmarze przywędrowała z krajów Wschodu lub z południa, z podupadłych kulturowo okolic Kuarmalu, w swoich ziemskich wcieleniach byli słabeuszami: potrafili przeżyć ledwie kilka chwil na stryczku i pa- rę godzin na palu, nie wykazywali szczególnej odporności na roz- topiony ołów czy grad zębatych strzał, nie oddawali się z zamiło- waniem tworzeniu heroicznych poematów i widowiskowym zma- ganiom z groźnymi potworami, nic więc dziwnego, że Garncowy Iszek, jakim przedstawiał go Fafryd, zwrócił na siebie uwagę, a wnet zaskarbił sobie przychylność i miłość zwykle chwiejnej w poglą- dach bogobojnej tłuszczy. Nade wszystko wizja Garncowego Isz- ka, który wstaje z ławą na plecach, zrywa więzy i łamie dechy, a na- stępnie czeka pokornie z podniesionymi rękami, aż oprawcy na- szykują kolejną ławę i go do niej przytwierdzą... otóż ta wizja za- jęła naczelne miejsce w snach i marzeniach czeredy żebraków, tra- garzy, przemęczonych kucharek oraz ich biednych dzieci i zniedo- łężniałych rodziców. Na fali swej rosnącej popularności Garncowy Iszek nie tylko po raz drugi przesuwał się aleją Bogów w kierunku cytadeli - co samo w sobie było nie lada rzadkością - ale też udawała mu się ta sztuka o wiele łatwiej niż jakiemukolwiek bożkowi w czasach no- wożytnych. Praktycznie przed każdą kolejną ceremonią Bwadres i Fafryd przenosili ołtarzyk kilka kroków dalej, a to dzięki temu, że tłum wyznawców wdzierał się na tereny tymczasowo poświęcone bogom o słabszych umiejętnościach przyciągania wiernych. Zda- rzało się coraz częściej, że niezmordowani, schodzący się o późnej porze wyznawcy umożliwiali im sprawowanie obrzędów do pierw- szych brzasków jutrzenki. Dziesięć, czasem dwanaście nocnych ce- remonii pozwalało tyleż razy przesunąć się w nowe miejsce. I nie trzeba było długo czekać, żeby zaczął się zmieniać charakter człon- ków zboru. Pokazywali się ciekawscy z coraz cięższymi trzosami: najemnicy, kupcy, modnie ubrani złodzieje, pomniejsi dostojnicy, strojne kurtyzany, arystokraci lubiący się szwendać po dzielnicach biedoty oraz gładko ogoleni filozofowie, którzy pokpiwali z nie- przekonujących argumentów Bwadresa i absurdalnego zbioru za- Ciężkie czasy w Lankmarze 29 sad Iszka, lecz w duchu podziwiali szczery zapał staruszka tudzież jego rosłego, oddanego poezji akolitę. Wraz z zamożniejszymi przy- byszami zjawiali się, oczywiście, nieprzebłagani wysłannicy Pulga i inne lisy szukające gąsek w tym stadku. Co w nader niezręcznej sytuacji stawiało Szarego Kocura. Dopóki Iszek, Bwadres i Fafryd trzymali się w odległości paru rzutów kamieniem od Bagiennej Bramy, dopóty nie było powodu do obaw. Kiedy bowiem przychodził czas zbierania datków i Fafryd zbliżał się do słuchaczy z wyciągniętymi rękami, ci dawali mu, jeśli w ogóle cokolwiek, to najwyżej pleśniejące skórki chleba, przywięd- nięte warzywa, szmaty, kije, bryłki węgla drzewnego, a już najrza- dziej, co wywoływało zwykle okrzyki zdziwienia, pogięte, wyszczer- bione i zaśniedziałe miedziaki. Tego rodzaju drobnica nie intereso- wała nawet mało ambitnych wyłudzaczy haraczu, a Fafryd bez tru- du radził sobie z nierozgarniętymi cherlakami, którzy chcieli się ba- wić w księcia złodziei w cieniu Bagiennej Bramy. Niejeden raz Sza- ry Kocur przekonywał Fafryda, żeby nie zmieniał tego stanu rzeczy, bo dalsza wędrówka aleją Bogów może mieć przykre następstwa. Kocur z jednej strony nie skąpił dalekowzrocznych porad, ale i był nad wyraz ostrożny. Polubił - a przynajmniej święcie wierzył, że polubił - swą stałą, dochodową pracę bez mała bardziej, niż lubił samego siebie. Dobrze wiedział, że jako świeży nabytek Pulga, jest teraz pod szczególną obserwacją Wielkiego Człowieka i najmniej- szy dowód przyjaźni z Fafrydem (pogłoska mówiła, że są skłóce- ni na dobre) może go w przyszłości słono kosztować. Tak zatem w czasie wolnym od pracy - czyli w dzień, albowiem obrzędy reli- gijne odbywają się w Lankmarze zwykle nocą, w blasku pochodni - spacerując aleją Bogów, niby to przypadkiem spotykał się z Fa- frydem, jednakże jawnie z nim nie rozmawiał. Udawał, że załatwia tu jakieś swoje sprawy, szuka przyjemności bądź skrycie naśmiewa się z pożałowania godnego zajęcia swego dawnego kompana (jego druga linia obrony na wypadek oskarżeń ze strony Pulga) - gdy w istocie rzeczy wygłaszał półgębkiem długie mowy, na które Fa- fryd odpowiadał, jeśli już, w ten sam sposób, choć bardziej przez roztargnienie niż z wyrachowania. - Słuchaj no, Fafryd - rzekł Kocur przy trzeciej tego rodza- ju okazji. Jednocześnie udawał, że przygląda się młodej żebraczce o kościstych kończynach i wydętym brzuchu, jakby próbował oce- nić, czy chude mięso w połączeniu z odpowiednimi ćwiczeniami 30 Fritz Leiber nie wydobędzie z niej urzekającej, chłopczykowatej urody. - Masz tu wszystko, czego chcesz, czyli sposobność klecenia wierszydeł i wyśpiewywania jej bęcwałom, jak mi się wydaje. Radzę ci, siedź przy bramie, bo jedną jedyną rzeczą, jakiej tutaj nie ma, to pienią- dze, a przecież tobie podobno nie potrzeba pieniędzy. Czyste wa- riactwo, ale to już nie moja sprawa. Słuchaj więc! Jeśli poleziesz z Bwadresem pod cytadelę, ba, jeśli ruszysz się stąd o pchli krok, zaczniesz zgarniać forsę, czy tego chcesz, czy nie chcesz. Za pienią- dze kupicie sobie coś z Bwadresem, choćbyście nie wiem jak cia- sno wiązali trzosy i zatykali uszy, żeby nie słyszeć krzyków prze- kupni. Towar, który sobie kupicie, nazywa się kłopoty. Fafryd odpowiedział cichym mruknięciem, odpowiednikiem wzruszenia ramionami. Przebijając wzrokiem odstające kudły krza- czastej brody, patrzył w niemalże nabożnym skupieniu na tajem- niczy przedmiot, który zasłaniał długimi palcami, wykonując nimi zdecydowane, acz delikatne ruchy. - A tak przy okazji, co słychać u twojego głupiego staruszka? Ponoć zaczął się zdrowo odżywiać - ciągnął Kocur, przybliżając się nieznacznie, aby zobaczyć, czym zajmuje się Fafryd. - Wciąż uparty jak osioł, co? Wciąż chce zaciągnąć Iszka do cytadeli? Wciąż beznadziejnie tępy... ee... w interesach? - Bwadres to dobry człowiek - stwierdził cicho Fafryd. - Przez tę swoją dobroć napyta sobie biedy! - odpowie- dział Kocur ze złośliwą ironią. - Słuchaj, Fafryd, nie naciskajmy na niego, by zmienił sposób myślenia. Coś mi się zdaje, że nawet Szylba i Ning nie dokonaliby wespół tej kosmicznej rewolucji. Sam wszystkiego dopilnujesz. Po prostu twórz poezję nieco niż- szych lotów, znajdź parę niepowodzeń w chlubnym żywocie Isz- ka. Pewnie sam już masz dosyć tego śmiesznego mariażu północ- nej obojętności z południowym samoudręczeniem. Więc zmień coś! Prawdziwy artysta pracuje w każdym tworzywie. Jeśli ci to nie odpowiada, cóż, są łatwiejsze sposoby. W gorączce ceremonii zapomnij o przestawianiu ołtarza, a nawet cofnij go trochę! Sta- ry pryk, podniecony widokiem tłumów, nawet nie wie, gdzie się przesuwacie. Posuwajcie się rakiem. Możesz chować część dat- ków, nim oddasz je Bwadresowi. Starczy jeden ranek, żebyś na- uczył się sztuczki. Zresztą, po co cię uczyć? W tych wielkich łap- skach wszystko da się ukryć. -Nie. Ciężkie czasy w Lankmarze 31^ - Jak uważasz - rzekł Kocur tonem pozornie lekkim, lecz by- najmniej nie beznamiętnym. - Kupuj sobie kłopoty, skoro chcesz, lub śmierć, skoro musisz. Słuchaj, czym ty się tam bawisz? Hej! Nie dawaj mi tego, zwariowałeś!? Jeno sobie popatrzę. Na czarną togę! Co to ma być? Nie podnosząc wzroku, bez zbytecznych ruchów, Fafryd prze- krzywił splecione dłonie, jakby chciał pokazać Kocurowi schwyta- nego motyla lub żuka. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że Fafryd starannie ukrywa rzadki, dorodny okaz żuka z pancerzem w kolorze lekko zszarzałego złota. - To z wczorajszych datków dla Iszka - wymamrotał Fafryd. - Dar od pobożnej niewiasty, która duchem oddana jest bogu. - Racja! - syknął Kocur. - Jak też połowie młodej lankmar- skiej magnaterii, i to nie tylko duchem. Myślisz, że nie rozpoznam podwójnie skręconej bransolety Leszni? Dwie takie dostała, jak wieść niesie, od bliźniaczych diuków z Iltmaru. Co jej zrobiłeś, że ci ją dała? Czekaj, nic nie mów! Łatwo zgadnąć. Pewnie recytowa- łeś poemat! Słuchaj, sprawy zaszły dalej, niż się spodziewałem. Je- śli Pulg się dowie, że już dają wam złoto... - Urwał znacząco. - Ale cóżeś z tym zrobił? - Wygiąłem na kształt świętego garnca. - Fafryd trochę bar- dziej pochylił głowę, odrobinę bardziej rozchylił dłonie i ździebko bardziej je przekrzywił. - NQ tak, widzę... - wycedził Kocur. Ozdoba z miękkiego złota została skręcona w zadziwiająco staranny, niezwykły węzeł. - Nie- źle ci wyszło. Nie mam pojęcia, Fafryd, jak to się dzieje, że z jednej strony wykazujesz tak wielkie upodobanie do krągłości, a z dru- giej nie spałeś przy nich od sześciu miesięcy. Pewnie w tym wzglę- dzie jedno wyklucza drugie. Na razie mi nie przerywaj, bo coś mi w głowie świta. Na czarny szkaplerz, toż to świetny pomysł! Dasz mi tę błyskotkę, a ja zaniosę ją Pulgowi. Czekaj! Wysłuchaj mnie do końca i wtedy się zastanów. Nie chodzi mi o złoto, przekupstwo czy żaden podział łupów; o coś takiego nie prosiłbym Bwadresa ani ciebie. Będzie z niej pamiątka, okaz do kolekcji. Ostatnio mia- łem okazję przyjrzeć się Pulgowi i odkryłem w nim dziwną słabość: lubi dostawać podarki (traktuje je zapewne jak trofea) od swoich... hm... kooperantów, jak czasem ich nazywamy. Upominki powinny być związane z przedmiotem kultu, a więc są to kielichy, kadzielni- ce, kości zdobione srebrnym filigranem, amulety wysadzane klej- 32 Fritz Leiber notami i tym podobne rzeczy. Siaduje przed półką z darami i snu- je marzenia. Czasem mam wrażenie, że nieświadomie staje się re- ligijnym człowiekiem. Jeśli przyniosę mu to cacko, to na pewno, bez dwóch zdań, poczuje afekt do Iszka. Każe mi nie zdzierać skó- ry z Bwadresa. Kto wie, może nawet dałoby się was zwolnić od pła- cenia haraczu na... co najmniej trzy place. - Nie. - Twoja wola, przyjacielu. Chodź ze mną, serdeńko, ku- pię ci kotleta. - Tę drugą uwagę, wypowiedzianą już normal- nym głosem, Kocur skierował do żebraczki, która odpowiedzia- ła mu z pewnym ociąganiem miną wyrażającą wyćwiczony prze- strach. - I nie myśl sobie, kiciu, że się wymigasz kotletem ryb- nym. Wiesz, że są jeszcze inne? Rzuć mamuśce pieniążek, mała, i chodź ze mną. Buda z kotletami jest cztery place dalej. Na lek- tykę nie licz, ruch dobrze ci zrobi. Żegnaj, poszukiwaczu śmier- ci! - dodał szeptem do Fafryda. Choć Szary Kocur udawał, że nie chce już mieć z tym nic wspólnego, dokładał wszelkich starań, aby odwlec nieszczęsną noc rozrachunku. Obmyślał coraz to nowe, skomplikowane zadania dla zabijaków Pulga i ostrzegał, że ten czy tamten omen, póki co, wró- ży niepowodzenie w rozliczeniach z Bwadresem... albowiem Pulg, oprócz przesadnej uczuciowości, ostatnimi czasy okazywał także nadmierną wiarę w przesądy. Zapewne udałoby się wyjść obronną ręką z tej kłopotliwej sytuacji, gdyby Bwadres twardo stąpał po ziemi i w sprawach pie- niężnych miał choćby tę znikomą dozę wyczucia, którą w obliczu poważnych sankcji dyscyplinarnych był w stanie wykrzesać z sie- bie nawet najbardziej chciwy, kochający luksusy kapłan czy naj- chudszy ze świątobliwych mężów niebywałych w świecie. Bwa- dres był wszakże uparty ponad miarę, co świadczyło, że niestety sukcesy na gruncie zawodowym mimo wszystko nie wyleczyły go ze starości. Chełpił się, że poborcom haraczu nie odda ni ćwierci zardzewiałego tyka (żelazna, najdrobniejsza moneta w Lankma- rze). I - jakby jeszcze bardziej chciał się pogrążyć, jeśli w ogóle było to możliwe - nie zamierzał „trwonić" pieniędzy na wypoży- czanie bogatych sprzętów i dzierżawienie dla Iszka dodatkowe- go miejsca w świątyni, bez czego praktycznie nie mógł się obejść żaden bóg, który tak daleko zawędrował aleją. Stanowczo zapo- wiedział, że każdy zarobiony tyk, brązowy agol, srebrny smerduk, | Ciężkie czasy w Lankmarze 33 złoty rylk, a nawet gluldycz, diament zatopiony w bursztynie, pój- dzie na „zakup" najwspanialszej świątyni dla Iszka pod samą cy- tadelą - ściślej mówiąc, świątyni Niewidzialnej Wszechwiedzącej Aarty, uznawanej za jedną z najstarszych i najpotężniejszych bo- giń w Lankmarze. Oczywiście, rozgłoszenie tak szumnej zapowiedzi poskutko- wało kolejnym wzrostem popularności Iszka; zbór się powiększał o osobników wszelkiej maści, schodzących się, przynajmniej na po- czątku, zwykle w poszukiwaniu wrażeń. W Lankmarze, gdzie takie rzeczy nie należały do rzadkości, zakładano się, jak daleko zajdzie Iszek aleją Bogów i w jakim czasie to zrobi, przy czym kursy ulega- ły nieprzewidywalnym wahaniom, ponieważ cała sprawa przecho- dziła ograniczoną, nastawioną tylko na zarobek wyobraźnię buk- macherów. Do snu Bwadres zwykł się zwijać w kłębek w rynszto- ku przy skarbonie Iszka - początkowo będącej zwykłym workiem na czosnek, potem już mocną beczułką z przebitą pokrywą, którę- dy wrzucano monety. Przy nim z kolei sadowił się Fafryd. Zawsze gdy jeden spał, drugi odpoczywał i czuwał. Przyszła taka chwila, że Szary Kocur w przystępie despera- cji był skłonny poderżnąć gardło Bwadresowi. Wiedział jednak, iż sprzeniewierzyłby się haniebnie zasadom obowiązującym w jego nowej profesji (zaszkodziłby interesom swego pryncypała). Gdyby na niego padł bodaj cień podejrzenia, czekałaby go sroga zemsta ze strony Pulga i innych poborców haraczu. W razie potrzeby powin- no się Bwadresa z lekka poturbować, trudno, nawet wziąć na tor- tury, lecz poza tym musiał być traktowany jak kura znosząca złote jajka. Co więcej, Kocur obawiał się, że choć nauczy Bwadresa mo- resu, Iszka nie zatrzyma. Dopóki Iszkowi sprzyjał Fafryd. W końcu doszło do rozstrzygnięcia w sprawie, a właściwie pierwszego z rozstrzygnięć. Kocura zmusiło do działania nieza- chwiane przekonanie, że jeśli dłużej będzie odmawiał Pulgowi przekąski z Bwadresa, Iszka bezlitośnie złupi konkurencja. Nie- jaki Baszarat pewnie już ostrzył sobie zęby. Będąc numerem je- den wśród żerujących na kapłanach lankmarskich poborców ha- raczu, Pulg miał prawo pierwszy sięgnąć po zdobycz, gdyby jednak zwlekał w nieskończoność - w absurdalnej obawie przed złą wróż- bą czy przedwczesnym podcięciem skrzydeł Bwadresowi - Iszek mógł paść czyjąkolwiek ofiarą, a w szczególności Baszarata, naj- groźniejszego rywala Pulga. 34 Fritz Leiber Jak to się zwykle dzieje w podobnych przypadkach, mimo iż Kocur starał się odsunąć w czasie noc rozprawy z Bwadresem, i tak w końcu nadeszła, do tego w towarzystwie burzy z piorunami. *** Kiedy wreszcie przyszedł krytyczny wieczór, zwiastowany ostrzeżeniem wysłanym Pulgowi przez Baszarata, Kocur prze- stał się łudzić nadzieją, że w ostatniej chwili nasunie mu się jakiś zbawczy, genialny pomysł. Ktoś mógłby mu zarzucić, że podszedł do rzeczy w sposób dość tchórzliwy. Posługując się młodą żebracz- ką, którą nazywał Czarną Liliją, i jeszcze paroma zaufanymi zna- jomkami, rozpuścił pogłoski, jakoby skarbnik świątyni Aarty spo- sobił się do potajemnego wypłynięcia na Morze Wewnętrzne wy- najętym czarnym statkiem. Ponoć zabierał ze sobą wszystkie fun- dusze i całe kosztowne wyposażenie świątyni - łącznie z komple- tem czarnych, wysadzanych perłami dekoracji na ołtarz, darem od żony wielkiego suwerena, za który jeszcze nie rozliczył się z Pul- giem. Plotka rozchodziła się ze ściśle wyliczoną prędkością, aby wia- rygodnymi kanałami wrócić do Kocura zaraz po tym, jak w obsta- wie czterech uzbrojonych po zęby osiłków wyprawił się do miej- sca, gdzie rezydował bóg Iszek. A trzeba wiedzieć, że skarbnik Aarty w rzeczywistości bory- kał się z trudnościami finansowymi i naprawdę szykował do prze- prawy przez morze. Co nie tylko świadczyło o tym, że Kocur oparł swą intrygę na rzetelnych podstawach, ale że przynajmniej z per- spektywy bankierów i właścicieli ziemskich Bwadres powziął nader trafną decyzję przy wyborze przybytku boga Iszka - czy pomógł mu przypadek, czy też kierował się jakąś godną podziwu chytro- ścią, spokrewnioną z jego starczym uporem - to już inna kwestia. Kocur nie mógł zawrócić z drogi swego korpusu ekspedycyjne- go, ponieważ należało uchronić Bwadresa przed Baszaratem. Wo- bec tego podzielił swoje siły, święcie przekonany, że Pulg pochwali jego strategię działania, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Trzech zabijaków posłał zatem z bezwzględnym poleceniem przywoła- nia Bwadresa do porządku, podczas gdy sam w szczupłej obsta- wie pospieszył zatrzymać skarbnika, rzekomo uciekającego z wiel- kimi bogactwami. Naturalnie, mógł znaleźć się w grupie idącej na Bwadresa, wtedy jednak musiałby się pojedynkować z Fafrydem - ze skut- Ciężkie czasy w Lankmarze 35 kiem trudnym do przewidzenia. Jakkolwiek ze wszystkich sił sta- rał się wybawić przyjaciela z opałów, własne bezpieczeństwo też mu nie było obojętne. Jak wspomniano, można by mieć za złe Szaremu Kocurowi, że rzucił Fafryda wilkom na pożarcie. Należy wszakże pamiętać, że Kocur dobrze znał swego druha. Trzej zabijacy, którzy nie znali Fafryda (Kocur nieprzypad- kowo takich wybrał), ucieszyli się z tego nieoczekiwanego obro- tu rzeczy. Wszak w trakcie odpowiedzialnych misji często nadarza się okazja błysnąć zaradnością, a za tym idą awanse. Poczekali do pierwszej przerwy między obrzędami, kiedy to ludzie zwykle się przepychają i powstaje zamieszanie. Ten z toporkiem u boku pod- szedł bezpośrednio do Bwadresa i baryłki, służącej kapłanowi rów- nież jako ołtarz, obciągnięty na tę okoliczność workiem na czosnek. Drugi dobył miecza i zwrócił się groźnie do Fafryda, aczkolwiek nie podchodził za blisko i bacznie śledził ruchy wielkoluda. Trzeci, niczym mistrz ceremonii w podrzędnym burdelu, przybrał niedba- łą, lekceważąco żartobliwą postawę, dźwięcznym głosem wypowie- dział ostrzeżenie i rozejrzał się przenikliwym wzrokiem. Rodowici lankmarczycy są do tego stopnia przywiązani do tradycji, że ponad wszelką wątpliwość żaden nie wszedłby w paradę ludziom wyko- nującym tak poważany zawód jak ściąganie haraczu (a już szcze- gólnie numerowi jeden w tej branży), zawsze jednak trzeba wziąć poprawkę na cudzoziemców i szaleńców - aczkolwiek w Lankma- rze nawet ci ostatni szanują zwyczaje. Nikt z tłumu nie zauważył arcyciekawej rzeczy, jaka się zaraz potem wydarzyła, bowiem wszyscy patrzyli na zabijakę, co to jedną ręką przyduszał kapłana, a toporkiem sięgał do skarbony. Rozległ się okrzyk zdumienia i brzęk żelaza. Łotrzyk pilnujący Fafryda upu- ścił miecz i trząsł ręką, jakby go nieznośnie piekła. Nie śpiesząc się, Fafryd chwycił go od tyłu za ubranie, w dwóch olbrzymich susach dopadł drugiego draba i tego też podniósł w podobny sposób. Widok zapierał dech w piersiach: wielkolud o zmizerniałej twarzy, brodaty akolita w długim płaszczu z nie barwionej wiel- błądziej skóry (niedawny dar od żarliwego wyznawcy), stał w sze- rokim rozkroku, zgięty w kolanach, trzymając z lewa i prawa dwóch szamoczących się poborców. Jednakowoż trzeci zabijaka ani myślał zachwycać się malow- niczością tej sceny, albowiem otwierała się przed nim wymarzo- 36 Fritz Leiber na sposobność: błyskawicznie wysunął z pochwy szablę, uśmiech- nął się i pomachał do tłumu niczym cyrkowiec przed występem, po czym rzucił się na Fafryda, celując między rozwarte pod szero- kim kątem nogi przeciwnika. Kobiety piszczały, a mężczyźni wzdrygali się na myśl o strasz- nym losie, jaki czeka akolitę. Rozległ się głuchy brzęk. Napaleniec wypuścił szablę z gar- ści. Nie ruszając się z miejsca, Fafryd potrząsnął trzymanymi w rę- kach łotrami, aż z hukiem zderzyli się łbami. Z niezmąconym spo- kojem rozłączył ich i odrzucił w dwie strony. Gdy wpadli w tłum bez przytomności, postąpił do przodu i wciąż bez pośpiechu zła- pał za kark i krocze trzeciego poborcę; ciśnięty dużo dalej między ludzi, nieszczęśnik przewrócił dwóch wysłanników Baszarata, któ- rzy z wielkim zainteresowaniem śledzili rozwój wydarzeń. W ciągu trzech uderzeń serca panowała cisza, potem wybu- chła żywiołowa owacja. Mimo iż przestrzegający tradycji lankmar- czycy nie odmawiali poborcom prawa do ściągania należności, nie widzieli niczego zdrożnego czy nadzwyczajnego w tym, że gorli- wy akolita dokonuje cudów. I nagradzali oklaskami każde udane przedstawienie. Bwadres obmacał sobie szyję, jeszcze zdyszany i uśmiechnął się z prostoduszną radością, kiedy Fafryd w odpowiedzi na wiwa- ty usiadł na chodniku ze skrzyżowanymi nogami i pochylił głowę. Stary kapłan bezzwłocznie wygłosił kazanie, podczas którego paro- krotnie wstrząsnął słuchaczami, dając im do zrozumienia, że hen, w swym niebieskim królestwie, Iszek szykuje się odwiedzić Lank- mar. Sromotną klęskę, jaką akolita zadał złoczyńcom, Bwadres przy- pisywał objawiającej się w nim mocy Iszka. Co miało zwiastować rychłe wcielenie się boga w człowieka. Bezpośrednim skutkiem tego zwycięstwa wróbli nad sokoła- mi była narada odbywająca się o północy na zapleczu „Srebrne- go Węgorza", gdzie Pulg najpierw obsypał pochwałami Kocura, by następnie chłodno go zrugać. Chwalił Kocura za schwytanie skarbnika ze świątyni Aarty, który wszelako wsiadał na pokład statku nie z zamiarem ucieczki z Lankmaru, lecz by zabawić się na dwudniowej wycieczce w kom- panii kilkorga wesołków, w tym niejakiej Hali, najwyższej kapłanki bogini o tym samym imieniu. Tak się jednak złożyło, że istotnie za- brał część wysadzanych perłami dekoracji ołtarza, prawdopodob- Ciężkie czasy w Lankmarze 37 nie jako dar dla najwyższej kapłanki. Kocur uczciwie je skonfisko- wał, nim złożył świątobliwej gromadce życzenia wielu upojnych wrażeń na morzu. Pulg szacował, że łup wart jest prawie dwa razy tyle, ile wynosiło zadłużenie świątyni, lecz skarbnik został słusznie ukarany za nieterminowe regulowanie płatności. Naganę Kocur otrzymał za to, że nie ostrzegł poborców przed siłą Fafryda i nie objaśnił im szczegółowo, jak mogą zapędzić w ko- zi róg olbrzyma. - Dostałeś chłopaków pod swoją komendę, synu - mówił Pulg ojcowskim, rzeczowym tonem. - Jak oni się spisują, tak ja ciebie oce- niam. Jeśli oni zawalą, w moich oczach ty będziesz winny. Dobrze znasz tego barbarzyńcę. Powinieneś był ich pouczyć, jak mają się bronić przed jego sztuczkami. Owszem, poradziłeś sobie z trudniej- szym zadaniem, lecz nie dopilnowałeś ważnego drobiazgu. Ocze- kuję od swoich poruczników umiejętności strategicznego myślenia, lecz stanowczo wymagam sumiennego wypełniania zadań. Kocur zwiesił głowę. - Kiedyś przyjaźniłeś się z tym barbarzyńcą, hę? - ciągnął Pulg. Pochylił się nad porysowanym stołem i na chwilę zwiesił dolną wargę. - Czyżbyś miał do niego jakąś słabość, synu? Kocur uniósł brwi, rozchylił nozdrza i wolno pokręcił gło- wą. Pulg w zamyśleniu podrapał się po nosie. - Pójdziemy tam jutro w nocy - rzekł. - Trzeba przykładnie ukarać Bwadresa, wziąć tego psa na łańcuch. Proponuję, niech Gryl w pierwszym starciu... poderżnie ścięgna barbarzyńcy. Nie wolno go zabić, bo dzięki niemu płynie forsa. Jak mu łydki potniemy, bę- dzie mógł jeszcze łazić na czworakach. Dopiero wierni zaczną rzu- cać datki! Podoba ci się mój pomysł? Kocur zmrużył oczy, jakby w głębokiej zadumie. - Przykro mi, ale jest do niczego - rzekł odważnie. - Ten bar- barzyńca popisuje się czasem magicznymi sztuczkami, wobec któ- rych nawet ja jestem bezradny. Dzikus stosuje zwariowane wybie- gi, obmyśla je na poczekaniu, nie przewidzi ich żaden cywilizowa- ny człowiek. Gryl być może go draśnie, to prawda, ale jeśli nie da rady? Coś ci poradzę. Masz prawo sądzić, że czuję słabość do tego człowieka, niemniej to moja najlepsza rada. Zezwól mi spoić go wie- czorem. Zaleje się w sztok. Wtenczas nawet palcem nie kiwnie. Pulg mruknął z powątpiewaniem. 38 Fritz Leiber - Pewny jesteś, synu, że temu podołasz? Powiadają, że nikt mu w piciu nie dorówna. I trzyma się Bwadresa jak gigantyczna ośmiornica. r - Już ja ich rozdzielę - zapewnił Kocur. - Dzięki temu wciąż będzie się nadawał do przedstawień Bwadresa. A podczas walki wszystko może się zdarzyć. Zechcesz podciąć mu ścięgna i przy- padkowo poderżniesz mu gardło. Pulg potrząsnął głową. - Tak, tylko że znowu dosoli naszym chłopakom, jak następ- nym razem pójdą po gotówkę. Chcesz lać mu wino w gardło za każdym razem, kiedy trzeba się rozliczyć? To zbyt skomplikowa- ne. I ryzykowne. - Niczego się nie bój - rzekł Kocur poufnym tonem. - Jeżeli Bwadres zacznie płacić, barbarzyńca pójdzie za jego przykładem. Pulg ciągle kręcił głową. - To jeno przypuszczenia, synu - powiedział. - Myślisz pra- widłowo, ale nie masz pewności. A ja chcę mieć to z głowy raz na zawsze. Musi go spotkać przykładna kara, jak już wspomniałem. Pamiętaj, synu, że człowiekiem, dla którego urządzimy jutro przed- stawienie, jest Baszarat. Trzymam zakład, że przyjdzie popatrzeć, choć pewnie stanie w ostatnim rzędzie. Opowiadali ci, jak barba- rzyńca obalił dwóch jego chłopaków? Niesamowite. - Uśmiech- nął się szeroko i zaraz spoważniał. - Będzie po mojemu. Na Gry- lu można polegać. Kocur wzruszył ramionami z kamiennym obliczem. - Jak sobie chcesz. Oczywiście, barbarzyńcy z północy wolą czasem popełnić samobójstwo, niż żyć w kalectwie. Wątpię, by ten to zrobił, ale wszystko możliwe. Pomijając to, oceniam szanse powo- dzenia twojego planu jak cztery do pięciu. Cztery do pięciu. Pulg nerwowo zmarszczył czoło i wbił w Kocura swe prze- krwione, świńskie oczka. - Jesteś pewien, że go spijesz, synu? Jak pięć do pięciu? - Ma się rozumieć. - Kocur miał na podorędziu jeszcze kilka argumentów na korzyść swego planu, lecz rozważnie je przemil- czał. Nawet nie dodał, chociaż świerzbił go język: Jak sześć do sze- ściu. Wolał nie przeciągać struny. Nagle Pulg odchylił się w krześle i wybuchnął śmiechem, co znaczyło, że oficjalna część spotkania dobiegła końca. Uszczypnął stojącą opodal nagą dziewczynę. Ciężkie czasy w Lankmarze 39 - Wina! - zażądał. - Nie, precz z tymi słodkimi popłuczyna- mi, trzymam je dla gości! Zyzia cię nie pouczyła? Dawaj porządny trunek, znajdziesz go za zielonym bożkiem! No dobrze, synu, stuk- nij się ze mną kielichem i opowiedz coś jeszcze o tym Iszku. Bar- dzo mnie zaciekawił. Wszyscy mnie ciekawią. - Swobodnym ge- stem wskazał kunsztownie rzeźbiony przenośny regał i połyskujące w cieniu przedmioty kultu. Znów zmarszczył czoło, lecz tym razem na jego twarzy malowało się zupełnie inne uczucie. - Są rzeczy na tym świecie, o których nam się nie śniło - rzekł sentencjonalnie. - Zgadzasz się ze mną, synu? - Wielki Człowiek pokręcił głową, znów inaczej niż przedtem. Staczał się w przepaść filozoficznych rozważań. - Czasem się zastanawiam. Ja i ty, synu, dobrze wiemy, że to są tylko zabawki - wskazał raz jeszcze regał. - Ale to, co czu- ją do nich ludzie... to przecież nie złudzenie. Bardzo dziwne. Nie- które uczucia można łatwo zrozumieć: malcy drżą na myśl o upio- rach, spragnieni widoku krwi i rozebranych dziewek głupcy wy- walają gały na przedstawienie. Dziwi mnie co innego. Kapłan bre- dzi trzy po trzy, ludzie modlą się i stękają, a potem... coś powsta- je. Nie mam pojęcia, co to takiego, chętnie bym się dowiedział... Tak, dziwne... - Pokiwał głową. - Któż by się nie dziwował. Cóż, napij się wina. Hej, dziewczyno! Pilnuj, by miał pełen kielich! No, opowiadaj mi teraz o Iszku, synu. Ciekawią mnie wszyscy, ale w tej chwili najchętniej posłuchałbym o nim. Ani słowem nie wspomniał, że od dwóch miesięcy, przynajm- niej pięć razy w tygodniu, skrycie obserwuje z zaciemnionych, za- słoniętych okien kamienic przy alei Bogów obrzędy ku czci Iszka. Nie podejrzewał go o to nawet Kocur. *** Kiedy nad czarnymi, cuchnącymi bagniskami wypłynęły na niebo wstęgi czerwono-różowych zórz, Kocur odszukał Fafryda. Bwadres chrapał jeszcze w rynsztoku z beczułką w objęciach, lecz rosły barbarzyńca już nie spał: siedział na krawężniku z brodą opar- tą na ręce. W pobliże przypałętała się garstka szkrabów, lecz oprócz nich nikogo nie było widać. - To ten, co go zranić nie można? - podsłuchał Kocur szept któregoś dzieciaka. - Ten, ten - drugi mu odpowiedział. - Podszedłbym z tyłu i ukłuł go gwoździem. 40 Fritz Leiber - Kto by nie chciał! - On ma chyba skórę z żelaza - rzekła dziewczynka z duży- mi oczami. Kocur stłumił śmiech, pogłaskał dziecko po głowie i śmiałym krokiem podszedł do Fafryda. Patrząc z obrzydzeniem na zaśmie- cony chodnik, ostrożnie usiadł w kucki. Nadal nie miał z tym trud- ności, aczkolwiek brzuch wypiął się przed nim jak baniak. Odezwał się bez wstępów przyciszonym głosem, aby nie usły- szała go dzieciarnia: - Niektórzy mówią, że siła Iszka bierze się z miłości. Inni, że z uczciwości, z odwagi lub z perfidnej obłudy. Chyba już znam po- prawną odpowiedź. Jeśli mam rację, napijesz się ze mną wina. Je- śli się mylę, rozbiorę się do gaci, uznam Iszka za swego boga i pa- na i zostanę pomocnikiem jego akolity. Zakład stoi? Fafryd przyglądał mu się uważnie. - Stoi. Kocur wyciągnął rękę i dwa razy opukał Fafryda poprzez brudną wielbłądzią skórę. Raz stuknął go w pierś, raz między nogi. Za każdym razem dał się słyszeć cichy stuk połączony z delikatnym brzękiem. - Kirys z Mingwardu i nakrocznik z Gorczu - zawyrokował Kocur. - Grubo watowane, żeby nie dzwoniły. To z nich bierze się niezwyciężona siła Iszka. Sześć miesięcy temu jeszcze by na cie- bie nie pasowały. Fafryd przyglądał mu się w zdumieniu. Nagle szeroki uśmiech rozświetlił jego twarz. - Wygrałeś - przyznał. - Kiedy zapłacę? - Dzisiaj po południu - odpowiedział szeptem Kocur. - Kiedy Bwadres naje się i utnie sobie drzemkę. - Powstał z cichym stęknię- ciem i odszedł, lekko stąpając po bruku. Niebawem aleja Bogów zbudziła się do życia i przez pewien czas pielgrzymowały do Fafryda grupki ciekawskich. Jednakże tego dnia nawykłym do zimna mieszkańcom Lankmaru dawał się we znaki upał. Wczesnym popołudniem ulice się wyludniły, nawet dzieci pochowały się w cieniu. Bwadres dwa razy odśpiewał z Fa- frydem Litanię akolity, po czym poprosił o jedzenie, dotykając ust dłonią: jako wielki zwolennik praktyk ascetycznych, celowo jadał o tej niewygodnej porze, zamiast w chłodzie wieczoru. Fafryd przyniósł mu zaraz potrawkę z ryby w dużej misce. Bwadres przyjrzał się jej podejrzliwie, Jęcz wsunął wszystko bez Ciężkie czasy w Lankmarze 41 11 i1 '™ '?— sprzeciwu, czknął, dał Fafrydowi parę wskazówek i zwinął się do snu przy beczułce. Od razu zachrapał. Z niskich podcieni dobiegł czyjś syk. Fafryd wstał i po cichu wszedł pod arkady. Kocur chwycił go za ramię i poprowadził do przesłoniętych kotarą drzwi. - Toś się spocił, przyjacielu - rzekł półszeptem. - Powiedz mi, bom ciekaw, czy ty naprawdę nosisz pancerz z ostrożności, czy może to jest blaszany rodzaj włosiennicy? Fafryd pominął milczeniem to pytanie. Zmrużył oczy i zawa- hał się przed odsuniętą kotarą. - Nie bardzo mi się podoba ten pomysł - powiedział. - Dom schadzek! Jeszcze ktoś mnie zobaczy i podli ludzie wezmą mnie na języki. - Śmiało, raz kozie śmierć - ponaglił go żartobliwie Kocur. - Na dobrą sprawę, nikt cię jeszcze nie widział. No, właź! Fafryd nie opierał się dłużej. Kotara zakołysała się za nim i znieruchomiała, pogrążając pokój w półmroku. Odrobina świa- tła dostawała się do środka jedynie przez wywietrzniki w okien- kach pod sufitem. Gdy Fafryd wytężał wzrok, Kocur pośpieszył z wyjaśnie- niem: - Wynająłem ten pokój na cały wieczór. Nie musisz daleko chodzić i będziemy tu sami. Nikt się o tym nie dowie. Czego jesz- cze można chcieć? - Chyba to i racja - przyznał z wahaniem Fafryd. - Jeno szko- da pieniędzy, które wywaliłeś za pokój. Zrozum, maluchu, może- my razem wypić najwyżej po kielichu. Przywiodłeś mnie tu pod- stępem, choć niezłośliwie, wiem o tym. Trudno. Musi skończyć się na jednym kielichu. Przyjaźnimy się, lecz każdy z nas idzie swoją drogą. Tedy jeden kielich i basta! Góra dwa. - Ależ oczywiście - mruknął Kocur. Przed oczami Fafryda wyłaniały się z szarości rozpoznawalne kształty. Ujrzał przegrodzone kotarą drzwi do sąsiedniego pomiesz- czenia, wąskie łóżko, miednicę, niski stół i taboret, a na podłodze przy taborecie rząd opasłych stągwi z krótkimi szyjkami i wielki- mi uchami. - Raz kozie śmierć, powiadasz? - rzekł cicho, wreszcie swoim charakterystycznym basowym głosem, nie odrywając wzroku od glinianych naczyń z winem. - Ja tu widzę cztery kozy. 42 Fritz Leiber - Ależ oczywiście - powtórzył Kocur. Kiedy przyniesiona przez Kocura świeca tonęła w kałuży wo- sku, Fafryd osuszał trzecią „kozę". Obrócił dzban do góry dnem, spił ostatnią kroplę, podrzucił naczynie i trzepnął je w locie niczym wypchaną pierzem piłeczkę. Dzban potłukł się z hałasem. Nie ru- szając się z łóżka, Fafryd pochylił się nisko, aż dotknął brodą pod- łogi. Pochwycił oburącz ostatnią „kozę" i z przesadną ostrożnością postawił ją na stole. Wyciągnąwszy maleńki nożyk, mrużąc oczy z wysiłku, zaczął żmudnie zeskrobywać, płatek po płatku, resztki żywicy z szyjki garnca. Fafryd żadną miarą nie przypominał już choćby najbardziej niepoprawnego akolity. Po rozprawieniu się z pierwszą „kozą" roz- ochocił się i zrzucił z siebie wierzchnie odzienie. Płaszcz z wielbłą- dziej skóry wylądował w kącie, w drugim znalazł się w częściach watowany pancerz. W samej przepasce biodrowej, niegdyś białej, wyglądał niby jakiś chudy, wojowniczy dzikus lub barbarzyński król w łaźni. Dłuższą chwilę przez okienka nie wpadało światło. Potem wkra- dła się tamtędy czerwona poświata pochodni. Wieczór niósł z sobą narastający gwar ulicy: piskliwe śmiechy, nawoływania przekupni, rozliczne wezwania do modlitw. „Fafryd! - wyróżniało się w zgieł- ku chrapliwe, donośne wołanie Bwadresa. - Fafryd! Fafryd!" Teraz jego krzyków już nie było słychać. Fafryd guzdrał się z żywicą, jakby zeskrobywał złote listki. Kocur musiał walczyć z ogarniającym go zniecierpliwieniem. Mimo to na jego ustach błąkał się zwycięski uśmieszek. Tyl- ko raz się ruszył, żeby odpalić nową świeczkę od tej, która do- gasała. Fafryd nie dostrzegał żadnych zmian wokół siebie. Ko- cur przypuszczał, że jego przyjaciel widzi w tej chwili świat w świetle urojonej latarni, która wskazuje drogę wszystkim za- twardziałym pijusom. Niespodziewanie barbarzyńca uniósł nożyk i wraził go w śro- dek korka. - Giń, mingolski psubracie! - Wyszarpnął nożyk z nabitym nań korkiem. - Już ja ci krwi utoczę! - Przytknął do ust glinia- ny garniec. Wychyliwszy duszkiem, jak szacował Kocur, jedną trzecią za- wartości naczynia, odstawił je na stół dość stanowczym ruchem. Zapadając w błogostan, przewrócił oczami, zadrżał na całym ciele Ciężkie czasy w Lankmarze 43 i majestatycznie jak padające drzewo, które ledwie podcięto, osu- nął się na plecy. Liche łóżko zatrzeszczało złowieszczo, lecz nie za- łamało się pod jego ciężarem. Myliłby się ten, kto by myślał, że to koniec. Między krzaczasty- mi brwiami Fafryda pojawiły się bruzdy; uniósł głowę i drapież- nym spojrzeniem przekrwionych oczu potoczył po pokoju. Zatrzy- mał wzrok na ostatnim glinianym garncu. Wysunął długie, musku- larne ramię, zacisnął dłoń na szyjce garnca, wsunął go pod łóżko i nie puszczał. Wreszcie zamknął oczy, grzmotnął głową w mate- rac i zachrapał z uśmiechem. Kocur wstał i zbliżył się do łóżka. Uniósłszy powiekę Fafry- da, pokiwał głową z zadowoleniem - raz i potem drugi, gdy zba- dał jego tętno, wolne i miarowe niczym huk fal na brzegu Morza Zewnętrznego. Równocześnie druga ręka Kocura pracowała ze zwinnością i maestrią niekoniecznie wymaganą w tej sytuacji, aż wyłuskała z fałdy w przepasce biodrowej Fafryda połyskliwy przed- miot ze złota. Włożył go do zamaskowanej kieszonki w spodniej części szarego kaftana. Ktoś za nim odchrząknął. Był to dźwięk tak wyraźny i wy- studiowany, że Kocur nie okazał przestrachu, nawet nie oderwał stóp od ziemi, tylko się odwrócił ruchem wolnym i dostojnym jak w rytualnym tańcu w Świątyni Węża. W drzwiach do sąsiedniego pokoju stał Pulg w pasiastej, srebrno-czarnej szacie z głębokim kapturem. Przy twarzy trzymał czarną, wysadzaną klejnotami maseczkę. Przyglądał się Kocurowi zagadkowym wzrokiem. - Nie wierzyłem w twoje możliwości, synu, ale ci się udało - ozwał się spokojnie. - Odzyskałeś moje pełne zaufanie, ostatnio nadszarpnięte. Wigin, Gryl, Kwacz! Do mnie! Trzech zbójów wśliznęło się za Pulgiem do pokoju, wszyscy na wzór herszta w cudacznym, ponurym odzieniu. Dwaj byli tędzy, lecz trzeci chudy i zwinny jak łasica - niższy nawet od Kocura, na którego spozierał zimnym wzrokiem zapiekłego rywala. W prze- ciwieństwie do osiłków, uzbrojonych w krótkie miecze i małe ku- sze, nie miał przy sobie żadnej widocznej broni. - Wziąłeś sznur, Kwacz? - ciągnął Pulg i wskazał na Fafryda. - Przywiąż go do łóżka. Jeno tak, żeby nie porwał więzów tymi swoimi mocarnymi łapskami. - Bezpieczniej go nie pętać... - zaczął Kocur. 44 Fritz Leiber - Daj spokój, synu - wpadł mu w słowo Pulg. - Nadal się tym zajmujesz, nie przeczę, tylko że odtąd będę ci patrzył na ręce. Będę mógł na bieżąco zmieniać twoje plany i czepiać się szczegó- łów. Przyda ci się taka lekcja. Kompetentny porucznik nie zraża się, że musi wypełniać rozkazy pod okiem generała. Tak, tak, na- wet jeśli w obecności podkomendnych wysłuchuje nagan. To się nazywa sprawdzian. Kocur był zdziwiony i zaniepokojony. Nie potrafił zrozumieć zachowania Pulga. Wyczuwało się w nim jakąś wewnętrzną sprzecz- ność, jakby herszt poborców haraczu sam ze sobą toczył walkę. Z pewnością nie był pijany, choć jego świńskie oczka nadzwyczaj- nie błyszczały. Zdawał się istotą nie z tego świata. - Kiedy zawiodłem twoje zaufanie? - zapytał ostro Kocur. Pulg uśmiechnął się kącikami ust. - Wstyd mi za ciebie, synu - powiedział. - Kapłanka Ha- la wyznała mi całą prawdę o twej przygodzie ze statkiem. Odna- jąłeś go od skarbnika, w zamian za co mógł zatrzymać wysadza- ną perłami tiarę i drogocenny napierśnik. Następnie kazałeś Min- golowi Ourfowi przepłynąć na inne nabrzeże. Hala wściekła się na skarbnika, bo przeszła mu na nią ochota lub się po prostu wy- straszył. W każdym razie nie chciał jej dać tych kosztownych ca- cuszek. I przyszła do mnie na skargę. Żeby było śmieszniej, two- ja Czarna Lilija opowiedziała o wszystkim swemu lubemu Grylo- wi. Cóż ty na to, synu? Kocur skrzyżował ręce i odrzucił w tył głowę. - Sam powiedziałeś, że dał nawet więcej, niż się należało. A statków w porcie nie brakuje. Pulg parsknął przyciszonym, trochę przydługim śmiechem. - Nie zrozum mnie źle, synu - rzekł w końcu. - Cieszę się, że moi pełnomocnicy to przezorni ludzie, którzy lubią mieć pod ręką zapasowe wyjście. Inaczej sądziłbym, że zadaję się z półgłówkami. Niech dbają o własne interesy, proszę bardzo, ale przede wszyst- kich niech myślą o moim! Nie pękaj, synu, jakoś się dogadamy. Taką mam nadzieję. Kwacz! Związałeś go należycie? Dwaj roślejsi łotrzykowie, przypiąwszy kusze do pasa, skrzęt- nie się uwijali. Sznury ciasno zaciągnięte na piersi, w biodrach i kolanach przytwierdziły Fafryda do łóżka; ręce rozłożono mu na boki i przywiązano w nadgarstkach do brzegów łóżka. Fafryd le- żał na wznak i spokojnie pochrapywał. Nieznacznie się poruszył Ciężkie czasy w Lankmarze 45 i mruknął coś niezrozumiale, kiedy wyrwano mu z dłoni garniec z winem, ale to było wszystko. Wigin zabierał się już do krępowa- nia stóp barbarzyńcy, lecz Pulg dał znak, że to zbyteczne. - Gryl! - krzyknął. - Chodź tu z brzytwą! Prędki jak łasica rozbójnik przesunął tylko dłoń nad piersią i zaraz błysnęło w niej ostrze o tępo ściętym końcu. Z uśmiechem przystanął przy gołych łydkach Fafryda. Pogłaskał żelazem grube ścięgna i spojrzał z nadzieją na Pulga. Herszt przewiercał wzrokiem Kocura, który czuł w sobie nie- odpartą wręcz presję. Zrób coś! Zakrył dłonią usta i ziewnął. Pulg wskazał głowę Fafryda. - Gryl! - powtórzył. - Pięknie mi go wygolisz. Pozbaw go bro- dy i rozpraw się z grzywą. Chcę zobaczyć łysą czachę! - Nachylił się do Kocura i rzekł niedbałym, konfidencjonalnym tonem: - Sły- szałem, że dzikusy tracą siłę, gdy im zgolić włosy. Prawda to? Nie- ważne, rychło się przekonamy. Ścinanie grzywiastej czupryny i bujnej brody wraz ze staran- nym goleniem jest czasochłonną czynnością, nawet jeżeli golibro- da podchodzi do rzeczy z nerwowym pośpiechem i nie przeszka- dza mu wątłe, chybotliwe światło. Kocur wykorzystał tę chwilę, by na siedemnaście sposobów rozważyć zaistniałą sytuację, a jednak nie udało mu się znaleźć klucza do zagadki. Jedna rzecz szczegól- nie go frapowała, jakkolwiek patrzył na sprawę: przedziwne zacho- wanie Pulga. Zdradzał tajemnice, oskarżał bezpośredniego pod- władnego na oczach prostych zabijaków, proponował jakiś bzdur- ny „sprawdzian", ubierał się jak na święto cudaków, wiązał czło- wieka zalanego w pestkę i na domiar wszystkiego wierzył w prze- sądy o goleniu ludzi. Całkiem jakby ktoś rzucił nań urok i zmu- sił go do odprawienia niezwykłego rytuału pod płaszczykiem za- gmatwanej strategii. Nie ulegało wątpliwości, że kiedy Pulg otrząśnie się z uroku, wyrwie z narkotycznego otępienia - w ten czy inny sposób wyzwoli się spod wpływu nieznanej mocy, nigdy już nie zaufa nikomu, kto był świadkiem jego osobliwych postępków, a zwłaszcza Kocurowi. Ten wniosek napełnił smutkiem Kocura, który nie mógł się pogo- dzić z faktem, że został na lodzie, choć ciężko pracował na swo- ją pozycję. Tak czy inaczej, musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Za- miast się niepotrzebnie zamartwiać, powinszował sobie w duchu wejścia w posiadanie - co prawda dzięki ryzykownego kombina- 46 Fritz Leiber torstwu - czarnego jednomasztowca. Zapasowe wyjście już wkrót- ce mogło uratować mu życie. Pulg nie miał szans się dowiedzieć, gdzie Ourf zaszył się ze statkiem. A póki co, na każdym kroku spo- dziewał się zdrady ze strony herszta lub nawet śmierci z rąk któ- regoś z łotrów na rozkaz nieprzewidywalnego, kapryśnego księcia poborców. Doszedł do wniosku, że im mniej możliwości szkodze- nia będą mieli oni (w szczególności Gryl), tym lepiej. Pulg znowu się śmiał. - Patrzcie, wygląda jak nowo narodzone dziecię! - zawołał. - Dobra robota, Gryl! Fafryd rzeczywiście odmłodniał, odkąd wygolono mu wło- sy aż po klatkę piersiową; w pewnym sensie bardziej odpowia- dał powszechnemu wyobrażeniu przykładnego akolity. Mieścił- by się może w romantycznych kanonach urody, gdyby nadgorli- wy Gryl nie usunął brwi. Skutek był taki, że blada głowa Fafryda przypominała marmurowe popiersie, osadzone na tułowiu żywe- go człowieka. Pulg nie przestawał chichotać. - I ani kropli krwi, najmniejszego draśnięcia! To dobry znak. Gryl, jesteś niezastąpiony! Co racja, to racja. Pomimo swej diabelskiej szybkości Gryl ani razu nie zaciął Fafryda. Cóż, komu nie pozwolono nacieszyć się podrzynaniem ścięgien, ten niewątpliwie z pogardą odnosił się do drobnych, powierzchownych zadrapań. Traktowałby je wręcz jak plamę na honorze. Przynajmniej w mniemaniu Kocura. Przyglądał się swemu wygolonemu druhowi i sam miał ocho- tę się pośmiać. Jednakże odechciało mu się śmiechu, a nawet zapo- mniał na chwilę o grożącym mu niebezpieczeństwie, kiedy tknę- ło go mrożące krew w żyłach przeczucie, że całe to zdarzenie jest nader podejrzane - nie tylko zadziwia odstępstwami od normy, ale też trąci tajemną, okultystyczną praktyką. Fafryd rozebrany... Fafryd ogolony... Fafryd przywiązany do wąskiego, skrzypiącego łóżka... Instynkt go wyraźnie ostrzegał. Znów doznał wrażenia, tym razem silniejszego, że Pulg nieświadomie odprawia jakiś nie- ziemski rytuał. - Sza! - Herszt uniósł palec, nakazując ciszę. Zarówno on, jak i Kocur z trzema łotrzykami posłusznie nad- stawili uszu. Dochodząca z zewnątrz wrzawa przycichła, nawet usta- ła na moment. Wtem zza kotary zasłaniającej wyjście i wypełnio- Ciężkie czasy w Lankmarze 47 nych czerwonym blaskiem okienek doleciał ochrypły głos Bwa- dresa, który rozpoczynał Długą litanię. Zebrany tłum odpowie- dział mrukliwym szeptem. Pulg walnął w ramię Kocura. - No to zaczęło się! Pora na nas! - krzyknął. - Rozkazuj nam, synu! Zobaczymy, czyś to sobie dobrze zaplanował. Pamiętaj, że będę patrzył ci na ręce. Dasz nauczkę Bwadresowi pod koniec obrzędu, gdy zbierze ofiarę. - Popatrzył groźnie na Gryla, Wigina i Kwacza. - We wszystkim się go słuchajcie, chyba że osobiście odbiorę mu dowództwo. Do dzieła, synu! Prędzej, czekamy na rozkazy! Jakże chętnie Kocur grzmotnąłby teraz w tę drogocenną maskę, którą herszt wyłudzaczy zasłonił sobie twarz. Rozkwasił- by wielgachnego nochala i dał nogę z tego domu wariatów, gdzie każą rozkazywać. Czuł się wszakże odpowiedzialny za Fafryda: ro- zebranego, ogolonego, spętanego, spitego do nieprzytomności i cał- kowicie bezbronnego. Wobec tego podbiegł do wyjścia i skinął na pozostałych poborców, w tym Pulga, żeby szli za nim. Ruszyli bez słowa, co nie bardzo dziwiło w tych okolicznościach, kiedy nie dało się odróżnić rzeczy zwykłych od niezwykłych. Kiwnięciem ręki kazał Grylowi odsunąć i przytrzymać kota- rę. Przenosząc wzrok nad ramieniem niższego od siebie mężczy- zny, dostrzegł ostatniego w grupie Kwacza, który pochylił się, by zgasić świeczkę i przy tej sposobności gwizdnąć spod łóżka nad- pity garniec wina. Nie wiedzieć czemu, ów niewinny złodziejski wybryk wydał się Kocurowi najbardziej podejrzanym incydentem w długim łańcuchu wydarzeń z pogranicza normalności i okulty- stycznego absurdu. Żałował, że nie zna boga, któremu mógłby bez- granicznie zaufać, bo pomodliłby się doń o mądrość i jakiś drogo- wskaz na bezdrożu męczących go przeczuć. Niestety, mógł liczyć wyłącznie na siebie. Chcąc nie chcąc, musiał zapuścić się na bez- droża i zdać się na łaskę losu przy wyborze drogi - bez namysłu wypełniać wszystko, co podpowiadał mu instynkt. Toteż kiedy Bwadres zawodził żałobnym głosem, wspomaga- ny w litanii półśpiewnym mamrotaniem tłumu (ale też zadziwia- jąco często przedrzeźniany drwinami i wzgardliwym buczeniem), Kocur uwijał się jak w ukropie, organizując scenę i rozstawiając bohaterów sztuki, której fabuła jawiła mu się jeszcze w urywkach. Cienie były w tym dziele jego sprzymierzeńcami, gdy niezauwa- żenie przemykał się między pogrążonymi w mroku zakamarkami. 