15976

Szczegóły
Tytuł 15976
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15976 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15976 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15976 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paul Theroux WYBRZEŻE MOSKITOW Tłumaczyła Maria Zborowska „Charliemu Foxowi", który jest prawdziwym autorem tej opo- wieści i którego odwaga pokazała mi, że dzielni mogą zginąć. Z podziękowaniem i wdzięcznością za wiele godzin cierpliwych wyjaśnień i za poczucie humoru wobec moich pełnych ignorancji pytań. Oby znalazł spokój, najaki zasłużył, na tym bezpieczniejszym wybrzeżu. Neksaa. P.T. Część pierwsza BANANOWA ŁÓDŹ 1 Minęliśmy dom Tiny'ego Polskiego, jadąc w kierunku głównej szosy, a potem pięć mil do Northampton. Tata cały czas mówił 0 dzikusach i o tym, jak okropna jest Ameryka —jak to przemieniła się w narkotyzującą się, ryglującą drzwi, skorumpowaną, niebezpie- czną strefę rozwścieczonych śmieciarzy, kryminalistów-milionerów i krętaczy bez skrupułów. I popatrz na szkoły. I popatrz na polityków. 1 nie znajdziesz absolwenta Harvardu, który potrafi zmienić oponę albo zrobić dziesięć pompek. A są ludzie w Nowym Jorku, którzy żywią się konserwami dla psów i kotów i zabiliby cię za garść drob- niaków. Czy to normalne? Jeżeli nie, to dlaczego godzimy się na to? — Nie wiem — sam sobie odpowiedział. — Po prostu głośno myślę. Nim wyjechaliśmy z Hatfield, zaparkował furgonetkę na nasypie szosy i wskazał na południe. — A oto dzikusy — rzekł. I istotnie ukazali się. Wyszli zza łuku drzew i wlekli się polami na tle drgających z upału konturów stodół Polskiego. Ciemnoskórzy, w łachmanach, jedni w jakichś szmatach na głowach, a inni w kapeluszach z szerokimi rondami. Mężczyźni i chłopcy, niektórzy niewiele starsi ode mnie, wszyscy z długimi nożami. Palec taty bardziej mnie przestraszył niż ci ludzie. Wciąż nim machał. Brak było całego końca palca wskazującego, aż do stawu, tak że kikut zniekształcony zszytymi fałdami skóry i pokryty strasz- 7 liwymi bliznami mógł tylko w przybliżeniu pokazywać właściwy kierunek. — Po co oni tu przyjeżdżają? — zapytał. — Dla pieniędzy? Jak to możliwe?—Wydawało się, że przeżuwa te pytania, wydobywając je z cygara. Był późny poranek, za gorący na Massachusetts w maju. Dolina wyglądała jak wypalona na skutek wiosennej suszy, którą wtedy mieliśmy, i płytkie rowy parowały niczym świeże krowie placki. W bruzdach wyoranych, od krańca do krańca, w polu, pokazywały się tylko malutkie palmowe pióropusze kukurydzy. Nie ćwierkał żaden ptak. A pola szparagów, dokąd ci ludzie zdążali, były tak brązowe i gładkie, jakby je oskalpowano z warstwy zielonej trawy i jakby przez całą tę nagą powierzchnię przejechał walec. Tata potrząsnął głową. Zwolnił hamulec i splunął przez okno. — Pewne jak dwa razy dwa jest cztery, że nie robią tego dla forsy. Obecnie dolar wart jest tylko dwadzieścia centów. Za Hatfield i domem Polskiego, na górnej krawędzi doliny znaj- dowały się liściaste kopce, niektóre tak blade jak piana na lemonia- dzie, oraz inne ciemne wybrzuszenia i nastroszone kępy krzewów, a także palisady gałęzi w pąkach, co pasowało do moich wyobrażeń, że osacza nas