48 Fritz Leiber Szukając rekwizytów, mógł korzystać z towarów naniesionych tu przez połowę lankmarskich przekupniów. Między innymi kategorycznie zażądał sprawdzenia broni Kwa- cza i Wigina: krótkich mieczy i pochew, niedużych kusz i futera- łów z maleńkimi bełtami o odstraszającym wyglądzie. Kiedy roz- brzmiewały ostatnie jękliwe słowa Długiej litanii, scena była przy- gotowana, chociaż to, jak, gdzie i w którym momencie podniesie się kurtyna - i kto będzie widzem, a kto aktorem - pozostawało wielką niewiadomą. Stworzyła się sceneria wspaniałego widowiska: aleja Bogów ciągnąca się w obu kierunkach ku barwnie oświetlonym lalko- wym światom, chmury płynące nisko nad ziemią, pierwsze pasma mgły sunące z Wielkiego Słonego Bagniska, odległy grzmot burzy, mruczenie i zawodzenie kapłanów służących bogom rywalizującym z Iszkiem, piskliwe śmiechy kobiet i dzieci, niezmordowane wołania przekupni i niewolników rozgłaszających nowiny; aromat świątyn- nych kadzideł mieszał się z drażniącym zapachem smażonych po- traw, swądem kopcących pochodni, tudzież piżmowymi i kwiato- wymi aromatami, jakimi się skrapiały bogatsze niewiasty. Tłuszcza zebrana w niespotykanej liczbie przed ołtarzem Isz- ka, żądna wrażeń po usłyszeniu wieści o dokonanych zeszłej nocy wyczynach demonicznego akolity i szumnych zapowiedziach Bwa- dresa, tarasowała ulicę od krawężnika do krawężnika. Przedostać się na drugą stronę można było jedynie wąskimi, niewygodny- mi przejściami w podcieniach. Wszystkie warstwy lankmarskiego społeczeństwa miały tu swoich przedstawicieli: łachmany sąsiado- wały z gronostajami, bose stopy ze złoconymi sandałami, oręż na- jemników z różdżkami filozofów, twarze natarte drogimi balsama- mi z twarzami pokrytymi kurzem, oczy cierpiących głód z oczami sytych wielmożów, bezgraniczna wiara ze strachem ukrytym pod maską niedowiarstwa. Bwadres, jeszcze zdyszany po litanii, stał na krawężniku po drugiej stronie ulicy dokładnie naprzeciwko sklepionego wejścia do domu, gdzie leżał skrępowany Fafryd. Dygoczącą dłoń położył na beczułce owiniętej workiem na czosnek, stanowiącej zarazem ołtarz i skarbonę Iszka. U jego stóp - stłoczeni tak blisko, że bra- kowało mu miejsca na zrobienie kroku - zgromadzili się najwier- niejsi członkowie zboru: siedzieli w kucki bądź ze skrzyżowanymi lub podwiniętymi nogami. Ciężkie czasy w Lankmarze 49 Kwaczowi i Wiginowi Kocur wyznaczył posterunek na samym środku alei, przy wywróconym straganie sprzedawcy ryb. Podawa- li sobie na przemian gliniany garniec, zdobycz Kwacza, z pewno- ścią w pewnej mierze po to, aby uprzyjemnić sobie czas oczekiwa- nia na tym śmierdzącym stanowisku. Tak czy inaczej, ilekroć Ko- cur przyłapał ich na popijaniu, napastowało go nieznośne uczucie, że kieruje tym jakaś tajemnicza siła. Pulg ulokował się w podcieniu pod „domem Fafryda". Zatrzy- mał przy sobie Gryla, podczas gdy Kocur po zakończonych przy- gotowaniach przykucnął nieopodal. Zdobiona klejnotami maska herszta nie była żadnym wyjątkiem w zbieraninie ludzi; wiele ko- biet paradowało w maskach, jak również garstka mężczyzn - ko- lorowe, anonimowe postacie w morzu twarzy. Morze to bynajmniej nie było spokojne. Nie brakowało w tłu- mie osób mocno oburzonych nieobecnością olbrzymiego akolity; to właśnie oni podczas litanii głośno okazywali swoje niezadowo- lenie. Nawet stali bywalcy spotkań z Iszkiem tęsknili za lutnią ako- lity i jego śpiewanymi słodkim tenorem historiami. Z niepokojem pytano się o nowiny i dzielono domysłami. Wystarczył jeden okrzyk. - Gdzie jest akolita?! Już po chwili połowa zebranych skandowała: - My... chcemy... akolitę! My... chcemy... akolitę! Bwadres wszystkich umiejętnie uciszył: z przejęciem za- trzymał wzrok w jakimś odległym punkcie alei i przesłonił oczy, udając, że widzi znajomą sylwetkę. Teatralnym gestem wymierzył palec w tamtą stronę, jakby wskazywał człowieka, którego wzywały tłumy. Kiedy ciekawscy wiercili się i wycią- gali szyje, aby zobaczyć tego, kogo widział Bwadres - i przy okazji przestali skandować - staruszek przystąpił do kaza- nia. - Zaraz wam powiem, co przydarzyło się akolicie! - zawołał. - Wykończył się w Lankmarze! Lankmar podciął mu skrzydła! To miasto występku, pijaństwa i rozpusty, siedlisko złych mocy! Przy- bytek czarnych, cuchnących kości! Bluźniercza uwaga o lankmarskich bogach (za samą o nich wzmiankę groziła kara śmierci, mimo że przyjezdnych bogów moż- na było obrażać do woli) przeraziła słuchaczy tak, iż zaległa gro- bowa cisza. 50 Fritz Leiber Bwadres zadarł głowę i wzniósł ręce do zaciągniętego chmu- rami nieba. - Iszku, potężny i łaskawy panie, zlituj się nad swym uniżo- nym sługą, co przed tobą stoi samotny, opuszczony przez przyjaciół! Miałem akolitę, dzielnego piewcę twych nauk, ale mi go zabrali! Odsłoniłeś przed nim, panie, dzieje swego żywota, przekazałaś mu swoją mądrość. On miał uszy, by słuchać, i usta, by śpiewać. Lecz oto wpadł w sidła demonów! Iszku, miej litość nade mną! - Bwa- dres rozłożył ręce nad tłumem i wolno się rozejrzał. - Iszek był młodym bogiem, kiedy stąpał po ziemi. Nie mówił o niczym prócz miłości, a jednak skończył na katowskiej ławie. Przyniósł wodę po- koju w świętym garncu, lecz mu go rozbito. - Bwadres długo jesz- cze w słowach barwniejszych, niż to miał w zwyczaju (może czuł, że powinien wynagrodzić zebranym brak skalda) rozwodził się na temat życia, a przede wszystkim męczeńskiej śmierci Garncowego Iszka, aż w końcu nie było ani jednego słuchacza, który nie widział- by w wyobraźni Iszka na ławie tortur - właściwie na wielu kolej- nych ławach - i który nie czułby przynajmniej drżenia w stawach na myśl o cierpieniach boga. Kobiety i nawet silni mężczyźni nie wstydzili się łez, żebracy i posługacze ryczeli żałośnie, filozofowie zatykali uszy. A Bwadres kończył płaczliwym głosem, lecz wciąż z tym sa- mym rozmachem: - Kiedyś na ósmej ławie oddawał swego ducha, panie, kiedyś połamaną dłonią nadawał obroży kata kształt garnca niezrównanej urody, świątobliwy młodzieńcze, myślałeś tylko o nas. Myślałeś, jak osłodzić życie swym nieszczęsnym sługom, kalekim i udręczonym. Po tych słowach Pulg wyszedł chwiejnie z podcieni, ciągnąc za sobą Gryla, i padł na kolana na brudnych kamieniach. Kaptur w srebrno-czarne pasy spadł mu na ramiona, a kosztowna maska odsłoniła twarz, po której ciurkiem płynęły łzy. - Wyrzekam się wszystkich innych bogów - wykrztusił herszt zbójców, szlochając. - Od dzisiaj będę służył wyłącznie szlachetne- mu Garncowemu Iszkowi! Zwinny Gryl kręcił się w niewygodnej pozycji, aby nie pobru- dzić kolan na zapaskudzonym chodniku. Patrzył na Pulga jak na wariata, nie mógł jednak albo nie ważył się jeszcze wyrwać ręki. Pulg swoim zachowaniem nie zwrócił na siebie powszechnej uwagi (w tej chwili dochodziło do masowych nawróceń), lecz Ko- Ciężkie czasy w Lankmarze 51 cur wszystko widział, tym bardziej że znajdował się teraz tak bli- sko Pulga, iż mógł go poklepać po łysej łepetynie. Z wielkim za- dowoleniem, a w zasadzie ulgą przyjął ten fakt, bo jeżeli Pulg skry- cie od dłuższego czasu był wyznawcą Iszka, to jego dziwne postę- powanie dało się racjonalnie wytłumaczyć. Równocześnie próbo- wało zdobyć nad nim władzę uczucie podobne do litości. Spojrzał na przedmiot trzymany w lewej dłoni. Musiał bezwiednie wycią- gnąć z kieszonki złotą błyskotkę, którą skradł Fafrydowi. Korciło go, żeby delikatnie włożyć ją Pulgowi do ręki. Jakże stosowny, po- ruszający serce, po prostu dobry byłby to uczynek, gdyby herszt w tej chwili, kiedy pękła w nim tama religijnego uniesienia, otrzy- mał tę naprawdę cudowną pamiątkę zerwania z dotychczasowym życiem. Ale złoto to złoto, a czarny jednomasztowiec wymaga ta- kich samych nakładów jak zwyczajna kolorowa łajba. Dlatego Ko- cur oparł się pokusie. Tymczasem Bwadres rozkrzyżował ramiona i krzyknął: - Gardła nasze spieczone, o panie! Wody twej pragniemy! Nasze wargi spękane i trzewia wyschnięte! Pozwól swym niewol- nikom, o panie, zwilżyć usta bodaj kroplą z tweego garnca! Du- sze oddamy za jeden łyk, który doda nam otuchy w tym przeklę- tym mieście, gdzie rządzą czarne kości. Iszku, zstąp do nas! Przy- nieś wodę pokoju! Jesteś nam potrzebny, bez ciebie zginiemy. Pa- nie, przybywaj! Tyle mocy i tęsknoty brzmiało w tym błaganiu, że podjęła je natychmiast cała gromada klęczących, pokornych wyznawców, którzy skandowali coraz głośniej i głośniej, bez końca, jakby sami chcieli siebie zahipnotyzować: - Przybądź, Iszku! Przybądź, Iszku! Dopiero ów miarowy huk głosów wdarł się do maleńkich, wciąż przytomnych zakątków w umyśle Fafryda, który leżał w ciem- nym pokoju zamroczony winem. Choć kto wie, może cudu doko- nały wzmianki Bwadresa o spieczonych gardłach, spękanych war- gach i ożywczej wodzie. W każdym razie, Fafryd zadrżał i ocknął się raptownie, powodowany jedną jedyną myślą: napić się. I jed- nym wspomnieniem: zostało jeszcze nieco wina. Zmieszał się trochę, gdy okazało się, że jego ręka nie spo- czywa na glinianej stągwi pod łóżkiem, ale z niewiadomych przy- czyn leży wyżej, blisko ucha. Spróbował sięgnąć po naczynie, by z wściekłością stwierdzić, że nie może się ruszyć. Był uwięzio- 52 Fritz Leiber ny przez coś lub przez kogoś. Nie tracąc czasu na niepotrzeb- ne przymiarki, olbrzymi barbarzyńca szarpnął potężnie, żeby za jednym zamachem wyzwolić się z więzów i dostać się pod łóżko, gdzie powinno być wino. Powiodło mu się w tym sensie, że ra- zem z łóżkiem przewrócił się na bok. Tym się zanadto nie zmar- twił, odrętwiałe ciało nie poczuło wstrząsu. Zmartwił go wszak- że brak wina: nie czuł jego zapachu, nie zobaczył go nawet ką- tem oka, nie mógł dosięgnąć głową stągwi. A przecież pamiętał, że schował sobie na czarną godzinę, taką jak teraz, co najmniej kwartę trunku. Powoli zaczęło do niego docierać, że jest w pewien sposób przytwierdzony do tego, na czym spał. Najmocniej trzymało go coś za pierś, ramiona i nadgarstki. Na szczęście nogom pozosta- wiono częściową swobodę ruchów, choć były ściśnięte w kolanach. A ponieważ tak się zdarzyło, że łóżko wparło się skrajem o stolik, a wezgłowiem o ścianę, Fafryd potężnym szarpnięciem i skrętem tułowia zdołał się wyprostować, wciąż z wyrkiem na plecach. Omiótł wzrokiem kąty. Jego uwagę przykuła kotara u wyj- ścia, odznaczająca się jaśniejszym odcieniem szarości. Niezwłocz- nie ruszył w jej stronę. Zrazu łóżko udaremniało jego zamysły i nie mógł się wydostać na zewnątrz. Zderzenie z framugą zde- nerwowało go, w końcu jednak pochylił się, pchnął czołem kotarę i zdołał wyjść bokiem. Zastanawiał się w otępieniu, czy przypad- kiem wino nie rozpłynęło mu się po kończynach i nie cierpi z te- go powodu na niedowład. Albo czy nie ciąży na nim urok rzuco- ny przez czarnoksiężnika. Czuł się dość głupio, zmuszony chodzić z uniesionymi rękami. Dokuczał mu również dziwny chłód na gło- wie, brodzie i policzkach - być może kolejne świadectwo działa- nia czarnej magii. Wreszcie kotara zsunęła mu się z twarzy. Ujrzał przed sobą sklepienie niskich podcieni oraz - czym się nie zraził ani nie prze- jął - tłumy klęczących i kiwających się ludzi. Pochylił się, przeszedł pod arkadą i znów się wyprostował. Blask pochodni omal go nie oślepił, więc zatrzymał się i kilka- krotnie zamrugał. Gdy po chwili przejrzał na oczy, pierwszą zna- jomą osobą, którą zobaczył, był Szary Kocur. Teraz sobie przypo- mniał, że pił z nim wino przed zaśnięciem. Idąc dalej tym tropem - w tej materii przytępiony umysł Fafryda działał błyskawicznie - doszedł do wniosku, że to Kocur zwędził mu kwartę lecznicze- Ciężkie czasy w Lankmarze 53 go trunku. Czując w sobie zarzewie srogiego, acz słusznego gnie- wu, wziął bardzo głęboki oddech. To tyle w kwestii tego, co widział Fafryd. Zupełnie inna sprawa, co widziały tłumy - rozmodlone, szlo- chające, porwane nabożnym uwielbieniem. Otóż zobaczyły czło- wieka o iście boskiej posturze, uwiązanego ramionami do dziwnej drewnianej ramy. Muskularnego olbrzyma z ogoloną głową, odzia- nego jedynie w przepaskę biodrową, którego twarz, biała jak mar- mur, nadawała mu zaskakująco młodzieńczy wygląd. Na tej twa- rzy gościł wszelako wyraz krańcowej udręki. Jakby tego było mało (zaiste, być nie mogło) do przekona- nia zebranych, że mają przed sobą boga, wszechmocnego Iszka wezwanego natarczywymi, błagalnymi okrzykami, miara się prze- brała, kiedy mierząca siedem stóp zjawa ryknęła gromkim, dono- śnym głosem: - Gdzie garniec!? Gdzie mój garniec!? Nieliczni, którzy mimo wszystko ciągle jeszcze stali, teraz pa- dli na kolana lub rzucili się twarzą do ziemi. Ci, co klęczeli zwró- ceni w inną stronę, obracali się jak wystraszone kraby. Ze czter- dzieści osób zemdlało, między innymi Bwadres, przy czym w pię- ciu przypadkach serce przestało bić na zawsze. Przeszło dziesię- cioro nieszczęśników postradało zmysły, aczkolwiek w tym mo- mencie niczym się nie odróżniali od reszty; w tej liczbie znala- zło się siedmiu filozofów i siostrzenica wielkiego suwerena Lank- maru. Na znak pokory przerażeni i zachwyceni ludzie jak jeden mąż tarzali się po ziemi, bili się w piersi i skronie, zakrywali ręka- mi oczy i spozierali poprzez uchylone palce, jakby raziło ich ośle- piające światło. Ktoś powie, że wielu gapiów powinno rozpoznać rosłego ako- litę Bwadresa. Bądź co bądź, wzrost się zgadzał. Różnice jednak były zasadnicze. Akolita był brodaczem z wielką grzywą, gdy tym- czasem zjawa miała gładko ogoloną twarz i tak samo głowę, łącz- nie z brwiami. Akolita przyodziewał się w wielbłądzią skórę, zja- wa ukazała się prawie nago. Akolita zawsze posługiwał się aksa- mitnym tenorem, natomiast gardłowy ryk zjawy brzmiał prawie dwie oktawy niżej. Nie dość na tym: zjawa była przywiązana do ławy tortur, jak- żeby inaczej, i wołała głosem człowieka wziętego na męki za swój garniec. 54 Fritz Leiber Tłum kajał się i bił pokłony w pokorze. Wyjątek stanowili Szary Kocur, Gryl, Wigin i Kwacz. Dobrze wiedzieli, z kim mają do czy- nienia. Oczywiście, Pulg również wiedział w czym rzecz, ale ponie- waż stał się teraz nieprzejednanym wyznawcą iszekianizmu i błą- dził myślami wyłącznie w sferach ducha, przyjął, że Iszek odrodził się w ciele Fafryda, a nim, Pulgiem, kiedy przygotowywał ciało na tę okoliczność, kierowała wola boska. Rozpierała go duma, gdy co- raz wyraźniej uświadamiał sobie wagę swych dokonań, dzięki któ- rym Iszek wcielił się w człowieka. Jego trzej poborcy nie popadli jednak w religijną ekstazę, choć Gryl na razie nie mógł nic zrobić: Pulg trzymał go za rękę z siłą imadła. Wszelako Wigin i Kwacz mogli się swobodnie poruszać. Choć nie wyróżniali się zbyt lotnym umysłem i nie przywykli podejmo- wać działania na własną odpowiedzialność, dość szybko sobie przy- pomnieli, że po to unieszkodliwiali wielkoluda, aby nie pokrzyżo- wał planów ich dziwnie zachowującego się herszta i jego sprytne- go, szarego pełnomocnika. Nadto wiedzieli, jakiego garnca doma- ga się Fafryd z taką złością. Ano tego, który mu ukradli i już zdą- żyli opróżnić. Wystraszyli się, i słusznie, że Fafryd lada chwila może ich zobaczyć, porwać więzy i wywrzeć srogą zemstę. W gorączkowym pośpiechu nakręcili kusze, nałożyli bełty, przyklękli, wycelowali i strzelili w nagą pierś Fafryda. Świadkowie ich zbójeckiego postępku krzyknęli z oburzeniem. Bełty dotarły do celu, odbiły się i spadły na bruk... i nie dziwo- ta, jako że były to bełty do polowania na ptactwo - z grotami w po- staci drewnianych gałek, aby strącić zdobycz, ale jej nie uszkodzić. To Kocur włożył im je do futerałów. Iszek wykazał się zdumiewającą niewrażliwością na ciosy, tłum piał i wył z radości. Tymczasem bełt do polowań na bażanty, choć nie przebije człowieka nawet z bliskiej odległości, potrafi boleśnie ukłuć nawet osiłka, który częściowo stracił czucie w ciele i wlał w siebie kilka kwart wina. Z przeraźliwym rykiem Fafryd napiął mięśnie... i złamał ramę, którą dźwigał na plecach. Tłum zgotował mu histeryczną owację, urzeczony widowi- skiem nawiązującym do dziejów Iszka, tak często opiewanych w opowieściach akolity. Kwacz i Wigin uświadomili sobie, że ich pociski dziwnym tra- fem nie są w stanie wyrządzić olbrzymowi żadnej szkody. Na sku- Ciężkie czasy w Lankmarze 55 tek wypitego wina lub po prostu braku rozgarnięcia nie dostrzegli niczego nadprzyrodzonego czy choćby podejrzanego w tym, co się stało. Sięgnęli zatem po miecze i ruszyli pędem na Fafryda, ażeby go wykończyć, nim zdoła się wyswobodzić z fragmentów połama- nego łóżka, co niezgrabnie próbował uczynić. Jak szybko zerwali się do biegu, tak nagle przystanęli - w za- bawnej pozie komików, którzy podrywają w górę pasy, chcąc unieść się w powietrze. Miecze utknęły w pochwach. Mingolski klej trzyma diabelnie mocno, a Kocur przysiągł sobie, że choć nie jest w stanie zbyt wie- le zdziałać, postara się wyłączyć z gry zakapiorów Pulga. Niestety, wyłamanie zębów Grylowi przechodziło jego siły, gdyż ów niepozorny człowieczek był niezwykle przebiegły i Pulg najczęściej trzymał go przy sobie. Pieniąc się z niepohamowa- nej wściekłości i obrzydzenia, Gryl wyrwał się swemu pobożne- mu hersztowi, błysnął brzytwą i rzucił się na Fafryda. Ten już zo- rientował się, co mu tak przeszkadza, i nieźle sobie radził z ostat- nimi krnąbrnymi deskami: łamał je na kolanie lub opierał krawę- dzią o bruk i gniótł nogą. Każdy trzask drewna tłuszcza nagradza- ła dzikiem wrzaskiem radości. Kocur poderwał się jeszcze szybciej od Gryla, który na jego widok zmienił cel ataku: dwukrotnie udał pchnięcie, by za trze- cim razem ciąć i tylko o włos chybić. Gwałtowny upływ krwi ode- brał mu ochotę do dalszych zmagań. Koci Pazur jest dosyć wąski, lecz rozcina gardło jak zwyczajny sztylet (choć nie ma ostro skrzy- wionego szpica lub kolca wbrew opinii mądralów, którzy wszyst- ko biorą dosłownie). Po rozprawie z Grylem Kocur znalazł się blisko Fafryda. Uświa- domił sobie, że w lewej ręce nadal trzyma wykonaną przez przy- jaciela złotą podobiznę garnca. Ten przedmiot natchnął go zapa- łem i skłonił do działań, które następowały płynnie jedno po dru- gim niczym kolejne figury tańca. Wierzchem dłoni wymierzył po- liczek Fafrydowi, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Potem przy- skoczył do Pulga, zataczając ręką szeroki łuk, jakby przekazywał coś od nagiego boga hersztowi poborców. Wcisnął złotą błyskot- kę w chciwe palce tego ostatniego. Była to jedna z tych chwil, któ- ra zmusza człowieka, nawet Kocura (nie na długo, co prawda), do przyłożenia innej miary do takich rzeczy jak złoto. Poznając reli- kwię, Pulg omal nie zwariował ze szczęścia. 56 Fritz Leiber Kocur przedarł się na drugą stronę ulicy. Dopadłszy ołtarzy- ka Iszka, przy którym Bwadres leżał nieprzytomny z uśmiechem na ustach, zdarł worek z baryłki, wskoczył na nią i zatańczył, aby zatrzymać na sobie uwagę Fafryda. Wskazał pod nogi. Rzecz jasna, Fafryd od razu dostrzegł beczkę, lecz ta nie sko- jarzyła mu się wcale ze skarboną Iszka (nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami), ale z winem, którego pragnął ponad wszystko. Z okrzykiem zadowolenia pośpieszył na drugą stronę ulicy. Jego wyznawcy umykali mu z drogi lub jęczeli w duchowej ekstazie, kiedy tratował ich bosymi stopami. Chwycił beczułkę i przytknął ją do ust. Ludziom zdawało się, że Iszek je datki. Oto bóg na oczach wiernych przyjmował ich ofiarę - przypadek wprawdzie niespo- tykany, lecz jakże spektakularny. Dając wyraz swojemu rozczarowaniu, Fafryd ryknął i uniósł wstrętną beczkę, żeby roztrzaskać ją na kamieniach... choć może chciał się dobrać do trunku, który jego zdaniem był tam gdzieś w środku. Trudno powiedzieć. Na szczęście Kocur mu przeszko- dził: porwał dwa kufle piwa z czyjejś porzuconej tacy i zaczął prze- lewać ich ponętną zawartość z jednego naczynia do drugiego, aż spłynął po ściankach cały kożuch piany. Wsadziwszy beczułkę pod pachę - wielu pijaków ma osobli- wy, acz pożyteczny zwyczaj mimowolnego przywłaszczania sobie pewnych rzeczy, zwłaszcza jeśli mogą zawierać trunek - Fafryd ruszył za Kocurem, który wbiegł w mrok podcieni, potem wysko- czył nieco dalej i tak poprowadził przyjaciela wielkim kołem wo- kół wrzącego motłochu. Patrząc chłodnym okiem, nie było to pouczające widowisko: potężny bóg gonił szarego demona i próbował chwycić kufel piwa, który ciągle mu się wymykał. Jednakowoż lankmarczycy przyglą- dali się temu przez pryzmat mistycznej symboliki; dopatrywano się najrozmaitszych alegorii, spośród których wiele spisano póź- niej w uczonych księgach. Kiedy po raz drugi Iszek i szary demon wpadli w podcie- nie, zniknęli w nich na dobre. Długo jeszcze rozbrzmiewały chó- ry bojaźliwych, błagalnych okrzyków, lecz dwie nadziemskie isto- ty już się nie pokazały. Lankmar jest labiryntem zaułków i wąskich przesmyków, a okolice alei Bogów szczególnie w nie obfitują. Niektóre ciemny- Ciężkie czasy w Lankmarze 57 mi, zawiłymi szlakami prowadzą do odległych miejsc, takich jak port. Wszakże iszekianie - zarówno ci pierwsi, jak i nowicjusze - nawet nie brali pod uwagę tak prymitywnych dróg, kiedy roz- ważali, dokąd udał się ich bóg. Bogowie przemieszczają się w cza- sie i przestrzeni własnymi ścieżkami, a nagłe i niewyjaśnione znik- nięcia leżą w ich naturze. Krótkie odwiedziny to wszystko, czego wierni mogą oczekiwać od boga, który już wypełnił swoją ziem- ską misję. Jeśliby kręcił się uparcie po świecie, przedłużając ponad miarę swą powtórną wizytę, ludzie mogliby się poczuć zdegusto- wani. Czyje nerwy by to wytrzymały? Gęsty tłum, któremu dane było ujrzeć Iszka, rozchodził się bar- dzo wolno, czego właściwie należało się spodziewać. Toczyły się oży- wione rozmowy, spekulacje, oczywiście wybuchały też kłótnie. Późno, bo późno, ale jednak ukarano Kwacza i Wigina za ich świętokradczy atak na boga, choć niektórzy widzieli w tym incy- dencie fragment szerszej, alegorycznej całości. Po porządnym laniu łotrzykowie mogli się cieszyć, że w ogóle uszli z życiem. Zwłoki Gryla zostały bezceremonialnie zabrane i nad ranem wrzucone na wóz śmierci. Jego przygoda się skończyła. Ocknąwszy się z omdlenia, Bwadres ujrzał nad sobą zatro- skane oblicze Pulga. To właśnie ci dwaj mieli kształtować oblicze iszekianizmu przez następne lata. Żeby się nad tym długo nie rozwodzić, starczy rzec, iż Pulg został - używając przenośni - wielkim wezyrem Iszka. Pracował niestrudzenie ku chwale swego pana, zawsze ze złotym symbolem garnca na piersi - oznaką posłannictwa. Nawracając się na wia- rę w szlachetnego boga, nie zerwał bynajmniej z dawną profesją, czego mogliby oczekiwać niektórzy moraliści, lecz oddawał się jej z jeszcze większą pasją; bezlitośnie darł ze skóry kapłanów nie słu- żących Iszkowi i doprowadzał ich do ruiny. U szczytu swej potę- gi iszekianiści mogli się pochwalić w Lankmarze pięcioma dużymi świątyniami, niezliczoną ilością kapliczek i prężnym zborem, któ- remu oficjalnie przewodził Bwadres - aczkolwiek staruszek znów pogrążył się w swym niedołęstwie. Iszekianizm miał się dobrze dokładnie trzy lata pod opiekuń- czymi skrzydłami Pulga. Ale kiedy rozeszły się wieści (nieopatrznie puszczone przez paplającego Bwadresa), że Pulg pod przykrywką ściągania haraczu nie tylko prowadzi świętą wojnę ze wszystkimi bogami w Lankmarze, chcąc wyrugować ich z miasta, a najlepiej ze 58 Fritz Leiber świata, ale że również w skrytości opracowuje plany obalenia lank- marskich bogów bądź zmuszenia ich do ukorzenia się przed Isz- kiem... Cóż, gdy to się rozniosło, upadek iszekianizmu był przy- pieczętowany. W trzecią rocznicę powtórnego przyjścia Iszka nasta- ła złowieszcza i nadzwyczaj mglista noc - jedna z tych nocy, kiedy wszyscy rozsądni lankmarczycy siedzą w domach i pilnują ognia. Około północy w mieście dały się słyszeć okropne wrzaski, żałosne jęki, trzask pękających drewnianych wrót i huk burzonych murów. A poprzedzały ten hałas i po nim następowały, wedle licznych do- niesień, marsze kościotrupów. Pewien młodzik, co wyjrzał akurat przez okno na poddaszu, długo jeszcze opowiadał, zanim popadł w obłęd i skonał, o tym jak widział na ulicy tłum chudych niczym szkielety postaci o ciele koloru sadzy, ubranych w czarne togi. Rano świątynie Iszka były puste i zbezczeszczone, a wszystkie kaplice leżały w gruzach. Liczna rzesza kapłanów, łącznie z czcigod- nym starcem i zachłannie ambitnym wezyrem, przepadła jak ka- mień w wodę i słuch po niej zaginął. *** A wracając do poranka sprzed trzech lat, zobaczymy, jak Sza- ry Kocur i Fafryd wdrapują się z chybotliwej, przeciekającej łódki na rufę czarnego jednomasztowca, stojącego na kotwicy za Wiel- kim Falochronem, który ciągnie się z Lankmaru wzdłuż wschod- niego brzegu rzeki Hlal ku Morzu Wewnętrznemu. Przed wej- ściem na pokład Fafryd wręczył beczułkę beznamiętnemu, blade- mu Ourfowi, po czym z nieskrywanym zadowoleniem wepchnął łódź pod wodę. Bieg ulicami miasta, a potem krótkie urozmaicenie w postaci galerniczej pracy przy wiosłach (muskularny, prawie nagi Fafryd świetnie pasował do tej roli) oczyściły jego umysł z resztek oparów wina, choć niemiłosiernie łupało go w skroniach. Kocur nie czuł się za dobrze po swych wyczynach na lądzie; był w kiepskiej formie, miesiące lenistwa i obżarstwa wycisnęły na nim swe piętno. Mimo wszystko obaj pomogli Ourfowi wciągnąć kotwicę i po- stawić żagle. Niebawem chłodny, orzeźwiający wiatr z prawej bur- ty oddalał jch od brzegu i Lankmaru. Podczas gdy Ourf zaopieko- wał się Fafrydem i narzucił mu na ramiona ciepły płaszcz, Kocur odwrócił się prędko w porannym półmroku i zbliżył do beczuł- ki Iszka, aby zatroszczyć się o zdobycz, zanim Fafryd, powodowa- Ciężkie czasy w Lankmarze 59 ny jakimiś względami religijnymi lub głupią barbarzyńską dumą, wrzuci skarbonę do wody. Kocurowi nie udało się namacać otworu w wieku, obrócił więc beczkę do góry nogami - przyjemnie ciężką i wypakowaną do tego stopnia, że nic w niej nie brzęczało. Ale i w drugiej pokrywie Ko- cur nie doszukał się dziury, natrafił zaś na coś, co wyglądało jak wypalony w drewnie napis wykonany lankmarskimi hieroglifami. Ponieważ mrok uniemożliwiał jeszcze czytanie i z tyłu zbliżał się Fafryd, Kocur szybko podniósł ciężką maczetę, zabraną z komór- ki na narzędzia, i trzasnął w klepki. Ze środka trysnął płyn o ostrym, swojskim zapachu. Barył- ka musiała być pełna okowity, od denka do denka, dzięki czemu zawartość nie bulgotała. Nieco później mogli już przeczytać wypalony napis. Była to zwięzła wiadomość: „Drogi Pulgu, możesz w tym utopić swoje smutki. Baszarat". Cała rzecz dała się łatwo wytłumaczyć. Zeszłego dnia nume- rowi dwa wśród poborców haraczu trafiła się wyborna okazja do podmienienia beczek: aleja Bogów się wyludniła, Bwadres spał jak zabity po nadzwyczaj sutej potrawce z ryb, a Fafryd opuścił poste- runek, żeby napić się z Kocurem. - Teraz już wiem, czemu w nocy nie było z nami Baszarata - rzekł Kocur w zamyśleniu. Fafryd optował za wyrzuceniem beczki za burtę; nie złościł się wcale stratą łupu, lecz czuł odrazę wobec jej zawartości. Kocur wszakże kazał Ourfowi zatkać ją i odłożyć w bezpieczne miejsce. Wiedział, że tego rodzaju odraza często mija. Fafryd wymusił na nim obietnicę, że ognistą wodą posłużą się tylko w razie najwyższej konieczności, na przykład przy paleniu statków nieprzyjaciela. Nad krawędzią morza wstawał gorejący krąg słońca. W jego czerwonych promieniach Fafryd i Kocur po raz pierwszy od wie- lu miesięcy uważnie się sobie przyjrzeli. Wokół szumiały fale, Ourf troszczył się o liny i rumpel. Tym razem nigdzie im się nie spieszy- ło. Patrzyli na siebie dziwnie szklistym wzrokiem; Kocurowi prze- szło przez myśl, że sprowadza przyjaciela ze ścieżki, którą ten chciał iść przez życie w Lankmarze, może ścieżki zgodnej z jego powoła- niem. Fafryd myślał tak samo o Kocurze. - Nie martw się, brwi ci jeszcze odrosną - rzekł Kocur, aby przerwać ciszę. - Nie mają wyboru! - zagrzmiał Fafryd. - Będę miał szopę włosów, nim pozbędziesz się tego brzuszyska! - Dzięki, jajogłowy. - Kocur zaśmiał się lekko. - Nie mam do ciebie żalu za Lankmar - skłamał, choć w tym łgarstwie kryła się odrobina prawdy. - Teraz rozumiem, że gdybym został, poszedł- bym w ślady Pulga i innych Wielkich Ludzi. Byłbym gruby, przy- tłoczony władzą, osaczony pomocnikami, oblegany przez obłud- ne tancerki i na koniec wpadłbym w szpony kapłanów Przynajm- niej ominęła mnie ta ostatnia przygoda, gorsza niż wpadnięcie do wilczego dołu. - Spoważniał. - Jeno co z tobą, przyjacielu? Nie bę- dziesz tęsknił za Bwadresem, spaniem na bruku i conocnym snu- ciem opowieści? Fafryd marszczył czoło, gdy statek płynął na północ i bryzga- ła nań słona piana. - Ja tam tęsknić nie będę - powiedział po chwili. - Zawsze będzie okazja do snucia opowieści. Dobrze służyłem bogu, przy- brałem go w nowe szaty i zrobiłem coś jeszcze. Kto chciałby zno- wu być akolitą, gdy zaszedł tak wysoko? Bo widzisz, przyjacielu, ja naprawdę byłem Iszkiem. Kocur uniósł brwi. - Tak myślisz? Fafryd z powagą dwa razy kiwnął głową. (r- r\ A-T) O \cr . n MORZE, ICH PANI (THEIR MIJTREJJ, THE /EA) 62 Fritz Leiber Następne dni nie były łaskawe dla Fafryda i Kocura. Po tylu miesiącach spędzonych na lądzie obaj cierpieli na chorobę morską. Wśród doprawdy potwornych napadów mdłości i wy- miotów Fafryd czynił wyrzuty Kocurowi za to, że ten podstęp- nie zwiódł go z drogi ascetycznego życia i kazał mu uciec od re- ligijnego powołania. W przerwach między nawrotami nudno- ści Szary Kocur wyklinał Fafryda, lecz najczęściej miał preten- sje do samego siebie, że porzucił wygodne życie w Lankmarze na rzecz przyjaciela. W tym czasie - w zasadzie dość krótkim, choć im zdawał się wiecznością - Mingol dbał o żagle i stawał przy rumplu. Na jego kamiennej twarzy pod siatką zmarszczek zawsze taił się uśmiech, który jednak nigdy nie wypływał na usta. Jedynie w oczach czar- nych jak węgle błyskały niekiedy wesołe iskierki. Fafryd, który pierwszy wydobrzał, przejął od Ourfa dowódz- two i zaczął go zaganiać do dziesiątków żeglarskich prac: refowa- nia, zwijania i brasowania żagli, przekładania balastu, szukania w zakamarkach szczurów i karaluchów, halsowania, sterowania ostrzej do wiatru, robienia zwrotów przez rufę i tym podobnych czynności. Rozgoryczony Kocur klął bez przekonania, kiedy pod- czas krzątaniny Ourf i Fafryd przewalali się tam i z powrotem po pokładzie, przeskakując nad nim jak nad kłodą. Ledwie przywykł do łagodnego kołysania „Czarnego Skarbnika", a już musiał prze- żywać nowe katusze szaleńczej chwiejby. Ilekroć Fafryd przestawał się bawić w pana niewolników, sia- dał ze skrzyżowanymi nogami i tonął w rozmyślaniach, głuchy na siarczyste przekleństwa Kocura. Początkowo kierował wzrok wy- łącznie w stronę Lankmaru, lecz z czasem coraz częściej zaczął po- patrywać na północ. Po przezwyciężeniu choroby Kocur wyrzekł się wszelkiego je- dzenia prócz rzadkiej owsianki w skromnych racjach. Nie podda- jąc się żeglarskiemu rygorowi, jaki załodze chciał narzucić Fafryd, z ponurym uporem rzucił się w wir najróżniejszych ćwiczeń siło- Morze, ich pani 63 wych, w trakcie których padał zdyszany i zlany potem... by znów do nich wrócić po odzyskaniu oddechu. Widok był to przedziwny: Kocur chodził na rękach, gdy w tym czasie Ourf biegł na dziób poprawić ustawienie kliwra, Fafryd zaś napierał całym ciałem na rumpel i wołał: - Ster na zawietrzną! Pomimo tego od czasu do czasu, głównie o zachodzie słońca, kiedy popijali wodę z małą domieszką wina (okowita nadal była wyklęta), zdarzało im się wspominać stare dzieje i opowiadać o da- lekich krajach - zrazu kończyli szybko, potem coraz później. Rozmawiali o wyprawach korsarskich, w których brali udział, i o bitwach z wrogimi piratami. Przypominali sobie najstraszniej- sze sztormy, długie okresy ciszy morskiej i spotkania z tajemniczy- mi okrętami, które znikały we mgle lub w sinej dali, by więcej się nie pokazać. Dyskutowali o morskich potworach, syrenach i pod- wodnych diabłach. Odgrzebali z pamięci przygody, jakie spotka- ły ich w trakcie przeprawy przez Morze Zewnętrzne ku owianym legendą Zachodnim Ziemiom, których istnienie wszystkim lank- marczykom oprócz Ourfa, Fafryda i Szarego Kocura wydawało się wątpliwe. Brzuch Kocura powoli ginął, a Fafrydowi wyrosła na głowie, policzkach i brodzie ostra szczecina. Zycie stawało się ciągiem zda- rzeń, nie zgryzot. Nauczyli się cieszyć każdym wschodem i zacho- dem słońca. Gwiazdy znów ich lubiły. Przede wszystkim jednak po- łączyła ich z morzem bratnia więź, jakby się z nim przyjaźnili i po- dróżowali w jego towarzystwie, a nie tylko po nim płynęli. Niestety, kurczyły się zapasy żywności i wody, wina już nie było, brakowało też wygodnego ubrania - w szczególności Fafry- dowi. Ich pierwszy piracki napad o mało nie skończył się katastro- fą. Mały, ociężały statek handlowy, do którego ukradkiem zbliżyli się o brzasku, najeżył się nagle procarzami i pikinierami w brązo- wych hełmach. Nadziali się na lankmarski statek-pułapkę, krążący po tych wodach w celu zwalczania piractwa. Tylko dlatego uratowa- li skórę, że potrzask zamknął się przedwcześnie, a „Czarny Skarb- nik", przeobrażony pod fachową opieką w przedniej klasy ścigacz, z łatwością umknął strażnikom. Podczas tej konfrontacji Ourf zo- stał trafiony kamieniem z procy i padł bez przytomności. Fafryd z tej samej przyczyny miał dwa pęknięte żebra. 64 Fritz Leiber Następna łupieska eskapada miała nadzwyczaj udany prze- bieg. Załogę zdobycznego kutra stanowiło pięć podstarzałych Min- golek, zawodowych wiedźm, jak same o sobie mówiły. Ciągnęły w handlowych i wróżbiarskich interesach na południe, do osad w okolicach Kuarmalu. Kocur i Fafryd oskubali je z żywności, wody i wina. Fafryd wybrał sobie ponadto kilka jedwabnych sukni i futrzanych płasz- czy, trochę posrebrzanej biżuterii i skórę na buty. Spodobał mu się również długi miecz i toporek. Mimo wszystko nie ograbili do cna kłótliwych kobiet i zabronili Ourfowi gwałcenia choćby jednej (Mingol odgrażał się chełpliwie, że zgwałci całą piątkę). Natenczas odpłynęli, poniekąd ze wstydem, żegnani chóralny- mi przekleństwami wiedźm. A były to złorzeczenia najzjadliwsze z możliwych: kobiety nasyłały na nich złe moce wody, ognia, zie- mi i powietrza. O dziwo, nie bluzgały na Ourfa, zatem należało się zastanowić, czy przypadkiem ich największa złość nie wynikała z te- go, że nie pozwolono Ourfowi spełnić jego lubieżnych zamierzeń. Odkąd na „Czarnym Skarbniku" przestało dramatycznie bra- kować prowiantu, Fafryd z ferworem rozprawiał o ponownej prze- prawie przez Morze Zewnętrzne i podróży na wody Morza Zamar- zniętego, gdzie można polować na tygrysy polarne lub olbrzymie białowłose węże. Miarka się przebrała i podstarzały Ourf wreszcie się zbunto- wał, chociaż, jak na Mingola, był nadzwyczaj opanowanym, miłym człowiekiem. Przepracowany, poobijany, siłą odciągnięty od nie- wiast mimo naprawdę nadzwyczajnej w jego wieku okazji do mi- łosnych igraszek i teraz jeszcze straszony planami dalszych wariac- kich wojaży - stanowczo zażądał, aby wysadzono go na lądzie. Kocur i Fafryd nie stawiali mu przeszkód. „Czarny Skarbnik" płynął akurat na południowy-zachód wzdłuż północno-zachod- niego wybrzeża Lankmaru. Mingol został wysadzony na brzeg pod maleńką osadą w okolicach Krańca Ziemi; nie zważając na prezen- ty, którymi go obładowano, zrzędził i przeklinał. Po naradzie dwaj bohaterowie zdecydowali się obrać kurs na północ, czyli najkrótszą drogą dopłynąć do pokrytego puszczami Państwa Ośmiu Miast, a dokładniej do miasta Ol Plerns, gdzie on- giś służyli Szalonemu Diukowi. Podróż minęła bez większych wrażeń, nie zobaczyli nawet ża- gla. Fafryd sporządził sobie buty: wykroił kawałki skóry, zszył je Morze, ich pani 65 i ponabijał ćwiekami. Zapewne marzyła mu się górska wspinacz- ka, albowiem opatrzył podeszwy kolcami. Kocur przestrzegał co- dziennego reżimu ćwiczeń, a w wolnych chwilach czytywał wygrze- baną z małej, lecz treściwej biblioteczki Księgę Aarty, Księgę niż- szych bogów, Dokonywanie cudów oraz traktat zatytułowany Po- twory mórz i oceanów. Uwielbiali beztrosko gawędzić do późnych godzin nocnych, ponieważ czuli się wtedy najbliżej gwiazd, morza i siebie nawza- jem. Toczyli spór o to, czy gwiazdy istnieją od zawsze, czy może zostały wystrzelone przez bogów z najwyższej góry w Nehwonie... czy też, wedle najnowszych opracowań mędrców zajmujących się teorią bytu, są ogromnymi, oświetlonymi klejnotami na wyspach po przeciwnej stronie Nehwonu, gigantycznego bąbla zanurzonego w wodach nieskończoności. Zastanawiali się, kto jest najgorszym czarnoksiężnikiem na świecie: Ningobel od Fafryda, Szylba od Ko- cura czy, w co jakoś trudno było uwierzyć, inny czarodziej. Najczęściej jednak rozmawiali o morzu - swej pani, której kołysanie znowu pokochali i z której nastrojami czuli się teraz wewnętrznie zestrojeni. Mówili o jej gniewie i pieszczocie, jak to naprzemiennie ogarnia ją cichość lub ochota do tańców - czasem lekkich, wolnych menuetów, czasem zaś siarczystych przytupów i podskoków. Urzekała ich niezliczona mnogość jej sekretów. Wiatr zachodni był coraz słabszy, aż stopniowo przeszedł we wschodni, zmienny i dość łagodny. Zapasy znów się kończyły. Wspólnie doszli do przekonania, że z takim zaprowiantowaniem nie dotrą do Ol Plerns i dobrze będzie, jeśli w ogóle zdołają dobić do Szponów - wąskich, urwistych cyplów wschodniego kontynen- tu, a właściwie olbrzymiego, wykręconego ku zachodowi półwyspu, na którym leżały Lodowe Pustacie, Państwo Ośmiu Miast i trudne do przebycia łańcuchy górskie. Pewnego razu o północy nastała głucha cisza. „Czarny Skarb- nik" kołysał się na wodzie tak spokojnej, jakby morska pani zapa- dła w letarg. Najlżejszy wiaterek nie głaskał żagli. Zastanawiali się, co przyniesie im jutro... lub co im się wtedy pokaże. POD NIEOBECNO/Ć KRÓLA MÓRZ WHEN THE JEA-KING'/ AWAY 68 Fritz Leiber Rozebrany do samej przepaski biodrowej i dyndającego pod szyją woreczka na amulety, Szary Kocur wyciągnął się na podobień- stwo jaszczurki na pochylonym bukszprycie „Czarnego Skarbni- ka" i spojrzał z góry w morską rozpadlinę. Promienie słoneczne, nie napotykając na swej drodze na najlżejszy obłok, niemiłosier- nie prażyły go w opalone na brąz plecy, choć z dołu, od tajemni- czych morskich odmętów, zaciągało chłodem. Gdziekolwiek spojrzeć, aż po krańce widnokręgu Morze We- wnętrzne było spokojne niczym jezioro rtęci w piwnicach zamku czarodzieja. Najdrobniejsze fale nie nadbiegały zza horyzontu na północy, południu i wschodzie ani też nie wracały odbite od nie- skończenie długiej, pociętej pionowymi żlebami, żółtobiałej ścia- ny skalistego wybrzeża - piętrzącej się w odległości strzału z łu- ku od statku i wysokiej na trzy takie strzały. Nie dalej jak wczoraj Kocur i Fafryd wspięli się na szczyt urwiska, gdzie dokonali pio- runującego odkrycia. Cóż mógł teraz robić Kocur? Ano rozmy- ślać o tej właśnie wędrówce lub martwić się, że statek stoi unie- ruchomiony przez ciszę, żywność się kończy, wody już prawie nie ma (nie licząc nieszczęsnej beczułki z gorzałką), a od Ol Hruspu, ostatniego cywilizowanego portu na zachodnim wybrzeżu konty- nentu - lub, równie dobrze, niecywilizowanego - dzielą ich dłu- gie dnie znojnej żeglugi. Mógł dumać nad kusicielskimi śpiewa- mi, które zeszłej nocy wydobywały się chyba z głębiny, i nad nie- wieścimi głosami wplatającymi się subtelnie w muzykę fal: w ich szum na piasku, gulgot między kamieniami i jękliwy poświst, gdy wicher gnał je na skute lodem brzegi. Przede wszystkim jed- nak mógł się zastanawiać nad szaleństwem, jakie zeszłego dnia po południu ogarnęło Fafryda, który ni z tego, ni z owego, gło- sem nie znoszącym sprzeciwu bajdurzył o konieczności szuka- nia „podwodnych dziewcząt"; zabrał się nawet do przystrzygania brody, szczotkowania brązowego płaszcza ze skóry wydr i pole- rowania ozdób, aby przyjąć podmorskie dziewczyny w przyzwo- itym odzieniu i rozpalić ich żądze. Wedle jednej z najstarszych Pod nieobecność króla mórz 69 symorgijskich legend, przekonywał Fafryd, siódmego dnia siód- mego miesiąca siódmego roku cyklu siódemkowego król mórz podróżuje na przeciwległe krańce ziemi, zezwalając swoim pięk- nym, mieniącym się wszystkimi odcieniami zieleni żonom i zgrab- nym, okrytym srebrną łuską nałożnicom na przygody z kochan- kami, jeżeli takowych uda im się znaleźć. Fafryd upierał się z ca- łą stanowczością, tłumacząc swoje racje nieziemskim spokojem morza i innymi nadnaturalnymi znakami, że nie dość, iż znaleź- li się nad siedzibą króla mórz, to jeszcze dokładnie w przeddzień owej szczególnej pory! Bezskutecznie Kocur mu przypominał, że od wielu dni nie zobaczyli nawet ryby o kształtach zbliżonych do niewieścich, że w okolicach nie ma wysepek ani plaż potrzebnych syrenom do pro- wadzenia handlu, zażywania kąpieli słonecznych i uwodzenia żegla- rzy, że próżno szukać tutaj czarnych, dryfujących okrętów lub wra- ków statków pirackich, pod których pokładem (a więc praktycznie pod wodą) czekałyby na uwolnienie piękne branki, że jeno szale- niec spodziewałby się nadejścia dziewcząt z niegościnnych terenów za wałem żółtobiałych skał oraz - na zakończenie - że na „Czar- nego Skarbnika" od tygodni nie łypnęło z lewej czy prawej burty dziewczęce oko. Nie wdając się w zawiłości, Fafryd odpowiedział z niezachwianym przekonaniem, że gdzieś pod nimi są dziewczyny króla mórz i właśnie przygotowują magiczny kanał czy podwodną groblę dla ludzi oddychających powietrzem i Kocur również powi- nien być gotów do drogi, kiedy przyjdzie zaproszenie. Kocur przypuszczał, że Fafryd traci zmysły w prażącym, ośle- piającym słońcu, w dodatku porwany nieukojoną tęsknotą, częstą przypadłością marynarzy na morzu. Wygrzebał z ładowni kape- lusz z szerokim rondem i wąskie gogle, lecz barbarzyńca nie dał się namówić do ich założenia. Kocur doznał zatem wielkiej ulgi, kie- dy z nadejściem nocy Fafryd zasnął kamiennym snem... mimo iż wówczas słodkie syrenie śpiewy - ułudne bądź prawdziwe - znów się odezwały, by burzyć jego spokój ducha. O tak, Kocur miał o czym myśleć, gdy leżał nieruchomo w go- rących, choć nie wyciskających zeń potu promieniach słońca na sztywnym bukszprycie statku. Nie tylko o proroczych słowach Fa- fryda. A prawda była taka, że całą swoją uwagę skupił na zaczaro- wanej szmaragdowej studni - znajdującej się tak blisko, że wycią- gniętą ręką był w stanie dotknąć jej osobliwych brzegów. 70 Fritz Leiber Dobrze jest zapoznawać się z cudami i dziwami stopniowo, bez pośpiechu, chociaż oglądając wśród sennych morskich prze- stworzy jeszcze jedno zjawisko, które Kocur także powinien za- uważyć. .. lecz tego nie uczynił. Choć nie urozmaicone większą czy mniejszą falą, nawet zmarszczką czy drżeniem, Morze Wewnętrzne wokół statku nie było całkowicie płaskie. Tu i ówdzie, w przypadkowych miejscach, znajdowały się niewielkie wgłębienia o kształcie i rozmiarze tale- rzy, jakby na wodzie stały olbrzymie, niewidzialne i prawie nic nie ważące chrząszcze wodne... jednakże dołki nie układały się w żad- ne sześcio-, cztero-, a nawet trzynożne wzory. Co więcej, pośrod- ku każdego wgłębienia zapadał się w dół, ku niezbadanym czelu- ściom, wąski słup powietrza - podobny do maleńkiego wiru, jaki się czasem tworzy po wyciągnięciu turkusowego korka w złotej, pełnej po brzegi wannie królowej Wschodu (lub po wyciągnię- ciu zatyczki w balii z pośledniego materiału, używanej przez go- rzej sytuowanych ludzi). Z jednak wszakże różnicą: w tym przy- padku woda nie wirowała, a wloty nie wyginały się i nie skręcały, lecz wnikały prostym szybem, iż komuś mogłoby się wydawać, że w zastygłe wody otaczające „Czarnego Srebrnika" powtykano gdzie popadnie dziesiątki smukłych, niewidocznych rapierów z ochron- nymi koszami w kształcie miski. Albo że wokół jednomasztowca wyrastał rzadki las niewidzialnych wodnych lilii z prostymi nie- widzialnymi łodygami. Teraz wyobraźcie sobie taki dołek z powietrznym korzeniem powiększony tyle razy, że miska już nie ma wielkości dłoni, ale średnicę dobrego rzutu oszczepem, natomiast głębinowy szyb nie mierzy sobie tyle co paznokieć, ale prawie sążeń szerokości. Wy- obraźcie sobie, że statek zsuwa się dziobem w płytką nieckę, by za- trzymać się w bezruchu nad krawędzią tajemniczej otchłani. Wy- obraźcie sobie bukszpryt lekko przechylonego statku, wysunięty nad wejście do podwodnego tunelu czy może powietrznego leja. Wy- obraźcie sobie niskiego, czerstwego, opalonego na orzech mężczy- znę w szarej przepasce biodrowej, który leży rozpostarty na buksz- prycie z nogami wpartymi w poręcze nadburcia i spoziera w głąb zapadliska... a doskonale zrozumiecie sytuację Kocura! Człowiek zawieszony nad tak fascynującym fenomenem na- tury rzeczywiście mógłby zapomnieć o reszcie świata, nawet umysł kobiety o niczym innym by nie pamiętał. Woda w odległości strza- Pod nieobecność króla mórz 71 łu z łuku od skalistego wybrzeża była zielona i zdumiewająco przej- rzysta, a mimo to wzrok nie sięgał dna. Przeprowadzone zeszłe- go dnia pomiary wykazały, że dno znajduje się na głębokości od dwustu dziesięciu do dwustu pięćdziesięciu sążni. Schodzący pod wodę szeroki korytarz miał gładkie, perfekcyjnie okrągłe ściany, jakby obłożone szkłem. Kocur nawet byłby skłonny przypuszczać, że istotnie widzi szklane ściany, a jeżeli nie, to w niezwykły sposób zamarzniętą lub stwardniałą wodę, choć wciąż tak samo przezro- czystą... wszelako już niewielki hałas, jak na przykład kichnięcie, wywoływał pewne drżenie, które przemieszczało się w dół i w gó- rę po obrzeżu tunelu pierścieniami fal. Kocur nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak mocarne siły muszą przezwyciężać napór morza, zapobiegając natychmiastowe- mu zalaniu korytarza. W każdym razie, głębia cieszyła oczy cudownymi widoka- mi. Światło słoneczne po przejściu przez wodę rozświetlało ją do znacznej głębokości dość jasnym, zielonkawym blaskiem. A okrągłe ściany zabawnie mamiły wzrok, fałszując wymiary. Ot, chociażby teraz, kiedy Kocur patrzył w toń wnętrza leja, dostrzegał tłustą rybę długości ludzkiego ramienia, która opływała w koło tunel i z cieka- wością mu się przyglądała. Kształt ryby wydawał mu się znajomy, lecz nie umiał określić gatunku. Gdy jednak obrócił głowę i spojrzał na tę samą rybę poprzez zwał wody, rozpoznał trzykrotnie dłuższe- go od siebie rekina. Wzdrygnął się i zastanowił, czy przypadkiem ściany podmorskiego korytarza nie działają jak soczewki zmniej- szające, używane niekiedy przez lankmarskich artystów. Koniec końców, Kocur mógłby i tak dojść do wniosku, że pio- nowy szyb w wodzie jest złudzeniem, owocem gry świateł i naiw- nych oczekiwań. Mógłby włożyć gogle, zatkać uszy woskiem w obro- nie przed syrenim śpiewem, pociągnąć tęgi łyk zakazanej okowity i pójść spać... gdyby nie pewne okoliczności, które nadawały zja- wisku znamię realności. Choćby takie, jak przywiązana do buksz- prytu węźlasta lina, której koniec ginął w mroku tunelu; od cza- su do czasu naprężała się i trzeszczała, jakby ktoś zawiesił na niej spory ciężar. Z podmorskich czeluści ulatywały smużki czarnego dymu (to przez nie Kocur kichał). Warto jeszcze dodać - co w za- sadzie powinno się rzec już na samym początku - że hen w dole mrugało czerwone światełko pochodni, wyglądające z daleka na płomyczek świecy. Aha, jeszcze jedno: tuż przy ogniku pochodni, 72 Fritz Leiber nieco przysłonięta dymem i ledwie widoczna, obracała się w gó- rę twarz Fafryda! Kocur bez zastrzeżeń uwierzyłby w realne istnienie najbardziej nieprawdopodobnego cudactwa, jeśli miałby z nim jakiś związek Fafryd, zwłaszcza gdyby osobiście był w nie zamieszany. Mierzący bez mała siedem stóp wzrostu barbarzyńca przedstawiał sobą tak wielki kawał namacalnej materii, że nie sposób było wyobrazić go sobie, jak porusza się po urojonym świecie. Zanim całą tę niezwykłą scenerię uwiarygodniły takie zna- ki jak wspomniany dym, lina i Fafryd schodzący do podwodnej studni, musiał nastąpić ciąg prostych zdarzeń. O świcie „Czar- ny Skarbnik" zaczął dryfować między dołkami na wodzie - rzecz o tyle dziwna, że statku nie popychał najsłabszy wiaterek i nie cią- gnął prąd morski. Chwilę później statek z gwałtownym przechy- łem minął krawędź wielkiego, okrągłego wgłębienia, zsunął się na dół z lekkim przyspieszeniem i znieruchomiał, jakby zwarły się dwa przeciwnie namagnesowane bieguny: jeden w bukszprycie, drugi w podwodnej gardzieli. Potem Kocur dzwonił zębami i wy- bałuszał oczy na Fafryda, który zajrzał do dziury, mruknął z za- dowoleniem, spuścił w dół linę i zaczął się sposobić do podbo- jów sercowych i zarazem wojennych: wypomadował swoje buj- ne włosy i brodę, wtarł wonności pod pachy i w owłosioną klatę, włożył niebieską tunikę z jedwabiu pod wyszczotkowany wydro- wy płaszcz, obwiesił się wszystkimi posrebrzanymi naszyjnika- mi, bransoletami i broszami, powtykał pierścienie na palce... ale też nie zapomniał o przypasaniu długiego miecza i toporka, tu- dzież wzuciu butów z kolcami. Następnie od węgli w kuchennym żarniku zapalił długie, chude łuczywo z żywicznej sosny, a kiedy pochodnia strzeliła jasnym płomieniem - wbrew desperackim przestrogom Kocura i nawet siłowym sprzeciwom - wdrapał się na bukszpryt i stamtąd opuścił do studni. W dwóch palcach pra- wej ręki trzymał pochodnię, pozostałymi palcami obejmował linę. Dopiero z dołu się odezwał, wołając do Kocura, żeby ten przygo- tował się do zejścia, jeśli ma w sobie więcej gorącej krwi niż zim- nokrwista jaszczurka. Kocur i owszem, przymierzał się do tego zadania: zrzucił z sie- bie prawie wszystkie łachy (a nuż trzeba będzie zanurkować i rato- wać Fafryda, kiedy dziura uświadomi sobie, że istnieje wbrew pra- wom natury i zaleje się wodą?) oraz przyniósł na dziób statku po- Pod nieobecność króla mórz 73 krówce z foczej skóry, a w nim miecz Skalpel i sztylet Koci Pazur, na wypadek gdyby wywiązała się walka z rekinami. Na koniec, jak to już zostało opisane, uczepiony bukszprytu obserwował powol- ne zejście przyjaciela i chłonął fascynujące widoki. W pewnej chwili opuścił głowę i zawołał niezbyt głośno: - Dotarłeś już na dno, Fafryd? - Ze zmarszczonym czołem przypatrywał się pierścieniom fal, które wzbudził mimo tłumio- nego głosu. Fale wędrowały w głąb studni i po odbiciu wracały na górę. - Co tam mówisz? Gromka odpowiedź Fafryda, wzmocniona w okrągłej czelu- ści, wypadła niczym pocisk bojowy i o mało nie strąciła Kocura z bukszprytu. Najstraszniejsze było to, że w rezultacie owego ryku powstał olbrzymi pierścień fal: gdzie akurat przebiegał, tam gardziel studni zwężała się prawie dwukrotnie. Gdy dotarł do powierzchni i uniósł obrzeże zapadliska, twarz Kocura została opryskana pia- ną. Potem pierścień spełzł w otchłań. Kocur zacisnął powieki w grymasie przerażenia, lecz po ich odemknięciu stwierdził, że wciąż zieje pod nim wylot podwodne- go korytarza, a gigantyczne pierścienie fal zaczynają ginąć. - Fafryd, nie rób tego więcej! - zawołał kapkę głośniej niż poprzednim razem, za to z większą natarczywością. - Czego? Kocur nie dał się już zaskoczyć, choć i teraz patrzył z trwo- gą na potężne, zielone pierścienie, które przesuwały się ruchem robaczkowym z prędkością strzały. Postanowił więcej nie krzy- czeć, gdy raptem Fafryd ozwał się głosem o rozsądnie stonowa- nym natężeniu: - Nie bój się, to proste! Na końcu braknie sążnia, ale łatwo zeskoczyć! Nowe pierścienie były tylko trochę grubsze od ludzkiego nadgarstka. - Nigdzie nie skacz, Fafryd! - odparł pośpiesznie Kocur. - Wy- łaź na górę! - Już skoczyłem! Udało się! Stoję na dnie. O, ho, ho! Ostatnia część wypowiedzi Fafryda była do tego stopnia przepojona zdumieniem i podziwem, że Kocur natychmiast od- krzyknął: - Co? Co za: ho, ho!? 74 Fritz Leiber - Cudowne, niesamowite, zadziwiające! - nadeszła z dołu odpo- wiedź, lecz tym razem zduszona, jakby Fafryd odszedł podwodnym korytarzem za jeden lub dwa zakręty. - Co takiego, Fafryd? - zapytał ostrzej Kocur. Teraz on wy- wołał pierścienie na ścianach studni, i to całkiem spore. - Nie od- chodź daleko! Co tam widać? - Wszystko! - zabrzmiała dość wyraźna odpowiedź. - Są tam dziewczyny? - Cały świat! Kocur westchnął. Jak zawsze, nadeszła ta chwila, kiedy splot okoliczności i wewnętrznych bodźców nakazuje działanie, kiedy zachwyt i ciekawość przeważają nad zdrowym rozsądkiem, kiedy urok nieznanego i żądza przygód zatapiają swe szpony tak głębo- ko, że trzeba pójść za głosem natury albo stracić szacunek do sa- mego siebie. Na podstawie swego bogatego doświadczenia wiedział, że jeśli chce wydobyć Fafryda z tarapatów, w które ten dostał się na własne życzenie, musi osobiście pofatygować się po tego naperfumowane- go, zbrojnego w miecz zuchwalca! Zakrzątnął się zatem co żywo. Przytroczył do pasa broń w skórzanych pochwach oraz krótką, zwiniętą linę z węzłami i pętlą na końcu; sprawdził, czy zejściów- ki są pozamykane, a od żaru nie zapali się kuchnia; pośpiesznie wymamrotał pełną wyrzutów modlitwę do lankmarskich bogów, po czym opuścił się z bukszprytu w zieloną otchłań. W studni było chłodno. Śmierdziało rybami, dymem i poma- dą Fafryda. Zaledwie Kocur zszedł pod poziom wody, odkrył ku swemu zdziwieniu, iż największym strachem napełniają go szkli- ste ściany. Dręczyło go podejrzenie, że wystarczy je lekko musnąć, a zaczarowana wodna „skóra" pęknie i morze wciągnie go w odmę- ty - zupełnie jak tłustą igłę, która pływa w misce w maleńkim wod- nym hamaczku, lecz idzie na dno, kiedy ją trącić palcem. Schodził w pośpiechu, prędko mijając kolejne węzły; zawieszony właściwie tylko na rękach, prawie nie dotykał stopami liny. Modlił się w du- chu, żeby się nie rozhuśtać, a jeśli już mu się to przytrafi, żeby zdo- łał się ustrzec od większego wychylenia. Zadawał sobie teraz pyta- nie, czemu nie kazał Fafrydowi przytrzymać liny z dołu, a przede wszystkim czemu go nie przestrzegł, aby na razie powstrzymał się od krzyczenia w studni. Sama myśl, że te okropne pierścienie fal mogłyby go zmiażdżyć, była nie do zniesienia. Ale teraz było za Pod nieobecność króla mórz 75 późno! Wolał już nic nie mówić, by nie narazić się na grzmiącą odpowiedź barbarzyńcy. Zapoznawszy się z najważniejszymi powodami do strachu, któ- rego jeszcze bynajmniej nie przezwyciężył, Kocur nieśmiało za- czął się rozglądać po swoim nowym świecie. Zieleniejąca w świe- tle podwodna okolica nie była wcale szmaragdową pustką, jak mu się przedtem wydawało. Wprawdzie dość marnie, ale jednak kwi- tło tu życie. Cienkie, falbaniaste liście czerwonobrązowych wodo- rostów kiwały się smętnie, półprzezroczyste meduzy ciągnęły za sobą welony z frędzelkami, podobne z daleka do nietoperzy ciem- ne manty dostojnie kołowały, srebrzyste rybki z wysokimi grzbie- tami harcowały wesoło. Ławica ryb w niebiesko-żółte prążki i czar- ne cętki prowadziła wewnętrzną rozgrywkę o podział łupu - od- padków wyrzuconych rankiem z „Czarnego Skarbnika"; Kocur roz- poznał je po wielkim gnacie wołowym, który Fafryd naprędce ob- gryzł, nim cisnął za burtę. Kiedy podniósł wzrok, z trudem powstrzymał się od okrzy- ku grozy. Doznał złudzenia, jakby czarny kadłub statku, leżący na wodzie w kostiumie z perłowych baniek powietrza, znajdował się siedem razy wyżej, niż to wynikało z przeliczenia węzłów na linie, po której schodził. Kiedy jednak zadarł głowę i spojrzał prosto do góry, ucieszył się, ponieważ niebieski krąg nieba nie skurczył się proporcjonalnie do kadłuba, a bukszpryt nadal był gruby jak na- leży. Krzywizna studni zmniejszyła statek w podobny sposób jak przedtem rekina. Mim wszystko owa przedziwna ułuda miała nie- pokojącą, złowieszczą wymowę. W miarę jak Kocur szparko opuszczał się w podmorską gar- dziel, krąg nieba malał i ciemniał: już stał się chabrową miską, już kobaltowym spodkiem, już ciemnogranatową monetą, w której ginęła lina. Kocur miał wrażenie, że widzi błysk gwiazdki. Prze- syłając jej ustami kilka pożegnalnych całusów, przyłapał się na myśli, że są nader podobne do bąbelków opuszczających płuca tonącego człowieka. Robiło się ciemniej. Barwy gasły; czerwono- brązowe wodorosty poszarzały, ryby straciły żółte prążki, a Ko- curowi dłonie zsiniały jak umrzykowi. Niewyraźnie zaczął do- strzegać dno - w tej samej przesadnej odległości co kadłub stat- ku, aczkolwiek bezpośrednio pod nim było ono dziwnie rozmy- te, jakby zamglone. Dopiero dalej wypatrzył skały i wydmowe ławice piasku. 76 Fritz Leiber Bolały go ramiona, piekły dłonie. Do studni podpłynął mon- strualnie tłusty granik i zaczął wokół niej krążyć, jakby śledził jego poczynania. Kocur przeszył rybę groźnym spojrzeniem, lecz wtedy obróciła się i postraszyła go zdumiewająco szeroko rozwartą pasz- czą. Na widok ostrych jak brzytwa zębów Kocur zdał sobie spra- wę, że ma przed sobą rekina, którego przedtem widział, a przy- najmniej jego pobratymca, zmniejszonego w swoistej studziennej soczewce. Zębiska kłapnęły, przy czym półksiężyce szczęk przebi- ły się częściowo do środka korytarza, by zatrzasnąć się o piędź od jego ręki. Nie doszło do katastrofy, wodna powłoka nie rozerwała się do reszty, jednakże Kocur odniósł nieprzyjemne wrażenie, że po ścianach korytarza, niby krew z rany, ściekła odrobina wody. Re- kin odsunął się i krążył w niewielkim oddaleniu, lecz Kocur wolał go już nie prowokować wrogim spojrzeniem. Tymczasem zapach ryb się nasilił, a i dym musiał zgęstnieć, bowiem Kocura zaczął męczyć kaszel. Pierścieniowe fale znów kur- sowały w dół i w górę. Kiedy walczył z siarczystymi przekleństwa- mi, jakie cisnęły mu się na usta, jego stopy rozstały się nagle z li- ną. Odpiął od pasa dodatkowy sznur, zszedł trzy węzły niżej, za- cisnął pętlę na przedostatnim węźle i ruszył w dalszą drogę. Jesz- cze pięć razy przekładał dłonie, nim stopy znalazły punkt oparcia w chłodnym szlamie. Z ulgą rozprostował i porozcierał zdrętwiałe palce, wołając druha cichym, acz gniewnym głosem. Wreszcie się rozejrzał. Znalazł się w czymś, co można by przy- równać do namiotu bez płócien. Podłogę zastępował aksamitny kobierzec mułu, w którym stopy grzęzły po kostki, natomiast da- chem było połyskliwe, ciemnoszare podbrzusze olbrzymich mas wody, w dodatku nierówne, pełne wgłębień i wypukłości, a gdzie- niegdzie obciążone złowróżbnymi nawisami. Sam namiot mierzył pod wylotem studni mniej więcej dziesięć stóp wysokości. Średni- cę miał na oko dwadzieścia razy większą, choć jak daleko sięgały jego krawędzie, niepodobna było precyzyjnie ocenić, a to z kilku przyczyn. Po pierwsze, ze względu na nierównomierny kształt da- chu. Po wtóre, rozległe zakątki, gdzie odległość stropu od muliste- go podłoża mierzyło się w piędziach, nikły w mrocznej, niedosięż- nej dali. Szare światło, docierające tu poprzez toń wody, zapewnia- ło względną widoczność w promieniu trzydziestu kroków. Docho- dziła jeszcze ta uciążliwa okoliczność, że w wielu miejscach zebra- ły się pokaźne kłęby dymu z pochodni, które snuły się jak gałęzie Pod nieobecność króla mórz 77 pod dachem, zbierały w kątach i niszach, zanim ospałym ruchem wczołgiwały się do studni i ulatywały do góry. Jakież niewiarygodne niewidzialne „żerdzie" podtrzymywały ów namiot? Kocur mógłby nad tym główkować z równym skutkiem co nad siłami, które wydrążyły powietrzny tunel w morzu. Owiany smrodem ryb i swądem dymu, Kocur z obrzydzeniem kręcił nosem i natężał wzrok, aby rozeznać się w otoczeniu. Wresz- cie dojrzał w najgęstszej chmurze dymu mętny, czerwony ognik. To stamtąd po chwili wynurzył się Fafryd, po pas uwalany błotem. W cuchnącym płomieniu sosnowego łuczywa, wypalonego ledwie do połowy, widać było, że bez wysiłku dźwiga pod pachą kupę błysz- czących przedmiotów, które jeszcze ociekały wodą. Szedł lekko po- chylony, bowiem dach nad nim nieco się obniżał. - Gaś pochodnię, nim się tu podusimy, zakuta pało! - zganił go Kocur na powitanie. - Lepiej widać bez niej. Jaki bałwan szu- ka światła w dymie? Kocur znał tylko jeden mądry sposób na zgaszenie pochod- ni (przydusiłby płomień w mule), jednakowoż Fafryd, chociaż uśmiechnął się półgębkiem, jakby zgadzał się w zupełności z suge- stią Kocura, miał nieco inny pomysł. Nie zważając na rozpaczli- we ostrzeżenia ze strony przyjaciela, beztrosko wcisnął palący się łeb łuczywa w wodny strop. Dał się słyszeć głośny syk, buchnęły kłęby pary. Przez chwilę Kocur myślał, że spełnią się jego najgor- sze obawy, albowiem z miejsca, gdzie Fafryd gasił pochodnię, na kark barbarzyńcy trysnęła mocna struga wody. Kiedy jednak para się rozwiała, okazało się, że za przykładem owej strugi nie pój- dzie reszta morza, a przynajmniej nie od razu. Po tym zdarzeniu strop się uwypuklił, co przypominało okrągłego guza; woda lejąca się z niego wartkim, grubym na palec strumieniem żłobiła w szla- mie mały krater. - Nie rób tego więcej! - rozkazał Kocur nierozważnie gniew- nym tonem. - Tego? - udał zdziwienie Fafryd, dziurawiąc palcem strop obok miejsca, gdzie zrobił to poprzednio. Znów wściekle buch- nął strumień wody, który szybko zamienił się w cienką strużkę. Dwie wypukłości wyglądały teraz łudząco podobnie do kobie- cych piersi. - Właśnie tego! - wydusił z siebie Kocur ochrypłym, nieswo- im głosem. Ostatkiem sił powstrzymał się przed wybuchem wście- 78 Fritz Leiber kłości, aby nie zachęcać Fafryda do kolejnych szaleńczych igra- szek z wodą. - Jeśli nie chcesz, to nie będę - zapewnił go barbarzyńca. - Wsze- lako - dodał, patrząc w zadumie na dwie bliźniacze strugi - trzeba by czekać lata, zanim wypełniłaby się ta podwodna komora. - Na szczęście nikt nie zamierza spędzać tu tyle czasu - prych- nął Kocur. - Osioł z ciebie, wiesz? Skończony kretyn. Po coś kła- mał, że tutaj jest wszystko? Niby cały świat! A ja schodzę i co wi- dzę? Ano nic nie widzę! Jeno kawał paskudnego, cuchnącego błoc- ka w przykrytej wodą dziurze! - Ze złością tupnął nogą, przez co tylko ochlapał się mułem. Zdyszana ryba z fosforyzującymi płetwa- mi spojrzała nań z wyrzutem ze swej błotnej mogiły. - Jeśli będziesz tak walił buciorami - rzekł spokojnie Fafryd - możesz rozgnieść srebrny, ażurowy diadem na czaszce księżnicz- ki. Twierdzisz, że nic tu nie ma? No to sobie popatrz, Kocurku, ile skarbów wykopałem z cuchnącego błocka. Mimo kolców na olbrzymich butach, podchodząc do przy- jaciela, Fafryd delikatnie sunął po wierzchu mulistego podłoża. Ostrożnie potrząsnął wetkniętą pod pachę zdobyczą i zaczął gła- skać drogocenne przedmioty. - Otóż patrz. Klejnoty i świecidełka, jakie nawet się nie śnią tym, co żeglują po morzu. Wygrzebałem je ze szlamu przypadkiem, bom nie tego szukał. - A czegoś szukał? Zamku z kości? - burknął szorstko Kocur, choć łakomie zezował na skarb przyjaciela. - Szukałem drogi - rzekł Fafryd z niejakim zniecierpliwie- niem, jakby Kocur powinien był w- lot odgadywać jego myśli. - Dro- gi do dziewczyn króla mórz. Z pewnością ją znajdziemy w którymś zakamarku tej powietrznej komórki. Najlepiej o tym świadczy moje znalezisko. Tylko zobacz. Odsunął ramię od tułowia i delikatnie, czubkami palców, wy- ciągnął metalową maskę naturalnej wielkości. W mdłym, szarym świetle można było mieć wątpliwości, z czego ją wykonano: ze zło- ta, srebra, cyny, może brązu? I czy szerokie, faliste pasma - rzekł- by kto, niebieskozielone łzy lub krople potu - to śniedź czy zwy- kły brud. Pomimo tego na pierwszy rzut oka widać było, że to ob- licze zjawiskowo pięknej kobiety, arystokratki, skarbnicy mądro- ści i niewieścich czarów, kochanki i okrutnicy. Kocur wyrwał ma- skę Fafrydowi na poły ze złością, na poły z pożądaniem... niestety, Pod nieobecność króla mórz 79 jej dolna część połamała się w jego dłoni. Pozostało jedynie dum- ne czoło i oczodoły wpatrzone weń z większym dramatyzmem niż zwyczajne oczy. Kocur cofnął się trwożnie, jakby lada chwila miały spaść na niego ciosy Fafryda, lecz barbarzyńca nieoczekiwanie odwrócił się i powolnym ruchem, niczym sygnalista z chorągiewką, skierował przed siebie prawe ramię i wysunął palec. - Miałeś rację, Kocurze! - krzyknął radośnie. - Nie tylko dym mnie oślepił, ale również światło! Patrz, droga! Widzisz? Kocur pobiegł spojrzeniem tam, gdzie wskazywał mu Fafryd. Odkąd rozproszyła się zasłona dymna, a pochodnia nie rzucała żół- toczerwonych blasków, w spływającym z góry niemrawym świetle uwidoczniły się, rozrzucone tu i tam w mule, dogorywające stwo- rzenia o fosforyzującym ciele. W istocie nie były rozrzucone tak całkiem bezładnie. Dokładnie poniżej dyndającego końca węźla- stej liny miała swój początek nieprzerwana, szeroka na dwa kroki ścieżka, podświetlona magicznym żółtozielonym światłem. Wio- dła w mało ciekawy zakątek powietrznego „namiotu", gdzie zda- wała się znikać. - Lepiej tam nie idź! - odruchowo napomniał Kocur przyja- ciela, lecz ten już go mijał, stawiając długie, zamaszyste kroki. Pod pachą robiło mu się coraz luźniej i luźniej, bo jeden po drugim za- częły stamtąd wypadać jego skarby, by zginąć w szlamie, z które- go je wygrzebał. Wszedł na ścieżkę i ruszył raźno samym jej środ- kiem. - Nie idź tam, mówię! - powtórzył Kocur bez przekonania, tonem, cóż tu dużo mówić, niemalże błagalnym. - Wracaj natych- miast! Sczeźniesz w tym mule i tyle! Mamy linę! Starczy wspiąć się na statek z tym, coś już znalazł! Wbrew obiekcjom szedł jednak za Fafrydem, nie dość na tym, zbierał po drodze - choć z większą ostrożnością niż wcześniej, gdy szarpnął za maskę - rozrzucone kosztowności! Nie warto, powta- rzał sobie w duchu podczas tej czynności: wprawdzie wszelakie pre- cjoza, naszyjniki, kornety, filigranowe pokrywki na piersi i wspa- niałe brosze kusząco błyszczały, to jednak nic już nie ważyły i były równie kruche co wyplatanki z suchych liści paproci. Obchodząc się z nimi, nie umiał się zdobyć na delikatność Fafryda, toteż roz- sypywały mu się w rękach. Fafryd odwrócił się doń z promieniejącym obliczem człowie- ka, który śni o odurzających przyjemnościach. 80 Fritz Leiber - Nic nam po nich - powiedział, kiedy wypadła mu spod ra- mienia ostatnia trupia błyskotka. - Tak samo jak po tej masce. To zwykłe widma skarbów, ogryzione przez morze, lecz dają przed- smak tego, co nas czeka. Zapowiadam ci ucztę, Kocurze. Co powiedziawszy, znowu się odwrócił i pochylił pod olbrzy- mim nawisem ciemnoszarego, wodnego dachu. Kocur obejrzał się i zatrzymał wzrok na małym, okrągłym skrawku słonecznego światła, gdzie wisiał koniec liny. Woda ciek- nąca ciurkiem z dwóch bliźniaczych nieszczelności w suficie spa- dała z większą siłą, aż rozchlapywało się błoto. Nie zwlekając dłu- żej, Kocur pośpieszył za Fafrydem. Za nawisem dach ponownie się wznosił, tak iż człowiek mógł się swobodnie wyprostować, lecz ściany komory prędko się schodziły. Niebawem przyjaciele maszerowali ciasnym pod- morskim tunelem; szare sklepienie było równie wąskie co.jarzą- ca się zielonożółtą poświatą ścieżka. Raz po raz tunel skręcał to w lewo, to w prawo, wobec czego trudno było zgadnąć, dokąd naprawdę prowadzi. Czasami zdawało się Kocurowi, że z dale- ka dobiegają ciche odgłosy nawoływań i jęków. W pewnej chwi- li musiał przestąpić nad dużym krabem, który próbował ospale usunąć mu się z drogi. Obok niego z lśniącego szlamu stercza- ła dłoń nieboszczyka, wskazującego pogryzionym palcem kie- runek, skąd przyszli. Fafryd nieznacznie wykręcił głowę. - Czary jakoweś tu działają - mruknął poważnym tonem. - Zapamiętaj sobie moje słowa. Kocur chyba jeszcze nigdy w życiu nie słyszał równie zbytecz- nej uwagi. Było mu ciężko na sercu. Dawno już pogodził się z my- ślą, że nie namówi Fafryda do powrotu. Jeśli chciałby go napraw- dę zatrzymać, musiałby zapewne przemówić mu do rozsądku pię- ścią, lecz w czasie bójki niewątpliwie wpadliby na wodną ścianę i uszkodzili tunel, a to mu się nie uśmiechało. Oczywiście, zawsze mógł wrócić bez niego. Nie, nie mógł... Wędrując ubogim w ciekawostki korytarzem, zajęty wyłącz- nie pakowaniem stóp w kleiste błoto i wyciąganiem ich z cichym plaśnięciem, Kocur miał aż nadto czasu, żeby poczuć się przytło- czony brzemieniem morskich wód. Zupełnie jakby ktoś złożył mu na ramionach wszystkie statki świata. Wyobraźnia pracowała nad możliwie najwierniejszym przedstawieniem zatopionego tunelu. Pod nieobecność króla mórz 81 Tulił głowę w ramiona, bo tylko tyle mógł zrobić, żeby nie paść na czworaki, nie zakopać się w mule i tam czekać na koniec. Przed nimi coś bielało. Kocur uzmysłowił sobie, że podmor- ski korytarz zbliża się do przedmurzy urwistego, żółtobiałego wału skał, gdzie urządzili sobie wczoraj wspinaczkę. Wspomnienia tam- tych wrażeń ostudziły jego rozpaloną wyobraźnię - może dlatego, że współgrały z jego obecnym pragnieniem wyjścia na powierzch- nię, na górę, byle wyrwać się z matni... Wyprawa na szczyt urwiska kosztowała ich wiele trudu, mimo że jasna skała, nie obfitująca wprawdzie w półki i występy, okaza- ła się twarda i godna zaufania. Musieli wspinać się po linie, drapać widlastymi żlebami, wbić haki w szpary w beznadziejnych miej- scach, lecz sił dodawała im nadzieja na znalezienie wody i upolo- wanie zwierzyny - nadzieja uzasadniona, bowiem tak daleko od Ol Hruspu nie zapuszczali się tamtejsi myśliwi. Obolali i zasapa- ni po uciążliwej wspinaczce, stanęli wreszcie na szczycie, ciesząc się na myśl, że zejdą w dół i znajdą przyjemne miejsce na odpo- czynek z pięknymi widokami trawiastych równin, usianych sku- piskami karłowatych drzew; tak właśnie wedle ich wiedzy powin- ny wyglądać odległe rejony tego odludnego półwyspu, który wy- ginał się na południowy-zachód między wodami mórz Wewnętrz- nego i Zewnętrznego. Zawiedli się srodze w swych rachubach. Rzeczywistość okazała się straszna. Utęskniony szczyt urwiska był w gruncie rzeczy gra- nią grzbietu skalnego, szeroką najwyżej na dwa kroki, a w wielu miejscach węższą. Zbocza z drugiej strony opadały zawrotną stro- mizną, na domiar złego były mocno poderwane przez fale. Od stóp głębokiej przepaści aż het, po horyzont, rozciągało się dzikie kró- lestwo skał i spienionych kipieli. Wystraszeni, usiedli okrakiem - można by rzec - na skalistej kurtynie, cienkiej jak papier w porównaniu z jej wysokością i sze- rokością, oddzielającej Morze Wewnętrzne od - w ich mniemaniu - Morza Zewnętrznego, które wdzierało się w ten niezbadany ob- szar półwyspu, lecz nie zdążyło jeszcze przebić go całkowicie. Jak okiem sięgnąć, rozpościerał się ten sam pejzaż, choć Kocurowi zda- ło się, że skalny wał się rozszerza w kierunku Ol Hruspu. Zdziwienie Fafryda było tak wielkie, że gruchnął tubalnym śmiechem; Kocur przeklinał po cichu jego niedźwiedzie ryki, bojąc się, że pod wpływem wibracji oderwie się i runie w otchłań ostra 82 Fritz Leiber grań, na której siedzieli jak w siodle. Wreszcie poniosła go złość, zerwał się na równe nogi i dał upust wściekłości, odtańczywszy ta- niec z przytupami na skalnej krawędzi. Przypomniały mu się wte- dy mądre słowa Szyłby: „Nie wiem, czy wiesz, ale człowiek idzie po linie rozwieszonej między dwiema przepaściami, po linie bez początku i końca". Kiedy już dali wyraz pełnemu zgrozy zdumieniu, każdy na swój sposób, z większą uwagą potoczyli wzrokiem po wzburzonych morskich odmętach. Nagromadzenie skał wystających spod wody w połączeniu z dużą ilością morskiej piany dowodziło, że morze na dość sporym obszarze jest stosunkowo płytkie. Fafryd wysunął na- wet przypuszczenie, że woda stąd ustępuje w porze odpływu; wy- kazując się znajomością faz księżyca, domniemywał, jakoby zbli- żała się właśnie w tej części świata pora największego przypływu. Spośród wszystkich skał sterczących z wody wyróżniała się jedna, odległa od skalnej bariery o dwa strzały z łuku: gruby słup wyso- kości trzypiętrowego budynku. Słup obiegały spiralnie kamienne półki, wyglądające w połowie na dzieło rąk ludzkich. U szerszej podstawy wśród rozbryzgów piany pokazywał się czasem pocię- ty dziwnymi krechami prostokąt, który kojarzył się nieodparcie z masywnymi drzwiami. Lecz dokąd prowadziły i kto z nich ko- rzystał? Oto była zagadka. Ponieważ rozwiązanie tej i innych zagadek przerastało możli- wości Kocura i Fafryda, a o zdobyciu wody i prowiantu na tym ja- łowym wybrzeżu mogli co najwyżej pomarzyć, zeszli na brzeg Mo- rza Wewnętrznego i wrócili na pokład „Czarnego Skarbnika". Ile- kroć wbijali hak w kamień, lękali się, że całe zbocze pęknie i roz- leci się... - Uwaga, skały! Ostrzegawczy okrzyk Fafryda wyrwał Kocura z jego zamyśle- nia - w okamgnieniu zrzucił go z górnych partii żółtobiałego, urwi- stego stoku i przemieścił o tę samą odległość pod jego poszarpane podnóża. Naprzeciwko trzy grube, sękate skalne sztylety przekłu- wały się w dół przez szare, wodne sklepienie. Kocur wzdrygnął się i podobnie jak Fafryd wyciągnął szyję, aby zbadać dalszy bieg ko- rytarza. Choć przyjaciel częściowo zasłaniał mu widok, ujrzał ko- lejne skalne występy, wciskające się ze wszystkich stron do tunelu. Idąc dalej, zrozumiał, że wodne ściany i dach oraz muliste podłoże zostaną wnet zastąpione kamieniem. Skąpe światło dzienne, towa- Pod nieobecność króla mórz 83 rzyszące im dotąd w wędrówce, stopniowo zagasło, lecz jego obo- wiązki przejmowała naturalna fosforescencja żywych istot obecnych w podmorskiej pieczarze. Poświata wydobywała z mroku mokrą ścieżkę, a miejscami nabierała szczególnej mocy i czarowała róż- norodnością barw, obecną w paskach, czułkach i obrzeżach oczu mnóstwa zdychających ryb i dennych pełzaczy. Kocur nie miał wątpliwości, że wchodzą głęboko pod gór- ską barierę, którą wczoraj zdobywał wespół z Fafrydem, i że tu- nel prowadzi w przybrzeżną topiel Morza Zewnętrznego. Przestała mu dokuczać przygniatająca świadomość działania sił magicznych i zawieszonych nad nim morskich przestworzy. Jednakże strach, że studnia, komora i tunel mogą ulec zalaniu, a wtedy zmiażdży ich z tyłu taran wody, w pewnym sensie był czymś jeszcze gorszym. Pod wodnym sklepieniem przynajmniej mógł się łudzić, że w ra- zie pęknięcia niewidzialnej zapory popłynie ostro w górę, dotrze na powierzchnię, a może jeszcze przyholuje ciężkiego Fafryda. Tym- czasem tutaj niechybnie by zginęli. Owszem, tunel piął się z lekka, lecz nie tak szybko i wyraź- nie, jakby sobie tego życzył. Zresztą, dokąd mogli dotrzeć? Jedy- nie do kotła spienionej wody, który wczoraj oglądali z wysoka. Za- iste, niełatwo wybrać mniejsze zło, jeśli właściwie nie ma się wy- boru. Frasunki Kocura ciągle się nasilały, aż sięgnęły granic udręki i zwątpienia, żeby więc nie utonąć w bagnie czarnej rozpaczy, wy- siłkiem woli przywołał na pamięć najhuczniejszą winiarnię, jaką znał w Lankmarze: wielka, szara piwnica skąpana w blasku pochod- ni, trunek lejący się strumieniami, brzęk monet i kufli, krzyki i wy- buchy śmiechu, obłoki opiumowego dymu, nagie dziewki kołyszą- ce biodrami w wyuzdanych tańcach... - Patrz na to! Kocur przystanął, zatrzymany półgłośnym, pełnym zdumie- nia szeptem Fafryda i jego ręką na swej piersi, choć nie od razu rozstrzygnął, czy powrócił duchem do podziemi Morza Zewnętrz- nego, czy po prostu przeniósł się w wyobraźni do innej, fantastycz- nej rzeczywistości. Stali u wejścia do olbrzymiej podwodnej pieczary, która licz- nymi schodami i tarasami pięła się ku niedosiężnym sklepieniom, skąd, niczym srebrna mgiełka, spływał blask trzykrotnie silniejszy od księżycowej poświaty. Pieczarę wypełniał ten sam co w tunelu morski zapach. I tutaj zalegały gromady dogorywających ryb, wę- 84 Fritz Leiber gorzy i małych ośmiornic; zarówno drobne, jak i wielkie mięczaki siedziały na ścianach i w zakamarkach między gobelinami i srebr- no-zielonymi welonami z wodorostów. Najrozmaitsze wnęki, tara- sowe schody i ciemne, okrągłe przejścia wydawały się przynajmniej w części wyrzeźbione przez wodę i wytarte przez piasek. Srebrna mgiełka nie rozchodziła się równomiernie, lecz kon- centrowała się w skłębionych obłokach na trzech tarasach. Pierw- szy z nich był położony pośrodku i na tym samym poziomie co gardziel podmorskiego tunelu. Stał na nim potężny, kamienny stół, opleciony z boków wodorostami i oblepiony na nogach małżami. Na końcu stołu spoczywała złota misa i dwa złote puchary. Za owym tarasem wznosił się szereg nierównych schodów; miejscami tonęły w złowieszczym cieniu wdzierającym się na nie z dwóch stron. Ponad mrocznymi zakątkami pieczary ukazywał się drugi i trzeci taras, który w sposób szczególny upodobało sobie srebrne światło. Ów po prawej ręce - powiedzmy, że po stronie Fa- fryda, bo to on stał bardziej na prawo u wylotu tunelu - znajdował się pod stropem i ścianą z masy perłowej, zupełnie jakby okrywała go gigantyczna muszla; z podłoża wyrastały perłowe twory, przy- pominające spiętrzone atłasowe poduchy. Natomiast taras po stro- nie Kocura, położony nieco niżej od poprzedniego, osłonięty był od tyłu arrasem z brunatnych wodorostów, które opadały postrzępioną falbaną i kłębiły się na ziemi. Pomiędzy tymi dwoma bliźniaczymi tarasami szła w górę droga z nierówno wyciosanych schodów lub zwykłych skalnych półek, by zniknąć w ciemnościach. Poruszające się cienie i tajemnicze błyski pozwalały przypusz- czać, że półmrok jest zamieszkany - tak samo jak trzy oświetlone tarasy, co nie ulegało wątpliwości. Na górnym, po stronie Fafryda, stała wysoka kobieta majestatycznej urody. Jej złote włosy, upięte w wysoki, spiralnie skręcony kok, przypominały muszlę. Sukienka ze złotej siatki rybackiej okrywała ciało o bladozielonym kolorze, palce połączone były zielonkawymi błonami, a z boku na szyi wid- niały nikłe bruzdy, kojarzące się z rybimi skrzelami. Kocur zobaczył przed sobą szczuplejszą dziewczynę o ponęt- nych, niewieścich wdziękach. Jej srebrzysta skóra łagodnie prze- chodziła w srebrne łuski na ramionach i plecach na wpół zakry- tych zwiewną, fiołkową sukienką. Czarne, krótko przycięte włosy rozdzielał pośrodku biegnący od czoła w tył falisty, srebrzysty grze- bień. Także ona miała bruzdy na szyi i błony między palcami. Pod nieobecność króla mórz 85 Stojąca w pochyleniu nad stołem trzecia postać była mniej powabna: chuda i wysuszona, sprawiała wrażenie dobrze zacho- wanej staruszki. Miała na sobie kruczoczarny, obcisły strój o dziw- nym kroju, na głowie zaś szopę grubych jak postronki włosów w czerwonobrązowym kolorze rdzy. Mogła się poszczycić dobrze rozwiniętymi skrzelami i błonami pławnymi. Kobiety zakrywały twarze metalowymi maskami, przypomina- jącymi kształtem i miną tę skruszałą, którą Fafryd znalazł w mule. Pierwsza opisana wyżej niewiasta nosiła maskę złotą, druga - srebr- ną, trzecia - wykonaną z brązu, choć pod wpływem wody pociem- niałą już i zaśniedziałą. Dwie pierwsze nie ruszały się, jakby nie gra- ły w przedstawieniu, ale mu się przyglądały. Chuda morska wiedź- ma tryskała życiem, choć jej czarne stopy tylko z rzadka przesuwa- ły się drobnymi, błyskawicznymi kroczkami. Błony pławne dłoni składały się nad zgiętymi palcami, w których dzierżyła dwa krót- kie pejcze, służące do wymuszania i korygowania ruchu sześciu przedmiotów na wypolerowanym blacie stołu, o których dało się powiedzieć niewiele ponad to, że są w miarę owalne. Półprzezro- czyste na pierwszy rzut oka mogłyby ujść za wirujące spodki lub duże pierścienie, podczas gdy pozostałe przypominały do złudze- nia dziecięce bąki. Połyskując srebrem, złotem i zielenią, obracały się z taką prędkością i przemieszczały po tak zawiłych torach, że w mglistym powietrzu zdawały się zostawiać za sobą lśniące śla- dy. Ilekroć któryś zaczynał się guzdrać i ukazywać swe prawdzi- we oblicze, wiedźma popędzała go dwoma, trzema chlaśnięciami bicza. I niech tylko zbliżył się zanadto do brzegu stołu lub złotej misy bądź miał ochotę się zderzyć, wprawnymi smagnięciami do- prowadzała go do porządku. Raz za razem, popisując się niebywa- łą zręcznością, uderzała wirujący obiekt, tak by poderwał się wy- soko w górę, a kiedy przy spadaniu dotykał stołu, uderzała go po- nownie - dzięki temu, zostawiając nad sobą zawirowanie srebrzy- stej mgiełki, kręcił się dalej bez przerwy. To właśnie owe wirujące przedmioty wydawały jękliwe świ- sty, słyszalne już w tunelu. Patrząc na nie teraz i wsłuchując się w ich odgłosy, Kocur dochodził do przekonania - poniekąd dlate- go, iż korytarzyki srebrzystych zawirowań przywodziły mu na myśl podmorski tunel i studnię, do której spuścił się po linie - że roz- pędzone przedmioty grają pierwszoplanowe role w okrutnym za- klęciu, potrzebnym do podtrzymania przejścia w głębinach Morza 86 Fritz Leiber Wewnętrznego. Prawdopodobnie, rozmyślał, jeśli przestaną się ob- racać, woda zaleje studnię, komorę i podmorską drogę, wedrze się do skalnego tunelu i wypełni pieczarę. Zaprawdę, przyglądając się wyczynom chudej wiedźmy, Ko- cur miał wrażenie, że od wielu godzin pogania swoje bąki i jest w stanie czynić to jeszcze bardzo długo. Nie okazywała zmęcze- nia, jeśli nie liczyć miarowych ruchów płaskiej klatki piersiowej, świszczącego oddechu za szparą w masce, tudzież zamykających się i otwierających skrzeli. Jakby po raz pierwszy dostrzegła Fafryda i Kocura: nie przesta- jąc wymachiwać pejczami, gwałtownie obróciła się ku nim w swej brązowej masce, aż na śniedziejącym czole rozsypały się rdzawe postronki włosów. Łypała na nich, jak się zdawało, pożądliwym wzrokiem. Nie wykonywała żadnych nieprzyjaznych gestów. Po uważnym obejrzeniu gości ostro kiwnęła głową w lewo i w prawo, dając im znak, że mogą iść dalej. W tej samej chwili obie królowe, zielona i srebrna, z senną powolnością kiwnęły na nich palcami. Kocur i Fafryd ocknęli się z odrętwienia i ruszyli ochoczo ku schodom. Przy stole ów pierwszy poczuł wino, przystanął i się- gnął po oba złote puchary, aby jeden z nich wręczyć przyjacielo- wi. Wychylili je do dna, nie przejmując się zieloną barwą trunku, który miał wszakże kuszący zapach i palił w gardle mimo słodkie- go smaku. Czarna wiedźma nie zwracała na nich uwagi, zajęta bi- czowaniem swoich błyszczących, osnutych mgłą bąków. Pijąc wino, Kocur podziwiał z bliska blat stołu, wycięty z żółto- białego marmuru w purpurowe pręgi, wypolerowanego do wręcz zwierciadlanej gładkości. Zajrzał także do złotej misy. Nie zawierała zielonego wina, lecz była po brzegi wypełniona krystaliczną cieczą, choć niekoniecznie wodą. Na jej powierzchni unosił się krótszy od palca model czarnego stateczku, przed którego dziobem prowadził w dół maleńki powietrzny tunel. Nie było czasu na dłuższe oględziny, ponieważ Fafryd zdążył go wyprzedzić. Wszedł w obręb cienia po swojej stronie, podob- nie jak po prawej stronie w cieniu pogrążał się Fafryd. Zaledwie to uczynił, wychynęli przed nim z mroku dwaj bladzi, sini mężczyźni, uzbrojeni w noże z szerokimi klingami. Mysie ogonki i niezgrab- ny chód zdradzały marynarzy, mimo że obaj byli zupełnie nadzy i bezsprzecznie nieżywi, o czym świadczyły: bezkrwista skóra, lek- ceważenie grubej warstwy błota na ciele, wyłupiaste oczy z wy- Pod nieobecność króla mórz 87 raźnymi białkami i ledwie zaznaczonymi tęczówkami czy wresz- cie to, że ich włosy, uszy i inne części anatomii wyglądały na co- kolwiek podżarte przez ryby. Za nimi na krótkich, pałąkowatych nogach wytoczył się karzeł z szablą; miał skrzela i potwornie wiel- ki łeb - istny chodzący embrion. Zapewne i on należał do umrzy- ków, na co wskazywały wywrócone białka oczu - co bynajmniej nie dodawało otuchy Kocurowi, gdy wyszarpywał z pochwy Skal- pel i Koci Pazur. Cała trójka szła na niego pewnym, śmiałym kro- kiem, tak się ustawiając, by nie mógł przejść bokiem. Może to i dobrze, że w tym momencie Kocur nie miał cza- su zapoznać się z fatalnym położeniem swego przyjaciela. Fafryd brodził bowiem pod ścianą w nieprzeniknionych ciemnościach, choć szedł tylko ich skrajem. Kiedy minął poszarpany zrąb skal- ny wielkości człowieka, rozpostarła się w mroku - niczym osiem gigantycznych węży wstających z legowiska - potężna, giętka, dra- pieżna ośmiornica o ramionach naszpikowanych przyssawkami. Po- twór morski swoim ruchem musiał skrzesać w sobie jakąś iskrę, al- bowiem rozjarzył się naraz purpurową barwą, przetykaną żółtymi pasmami. Fafryd miał okazję zapoznać się z ogromnymi jak tale- rze zimnymi ślepiami, strasznym otworem gębowym przypomina- jącym dziób odwróconego kutra i tą raczej niewygodną okolicz- nością, że każde mocarne ramię głowonoga owijało się wokół rę- kojeści lśniącego miecza o szerokiej głowni. Porwawszy za własny miecz i toporek, Fafryd cofnął się przed orężną ośmiornicą, aż wsparł się plecami o twardą skałę. Jej dwie krawędzie, będące w istocie rzeczy pionowym obrzeżem mierzącej cztery stopy muszli olbrzymiego małża, przytrzasnęły luźny skra- wek płaszcza z wydrowej skóry i tym sposobem uwięziły Fafry- da. Gotów mimo strachu walczyć o życie, barbarzyńca mieczem zakreślił w powietrzu wielką ósemkę, której dolny kraniec stykał się niemal z ziemią, górny zaś znalazł się nad jego głową niczym brzeg wysokiej tarczy piechura. Ów dwupłatkowy kwiat wyrysowa- ny stalą odbił cztery klingi, którymi dość ostrożnie natarła na Fa- fryda ośmiornica. Kiedy potwór cofnął ramiona, sposobiąc się do następnego zmasowanego ataku, do głosu doszedł toporek i jed- no z nich odciął. Zwierzę zakwiczało i cięło kolejno wszystkimi mieczami. Wy- dawało się, że uniwersalna zasłona Fafryda zostanie w końcu prze- łamana, lecz toporek znów wyskoczył zza mieczowej tarczy, aby 88 Fritz Leiber ukąsić raz, drugi, trzeci i czwarty. Za każdym razem spadał koniec ramienia głowonoga, a wraz z nim miecz. Wtedy ośmiornica odsu- nęła się od barbarzyńcy i wystrzyknęła chmurę śmierdzącej czar- nej wydzieliny, aby pod jej osłoną spokojnie przyszpilić Fafryda i dopiąć swego celu. Lecz w tej samej chwili, kiedy buchnęła czar- na mgławica, Fafryd rzucił toporkiem w łeb ośmiornicy. I jakkol- wiek broń zaraz po oderwaniu się od ręki przepadła w atramen- towej wydzielinie, ciężkie żeleźce musiało trafić w czuły narząd. Ośmiornica rozrzuciła resztę mieczy po całej grocie (szczęściem nikogo nie raziły, choć spadły z dramatycznym brzękiem) i zatrzę- sła ramionami w przedśmiertnych drgawkach. Wyciągniętym nożykiem Fafryd rozciął płaszcz na brzuchu i ramionach i wyszedł zeń ze wzgardliwym mruknięciem, jakby chciał powiedzieć małżowi: A nażryj się, jeśliś głodny! Potem od- wrócił się, żeby sprawdzić, jak wiedzie się jego przyjacielowi. Kocur wprawdzie krwawił na zielono z dwóch niegroźnych ran na pier- si i ramieniu, tym niemniej kończył już przecinać główne ścięgna swoich trzech odrażających przeciwników. Jak się okazało, tylko tą metodą mógł ich unieszkodliwić, skoro najróżniejsze śmierciono- śne ciosy w żadnym stopniu nie powstrzymywały ich od natarcia i nie powodowały najlżejszego krwawienia. Uśmiechnął się kwaśno do Fafryda i razem z nim odwrócił ku wyższym tarasom. Teraz już był pewien, że przynajmniej pod jednym względem młode kobiety są prawdziwymi królowymi: nie uciekły na widok krwi i przemocy, co uczyniłyby poślednie nie- wiasty, lecz dotrwawszy do końca zmagań, oczekiwały na zwycięz- ców z wyciągniętymi rękami. Ich drogocenne maski nie potrafi- ły wyrazić uśmiechu, lecz ciała - tak. Gdy bohaterowie wycho- dzili na oświetlone stopnie (skaleczenia Kocura odzyskały natu- ralny czerwony kolor, jednak odzienie Fafryda w wielu miejscach nadal było czarne), wydawało im się, że delikatne błony między palcami i lekkie bruzdy na szyi stanowią szczyt kobiecego pięk- na. W górnych piętrach groty zaczęło przygasać światło - w prze- ciwieństwie do dolnego tarasu, skąd wciąż dobiegała jednostajna, sześciotonowa muzyka bąków. Znaleźli się w ciemnym, bajecznym królestwie, gdzie człowiek zapomina o odniesionych ranach, gdzie nawet wspomnienia najhuczniejszych lankmarskich winiarni tra- cą blask i gdzie morze, nasza nielitościwa matka i kapryśna pani, spłaca wszystkie długi. Pod nieobecność króla mórz 89 Do rzeczywistości przywołał Kocura potężny, bezgłośny wstrząs, jakby przesunął się pod nim skalny fundament. Prawie równocześnie świst jednego z bąków przeszedł w świdrujący sko- wyt i urwał się szklanym brzękiem. Srebrna poświata zaczęła pul- sować, a potem mrugać w chaotycznym rytmie. Zerwawszy się do działania, Kocur popatrzył za siebie i ujrzał zapadającą w pamięć scenę: czarna wiedźma z grzywą rdzawych włosów smagała bicza- mi buntownicze bąki, które szalały na stole jak rozgniewane łasi- ce, podczas gdy zewsząd, choć głównie z tunelu, zlatywały się ku niej rozpędzone gromady czarnych stworzeń z otwartymi pyska- mi: ryb, płaszczek, cętkowanych muren. Wtem Fafryd chwycił go za ramię, bezceremonialnie obró- cił i wskazał wyższe półki. W blasku srebrzystej błyskawicy zoba- czyli u szczytu kamiennych schodów potężne, przykryte nadpro- żem drzwi w masce z wodorostów. Kocur skwapliwie pokiwał gło- wą, dając do zrozumienia, że są to nie tylko podobne, ale wręcz te same drzwi, na które wczoraj patrzyli z wierzchu skalnej bariery. Fafryd musiał być przekonany, że Kocur pójdzie za nim, toteż bez- zwłocznie pobiegł do góry. Kocurowi wszakże co innego chodziło po głowie. Rzucił się w przeciwną stronę, wbrew wiatrom dmuchającym mu w twarz złowróżbnymi zapachami morza. Kiedy wracał po dwunastu roz- błyskach, dostrzegł królowe znikające w czarnych, okrągłych tu- nelach, wydrążonych w ścianach po obu stronach tarasu. Więcej ich nie zobaczył. Gdy już pomagał Fafrydowi, który mocował się ze skryty- mi w wodorostach zasuwami i wyrywał przerdzewiałe sworznie, drzwi zadrżały od trzech głośnych uderzeń, jakby ktoś tyleż razy trzepnął w nie długą kolczugą. Spod drzwi i przez pionową szcze- linę trysnęła woda. Kocur obejrzał się wówczas, wystraszony na myśl, że mogą jeszcze zostać zmuszeni do szukania innej drogi ratunku... i zobaczył szeroki słup wody z białą grzywą, strzelający do połowy wysokości pieczary z podmorskiego tunelu. Srebrzyste światło zgasło całkowicie, zastąpione natychmiast nowym, które padało z góry. Ostatkiem sił Fafryd uchylił wielkie drzwi. Wokół ich kolan spieniła się i opadła zielona woda. Zaledwie przecisnęli się na zewnątrz, skrzydło drzwi wyrwało się z zawiasów pod na- porem fali. Znaleźli się na wzburzonej plaży; po twarzach siekły ich bryzgi piany, skotłowana woda próbowała zwalić ich z nóg. 90 Fritz Leiber Ziemia usłana była dużymi, płaskimi, wygładzonymi kamienia- mi, które wyglądały tak, jakby olbrzym miał po nich przeskaki- wać nad kipielą. Kocur odwrócił się w stronę brzegu i trwożnym spojrzeniem ogarnął oddalony o dwa strzały z łuku żółtobiały wał skał, zastanawiając się, czy zdołają tam dotrzeć przy tak wy- sokim poziomie morza, a jeśli dotrą, czy uda im się przejść na drugą stronę. Fafryd tymczasem patrzył na morze. Kocur znów został bo- leśnie chwycony za ramię, obrócony i w dodatku wciągnięty na pierwszy stopień wysokiej skalnej wieży, z której dopiero co wy- szli. Potknął się, obtarł na kamieniu kolana, lecz przyjaciel szarp- nął nim bez ceregieli. Przekonany, że Fafryd nie bez przyczyny tak stanowczo nagli do pośpiechu, Kocur starał się już bez popędza- nia wspinać po spiralnych schodach. Przy drugim okrążeniu zerk- nął na morze, sapnął ze zdumienia i desperacko przyspieszył kro- ku, nie bacząc na nierówności i ryzyko upadku. Rozciągająca się poniżej kamienista plaża była zalana wodą tylko w niektórych miejscach, gdzie potworzyły się rozległe, spie- nione bajora. Jednakże z głębi oceanu zbliżała się z hukiem gigan- tyczna fala, sięgająca grzywami - jak się wydawało - do połowy wysokości skalnej wieży. Olbrzymi, naszpikowany kamieniami wał wody, biały z drobnymi brązowo-zielonymi przebarwieniami, przy- pominał wywołane trzęsieniem ziemi fale, które szarżują po mo- rzach niczym ciężkozbrojna kawaleria potworów. Za tym wałem toczył się drugi, wyższy, i trzeci, jeszcze wyższy. Kocur i Fafryd, zadyszani, po trzecim okrążeniu znajdowa- li się już dość wysoko, kiedy mocna wieża zadrżała i zatrzęsła się przy pierwszym starciu z rozhukanymi bałwanami. Zarazem wyle- ciały na zewnątrz drzwi wieży; wody Morza Wewnętrznego, które przedarły się tu podziemnymi jaskiniami, mieszały się i nikły w ki- piącej topieli. Grzywa fali obmyła stopy Kocura i Fafryda, lecz nie zachwiali się ani nie zwolnili biegu. Dwie następne fale również ich ochlapały, jednakże za każdym razem dopadały ich na więk- szej wysokości. Przyszła też czwarta i piąta fala, ale żadna z nich nie dorównywała mocą trzeciej. Bohaterowie dotarli wreszcie na pła- ski dach wieży i tam padli plackiem. Chwytając się garbów wciąż trzęsącej się skały, przeczołgali się tak, żeby widzieć wybrzeże. Fa- fryd zauważył przy tym rzecz zdumiewającą: Kocur trzymał w zę- bach małe, czarne cygaro. Pod nieobecność króla mórz 91 Żółtobiała skalna zapora zadrżała pod ciosem pierwszej fali, pojawiły się w niej długie rysy. Druga fala ją roztrzaskała. Urwi- ska runęły w spienione zwały trzeciej fali, w powietrze wystrzeliły olbrzymie chmury rozpryśniętej słonej wody. Powrotna fala omal nie zatopiła skalnej wieży; jej brudna grzywa szarpała za ręce Fafry- da i Kocura, smagała ich ciała. Wieża ponownie zatrzęsła się w po- sadach, lecz dzielnie wytrzymała napór wody. Teraz już nic jej nie zagrażało. Fafryd i Kocur zbiegli po spiralnych schodach, aż do- gonili opadające morze, które wciąż sięgało ponad nadproże drzwi wykutych w podstawie skały. Skierowali wzrok na wybrzeże, gdzie rozpraszały się już mgły wytworzone w czasie kataklizmu. Na długości pół staja skalna bariera rozpadła się od góry do dołu, jej szczątki poginęły w kipieli. Przez tak powstałą wyrwą wle- wały się groźną, jednostajną strugą wody Morza Wewnętrznego, które prędko zgładziły resztki monstrualnych fal przybyłych z głę- bi Morza Zewnętrznego. Dryfując nurtem tej szerokiej rzeki, wynurzył się z mgły dziób „Czarnego Skarbnika". Statek gnał wprost na ich skalną przystań. Fafryd zaklął, wietrząc w tym działanie sił nadprzyrodzonych. Zaprawiony w ciągłych bojach z czarną magią, czuł się zdecydowa- nie gorzej, gdy ta sama magia szła mu w sukurs. Kiedy statek podpłynął bliżej, dali nura do wody, kilkoma silnymi uderzeniami ramion dotarli do burty, wdrapali się na po- kład, przypadli do steru i ominęli skałę. Potem bez chwili wytchnie- nia wytarli się do sucha, włożyli świeże ubranie i przygotowali go- rący trunek. Niebawem zerkali na siebie znad kubków z parują- cym grogiem: cóż, w końcu zdecydowali się odszpuntować barył- kę z okowitą. - Skorośmy już zmieszali oceany - ozwał się Fafryd - przy tym mokrym wietrze w ciągu dnia dotrzemy do No-Ombrulska. Kocur pokiwał głową i przez chwilę uśmiechał się pobłażli- wie do swego towarzysza. Na koniec zapytał: - To wszystko, co masz mi do powiedzenia, przyjacielu? Fafryd zmarszczył czoło. - Hm, coś faktycznie nie daje mi spokoju - odrzekł z waha- niem po dłuższym milczeniu. - Powiedz mi, czy twoja dziewczy- na zdjęła maskę? - A twoja? - odciął się Kocur, patrząc nań spode łba. Fafryd raz jeszcze zmarszczył czoło. 92 Fritz Leiber - Dobrze, zapytam inaczej - burknął. - Czy to wszystko na- prawdę się zdarzyło? Pogubiliśmy miecze, straciliśmy odziewek i nie mamy nic na pamiątkę. Kocur uśmiechnął się, wyciągnął z ust czarne cygaro i wrę- czył je Fafrydowi. - Po to wróciłem. - Napił się grogu. - Pomyślałem sobie, że będzie nam potrzebne, jeśli chcemy odzyskać statek. No i miałem rację. Była to wykonana z czarnego bursztynu maleńka replika stat- ku. Wokół dzioba odbiły się głęboko ślady zębów Kocura. \ v _ .—, r--c r D—.•—- _ v Ó~ ZA ROZDROŻEM (THE WRONO BRANCH) 94 Fritz Leiber Wśród mądrych szczurów, które mieszkają w podziemiach wielkiego miasta, i rozumnych kotów, które tam czają się w cie- niu, i światłych nietoperzy, które sfruwają nocą z poddaszy, tudzież doświadczonych żatów, co szybują w nadpowietrznych przestrze- niach, chwytając świetlne wiatry metalowymi skrzydłami - chodzi- ły pogłoski, jakoby Szary Kocur i Fafryd, znani wojownicy i wierni przyjaciele, szukali przygód nie tylko w świecie Nehwonu, w tym na ziemiach pysznego Lankmaru, ale też w wielu innych światach, epokach i wymiarach. Przenosili się tam za pomocą sekretnych przejść, ukrytych głęboko w labiryntach jaskiń Ningobla Siedmio- okiego - w jego rozległej siedzibie istniejącej jednocześnie w prze- różnych światach i czasach, w pełni zasługującej na swe miano Wiel- kich Drzwi. Sam Ningobel posługiwał się płynnie językami wie- lu światów i wszechświatów, gdyż z upodobaniem zbierał plotki z miejsc odległych od siebie w czasie i przestrzeni. W każdym nowym świecie, jak wieść niesie, Kocur i Fafryd pojawiali się wyposażeni w stosowną wiedzę, znajomość języka i nawet gotowe wspomnienia. Lankmar podówczas wydawał im się snem; nie pamiętali używanej tam mowy, choć właśnie Lank- mar mogliby nazwać swą najważniejszą ojczyzną. Szeptano nawet tu i ówdzie, że zakosztowali życia w najdziw- niejszym ze światów, zwanym naprzemiennie Midgardem, Gają, Terrą i Ziemią, gdzie wojowali mieczem na wschodnim wybrzeżu śródziemnego morza - w królestwach będących fragmentami po- tężnego imperium, zbudowanego sto lat wcześniej przez niejakie- go Aleksandra Wielkiego. Tyle wiemy od dziejopisa Szryta, lecz ze źródeł lepiej poinfor- mowanych dowiadujemy się rzeczy następujących: Otóż po ucieczce przed gniewem króla mórz Fafryd i Szary Kocur obrali kurs na zimny No-Ombrulsk, jednakże o północy przychylny zachodni wiatr przeszedł niespodziewanie w północno-wschodni wicher. Fafryd utrzymywał, choć Kocur kpił z niego, że ta zmiana zapo- wiada działania odwetowe króla mórz. Wobec tego zapobiegliwie Za rozdrożem 95 podkulili pod siebie ogon (czy rufę, jak powiedziałby drobiazgowy marynarz) i skręcili na południe, płynąc pod samym kliwrem. Sta- rali się nie rozstawać z widokiem ponurych, górzystych wybrzeży na lewej burcie, żeby omyłkowo nie zboczyć na pustkowia Morza Zewnętrznego, przez które przeprawili się - daleko stąd na połu- dnie - tylko raz w życiu i to w okropnych okolicznościach. Nazajutrz wpłynęli z powrotem na wody Morza Wewnętrz- nego, przebywszy cieśninę powstałą po zawaleniu się skalnej ba- riery. Fakt, że zdołali przeprawić się tędy mimo niebezpieczeństw, braku map i bez uciekania się do holowania „Czarnego Srebrni- ka", a przy tym nawet nie zarysowali stępki statku, wystarczył Ko- curowi jako dowód, że król mórz zapomniał o nich lub ponie- chał zemsty... jeśli tak potężna istota rzeczywiście istniała. Fafryd wprost przeciwnie: twierdził posępnie, że pławiący się w wodoro- stach poligamiczny mąż morskiej królowej bawi się z nimi w kot- ka i myszkę; ratuje ich przed zgubą tylko po to, by dodać im otu- chy, a potem, w niedalekiej przyszłości, rozprawić się z nimi zbó- jeckim sposobem. Przygody na Morzu Wewnętrznym, które znali nie gorzej niż królowa Wschodu swój turkusowo-złoty basen, coraz to potwier- dzały czarne przypuszczenia Fafryda. Ze dwadzieścia razy unieru- chomiła ich cisza morska i z pięćdziesiąt razy miotali się w szkwa- le. Trzykrotnie musieli zmykać przed piratami, a raz pogromić ich w krwawej, zażartej walce. Kiedy pragnęli uzupełnić zapasy w Ol Hruspie, straż portowa Szalonego Diuka oskarżyła ich o czyny pi- rackie. Tylko dzięki bezksiężycowej nocy, niezwykle wprawnej ob- słudze steru i sporej dawce szczęścia „Czarny Srebrnik" wyrwał się z sideł - mimo poszczerbionych burt i żagli tak gęsto nakłutych strzałami, że statek upodobnił się do jakiegoś smukłego, czarnego jeżozwierza lub nabijanej kolcami belony. Dopiero w okolicach Kwarch Naru udało im się uzupełnić zapasy, wszelako musieli się zadowolić niewyszukaną żywnością i wodą z mulistej rzeki. Wkrótce potem wręgi statku zostały pod- dane próbie wytrzymałości; niestety, dwie pękły, kiedy zawadzili o podwodną rafę, która znalazła się na ich drodze niepojętym tra- fem. Najbliższym miejscem, gdzie mogli przechylić statek i napra- wić uszkodzenia, była maleńka plaża w południowo-zachodniej części Smoczych Skał. Po dwóch dniach mozolnego, bezustanne- go wylewania wody za burtę na wpół zanurzona łajba dowlokła 96 Fritz Leiber się do brzegu. Podczas gdy jeden łatał dziury i drzemał, drugi mu- siał trzymać straż przeciwko ciekawskim dwu- i trzygłowych smo- kom, a czasami jednogłowcom. Kiedy przed ostatnimi poprawka- mi rozpalili ogień pod kotłem ze smołą, smoki przestały ich napa- stować, odegnane smrodem czarnej mazi. Zamiast uradować się tą okolicznością, rozbitkowie zdenerwowali się, że wcześniej nie wpadli na pomysł z grzaniem smoły. Niekończące się pasmo nie- powodzeń w ciągu tej długiej, wyczerpującej tułaczki doszczętnie popsuło im nastrój, stali się przeczuleni. Gdy znów wyszli w morze, Kocur nareszcie przyznał rację Fa- frydowi. Rzeczywiście, ciążyła nad nimi klątwa króla mórz, więc aby się jej pozbyć, musieli zwrócić się o pomoc do czarodziejów. Gdyby po prostu zeszli na ląd, król ścigałby ich dalej za pośrednic- twem swych sprzymierzeńców rzek i burz. I nie mogliby już wró- cić na ocean z obawy przed furią swego wroga. Pozostało im zatem zdecydować, czy mają poprosić o radę Szylbę o Twarzy Bezokiej, czy też Ningobla Siedmiookiego. Ponieważ jednak Szylba kręcił się po bagnistych terenach w sąsiedztwie Lankmaru, gdzie po nie- dawnych przejściach z Pulgiem i przygodzie z iszekianizmem mo- gli wpaść w nie lada opały, postanowili udać się do jaskini w gó- rach za Iltmarem, do siedziby Ningobla. Również podróż do Iltmaru nie przebiegała bez zakłóceń. Odparli szarżę wielkich ośmiornic i szturm latających ryb z trują- cymi kolczastymi wyrostkami. Musieli też wznieść się na szczyty marynarskich umiejętności i zużyć wszystkie strzały, którymi na- szpikowano ich w Ol Hruspie, żeby odeprzeć jeszcze jeden pirac- ki atak. Beczka z okowitą została osuszona. Kiedy stanęli na kotwicy w iltmarskim porcie, „Czarny Skarb- nik" rozleciał się dosłownie jak pudełko magika: lewa i prawa burta rozpadły się niczym dwie ćwiartki przepołowionego melona, pod- czas gdy maszt i kabina, obciążone stępką, prędko poszły na dno. Fafryd i Kocur uratowali jedynie ubranie, które mieli na sobie, miecze, sztylet i toporek. I dobrze się stało, że nie rozstali się z bro- nią, albowiem w wodzie, gdy wpław płynęli do brzegu, otoczyło ich stado rekinów. Nie dość, że ciężko im się płynęło, to jeszcze musieli bronić siebie nawzajem i z osobna. Iltmarczycy, licznie zebrani na nabrzeżu i falochronach, dopingowali zarazem rozbitków i rekiny, choć w proporcjach zależnych od poczynionych zakładów. Przeważ- nie stawiano trzy przeciwko jednemu, że zginą obaj pływacy. Nie- Za rozdrożem 97 co mniej można było wygrać, obstawiając, że przeżyje konkretnie mały albo duży, a jeszcze mniej, jeśli obojętnie który z nich. Iltmarczycy są ludźmi dosyć gruboskórnymi i uwielbiają ha- zard. Poza tym nie tępią rekinów w porcie, bo dzięki nim można łatwo się rozprawić a to z pospolitym przestępcą, a to z pijanym i okradzionym cudzoziemcem, a to z niewolnikiem, który niedo- maga na starość lub z innych przyczyn przestaje być potrzebny. A bóg-rekin przyjmował wybrane przez siebie ofiary zawsze w wi- dowiskowy sposób. Kiedy wreszcie Fafryd i Szary Kocur wygramolili się na na- brzeże, powitały ich owacje tych, co się wzbogacili na zakładach. Jednakże większa rzesza gapiów pohukiwała z pogardą na rekiny. Gotówki uzyskanej ze sprzedaży wraku „Czarnego Srebrni- ka" nie starczyło na zakup czy wynajęcie koni, ale przynajmniej zaopatrzyli się w żywność, wodę i wino na jedną solidną popijawę i kilka dni życia. W czasie pijackiej hulanki niejeden raz wznosi- li toast za „Czarnego Srebrnika" - poczciwy i wierny statek, któ- ry dosłownie dał z siebie wszystko, zaharował się do upadłego, dzielnie znosił huragany, ataki piratów, szczęki morskich potwo- rów i inne dopusty króla mórz. Kocur wieszał psy na morskim włodarzu, gdy Fafryd tylko krzyżował palce na szczęście. Musieli też w bardziej lub mniej łagodny sposób bronić się przed zalota- mi licznego grona tancerek, przeważnie grubych i już nie zwią- zanych z zawodem. Koniec końców, nie mogli się nawet porządnie upić. Ilt- mar to miasto, gdzie człowiek choćby z krztą zdrowego rozsąd- ku nie waży się spać wstawiony. Na dokładkę niezliczone podo- bizny boga-szczura, potężniejszego od boga-rekina, wszechobec- ne w rzeźbach, malowidłach i wystroju mieszkań (nie wspomina- jąc o wielkich żywych okazach, trzymających się w cieniu lub tań- cujących w zaułkach), po kilku godzinach wzbudzają w przyjezd- nych pewną nerwowość. Tak więc Fafryda i Kocura czekały dwa dni marszu piaszczy- stymi drogami do jaskiń Ningobla - dni uciążliwe zwłaszcza dla ludzi, których wielomiesięczny pobyt na morzu oduczył pieszych wojaży. Na domiar złego, pod koniec wędrówki musieli iść pustyn- nymi okolicami. Chłód tunelu ukrytego we wnętrzu góry, prowadzącego do siedziby Ningobla, sprawił niemałą ulgę utrudzonym, spragnionym 98 Fritz Leiber i zakurzonym wędrowcom. Przodem szedł Fafryd, lepiej obeznany ze zwyczajami Ningobla i labiryntem jaskiń; po omacku wyszuki- wał przed sobą stalaktyty i ostre występy skalne, na których moż- na było się posiniaczyć lub poważnie pokaleczyć. Ningobel nie po- chwalał palenia świec i pochodni w swym królestwie. Po minięciu wielu bocznych korytarzy dotarli do rozwidlenia tunelu. Daleko w głębi lewej odnogi Kocur zauważył blade świa- tełko, obstawał więc, żeby właśnie tam się udać. - Zawsze możemy wrócić, jeśli się okaże, żeśmy źle wybra- li - powiedział. - Do sali audiencyjnej Ningobla trzeba iść w prawo - zdziwił się Fafryd. - Właściwie to... jestem prawie pewien. Pustynne słoń- ce przytępiło mi zmysły. - Niech cię kaci! Wszystko ci się miesza w tej kapuścianej głowie! - burknął Kocur, wyjątkowo drażliwy po znojnym mar- szu w upale. Zamaszyście wkroczył do lewej odnogi. Fafryd dwa razy odetchnął i ruszył za nim, wzruszając ramio- nami. Przed nimi coraz jaśniej płonęło zimne światło. Obaj doświad- czyli dziwnego zawrotu głowy i przez moment czuli drżenie skał, jakby gdzieś daleko miało miejsce trzęsienie ziemi. - Wracajmy - zadecydował Fafryd. - Zaraz, poczekaj. Najpierw się rozejrzymy. Po przejściu paru kroków otworzył się przed nimi pustynny krajobraz. Tuż za wyjściem z jaskini z nienaturalnym spokojem stał biały rumak w bogatym rynsztunku, obok zaś czarny, mniejszy, ze srebrnymi sprzączkami i pierścieniami. Był także krępy muł obłado- wany bukłakami, garnkami i paczkami; prawdopodobnie zawierały wodę i żywność dla człowieka i czworonoga. Przy siodłach wisiały łuki i kołczany ze strzałami. Dodatkowo na siodle białego rumaka leżał kawałek pergaminu z nader oszczędną wiadomością: „Klątwa króla mórz została zdjęta. Ning". Pod pewnymi względami pismo wydawało się dziwne, lecz na czym dokładnie polegało udziwnienie, tego żaden nie potra- fił powiedzieć. Zaskakujący drobiazg: Ningobel na określenie kró- la mórz użył słowa Posejdon... Cóż, zamiana jak najbardziej na miejscu. A jednak... - Aż trudno uwierzyć - odezwał się Fafryd głosem, który za- brzmiał trochę dziwnie w uszach Kocura i jego własnych - Nin- Za rozdrożem 99 gobel za każdą uprzejmość każe sobie płacić wiadomościami bądź przysługami. - Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - rzekł roztrop- nie Kocur. - To samo się tyczy darowanych mułów. Gdy wędrowali podziemnymi tunelami, zmieniła się pogoda. Nie dął już nieznośny gorący wiatr ze wschodu, ale rześki z zacho- du. Obaj z radością przyjęli tę odmianę, a kiedy się okazało, że je- den z bukłaków przytroczonych do muła nie zawiera wody ze stru- mienia, ale mocną gorzałę, nie mieli już żadnych oporów. Wsiedli na konie; Fafryd dosiadł białego, Kocur - czarnego, po czym kłu- sem, z ochotą, wyruszyli na zachód. Za nimi ciągnął muł. Wieczorem już wiedzieli, że stało się coś niezwykłego, nie dotarli bowiem do Iltmaru. I nie ujrzeli bodaj skrawka Morza We- wnętrznego. Nadto wypowiadało im się słowa niezbyt wygodnie, mimo iż nawzajem świetnie się rozumieli. I jeszcze jedno: zdawa- li sobie sprawę, że jakimś zaburzeniom uległy ich wspomnienia, a codzienna wiedza wzbogaciła się nagle o nowe mądrości... choć jeszcze na początku nie zwierzali się sobie z tych obaw. Mięso pu- stynnych zwierząt, łatwych do upolowania, było wyborne po przy- rządzeniu i pozwalało zapomnieć o ich niespotykanym wyglądzie i umaszczeniu. Napotkali też źródełko z cudowną, słodką wodą. Trzeba było tygodnia i spotkania z karawaną pokojowo nastawionych kupców, handlujących jedwabiem i korzenia- mi, aby wreszcie pojęli, że nie rozmawiają ze sobą po lankmar- sku, łamaną mingolszczyzną czy językiem leśnym, ale po fenic- ku, aramejsku i grecku. Wspominając czasy dzieciństwa, Fafryd nie myślał już o Lodowych Pustaciach, lecz o ziemiach położo- nych nad morzem zwanym Bałtykiem. Kocur zaś wracał pamię- cią do Tyru, już nie do Towilisu. Obaj wiedzieli, że najwspanial- szą metropolią świata przestał być Lankmar. Tutaj ten zaszczyt należał się Aleksandrii. W miarę jak gromadziły się podobne myśli, zacierały się wspo- mnienia z Lankmaru i całego świata Nehwonu, które upodobniły się ostatecznie do serii wrażeń sennych. Jedynie jaskinie Ningobla żyły wyraźnie w pamięci Fafryda i Kocura, aczkolwiek wyleciało im z głowy, jakiego psikusa spłatał im czarodziej. A cóż tam! Powietrze było tu czyste i ożywcze, jedzenie dobre, wino słodkie i ciężkie, a ludność ogólnie przystojna, co obiecywa- ło miłostki z pięknymi kobietami. Co z tego, że nazwy i nowe sło- 100 Fritz Leiber wa wydawały się zrazu niezdarne? Człowiek sam nie wiedział, jak szybko się do nich przyzwyczaja. Przed nimi stał otworem nowy świat, czekały ich tutaj niewia- rygodne przygody. Wszelako nawet gdy mówiło się o nim „nowy", zaczynał stawać się bliski. Jechali białą, piaszczystą ścieżką ku swemu nowemu, choć ułożonemu z góry przeznaczeniu. GAMBIT ADEPTA ADEPT'/ GAMBIT 102 FritzLeiber 1. TYR Pewnego razu w Tyrze, w winiarni niedaleko Portu Sydoń- skiego, gdzie wszystkie speluny cieszą się jak najgorszą sławą, Fa- fryd i Kocur spędzali wesoło czas, gdy raptem usadowiona na ko- lanach osiłka długonoga, jasnowłosa Galatka przemieniła się w tłu- stą, wierzgającą maciorę. Nawet w Tyrze taka rzecz budziła zdu- mienie. Kocur uniósł brwi i obserwował całe zdarzenie z nieskry- waną ciekawością, kiedy piersi Galatki - nie zasłonięte przez szatę o wracającym do łask kreteńskim kroju - przeobraziły się w parę białych, oklapniętych wymion. Nazajutrz, czterej handlarze wielbłądów, którzy pili tylko wodę uzdatnioną kwaśnym winem, oraz dwaj farbiarze z rękami ubabra- nymi purpurą, kuzyni właściciela, zarzekali się na wszystkie świę- tości, że nie doszło do żadnego przemienienia i nie widzieli nic, czy może prawie nic nadzwyczajnego. Wszelako trzej pijani żołnierze króla Antiocha, cztery towarzyszące im dziewki, tudzież zupełnie trzeźwy żongler z Armenii opowiadali w szczegółach, co zaszło. Pe- wien egipski przemytnik mumii zwrócił na siebie uwagę hipote- zą, jakoby cudacznie odziana świnia była li tylko pozorem, zjawą ułudną; swoje wywody podpierał mętnymi wzmiankami o czczo- nych w jego ojczyźnie bogach-zwierzętach, sprowadzających wi- zje na ludzi. Ale ponieważ nie minął jeszcze rok, odkąd Seleucydzi przegnali z Tyru Ptolemeuszów, wnet go zakrzyczano. Następnie ubogi wędrowny nauczyciel z Jerozolimy wysunął całkiem już nie- wiarygodną teorię, wedle której maciora nie była maciorą ani na- wet pozorem maciory, a jedynie pozorem pozoru maciory. Fafryd jednakże nie miał czasu na filozoficzne rozważania. Z rykiem obrzydzenia i trwogi odrzucił precz kwiczące monstrum, aż przeleciało pół izby i z głośnym pluskiem wpadło do kadzi z wo- dą, gdzie przeistoczyło się na powrót w długonogą Galatkę... na dodatek srodze rozgniewaną, albowiem w stęchłej wodzie, w któ- Gambit adepta 103 rej nurzała się jako maciora, ubranie jej przemokło, a złote włosy obwisły mokrymi puklami. „Afrodyta!" - mruknął Kocur, ponie- waż gruby świński tułów rozsadził obcisłą talię kreteńskiej suk- ni. W świetliku nad kadzią zabłysły gwiazdy zwiastujące północ, a kielichy wielekroć napełniono winem, zanim złość ją odeszła. Aż nagle, kiedy Fafryd wyciskał przepraszający pocałunek na jej uległych ustach, poczuł, że znowu napełniają się śliną i wyrasta- ją w nich kły. Tym razem dziewczyna musiała się wygrzebać spomiędzy be- czek z winem. Nie zważając na krzyki, uszczypliwe uwagi i zdumio- ne spojrzenia, jakby uważała je za część gminnej zabawy, przecią- gającej się już ponad miarę, wyszła z izby niczym butna Amazon- ka. Tylko raz zatrzymała się na ciemnym, mocno wytartym pro- gu, żeby cisnąć w Fafryda małym nożem, który ten odruchowo od- bił miedzianym kielichem. Nóż trafił w gębę wiszącego na ścianie drewnianego satyra, przez co bożek wyglądał tak, jakby ze szcze- gólną pieczołowitością dłubał sobie w zębach. W szarozielonych oczach Fafryda pojawiła się głęboka zadu- ma. Zastanawiał się, który czarodziej stroi sobie żarty z jego miło- snych podbojów. Powoli przyglądał się bywalcom winiarni, przesu- wał wzrok z jednej łotrowskiej twarzy na drugą. Zatrzymał się na dłużej na wysokiej, ciemnowłosej dziewczynie, która siedziała za kadzią z wodą, po czym skierował spojrzenie na Kocura. Wtem coś go tknęło, bo w jego minie ukazała się wyraźna podejrzliwość. Kocur skrzyżował ramiona, pokręcił perkatym nosem i od- wzajemnił spojrzenie z udawaną grzecznością partyjskiego po- sła. Niespodzianie odwrócił się, objął i pocałował młodziutką ze- zowatą Greczynkę, która przy nim siedziała. Bez słowa uśmiech- nął się szeroko do Fafryda, strzepnął ze swych szarych jedwabnych szat drobiny antymonu z dziewczęcych rzęs i ponownie skrzyżo- wał ramiona. Fafryd uderzał o spód dłoni podstawą kielicha. Jego szero- ki, ciasno spięty skórzany pas trzeszczał z lekka, wilgotny od potu, którym przesiąkł lniany chiton. A tymczasem przy stołach zastanawiano się półszeptem, kogo obciążyć odpowiedzialnością za rzucenie uroku na Fafrydową Ga- latkę, przy czym podejrzenia koncentrowały się przede wszystkim na wysokiej, czarnowłosej dziewczynie - może dlatego, że siedzia- ła sama i nie brała udziału w plotkarskich dociekaniach. 104 Fritz Leiber - Dziwna jakaś - zwierzyła się Kocurowi zezowata Chloe. - Mówią o niej Cicha Salmakis, lecz dowiedziałam się przypad- kiem, że naprawdę nazywa się Ahura. - Persjanka? Chloe wzruszyła ramionami. - Od lat się tu kręci, ale nikt nie wie, gdzie mieszka i czym się zajmuje. Zawsze była wesoła i skora do żartów, choć z chłopami się nie zadawała. Kiedyś dała mi amulet. Powiedziała, że on mnie przed kimś obroni. Do dziś go noszę. Potem na jakiś czas słuch o niej za- ginął - trajkotała Chloe. - Od powrotu zachowuje się... sam wi- dzisz jak. Nieśmiałe to, język na smyczy trzyma, a patrzy tak, jak- by przez szparę w murze zaglądała do burdelu. - Aha - Kocur odszukał wzrokiem czarnowłosą dziewczynę i z nieskrywanym zaciekawieniem długo jej się przyglądał. Chloe z początku na próżno szarpała go za rękaw. Nie mogła sobie wybaczyć, że w tak głupi sposób zainteresowała upatrzone- go mężczyznę inną kobietą. Fafryda nie ciekawiła treść rozmowy. Nadal gapił się na Kocu- ra z kamienną obojętnością całej alei egipskich posągów. Jednakże złość zaczynała wrzeć w nim jak woda w kotle. - Słuchaj, popłuczyno upadającej kultury! - odezwał się. - Uważam to za szczyt chamstwa z twojej strony, że wypróbowu- jesz na mnie swoje partackie czary. - Spokojnie, entuzjasto miłosnych osobliwości - mruknął Kocur. - Nie ciebie pierwszego spotkał tak niezwykły przypadek. Kochanka namiętnego wodza asyryjskiego zamieniła się w pościeli w pająka. Z kolei pewien jurny Etiopczyk został poderwany w po- wietrze i tam całował się z żyrafą. Zaiste, kto czyta annały magii i kabały, tego nic nie zadziwi. - Co więcej - ciągnął Fafryd niskim głosem, nader wyraź- nym w ciszy - podszedłeś mnie haniebnie, boś użył swej świń- skiej sztuczki, kiedym się tego najmniej spodziewał, czyli w chwi- li przyjemności. - Gdybym nawet pragnął czarodziejskim sposobem położyć kres twej rozpuście, nie starałbym się zmieniać kobiet. - To nie koniec - wycedził Fafryd. Nachylił się i położył dłoń na leżącej na ławie pochwie z dużym puginałem. - Znieważyłeś mnie bezczelnie i niewybaczalnie, skoroś pognębił dziewczynę z Galacji, gdzie żyje naród spokrewniony z moim. Gambit adepta 105 - Nie pierwszy to raz muszę bić się z tobą przez kobietę - za- uważył złowieszczo Kocur, wsuwając palce za pazuchę. - Za to pierwszy raz będziemy się bić przez świnię! - rzekł Fafryd tonem jeszcze bardziej złowieszczym. Chwilę czekał na odpowiedź w wojowniczej pozie: z pochylo- nym czołem, wysuniętą szczęką i zmrużonymi oczyma. Aż wresz- cie wybuchnął śmiechem. A było czego posłuchać, kiedy śmiał się Fafryd. Na wstępie poparskiwał nosem, potem prychał przez zaciśnięte zęby, następ- nie urywany chichot wydzierał mu się z gardła, z którego na ko- niec buchał grzmiący ryk. Barbarzyńca chwytał się stołu, szeroko rozstawiał nogi i odrzucał w tył głowę, jakby zmagał się z wichurą. Był to śmiech puszczy szarpanej przez huragan lub wzburzonego morza, śmiech urzekający epickimi wizjami, pobrzmiewający swo- bodą zamierzchłych, barwniejszych epok. Był to śmiech Starszych Bogów, którzy przyglądają się stworzonemu przez siebie człowie- kowi i kpią ze swoich niedopatrzeń i błędów. Wargi Kocura zadrżały. Skrzywił się kwaśno, jakby nie chciał się zarazić. W końcu i on się przyłączył. Fafryd uspokoił się, wziął głęboki oddech, porwał w dłonie pucharek z winem i duszkiem wypił zawartość. - Świńskie sztuczki! - huknął i znów zaniósł się śmiechem. Zdumiona tyryjska hołota patrzyła na to z wytrzeszczo- nymi oczami - z zaskoczeniem, przejęciem i podnieconą wy- obraźnią. Wśród zebranych wyróżniała się wszakże jedna oso- ba. Ciemnowłosa dziewczyna przeszywała Fafryda natarczy- wym spojrzeniem, słuchając go z zapartym tchem. Jej oczy wy- rażały niejasne pragnienie, zmieszanie, ciekawość, a także głę- boki namysł. Kocur zauważył to i przestał się śmiać, śledząc jej zachowanie. Chloe wymierzyła sobie w myślach chłostę w pięty stopek ozdobio- nych bransoletami. Fafryd wreszcie zdusił w sobie śmiech. Po ostatnich bezgło- śnych chichotach odetchnął spokojnie i zatknął kciuki za pas. - Znać po gwiazdach, że świt blisko - zwrócił się do Kocura, zerkając na ciemny świetlik. - Czas na nas, praca czeka. Już bez żadnych brewerii opuścili winiarnię. Po drodze, w drzwiach piwnicy, zepchnęli na bok podpitego kupca z Perga- monu, który odprowadził ich zdziwionym wzrokiem, jakby próbo- 106 Fritz Leiber wał ustalić, czy to wysoki bóg i podległy mu karzeł, czy też mały czarodziej i umięśniona kukła na jego usługach. I gdyby tak skończyła się ta przygoda, już po dwóch tygodniach Fafryd twierdziłby z przekonaniem, że zdarzenie w winiarni to pi- jacki wymysł albo sen, który przypadkiem przyśnił się kilku mo- czymordom naraz; sam zresztą doświadczał na sobie podobnych historii. Przygoda miała jednak ciąg dalszy. Wspomniana praca oka- zała się trudniejsza, niż zakładali, bo urosła z dość prostej rozpra- wy z sydońskimi przemytnikami do rozmiarów złożonej intrygi, osnutej wokół cylicyjskich korsarzy, porwanej księżniczki z Kapa- docji, sfałszowanych nakazów płatniczych kupca z Syrakuz, umowy z cypryjskim handlarzem niewolników, schadzki zakończonej za- sadzką, rzekomo bezcennych klejnotów z rzekomo egipskich gro- bowców oraz watahy zbójców z Idumei, którzy nadciągnęli galo- pem z pustyni i pokrzyżowali wszystkim szyki. Po tej „pracy", kie- dy Fafryd i Szary Kocur pławili się w czułych objęciach i słodkich szczebiotach portowych dziewek, barbarzyńca powtórnie ucierpiał w wyniku świńskiej sztuczki. Tym razem doszło do bójki na noże z ludźmi, którzy sądzili, że ratują piękną Bitynkę przed morderczy- mi zakusami rudowłosego barbarzyńcy, chcącego utopić ją w sło- nej, cuchnącej breji. Fafryd uparł się bowiem, żeby wepchnąć gło- wę dziewczyny - w jej zwierzęcej skórze - do beczki z zalewą sol- ną pozostałą po peklowaniu wieprzowiny. Przy okazji Kocurowi zaświtał w głowie pewien plan, z któ- rego nigdy nie zwierzył się Fafrydowi: zatrudnić ładną dziewczy- nę, kazać Fafrydowi przemienić ją w świnię, bezzwłocznie sprzedać ją rzeźnikowi. Gdy mu ucieknie, sprzedać ją kochliwemu kupco- wi jako więzioną w rzeźni nieszczęśnicę. Później posłać za kupcem Fafryda, żeby znów zmienił ją w świnię (musiałby tego dokonać na odległość, tylko pieszcząc ją lubieżnym spojrzeniem), sprzedać ją drugiemu rzeźnikowi i tak w kółko. Niskie koszty, szybki zysk. Przez długi czas Fafryd z niesłabnącą podejrzliwością obserwo- wał Kocura, który stale babrał się w czarnej magii oraz nosił przy sobie szarą, skórzaną teczkę z dziwnymi przyborami znalezionymi w kieszeniach czarodziejowi tajemniczymi książkami z obrabowa- nych chaldejskich bibliotek. I nie miał tu nic do rzeczy fakt, że Ko- cur rzadko wypuszczał się poza przedmowy w książkach (choć czę- sto, nie szczędząc ironicznych uwag, przebiegał krytycznym wzro- kiem po dalszych rozdziałach) i że nigdy nie udało mu się zdzia- Gambit adepta 107 łać tego samego dwa razy, mimo posługiwania się tym samym za- klęciem. Czy dałby radę przemienić w zwierzęta dwie kokietki Fa- fryda? Mało prawdopodobne. A dwa razy w świnie? Praktycznie niemożliwe. Nie dosyć na tym: owo przykre nieszczęście spotka- ło Fafryda więcej niż dwa razy. W rzeczy samej, jeszcze się tak nie zdarzyło... żeby go nie spotkało. Zresztą, ostatnie wątpliwości się rozwiały, kiedy śliczna, kruczowłosa Egipcjanka o aksamitnej skó- rze przeobraziła się w ramionach Kocura w ogromnego ślimaka. Fafryd nie przeoczył wstrętu, jaki odmalował się w oczach przy- jaciela na widok oślizgłych śladów na jedwabnej odzieży. Kocura wciąż mdliło z obrzydzenia pomimo zeznań dwóch świadków, wę- drownych lekarzy koni, gotowych przysiąc, że nie widzieli żadne- go ślimaka: ani olbrzymiego, ani zwyczajnego. Ich zdaniem, Kocu- ra dosięgła nieznana odmiana zarazy grzybiczej, która wywołuje w człowieku halucynacje. Wspaniałomyślnie zaproponowali wy- jątkową medyjską miksturę... po okazyjnej cenie dziewiętnastu drachm za słoiczek. Fafryd niedługo naśmiewał się z niedoli przyjaciela, bowiem po nocy rozpaczliwego, zakrojonego na szeroką skalę eksperymen- towania (podobno od Portu Sydońskiego aż po świątynię Ba- ala-Melkarta zostawił po sobie łańcuch ślimaczych śladów, który- mi zdumiewały się rankiem wszystkie burdelmamy i połowa mę- żów w Tyrze) - Kocur odkrył coś, czego od początku się obawiał, lecz miał nadzieję, że się myli: jedynie Chloe była odporna na dziw- ną chorobę, którą roznosił pocałunkami. Rzecz jasna, Chloe nie posiadała się z radości. Pycha i samo- uwielbienie błyskały w jej zezowatych oczach niby krzyżujące się miecze. Swe biedne, obite w myślach stopki traktowała już niczym innym tylko kosztownym pachnącym olejkiem - olejkiem bynajm- niej nie wyśnionym: rychło wykorzystała swą uprzywilejowaną po- zycję i wydusiła z Kocura tyle złota, że mogła sobie pozwolić na kupno służebnicy, której zadania ograniczały się właściwie do pie- lęgnacji jej ciała. Teraz już śmiało zwracała uwagę Kocura na inne kobiety, co więcej, nawet ją to bawiło. Gdy zatem pewnego razu, po wejściu do tawerny o szumnej nazwie „Muszla Rozkolca", na- potkali czarnowłosą Ahurę czy inaczej Cichą Salmakis, Chloe po- stanowiła powiedzieć o niej coś więcej. - Ahura unika towarzystwa, ale nie myśl sobie, że jest taka niewinna. Kiedyś wyjechała z miasta ze starszym mężczyzną, jesz- 108 Fritz Leiber cze zanim dała mi amulet. A raz słyszałam, jak wysztafirowana pa- niusia z Persji krzyczy na nią: „Co zrobiłaś z bratem?" Ahura nie odpowiedziała, tylko popatrzyła na nią jadowitym wzrokiem. Po chwili Persjanka uciekła. Brr! Żebyś widział, jak się wystraszyła! Kocur udawał, że ta historia go nie interesuje. Zapewne wystarczyłoby grzecznie poprosić i również Fafryd miałby Chloe, która ze swej strony aż się garnęła, żeby tym sposo- bem rozszerzyć i zacieśnić kontrolę nad dwoma zuchami. Jednakże Fafryd miał swoją dumę i nie przyjąłby od przyjaciela takiej przy- sługi, ponadto ostatnimi czasy złorzeczył na Chloe jako na rozwy- drzoną i nieapetyczną miłośniczkę własnego tyłka. Wobec tego z musu wiódł mnisi żywot. Przy knajpianym stole znosił wzgardliwe dziewczęce spojrzenia i opędzał się od malowanych chłopców, którzy opacznie pojmowali jego wstręt do kobiet. Denerwowały go też coraz częstsze pogłoski, jako- by potajemnie został eunuchem i kapłanem bogini Kybele. Plot- ki i domysły karykaturalnie zniekształciły prawdziwą wersję wy- darzeń, a w dodatku dziewczyny, którym przytrafiło się przemie- nienie w zwierzę, wszystkiemu zaprzeczały z obawy o trudności w interesach. Co poniektórzy zarzucali Fafrydowi ohydny grzech spółkowania ze zwierzętami i postulowali, by zaciągnąć go przed trybunał. Inni uważali go za szczęśliwca, którego nawiedziła bo- gini miłości pod postacią świni - nic dziwnego, że teraz gardził ziemskimi kobietami. Jeszcze inni rozgłaszali szeptem, że Fafryd jest bratem Kyrke i ma swą siedzibę na pływającej wyspie na Mo- rzu Tyrreńskim, gdzie trzyma całe stado pięknych dziewic z roz- bitych statków, okrutnie zamienionych w świnie. Nie słyszano już jego śmiechu, a na białej skórze wokół oczu wyskoczyły mu cie- nie. Zaczął dyskretnie wypytywać magów, czy nie znają lekarstwa na jego przypadłość. - Chyba znalazłem remedium na twą kłopotliwą dolegliwość - stwierdził pewnego wieczora Kocur lekkim tonem, odsuwając na bok wystrzępiony brązowy papirus. - Wskazówek udziela nam ten oto tajemniczy traktat, „Demonologia Izaaka ben Elszaza". Wygląda na to, że jeśli twoja kochanka zmienia postać, musisz się z nią ko- chać do samego końca, wierząc w potęgę namiętności, która przy- wróci jej pierwotny wygląd. Fafryd przestał ostrzyć długą klingę miecza. - To może zaczniesz całować ślimaki, ha? Gambit adepta 109 - Po cóż miałbym się męczyć, skoro jestem człowiekiem pozba- wionym barbarzyńskich uprzedzeń i wystarcza mi Chloe? - Wolne żarty! Zadajesz się z nią, byle nie okryć się wsty- dem. Już ja cię znam. Od siedmiu dni cięgiem myślisz o tej dziew- ce, Ahurze. - Apetyczna kicia, jeno nie w moim typie - odparł chłod- no Kocur. - Zdaje się, że właśnie tobie wpadła w oko. W każdym razie, powinieneś zastosować się do wskazówek. Na pewno spi- szesz się tak dobrze, że zlecą się do ciebie z kwikiem lochy z ca- łego świata! Fafryd zgodził się i już niebawem trzymał wytrwale na wycią- gnięcie ramienia następną maciorę zrodzoną z jego świńskiej pa- sji, karmiąc ją pomyjami w nadziei na osiągniecie czegoś uprzej- mością. W końcu jednak musiał przyznać się do porażki i srebr- nymi ateńskimi didrachmami z podobizną sowy ugłaskiwać gniew rozhisteryzowanej Scytyjki, która skarżyła się na ból brzucha. Po tym wydarzeniu pewien lekkomyślny filozof z Grecji jął pouczać barbarzyńcę z północy, że najważniejsza jest dusza czy raczej for- ma wewnętrzna ukochanej istoty, natomiast forma zewnętrza ma drugorzędne znaczenie. - Należysz do szkoły Sokratesa? - spytał go łagodnie Fafryd. Grek skwapliwie pokiwał głową. - Sokrates był tym filozofem, który potrafił wypić ogromną ilość wina bez zmrużenia powieki? Znów szybkie kiwnięcie głową. - Czy nie dlatego, że racjonalna strona jego osobowości domi- nowała nad stroną zwierzęcą? - Znać, żeś uczony - rzekł Grek z większym szacunkiem, choć z tym samym ruchem głowy. - Jeszcze nie skończyłem. Czy uważasz się za prawego spadko- biercę nauk swego mistrza? Tym razem Greka zgubiła jego porywczość. Pokiwał głową i dwa dni później przyjaciele musieli go wynosić z winiarni, gdzie kulił się w połamanej beczce na wino niczym dziecko narodzone w cokolwiek niezwykły sposób. Przez parę dni leżał pijany w sztok, co wystarczyło, żeby członkowie maleńkiej, nowo powstałej sekty ujrzeli w nim wcielenie Dionizosa i jako takiemu zaczęli mu skła- dać cześć. Sekta się rozwiązała, bo ledwie częściowo wytrzeźwiał, z oratorską swadą wygłosił mowę potępiającą nałóg pijaństwa. 