dżungla. Przed kilkoma godzinami, gdy obudziliśmy się, ziemię pokrywały błyszczące paciorki zimnej rosy. Myślałem o nich jako o lodzie lata. Wdychałem wówczas obłoczki pary. Na niebie widziałem kłębki chmur. Teraz słońce stało wysoko, napeł- niając dolinę światłem i żarem, który buchał na tych ludzi, zmieniając ich w wychudzone demony. Może dlatego, chociaż widziałem ich już przedtem, tych dziku- sów, w tym właśnie miejscu i na tyle blisko, żeby zauważyć, jak słońce zostawia czarne sińce na ich brązowym jak wyprawiona skóra ciele — ich widok zatrwożył mnie równie mocno jak palec taty. — Nienawidzę tego miejsca — oświadczył tata, gdy wjecha- liśmy do Northampton. Miał na głowie baseballową czapkę i pro- wadził wóz z łokciem wystawionym przez okno. — To nie przez te dziewczyny z college'u, chociaż im też można niejedno zarzucić. 8 Spójrz na „Holownik Annie", o tam, na jej tuszę. Jest taka wielka. Jedenaście takich jak ona to tyle, co tuzin innych. Ale to tłuszcz, to nie jest zdrowie. To hamburgery. — Wystawił głowę przez okno i wrzasnął: — To hamburgery! Jadąc Główną Ulicą („Wszyscy tu się narkotyzują"), minęliśmy stację benzynową Getty'ego i tata ryknął na widok ceny benzyny. „Dwóch zabitych w czasie strzelaniny" głosił napis na kiosku z ga- zetami i tata powiedział: — Szmatławce. — Już same słowa na wystawie sklepu „Płatne po doręczeniu" zdenerwowały go. A obok sklepu z towarami przemysłowymi stał automat sprzedający lód w torebkach. — Sprzedają lód, dziesięć funtów za pół dolca. A przecież woda nic nie kosztuje, jak powietrze. Ci kombinatorzy sprzedają wodę! Woda to teraz nowa gałąź przemysłu. Woda mineralna, woda źródlana, woda gazowana. Rewelacja. Bardzo ważna wiadomość — woda jest dla ciebie dobra! Niskokaloryczne piwo — wiesz, co w nim jest? Wiesz, dlaczego pijąc je, nie tyjesz? Wiesz, dlaczego kosztuje więcej niż zwyczajne? Bo jest w nim woda! Tata powiedział to słowo, przeciągając samogłoski jak jankesi. Krążył dokoła coraz bardziej gderliwy, aż znalazł parking z licz- nikiem, który wskazywał, że opłacony czas nie został wykorzystany. Wówczas zaparkował i cofnęliśmy się do sklepu z towarami prze- mysłowymi. — Proszę o osiem stóp uszczelki gumowej — powiedział tata. Kiedy sprzedawca poszedł po nią, tata rzekł: — I pewnie dlatego taka droga jest benzyna. Dodają do niej wodę. Nie wierzysz? Jeśli uwa- żasz, że istnieje moralność w handlu — ja nie powiedziałem ani słowa — to może wyjaśnisz, dlaczego dwie trzecie mięsa kontro- lowanego przez rząd zawiera znaczne ilości rakotwórczych azota- nów, a wszelkie chrupki — to dowiedziony fakt — nie mają żadnej wartości odżywczej. Sprzedawca wrócił ze zwojem gumy i podał tacie, który obejrzał go i oddał. — Nie chcę tego — rzekł. 