110 Fritz Leiber Następnego ranka po wyniesieniu do chwały boskiej filozofa Fafryd obudził się, kiedy pierwsze promienie słońca padły na pła- ski dach, na którym wraz z Kocurem uciął sobie drzemkę. Nie mó- wiąc nic ani się nie ruszając, powstrzymywał się od błagalnej proś- by, aby ktoś przyniósł mu worek śniegu z białych szczytów Liba- nu (nad którymi błyskało wschodzące słońce); chętnie przyłożył- by sobie zimny okład na rozpaloną głowę. Otworzył oko i zoba- czył widok łatwy do przewidzenia: Kocur siedział w kucki i spo- zierał na morze. - Hej, synu czarodzieja i czarownicy! - zagadnął - Zdaje się, że znowu musimy uciec się do ostateczności. Kocur nie odwrócił głowy, ale kiwnął nią raz, zdecydowanie. - Pierwszym razem o mało nie postradaliśmy życia - dodał Fafryd. - Drugim razem Obce Istoty przejęły nasze dusze - włączył się Kocur, jakby intonowali poranny hymn ku czci Izydy. - A ostatnim razem został nam zabrany piękny sen o Lank- marze. - Może nas podstępem skłonić do wypicia napoju i nie obu- dzimy się przez pięćset lat. - Może nas oddać w szpony śmierci i nie zostaniemy wskrze- szeni przez lat dwa tysiące - ciągnął Fafryd. - Może poznać nas z Panem, odesłać do Starszych Bogów, porwać między gwiazdy lub umieścić w podziemiach Kuarmalu - dokończył Kocur. Przez chwilę milczeli. Na koniec Szary Kocur odezwał się szeptem: - Mimo wszystko musimy odwiedzić Ningobla Siedmiookie- g°- I miał rację, jeżeli - jak podejrzewał Fafryd - jego dusza krą- żyła nad morzem snów o ciemnowłosej Ahurze. 2. NINGOBEL Tak więc przeprawili się przez ośnieżone góry Libanu i, kiero- wani wielkodusznym poczuciem sprawiedliwości, ukradli trzy wiel- błądy bogatemu panu, który gnębił swoje sługi, każąc im zbierać Gambit adepta 111 plon na skałach i obsiewać brzegi Morza Martwego. Czuli, że nie godzi się jechać na spotkanie z plotkarzem bogów z nazbyt skala- nym sumieniem. Po siedmiu dniach błąkania się po pustyni i sma- żenia w słonecznym żarze, kiedy to Fafryd lżył wszystkich bogów ognia z Muspelheimu, dotarli do Piaskowych Grzywaczy i Wiel- kich Dołów Piaskowych. Ostrożnie kluczyli i kołowali, aż minęli te zdradliwe tereny i wspięli się na Skalistą Wysepkę. Kocur, który najlepiej czuł się w mieście, narzekał na Ningobla i jego zamiłowa- nie do, jak się wyraził, zaśniedziałej pustynnej prowincji. Aczkol- wiek można było podejrzewać, że pleciuga i jego emisariusze po- ruszają się wygodniejszym szlakiem niż ten, z którego korzystają goście, zwłaszcza nieproszeni. Obaj zresztą wiedzieli, że łowca po- głosek (szczególnie fałszywych, czyli tych najcenniejszych) musi mieszkać w tej samej bliskości Indii, co sławnych z ogrodów ziem Ludzi Żółtych, barbarzyńskiej Brytanii, imperialnego Rzymu, jak również tonących w oparach mgły pozaetiopskich dżungli oraz za- gadkowych, samotnych płaskowyżów i podniebnych szczytów za Morzem Kaspijskim. Pełni oczekiwań, spętali wielbłądy, zabrali pochodnie i zapu- ścili się odważnie w Bezdenne Jaskinie, bowiem niebezpieczeń- stwo nie wiązało się z samym wejściem do siedziby Ningobla, ale z nieodpartym czarem jego zaleceń - tak przemożnym, że czło- wiek wypełniał je do ostatniego szczegółu. Mimo to Fafryd burknął: - W czasie trzęsienia ziemi dom Ningobla wpadł między skały i stanął im kością w gardle. Oby kiedyś nie dostały czkawki. Kiedy przechodzili Drżącym Mostem nad Przepaścią Prawdy Ostatecznej, gdzie światło dziesięciu tysięcy pochodni ani na jotę nie rozproszyłoby mroku, napotkali i minęli bez słowa człowieka w hełmie: przybyłego tu z daleka Mongoła o kamiennej twarzy. Za- stanawiali się, czy to szpieg, czy zwyczajny gość plotkarza. Fafryd nie wierzył, by siedmioro oczu miało zdolności nadprzyrodzone- go widzenia; twierdził, że są rekwizytem służącym do onieśmiela- nia głupców, a wiadomości dochodzą do Ningobla za pośrednic- twem korpusu domokrążców, rajfurów, niewolników, bezdomnych dzieciaków, eunuchów i położnych, liczniejszego od połączonych armii dziesięciu wielkich królów. Z ulgą przedostali się na drugą stronę. Minęli następnie kilka- naście bocznych korytarzy, do których Kocur zaglądał z tęsknotą. 112 Fritz Leiber - Może wybierzmy jeden z nich na chybił trafił? - mruknął. - Poszukajmy innego świata. Ahura nie jest Afrodytą, a i do Asz- tarte trochę jej brakuje. - Bez przyzwolenia Ninga? - oburzył się Fafryd. - Kto zdej- mie z nas klątwę? Marsz przed siebie! Dostrzegli nikłe, migotliwe błyski na stropie obwieszonym stalaktytami, będące odbiciem światła w górnej części pieczary. Wnet wspinali się tam po Błędnych Schodach, powstałych z nagro- madzenia wielkich, ostrych głazów. Fafryd stawiał olbrzymie kro- ki, Kocur przeskakiwał z kamienia na kamień ze zwinnością wie- wiórki. Powiększały się hufce małych zwierząt, które wystrzeliwa- ły im spod nóg, ocierały się o nich w swoim powolnym locie lub ze szpar i skalnych gzymsów kierowały na nich swoje żółte, cieka- we świata oczy. I nie dziwota, bowiem zbliżali się do arcypodpa- trywacza. Nieco później, nie tracąc czasu na rozglądanie się wkoło, Fa- fryd i Kocur przystanęli pod Wielkimi Wrotami, których górne kra- wędzie, nabijane żelaznymi ćwiekami, gardziły blaskiem maleńkie- go ogniska. Interesowały ich wszakże nie same wrota, ale pilnujący ich strażnik - potwornie opasły stwór siedzący na ziemi obok po- kaźnego stosu glinianych skorup. Czekałby tu praktycznie w bezru- chu, gdyby nie rozcierał rąk. Chował je pod wyświechtanym, prze- paścistym płaszczem. Głowę zakrywał mu kaptur, a trochę niżej na płaszczu siedziały dwa duże nietoperze. Kiedy Fafryd odchrząknął, wszelki ruch pod płaszczem ustał. Wtem spod kaptura wysunęło się giętko coś podobnego do węża, tyle że miejsce łba zajmował opalizujący klejnot z ciem- nym rdzeniem. Nasuwało się też skojarzenie z pąkiem egzo- tycznego kwiatu na grubej łodydze. Twór zakołysał się w le- wo i prawo. Kiedy skierował się na gości, zesztywniał, a pękaty czub szybko się rozświetlił. Dało się słyszeć ciche mruczenie. Spod płaszcza wynurzyło się pięć podobnych tworów i usta- wiło w tym samym kierunku co ich poprzednik. Rozszerzyły się czarne źrenice. - Brzuchaty siewco plotek! - przywitał się Kocur z irytacją. - Co tak się nam przyglądasz jak gołym babom w burdelu? Na początku spotkania z Ningoblem Siedmiookim człowiek odczuwał niepokój i podenerwowanie. Gambit adepta 113 - Masz prostackie maniery, Kocurze - wydobył się spod kap- tura cienki, drżący głos. - Kto tu przychodzi, szukając mądrej rady, ten nie powinien wyrażać się o mnie z szyderstwem. Mimo to je- stem dziś w dobrym humorze i rad posłucham o tym, co was tra- pi. Najpierw powiedzcie, z którego świata przybywacie. - Z Ziemi, o czym dobrze wiesz, królu półprawdy i władco obłudy - odparł sucho Kocur i podszedł do czarodzieja. Troje oczu śledziło jego ruchy, podczas gdy czwarte obserwowało Fafryda. - I znowu szydzisz - mruknął ze smutkiem Ningobel. Potrzą- snął głową, huśtając łodygami oczu. - Myślisz, że łatwo zapanować nad bezlikiem miejsc, czasów i światów? A skoro mowa o czasie, to czy nie czas, byście przestali już nadużywać mojej uprzejmości? Wszak przynieśliście mi kiedyś nienarodzonego gula, którego oj- costwa nie dało się ustalić. Kiepska to była przysługa, a jednak nie miałem do was pretensji. Na Bezkształtnego Boga, ze dwadzieścia razy odwdzięczałem się za to! - Bzdury, architekcie sekretów - odparował Kocur i śmiało postąpił krok do przodu, nareszcie wesół i z tupetem. - Wszyscy wiemy, że twoje tłuste brzuszysko trzęsie się z radości, kiedy możesz prawić morały takim dwóm wiernym słuchaczom jak my. - Jesteś równie daleki od prawdy jak ja od rozwiązania za- gadki Sfinksa. - Czworo oczu Ningobla miało baczenie na Kocu- ra, jedno patrzyło na Fafryda, a szóste zawinęło się wokół kaptura, uniosło i podejrzliwie spojrzało w głąb jaskini. - Ależ sędziwy roznosicielu wieści, z pewnością byłeś bliżej Sfinksa, niż którykolwiek z jego kamiennych kochanków. Prawdo- podobnie pierwszą błahą zagadkę otrzymał z twoich nieograni- czonych zasobów. Ningobel zadrżał jak galareta, ciesząc się z tego taniego po- chlebstwa. - No cóż - zapiał - dziś jestem w dobrym nastroju i wysłu- cham waszych żalów. Wszelako pamiętajcie, że raczej nie będę w sta- nie przyjść wam z pomocą. - Kto jak kto, ale ty jesteś mistrzem w przezwyciężaniu niepo- konanych przeszkód - stwierdził Kocur z udawanym szacunkiem. - A czemuż to twój przyjaciel chowa się za tobą? - zapytał Ningobel z nagłą oschłością. Fafryd tylko czekał na to pytanie. Zawsze go drażniło, że musi wysilać się na uprzejmość w obecności tego, kogo równie często 114 Fritz Leiber nazywał najpotężniejszym czarodziejem, jak plotkarzem bogów. Jed- nakże jawna bezczelność, z jaką Ningobel sadzał sobie na ramionach nietoperze, którym dla ośmieszenia kruków Odyna nadał imiona Huginn i Muninn, wyprowadziła Fafryda z cierpliwości. Powodowa- ły nim bardziej względy patriotyczne niż religijne, albowiem w Ody- na wierzył jedynie w chwilach rozczulającej słabości. - Zabij nietoperze lub przegnaj je w cholerę, to podejdę! - za- strzegł się. - Cóż, w takim razie usta moje milczą - rzekł Ningobel z roz- drażnieniem. - Wszyscy wiedzą, że zdrowie nie pozwala mi sprze- czać się o głupoty. - Ależ wirtuozie fałszu - wtrącił Kocur, piorunując Fafryda morderczym spojrzeniem - wielka by to była szkoda, bo już nie mogę się doczekać, żeby wtajemniczyć cię w arkana intrygującego skandalu, o którym piątkowa nałożnica satrapy Filipa nie wspo- mniała nawet swej zaufanej niewolnicy. - Rozumiem - odparł Wielooki. - Muninn i Huginn chcia- łyby już coś zjeść. Nietoperze niechętnie rozwinęły skrzydła i powoli zniknęły w ciemnościach. Fafryd drgnął i ruszył się z miejsca, nic sobie nie robiąc z pa- trzących na niego sześciorga oczu, które uważał za kule, sprytnie poruszane jak w teatrze lalkowym. Siódmego oka nikt nigdy nie widział ani nie przechwalał się, że je widział... choć w tym dru- gim przypadku wyjątek stanowił Kocur: twierdził, jakoby siód- mym okiem było drugie oko Odyna, wykradzione mędrcowi Mi- mirowi; wcale w to nie wierzył, po prostu chciał dopiec pochodzą- cemu z północy druhowi. - Witaj, wężooki - odezwał się Fafryd tubalnie. - A, to ty, byczku - rzekł beztrosko Ningobel. - Usiądźcie obaj przy moim skromnym ognisku. - Nie wprowadzisz nas za Wielkie Wrota, byśmy skorzystali z twoich wykwintnych wygód? - Nie kpij ze mnie, szaraku. Wszyscy wiedzą, że jestem ubo- gim, oszczędnym Ningoblem. Kocur przykucnął z westchnieniem, bo rzeczywiście wiedział, że plotkarz nade wszystko pragnie być znany z ubóstwa, cnotliwo- ści, pokory i gospodarności, toteż osobiście strzeże drzwi do swego domostwa - prawie zawsze oprócz pewnych dni, kiedy zza Wiel- ! Gambit adepta 115 kich Wrót słychać wesoły brzęk sistrum, frywolne pienia fletów i chichoty uczestników teatru cieni. Teraz jednak Ningobel żałośnie kaszlał, dygotał i grzał przy ogniu opatulone płaszczem ramiona. Mętne cienie chwiały się na kamieniach i żelazie, a małe zwierzęta podkradały się z szelestem, otwierając szeroko oczy, aby lepiej widzieć, i strzygąc uszami, aby lepiej słyszeć. Na kołyszących się majestatycznie łodygach pulso- wało sześcioro oczu. Co pewien czas - nie zmieniając wzajemnego ułożenia oczu i, jak się wydawało, toku myśli - Ningobel wybierał ze stosu pozornie przypadkową skorupę i zapoznawał się prędko z wyrytą na niej inskrypcją. Fafryd i Kocur siedzieli obok cierpliwie. Kiedy ów pierwszy otwierał już usta, uprzedził go czarodziej: - A więc dobrze, dzieci, mieliście mi coś powiedzieć o piąt- kowej nałożnicy... - I owszem, mistrzu nieprawdy - wpadł mu w słowo Kocur. - Choć właściwie nie o nałożnicy, ale trzech eunuchach ze świąty- ni Kybele i niewolnicy z Samos. To przedziwna historia i nad wy- raz powikłana, zatem musi być wstępnie przyrządzona w myślach, żebyś mógł ją smakować bez zbędnego tłuszczu wyolbrzymienia, lecz ze wszystkimi przyprawami rzetelnych szczegółów. - A póki co, nim się w myślach Kocura przygotuje potrawka - dodał lekko Fafryd, połapawszy się w zamiarach swego przyja- ciela - możesz się trochę rozerwać i poratować nas radą w pew- nej doprawdy błahej sprawie. - I tu dokładnie opisał nękającą ich plagę dziewek przemienionych w świnie i ślimaki. - Powiadasz, że tylko Chloe oparła się zaklęciu? - zadumał się Ningobel, przerzucając skorupy na drugi koniec stosu. - Hm, przychodzi mi na myśl... - Niezwykle trafna uwaga na zakończenie czwartego listu Dio- timy do Sokratesa? - przerwał Kocur, podekscytowany. - Czyż nie mam racji, ojcze? - Nie, nie masz - odrzekł chłodno Ningobel. - Kiedy korni- kiem swego rozumowania chciałeś się wryć w moje myśli, mia- łem właśnie powiedzieć, że z pewnością coś wpływa ochronnie na Chloe. Znasz imię boga lub demona, który otacza ją szczególną pieczą? A może co jakiś czas mamrocze zaklęcia lub wypowiada runy? Nie zauważyłeś przy niej amuletów bądź talizmanów? Nie wypisała niczego szczególnego na skórze? 116 Fritz Leiber - Wspomniała o pewnej rzeczy - przyznał niechętnie Kocur po chwili milczenia. - O amulecie, który przed laty dostała od ja- kiejś Persjanki czy Greko-Persjanki. Nie warto sobie nią zaprzą- tać głowy. - Nie warto, mówisz? A kiedy pierwsza dziewka zamieniła się w świnię, czy Fafryd ryczał ze śmiechu? Nie ryczał? Nieraz ostrze- gałem, że to bardzo niemądre. Krzyczcie całemu światu o swoich powiązaniach ze Starszymi Bogami, a prędzej czy później jakiś wy- słannik z piekieł... - Cóż to za powiązania ze Starszymi Bogami? - zapytał ocho- czo Kocur, choć bał się odpowiedzi. Fafryd tylko mruczał drwiąco. - Lepiej pominąć te sprawy milczeniem - rzekł stanowczo Ningobel. - Zauważyliście kogoś, kto okazywał szczególne zainte- resowanie śmiechem Fafryda? Kocur bił się z myślami, lecz gdy Fafryd zakasłał, przezwy- ciężył rozterki. - Owszem. Pewną dziewczynę, Persjankę, jego ryki ciekawiły troszkę bardziej niż innych. Jeśli mnie pamięć nie myli, to tę samą, która dała Chloe amulet. - Ma na imię Ahura - dorzucił Fafryd. - Kocur się w niej podkochuje. - Ależ on zmyśla! - zaprzeczył Kocur ze śmiechem, mszcząc się na Fafrydzie morderczym spojrzeniem. - Zaufaj mi, ojcze, że to nieśmiała, głupiutka dziewczyna. Nie mieszajmy jej do naszych kłopotów. - No, skoro tak twierdzisz - rzekł Ningobel karcącym głosem. - Tak czy inaczej, jednego jestem pewien. Ten, kto pohańbił was tak niegodziwym zaklęciem, jeśli już miałbym go zaliczyć do ro- dzaju ludzkiego, jest mężczyzną... Kocurowi ulżyło. Wolałby oszczędzić gibkiej, czarnowłosej Ahurze udręk związanych z metodami, jakimi Ningobel podobno wymuszał zeznania. Choć miał do siebie żal za tak nieudolną pró- bę odwrócenia uwagi Ningobla od dziewczyny. Kiedy była o niej mowa, myśli plątały mu się w głowie. - ...i adeptem - dokończył Ningobel. - Tak, synowie, adep- tem, aczkolwiek po mistrzowsku praktykuje najczarniejszą z ma- gii, w której nie znajdziecie bodaj błysku światła. Kocur wzdrygnął się. - Znowu? - bąknął Fafryd. Gambit adepta 117 - Ano znowu - potwierdził Ningobel. - Chociaż nie pojmuję czym, jeśli nie swymi powiązaniami ze Starszymi Bogami, skiero- waliście na siebie ciekawość tych wielce tajemniczych osobistości. To nie są ludzie, którzy szukają rozgłosu i chcą się zapisać złotymi zgłoskami na kartach historii. Oni wolą... - Ale o kim ty mówisz!? - wykrzyknął Fafryd. - Cicho bądź, gwałcicielu retoryki! Oni wolą trzymać się na uboczu i mają po temu słuszne powody. Są niestrudzonymi zdo- bywcami wiedzy tajemnej, nie przejmują się następstwami jej za- stosowania. Zależy im wyłącznie na zaspokajaniu swoich pragnień poznawczych, przez co każdemu z ich strony grozi podwójne nie- bezpieczeństwo. Są... - Jak się nazywają? - Milcz, ciemięzco pięknych zwrotów! Są niereligijni i na swój sposób nieustraszeni. Uważając się za współtwórców przeznacze- nia, gardzą boginią losu, demonem prawdopodobieństwa i moca- mi opatrzności. Słowem, są przeciwnikami, przed którymi powin- niście drżeć i pokłonić się w pokorze. - Jakże on się nazywa, ojcze? Ma imię? - wybuchnął Fafryd. Kocur znowu ośmielił się na zgryźliwość: - Zapewne to jeden z Sabichonów, prawda, ojcze? - Nieprawda. Sabichonowie są biednym ludem rybaków, któ- rzy mieszkają na bliższym brzegu dalszego jeziora i oddają cześć zwierzęcemu bożkowi Wejonowi. Innych bogów nie znają. Kocur zdziwił się niepomiernie tym wyjaśnieniem, albowiem sądził, że Sabichonowie żyją tylko w jego wyobraźni. - Cóż, nazywa się... - zaczął Ningobel i parsknął chichotem. - Zapomniałem, że pod żadnym pozorem nie wolno mi wyjawić jego imienia. Fafryd zerwał się na równe nogi, zdenerwowany. -Co?! - Tak, tak, dzieci. - Łodygi oczu czarodzieja zesztywniały nagle, wyrażając tym jego nieprzebłagany upór. - Możecie być pewni, że nijak wam nie pomogę - (Tu Fafryd zacisnął pięści) - a nawet się cieszę - (Fafryd zaklął) - bo nie sadzę, żeby mogła was dosięgnąć sprawiedliwsza kara za szkaradną rozpustę, w której się nurzacie bez opamiętania, co mnie zawsze bolało... - ( Fafryd położył dłoń na rękojeści miecza). - Szczerze mówiąc, sam wybrałbym to zaklę- cie, gdybym miał się z wami policzyć za występne czyny. 118 Fritz Leiber Teraz jednak posunął się za daleko, bowiem Fafryd warknął: - A więc to ty za tym wszystkim stoisz! - Wyszarpnął miecz i ruszył wolno ku zakrytej płaszczem postaci. - Pogódźcie się z losem, dzieci, nie buntujcie się i nie narze- kajcie. - (Fafryd wciąż się zbliżał) - Będzie lepiej, jak za moim przykładem wycofacie się z życia i oddacie pokucie i medytacjom. - (Miecz połyskujący w świetle ogniska był już pół piędzi od nie- go). - Będzie lepiej, jak swą ziemską pielgrzymkę zakończycie gdzieś w cichym ustroniu, w otoczeniu wiernego stada świń i ślimaków - (Miecz dotknął skraju jego płaszcza) - resztę swoich dni poświę- cając pogłębianiu więzi zrozumienia i miłości między człowiekiem a istotą niższego rzędu. Wszelako... - Ningobel westchnął i miecz się zatrzymał. - Jeżeli poważnie rozważacie zuchwały zamiar zmie- rzenia się z owym adeptem, to poczuwam się do obowiązku dania wam kilku wskazówek. Zarazem ostrzegam, że napytacie sobie bie- dy i obarczycie się powinnościami, których do starości nie wypeł- nicie i które łatwo mogą przywieść was do zguby. Fafryd opuścił miecz. W czarnej jaskini zapadła grobowa, zło- wieszcza cisza. Po dłuższym milczeniu - głosem głuchym, lecz wy- raźnym, podobnym do dźwięków wydawanych przez posąg Mem- nona w Tebach w pierwszych promieniach wschodzącego słońca - Ningobel ciągnął swój wywód: - Widzę wszystko dość niewyraźnie, jak obraz na rdzewieją- cym zwierciadle, tym niemniej widzę, co następuje: na początek musicie zdobyć kilka drobiazgów. Całun Arymana z tajemnej ka- plicy w pobliżu Persepolis... - Ale co z okrutnymi wojownikami Arymana, ojcze? - wtrącił Kocur. - Jest ich aż dwunastu. Dwunastu, ojcze, i nie sposób z ni- mi wygrać ani ich przekonać. - Wyobrażasz sobie, że będziesz traktowany jak szczenię? Rzucę ci patyk, przyniesiesz i koniec zadania? - prychnąt gniew- nie Ningobel. - A więc do rzeczy. Odnajdziecie sproszkowaną mu- mię Faraona-Demona, którego straszne rządy po śmierci Echna- tona trwały trzy noce, jakich historia nie znała... - Ależ ojcze! - zaprotestował Fafryd z lekkim rumieńcem na twarzy. - Wiesz przecież, kto posiada sproszkowaną mumię i cze- go zażąda od dwóch mężczyzn, którzy ją odwiedzą! - Sza! Jestem starszy od ciebie o całe eony. Po trzecie, mu- sicie znaleźć kielich, z którego Sokrates wypił cykutę. Po czwar- Gambit adepta 119 te, gałązkę z pierwszego Drzewa Życia. I wreszcie... - Zawahał się, jakby pamięć go zawodziła. Wygrzebał ze stosu glinianą skorupę i odczytał napis: - I wreszcie musicie zdobyć kobietę, która przyj- dzie, gdy będzie gotowa. - Jaką kobietę? - Kobietę, która przyjdzie, gdy będzie gotowa. - Ningobel od- rzucił skorupę, przez co obsunęło się całe zbocze ogromnej ster- ty- - Do kroćset kości Lokiego! - zaklął Fafryd. - Ależ ojcze - rzekł Kocur. - Żadna kobieta nie przychodzi, kiedy jest gotowa. Zawsze coś jeszcze poprawia. Ningobel sapnął wesoło. - Nie smućcie się, dzieci. Wszak wasz serdeczny przyjaciel plotkarz ma w zwyczaju dawać proste rady, prawda? - Nieprawda - odpowiedział Fafryd. - Cóż, kiedy już zdobędziecie to wszystko, udacie się do Zagi- nionego Miasta Arymana, które leży na wschód od Armenii. Na- wet szeptem nie wspominajcie jego nazwy. - Chodzi o Hatti? - szepnął Kocur. - Nie, trutniu! Zresztą, jakim prawem mi przerywasz, zamiast ciężko pracować nad szczegółami skandalu z piątkową nałożnicą, trzema eunuchami i niewolnicą z Samos? - Jakże to, tropicielu nie wspomnianych wiadomości? Wszak wytężam wszystkie siły, aż myśli się mącą i w głowie trzeszczy, a wszystko z życzliwości dla ciebie. - Kocur ucieszył się z pytania Ningobla, bowiem na śmierć zapomniał o trzech eunuchach, co mogło się na nim zemścić; nikt o zdrowych zmysłach nie próbo- wał okpić plotkarza choćby na strzępek obiecanej bujdy. - Po przybyciu do Zaginionego Miasta - ciągnął Ningobel - odszukacie gruzy czarnej kaplicy, zaprowadzicie kobietę przed główny grobowiec, owiniecie ją całunem Arymana i podacie jej do wypicia proszek z mumii w kielichu po cykucie. Proszek roz- puścicie w winie zabranym z tego samego miejsca, gdzie znajdzie- cie mumię. Wręczycie kobiecie gałązkę z Drzewa Życia i zaczeka- cie do świtu. - A potem co? - zapytał gromko Fafryd. - Potem zwierciadło już całkiem rdzewieje. Widzę niewiele więcej ponad to, że ktoś wróci skądś, gdzie powinien zostać, a wy... lepiej uważajcie na kobietę. 120 Fritz Leiber - Ojcze, to uganianie się za magicznym chłamem jest wiel- ce uciążliwe! - denerwował się Fafryd. - Nie lepiej od razu iść do Zaginionego Miasta? - Bez mapy na całunie Arymana? - bąknął Ningobel. - Nadal nie chcesz nam wyjawić imienia adepta? - zaryzy- kował Kocur pytanie. - Ani imienia kobiety? Rzeczywiście, szcze- nięcy problem. Oddajemy ci sukę, a ty nam ją zwracasz i w dodat- ku z młodymi. Ningobel nieznacznie pokiwał głową. Sześcioro oczu powró- ciło pod kaptur, gdzie utworzyły złowieszczą świetlistą mozaikę. Kocurowi mrowie przeszło po skórze. - Czemuż to, rozdawco zagadek - zapytał zdenerwowany Fa- fryd - wyjawiasz nam zawsze jeno pół prawdy? - Może po to, aby w decydującej chwili nasze miecze uderzyły z połowicznym im- petem? Ningobel zachichotał. - Dlatego, że znam was aż za dobrze, dzieci. Gdybym ci rzekł, byczku, bodaj słowo więcej, już byś rąbał tym swoim mieczyskiem na lewo i prawo. A twój koci towarzysz już by obmyślał niezdar- ne, dziecinne zaklęcia. W swoim zuchwalstwie nie porywacie się na konkretną istotę, porywacie się na tajemnicę. Nie macie do czynie- nia z jedną osobą, lecz z mirażem. Przed wami kamień, który spił krew i tkankę życia, koszmar wyzwolony ze snu. Zdawało się, że w głębokich czeluściach pieczary rusza się coś przyczajone w mroku. Wrażenie szybko minęło. Ningobel mruknął z zadowoleniem. - A teraz należy mi się chwila odpoczynku. Jeśli łaska, po- słuchałbym już owej historii, którą Kocur z taką ochotą chce mi opowiedzieć. Nie było rady, Kocur musiał spełnić jego życzenie. Od razu uprzedził, że nałożnica, trzech eunuchów L niewolnica to dopiero wierzchołek góry lodowej. Główny wątek, choć nie jedyny, dotyczył czterech niesławnych służek bogini Isztar i jednego karła, któremu natura w pewnym względzie hojnie zrekompensowała pokraczny wygląd. Kiedy ognisko przygasało, podkradał się dziwny stwór po- dobny do małpy i dokładał drzewa. Godziny płynęły i płynęły, bo- wiem Kocur zawsze dawał się ponieść wyobraźni. Bywało, że Fa- fryd wytrzeszczał oczy ze zdumienia, innymi razy brzuch Ningo- bla kołysał się na podobieństwo góry przy trzęsieniu ziemi. Wresz- Gambit adepta 121 cie jednak opowieść dobiegła końca, mimo iż wydawała się urwa- na w połowie niczym fragment nieznanej melodii. Przyszło się pożegnać. Padły jeszcze ostatnie pytania (bez od- powiedzi) i dwaj przyjaciele ruszyli w drogę powrotną. A Ningo- bel zaczął w pamięci porządkować szczegóły Kocurowego opowia- dania; wiedząc, że zostało zaimprowizowane, tym bardziej je cenił. Jedno z jego ulubionych powiedzeń brzmiało: Kto w kłamstwie jest artystą, nawet nie wie, jak bardzo się zbliża do prawdy. Fafryd i Kocur prawie już zeszli po schodach z głazów, kiedy usłyszeli za sobą cichy stukot. Obejrzawszy się, zobaczyli Ningo- bla zerkającego na nich zza skalnego załomu. Czarodziej jedną la- ską się podpierał, drugą uderzał o kamień. - Dzieci! - zawołał głosem cieniutkim jak śpiew fleta w świą- tyni Baala. - Właśnie sobie uświadomiłem, że w odległych prze- strzeniach coś pożąda czegoś, co do was należy. Strzeżcie pilnie tego, czego zwykle strzec nie trzeba. - Oczywiście, praojcze łamigłówek. - Będziecie na siebie uważać? - dodał czarodziej głosem elfa. - Od tego zależy wasze życie. - Tak, ojcze. Ningobel pomachał im laską i zniknął między skałami. Mdłe zwierzęta podążyły za nim ku nieprzebytym ciemnościom - ale czy po to, żeby składać raporty i odbierać rozkazy, czy po pro- stu żeby uprzyjemnić mu czas swawolami figlami, tego nie sposób było rozstrzygnąć. Niektórzy twierdzili, że Ningobla powołali do istnienia Starsi Bogowie, aby dawał ludziom zagadki do rozwiązy- wania i tym samym hartował ich wyobraźnię przed konfrontacją z cięższymi dylematami. Nikt nie wiedział, czy Ningobel istotnie posiada zdolność jasnowidzenia, czy może ustawia scenę dla przy- szłych wydarzeń z tak niedościgłą pomysłowością, że jedynie po- tężny dżinn lub biegły adept wiedzy tajemnej mógłby uchylić się od odegrania powierzonej mu roli. 3. KOBIETA, KTÓRA PRZY/ZŁA Odkąd po wyjściu z Bezdennych Jaskiń Fafryd i Szary Kocur ponownie znaleźli się w oślepiającym słońcu, przez pewien czas 122 Fritz Leiber mgiełka tajemnicy owiewała ich losy. Ogólnie rzecz biorąc, kroni- karze skąpili im miejsca w annałach, albowiem herosi o tak zszarga- nej reputacji nie mieścili się w konwencji klasycznej mitologii: byli zbyt niezależni, aby przypisać ich do jakiegokolwiek ludu, miewali zbyt nieprawdopodobne i spektakularne przygody jak na gusta hi- storyków i wreszcie nazbyt często bratali się z hołotą tak zróżnico- wanego autoramentu jak bezimienne demony, wyklęci czarodzieje i na wpół zapomniani bogowie - reprezentantami całego nadprzy- rodzonego półświatka. Ich przeżycia tym trudniej zrekonstruować, że następowały w czasie, gdy zajmowali się złodziejstwem wymaga- jącym skrytości, ostrożności i mylenia tropów. Nie oznacza to jed- nak, że zatarły się wszelkie ślady. Jakie? Otóż jeszcze sto lat później kapłani Arymana śpiewa- li w trakcie rytuałów - choć tylko głupiec uwierzyłby w ich sło- wa - o niezwykłym zniknięciu świętego całunu, po który pofaty- gował się sam jego właściciel. Pewnej nocy dwunastu okrutnych wojowników ujrzało, jak pokryty czarnymi znakami całun unosi się nad ołtarzem niby słup pajęczyn i przybiera olbrzymie roz- miary, chociaż ukryta pod nim postać zdawała się mieć człowie- cze kształty. Wówczas dał się słyszeć głos Arymana. Gdy odda- li mu cześć, odpowiedział im niejasnymi przypowieściami i kro- kiem giganta wyszedł z tajemnej kaplicy. Po stu latach najmądrzej- szy z kapłanów wysunął takie przypuszczenie: „Rzekłbym, człek jakowyś na szczudłach albo (tu mu się udało!) człowiek siedzą- cy na ramionach drugiego". Do tego dochodziła historia, którą Nikri, służebnica cieszą- cej się złą reputacją Fałszywej Leodike, opowiedziała kucharce, smarując maścią ciało posiniaczone po ostatniej chłoście. Mówi- ła o dwóch nieznajomych goszczących u jej pani, zaproszonych przez nią na wspólną balangę, i o tym, jak uciekli przed pugi- nałami czarnoskórych eunuchów, mających rozprawić się z ni- mi po uczcie. „To jacyś czarownicy - utrzymywała Nikri - bo w czasie orgii przemienili panią w obrzydliwego, rogatego dziwotwora, straszne połączenie świni i ślimaka. Ha, nie koniec na tym! Ukradli wina z afrodyzjakami. Kiedy wyszło na jaw, że zabrali także proszek z mu- mii demona, dzięki któremu zamierzała rozbudzić cielesne żądze Ptolemeusza, wrzasnęła wniebogłosy i oćwiczyła mnie drapakiem do pleców. Aj, jak to piecze!" Gambit adepta 123 Kucharka zachichotała. Kto jednak i w jakim przebraniu odwiedził Hieronima, za- chłannego poborcę podatkowego i znawcę win z Antiochii, tego można się tylko domyślać. Któregoś ranka znaleziono go w skarb- cu, gdzie leżał z zimnymi i nieruchomymi kończynami, jakby się napił soku z cykuty. Na jego nalanej twarzy gościł wyraz trwogi, a sławetny kielich, częsty towarzysz jego pijatyk, przepadł bez wie- ści, choć na stole przed poborcą widać było jeszcze mokre kółka. Nieszczęśnik wrócił do zdrowia, lecz nie chciał nikomu powie- dzieć, co się wydarzyło. Kapłani opiekujący się Drzewem Życia w Babilonie byli bardziej rozmowni. Pewnego wieczora, zaraz po zmierzchu, za- uważyli w półmroku, że najwyższe gałęzie się trzęsą. Do tego dał się słyszeć chrobot piłki. Nic więcej się nie ruszało i nie ha- łasowało w okolicy. Wokół rozciągało się wyludnione miasto, skąd przeszło siedem dekad wcześniej przegnano ludzi do po- bliskiej Seleucji. Kapłani przychodzili tu jednak, choć potajem- nie i w wielkim strachu, aby dopełniać świętych obowiązków. Bardzo szybko przygotowali się do działania: jedni zamierzali wejść na drzewo z ostrymi złotymi sierpami, drudzy zakładali na łuk strzały ze złotymi grotami, aby ustrzelić świętokradcę, gdy raptem oderwał się od gałęzi wielki, szary stwór podobny do nietoperza i zniknął za poszarpanym murem. Można zary- zykować stwierdzenie, że był to człowiek na cienkiej, mocnej linie, ale ponieważ ostatnio sporo się mówiło o tajemniczych istotach, które fruwały nocą nad ruinami Babilonu, kapłani wo- leli zaniechać pościgu. Wreszcie Fafryd i Szary Kocur wrócili do Tyru, a po tygo- dniu byli już przygotowani do ostatniego etapu misji. Po minięciu bram grodu zatrzymali się na chwilę u wejścia na Groblę Aleksan- dra, będącą trzonem wciąż rozrastającego się przesmyku. Patrząc na nią, Fafryd przypomniał sobie, jak kiedyś pewien nieznajomy opowiedział mu o przygodzie dwóch mężnych podróżników, któ- rzy z górą sto lat temu dzielnie wspierali Tyryjczyków w bezna- dziejnej obronie przed wojskami Aleksandra Wielkiego. Większy zarzucał wrogie statki ciężkimi głazami, mniejszy nurkował i pod wodą przecinał pilnikiem łańcuchy kotwic. Nieznajomy twierdził, że imiona bohaterów brzmiały Fafryd i Szary Kocur. Fafryd nawet nie wyprowadzał go z błędu. 124 Fritz Leiber Zbliżał się wieczór: najlepsza pora, by wytchnąć od przygód, powspominać dawne wojaże i snuć mgliste i romantyczne przypusz- czenia w kwestii tego, co przyniesie przyszłość. - Myślę, że każda kobieta by się nadała - upierał się Kocur, rozdrażniony. - Ningobel lubi mówić zagadkami. Weźmy Chloe! - Mamy czekać wiecznie, aż będzie gotowa? - zapytał Fafryd z lekkim uśmiechem. Czerwono-złota tarcza słońca chowała się w pomarszczonym morzu. Kupcy, którzy zbudowali stragan na tym końcu grobli, aby w dniu targowym farmerzy i handlarze z lądu mogli zahaczyć naj- pierw o nich, pakowali już towary i rozbierali wiatę. - Prędzej czy później każda kobieta będzie gotowa i przyjdzie - żachnął się Kocur. - Starczyłoby wziąć dla niej jedwabny namiot i kilka niezbędnych przedmiotów. Jakiż to kłopot? - Żaden. Pewnie upchałoby się wszystko na jednego słonia. W zapadającym zmroku budynki miasta rysowały się ciemną krechą, chociaż tu i ówdzie na dachach błyskały światełka, a zło- cony szczyt świątyni Baala-Melkarta kładł na wodzie długą, po- łyskliwą smugę, skręcającą ku wielkiemu świetlistemu gościńco- wi, jaki malowało na morzu zachodzące słońce. Osłonięty zmro- kiem fenicki port wydawał się uśpiony, jakby wspominał we snach dni minionej chwały i nie przykładał wagi do wieści z szerokiego świata - o nieustannym pochodzie na wschód Rzymian, o porażce króla macedońskiego Filipa na wzgórzach Psie Głowy i o mającym podzielić jego los Antiochu, któremu z pomocą śpieszył Hannibal - hen, z dalekiej zamorskiej siostry Tyru, Kartaginy. - Chloe na pewno przyjdzie, jeśli poczekamy do jutra - cią- gnął Kocur. - I tak musimy poczekać, bo Ningobel powiedział, że kobieta przyjdzie, kiedy będzie gotowa. Od spustoszonego Starego Tyru dmuchnął chłodny wiaterek. Kupcy prędko się uwijali; pierwsi wracali już groblą z niewolnika- mi, którzy z racji dźwiganych pakunków wyglądali na wybitnych garbusów czy wręcz jakieś nieziemskie, groteskowe poczwary. - Nie będziemy tu czekać - rzekł Fafryd. - Jeśli kobieta nie przyjdzie, kiedy będzie gotowa, nie będzie tą kobietą, która mia- ła przyjść, kiedy będzie gotowa. A jeśli nawet nią będzie, to lepiej niech się spręża, żeby nas dogonić. Trzy konie awanturników poruszyły się nerwowo, a ten nale- żący do Kocura zarżał. Jedynie rosły wielbłąd, któremu zarzucili Gambit adepta 125 na grzbiet bukłaki z winem, różnorakie kuferki i starannie owinię- tą broń, stał zupełnie spokojnie. Fafryd i Szary Kocur bez szczegól- !nego zainteresowania spoglądali na samotną postać, idącą groblą pod prąd ludzkiego strumienia. Ten widok co prawda nie rozbu- dził w nich podejrzliwości, lecz po tylu zuchwałych przedsięwzię- ciach nie mogli wykluczać, że depcze im po piętach bezwzględna pogoń pod postacią okrutnych wojowników, czarnoskórych eunu- chów z puginałami, babilońskich kapłanów ze złotą bronią czy za- bójców nasłanych przez Hieronima z Antiochii. - Chloe przyszłaby na czas, gdybyś pozwolił mi ją przekonać - twierdził Kocur. - Ona cię lubi i na pewno to o niej właśnie mó- wił Ningobel. Posiada amulet, który strzeże ją przed adeptem. Słońce błyskało jeszcze rąbkiem tarczy, by zaraz skryć się pod wodą. Zgasły światełka na tyrejskich dachach. Świątynia Baala-Mel- karta wrzynała się czarnym zarysem w granatowe niebo. Rozebrano ostatni stragan, a większość kupców przeszła już pół grobli. Nadal tylko jedna postać zmierzała w stronę głównego lądu. - Po siedmiu nocach z Chloe jeszcze nie masz dosyć? - zapy- tał Fafryd. - Zresztą, czy będziesz jeszcze jej pragnął, kiedy zabije- my adepta i zdejmiemy z siebie zaklęcie? - Owszem, całkiem możliwe, jeno pamiętaj, że tego adepta trzeba pierwej złapać. Poza tym, nie tylko ja skorzystam na towa- rzystwie Chloe. Uwagę ich przykuł cichy okrzyk, który doleciał znad ciem- nych wód, a dokładniej z miejsca, gdzie do Portu Egipskiego wol- no wpływał statek handlowy z łacińskim ożaglowaniem. Można było odnieść wrażenie, że ten koniec grobli całkiem opustoszał... aż nagle na tle morza odcięła się ostro czarna, smukła postać, nie obładowana żadnym pakunkiem. - Patrz, nie jesteśmy jedynymi głupcami, którzy opuszczają słodki Tyr o tak niewdzięcznej porze - zauważył Kocur. - Pomyśl, Fafryd, jak bardzo przyda nam się kobieta w zimnych górach. Za- wsze ci przygotuje przysmaczek, pogłaszcze po czole. - Ty nie myślisz wcale o czole, maluchu. Znów się zerwał chłodny wiatr, jęczący na wydmach. Tyr zda- wał się zwierzem prężącym się w zaczajeniu przeciwko groźbom czyhającym w ciemnościach. Ostatni kupiec szukał jakiejś zguby na czworakach. Fafryd położył dłoń na grzbiecie wierzchowca. 126 Fritz Leiber - Jedziemy. Kocur spróbował raz jeszcze: - Jeżeli umiejętnie z nią pogadamy, nie będzie się upierać, żeby wziąć służkę do namaszczania stóp olejkami. Wtedy zobaczyli, że ów nieznajomy, który podobnie jak oni opuszczał miasto, jest w gruncie rzeczy szczupłą i wysoką kobie- tą. Miała na sobie ubranie, w którym wsiąkała w gęstniejący mrok, jakby w rzeczywistości przybywała nie z Tyru, ale z jakiegoś napo- wietrznego królestwa, skąd można zejść na ziemię dopiero po za- chodzie słońca. Kiedy tak szła lekkim, rozkołysanym krokiem, uj- rzeli jej jasne oblicze i kruczoczarne włosy. Serce o mało nie wy- skoczyło z piersi Kocurowi; czuł, że to najwspanialsze zwieńcze- nie długich oczekiwań i miał wrażenie, że jest świadkiem naro- dzin Afrodyty - choć nie z piany morskiej, lecz z mroku. Albo- wiem była to jego ciemnowłosa Ahura, tyle razy spotykana w wi- niarniach, chociaż nie patrzyła już chłodnym, nieśmiałym spojrze- niem, ale uśmiechała się ciepło. Także w piersi Fafryda wezbrały gorące uczucia. - A więc ty jesteś kobietą, która miała przyjść, gdy będzie go- towa? - zapytał wolno. - Pewnie nawet nie wiesz - dodał wesoło Kocur - jak mało brakło, abyś się spóźniła. 4. ZAGINIONE MIAJTO Mijał już tydzień, w trakcie którego stale posuwali się na pół- noc skrajem pustyni, a mimo to o dziejach i zamierzeniach swej zagadkowej kompanki wciąż wiedzieli niewiele ponad to, co wy- jawiła im Chloe. Pytana o powody swego przyjścia, Ahura odpo- wiadała, że wysłał ją Ningobel albo że Ningobel nie miał z tym nic wspólnego, albo że pewien zmarły bóg ze Starszyzny Bogów zesłał jej widzenie, w którym szukała brata, o którym słuch zaginął, gdy wybrał się na poszukiwania Zaginionego Miasta Arymana. Często pytania zbywała milczeniem, co wprawdzie przydawało jej tajemni- czości, ale czasem rodziło podejrzenia. Tak czy owak, dzielnie zno- siła trudy podróży, okazała się wytrawnym jeźdźcem i nie narzeka- ła, ilekroć przyszło jej spać na gołej ziemi pod cienkim kocem. Wy- 127 Gambit adepta glądało na to, że niczym jakiś szczególnie wrażliwy wędrowny ptak, Ahura dąży do celu z jeszcze większą niż oni zawziętością. Przy każdej sposobności Kocur uparcie się do niej przymi- lał, hamowany jedynie obawą przed zamienieniem jej w ślimaka. Jednakże po kilku dniach tych niespożytych zalotów spostrzegł, że Fafryd idzie z nim w zawody. Już wkrótce przyjaciele stali się rywa- lami ścigającymi się o przywilej udzielenia Ahurze nawet najdrob- niejszej pomocy w tych rzadkich przypadkach, kiedy jej potrze- bowała. Każdy chciał przodować w przechwałkach i opowieściach o najbardziej nieprawdopodobnych przygodach, zawsze na bacz- ności, by drugi nie został sam na sam z Ahurą. Jak długo ze sobą podróżowali, tak nigdy jeszcze nie musieli się wysilać na tyle ry- cerskości. Pozostali serdecznymi przyjaciółmi, o czym dobrze wie- dzieli, ale i przyjaciółmi bardzo drażliwymi, o czym również wie- dzieli. A pełna milczenia - i może chytrości - nieśmiałość Ahury, zachęcała obu do wzmożonych wysiłków. Na południe od ruin Karkemisz przeprawili się przez Eufrat i ru- szyli w kierunku źródeł Tygrysu, aż wpadli na szlak, którędy Ksenofont ongiś cofał się nad morze na czele 10 tysięcy greckich najemników. Stąd odbili na wschód. Zarazem wzbierało w nich rozdrażnienie. Pewnego dnia Ahura wędrowała po okolicy w niewielkim oddaleniu, pozwalając wierzchowcowi skubać zwiędnięte chwa- sty, gdy tymczasem dwaj przyjaciele siedzieli na głazie i sprzeczali się szeptem. Fafryd proponował zaniechać umizgów na czas trwa- nia wyprawy, Kocur natomiast był zdania, że należy mu się pierw- szeństwo. Ich zwada tak się zaogniła, że nie zauważyli frunącego ku nim białego gołębia, dopóki ptak z biciem skrzydeł nie usiadł na ramieniu Fafryda, które ten akurat szeroko rozkładał, demon- strując swą wolę czasowego wyrzeknięcia się dziewczyny... jeśli Kocur postąpi tak samo. Fafryd zamrugał oczami i odpiął gołębiowi od nogi kawa- łek pergaminu. - „Dziewczyna jest niebezpieczna - przeczytał. - Dajcie so- bie z nią spokój". Na maleńkiej pieczęci odciśnięto plątaninę siedmiorga oczu. - Patrz, jest ich siedem! - zauważył Kocur. - Dowcipny! Przez chwilę milczał, próbując wyobrazić sobie gigantyczną pajęczynę z niewidzialnych nici, która służyła plotkarzowi do zbie- rania wiadomości i załatwiania interesów. 128 Fritz Leiber Skoro więc propozycja Fafryda uzyskała tak nagłe i nieocze- kiwane poparcie, spór został rozstrzygnięty i Kocur niechętnie poszedł na ustępstwa. Solennie sobie przyrzekli, że dopóki nie rozprawią się z adeptem, nie będą dobierać się do dziewczyny ani w żaden sposób ubiegać się o jej względy. Przebywali właśnie w okolicach, gdzie nie było miast, w kra- ju żywcem wziętym ze wspomnień Ksenofonta: ranek wstawał tu chłodny i mglisty, w południe prażyło słońce, a o zmierzchu czło- wiek bał się czujnych, okrutnych górskich plemion, pomny na po- wszechnie znane legendy o „małych ludziach" - różniących się od zwykłych ludzi w tym samym stopniu, co koty od psów. Ahura jak- by nie chciała zauważyć, że Szary Kocur i Fafryd wyraźnie ochło- dli w uczuciach dla niej. Wciąż była prowokująco nieśmiała i ma- łomówna. Nastawienie Kocura do dziewczyny poczęło ulegać diametral- nej zmianie... może za sprawą goryczy związanej z potrzebą po- skromienia namiętności, a może - po uwolnieniu się od obowiąz- ku układania komplementów i dowcipnych uwag - dzięki trzeź- wej ocenie sytuacji. Coraz częściej i częściej doznawał wrażenia, że tamta Ahura, dama jego serca, jest wątłą iskierką, ledwie widoczną w mroku obcej osoby, która z każdym dniem zachowuje się bar- dziej enigmatycznie, podejrzanie czy nawet, rzec można, odpycha- jąco. Przypomniał sobie, jak Chloe nazywała Ahurę. Nieraz zasta- nawiał się nad legendą o Hermafrodycie, który kąpał się w karyj- skim zdroju i tam złączył się w jedną istotę z nimfą Salmakis. Te- raz, ilekroć patrzył na Ahurę, widział jedynie ogniste oczy spoglą- dające przez szczelinę na świat łakomym wzrokiem. Wyobrażał so- bie, jak w nocy dziewczyna śmieje się pod nosem z okrutnego za- klęcia, które ciążyło na nim i Fafrydzie. Znów miał obsesję na jej punkcie, wszelako kierowały nim teraz inne pobudki. Śledził ją po- tajemnie i obserwował jej minę, kiedy na niego nie patrzyła, jakby tym sposobem zamierzał rozwikłać zagadkę. Zachowanie Kocura nie uszło uwagi Fafryda, który przypusz- czał, że jego przyjaciel zamierza obejść warunki umowy. Zamiast dać wyraz swemu oburzeniu, jął śledzić druha równie pilnie, jak ten śledził Ahurę. Gdy trzeba było uzupełnić zapasy żywności, żaden już nie chciał polować w pojedynkę. Ich serdeczna dotąd komitywa znacznie się popsuła, a pewnego popołudnia całkiem legła w gru- zy, bo kiedy przekraczali ciemny wąwóz na wschód od Armenii, Gambit adepta 129 znienacka sfrunął sokół i zatopił szpony w ramieniu Fafryda. Osi- łek rozsiekał drapieżnika, aż posypały się okrwawione pióra, lecz zdążył zauważyć, że ptasi wysłannik przyniósł wiadomość. „Uważaj na Kocura" - przeczytał, a ponieważ piekła go ręka podrapana szponami sokoła, przestał nad sobą panować. Kiedy Ahura uspokajała spłoszonego zajściem konia, zrównał się z Ko- curem, wynurzył się przed nim ze swoich podejrzeń i przestrzegł go przed naruszaniem uzgodnionych reguł, bo w przeciwnym razie ich przyjaźń się skończy i przerodzi w śmiertelny pojedynek. Obserwując Ahurę, Kocur słuchał jego wymówek z ponurą miną, jakby myślami błądził gdzieś daleko. Chętnie opowiedział- by Fafrydowi o swych obawach, lecz wątpił, czy jego zwierzenia zabrzmią wiarygodnie. Dodatkowo denerwował go fakt, że jego dobre zamiary odczytano na opak. Tak więc kiedy Fafryd wyrzu- cił z siebie cały potok pogróżek, nic mu nie odpowiedział. Co ten uznał za przyznanie się do winy i kłusem odjechał naprzód, dy- sząc z wściekłości. Byli już blisko kamienistej wyżyny, skąd niegdyś Medowie i Persowie zjeżdżali na podbój Asyrii i Chaldei. Tam właśnie, je- śli wierzyć wskazówkom Ningobla, powinni odnaleźć zapomnia- ną siedzibę Pana Wiecznego Zła. Archaiczna mapa na całunie Ary- mana początkowo wprowadzała w błąd, zamiast pomagać, wszak- że po jednej niepokojącej, bo zdumiewająco błyskotliwej sugestii Ahury, stała się o wiele bardziej zrozumiała. Wskazywała drogę do głębokiego jaru - gdzie zbliżający się wędrowiec oczekiwałby ra- czej zejścia łagodnym zboczem - a zaraz za nim dolinę, choć z da- leka wydawało się, że wznosi się tam góra. Zgodnie z mapą, za kil- ka dni powinni dotrzeć do Zaginionego Miasta. Tymczasem obsesja Kocura stale się pogłębiała, by w końcu nabrać wyraźnych, zatrważających kształtów. Uwierzył bowiem, że Ahura jest mężczyzną. Wspólne obozowe życie i konsekwent- ne śledztwo już dawno powinno dostarczyć niezbitych dowodów na potwierdzenie lub obalenie tej śmiałej hipotezy, jednakże - co ze zdziwieniem uświadomił sobie Kocur po wnikliwym rozważe- niu sytuacji - tak się nie stało. Owszem, z wyglądu, ruchów i naj- błahszych czynności zdawała się kobietą, lecz on nieraz spotykał wymalowanych, słodkich i naturalnie zachowujących się szpiegów z podkładkami na piersiach, którzy z równym powodzeniem wcie- lali się w rolę niewiasty. Ohydne, lecz prawdziwe. Odtąd choro- • 130 Fritz Leiber bliwa ciekawość zmuszała go do zwielokrotnionych wysiłków, to- też wodził za dziewczyną posępnym wzrokiem jeszcze częściej, co oczywiście złościło Fafryda, który swój nastrój okazywał uderza- niem dłoni o rękojeść miecza... mimo, iż nigdy nie udało mu się nastraszyć tym Kocura. Każdy z nich z własnych powodów pozo- stawał markotny - niczym wielbłąd, który co rusz przystawał, da- jąc do zrozumienia, że z największą niechęcią oddala się od życio- dajnej pustyni. Ostatnie dni, kiedy zbliżali się do starożytnej świątyni Aryma- na, pokonując mroczne wąwozy i skaliste wzniesienia, były praw- dziwym koszmarem dla Szarego Kocura. Fafryd jawił mu się jako nieprzyjazny olbrzym o białej twarzy (przypominający mu kogoś znanego z dawnych czasów), a sama wyprawa zdawała się marszem splątanymi, ślepymi korytarzami snów. Nadal miał ochotę zdać sprawę olbrzymowi ze swoich potwornych podejrzeń, lecz brako- wało mu odwagi, a olbrzym kochał Ahurę. Do tego wciąż nie uda- wało mu się zdemaskować dziewczyny, zjawy krążącej poza jego za- sięgiem. Doszedł do wniosku, iż w jej zachowaniu nie zaszła żadna zmiana - może tylko taka, że bardziej nalegała na pośpiech, jakby jej statek miał wkrótce wpłynąć do macierzystego portu. Aż w końcu pewnej nocy nie mógł już znieść męki niepew- ności. Wyczołgał się spod rumowiska dokuczliwych sennych maja- ków, dźwignął się na łokciach i rozejrzał cicho jak zwierzę, od któ- rego wziął sobie przydomek. Na szczęście nie było wiatru, inaczej chłód dawałby się moc- no we znaki. W ognisku ledwo tliły się węgle. Księżycowa poświa- ta odsłaniała gęstwę loków Fafryda i jego ramię wysunięte spod włochatego niedźwiedziego futra. W tej samej poświacie tonęła po- stać Ahury leżącej na wznak po drugiej stronie ogniska; jej spo- kojne, śpiące oblicze, z lekka poruszane oddechem, było zwróco- ne na gwiazdy. Kocur odczekał dłuższą chwilę, po czym, wciąż bezszelest- nie, zsunął z siebie szary płaszcz, sięgnął po miecz, okrążył ogni- sko i przyklęknął obok dziewczyny. Znów musiało upłynąć tro- chę czasu, nim beznamiętnie przyjrzał się jej twarzy. Ciągle jed- nak widział maskę hermafrodyty, która prześladowała go na ja- wie - jeżeli umiał jeszcze odróżnić jawę od snu. Wtem jego dłonie pobiegły ku niej... i zatrzymały się raptownie. Ponownie zamarł w bezruchu. Wreszcie, wykonując wyważone ruchy wyćwiczone- Gambit adepta 131 go lunatyka (choć bez porównania cichsze), zdjął z niej wełnia- ny płaszcz, wyciągniętym nożykiem uniósł pod szyją rąbek sukni i ostrożnie, aby nie dotknąć ciała, rozciął ją aż do kolan. Podobnie postąpił z chitonem. Białe jak alabaster piersi, o których sądził, że ich nie zoba- czy, były na swoim miejscu. Pomimo to jego koszmar, zamiast ustąpić, jeszcze się nasilił. Nasunęła mu się myśl tak niezwy- kła, że wymagała czegoś więcej niż zwykłe zdumienie. Bo kie- dy tak klęczał, pochłonięty oględzinami, nabrał bezwzględnej pewności, że owo alabastrowe ciało także jest maską - wykona- ną z równą starannością co twarz i z równie strasznych, nieod- gadnionych przyczyn. Powieki nawet nie drgnęły, za to ukazały się brzegi zębów, jak gdyby w rozmyślnym, przelotnym uśmiechu. Kocur nie miał już cienia wątpliwości: Ahura była mężczyzną. Posłyszał z tyłu chrzęst węgli. Odwróciwszy się, ujrzał głowę Fafryda, a nad nią lśniącą stalową klingę, która na moment zasty- gła, jakby bóg z iście nadludzką cierpliwością dawał swemu stwo- rzeniu ostatnią szansę, nim razi go piorunem. Kocur w samą porę wyrwał z pochwy smukły miecz, by za- słonić się przed tytanicznym ciosem. Obie głownie jęknęły od rę- kojeści po sztych. W odpowiedzi na ów jęk, łącząc się z nim, pogłębiając go i wydłużając, nadciągnął z zachodu, mimo panującej dotąd ciszy, huraganowy wicher, w którego porywach Kocur poleciał w przód, Fafryd zatoczył się w tył, a Ahura przeturlała się po wypalonym ognisku. I Wicher ucichł, nim się na dobre rozhulał. Gdy się uspokajał, coś podobnego do nietoperza zjawiło się przed Kocurem i pozwo- liło się schwytać. Nie był to wszakże ani ptak, ani duży liść, tyl- ko papirus. Żar z ogniska obsypał kępę suchej trawy i jakby celowo wznie- cił ogień. W czerwonym blasku Kocur obejrzał przybyły nie wie- dzieć skąd skrawek cienkiego papirusu. Skinął nagląco na Fafryda, który wykręcał się spomiędzy gałęzi karłowatych sosen. Nad bezkształtną pieczęcią, wypisana dużymi czarnymi lite- rami, widniała taka oto wiadomość: „Do kroćset katów, przerwijcie wreszcie tę kłótnię i ruszaj- cie za kobietą!" 132 Fritz Leiber Spostrzegli, że Ahura zagląda przez szparę między ich ramio- nami. Zza strzępka czarnej chmury wyjrzała jasna tarcza księżyca. Dziewczyna bacznie im się przyjrzała, poprawiła chiton i suknię i owinęła płaszczem. Zebrali konie, wyciągnęli wielbłąda z kolcza- stych zarośli, gdzie bezradnie udręczał się nad swoim losem, i wy- ruszyli w dalszą drogę. Nawet nie przypuszczali, jak prędko zobaczą Zaginione Miasto. Bali się nawet, że to jakaś pułapka albo robota iluzjonisty. Dopie- ro co Ahura pokazywała im usiany głazami grzbiet wzgórza, a już patrzyli w dół na wąską kotlinę, w której stały monolity: wspar- te o siebie w dziwacznych pozach, osrebrzone blaskiem księżyca i pocięte siatką cieni. Od razu widać było, że „miasto" to określenie zbyt szumne. Ludzie z pewnością nigdy nie mieszkali w tych masywnych,kamien- nych budowlach, choć może dokonywali tu religijnych obrzędów. Mogłyby tu bytować co najwyżej egipskie posągi bądź mechanicz- ne twory z kamienia. Fafryd i Szary Kocur nie mieli czasu podziwiać zabytków w ca- łej okazałości, bo nagle, bez uprzedzenia, Ahura spięła konia i za- częła zjeżdżać w dół po osuwającym się zboczu. Zatem i oni wy- rwali karkołomnym, zwariowanym galopem - konie zdawały się rozpędzonymi cieniami, wielbłąd zaś drapieżnym duchem - po- przez las z grubsza ciosanych słupów, pod nadprożami o słonio- wych rozmiarach, wciąż za niedoścignionym odgłosem kopyt. Zna- leźli się wnet na otwartym placu zalanym blaskiem księżyca, mię- dzy wielkim monolitem przypominającym formą człowieka a ol- brzymią kamienną bryłą podobną do sarkofagu, ku któremu pię- ły się schody. Jeszcze nie zdążyli zastanowić się nad niesamowitością tego miejsca, gdy przyzwała ich niecierpliwym gestem Ahura. Przypo- mnieli sobie rady Ningobla i spostrzegli, że już prawie świta. Po- odpinali paczki i kuferki z grzbietu drżącego, parskającego wiel- błąda. Fafryd rozwinął ciemny, powiewny całun Arymana i otulił nim dziewczynę, która w milczeniu patrzyła na grobowiec. Na jej marmurowym obliczu odbijało się podniecenie, jakby przed chwi- lą wyskoczyła spod kamieni. Podczas gdy Fafryd zajmował się swoją robotą, Kocur otwo- rzył hebanowy kuferek, dawną własność Fałszywej Leodike. Ogar- nięty dziwną ochotą do błazeństw, niezgrabnie odtańczył rolę słu- Gambit adepta 133 żącego eunucha, nim ustawił na kamiennej płycie w artystycznym porządku wszystkie słoiczki, flakoniki i amforki wyciągnięte z ku- ferka. Odpowiednim do okazji falsetem, zaśpiewał: Nakryłem raz dla Seleacjana, Z gustem i sercem zastawa dobrana. Wielce rad musiał być satrapa, Bo gdy już się napchał, wysapał: „Za karę kastrować cię każę!" - Hej, Fafyr! - zawołał. - Chłopa wykastrowano jeszcze za dzieciaka, tedy żadna krzywda stać mu się nie mogła! A że wcze- śniejsza kastracja... - Zaraz ci wykastruję tę przemądrzałą japę! - krzyknął Fafryd. Zamachnął się pierwszym magicznym przedmiotem, jaki wpadł mu w ręce, lecz w porę się powstrzymał. Kiedy Kocur dostał kielich Sokratesa, nie rezygnując ze śpie- wów i pląsów, wsypał doń miarkę prochu z mumii, dodał wina, wszystko starannie rozmieszał, po czym w dzikich podskokach zbliżył się do Ahury i podsunął jej naczynie. A skoro się nie ru- szała, przytknął jej kielich do ust. Nie spuszczając oka z grobowca, Ahura duszkiem wypiła zawartość. Wtedy przyniósł gałązkę z ba- bilońskiego Drzewa Życia, która zachowała swą cudowną świeżość i sztywność listków, jakby uciął ją przed paroma chwilami. Deli- katnie rozchylił ściśnięte palce dziewczyny, położył na nich gałąz- kę i zamknął jej dłoń. Pozostało im tylko czekać. Na horyzoncie niebo zaróżowiło się i na krótko pociemniało, kiedy gwiazdy zaczęły gasnąć, a księ- życ przybladł. Rozłożone afrodyzjaki ostygły, tak iż wiatr nie mógł spijać ich wonnych oparów. Kobieta wciąż stała ze wzrokiem wbi- tym w grobowiec, a za nią - niby jej groteskowo powiększony cień, wpatrzony w to samo miejsce - wznosił się przypominający postać ludzką monolit. Kocur zerkał z niepokojem przez ramię, próbując rozstrzygnąć, czy to prymitywne dzieło niewprawnych rzeźbiarzy, czy raczej posąg, który ludzie gruntownie zdeformowali, bo sym- bolizował zbyt wiele zła. W miarę jak wstawał świt. Kocur zaczął dostrzegać szczegó- ły odrażających płaskorzeźb na sarkofagu, przedstawiających ludzi podobnych do kamiennych słupów i zwierzęta jak góry. 134 FritzLeiber Fafryd patrzył na zieloną gałązkę w ręku Ahury, aż nagle ujrzał rzecz przedziwną. Oto gałązka w okamgnieniu zwiędła, pozwijała się i zamieniła w czarny patyk. W tej samej chwili Ahura zadrżała i jeszcze bardziej pobladła. Zdawała się teraz biała jak śnieg. Ko- cur odniósł wrażenie, że wokół jej głowy tworzy się mały, zwiew- ny obłok, a tajemniczy nieznajomy, którego nienawidził, wychodzi z jej ciała niby dżinn z butelki. Ciężka kamienna pokrywa sarkofagu zgrzytnęła i jęła się udnosić. Ahura ruszyła w stronę grobowca. Kocurowi wydawało się, że czarny obłok ciągnie ją tak samo, jak żagle ciągną statek. Podnosząca się szybko pokrywa wyglądała na górną szczę- kę kamiennego krokodyla. Czarny obłok sunął triumfalnie do poszerzającego się otworu, wlokąc za sobą białą chmurkę. Sarko- fag otworzył się na całą długość. Ahura podeszła i zajrzała do wnę- trza. .. lub, w przekonaniu Kocura, została tam częściowo wciągnię- ta przez czarny obłok. Chwyciły ją silne dreszcze i po chwili osu- nęła się jak pusty worek na krawędź sarkofagu. Fafryd zazgrzytał zębami, Kocur wyłamywał głośno palce. Mimowolnie dobyli mieczy i zacisnęli dłonie na rękojeściach, aż pobielały im knykcie. Aż na koniec - niczym wałkoń po całodniowym wypoczyn- ku w cieniu drzewa, indyjski książę po żmudnych dworskich ob- radach lub filozof po dyspucie z głupcami - znad grobowca wsta- ła smukła postać. Mężczyzna nosił czarne ubranie, srebrną kolczu- gę, miał też miękkie, kruczoczarne włosy i takąż brodę. Co jednak najbardziej rzucało się w oczy, niby znak na tarczy zamaskowa- nego rycerza, to srebrzysta połyskliwość młodzieńczej oliwkowej skóry, przywodząca na myśl trąd i podbrzusze ryby. I jeszcze jed- no: rysy twarzy srebrno-czarnego mężczyzny bezspornie przypo- minały Ahurę. 5. ANRA DEWADORIJ Wsparłszy swe długie dłonie na brzegu sarkofagu, nieznajo- my popatrzył na nich z przyjazną miną i kiwnął głową, jakby się znali od dawna. Nie zwlekając dłużej, lekko wyskoczył na zewnątrz Gambit adepta 135 i śmiałym krokiem zszedł po schodach; podeptał całun Arymana, Ahury zaś nie zaszczycił bodaj krótkim spojrzeniem. Przyjrzał się mieczom. - Przeczuwacie niebezpieczeństwo? - Starannie wygładził brodę, która zdaniem Kocura mogła wyrosnąć tak gęsta jedynie w grobowcu. - Jesteś adeptem? - zapytał Fafryd niezbyt pewnym głosem. Nieznajomy puścił pytanie mimo uszu i pochylił się, by obej- rzeć z rozbawieniem komicznie porozkładane afrodyzjaki. - Drogi Ningobel pewnie jest ojcem armii siedmiookich roz- pustników - mruknął. - Chyba się już domyślacie, że kazał wam pozbierać te zabawki, bo sam ich potrzebuje. Nawet w pojedyn- ku ze mną nie potrafi oprzeć się pokusie dorobienia na boku. Ale może tym razem stary kutwa niechcący ściągnął na siebie nieszczę- ście. Cóż, miejmy nadzieję. To rzekłszy, odpiął i beztrosko odłożył pas z mieczem o niezwy- kle wąskiej klindze i srebrnej rękojeści. Kocur wzruszył ramionami i schował do pochwy własny oręż, lecz Fafryd tylko warknął: - Nie podobasz mi się! Czy to aby nie ty rzuciłeś na nas świń- ską klątwę? Nieznajomy zawiesił na nim drwiące spojrzenie. - Szukasz przyczyny, co? - powiedział. - Chciałbyś poznać osobę, która w twoim przekonaniu wyrządziła ci krzywdę. Zamie- rzasz dać upust wściekłości, kiedy już ją poznasz. Tyle że za każdą przyczyną kryje się następna, a za każdym sprawcą jeszcze jeden sprawca. Nawet nieśmiertelność nie pozwoli ci dotrzeć do sedna rzeczy. Wierz mi, szedłem tą ścieżką dalej niż większość śmiałków i pokonywałem najdziwniejsze przeszkody, piętrzące się na dro- dze tych, dla których mózg jest więzieniem, a doczesność jeno na- miastką życia. Nie wyobrażasz sobie okrucieństwa wrogów i puła- pek, jakie trzeba ominąć. Bardzo cię proszę, wstrzymaj się chwilo- wo z wydawaniem mi wojny, podobnie jak ja się wstrzymam, nim dam ci odpowiedź na drugie pytanie. Adeptem jestem, i owszem, tego się nie wypieram. Słysząc to, Kocur znów miał ochotę pobrykać, parodiując tym razem obrzęd czarodzieja. Oto stała przed nim nieczęsto spotyka- na osoba, na której mógł sprawdzić działanie zaklęcia trzymanego w sakwie! Marzył, żeby przez zaciśnięte zęby wycedzić tekst magicz- nej formuły, pomachać ramionami w określony sposób, splunąć na 136 Fritz Leiber adepta i trzy razy okręcić się na lewej pięcie w kierunku przeciw- nym do obrotu zegara słonecznego. Ale i on wolał poczekać. - O wszystkim można powiedzieć w prostych słowach - rzekł Fafryd groźnym tonem. - Tu bym się z tobą nie zgodził - odparł adept z większym ożywieniem. - O pewnych rzeczach w ogóle nie da się rozma- wiać, inne stawiają przed nami takie wymagania, że człowiek prę- dzej osiwieje i umrze, nim znajdzie właściwie słowa. Czasem trze- ba szukać wyrażeń na niebie, określeń między gwiazdami. Inaczej powstaje błazeński, dyletancki bełkot. Kocur przewiercał wzrokiem adepta, wyczuwając w nim ja- kąś potworną sprzeczność - jakby ktoś wychwytywał ślad ob- łudy w wykrzywionych ustach Solona, tchórzostwo w oczach Aleksandra bądź bezmyślność w twarzy Arystotelesa. Bo cho- ciaż adept był niewątpliwie erudytą, człowiekiem potężnym i pewnym siebie, kojarzył się również z dzieckiem chłonącym osobliwości świata - bojaźliwym chłopcem, dręczonym cieka- wością. Kocurowi zaświtała w głowie zadziwiająca myśl, że stoi u progu tajemnicy, którą tak długo starał się wyśledzić w za- chowaniu Ahury. Na ramieniu Fafryda wybrzuszyły się mięśnie, jakby chciał dać zuchwałemu adeptowi zasłużoną nauczkę, lecz w końcu schował miecz i podszedł do kobiety. Przytrzymał w palcach jej nadgarstek, po czym nakrył ją swoim niedźwiedzim futrem. - Jej duch nie odszedł daleko - oznajmił. - Wkrótce wróci. Cóżeś jej uczynił, srebrno-czarna papugo? - A czy to ważne, co uczyniłem jej, wam lub sobie? - odparł adept z niejakim rozdrażnieniem. - Skoro tu jesteście, wysłucha- cie mojej propozycji. - Pomilczał. - Oto, w krótkich słowach, co wam proponuję: również zrobię z was adeptów, podzielę się z wa- mi całą wiedzą, którą zdołacie ogarnąć rozumem, wszelako pod jednym warunkiem. Nadal będziecie poddawać się zaklęciom, ja- kie uznam za stosowne na was nałożyć. Dzięki temu pogłębimy wiedzę. Co wy na to? - Czekaj, Fafryd! - poprosił Kocur przyjaciela, łapiąc go za rękę. - Jeszcze nie uderzaj! Najpierw rozważmy, czego od nas żąda. Czemuż to, wielkoduszny czarowniku, zwracasz się z tym właśnie do nas i dlaczego musieliśmy przemierzyć pół świata, zamiast spo- tkać się w Tyrze i tam obgadać sprawę? Gambit adepta 137 - Mam być adeptem?! - żachnął się Fafryd, ciągnąc Kocura za rękaw. - Mam się całować z maciorami, bo będzie robił ze mnie ma- gika? To może jeszcze splunę w gardziel wilkowi Fenrisowi, ha? - Pytacie, czemu was tu sprowadziłem? - odezwał się chłod- no adept. - Moje możliwości podróżowania i skutecznego porozu- miewania się podlegają pewnym ograniczeniom. Ponadto istnie- je szczególny powód, który natychmiast poznacie, jeśli dojdziemy do porozumienia, aczkolwiek, przyznaję, jużeście mi nieświado- mie bardzo pomogli. - Jeno czemu wybór padł na nas? - dociekał Kocur, opierając się szarpiącemu go Fafrydowi. - Czasem takie pytania, jeśli drążyć głęboko, prowadzą ku kre- som rzeczywistości - odrzekł rycerz. - Szukałem wiedzy w snach żyjących ludzi, zaszedłem daleko w mrok, gdzie toną gwiazdy i umysły. Teraz jednak, w czarnym labiryncie pokrętnych ścieżek, skończyła się nić i boję się iść dalej po omacku. Bezlitosne potę- gi, strzegące nieznanej im tajemnicy wszechświata, wyczuły moją obecność. Nieubłagani strażnicy, którzy posługują się Ningoblem jak marionetką i których ledwie cieniem jest Ormuzd, zastawi- li sidła i wznieśli barykady. Moje najlepsze pochodnie gasną lub chwieją się wątłym ogniem. Szukam nowych dróg dojścia do wie- dzy. - Obrócił na nich oczy, zdające się przeobrażać w dwie dziu- ry wycięte w zasłonie. - Macie coś w sobie, gdzieś na dnie duszy, co może tylko wy, a może też inni przed wami skrzętnie chowali przez wiele stuleci. Coś, co skłania was do śmiechu, jakim wybu- chali jeno Starsi Bogowie. Coś, co pozwala wam dostrzec pewien niewinny żart w biedzie, rozczarowaniu i śmierci. Można się do- wiedzieć wielu rzeczy, rozplątując ten wątek. - Bierzesz nas za kosztowne szale, które będziesz do woli szar- pał i rozdzierał? - burknął Fafryd. - A potem dosztukujesz sobie nić i ruszysz labiryntem do samego Niflheimu? - Adept wprzódy rozdziera siebie, by później rozdzierać mógł innych - rzekł brodacz z kamienną miną. - Nawet nie wiecie, jak wielkie skarby się w was marnują lub są trwonione w bezmyśl- nym śmiechu. Nosicie w sobie bogactwa niemalże nieprzebrane, nici przeznaczenia wiodące ku niebu i dalej, gdzie człowiek myślą nie sięgnie. - Zaczął mówić szybko, natarczywie. - Nie pragniecie pełniejszego zrozumienia świata? Nie zamienicie swoich dziecię- cych igraszek na prawdziwe przygody? Wykonujcie moje polecę- 138 Fritz Leiber nia, a dam wam bogów za przeciwników. Całe gwiazdy będą wa- szymi skarbcami, a ludzie zwierzyną; najlepszych włączycie do my- śliwskiej sfory. Całowanie świń i ślimaków? Toż to jeno przygryw- ka! Zdepczecie bożków, przestraszycie narody, zadacie światu gwałt. Wszechświat zadrży na głos waszych pragnień, lecz wy go ujarzmi- cie i wyrwiecie z posad. Starożytny śmiech da wam moc... - Przestaniesz wreszcie kłapać dziobem, łotrze obłudny, jęzo- rze owrzodzony?! - huknął Fafryd. - Wystarczy, że poddacie się mojej woli - ciągnął adept, wciąż z tym samym zapałem. Gdy ruszał wargami, jego czarna broda podrygiwała miarowo. - Torturowane i prześladowane istoty będą wiedzieć, czemu to zawdzięczają. Rozpusta bogów posłuży za dro- gowskaz, który w burzowych ciemnościach wskaże drogę do tego, kto siedzi w czaszce Odyna, pociąga za sznurki i kieruje życiem waszym i moim. Cała wiedza będzie nasza, my trzej ją posiądzie- my. Poddajcie się mojej woli i bądźcie panami ziemi! Przez chwilę Kocur słuchał jak urzeczony tych straszliwych zapewnień. Raptem poczuł, że muskuły Fafryda silnie się naprę- żają (jeszcze niedawno wiotczały pod jego palcami, jakby i bar- barzyńca ulegał). W ciszy głośnym echem odbiły się słowa, które wypowiedział pod wpływem odruchu: - Twoim zdaniem wystarczy jeden rym i parę obrzydliwych obiecanek, żeby przeciągnąć nas na swoją stronę? Myślisz, że zale- ży nam cokolwiek na twoich poronionych doświadczeniach? Fa- frydzie, ten płaz mnie obraża, nie wspominając już o szkodach, któ- re nam wyrządził. Zdecydujmy się, kto ma się z nim porachować. Z miłą chęcią bym go porozdzierał, poczynając od żeber. - Czyżbyście nie pojmowali, co wam proponuję? Tak hojny dar, a wy go odtrącacie! Naprawdę nic nas nie łączy? - Spór i nic więcej. Wzywaj demony, czarowniku, a jak nie, to chwytaj za miecz! Znikły ślady nieugaszonej żądzy w oczach adepta, pozostała w nich tylko śmiertelna wrogość. Fafryd porwał kielich Sokratesa i zdając się na los, rzucił go na ziemię. Zaklął, kiedy naczynie po- toczyło się do Kocura, który szybkim, kocim ruchem położył dłoń na rękojeści smukłego Skalpela. Adept tymczasem pochylił się, namacał w zamyśleniu pas z po- chwą i wysunął z niej klingę delikatną i sprężystą jak igła. Potem ze złowróżbną opieszałością wyprostował swe szczupłe ciało, oświeco- Gambit adepta 139 ne czerwonymi promieniami wschodzącego słońca. Z tyłu, niczym jego sekundant, wznosił się czarny, człekopodobny monolit. Kocur bezszelestnie wydobył miecz z pochwy, pieszczo- tliwie pogłaskał palcem klingę... i przy okazji zobaczył napis wykonany czarną kredką: „Nie pochwalam twych zamysłów. Ningobel". Prychnął, rozdrażniony, wytarł stal o kolano i sku- pił się na adepcie - tak bardzo, że nie zauważył, jak nieopodal odmyka oczy Ahura. - A więc dobrze, martwy czarowniku - rzekł beztrosko. - Na- zywam się Szary Kocur. - A ja Anra Dewadoris. Kocur nie zwlekał z wprowadzeniem w życie swego staran- nie ułożonego planu: podbiec do przeciwnika w dwóch susach, uderzyć ostro w jego miecz, który miał zostać zbity w bok, i po- tem w szyję, która miał zostać rozcięta. Oczyma wyobraźni widział już strumień krwi, kiedy to w połowie drugiego susa spostrzegł ostrze adepta, mknące jak strzała prosto w jego oczy. Z wysiłkiem, po którym zabolało go w brzuchu, wykręcił się w bok i zastawił na oślep. Klinga adepta zachłannie minęła Skalpel, lecz zdołała tyl- ko drasnąć szyję i zostawić po sobie niegroźną ranę. Kocur o ma- ło się nie wywrócił, przez chwilę odsłonięty na ciosy, lecz prędko skoczył w tył, co go ocaliło przed drugim kąśliwym atakiem Anry Dewadorisa. Szykując się na odparcie kolejnego natarcia, wybału- szał oczy na wroga; nie spotkał dotąd nikogo, kto górowałby nad nim szybkością. Twarz Fafryda była kredowobiała, jednakże Ahura uniosła głowę znad futrzanego płaszcza i wykrzywiła usta w bladym, zja- dliwym uśmiechu. Jej otwarta, złośliwa radość różniła się zasadni- czo od wcześniejszych nieśmiałych, słabo uzewnętrznionych ob- jawów okrucieństwa. Anra Dewadoris uśmiechał się jeszcze szerzej, a nawet poki- wał głową z szyderczym uznaniem, nim ruszył na Kocura. I oto nadszedł czas Igły, kąsającej teraz ze swobodą i chyżością błyska- wicy, gdy Skalpel zwijał się w rozpaczliwej obronie. Kocur musiał się cofać mimo zażartego oporu z twarzą zlaną potem i piekącym gardłem, ale też z radującym się sercem, ponieważ nigdy jeszcze nie walczył tak dobrze - nawet pamiętnego ranka, kiedy obudził się z workiem na głowie i rozprawił z okrutnym, rozbestwionym egipskim porywaczem. 140 Fritz Leiber Niespodziewanie dla samego siebie zaczynał mieć coraz więk- szą pewność, że wszystkie te dni, kiedy śledził Ahurę, teraz przy- noszą zysk. W pewnej chwili, gdy po raz kolejny doskoczyła doń Igła i prze- jechała ze zgrzytem po jego mieczu, a on stracił rozeznanie, któ- rą stroną miecza się broni, desperacko uskoczył... jednak nie dość szybko. Poczuł ukłucie z boku pod żebrami. Ciął mściwie w wypro- stowane ramię adepta... i ledwo zdążył cofnąć własną rękę przed obronnym pchnięciem. Wtem Ahura zawołała głosem urągliwym i tak cichym, że Fa- fryd z trudem ją zrozumiał, a Kocur w ogóle jej nie usłyszał: - Nie łaskotały cię pająki, Anra, kiedy po tobie biegały? Może adept zawahał się na moment, a może tylko nieuchwyt- nie pogłębiła się pustka w jego oczach, w każdym razie Kocurowi nie nadarzyła się wytęskniona okazja do przeprowadzenia kontr- ataku i powstrzymania ciągłego, zabójczego naporu przeciwnika. Mimo iż wytężał wzrok, nie wypatrzył ani jednej szczeliny w tka- nej mieczem stalowej sieci, którą adept niezmordowanie na niego zarzucał. Na twarzy za tą siecią nie dostrzegał najlżejszych czytel- nych grymasów; nawet ruch gałki ocznej nie zdradzał celu plano- wanego natarcia. Nozdrza się nie rozchylały, a usta nie wydymały, co wskazywałoby na podobne zmęczenie, jakie odczuwał Kocur. To było nieludzkie, zakrawało na czary. Widział przed sobą osło- nę maszyny zbudowanej przez Dedala bądź sztuczną istotę przy- byłą z dawnych legend. Bo też całkiem jak wspomniana maszyna, Dewadoris zdawał się czerpać siły i zyskiwać na szybkości, wyko- rzystując ten sam rytm, który wyczerpywał Kocura. Uzmysłowił sobie, że jeśli nie przerwie tego rytmu kontratakiem, jakimkol- wiek, byle kontratakiem, to ulegnie w pojedynku z szybkim jak myśl przeciwnikiem. W ślad za tym pierwszym wnioskiem nasu- nęły się drugie: dogodna sposobność zdobycia przewagi nigdy się nie zdarzy, daremnie będzie czekał na błąd adepta, musi zaryzyko- wać i zdać się na szczęście. W gardle go paliło, serce łomotało jak szalone, płuca doma- gały się powietrza, a po rękach i nogach rozchodziła się piekąca, paraliżująca trucizna. Dawadoris wykonał mylący wypad... a może było to śmier- telne pchnięcie w twarz. Równocześnie Kocur usłyszał szyderstwo Ahury: Gambit adepta 141 - Wieszały ci pajęczyny w brodzie, Anra, a robactwo panoszy- ło się w twoich wstydliwych miejscach! Kocur zaryzykował... i spróbował zranić adepta w kolano. Albo trafnie odgadnął, albo coś innego przeszkodziło adeptowi, bo ten wprawdzie z łatwością zasłonił nogę, lecz wypadł z rytmu i zwolnił. Gdy po chwili znów nabierał szybkości, zmuszając Kocura do następnego ryzykownego wypadu, ponownie wtrąciła się Ahura: - Robaki zrobiły ci naszyjnik, Anra - zakpiła. - Maszerujące żuki przystawały, żeby zajrzeć ci w oczy! Ten sam scenariusz powtarzał się wiele razy: prędkość wroga, ryzyko, makabryczny żart dziewczyny. Kocur zyskiwał tylko mo- ment wytchnienia, nie mógł więc wyprowadzić złożonego ataku. Wciąż i wciąż cofał się po obwodzie koła, aż poczuł się jak w klesz- czach morskiego wiru. Z każdym okrążeniem przesuwały mu się przed oczami te same elementy krajobrazu: blada ze strachu twarz Fafryda, masywny grobowiec, wykrzywione drwiną i nienawiścią oblicze Ahury, czerwona tarcza wschodzącego słońca, czarny mo- nolit o zbezczeszczonych kształtach, drużyna kamiennych wojów wśród gigantycznych kamiennych namiotów, znowu Fafryd... Miał pewność, że ciągnie już naprawdę ostatkiem sił. Każ- dy brawurowy kontratak przynosił mu mniej wytchnienia i sła- biej spowalniał ruchy przeciwnika. Krajobraz kołysał się, ciemniał. Wydawało mu się, że tonie w burzliwej kipieli, jakby czarny obłok, który przedtem zniewolił Ahurę, teraz jego osaczał z wampirzą dra- pieżnością i tamował mu dech w piersiach. W końcu wiedział, że przeprowadzi już tylko jeden, ostatni kontratak. Musiał zaryzykować jak nigdy dotąd i celować w serce. Przygotował się... lecz zwlekał chyba za długo. Nie potrafił wykrzesać z siebie dodatkowych sił, a przecież trzeba było przy- spieszyć. Na domiar złego, adept szykował się do piorunowego, śmiercionośnego ataku. Wykonał pchnięcie kojarzące się raczej z gestem schorowanego staruszka, który próbuje się podnieść z łoża boleści. I wtedy Ahura się roześmiała. A był to okropny, histeryczny śmiech, półchichot i półrechot. Śmiech do tego stopnia szczery, że Kocur nie mógł się oprzeć zdumieniu: czyżby jego śmierć tak bar- dzo ją rozbawiła? Jednakowoż, mimo pewnych oczywistych róż- nic, śmiech Ahury brzmiał jak zniekształcone echo śmiechu Fafry- 142 Fritz Leiber da czy jego własnego. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy Igła nie przeszyła go na wylot, a błyskawiczne pchnięcie Dewadorisa zwal- niało i zwalniało, jakby ów jadowity śmiech owijał się wokół nie- go niewidzialnym bandażem, jakby każdy następny poryw śmie- chu pętał mu ręce łańcuchami. Kocur nastawił Skalpel i rzucił się w przód, a właściwie za- toczył półprzytomnie. Usłyszał głośne westchnienie Fafryda. Na- gle zdał sobie sprawę, że próbuje wyciągnąć miecz z piersi adepta i że to nad wyraz trudne zadanie, jakkolwiek ostrze weszło w cia- ło z łatwością, jakby Anra był pusty w środku. Kocur powtórnie szarpnął, zdołał wyciągnąć Skalpel i wypuścił go ze zdrętwiałych palców. Kolana się pod nim ugięły, głowa opadła na piersi i świat pogrążył się w mroku. Fafryd, mokry od potu, przyglądał się adeptowi. Wyprężo- ne ciało Anry Dewadorisa przechyliło się jak kamienny monu- ment, mniejszy krewniak stojącego za nim monolitu. Usta zastygły w cierpkim, domyślnym uśmiechu. Ciągle się przechylał, choć daw- no już powinien się przewrócić; wyglądał teraz na wcielenie waha- dła wstrzymanego ręką śmierci. W końcu jednak prawa natury zwy- ciężyły i runął na ziemię, aczkolwiek sztywno niby posąg. Rozległ się okropny, głuchy brzęk, gdy głowa uderzyła o czarną płytę. Histeryczny śmiech Ahury zabrzmiał z nową siłą. Fafryd zawołał Kocura, podbiegł doń i ze strachem potrzą- snął bezwładnym ciałem. Odpowiedziało mu chrapanie. Niczym tebański hoplita wsparty na swej włóczni o zmierzchu bitwy, Kocur spał snem człowieka do cna wycieńczonego. Fafryd przyniósł szary płaszcz, okrył przyjaciela i ostrożnie ułożył go na ziemi. Ahurą wstrząsały dreszcze. Fafryd zatrzymał wzrok na zabitym adepcie, który leżał wycią- gnięty w teatralnej pozie, trochę jak przewrócona rzeźba nagrob- na. Dewadoris był wyjątkowo chudy, istny szkielet. Z rany zadanej mieczem wyciekło parę kropel krwi, za to czoło rozpadło się jak gliniany dzban. Fafryd dotknął ciała. Skóra była zimna, mięśnie ze- sztywniały na kamień. Fafryd widział już ludzi tak sztywnych tuż po śmierci: Mace- dończyków, którzy walczyli zbyt długo i zbyt zaciekle. Tamci jed- nak po męczącym boju słabli i omdlewali. Anra Dewadoris do sa- mego końca zachował świeżość i pełną kontrolę nad swoimi ru- chami - na przekór truciznom, których musiało nazbierać się w ży- Gambit adepta 143 łach tyle, że krew nie mogła już płynąć. Pierś w trakcie pojedyn- ku ledwie się ruszała. - Na rozkrzyżowane ciało Odyna! - mruknął Fafryd. - Był adeptem, ale walczył mężnie. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie. To Ahura podeszła do niego z błędnym wzrokiem. Uraczyła go krzywym uśmiechem, znacząco uniosła brew, przyłożyła palec do ust i nagle osunęła się na kolana przy trupie. Z wahaniem dotknę- ła gładkiej, atłasowej powierzchni maleńkiej plamy krwi na pier- si adepta. Fafryd aż sapnął, uderzony niezwykłym podobieństwem twarzy kobiety i mężczyzny. Ahura poderwała się jak spłoszona kotka, lecz chwilę potem znieruchomiała w tanecznej pozie i spojrzała za siebie. Na jej twa- rzy odmalował się radosny wyraz spełnionej zemsty. Skinęła głową na Fafryda, lekkim krokiem wbiegła na schody, wskazała wnętrze sarkofagu i po raz wtóry skinęła głową. Barbarzyńca ruszył za nią niezdecydowanie, nie odrywając spojrzenia od jej wykrzywionego, nieziemsko pięknego oblicza. Powoli się wspinał na schody. Zajrzał do sarkofagu. Zajrzał i stwierdził, że widzialny świat jest tylko powłoką nałożoną na fundament ohydztwa. W tym, co pokazywała mu Ahura, dostrzegł świadectwo ostatecznego upodle- nia zarówno jej, jak i istoty nazywającej się Anrą Dewadorisem. Przypomniał sobie osobliwe szyderstwa, jakimi dziewczyna ob- rzucała adepta w czasie pojedynku. Dziki śmiech wciąż dźwięczał mu w uszach, uporczywie naprowadzał jego myśli na trop pluga- wych bezeceństw i zdrożnej zażyłości. Prawie nie zauważył, że Ahu- ra, oparta o ścianę sarkofagu, opuściła bezwładnie białe ręce, jakby dziesięć smukłych, rozcapierzonych palców miało przekonać kogoś o jej trwodze. Nawet nie wiedział, że Kocur obudził się i odszukał go mętnym spojrzeniem zmęczonych oczu. Wracając myślami do niedawnych wydarzeń, doszedł do wnio- sku, że pod wpływem wyjątkowo schludnego, wręcz wykwintne- go wyglądu Dewadorisa wyobrażał sobie grobowiec jako ekstrawa- gancko zaprojektowane wejście do wspaniałego, podziemnego pa- łacu. Dopiero teraz przekonał się, że w ciasnym sarkofagu nie ma drzwi ani szpar świadczących o ich istnieniu. Ktokolwiek stamtąd wyszedł, musiał tam właśnie mieszkać, wśród suchych kątów ob- rosłych pajęczynami, na ziemi pełnej robaków, żuków i czarnych, kosmatych pająków. 144 Fritz Leiber 6. GÓRA Być może tak to sobie zaplanował jakiś psotny demon albo sam Ningobel. W każdym razie, kiedy Fafryd zszedł po schodach grobowca, zaplątały mu się nogi w całun Arymana i wściekle za- ryczał (co później Kocur nazwał beczeniem), nim odkrył powód swych udręk. Tkanina została jednak podarta na strzępy. Potem Ahura, którą hałas wyrwał z otępienia, wywołała krót- kotrwały popłoch, krzycząc, że czarny monolit maszeruje na cze- le kamiennych wojów, aby ich zmiażdżyć i zmasakrować. Chwilę później zmroził wszystkim krew w żyłach kielich Sokratesa, zata- czając na ziemi pół koła, jakby niewidzialny duch mędrca próbo- wał chwycić znajome mu naczynie - może po to, aby przepłukać gardło po szczególnie męczącej dyspucie w świecie zmarłych. Po uschniętej gałązce z Drzewa Życia wszelki ślad zaginął, aczkolwiek Kocur uskoczył równie prędko i daleko, co któryś z jego zwierzę- cych imienników, zobaczywszy ogromnego, czarnego owada, który dreptał w pobliżu miejsca, gdzie powinna leżeć gałązka. Sprawcą największego zamieszania okazał się jednak wielbłąd: zaczął niezgrabnie brykać w sposób zgoła przedziwny. Wreszcie dźwignął się podniecony na zadnie nogi i ruszył do klaczy, któ- ra pierzchła z trwożnym kwikiem. Szybko się wydało, że wielbłąd dobrał się do afrodyzjaków, albowiem jedna z butelek leżała na boku, prawdopodobnie potrącona kopytem; część jej zawartości, która wyciekła, została prawie doszczętnie zlizana. W dodatku za- ginęły dwa gliniane słoiczki. Fafryd dosiadł jednego z pozostałych koni i z obłąkańczym wołaniem ruszył w pogoń za dwoma zbie- głymi zwierzętami. Kocur, który został sam z Ahurą, musiał wykazać się całym swoim krasomówczym kunsztem, aby nie wpadła w obłęd. Zalał ją więc potokiem opowiastek, przeważnie pikantnych tyryjskich plo- tek, wśród których przemycił pewną historię wątpliwej autentycz- ności, jak to pewnego świątecznego dnia razem z Fafrydem i pię- cioma etiopskimi chłopcami poszedł w tany z łodygami oczu pija- nego Ningobla, zmuszając czarodzieja do patrzenia w najprzeróż- niejszych kierunkach. Kocur zastanawiał się, czemu ich siedmiooki Gambit adepta 145 mentor nie przesłał im jeszcze żadnej wiadomości. Zawsze po zwy- cięstwie Ningobel ze szczególną skwapliwością zgłaszał się z Żąda- niami zapłaty. Był przy tym nad wyraz wymagający; z pewnością upomni się o brakujące słoiczki z afrodyzjakami. Należałoby się spodziewać, że Kocur nie przepuści okazji do dalszych zalotów, co więcej, spróbuje się dowiedzieć, czy klątwa ślimaczych przemienień została już z niego zdjęta. Wszelako, po- mijając już histeryczne zachowanie Ahury, czuł się w jej obecności dziwnie onieśmielony, jakby zamiast kobiety, którą pokochał, zja- wiła się przy nim nieznajoma niewiasta. Niewątpliwie miał przed sobą zupełnie inną Ahurę w porównaniu z tamtą, która towarzy- szyła im w drodze do Zaginionego Miasta, a wspomnienie nie- zdarnych umizgów wielce go teraz krępowało. Mimo to pocie- szał ją i zabawiał niczym bezdomną tyryjską znajdę, a w końcu wyciągnął z sakwy dwie śmieszne pacynki, żeby odegrały krót- ką komedyjkę. Ahura pochlipywała, dygotała i szeroko otwierała oczy, słucha- jąc jednym uchem paplaniny Kocura, ostatecznie jednak uspoko- iła się i przegnała z twarzy wyraz otępienia. Najgorsze chwile mi- nęły. Wreszcie powrócił Fafryd ze zdenerwowaną klaczą i ciągle niesfornym wielbłądem. Jął z ponurą miną przysłuchiwać się roz- mowie, lecz nie brał w niej udziału. Wędrował spojrzeniem do nieżyjącego adepta i czarnego monolitu; właściwie to oglądał całe kamienne miasto i obniżające się ku północy dno kotliny Wyso- ko na niebie leciało w tym samym kierunku stado ptaków. Rap- tem rozpierzchło się na boki, jakby między nie wtargnął orzeł. Fa- fryd zmarszczył czoło. Chwilę później usłyszał głośny furkot. Ko- cur i Ahura zadarli głowy i natychmiast dostrzegli smukły pocisk spadający z góry. Mogli się tylko skulić. Długa, biała strzała wbiła się z hałasem w szczelinę między płytami, dwie piędzie od Fafry- da. Przez chwilę jeszcze drżała. Fafryd zaczekał i dotknął jej niepewnie. Drzewce było oblo- dzone, a pióra twarde, jak gdyby czarodziejskim sposobem długo leciała w mroźnej, ponadniebnej przestrzeni. Do pręta zostało coś przytwierdzone. Fafryd odczepił i z trudem rozwinął sztywny, zim- ny kawałek papirusu, który jednak zmiękł od ciepła ręki. - „Czeka was dalsza droga - przeczytał. - Misja jeszcze się nie skończyła. Obserwujcie znaki. Ningobel". 146 Fritz Leiber Trzęsąc się z wściekłości, Fafryd wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw. Pogniótł papirus, a strzałę wyrwał, przełamał na dwo- je i odrzucił na oślep. - Parchaty potomek eunucha, puchacza i ośmiornicy! - dokoń- czył. - Wali w nas z góry strzałami i mówi, żeśmy jeszcze misji nie spełnili. Przecież jest spełniona! Kocur, przyzwyczajony do gniewnych wybuchów Fafry- da po bitwie, zwłaszcza jeśli osiłek nie mógł w niej czynnie uczest- niczyć, zamierzał usadzić go chłodną uwagą. Wtem zobaczył, że w oczach przyjaciela gaśnie zapalczywość... aczkolwiek zostały po niej dzikie ogniki, które też mu się nie podobały. - Słuchaj, Kocurze! - rzekł Fafryd. - W którym kierunku rzu- ciłem złamaną strzałę? - Północnym - odparł Kocur bez wahania. - Zgadza się. Nadto ptaki leciały na północ, a strzała była pokry- ta lodem! - W jego oczach zrodziło się z iskierek zbójeckie lśnienie. - Każe nam patrzeć na znaki? Ano dobrze, zaufamy znakom! Bę- dziemy jechać na północ, na północ, cały czas na północ! Kocur upadł na duchu. Zdawał sobie sprawę, jak ciężka cze- ka go przeprawa, jeśli chce wybić z głowy ten pomysł Fafrydowi, który zawsze pragnął zabrać go „do tej cudownej, chłodnej krainy, gdzie mogą żyć jeno ludzie krzepcy i nieustraszeni, gotowi wal- czyć o byt z krwiożerczymi, włochatymi bestiami". Perspektywa ta- kiej podróży budziła trwogę w miłośniku słońca, gorących kąpie- li i południowych nocy. - Oto szansa, jaka już się nie zdarzy - ciągnął Fafryd natchnio- nym głosem skalda. - Ach, żeby tak znów natrzeć skórę śniegiem, nurzać się niczym mors między krami! Za Morzem Kaspijskim, za górami wysokimi, wiedzie szlak, który ongiś mój lud przemierzył. Droga Thora, będziesz pod wrażeniem. Żadnego wina, jeno mio- dy pitne i pieczona, przyprawiana dziczyzna! Grube futra na ple- cy, a w nocy mroźne powietrze, żeby sen był słodki i pokrzepiają- cy. I wspaniałe kobiety o szerokich biodrach. Ach, postawić żagle na zimowym statku i śmiać się ze zmrożonych bryzgów! Czemu tak długo żeśmy z tym zwlekali? W drogę! Na lodowego członka, co spłodził Odyna! Nie marnujmy czasu! Kocur powstrzymał się od nerwowego prychnięcia. - Ach, druhu mój serdeczny - odpowiedział tonem równie patetycznym. - Serce me raduje się nie mniej niż twoje na myśl Gambit adepta 147 o rozkoszach śnieżnej kąpieli i wszystkich przyjemnościach życia na północy, o których z dawna marzyłem. Wszelako - dodał z wy- raźną nutą smutku - nie zapominajmy o naszej zacnej towarzyszce, którą musimy, choćby wbrew poleceniom Ningobla, odwieźć bez- piecznie do Tyru. - Uśmiechnął się w duchu. - Ależ ja nie chcę wracać do Tyru! - wdała się w rozmowę Ahura, odrywając wzrok od pacynek z tak dużą dozą dziecięcej przekory, że Kocur zrugał się za to, że wcześniej traktował ją jak dziewczynkę. - Z tego odludzia do wszystkich zamieszkanych krain jest chyba równie daleko. Jedźmy na północ, skoro los tak każe. - Mojaż ty Frejo wcielona! - zawołał Fafryd, otwierając szero- ko ramiona. - Słyszałeś, Kocurze, co powiedziała? Na Idunę, słowa godne kobiety ze śnieżnego kraju! Nie wolno nam mitrężyć więcej czasu! Zanim rok upłynie, uraczymy się miodem. Na Friggę, toś mi się udała! Zauważyłeś, Kocurku, jak to pięknie ujęła? I tak rozpoczęły się gorączkowe przygotowania, wiązania pa- kunków i rozważania o czekającej ich drodze, na którą (póki co, wmawiał sobie Kocur) byli nieodwołalnie skazani. Kufer z afrody- zjakami, kielich i porwany całun wtłoczono z powrotem na wiel- błąda; garbus nadal spozierał łakomym wzrokiem na klacz i ob- lizywał pysk. A Fafryd podskakiwał, krzyczał i klepał Kocura po plecach, jakby nie znajdowali się w wymarłym przedpotopowym mieście z kamiennych ciosów, a tuż obok nie grzały się w słońcu zwłoki adepta. Już niebawem truchtem opuszczali kotlinę. Fafryd wyśpiewy- wał opowieści o zamieciach śnieżnych, polowaniach, potworach wielkich jak góry lodowe i olbrzymach sięgających głową białych szczytów. Kocur natomiast dla zabawy wyobrażał sobie śmierć w ob- jęciach jakiejś nad miarę kochliwej „wspaniałej kobiety o szero- kich biodrach". Wkrótce opuścili pustynne tereny. Mieli z górki, tym szybciej więc skupiska rachitycznych drzew zasłoniły miasto. Kiedy ostat- ni kamienny strażnik zniknął z pola widzenia, Kocur poczuł głę- boką ulgę, która wszakże nie szła w parze z pocieszeniem. Wolał też nie wracać myślami do czarnego olbrzyma, dumającego nad ciałem zabitego adepta. Skupił się na tym, co widział przed sobą, a więc na stożkowej górze zagradzającej wyjście z kotliny. Przykry- wała ją wysoka czapa mgieł - samotne spiętrzenie obłoków, z któ- rych wyobraźnia formowała bajkowe wieże i iglice. 