9 — O to pan prosił. Tata popatrzył na niego z politowaniem. — Co to, pracuje pan dla Japończyków? — Jeśli się panu nie podoba, proszę to powiedzieć. — Właśnie powiedziałem, Jack. Wyprodukowano to w Japonii. Nie chcę, żeby moje ciężko zarobione dolce zamieniono na dewizy dla synów Nipponu. Nie chcę finansować nowego pokolenia kami- kadze. Chcę amerykańskiej uszczelki z gąbką. Pracuje pan tutaj? — I zaklął, bo sprzedawca podszedł do innego klienta. Tata znalazł uszczelkę, jakiej szukał, w mniejszym sklepie przy bocznej ulicy, ale nim wróciliśmy do naszej furgonetki, wpadł w szał, że nie powiedział tego, na co miał ochotę, w pierwszym sklepie. — Powinienem był powiedzieć „Sayonara", powinienem był zrobić scenę — oświadczył. Policjant obejmował dłońmi parkingowy licznik i opierał o niego podbródek. Wyglądał jak poszukiwacz złota pochylony nad trzon- kiem łopaty. Popatrzał na tatę i uśmiechnął się niewyraźnie na powitanie, ale potem zobaczył mnie i przygryzł wargi. — Czy on nie powinien być w szkole? — Choruje—rzucił tata, nie zwalniając kroku. Policjant poszedł za nim do drzwi furgonetki, wetknął kciuki za pas z bronią i zapytał: — Chwileczkę. To dlaczego nie jest w łóżku? — Z powodu grzybicy. Policjant pochylił głowę i spojrzał na mnie, gdy już siedziałem w wozie. — No cóż, Charlie. Nie uwierzy mi. Zdejmij but. Niech powącha. Zerknąłem na sznurowadła trampek, gdy policjant rzekł: — Mniejsza z tym. — Proszę nie przepraszać — tata zwrócił się z uśmiechem do policjanta. — Grzeczność jest oznaką słabości. A w ten sposób nie zwalczy się przestępczości. — Czy pan coś mówił? — Policjant zacisnął szczęki i widać było, że się waha. Był bardzo zły. Wyglądał na ostrożnego i mocnego faceta. 10 Ale tata wciąż się uśmiechał. — Po prostu głośno myślę. Nic więcej nie powiedział, dopóki nie znaleźliśmy się na szosie do Hatfield. — Naprawdę zdjąłbyś trampki i pokazał temu gliniarzo- wi swoje zdrowe palce? — Przecież mi kazałeś — odparłem. — Racja. Ale co to za kraj, w którym sprzedawcy stają się zdrajcami, a uczciwi ludzie kłamcami? Nikt nawet nie pomyśli, żeby stąd wyjechać. Charlie, a ja o tym myślę każdego dnia. — Jechał dalej. — I tylko ja to robię, ponieważ jestem ostatnim człowiekiem! Takie było nasze życie tutaj — farma i miasto. Tata lubił pracę na farmie Polskiego, ale miasto doprowadzało go do szału. Dlatego nie posyłał mnie do szkoły —jak również Jerry'ego i bliźniaczek. Później w ciągu dnia, gdy reperowaliśmy pompę na skraju pola, znów zobaczyliśmy dzikusów. — Są z dżungli. Wędrowni robotnicy, imigranci. Nie wiedzieli, kiedy im się dobrze wiodło. Ja bym się z nimi zamienił miejscami. Myślą, że tutaj jest raj. Nigdy nie powinni byli tu przyjeżdżać. Przed rokiem tata wynalazł dla Tiny'ego pompę. Miała mecha- niczny czujnik tkwiący niczym korzeń w ziemi i gdy gleba wysycha- ła, ten nerw-drut uruchamiał przełącznik i pompa zaczynała działać. Tata, jako wynalazca, był absolutnym geniuszem, jeśli chodzi o urzą- dzenia mechaniczne. „Dziewięć patentów — lubił mawiać — sześć wniosków patentowych". Chwalił się, że wyleciał z Harvardu, żeby zdobyć dobre wykształcenie. Był bardziej dumny ze swej pierwszej pracy woźnego niż ze stypendium Harvardu. Wynalazł mechaniczną szczotkę — trzymało się ją mocno, a ona tańczyła po podłodze, a potem sama wsysała wodę. Gdy używasz tej szczotki, to tak jakbyś tańczył z kobietą bez głowy, mawiał. Nazwał ją „milczącą kobietą". Najbardziej lubił rozbierać wszystko na części, nawet książki, nawet Biblię. Powiedział, że Biblia jest jakby przewodnikiem dla jej wła- ściciela, podręcznikiem napraw nie wykończonych wynalazków. Dodał również, że Biblia to pustkowie. Tata miał