148 Fritz Leiber Aż raptem ocknął się z zamyślenia, gdy Fafryd i Ahura przy- stanęli, zaskoczeni zgoła niespodziewanym widokiem drewnianej chatki bez okien, wciśniętej w gąszcz poskręcanych drzewinek. Za nią widać było zaorane pole. Niezręcznie wyrzeźbione figurki straż- ników przy czterech narożnikach dachu i nad kalenicą cechowały się perską ornamentyką - a właściwie staroperską, bo pozbawio- ną jakichkolwiek południowych naleciałsści. Na mieszkańca dawnej Persji wyglądał również staruszek o szczupłej twarzy, prostym nosie i szpakowatej brodzie, obserwu- jący ich bacznie z progu niskich drzwi. Zdawało się, że z najwięk- szym zaciekawieniem przygląda się Ahurze... a w zasadzie próbu- je się przyjrzeć, jako że częściowo zasłaniał ją Fafryd. - Witaj, ojczulku! - krzyknął Kocur. - Cudowny dzień na prze- jażdżkę! Zwłaszcza w twoich pięknych stronach! - Jużci prawda! - odparł z wahaniem staruszek archaiczną gwarą. - Aliści mało komu tędy droga wypada. - Nie ma to jak osiedlić się z dala od grzesznych, cuchnących miast! - odezwał się gromko Fafryd. - Znaszli tę górę, ojczulku? Miniemy ją łatwą drogą na północ? Kiedy wspomniał o górze, starzec się zasępił. Nie odpowie- dział. - Coś złego spotka nas po drodze? - zapytał Kocur. - Mamy się bać tej góry ze szczytem we mgle? Leciwy chłop skulił ramiona, jakby chciał nimi wzruszyć i tak zastygł. Potoczył wzrokiem po twarzach wędrowców. Na jego twa- rzy przyjazne uczucia walczyły o lepsze ze strachem i chyba wy- grały, bowiem pochylił się i wyrzucił z siebie: - Radzę wam z serca, nie jedźcie dalej. Czymże żelazo najlep- szego oręża, czymże rumaków chyżość przeciwko... Jeno nie my- ślcie, cobym się skarżył - dodał podniesionym głosem i rozejrzał się prędko na boki. - Na swoją dolę nijak mi narzekać. Dzięki onej górze dobrodziejstw doświadczam. Rodzice wrócili na tę ziemię, bo zbój tu nie przylezie, ni człek uczciwy nie zajdzie. I dani tu ze mnie nie ściągają... pieniężnej dani, oczywiście. Zyć, nie umierać. - No cóż, ojczulku, nie będziemy igrać z niebezpieczeństwem - rzekł chytrze Kocur, wzdychając. - Jesteśmy włóczykijami, co po- jadą tam, gdzie ich oczy poniosą. Czasami w drodze słyszy się dziw- ne opowieści. I tu przechodzimy do pewnej sprawy, w której mógł- byś za hojnym wynagrodzeniem służyć nam pomocą. - Zatrząsł Gambit adepta 149 kiesą z brzęczącymi monetami. - Słyszeliśmy opowieść o miesz- kającym tu demonie: młodym, bladym, czarnobrodym, odzianym w czerń i srebro. W miarę jak to mówił, dziadunio cofał się w głąb izby, by na koniec uskoczyć w mrok i zatrzasnąć drzwi. Zanim to jednak uczy- nił, ktoś pociągnął go za rękaw. Wnet dały się słyszeć zduszone wymówki wypowiadane dziewczęcym, rozgniewanym głosem. Drzwi otworzyły się na oścież, gdy staruszek akurat kończył mówić: - ...na wszystkich nas ściągniesz! Z chaty wybiegła dziewczyna, wyglądająca na piętnaście lat. Miała zarumienione policzki, a w oczach troskę i przerażenie. - Wracajcie czym prędzej! - krzyknęła w biegu. - Wszelakie zło ciągnie do tej góry. Bądź ci, co śmierci szukają. A we mgle ukry- ty jest wielki, straszny zamek! Władają nim w samotności potężne demony. Jeden z nich... Przypadła do strzemienia Fafryda, zanim jednak chwyciła je w dłonie, odnalazła spojrzeniem Ahurę. Na jej twarzy odbił się wy- raz bezgranicznej trwogi. - To on! - wrzasnęła. - Ten z czarną brodą! - I osunęła się na ziemię. Drzwi zamknęły się z hukiem i rozległ się odgłos zakłada- nej sztaby. Wędrowcy zsiedli z koni. Ahura szybko uklękła przy dziewczy- nie i po chwili dała znać ręką, że to tylko omdlenie. Fafryd pod- szedł do zamkniętych drzwi, lecz nie otworzono ich, choć pukał, prosił i groził. W końcu znalazł sposób: sforsował je kopniakiem. Wewnątrz zobaczył dziadunia wkulonego w ciemny kąt, niewia- stę próbującą schować dziecko pod wiechciem słomy, młodzień- ca trzymającego siekierę w drżących rękach oraz niebywale zasu- szoną starowinkę - najwyraźniej ślepą, a mimo to wytrzeszczają- cą oczy z wystraszoną miną. Wszystkich domowników cechowało wyraźnie rodzinne podobieństwo. Fafryd uchylił się przed słabowitym ciosem siekierą i spokoj- nie odebrał młodzieńcowi narzędzie. Kocur i Ahura wprowadzili do chaty dziewczynę. Pojawieniu się Ahury towarzyszyły następ- ne okrzyki przerażenia. Kiedy ułożyli dziewczynę na słomie, Ahura przyniosła wodę i zaczęła obmywać jej skronie. 150 FritzLeiber Tymczasem Kocur, wykorzystując strach rodziny, utwier- dził ją w przekonaniu, że jest górskim demonem, dzięki czemu skwapliwie odpowiadano mu na pytania. Na początek pytał o ka- mienne miasto. Usłyszał, że ongiś oddawano tam cześć starożyt- nemu duchowi zagłady. Należało unikać tego miejsca. Owszem, widzieli czarny monolit przedstawiający Arymana, ale tylko z da- leka. O nie, sami nie służyli Arymanowi; wszak obok chaty sta- ła kapliczka poświęcona jego przeciwnikowi, ognistemu Ormuz- dowi. Jednakże bali się Arymana, a kamienie w diabelskim mie- ście żyły własnym życiem. Następnie wypytywał o zamgloną górę, lecz teraz trudniej mu było wydusić z nich konkretne wiadomości. Upierali się, że wierzchołek zawsze tonie w chmurach. Chociaż pewnego wieczo- ra o zachodzie słońca, wyznał młodzieniec, zwidziały mu się dziw- nie wsparte o siebie zielone wieżyce i poskręcane kopuły minare- tów. W górze ponoć czaiła się groźba, piekielna groźba. Jakiego ro- dzaju? Nie chciał powiedzieć. Kocur zwrócił się w końcu do staruszka: - Powiedziałeś przedtem - rzekł ostro - że bracia moi, demo- ny, nie pobierają od ciebie pieniężnej dani za użytkowanie ziemi. Jaka więc dań ich zadowala?. - Biorą życie - wyszeptał staruszek. Oczy mu się zaszkliły. - Życie, powiadasz? Często? I kiedy po nie przychodzą? - Dyć nie oni przychodzą, ino my do nich chadzamy. Raz na dziesięć, czasem pięć lat zapala się w nocy na wierchu żółtozielone światło, a po okolicy głośne wołanie się niesie. Bywa, że po nocy ta- kowej ktoś przepada bez wieści. Zwykle ten, co od domu najdalej. Kto w izbie siedzi z innymi, potrafi się oprzeć wołaniu. Inom raz światło zoczył, aliści za moimi plecami ogień buzował i był ktoś, żeby mnie przytrzymać. Brat mój odszedł, kiedym pacholęciem był jeszcze. Później przez wiele lat światło się nie pokazywało, ażem po- czął dociekać, czy to nie ułuda jakowaś bądź legenda w dzieciństwie zasłyszana... Lat temu siedem, pode wieczór - ciągnął drżącym gło- sem, ze wzrokiem wbitym w Kocura - na dwóch chudych, srodze pomęczonych szkapinach przejeżdżali kole chaty dwaj mężowie, stary i młody. Kiedym siedział za drzwiami z okiem przy szparze, wnet pojąłem, że na Zamek Mgłą Zwany wracają jego panowie. Sta- ry był jako sęp łysy i brody nie miał, za to młodemu czarny zarost się puszczał. Tenże oblekł się w szaty czarne i zbroicę srebrną. Lica Gambit adepta 151 jego blade były, a rysy... - Skierował na Ahurę wylęknione spojrze- nie. - Sztywno w siodle siedział, ino chwiał się na boki. Rzekłby kto, nieboszczyk... Zmierzając ku górze, ni razu się nie obejrzeli. Od czasu onego światło żółtozielone nieledwie co noc błyska na wierz- chowinie. Na zew pospieszyło niejedno zwierzę z trzody, a i dzikich znać sporo ubyło. Mamy się tedy na baczności, od chałupy się nie oddalamy. Będzie trzy lata, jak odszedł syn mój najstarszy. Polował daleko i noc go w drodze zaskoczyła... Czarnobrodego młodzia- na wieleśmy razy widzieli, choć rzadko z bliska. Postać jego często się ukazuje w sinej dali bądź na skałach, gdzie staje z głową spusz- czoną. Raz córka bieliznę prała w strumieniu. Odłożywszy kijan- kę i wzrok podniósłszy, ujrzała w sitowiu martwe oczy. A raz syn mój najstarszy zapuścił się w zarośla za śnieżnym lampartem, by znaleźć tam i zwierzę, i młodzieńca... gadających ze sobą. Jeszcze innym razem, kiedym wstał rankiem siano kosić, on siedział przy studni i patrzał na chatę, ino tak, jakoby mnie zgoła nie widział. Starego, bywa, takoż widujemy, aliści nieczęsto. Od dwóch lat nie wiem, czyśmy choć raz któregoś napotkali, aż teraz... - Znów nie mógł się powstrzymać przed spojrzeniem na Ahurę. Tymczasem córka gospodarza odzyskała przytomność. Wpraw- dzie przestała bać się panicznie Ahury, to jednak nie dodała ani słowa do opowieści ojca. Przygotowali się do wyjścia. Kocur zauważył, że rodzina, a zwłaszcza kobieta z dzieckiem, popatruje na dziewczynę z led- wie tajonym gniewem, jakby miała jej za złe, iż próbowała ostrzec nieznajomych. Wobec tego zatrzymał się w progu i oświadczył: - Niech dziewczynie włos z głowy spadnie, wrócimy tu z czarnobrodym, oświetlając sobie drogę zielonym światłem. Ze- msta będzie straszliwa! - Rzucił na podłogę parę złotych monet i wyszedł. Nawiasem mówiąc, przez to lub dzięki temu, że dziewczyna została uznana za przyjaciółkę demonów, chuchano na nią i dmu- chano, aż zaczęła uważać się za lepszą od innych. Wykorzystywała bezwzględnie ich strach przed Kocurem, Fafrydem i Czarnobro- dym. W końcu ugięli się przed groźbami i oddali jej wszystkie zło- te pieniądze. Zawędrowała pomyślnie do odległego miasta, kupiła wyzywające suknie, owinęła sobie wokół palca satrapę i jako jego żona wiodła długie i dostatnie życie. Cóż, los najczęściej nagradza ludzi przedsiębiorczych i przebojowych. 152 Fritz Leiber Kiedy Kocur wyszedł na zewnątrz, Fafryd dzielnie starał się odzyskać swój wojowniczy nastrój. - Ruszaj się, mały! - powitał go. - Mamy schadzkę z zacną kra- iną lodu! Nie możemy się spóźnić, uczniu demona! Odjeżdżając, Kocur odparł wesoło: - Co z wielbłądem, Fafrydzie? Chcesz go ciągnąć między śnie- żne zawieje? Wyziębi się i zdechnie. - Kto powiedział, że śnieg nie wpływa zbawiennie na wielbłą- dy tak samo jak na ludzi? - Podniósłszy się w siodle, odwrócił się i krzyknął: - Chłopcze! Ty, z siekierą! Jeśli przyjdzie chwila, kiedy poczujesz w kościach dziwną tęsknotę, zwróć się na północ! Tam leżą kraje, które zrobią z ciebie prawdziwego mężczyznę! Jednakże w głębi serca wiedzieli, że mówią tak jedynie dla niepoznaki, ponieważ ich horoskopem rządziły już inne planety - a szczególnie jedna, błyszcząca żółtozielonym światłem. W mia- rę jak niestrudzenie jechali cichą kotliną, brak zwierząt, choć- by najdrobniejszych owadów, napawał ich coraz większym lę- kiem. Wyczuwało się jakąś pradawną tajemnicę związaną z tym miejscem. Wiedząc, że niejedno mogłaby im wyjaśnić Ahura, nie chcieli jej jednak wypytywać; litowali się nad nią przez wzgląd na ciężkie wewnętrzne przeżycia, których ostatnio musiała do- świadczyć. Wreszcie Kocur zdecydował się wyrazić myśl, która ich obu trapiła: - Obawiam się, że Anra Dewadoris, który chciał nas przy- jąć na uczniów, sam nim był. Prawdopodobnie lubił, jak to zwykle uczniowie, przypisywać sobie zasługi swego mistrza. Czarnobro- dy już nam nie zaszkodzi, ale został stary. Pamiętasz słowa Ningo- bla? Porywacie się na tajemnicę, a nie na konkretną istotę. Nie ma- cie do czynienia zjedna osobą, lecz z mirażem... - Na wszystkie pchły kąsające wielkiego Antiocha i wszy gryzą- ce jego małżonkę! - odezwał się za nimi ktoś piskliwym, bezczelnym głosem. - Widać już wiecie, panowie samobójcy, co zawiera list? Odwrócili się błyskawicznie. Obok wielbłąda stał, jakby do- piero co wylazł zza przydrożnego głazu, szelmowsko uśmiechnięty ciemnoskóry chłystek o tak wybitnie aleksandryjskim wyglądzie, że można go było sobie wyobrazić wśród domostw Rakotis w to- warzystwie wychudzonego kundla. Kocur nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę pies wyszedł z ukrycia. Gambit adepta 153 - Ty od kogo, chłopcze? - zapytał Fafryd. - Jak się tu dosta- łeś? - A jak ci się wydaje, hę? - odparował młokos. - Łap! - Rzu- cił Kocurowi woskową tabliczkę. - Chcecie znać moje zdanie? Le- piej zabierajcie się stąd, pókiście cali i zdrowi. Wasza ekspedycja pewnie pójdzie na marne. Ningobel już zwija namiot i wraca pę- dem do domu. Przyjaciel w potrzebie, nie ma co! Kocur rozerwał sznurki, odwinął tabliczkę i przeczytał: - „Witajcie, moi waleczni podróżnicy! Dobrze się sprawili- ście, lecz najgorsze przed wami. Posłuchajcie wezwania, wędrujcie za zielonym światłem, lecz potem bardzo na siebie uważajcie. Ża- łuję, ale tylko tyle mogę wam pomóc. Całun, kielich i kuferek od- dacie chłopcu jako pierwszą ratę mojego honorarium". - Sługus Lokiego! Bękart Reginna! - rozsierdził się Fafryd. Kocur odwrócił głowę i dostrzegł chłystka, który huśtał się i podskakiwał na grzebiecie ochoczo uciekającego wielbłąda, kie- rując się w stronę Zaginionego Miasta. Z dala dochodziły ściszo- ne wybuchy bezwstydnego śmiechu. - Oto cała szczodrość ubogiego, pokutującego Ningobla - rzekł Kocur. - Już nie musimy się martwić o wielbłąda. - Do licha z nim! Niech się udławi bydlęciem i tymi zabaw- kami! Nie będzie tu nikt tęsknił za jego trajkotaniem! - Niezbyt wysoka ta góra - zawyrokował Kocur godzinę póź- niej. - Ale i nie mała. Ciekaw jestem, kto wyciosał w skale tę wą- ską ścieżynę i kto się troszczy, żeby była przejezdna. Mówiąc to, nawijał luźno na ramię długą, cienką linę z hakiem z rodzaju tych używanych przez wspinaczy. Zachodziło słońce i szybko zbliżał się zmierzch. Mizerna ścieżynka stopniowo stawała się coraz widoczniejsza; jej począt- ku nawet nie zauważyli. Wiodła ich teraz serpentynami wokół ol- brzymich głazów i nad krawędziami usianych kamieniami zboczy, z każdą chwilą bardziej stromych. Rozmowy, którymi próbowa- li oderwać się od zmęczenia, przeobrażały się najczęściej w spe- kulacje na temat sposobów, jakimi Ningobel porozumiewał się ze swoimi wysłannikami: czy spotykali się z nim bezpośrednio, czy też przekazywali sobie myśli na odległość, czy wreszcie posługi- wali się maleńkimi gwizdkami, które wydawają z siebie wysokie dźwięki, niesłyszalne dla ludzkiego ucha, lecz wzbudzają drżenia w bliźniaczych gwizdkach lub w uchu nietoperza. 154 Fritz Leiber Nadeszła pora, kiedy cały wszechświat zdawał się wstrzymywać oddech. Przy osnutym mgłami wierzchołku rozjarzyło się widmo- we zielone światło... choć było to zapewne jedynie dziwne zjawi- sko atmosferyczne, rzadki rodzaj wieczornej zorzy. Skądś doleciał potężny, jednostajny poświst, dźwięk tuż powyżej progu słyszalno- ści, zupełnie jakby niewidoczna armia owadów stroiła instrumen- ty. Wszystkie te wrażenia były osobliwie nieuchwytne niczym siła, która ciągnęła ich w górę - siła tak wątła, że mogliby wyrwać się spod jej władzy jak z wiotkiej pajęczyny... a jednak nie chcieli. Raptem obaj, Fafryd i Szary Kocur, jak na komendę odwrócili się do Ahury. Na ich oczach zachodziła w niej trudna do określenia zmiana; otwierała się niby kwiat kwitnący nocą, co nadawało jej postaci osobliwie dziecięcy wygląd. Można by rzec, że jakiś mistrz hipnozy zdziera z niej wierzchnią osłonę, by ukazać wnętrze po- dobne do spokojnego jeziorka o niezmierzonej głębi, z którego wy- pływały wszakże na powierzchnię pierwsze ciemne bańki. Znów zapałali do niej namiętnością, lecz teraz czuli na sobie więzy nieśmiałości. Ich serca umilkły i były ciche jak górski szczyt w sinej czapie, kiedy powiedziała: - Anra Dewadoris był moim bratem bliźniakiem. 7. AHURA DEWADORIJ - Nie znałam ojca. Zginął, zanim się urodziłam. Matka nie lu- biła się przede mną zwierzać, lecz raz mi powiedziała: „Twój ojciec był Grekiem, człowiekiem dobrym i uczonym. Często się śmiał". Kiedy o nim mówiła, traciła jakby urodę, wyglądała na spiętą. Pa- miętam, jak w tamtej chwili promienie słońca połyskiwały na locz- kach jej czarnych, farbowanych włosów. Zdawało mi się, że poło- żyła szczególny nacisk na słowo „twój". Miałam sporo wątpliwo- ści związanych z Anrą, więc postanowiłam popytać się Starej Be- reniki, która zarządzała służbą. Dowiedziałam się, że na własne oczy widziała, jak matka rodzi nas tej samej nocy. Stara Berenika mówiła mi jeszcze o śmierci ojca. Prawie dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem znaleziono go na ulicy, pod samymi drzwiami domu. Podobno zakatowała go na śmierć banda egipskich robot- ników portowych, którzy nocą dopuszczali się gwałtów i rozbojów. Gambit adepta 155 Tyrem rządzili wtenczas Ptolomeusze, więc nawet ich nie sądzono. Straszna rzecz go spotkała. Zrobili z niego miazgę na bruku. Kiedy indziej Stara Berenika opowiedziała mi co nieco o matce, aczkol- wiek kazała mi wcześniej przysiąc na Atenę, Seta i Molocha (miał mnie zjeść w razie czego), że nikomu o tym słowa nie pisnę. Usły- szałam wtedy, że matka pochodziła z perskiego rodu, w którym dawnymi czasy pięć dziewic zostało kapłankami. Zaraz po naro- dzinach przeznaczono je na żony złego perskiego boga i zakazano im stosunków cielesnych ze śmiertelnikami. Miały spędzać noce sam na sam z kamiennym posągiem boga w jego ustronnej świą- tyni „za siedmioma górami, za siedmioma rzekami". Tego dnia by- łyśmy tylko dwie w domu, toteż Berenika zaciągnęła mnie do piw- niczki pod sypialnią matki i pokazała trzy szare kamienie, wsta- wione między cegły, mówiąc, że pochodzą ze wspomnianej świą- tyni. Stara Berenika lubiła napędzać mi stracha, choć śmiertelnie bała się matki. Oczywiście, jak zwykle pobiegłam do Anry, żeby się z nim podzielić nowinami. Ścieżka pięła się teraz wąską granią na nie lada stromiznę. Ko- nie kolejno przechodziły w stępa: najpierw Fafryda, potem Ahu- ry, a na końcu Kocura. Fafryd jechał z wypogodzonym obliczem, chociaż wciąż się czujnie rozglądał. Kocur przypominał wyrośnię- tego dzieciaka. - Niełatwo mi wytłumaczyć, jak bardzo byłam przywiązana do Anry, bo żyliśmy z sobą w tak bliskiej komitywie, że trudno określić jednym słowem nasz związek. Uwielbialiśmy się bawić w ogrodzie w zgadywankę. Zamykał oczy i próbował odgadnąć, na co patrzę. Podczas innych zabaw zamienialiśmy się rolami, w tej nie... W końcu opracował tyle odmian zgadywanki, że brakowało czasu bawić się w coś innego. Czasami wspinałam się po drzewie oliwnym na dach domu (Anra tego nie potrafił) i przyglądałam się czemuś godzinę. Potem schodziłam i mówiłam mu o farbiarzach rozkładających mokre zielone sukna, by słońce nadało im purpu- rowy kolor, o procesji kapłanów wokół świątyni Baala-Melkarta, o żaglach stawianych na galerze z Pergamonu, o greckim dygnita- rzu, który tłumaczył coś niecierpliwie egipskiemu skrybie, o dwóch damach poplamionych henną, naśmiewających się z marynarzy w krótkich spódniczkach lub o samotnym, tajemniczym Żydzie. On mi wtedy mówił, co to byli za ludzie, o czym myśleli i jakie mie- li plany na najbliższą przyszłość. Posiadał niebywałą wyobraźnię, 156 Fritz Leiber bo później, kiedy już mogłam chodzić po mieście, okazało się, że przeważnie ma rację. Nieraz zastanawiałam się, czy nie widzi w mo- ich myślach więcej, niż sama mogę zobaczyć. Ale mnie to nie prze- szkadzało. Wręcz przeciwnie, sprawiało przyjemność... Oczywi- ście, nasza przyjaźń wynikała głównie z tego, że matka, zwłaszcza po zmianie stylu życia, nie pozwalała nam oddalać się od domu i spotykać z rówieśnikami. Owszem, trzymała nas krótko, lecz kie- rowały nią jeszcze inne powody. Anra był delikatnym dzieckiem. Złamał raz rękę w nadgarstku i kość długo nie chciała się zrosnąć. Matka przyprowadziła niewolnika obeznanego z ranami i dowie- działa się, że kości Anry będą kruszeć z wiekiem. Opowiadał o dzie- ciach, które z czasem stają się żywymi posągami, gdy skamienieją im mięśnie i ścięgna. Matka spoliczkowała go i wygnała z domu, przez co odwróciła się od niej pewna przyjaciółka, jako że był to pożyteczny niewolnik... Anra nie mógł pójść na miasto, nawet gdyby mu pozwolono. Niedługo po tym, jak sama zaczęłam wy- chodzić, namówiłam go, żeby mi towarzyszył. Z początku się sprze- ciwiał, ale go wyśmiałam, czego on od małego nie znosił. Wspięli- śmy się na mur w ogrodzie, lecz Anra rozmyślnie spadł z niego. Daremnie szarpałam go i szarpałam, nie chciał wstać i basta. W końcu przelazłam z powrotem przez mur, żeby otworzyć furt- kę i tamtędy go wciągnąć. Przyłapała mnie Stara Berenika i musia- łam jej wszystko opowiedzieć. Najpierw pomogła mi go wciągnąć, a potem mnie wychłostała, wiedząc, że postępuję wbrew zalece- niom matki. Anra ocknął się, nim skończyło się lanie, ale chorował jeszcze kilka tygodni. Chyba już nigdy się z niego nie śmiałam. Do dzisiaj... Anra zamykał się w czterech ścianach i ślęczał nad księ- gami. Uwielbiał bibliotekę ojca, gdzie bezustannie czytał lub uczył się nowych języków z tłumaczonych tekstów i podręczników do gramatyki. Ja w tym czasie oglądałam świat z dachu, prosiłam o opowieści niewolników lub Starą Berenikę i zbierałam nowiny na mieście. Matka nauczyła nas czytać po grecku, a ja dzięki roz- mowom z niewolnikami umiałam się dogadać po aramejsku i tro- chę w innych językach. Ilekroć dowiedziałam się czegoś nowego, natychmiast mu o tym donosiłam. Anra opanował sztukę czytania dużo lepiej ode mnie. Rozkochiwał się w pismach, jak ja w tym, co mnie otaczało. Litery żyły w jego oczach. Pamiętam, jak pokazy- wał mi egipskie hieroglify i mówił, że to owady i zwierzęta. Potem pokazał egipskie pismo hieratyczne i demotyczne, twierdząc, że to Gambit adepta 157 te same zwierzęta, tylko w innej szacie. Wszelako najbardziej po- dobał mu się język Hebrajczyków, albowiem, według niego, każda litera w ich alfabecie miała moc magiczną. Wtedy jeszcze nie znał staroperskiego. Czasem musiały upłynąć lata, nim poznał prawi- dłową wymowę obcych słów. Swoje osiągnięcia zawdzięczał głów- nie mnie, bo to ja zasięgałam języka u cudzoziemców... W biblio- tece ojca niczego nie przestawiano od chwili jego śmierci. Staran- nie poskładani w wiklinowych koszach spoczywali wszyscy wiel- cy filozofowie, historycy, poeci, retorzy i gramatycy. Jednakowoż w kącie wśród śmieci, razem z potrzaskanymi glinianymi tablicz- kami i resztkami papirusu, niszczały zwoje o zgoła innym charak- terze. Na odwrocie jednego z nich ojciec nabazgrał, z pewnością dla żartu, wielkimi, zamaszystymi literami: „Wiedza tajemna!" Te właśnie szpargały rozpaliły ciekawość Anry. Owszem, czytał sza- cowne księgi z wiklinowych koszy, lecz w przerwach wygrzebywał z kąta kruche pisma, zdmuchiwał kurz i głowił się nad treścią... W zwojach rozpisywano się o rzeczach, które budziły we mnie strach, obrzydzenie i zarazem ochotę do śmiechu. W wielu przy- padkach nie dbano o styl i poprawność gramatyczną. Jedne wyja- śniały znaczenie snów, inne zawierały wskazówki pomocne przy tworzeniu zaklęć, wstrętne opisy tego, co z czym ugotować. Żydow- skie zapiski w języku aramejskim traktowały o końcu świata tu- dzież niesamowitych działaniach złych duchów i cudacznych po- tworów, takich jak dziesięciogłowe monstra mające zamiast nóg koła ozdobione szlachetnymi kamieniami. Były też chaldejskie księ- gi astrologiczne, w których pisano, że światła widoczne na niebie mają swoje życie, nazwy i określony wpływ na człowieka. Jeden po- gnieciony, ledwie czytelny zwój pisany greką opowiadał o czymś okropnym, czego długo nie mogłam zrozumieć, a co miało jakiś związek z kłosem zboża i sześcioma nasionami granatu. W podob- nym greckim zwoju Anra po raz pierwszy napotkał wzmiankę o Arymanie i jego wiecznym imperium zła. Od tamtej pory ze wszystkich sił starał się opanować język staroperski. Niestety, wśród nielicznych staroperskich zwojów w bibliotece ojca nie znalazł żad- nych szczegółów dotyczących Arymana, musiał więc poczekać, aż ukradnę i przyniosę mu coś stosownego... Z domu zaczęłam wy- chodzić po tym, jak matka zmieniła styl życia. Miałam wtedy sie- dem lat. Była złośliwą, kapryśną kobietą, choć czasem przez krót- ki czas umiała okazywać mi miłość. Anrę zawsze rozpieszczała i fa- 158 FritzLeiber woryzowała, wszelako z daleka, za pośrednictwem niewolników, jakby się go bała... Z każdym rokiem działo się z nią gorzej. Nie- jednokrotnie podglądałam ją, gdy wpatrywała się z grozą w pust- kę lub biła się w czoło z zamkniętymi oczami i wyrazem udręcze- nia na pięknej twarzy. Wydawało mi się, że traci rozum. Zupełnie jakby błądząc w podziemnych korytarzach, miała wybór: znaleźć wyjście albo popaść w obłęd. Pewnego popołudnia, kiedy zajrza- łam do jej sypialni, przeglądała się w srebrnym lusterku. Długo, bardzo długo oglądała twarz. Stałam w drzwiach cicho jak trusia, bo wiedziałam, że dzieje się coś ważnego. W końcu chyba przezwy- ciężyła skrupuły, bowiem jej rysy, ściągnięte w wyrazie strachu i niepewności, wygładziły się i ułożyły na powrót w kształt pięknej maski. Otworzyła kluczykiem szufladkę, do której nigdy nie zaglą- dałam, skąd wyciągnęła rozmaite słoiczki, fiolki i pędzelki. Następ- nie starannie rozjaśniła policzki, nałożyła ciemne cienie wokół oczu i pomalowała usta na ceglasty kolor. Nie wiedzieć czemu, serce wa- liło mi młotem i tchu brakowało w piersiach. Matka odłożyła pę- dzelki, zrzuciła z siebie chiton, po czym w skupieniu obmacała szy- ję i piersi. Na koniec wzięła znowu lusterko i spojrzała na siebie ze spokojnym zadowoleniem. Była przepiękna, lecz jej piękno mnie przeraziło. Dotychczas uważałam ją za twardą i szorstką kobietę, mającą wszakże miękkie, czułe serce dla tego, kto umiałby się prze- bić przez wierzchnią warstwę zgorzknienia. Teraz wyszła na jaw cała prawda. Dusząc łzy, pobiegłam do Anry, żeby się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Jednakże siły go zawiodły, czym był wielce zdziwiony i zaniepokojony... Po tym zdarzeniu matka zaczęła czę- ściej wylewać na mnie swą złość i chociaż Anra ciągle mógł liczyć na jej pobłażliwość, byliśmy jeszcze bardziej odcięci od świata. Nie pozwoliła mi nawet rozmawiać z nowo kupioną niewolnicą: pa- skudną, niemiłą i chudą jak szczapa dziewczyną imieniem Fryne, która wykonywała masaże i czasem grała na flecie. Nocami scho- dzili się do domu najrozmaitsi goście, lecz mnie i Anrę zamykano w maleńkiej sypialni wysoko nad ogrodem. Słuchaliśmy tylko, jak przy dźwiękach fleta hulacy krzyczą za ścianą, wrzeszczą i tłuką się po głównej sali. Nieraz całą noc przeleżałam wpatrzona w ciem- ności z trwogą w sercu. Uciekałam się do wszelkich sztuczek, aby nakłonić do zwierzeń Starą Berenikę, ale wolała się nie narażać na gniew mojej matki. Tylko patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem... Ostatecznie Anra wymyślił sposób na zdobycie wiadomości. Kie- Gambit adepta 159 dy wyłożył swój plan, odmówiłam. Aż ciarki po mnie chodziły. Wte- dy się okazało, że brat ma nade mną władzę. Dotąd wszystko robi- łam dla zabawy, którą lubiłam nie mniej od niego. Nie przyszło mi do głowy, że staję się niewolnicą posłuszną jego rozkazom. Dopie- ro kiedy mu się sprzeciwiłam, odkryłam dwie rzeczy. Z jednej stro- ny wywierał dziwny wpływ na moje ciało, przez co nie mogłam (albo wyobrażałam sobie, że nie będę mogła, jeśli mi zabroni) ru- szyć ręką ani nogą. Z drugiej strony myśl o jego nieszczęściu i zmar- twieniu wydawała mi się wręcz nie do zniesienia... Teraz już wiem, że przeżywał wówczas pierwszy kryzys w życiu. Nie potrafiąc speł- nić swoich zamysłów, bezlitośnie złożył swą najwierniejszą pomoc- niczkę na ołtarzu nienasyconej ciekawości... Nastała noc. Zaled- wie nas zamknięto, spuściłam z okienka sznur z węzłami, wydosta- łam się na parapet i zeszłam na dół. Potem wdrapałam się po drze- wie oliwnym na dach. Przeczołgałam się po dachówkach do nie- wielkiego świetlika nad główną salą i przecisnęłam nad krawędzią (przy tym omal nie spadłam) do ciasnej, pełnej pajęczyn szpary między sufitem a dachówkami. Z jadalni dochodził cichy gwar roz- mów, lecz sala świeciła pustkami. Leżałam jak mysz pod miotłą i czekałam cierpliwie. Fafryd krzyknął zduszonym głosem i zatrzymał konia. Pozo- stali poszli za jego przykładem. Po stoku zsunął się kamień, na co jednak nie zwrócili większej uwagi. Hen spopod szczytu roznosił się i wypełniał całe nocne przestworze dźwięk nie będący tak do końca dźwiękiem; wabił niczym syreni śpiew, którego słuchał przy- wiązany do masztu Odyseusz. Czas jakiś wsłuchiwali się z niedo- wierzaniem, aż Fafryd wzruszył ramionami i ruszył w dalszą dro- gę. Znów rozbrzmiał stukot kopyt trzech koni. - Bardzo długo nic się nie działo - ciągnęła opowieść Ahura. - Czasem przebiegali niewolnicy z pustymi lub pełnymi misami. Usłyszałam śmiechy i Fryne zagrała na flecie. Nagle śmiechy się nasiliły i ludzie zaczęli śpiewać. Słyszałam szuranie przesuwanych sof, tupot nóg i niebawem na salę wysypał się dionizyjski koro- wód. Na czele maszerowała naga Fryne z fletem. Zaraz za nią szła moja matka, wzięta pod boki przez dwóch tańczących młodzień- ców. Przyciskała do piersi duży srebrny puchar z winem. Wino się oczywiście wylało i poplamiło szkarłatną barwą górę białego, jedwabnego chitonu. Ona tylko zaniosła się śmiechem i zaczę- ła się jeszcze bardziej zataczać. Po nich wychodzili następni, ko- 160 Fritz Leiber biety i mężczyźni, starzy i młodzi, a każdy tańczył i śpiewał. Pe- wien zwinny młodzik wyskakiwał w powietrze i klaskał stopami, a stary obleśny tłuścioch tak się zasapał, że dziewczyny musia- ły go ciągnąć. Korowód trzykroć okrążył salę, zanim biesiadnicy posiadali na sofach i poduchach. Podczas gdy goście żartowali, śmiali się, całowali, obejmowali i płatali sobie psikusy, matka pu ściła w obieg misę z winem, w której napełniano kielichy... By- łam zdumiona i zachwycona. Niedawno umierałam ze strachu, wyobrażając sobie najgorsze ohydztwa i potworności, aż tu rap- tem zobaczyłam najzupełniej zwyczajną, beztroską zabawę. Olśni- ło mnie. A więc to są te cudowne, ważne rzeczy, którymi zajmu- ją się dorośli! Nie bałam się już matki. Co prawda nie odrzuciła swojej nowej twarzy, lecz nie widziałam w niej złości, jawnej ani tajonej, tylko radość i piękno. Nawet Fryne choć raz nie wygląda- ła na ordynarną i niemiłą dziewkę, gdy kucała jak chudy chłopak i bawiła gości grą na flecie. Nie mogłam się już doczekać, kiedy opowiem o tym bratu... I byłoby wszystko wspaniale, gdyby nie jeden zgrzyt. Tak mały, że zrazu nie zwróciłam na niego uwagi. Otóż dwaj mężczyźni, którzy wodzili rej wśród żartownisi, mło- dy rudzielec i starszawy mąż o twarzy szczupłego satyra, chowa- li coś w zanadrzu. Widziałam, jak na boku naradzają się ze zna- jomkami. W pewnej chwili młodszy uśmiechnął się szeroko do matki i zawołał: „Nie myśl sobie, że nikt nie zna twojej przeszłości!" Innym razem ów starszy krzyknął szyderczo: „Słyszałem parę ciekawostek o twojej prababce, ty stara Per- sjanko!" Matka kwitowała ich uwagi śmiechem i z politowaniem ma- chała ręką, ale widać było, że coś jej doskwiera. Za każdym razem część biesiadników milkła, jakby się domyślali, co wisi w powie- trzu, lecz woleli się nie przyznawać. W końcu podejrzani męż- czyźni znikli i nic już nie mąciło harców i swawoli... Ludzie sza- leli i potykali się w tańcu, sala dudniła śmiechem, wino lało się częściej na ziemię niż w gardła. Nieoczekiwanie Fryne odrzuci- ła flet, rozpędziła się i z takim impetem wylądowała na kolanach grubasa, że temu tchu zabrakło. Przy okazji wylądowało na ziemi czterech czy pięciu swawolników. W tej samej chwili rozległ się huk i trzask pękającego drewna, jakby ktoś próbował staranować zamknięte wrota. Zaległa cisza jak makiem zasiał. Ktoś nieuważ- Gambit adepta 161 nie strącił latarnię i połowa sali pogrążyła się w cieniu. Wówczas gdzieś w głębi domu rozległ się niezwykły grzmot czyichś kro- ków, jakby na ucztę spieszyły dwie kamienne płyty. Ludzie sta- li jak wryci, ze wzrokiem wlepionym w drzwi. Fryne kurczowo obejmowała za szyję tłuściocha, lecz największa, nieopisana wręcz trwoga malowała się na twarzy matki. Cofnęła się pod świecącą latarnię i padła na kolana. Błysnęła białkami oczu. Zaczęła wy- rzucać z siebie krótkie, urywane krzyki, jak pies w pułapce. Wtem zza drzwi wyczłapał mierzący pełnych siedem stóp wzrostu nagi kamienny człowiek o topornych, z grubsza ciosanych kształtach. Zamiast twarzy miał na płaskiej powierzchni czarne, nabazgrane pręgi. Przed sobą, niby tłuk moździerza, prężył kamiennego człon- ka. Mierził mnie ten widok, lecz musiałam patrzeć. Przemierzając salę, zbliżył się z hałasem do krzyczącej matki, chwycił ją za wło- sy, poderwał z ziemi i wolną ręką zdarł z niej poplamiony winem chiton. Wtedy zemdlałam... Wszystko to nie trwało chyba zbyt długo, bo kiedy przyszłam do siebie, wciąż struchlała ze strachu, ludzie ryczeli ze śmiechu. Kilku, w tym dwóch mężczyzn, o któ- rych wcześniej mówiłam, pochylało się nad moją matką: pocie- szali ją i zarazem wykpiwali. Z boku leżała sterta płócien i cien- kich desek umazanych zaprawą murarską. Z ich rozmów wywnio- skowałam, że rudzielec włożył na siebie to okropne przebranie, podczas gdy ów z twarzą satyra sprokurował huk kroków, waląc cegłą o ziemię, oraz odgłos pękających drzwi, skacząc na deskę podpartą z obu końców. „Nikomu już nie wmówisz, że twoja prababka nie była poślu- biona w Persji głupiemu kamiennemu bałwanowi!" - szydził z niej, kiwając na boki palcem. Potem stała się rzecz straszna, która piekła mnie jak rana za- dana zardzewiałym sztyletem i wystraszyła bardziej niż sam opła- kany wygląd matki. Chociaż zbladła jak płótno i ledwie trzyma- ła się na nogach, starała się, by goście odnieśli wrażenie, że był to niewinny żart, a nie okrutna, zamierzona złośliwość. Wiedziałam, czemu udaje. Czuła paniczny strach przed utratą przyjaciół i posu- nęłaby się do wszystkiego, byle nie zaznać samotności... Sztuczka jej się udała. Choć niektórzy goście opuścili dom, reszta przyjęła za dobrą monetę jej humorystyczne wyjaśnienia. Pili na umór, kła- dli się i chrapali. Przed samym świtem zebrałam wszystką odwa- gę i mimo zdrętwiałych kończyn wygramoliłam się jakoś na dach, 162 Fritz Leiber chłodny i mokry od rosy. Do naszej dziecięcej sypialni wdrapałam się już reszką sił. O spaniu na razie nie było mowy. Anra z niecier- pliwością czekał na sprawozdanie. Błagałam go, żeby odłożył to na później, ale się uparł. Musiałam mu wszystko dokładnie opowie- dzieć. Sceny, które rozegrały się przed moimi oczami, odżywały w mojej przeciążonej pamięci z taką wyrazistością, jakby były rze- czywistością, nie wspomnieniami. Zadawał setki pytań, żeby wy- dobyć ze mnie szczegóły. Wskrzesiłem w sobie pierwsze ekscytu- jące uczucie radości, choć psuła mi nastrój świadomość, że wśród ucztujących przeważały osoby podłe i bezduszne. Kiedy doszłam do opisu kamiennej maszkary, Anra nadspodziewanie się ożywił. Usłyszawszy, że była dziełem dwóch dowcipnych łotrów, nie krył rozczarowania. Nawet się rozzłościł, jakbym go okłamała. W koń- cu pozwolił mi zasnąć. Następnej nocy ponownie wybrałam się do kryjówki pod dachem. Fafryd znów osadził wierzchowca. Mgły otulające górne partie masywu nagle się rozjarzyły, jakby wschodził wśród nich zielony księżyc albo wybuchł wulkan i strzeliły zielone płomienie. Twarze przyglądających się temu wędrowców przybrały nieziemski odcień. Wabił ich do siebie olbrzymi, zachmurzony klejnot. Fafryd i Sza- ry Kocur spojrzeli po sobie ze stoickim spokojem. Po chwili cała trójka wspinała się dalej wąską percią. - Przysięgałam na wszystkich bogów, że więcej tego nie zrobię - podjęła Ahura. - Wolałam już umrzeć. Ale... Anra mnie zmuszał. Za dnia włóczyłam się jak duch na pokucie. Stara Berenika dziwi- ła się i patrzyła na mnie podejrzliwie, a raz czy dwa zdawało mi się, że Fryne uśmiecha się znacząco. W końcu nawet matkę to za- niepokoiło: wypytywała mnie i wezwała lekarza. Mogłam rozcho- rować się na dobre, postradać zmysły lub umrzeć, lecz poszczęści- ło mi się. Z rozpaczy zaczęłam uciekać z domu i zaraz otworzył się przede mną cały wielki świat. Kiedy mówiła o tym głosem tchnącym tęsknotą do chwil za- chowanych we wspomnieniach, Fafryd i Kocur wyobrażali sobie Tyr jako miasto pełne magii w oczach małolaty. Nabrzeża, boga- te rezydencje, gwar na targowiskach, uliczne śmiechy i pogawęd- ki, statki i przybysze z dalekich krajów... - Na każdym kroku spotykałam ludzi, których nocami widy- wałam na ucztach. Każdy z nich wydawał mi się nadzwyczaj tajem- niczy, więc uśmiechałam się do nich i z nimi żartowałam. Ubiera- Gambit adepta 163 łam się w szaty młode] niewolnicy. Z czasem poznali mnie wszy- scy i nawet czekali, kiedy przyjdę: inni niewolnicy, dziewki z ta- wern, sprzedawcy łakoci, przekupki, skrybowie, posłańcy, wioślarze, szwaczki i kucharze. Starałam się być uczynna, załatwiałam spra- wunki, chętnie przysłuchiwałam się niekończącym się rozmowom, przekazywałam najświeższe nowiny, rozdawałam resztki jedzenia wyniesione z domu. Byłam powszechnie lubiana. Nigdy nie mia- łam dość tego miasta, biegałam po ulicach od świtu do wieczora. Zwykle zapadał zmierzch, kiedy wracałam przez mur ogrodowy... Nie mogłam wyprowadzić w pole Starej Bereniki, ale znalazłam sposób na uniknięcie kary. Postraszyłam ją, że matka się dowie, jak to jej służebnica podsunęła satyrowi i rudemu pomysł z ka- mienną maskaradą. Nie wiem, czy dobrze zgadłam, w każdym ra- zie poskutkowało. Potem już tylko burczała i zrzędziła, kiedy wkra- dałam się po zmroku do domu. Jeśli chodzi o matkę, to oddalała się od nas coraz bardziej. Nocą używała życia, za dnia pogrążała się w smętnych rozmyślaniach... Co wieczór czekała mnie jesz- cze jedna przyjemność. Opowiadałam Anrze wszystko, co widzia- łam i słyszałam, rozprawiałam z nim o każdej nowej przygodzie i każdym małym sukcesie. Byłam sroką, która recytowała mu listę kolorów, dźwięków, zapachów. Jak sroka powtarzałam bełkotliwe zdania cudzoziemców i strzępy uczonych dysput, jakie wiedli ka- płani i mędrcy. Już dawno zapomniałam, jak mnie kiedyś potrak- tował. Bawiliśmy się w najbardziej fascynującą zgadywankę. Czę- sto mi pomagał. Radził, dokąd powinnam pójść, na co popatrzeć, a raz nawet uchronił mnie przed porwaniem przez dwóch przy- milnych handlarzy niewolników z Aleksandrii, którym chyba tyl- ko ja w mieście ufałam. Spotkało mnie wtedy coś bardzo dziwne- go. Ci dwaj uśmiechali się do mnie przymilnie, obiecując słodycze, jeśli przejdę się z nimi kawałek. Nagle usłyszałam w myślach szept Anry: „Nie rób tego!" Zatrzęsłam się ze strachu i prysłam w alej- kę... Anra musiał nauczyć się patrzeć moimi oczami, nawet jeśli dzielił nas szmat drogi. Zawsze czułam jego bliskość. Denerwowa- ło mnie to, że gardzi spacerami, ale już wam mówiłam, czym się skończyła nasza pierwsza wyprawa. Wraz z upływem lat bez resz- ty zżył się z domem. Wystarczyło, że matka napomknęła o prze- prowadzce do Antiochii, zapadł na ciężką chorobę i nie chciał wrócić do zdrowia, póki nie przyrzekła mu, że nigdy, przenigdy nie wyjadą z Tyru... Tymczasem wyrósł na szczupłego, w miarę 164 Fritz Leiber przystojnego młodzieńca. Fryne strzygła do niego oczyma i szu- kała wymówki, by znaleźć się z nim sam na sam w pokoju. On jednak bał się i odrzucał jej zaloty. Pomimo tego nakłonił mnie do zaskarbienia sobie jej względów. Miałam spędzać z nią wię- cej czasu, a nawet dzielić z nią łoże podczas tych nocy, kiedy nie chciała jej moja matka. Lubił tę zabawę. Wiecie, że wiek dojrzewa- nia to pogoń za miłością, przygodą lub bogami. Albo za wszyst- kim po trochu. Anra przeżywał to samo, lecz jego bogowie kry- li się w zakurzonych, podniszczonych zwojach, które ojciec zaty- tułował „Wiedza tajemna!". Przestało mnie interesować to, czym się zajmuje całymi dniami. Wiedziałam tylko, że uzupełnia naukę dziwnymi rytuałami i eksperymentami. Niektóre przeprowadzał w piwniczce, gdzie były trzy szare kamienie. Wówczas stawałam na straży. Już mi nie mówił, co czyta i o czym myśli, a ja marzy- łam o szerokim świecie i nie zauważałam różnicy w jego zacho- waniu... A powinnam, bo odzywały się w nim coraz gwałtow- niejsze żądze związane z okresem dojrzewania. Zlecał mi trud- niejsze, czasochłonne zadania. Musiałam pytać o książki, o któ- rych w życiu nie słyszeli skrybowie, odszukiwać wszelkiej maści astrologów i wróżki, kraść zielarzom lub kupować od nich rzad- kie rośliny. A kiedy przynosiłam mu ciężko zdobyte skarby, zabie- rał mi je niczym daninę, by nazajutrz wieczorem okazywać jesz- cze gorszy nastrój. Odeszły w niepamięć radosne dni, gdy wręcza- łam mu pierwszą perską księgę o Arymanie, pierwszy magnetycz- ny kamień lub gdy powtarzałam mu słowo w słowo podsłucha- ną wypowiedź słynnego ateńskiego filozofa. Tego rodzaju rzeczy już go nie cieszyły. Czasami słuchał półuchem moich opowieści, jakby wcześniej je przejrzał i wiedział, że nie będą zawierać nic ciekawego... Zmizerniał i stał się chorowity. Wyniszczający głód wiedzy zmuszał go do gorączkowego chodzenia po komnacie. Przypominała mi się wizja matki uwięzionej w ślepych, podziem- nych korytarzach. Serce mi się krajało, kiedy na niego patrzyłam. Pragnęłam mu pomóc, podzielić się z nim wszystkimi radościami świata, dać mu to, czego brak sprawiał mu męczarnie... Owszem, potrzebował pomocy, ale nie mojej. Wędrując swoją ciemną, nie- zbadaną ścieżką, dla mnie niepojętą, załamał się pod potężną za- porą, której ze swoim doświadczeniem nie był w stanie przekro- czyć. Potrzebował nauczyciela. Gambit adepta 165 8. JTARZEC BEZ BRODY - Mając piętnaście lat poznałam starca bez brody. Wtedy go tak nazwałam i dziś go tak nazywam, bo nie znam innej wyróżniającej go cechy, która mogłaby utkwić mi w pamięci. Ilekroć o nim my- ślę, nawet gdy stoi przede mną, jego twarz gubi się w tłumie. Jakby wybitny aktor po wcieleniu się w role postaci wszystkich dramatów świata wybrał dla siebie najprostszą i najskuteczniejszą charaktery- zację. Ale co kryje się za tą nieprzeciętnie przeciętną twarzą? Cza- sem można to wyczuć, lecz nigdy nie ma pewności. Powiedziała- bym, że jest tam przesyt i pustka nie z tego świata. • Fafryd wstrzymał oddech. Dojechali do końca grani. Po le- wej stronie zbocze wyginało się raptownie w górę, tworząc frag- ment pionowej skalnej ściany, gdy prawy stok rwał w dół ku czar- nej, niezgłębionej otchłani. Ścieżka przed nimi jednak ciągle się pię- ła - kamienna wstążka szerokości dwóch kroków. Aby dodać so- bie otuchy, Kocur dotknął liny zwiniętej na ramieniu. Z początku konie nie chciały iść dalej, lecz w końcu ruszyły, jakby mdła, zie- lona poświata razem z niezmienną melodią wciągnęła je w swoje niewidzialne sieci. - To było w winiarni - ozwała się znów Ahura. - Właśnie przyniosłam wiadomość dla pewnego, niewiele starszego ode mnie kochasia Greczynki Chloe, kiedy zobaczyłam go siedzącego w ką- cie. Zapytałam Chloe, kto to taki. Powiedziała, że grecki chórzy- sta i zarazem wędrowny poeta, ostatnio bez szczęścia... Albo nie, zmieniła szybko zdanie. Egipski wróżbita! Próbowała sobie jesz- cze przypomnieć słowa sambijskiego kupczyka, patrzyła wnikliwie na mężczyznę, by na koniec oznajmić, że wcale go nie zna i ma to gdzieś... Zaintrygowała mnie jego pustka. Oto miałam przed sobą nową tajemnicę. Długo mu się przyglądałam, aż wreszcie odwró- cił się i spojrzał na mnie. Miałam wrażenie, że od samego począt- ku zdawał sobie sprawę z mojego zaciekawienia, lecz ignorował je jak senny człowiek ignoruje brzęczącą muchę. Po krótkiej chwili pobiegł wzrokiem gdzieś dalej, ale kiedy wyszłam z winiarni, pręd- ko mnie dogonił. „Prócz ciebie ktoś jeszcze patrzy twoimi oczami, mam rację"? - spytał cicho. 