teorię, że w Biblii 11 znajdują się fragmenty, których nikt nigdy nie przeczytał, tak samo jak są tereny na ziemi, gdzie nikt nigdy nie postawił stopy. — Myślisz, że to źle? Przeciwnie. To właśnie puste przestrzenie nas ocalą. Żadnych stukniętych facetów, żadnych glin, krętaczy, bandytów i tych, co wąchają klej, żadnych aerozolowych bomb. Nie zabłądziłem jak oni. — Wskazał dzikusów. — Znam drogę wyjścia. Dotykał różnych części pompy jak lekarz, który szuka obrzęków na ciele niemowlęcia, i nie przestawał mówić o pustych przestrze- niach i o dzikusach. Podniosłem oczy i zobaczyłem ich. Wydawało się, że wyłażą z pustkowia, które właśnie opisał. Obserwowaliśmy, jak zdążali na pola położone na wzniesieniu, i chociaż wiedziałem, że idą wycinać szparagi, wyglądali, jakby szukali jakichś palców do obcięcia. — Przybyli z najbezpieczniejszego miejsca na ziemi — z Ame- ryki Środkowej. Wiesz, co oni tam mają? Energię geotermiczną. Cała energia, jaka jest im potrzebna, znajduje się pięć tysięcy stóp pod ziemią. To pępek świata. Po co tu przybywają? Szli polami, zgarbieni, kołysząc się. Mieli ogromne buty i małe pochylone głowy, a przechodząc koło zagajnika, przestraszyli wrony i wywołali straszliwe krakanie. Ptaki pofrunęły jak czarne rękawicz- ki zerwane podmuchem ze sznura, wznosząc się i strosząc pióra przy każdym uderzeniu skrzydeł. — Tam, skąd przychodzą, nie ma tele- wizji. Ani japońskich bzduro-wideo. Przysuń mi tę oliwiarkę. Tutaj przyroda jest młoda. Ale system ekologiczny tropików jest niesły- chanie stary i nie zmienił się od powstania świata. Dlaczego sądzą, że my znamy odpowiedzi? Dzięki wierze, tak myślisz? Czy wiara to tylko granie „Przyjdź do Jezusa" w tonacji a-moll? Przykręcił kluczem francuskim gwinty wystającej rury, przysta- wił oliwiarkę do złącza i wtrysnął olej. Po czym obydwiema dłońmi wyciągnął rurę i westchnął. — Nie, mój panie. Wiara to wierzyć w coś, o czym wiesz, że nie jest prawdą. Ha! Wetknął okaleczony palec do rdzawej strużki cieknącej z obudo- wy pompy, odkręcił mosiężny zawór i woda trysnęła. — Nie można pić wody tam, skąd oni pochodzą. Zawiera różne 12 stwory. Robaki, zielsko. Nie mają na tyle rozumu, żeby ją przegoto- wać i oczyścić. Nigdy nie słyszeli o filtrowaniu. Zarazki wchodzą do ich organizmów, a oni zielenieją jak woda i umierają. A ci, co zostają, wyobrażają sobie, że u nich nie jest dobrze — pająki wielkie jak szczeniaki, moskity, węże, powodzie, bagna, aligatory. Nie mają pojęcia o energii geotermicznej. Po co to zmieniać, gdy mogą przyjść tutaj i kompletnie się załamać? Daj mi tych nędzarzy, te szumowiny, od których roi się ten kraj. Pijcie coca-colę, oglądajcie telewizję, pobierajcie zasiłek, otrzymujcie pieniądze za nic. Zwróćcie się ku zbrodni. Zbrodnia popłaca w tym kraju — bandziory stają się filara- mi społeczności. Wszyscy źle skończą: będą rabować i wyrywać torebki. Woda lała się teraz z pompy, a jej wewnętrzne urządzenia mla- skały i tykały. — Już więcej nie pojadę do Northampton. Zbyt przygnębiające. Niedobrze mi, gdy widzę ludzi pragnących rzeczy, które już miałem i odrzuciłem. Miałem tyle forsy, ile chciałem, Charlie, że nie wspo- mnę o wykształceniu. Ten gliniarz dziś rano