166 Fritz Leiber Tak się wystraszyłam, że zabrakło mi słów, ale on nie oczekiwał odpowiedzi. Wyraźnie się rozpromienił, choć jego twarz wciąż się niczym nie wyróżniała. Zaraz zaczął prowadzić ze mną miłą poga- wędkę, nie szczędząc mi żartów i śmiesznych opowieści. Mimo to nie zdradził, kim jest i czym się trudni. Jednakże z różnych drob- nych wzmianek wywnioskowałam, że posiada wiedzę z tych dziw- nych dziedzin, które zawsze interesowały Anrę. Dlatego nie wyry- wałam się, gdyśmy szli ręka w rękę. Wnet jednak zrzedła mi mina. Wspinaliśmy się właśnie wąską, krętą uliczką, kiedy ścisnął moją dłoń tak, jak tego nie lubiłam. Do tego zerkał na mnie dziwnym wzrokiem. Poczułam się niepewnie i oczekiwałam, że lada chwi- la Anra ostrzeże mnie przed niebezpieczeństwem. Minęliśmy po- chyłą kamienicę i zatrzymaliśmy się pod przylegającą do niej ob- skurną, dwupiętrową ruderą. Powiedział, że mieszka na samej gó- rze. Ciągnął mnie do drabiny służącej za schody, a ostrzeżenia jak nie było, tak nie było. Kiedy jego dłoń przesunęła mi się na nad- garstek, nie czekałam dłużej. Szarpnęłam się i uciekłam, jakby go- niło mnie stado wilków... W domu Anra przechadzał się po kom- nacie jak rozjuszony lampart. Z wypiekami na policzkach opowia- dałam mu o strasznej przygodzie, lecz ciągle mi przerywał, pyta- jąc o drobiazgi związane ze Starcem. I z rozczarowaniem kiwał gło- wą, bo za mało wiedziałam. A kiedy zaczęłam wyjaśniać mu po- wody ucieczki, zdumiał się niepomiernie. Wykrzywione rysy jego twarzy zdradzały bolesną udrękę; zawiódł się w nadziejach i pod- niósł ręce, jakby chciał mnie uderzyć. Na koniec rzucił się na sofę ze szlochaniem. Gdy jednak pochyliłam się nad nim ze współczu- ciem, przestał się mazać i spojrzał na mnie przez ramię. Ciągle był trupio blady, lecz mówił ze spokojem. „Ahuro, muszę wiedzieć o nim jak najwięcej!". Nareszcie uświadomiłam sobie to, czego powinnam się była domyślić już kilka lat wcześniej. Wolność: tyle mi dała radości, tyle marzeń spełniła. A jednak była złudzeniem. To nie Anra, lecz ja dźwigałam kajdany. Zabawa? Nie było żadnej zabawy, tylko znie- wolenie. Kiedy pełna zapału cieszyłam się swobodą otwartego mia- sta, zachwycona jego dźwiękiem i kolorem, kształtem i ruchem, on ingerował w tę część mojej natury, nad którą przestałam panować, a która odpowiada za wolę, poczucie celu, umiejętność wniosko- wania. Byłam jego bezwolnym narzędziem, niewolnicą na posyłki, wygodnym przedłużeniem ciała, macką odrastającą po oderwaniu Gambit adepta 167 jak u ośmiornicy. Ubolewałam nad jego strapieniami, ze wszystkich sił starałam się go pocieszyć, lecz on bezlitośnie wykorzystał moją słabość. Byliśmy z sobą naprawdę blisko, jak dwie połówki jednej całości... co jemu dawało tylko przewagę taktyczną. Przechodził drugi poważny kryzys w życiu i znowu bez wahania podporząd- kował swoim celom najbliższą mu osobę. Kiedy już wiedział, że mu nie odmówię, zobaczyłam nikczemną podłość w jego oczach. Można by nas przyrównać do brata i siostry sprawujących wspól- ne rządy w Antiochii lub Aleksandrii: zawsze razem od wczesne- go dzieciństwa, przeznaczeni sobie, choć jeszcze o tym nie wiedzą, chłopiec niedojrzały i nieuświadomiony, aż tu raptem, o zgrozo, przed nimi noc poślubna... Skończyło się tak, że szłam z powro- tem wąską uliczką do pochyłej kamienicy, obskurnej rudery, dra- biny i na drugie piętro do starca bez brody. Nie myślcie sobie, że się nie buntowałam. Po wyjściu z domu co parę kroków próbowa- łam zawrócić. Wcześniej, nawet jeśli musiałam czołgać się w paję- czynach pod dachem, zajmowałam się tylko szpiegowaniem i skła- daniem raportów. Nie angażowałam się w nic bezpośrednio. Cóż, stało się to, co było do przewidzenia. Wdrapałam się po drabinie i zapukałam do krzywych drzwi. Otworzyły się, ledwie ich dotknę- łam. A w środku zadymionej izdebki, za dużym i pustym stołem, przy świetle dogasającej lampki, ze skierowanymi na mnie nieru- chomymi, rybimi oczami, siedział starzec bez brody. Ahura przerwała opowieść. Fafryd i Szary Kocur czuli, jak osiada na nich wilgoć. Zapuszczając wzrok między skalne zbocza, dostrzegli wędrujące ku nim z niebosiężnego szczytu - niczym le- śne pnącza lub duchy węży dusicieli - pasma zielonkawej mgły. - Tak... - powiedziała Ahura. - Gdzie jest on, tam są zawsze jakieś mgły i dymy... Po trzech dniach wróciłam do Anry i opowie- działam mu, co przeżyłam. Jak trup zwierzający się swemu mor- dercy. Tym razem mój oprawca chciwie chłonął każde słowo. Kie- dy streściłam mu plan opracowany przez starca, niezwykła radość zaświeciła w jego oczach. Starzec miałby znaleźć zatrudnienie jako nauczyciel i lekarz Anry, co nie powinno mu sprawić kłopotu, bo- wiem matka zawsze przychylała się do życzeń syna i może wciąż żywiła nadzieję, że zdoła go uchronić przed pustelniczym żywo- tem. W dodatku starzec miał charyzmę i dar przekonywania. Je- stem pewna, że dostałby się wszędzie, gdzie by mu się spodoba- ło. W ciągu paru tygodni przejął po cichu rządy w domu; niektó- 168 Fritz Leiber rych, na przykład matkę, zupełnie ignorował, zaś innych, jak Fry- ne, bezwzględnie wykorzystywał. Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy się zjawił. Anra po raz pierwszy miał zetknąć się z rzeczywi- stością świata istniejącego poza murem ogrodu. I bał się tego jak ognia. Godziny oczekiwania potwornie się dłużyły. Nie wyściu- biał nosa z komnaty i chyba tylko duma powstrzymała go przed tym, żeby wszystko odwołać. Nic by nas nie uprzedziło o nadej- ściu starca, wszelako Stara Berenika, która akurat liczyła srebra na podwórzu, nagle przestała mruczeć do siebie. Anra rzucił się na sofę w kącie i z rękami zaciśniętymi na jej skraju badał wzrokiem korytarz. Aż pojawił się tam jakiś cień, ciemniejący i nabierają- cy wyraźniejszych kształtów. Starzec położył w progu dwa worki i spojrzał na Anrę, który siedział za mną. Chwilę potem mój brat przestał nerwowo sapać, powietrze uszło zeń z cichym sykiem i ze- mdlał... Wieczorem rozpoczął nauki. Wydawało się, że wszystko musi sobie powtórzyć wraz z dotąd nieznanymi, dziwnymi szcze- gółami. Musiał się uczyć języków, lecz niekoniecznie każdego spo- tykanego w księgach ludzi. Musiał dokonywać obrzędów, ale nie- koniecznie sprawowanych z myślą o każdym powszechnie czczo- nym bogu. Wykonywać czynności magiczne, jednak potrzebnych mu ziół nie mogłam nigdzie kupić ani ukraść. Dzień w dzień Anra zgłębiał mroczne tajniki ludzkiej natury, schorzeń i zagadkowych mocy umysłu, uśpionych uczuć sprzed tysiącleci - osobliwości wy- nikających z niedopatrzeń bogów i zanieczyszczeń w ziemi, z któ- rej powstał człowiek. Nie wiedzieć kiedy, nasz dom stał się przy- bytkiem obrzydliwości, świątynią sił nieczystych. A jednak nie or- ganizowali zwyrodniałych orgii i zachowywali umiar w doświad- czeniach. Cokolwiek robili, wymagało to od nich wielkiej dyscy- pliny i skupienia sił duchowych. Musieli ściśle trzymać się zasad i receptur. Dążyli do wiedzy i władzy... zrodzonej z ciemności, to prawda, lecz mieli zamiar realizować swoje plany za cenę najwięk- szych wyrzeczeń. Należeli do ludzi osobliwie religijnych: ich ob- rzędy były tożsame z profanacją, cuglami genialnych umysłów pra- gnęli kierować rozbitym światem jak koniem pociągowym, obrali sobie za boga Arymana, kwintesencję zła, rządcę piekielnych ot- chłani... Życie domu toczyło się zwykłym trybem, choć czuliśmy się niczym lunatycy. Prawdę mówiąc, niejeden raz miałam wraże- nie, że wszyscy oprócz Anry jesteśmy sennymi zjawami w pustych oczach starca, aktorami w koszmarnym spektaklu, gdzie ludzie od- Gambit adepta ' ?"' ' " 169 grywają role zwierząt, zwierzęta - robaków, a robaki - szlamu... Tradycyjnie co rano wybierałam się na obchód Tyru. Śmiałam się i żartowałam jak kiedyś, lecz nie było w tym serca, odkąd wiedzia- łam, że przykuto mnie do domu niewidzialnymi łańcuchami, prze- rzucono za mur jak lalkę na sznurku. Nie ważyłam się otwarcie ni- weczyć zamierzeń moich panów, choć mogłam nieśmiało podkła- dać im nogę. Pewnego razu przemyciłam Chloe amulet ochron- ny, bo podejrzewałam, że zastanawiają się nad przeprowadzaniem na niej takich samych doświadczeń, jakim była poddawana Fryne. Z każdym dniem zwiększał się zakres ich zainteresowań. W zasa- dzie, już dawno wyjechaliby z domu, gdyby nie więź łącząca Anrę z domem. Pracowali więc usilnie nad jej zerwaniem. Nie powie- dzieli mi, jak chcą tego dokonać, lecz szybko się domyśliłam, że przewidzieli dla mnie rolę w swych planach. Świecili mi w oczy mrugającymi płomykami, a Anra dotąd mamrotał, póki nie zasnę- łam. Kiedy budziłam się po kilku godzinach lub dniach, okazywa- ło się, że bez udziału świadomości wykonywałam swoje codzien- ne obowiązki. Moje ciało słuchało rozkazów Anry. Innymi razy Anra zakładał na twarz cienką skórzaną maskę, bo wtedy łatwiej było mu patrzeć moimi oczami. Narastało we mnie poczucie jed- ności z bratem, ale zarazem strach przed nim... Aż pewnego dnia odebrali mi resztkę swobody, jakbym miała być głównym bohate- rem brutalnego obrzędu, wprowadzającego mnie w wiek dojrza- łości bądź przygotowującego na śmierć, narodziny lub coś jesz- cze innego. Podsłuchałam starca, gdy mówił o nie oglądaniu słoń- ca i nie dotykaniu ziemi. Spędzałam długie godziny w kryjówce pod dachem lub na trzcinowych matach w piwnicy. Tym razem nie bratu, ale mnie zakrywano oczy i zatykano uszy. Oto ja, dla której dźwięki i widoki były najpożywniejszą strawą, nie mogłam zobaczyć niczego prócz fragmentarycznych wspomnień o małym, schorowanym Anrze, starcu w zadymionej izbie czy Fryne czołga- jącej się na brzuchu i syczącej jak wąż. Najgorzej znosiłam rozłąkę z bratem. Po raz pierwszy w życiu nie dane mi było oglądać jego twarzy, słyszeć głosu, czuć myśli. Usychałam jak drzewo z pod- ciętymi korzeniami albo drapieżnik po stracie zębów... W końcu przyszedł dzień - a może noc, sama nie wiem - w którym starzec zdjął mi maskę z twarzy. W piwnicy było dość mroczno, lecz moje oczy, tak długo przyzwyczajane do ciemności, zobaczyły z bole- sną ostrością najdrobniejsze szczegóły w podziemnym pomiesz- 170 \ Fritz Leiber czeniu. Z ceglanej podłogi wydłubano trzy szare kamienie. Obok na wznak leżał rozkrzyżowany Anra: blady, wychudzony, ledwie oddychający, bliski śmierci. Trójka podróżników zatrzymała się przed nieziemsko zielonym wałem mgły. Niedawno zdradliwa ścieżynka wyprowadziła ich na płasko ścięty wierzchołek góry. Przed nimi ciemne, skalne podło- że już po kilkunastu krokach ginęło pod pierzyną mglistych opa- rów. Bez słowa zsunęli się z siodeł i pociągnęli dygoczące zwierzęta w królestwo wilgoci, które - gdyby mgła ważyła tyle co woda - do złudzenia przypominałoby fosforyzujące dno morza. - Serce we mnie skowyczało z żalu na widok mojego znęka- nego brata. Uzmysłowiłam sobie, że choć okrutnie znęcał się nade mną, kocham go bardziej niż cokolwiek na świecie, kocham go jak niewolnica swego słabego, bezlitosnego pana, który tylko w niej ma oparcie, kocham go jak sponiewierane ciało kocha despotyczny umysł. Nie mogłam żyć bez niego i umrzeć bez niego. Czułam, że zrodziła się między nami więź trwalsza od więzi krwi i ciała, jaka w rzadkich przypadkach łączy bliźniaki... Starzec powiedział, że życie brata zależy ode mnie. Na razie pozwolił mi mówić do niego jak za dawnych czasów. Po tylu dniach nieukojonej tęsknoty ocho- czo skorzystałam z okazji. Anra od czasu do czasu poruszał ziemi- stymi powiekami, nic więcej, a jednak czułam, że nigdy jeszcze nie słuchał mnie tak uważnie i nigdy tak dobrze nie rozumiał. W po- równaniu z tym wszystkie nasze niegdysiejsze rozmowy wydawa- ły się chłodne i banalne. Wyszukiwałam w pamięci i przekazywa- łam mu różnorakie szczególiki, które dawniej wyleciały mi z głowy lub wymagały zbyt mozolnego opisu. Opowieści ciągnęły się w nie- skończoność; żonglowałam wątkami, przebierałam w przygodach, przeskakiwałam z miejscowych plotek do dziejów świata, odświe- żałam wrażenia i doświadczenia, nie tylko moje własne... Tak mi- jały godziny, a kto wie, może i dni. Prawdopodobnie starzec jakimś czarodziejskim zaklęciem sprawił, że reszta domowników posnęła lub ogłuchła, dzięki czemu nikt nam nie przeszkadzał. Gdy zaschło mi w gardle, dostawałam coś do picia, choć wolałabym ani na mo- ment nie przerywać, albowiem wygląd brata powoli, lecz nieubła- ganie zmieniał się na gorsze. Poza tym wbiłam sobie do głowy, że moje słowa są jego ostatnią deską ratunku i łączą nasze ciała ka- nałem, którym mogę mu przesyłać swą ożywczą siłę. Oczy mi się sklejały i łzawiły, ręce dygotały, a z krtani wydo- Gambit adepta 171 byłam chyba wszystkie możliwe rodzaje chrypy aż do ledwie sły- szalnego szeptu. Mimo wielkiego samozaparcia pewnie i tak bym zemdlała, gdyby starzec nie podsuwał mi pod nos wonnego dymu palonych ziół, który momentalnie przywracał mnie do przytom- ności. .. W końcu straciłam głos, ale i wtedy nie spoczęłam na lau- rach. Nadal poruszałam spękanymi wargami i snułam wątki najróż- niejszych myśli. Jakby wydobywane z głębin pamięci szczątki po- jęć tworzyły cienką nić, na której wisiało życie Anry. Nękała mnie zwłaszcza jedna wizja: umierający Hermafrodyta zbliża się do źró- dła, by połączyć się w jedno z nimfą Salmakis... Zapuszczałam się coraz dalej i dalej łączącym nas kanałem. Blada, krucha, zabiedzo- na twarz Anry zbliżała się do mnie, aż w końcu, kiedy ostatnim wysiłkiem woli przelałam na niego resztkę sił, twarz rozrosła się przede mną na kształt alabastrowego klifu o zielonych odcieniach, który walił się na mnie... Ahura przerwała, gdyż strach odebrał jej mowę. Wędrowcy stanęli jak wryci i otworzyli szeroko oczy. Albowiem przed nimi pięła się w górę - tak blisko, że poczuli się jak w zasadzce - potęż- na, przedziwna budowla ni to z białego, ni żółtego kamienia. Przez wąskie okna i otwarte na oścież drzwi wylewało się złowieszcze, zielonkawe światło, za sprawą którego mgła zdawała się fosfory- zować. Fafryd i Kocur pomyśleli o obeliskach w Karnaku, latarni morskiej na Faros, ateńskiej Akropolis, babilońskiej Bramie Isztar, ruinach Hatti, Zaginionym Mieście Arymana i ułudnych wieżach, które zwodzą marynarzy między Scyllą a Charybdą. W istocie rze- czy, architektura tej imponującej budowli odznaczała się nieprze- branym bogactwem form i tak niezwykłą oryginalnością, że moż- na ją było uznać za kolebkę nowej, nieziemskiej stylistyki. Mgła potęgowała wrażenie. Łukowe rampy i strzeliste pinakle, niczym niewyraźny kształt widziany w sennym koszmarze, pełzły ku wy- żynom, gdzie powinny być gwiazdy. 9. ZAMEK MGŁA ZWANY - Później zdarzyła się rzecz bardzo dziwna - podjęła Ahura. - Czułam się, jakby ktoś mnie uwolnił od gorączkowych majaków i umieścił w zaciszu bajkowego snu. 172 Fritz Leiber Uwiązawszy konie, podróżnicy szerokimi schodami ruszyli ku drzwiom - beztrosko otwartym, jakby pan zamku drwił sobie ze szturmów czy ukradkowych podchodów. - Leżałam na plecach obok trzech kamieni i patrzyłam, jak moje ciało porusza się w piwnicy. - Ahura opowiadała swą historię z takim samym chłodnym, filozoficznym spokojem, z jakim trójka podróżników maszerowała po schodach. - Byłam słaba jak trzcina, nie mogłam nawet palcem ruszyć, a mimo to doznawałam uczucia niewymownej błogości. Gardło już mnie nie piekło ani nie bolało. Beznamiętnie, jak człowiek we śnie, przyglądałam się swojej twa- rzy. Widziałam na niej triumfalny uśmieszek, który wydał mi się dość głupi. Po pewnym czasie w moim przyjemnym śnie pojawił się strach. Twarz niby należała do mnie, lecz jej rysy dziwnie się układały. Nagle musiała mnie zobaczyć, bo wykrzywiła się wzgar- dliwie, odwróciła i powiedziała coś do starca, który z powagą poki- wał głową. Strach przeniknął mnie do szpiku kości. Z przeogrom- nym wysiłkiem przesunęłam wzrok i spojrzałam na moje prawdzi- we ciało, to leżące na ziemi. Ciało Anry... Dotarli do drzwi i znaleźli się w przestronnej sali z kamien- nymi ścianami i mnóstwem wnęk i zakamarków. Wydawało się, że ani na krok nie zbliżyli się do źródła zielonego światła, które tutaj jasnym blaskiem przesycało mgliste powietrze. Tu i tam stały ka- mienne stoły, ławy i krzesła, lecz w oczy rzucało się przede wszyst- kim ogromne sklepione przejście, znad którego rozchodziły się fan- tazyjnie rozplanowane kamienne żebra. Fafryd i Kocur natychmiast zauważyli nieprzeciętnie duży kamień zwornikowy, w którym u gó- ry widniała dziwna, ciemna nisza. W niepokojącej ciszy dłonie podróżników błądziły po rękoje- ściach mieczy. I nie tylko dlatego, że nie słyszeli już wzywających ich dźwięków °(w Zamku Mgłą Zwanym rozlegało się co najwyżej ich własne bicie serc). Otóż całą przestrzeń w zamku - zdawać by się mogło - wypełniała pod postacią mgły miażdżąca zmysły koncen- tracja umysłu, jakby przebywali w głowie gigantycznego myśliciela lub same kamienie oddawały się mistycznym rozmyślaniom. A ponieważ mieli wrażenie, że przedłużając swój pobyt w tej martwej sali, wykazaliby się takim samym brakiem rozsądku, co zabłąkany myśliwy stojący w bezruchu na trzaskającym mrozie, skierowali się do sklepionego przejścia i zaczęli wspinać pierwszą z brzegu rampą. Gambit adepta 173 - Mogłam tylko patrzeć bezradnie, jak się szykują do opusz- czenia domu - podjęła wątek Ahura. - Podczas gdy Anra zbierał manuskrypty i pakował ubranie, starzec obtłukiwał z zaprawy trzy szare kamienie. Być może w chwili zwycięstwa zapomniał o za- chowaniu środków ostrożności. Tak czy inaczej, moja matka ze- szła do piwnicy, kiedy pochylał się i zmagał z kamieniami. Krzy- cząc: „Cóżeś z nim zrobił?!", schyliła się nade mną i ze strachem za- częła mnie obmacywać. Nie spodobało się to starcowi, bo chwy- cił ją za ramiona i bezceremonialnie odsunął. Skuliła się pod ścia- ną, gdzie szczękała zębami i z grozą w oczach patrzyła, jak Anra w moim ciele nieporadnie podnosi oczyszczone kamienie. Starzec zarzucił mnie sobie na ramię (moje wyniszczone ciało niewiele wa- żyło), wziął pakunki i po schodkach wyszedł na górę. Przeszliśmy przez usłaną płatkami róż salę, gdzie wyperfumowani, opryska- ni winem goście gapili się na nas w tępym zdumieniu. I tak opu- ściliśmy dom. Była noc. Przy osłoniętej lektyce, do której wpako- wał mnie starzec, czekało już pięciu niewolników. Pamiętam jesz- cze twarz matki, na której łzy rozmazywały puder, kiedy patrzyła za nami przez uchylone drzwi. Po rampie dotarli na wyższe piętro, gdzie jakiś czas błąka- li się w labiryncie pustych komnat. Nie ma potrzeby rozpisywać się o rzeczach majaczących w cieniu bocznych korytarzy i o tym, co było słychać za żelaznymi drzwiami pozamykanymi na cięż- kie, skomplikowane zasuwy, których nie śmieli ruszać. Natknęli się na zagraconą bibliotekę z regałami po sam sufit. Oczywiście, było tam mnóstwo starych zwojów; karty wydawały się kopcić i parować, jakby papirus przechodził powolny proces samospale- nia. W kątach stały jeden na drugim zamknięte kosze wiklinowe z zieleniejącymi tabliczkami z kamienia i zaśniedziałymi z miedzi. Zobaczyli też takie przyrządy, że Fafryd nie musiał napominać Kocura, aby ich nie dotykał. W innej komnacie bił w nos okrop- ny zwierzęcy fetor. Na śliskiej podłodze leżało rozsypane czarne, krótkie i nadzwyczaj grube włosie, lecz jedyną żywą istotą, jaką ujrzeli, było zwierzątko bez sierści, które wyglądało jak nieudana kopia niedźwiadka. Kiedy Fafryd pochylił się, aby je pogłaskać, smyknęło w kąt z popiskiwaniem. Napotkali również drzwi sięga- jące kolan, trzykrotnie szersze niż wysokie, tudzież okno otwar- te na pustkę sprawiającą wrażenie bezkresnej, czarnej dali - ni to nocnych ciemności, ni to smolistego kopcia. Fafryd wyjrzał na 174 Fritz Leiber zewnątrz i niewyraźnie dostrzegł na murze nadżarte przez rdzę i niknące w mroku uchwyty żelaznej drabinki. Kocur rozwinął linę na całą długość, rozkręcił ją za oknem i zatoczył wielkie koło, lecz hak o nic nie zawadził. Wszelako najdziwniejszym wrażeniem, jakie budziła w nich ta zatrważająco pusta warownia, z początku dość trudnym do uchwycenia, choć pogłębiało się ono w każdym nowo odwiedzo- nym pomieszczeniu i krętym korytarzu - była świadomość architek- tonicznego absurdu. Wydawało się rzeczą niemożliwą, aby podpo- ry mogły udźwignąć niewyobrażalne brzemię kamiennych stropów i posadzek - niemożliwą do tego stopnia, że człowiek święcie wie- rzył w istnienie przypór i konstrukcji oporowych... choć na razie nigdzie ich nie widział. Albo więc były niewidzialne, albo należały do zupełnie innego świata, a Zamek Mgłą Zwany tylko częściowo wynurzał się tutaj z jakiejś obcej sfery. Na domiar złego spotykało się czasem zaryglowane drzwi do pomieszczeń, gdzie teoretycznie nie było miejsca bodaj na komórkę. Wędrowali taką gmatwaniną korytarzy, że nawet zachowując w pamięci wszystkie znaki orientacyjne, kompletnie się pogubili. - Tak dalej być nie może - odezwał się w końcu Fafryd. - Nieza- leżnie od tego, czego szukamy i z kim mamy się spotkać, ze starcem czy demonem, możemy raz jeszcze popróbować szczęścia w tam- tej dużej sali z ogromnym sklepionym przejściem. Kocur pokiwał głową i zawrócili. - Na pewno nie będziemy tam w gorszej sytuacji niż tutaj - powiedziała Ahura. - Na Isztar, starzec słusznie rymował: „W każ- dej sali wilcze oczy, w każdym przejściu pazur smoczy". Zawsze się bałam tego miejsca, ale nie przypuszczałam, że będzie tu piekiel- ny labirynt, a w nim kamienny władca i kamienne pułapki... Bo wiecie, moi oprawcy nigdy mnie tu nie przyprowadzili. Od tamtej nocy, kiedy opuściłam dom w ciele Anry, byłam żywym trupem: zabierali mnie i zostawiali, gdzie im się żywnie podobało. Pewnie by mnie zabili (raz nawet Anra nalegał, by to zrobić), tyle że ko- niecznie ktoś musiał żyć w ciele Anry, a także w moim prawowi- tym ciele, kiedy on je opuszczał. Albowiem Anra mógł na powrót przyoblec się we własną skórę i poruszać się w niej w krainie Ary- mana. Na ten czas zaciągali mnie do Zaginionego Miasta i odu- rzali ziołami, bym nie mogła się ruszyć. Jestem pewna, że coś zro- biono z jego ciałem. Starzec wspominał, że można je uczynić nie- Gambit adepta 175 zniszczalnym. Kiedy po raz któryś do niego wróciłam, wydało mi się bardziej puste i jakby kamienne. Zaledwie Kocur ruszył w dół rampą, doszedł go z daleka, wy- raźny pośród przytłaczającej ciszy, cichutki jęk. - Poznałam na wylot ciało brata, ponieważ w ciągu siedmiu lat, gdy zamykali mnie w grobowcu, spędzałam w nim większość czasu. Aż przyszła taka chwila, kiedy mimo niedoli przestałam się zadręczać i strach minął. Śmierć nie robiła już na mnie wrażenia. Po raz pierwszy w życiu mój sposób myślenia i poglądy na świat miały okazję rozwinąć się i dojrzeć. Uwięziona w grobcfwcu, zmu- szona obywać się bez doznań zmysłowych, hartowałam w sobie moc ducha. I zobaczyłam to, czego wcześniej nie widziałam. Słabe strony Anry Otóż Anra nie był w stanie uwolnić się ode mnie. Ro- zerwanie łańcucha, którym niegdyś skuł nasze umysły, okazało się ponad jego siły. Bez względu na to, jak daleko przebywał i jakich używał kamuflaży, miałam pewien wgląd w jego myśli, choć cokol- wiek widziałam, zawsze to była, że tak powiem, scena rozgrywają- ca się na końcu długiego, wąskiego, ciemnego korytarza... Widzia- łam przedmiot jego dumy, srebrną zbroję. Patrzyłam, jak na skrzy- dłach ambicji szybuje między gwiazdy; były dlań klejnotami wpię- tymi w czarny aksamit, ozdobą jego przyszłego skarbca. I czułam tak wyraźnie, jakby to uczucie zrodziło się w moim sercu, jego na- miętną nienawiść wobec nieczułych, zaborczych bogów - wszech- mogących ojców, którzy strzegą zazdrośnie tajemnic wszechświa- ta, drwią z naszych błagań, wpadają w gniew, potrząsają głowa- mi, zakazują, dają nauczki. Z całej duszy nienawidził więzów czasu i przestrzeni, jakby każda piędź ziemi, na której nie postawił sto- py i nie zatrzymał spojrzenia, pętała mu ręce srebrnymi kajdana- mi, a każda chwila wcześniejsza i późniejsza względem jego życia - przytwierdzała go srebrnym gwoździem do krzyża. Przechadza- łam się po targanych wichrem salach jego samotności i zrozumia- łam, że gustuje w pięknie ciemnych, połyskliwych kształtów, które rozdzierają ciało i duszę. A raz zajrzałam do lochów jego miłości, gdzie żaden promień światła nie ujawniał pieszczonych tam tru- pów i całowanych kości. Oswoiłam się z jego marzeniami o wszech- świecie pełnym cudów, zaludnionym przez bogów widocznych go- łym okiem. Gorąco pragnął poznać tajemnice świata, jak ktoś pra- gnie poznać tajemnice kobiety, wszystkie jej ukryte zakamarki... Na szczęście (mówię tak, bo w końcu zdołałam go znienawidzić), 176 Fritz Leiber choć do woli korzystał z mojego ciała, nie przychodziło mu to ze swobodą i łatwością. Nie umiał się śmiać, kochać, chodzić śmiało między ludźmi. Zamiast tego wycofywał się, krył w cieniu, zerkał z ukrycia i wydymał wargi. Zeszli już dalej niż do połowy rampy, kiedy Kocurowi wy- dało się, że jęk się powtarza, jest głośniejszy i przechodzi w gwiz- danie. - Brat i starzec rzucili się w wir studiów i eksperymentów, co zmuszało ich do odwiedzania najdalszych zakątków świata. Mie- li nadzieję otworzyć czarne wrota królestwa, gdzie ich możliwości będą nieograniczone. Ze swego ciasnego więzienia z wielką cieka- wością śledziłam ich postępy. Owoce ich trudów prędko dojrzewa- ły, lecz w końcu zgniły, co mnie wielce ucieszyło. Wyciągali drapież- nie palce w ciemności i po prostu nie trafili na następny szczebel. Jednemu i drugiemu czegoś brakowało. Anra zrobił się zgorzknia- ły, winił starca za niepowodzenia. Pokłócili się... Widząc, że Anra ponosi sromotną porażkę, śmiałam się z niego szyderczo. W my- ślach, nie ustami. Nie mógł się schować przed tym śmiechem na ziemi ani w gwiazdach. To wtedy postanowił mnie zabić. Jednak co z tego, skoro bał się tknąć własnego ciała? Na dodatek potrafiłam już go do niego nie dopuścić... Być może to właśnie mój drwią- cy śmiech tak mu dokuczył, że zainteresował się wami i zagad- ką śmiechu Starszych Bogów. Poza tym szukał w magii sposobów na odzyskanie utraconego ciała. Były chwile, kiedy bałam się, że znajdzie nową drogę ucieczki albo fortelem wypędzi mnie z ciała. Ulżyło mi dopiero dziś rano przed grobowcem - ach, słodka ze- msto! - gdyście pluli na jego propozycje i rzucili mu wyzwanie, by w końcu z pomocą mego śmiechu go zabić. Teraz czeka nas już tyl- ko rozprawa ze starcem. Pod monumentalnym, ekscentrycznie sklepionym przejściem z dziwnie wklęśniętym kamieniem zwornikowym ponownie usły- szeli jękliwy gwizd. Tym razem nie mieli najmniejszych wątpliwości: nie był złudzeniem i dochodził z bliska, ze ściśle określonego kie- runku. Podbiegłszy do pogrążonego w cieniu kąta sali, gdzie mgła zebrała się w szczególnej obfitości, dojrzeli otwór w ścianie, umiesz- czony nisko nad podłogą, zaś w tym oknie - twarz, która unosiła się wśród gęstych oparów mgły w oderwaniu od reszty ciała. W jej rysach, doszczętnie wypranych ze znaków szczególnych, mogłyby znaleźć swe odzwierciedlenie twarze wszystkich ludzi pomarłych Gambit adepta 177 w starożytności, zawiedzionych w swoich pragnieniach. Na brodzie i wpadniętych policzkach nie było śladu zarostu. Zbliżając się z trwogą do okna, przekonali się, że twarzy towa- rzyszy jednak trochę skóry i kości tudzież jakiś punkt podparcia. Niewyraźnie rysowały się długie strzępy ubrania (bądź porozry- wanego ciała), srebrne łańcuchy z hakami lub kolcami, puchnący i wiotczejący worek: płuco. Wtem jedyne oko, które ostało się w tej żałosnej ruinie czło- wieka, otworzyło się i skierowało na dziewczynę. Skurczone usta wykrzywiły się w karykaturalnym uśmiechu. - Podobnie jak ciebie, Ahuro - stęknął nieszczęśnik najwyższym falsetem - wyprawił mnie z misją, której nie chciałem przyjąć. Zdjęci strachem, którego nawet nie śmieli wyrazić słowami, wszy- scy jak jeden mąż obrócili głowy, by spojrzeć przez ramię na wypełnione mgłą wejście do zamczyska. Patrzyli tak przez trzy, cztery uderzenia ser- ca. Doleciało ich ciche rżenie konia. Teraz już odwrócili się całkiem do drzwi... choć wcześniej sztylet wyrzucony pewną, nie znającą drżenia ręką Fafryda ugrzązł w oku torturowanego człowieka. Stali ramię przy ramieniu: Fafryd z szeroko otwartymi ocza- mi, Kocur w napięciu, Ahura z miną kogoś, kto szczęśliwie wdra- pał się na szczyt urwiska i tam raptownie się pośliznął. W poświacie za drzwiami przystanął wielki cień. - Śmiej się! - rozkazał Fafryd Ahurze ochrypłym głosem. - Śmiej się, na co czekasz? - Potrząsnął nią. Szarpała głową, naprężała struny głosowe, krzywiła usta, lecz jej śmiech przypominał mizerny rechot żaby, a twarz wyra- żała rozpacz. - Otóż to! - zabrzmiał głos, wszystkim doskonale znany. - Są takie chwile, kiedy śmiech jest bronią podatną na stępienie. Równie bezużyteczną jak miecz, którym mnie dzisiaj przekłuto. - Śmier- telnie blady, z plamką zaschniętej krwi na piersi, strzaskanym czo- łem, okurzony po podróży, Anra Dewadoris ukazał swoją twarz. - A zatem wracamy do punktu wyjścia - rzekł wolno. - Tylko że teraz nie rozstaniemy się tak szybko. Fafryd usiłował coś powiedzieć, lecz słowa i śmiech uwięzły mu w gardle. - Po części już wiecie, do czego jestem zdolny, znacie moją hi- storię - ciągnął adept. - Na to właśnie liczyłem. Mieliście czas zwa- żyć argumenty i wyciągnąć wnioski. Czekam na odpowiedź. 178 Fritz Leiber Tym razem to Kocur chciał wykrztusić słowo lub wybuchnąć śmiechem - nadaremnie. Adept przyglądał im się dłuższą chwilę z miłym wyrazem twa- rzy. Nagle jego spojrzenie powędrowało dalej. Zmarszczył czoło, podszedł szybkim krokiem, przepchnął się między nimi i nachylił nad otworem w ścianie. Zaledwie odwrócił się do nich plecami, Ahura szarpnęła Ko- cura za rękaw i otworzyła usta do szeptu. Co przypominało wy- siłki głuchoniemego. Usłyszeli markotny głos adepta. - Był moim ulubieńcem... Kocur wyciągnął sztylet, chcąc zaatakować Anrę od tyłu, lecz Ahura chwyciła go i pokazała mu palcem coś zupełnie innego. Adept okręcił się na pięcie. - Cymbały! - wrzasnął. - Nie umiecie docenić wspaniałości mroku? Nie zachwyca was potęga przerażenia? Nie ciągnie was do przygód, przy których wszelkie inne przygody niegodne są tego mia- na? Zniweczyliście największe moje dokonanie, zabiliście tak dro- gą memu sercu wyrocznię! Wspaniałomyślnie wpuszczam was na zamek, przekonany, że jego cudowna muzyka i rozmach nowator- skich rozwiązań skłoni was do przyjęcia oferty... a wy tak mi od- płacacie? Tyle w was pokładałem nadziei, gdy osaczyły mnie ślepe, zazdrosne moce. Kiedym tu szedł z Zaginionego Miasta, rozmaite znaki wróżyły mi trudności. Białe światło idioty Ormuzda zabru- dziło czarne niebo. Usłyszałem na wietrze stękanie zdziadziałych Starszych Bogów. Ktoś się za mną skradał, jakby próbował mnie dogonić niedouczony Ningobel, ta ostatnia, niezdarna psina w my- śliwskiej sforze. Miałem przeciwko nim zaklęcie, lecz potrzebowa- łem starca, żeby było skuteczne. Teraz się zbliżają, ostrząc na mnie pazury. Ale ja wciąż mam możliwości obrony, nie wszyscy sojuszni- cy mnie opuścili. Choć wisi nade mną miecz, są tacy, którzy przez wzgląd na łączące nas więzi odpowiedzą na moje wezwanie. Nie dane wam będzie ujrzeć mój koniec, jeśli nadejdzie! - Po tych sło- wach potężnym, nieziemskim głosem zawołał: - Ojcze! Ojcze! Jeszcze echo nie przebrzmiało, a już Fafryd ruszył na niego, robiąc szeroki zamach swoim wielkim mieczem. Kocur podążyłby w jego ślady, ale gdy strząsnął rękę Ahury, uświadomił sobie nagle, co mu tak natarczywie pokazywała: wnę- kę w kamieniu zwornikowym olbrzymiego sklepienia. Bez chwili Gambit adepta 179 wahania zdjął z ramienia linę. Biegnąc środkiem komnaty, zakrę- cił końcem sznura i ze świstem wyrzucił go w górę. Hak zaczepił się we wnęce. Jął się wspinać, mozolnie przekładając ręce. Za nim rozległ się szczęk ścierających się zażarcie mieczy oraz jeszcze je- den dźwięk, głęboki i odległy. , Jedną ręką chwycił krawędź wnęki, podciągnął się wyżej, aż wreszcie, wsparty na łokciu i biodrze, wpakował do środka głowę i ramiona. Po chwili ręką uzbrojoną w sztylet kilkakrotnie mach- nął przed sobą. Wnęka okazała się pusta jak wnętrze miski. Dno wypełniał paskudny zielonkawy płyn, ściany były wyłożone lśniącymi mine- rałami. W zanurzeniu spoczywały dziwne przedmioty: trzy prosto- kątne, inne zaś, pulsujące rytmicznie, miały zaokrąglone kształty. Kocur podniósł sztylet, lecz wstrzymał się z ciosem. Coś się w nim buntowało. Potrzebował czasu, żeby przypomnieć sobie i ocenić wagę całej masy poszlak: słów Ahury o rytualnych zaślu- binach wśród perskich przodków matki i jej podejrzeń, że choć uro- dziła się równocześnie z Anrą, nie są dziećmi tego samego ojca; tra- gicznej śmierci Greka (Kocur przypuszczał, co go tak zmasakrowa- ło); osobliwej skłonności do ukamienienia, którą dostrzegł w An- rze niewolnik poproszony o pomoc lekarską; wzmianki o kruchych kościach i nie chcącym się zagoić złamaniu; zagadki, czemu nie zmarł mimo przebitego serca i czemu jego czaszka pękła jak glinia- ny dzbanek; niewidocznego oddychania; ludowych legend o czar- noksiężnikach, którzy umieli schować serce, chroniąc je przed zra- nieniem; czarnego monolitu o ludzkich kształtach w Zaginionym Mieście... I rzecz najważniejsza: wszyscy wyczuwali bliskie pokre- wieństwo Anry i półżywego zamku. Zobaczył Anrę Dewadorisa, który nadział się na miecz, a mimo to wpychał go w siebie i przesuwał się do przodu. Fafryd rozpacz- liwie bronił się sztyletem przed Igłą. Ta koszmarna scena musiała sparaliżować Kocura, słuchał bowiem bezradnie, jak brzęk żelaza narasta, wróżąc fatalny koniec pojedynku. Ponad ten hałas wybił się wszakże nowy dźwięk: łomot tytana maszerującego górską ścieżką niczym chodzące trzęsienie ziemi. Zamek Mgłą Zwany zaczął drżeć, lecz Kocur nadal nie mógł zdobyć się na działanie. Aż raptem posłyszał - dobiegający wskroś nieskończonych przestrzeni, zza najdalszej rubieży, dokąd odeszli Starsi Bogowie 180 Fritz Leiber po przekazaniu świata młodszym bóstwom - przepotężny śmiech, wyraz szyderstwa wobec wszystkich i wszystkiego, nawet wypad- ków rozgrywających się na tym zamku. Śmiech niósł z sobą moc i Kocur wiedział, że tą mocą wolno mu rozporządzać. Posłał sztylet w dół, by zanurzyć ostrze w zielonym płynie, a tym samym naruszyć spójność skamieniałego serca, mózgu, płuc i wątroby Anry Dewadorisa. Płyn spienił się i wzburzył. Gwałtowne kołysanie zamku omal nie strąciło Kocura na ziemię, gdy śmiech i grzmot kroków połączyły się w jeden piekielny huk. Nieoczekiwanie, niemal w ułamku chwili, zapanowała cisza i ustąpiło drżenie. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa Kocurowi, który na poły spadł, na poły ześliznął się po linie. Leżąc na ziemi, rozglądał się w otumanieniu. Zobaczył Fafryda, który wyszarpnął miecz z ciała zabitego adepta i zatoczył się w tył, aż jego dłoń na- macała brzeg stołu. Ahura wciąż dochodziła do siebie po ataku śmiechu; podszedłszy do brata, uklękła i położyła sobie na kola- nach jego rozłupaną głowę. Nie padło żadne słowo. Czas mijał. Zielona mgła powoli się rozwiewała. Nagle mały, czarny kształt wpadł na salę przez okno pod su- fitem. - Huginn, tutaj! - zawołał Kocur z uśmiechem. Nietoperz zleciał posłusznie i głową w dół zawisł na jego ręka- wie. Niósł przywiązany do łapki zwitek pergaminu. - Wyobraź sobie, Fafrydzie, że mam tu wiadomość od do- wódcy tylnej straży! - oświadczył wesoło Kocur. - Posłuchaj: „Do moich wysłanników Fafryda i Szarego Kocura, z przedśmiertnymi pozdrowieniami! Z żalem wyznaję, że nie ma już dla was nadziei. Mimo tego, w dowód mojej przyjaźni, narażam na szwank drogie- go mi Huginna, aby zaniósł wam tę ostatnią wiadomość. Tak się składa, że Huginn przy odrobinie szczęścia wróci do mnie z Mgły, która to sztuka wam się niestety nie uda. A więc jeśli przypadkiem przed śmiercią zobaczycie coś ciekawego, a zobaczycie na pewno, łaskawie opiszcie mi to w krótkich słowach. Jest takie przysłowie: nauka ma pierwszeństwo przed śmiercią. No to do zobaczenia za dwa tysiące lat, drodzy przyjaciele. Ningobel". - Trzeba to oblać - rzekł Fafryd i znikł w ciemnościach. Kocur ziewnął i przeciągnął się w ramionach. Ahura drgnęła, złożyła pocałunek na zszarzałej twarzy brata, uniosła z kolan lek- Gambit adepta 181 ką jak piórko głowę i delikatnie ułożyła ją na posadzce. Z górnych pięter zamczyska dobiegły ciche trzaski. Fafryd powrócił szybkim krokiem z dwoma butlami wina pod pachą. - Przyjaciele! - oświadczył. - Na niebo wytoczył się księżyc. W je- go świetle zamek wydaje się o wiele mniejszy niż przedtem. Ani chybi, we mgle rozproszono środek odurzający, po którym w oczach mącą się odległości. Idę o zakład, że nas odurzono, bośmy nie widzieli niczego u stóp schodów, a tam przecież, z nogą na pierwszym stopniu, stoi czar- ny posąg, kubek w kubek jak tamten w Zaginionym Mieście! Kocur uniósł brwi. - A gdyby tak wrócić do Zaginionego Miasta? - podsunął pomysł. - Ha! Pewnie się okaże, że ta perska ciemnota obaliła posąg, rozbiła go młotami i schowała szczątki. - Chwilę milczał. - Ma- cie tu wino! - zagrzmiał. - Trzeba przepłukać gardła po tym zie- lonym paskudztwie! Kocur uśmiechnął się, wiedząc, że w przyszłości Fafryd bę- dzie mówił o tej przygodzie: „wówczas, kiedyśmy zostali odurze- ni na szczycie góry". Siedzieli sobie w trójkę na krawędzi stołu, butla przechodzi- ła z rąk do rąk. Po zielonej mgle prawie nie zostało śladu, tak iż Fafryd, poniechawszy swej teorii o środkach odurzających, zaczął twierdzić, że nawet ta mgła im się zwidziała. Z góry docierały coraz głośniejsze trzaski, na co Kocur znalazł wytłumaczenie: w bibliote- ce musiały płonąć zwoje z bluźnierczymi tekstami, których przed spaleniem nie chroniła już wilgoć. Pośredniego dowodu na praw- dziwość tej tezy dostarczył zapomniany niedorozwinięty niedźwia- dek, który zbiegł z rampy kaczym krokiem. Naga skóra zwierzę- cia pokrywała się już stosownym puszkiem. Fafryd popryskał mu pyszczek winem i podsunął go pod nos Kocurowi. - Chce być pocałowany! - zadrwił gromkim głosem. - Sam go sobie całuj! - odciął się Kocur. - Na pamiątkę świń- skiej klątwy! Wzmianka o całowaniu przypomniała im o Ahurze. Rezygnu- jąc z rywalizacji, przynajmniej na razie, namówili ją, żeby pozwo- liła im sprawdzić czy zaklęcie jej brata rzeczywiście straciło swo- ją moc. Kilka umiarkowanie czułych uścisków dało im pewność, że tak jest w istocie. 182 FritzLeiber - Coś mi przyszło do głowy, Fafrydzie - odezwał się Kocur żartobliwym tonem. - Skorośmy już wykonali zadanie, to czy nie pora wyruszyć na daleką północ, gdzieś śnieg nas ożywi i doda nam krzepy? Fafryd spił resztkę wina z butli i sięgnął po następną. - Na daleką północ, powiadasz? - rzekł z zadumą. - A czymże ona jest, jeśli nie polem bitwy głupiutkich, podmarzniętych króle- wiątek, którzy nie znają prawdziwych przyjemności życia? Dlate- go stamtąd odszedłem. Miałbym wracać? Na śmierdzący kubrak Thora, nigdy! Kocur uśmiechnął się znacząco i łyknął wina. Wtem jego wzrok spoczął na nietoperzu, który nie odczepił się jeszcze od rękawa. Wyciągnął z sakwy rylec, atrament i skrawek pergaminu, po czym zaczął pisać, uskrzydlony chichotami Ahury: „Do mego sędziwego brata, nieświadomego partnera w świń- stwach i świństewkach. Witaj! Z głębokim ubolewaniem muszę cię zawiadomić o skandalicznej i najzupełniej nieprzewidzianej uciecz- ce dwóch niewdzięcznych gburów z Zamku Mgłą Zwanego. Przed odejściem zdradzili mi zamiar złożenia wizyty niejakiemu Ningo- blowi (tyżeś nim jest, mistrzu, prawda?), wycięcia mu sześciorga oczu i wzięcia ich na pamiątkę. Radzę ci po przyjacielsku, strzeż się. Jeden z nich był nieprzeciętnie wysoki i czasem w jego rykach można się było dosłuchać składnej mowy. Znasz go? Drugi, w sza- rym gustownym ubraniu, spryciarz nad spryciarze, pełen osobi- stego uroku, oddany..." Gdyby któryś z nich popatrzył w tej chwili na zwłoki Anry Dewadorisa, dostrzegłby lekkie drżenie szczęki. W końcu usta się otworzyły i wybiegła z nich czarna myszka. Półniedźwiadek, które- mu wino i pieszczoty Fafryda wybitnie dodały odwagi, rzucił się na nią pijackim truchcikiem. Uciekinierka z piskiem gnała pod ścia- nę/Wpadła do dziury, na której zaraz potem roztrzaskała się butla ciśnięta przez Fafryda. Fafryd zobaczył - albo zdawało mu się, że widzi - osobliwe miejsce, skąd wyskoczył gryzoń. - Myszy w gębie, fuj! - rzekł z czkawką. - Paskudne upodo- bania miał ten przystojny młodzieniec. Żeby się babrać w takich plugastwach! I on się mienił adeptem wiedzy tajemnej! - Przypomniałem sobie, co mi kiedyś mówiła czarownica o adeptach - powiedział Kocur. - Otóż powiedziała, że jeśli adep- towi się zemrze, jego dusza odradza się w myszy. Jeżeli w skórze my- Gambit adepta 183 szy zdoła zabić szczura, dusza przejdzie na szczura. Szczur musi za- bić kota. Kot ma zabić wilka, wilk panterę, a ta wreszcie człowieka. Dopiero wtedy będzie wolno mu rozpocząć od nowa naukę. Oczy- wiście, rzadko się zdarza, żeby ktoś pokonał wszystkie szczeble dra- biny, poza tym trzeba na to czasu. Próba zabicia szczura wymaga nie jednej myszy, ale całego stada. Fafryd natychmiast się zarzekł, że nigdy nie uwierzy w po- dobne brednie. Ahura natomiast płakała, aż wreszcie doszła do wniosku, że mysi żywot prędzej zaciekawi, niż zmartwi jej szcze- gólnego brata. W drugiej butli pomału kończyło się wino. Na gór- nym piętrze trzask przerodził się w huk; cienie pierzchały pod na- porem czerwonych płomieni. Poszukiwacze przygód postanowi- li opuścić to miejsce. A tymczasem mysz, ta sama co poprzednio lub inna, podobna, wysunęła łebek z dziury i zaczęła oblizywać mokre od wina skoru- py, popatrując ze strachem na osobników obecnych w wielkiej sali, a zwłaszcza na stąpającego dumnie przyszłego niedźwiedzia. - Misja spełniona - orzekł Kocur. - Wracam do Tyru. - A ja do bramy Ninga i do Lankmaru. Hej, a może to mi się tylko przyśniło? Kocur wzruszył ramionami. - Skąd wiesz, że Tyr to nie sen? Lankmar też mi odpowiada. - A znajdzie się przy was miejsce dla dziewczyny? - zapyta- ła Ahura. Silny podmuch zimnego, ożywczego wiatru rozgonił reszt- ki mgły. Kiedy wyszli z zamku, na firmamencie świeciły niewzru- szone gwiazdy. Kolejny tom Przygód Fafryda i Szarego Kocura nosi tytuł „Droga do skarbu" /PI/ TRE/CI Chmura gniewu 5 Ciężkie czasy w Lankmarze 21 Morze, ich pani 61 Pod nieobecność króla mórz 67 Za rozdrożem 93 Gambit adepta 101