był wykształcony — ten szukający wagarowiczów, a wszystko, co go interesuje, to program telewizyjny. Nie posłałbym tego faceta nawet po kanapki! Miałem wszystko, za czym ludzie tęsknią. Ten system nie działa i złości mnie, gdy ignoranci go chwalą. Uśmiechnął się do mnie. — Świat nie jest doskonały, synku. — Teraz uśmiechnął się do swego okaleczonego palca. — Co robią Rosjanie, gdy ci ludzie oglądają telewizję? Prowa- dzą bardzo ciekawe eksperymenty z wodą. Odgazowują ją co do bąbelka, łącznie z tlenem i azotem. Gdy usuną gazy, zamykają ją w wekach jak konfitury z moreli. Odstawiają na trochę. A potem, gdy podlewają tą wodą rośliny, one rosną dwa lub trzy razy szybciej — ogromne zdrowe potwory. Fasola pnie się ponad tyczkami, dynie są tak wielkie jak balony, a buraki jak piłki do siatkówki. Wskazał na wodę. — Po prostu głośno myślę. A co ty o tym sądzisz? Przypusz- czasz, że coś jest nie tak z deszczem? Powiedz coś. Powiedziałem, że nie wiem. 13 — Uważasz, że ktoś powinien porozmawiać z Bogiem, by prze- myślał kwestię pogody? Mówię ci, Charlie, ten świat nie jest dosko- nały. A Ameryka jest w sytuacji bez wyjścia. — Nabrał trochę wody w dłonie z tryskającej pompy, zbliżył do ust i wypił. — Dla tych dzikusów to szampan. — Cmoknął wargami, dając do zrozumienia, że to cudowny płyn. — Takie rzeczy, które ty i ja uważamy za oczy wiste, jak lód... Nie ma go w ich kraju. Gdyby zobaczyli kostkę lodu, zapewne pomyśleliby, że to diament albo jakiś inny klejnot. To nie jest jeszcze koniec świata — brak lodu. Ale pomyśl o tym. Wyobraź sobie, jakie mają problemy bez właściwego zamrażania. — Może nie mają elektryczności — odezwałem się. — Oczywiście, że nie mają. Rozmawiamy o dżungli, Charlie. Ale można mieć chłodzenie bez prądu. Potrzebne jest tylko ssanie. Trzeba wytworzyć próżnię i masz lodówkę. Słuchaj, można otrzy- mać lód z ognia. — Dlaczego oni o tym nie wiedzą? — Nie da rady. Dlatego są dzikusami. Zaczął składać pompę. — Oni muszą zapadać na różne choroby. — Wskazał kluczem w kierunku, w którym poszli ci ludzie. — Oni chorują. Wydawało się, że zarówno fascynują go, jak i wzbudzają wstręt i przekazał te uczucia mnie, raz opowiadając mi coś ciekawego, a potem ostrzegając, żebym nie interesował się tym za bardzo. Za- stanawiałem się, skąd on to wszystko wie o ludziach, których nazywa „dzikusami". Twierdził, że to z doświadczenia, że żył na dzikich terenach wśród prymitywnych ludzi. Wypowiadał słowo „dzikusy" z czułością, jakby ich trochę lubił za to, że są dzikusami. Z natury swej szanował dzikość. Traktował ją jako osobiste wyzwanie, coś, co można pogodzić z jakimś pomysłem lub z urządzeniem. Sądził, że zna odpowiedź na wiele problemów, gdyby tylko ktoś zechciał go wysłuchać. Wrony wróciły do zagajnika, spiesząc na wierzchołki drzew, okrążając je ostrożnie i szykując się do snu. 14 Zapytałem: — Czy ci ludzie są niebezpieczni? — Nie tak niebezpieczni jak przeciętny Amerykanin. I tylko wtedy, gdy wpadną w szał. Wiesz, że oszaleli, gdy zaczynają się uśmiechać. To sygnał, jak u psów. Odwrócił się ode mnie i szeroko uśmiechnął. Wiedziałem, że chce, żebym zadawał mu więcej pytań. — I co wtedy? — Przemieniają się w zwierzęta. W zabójców. Zwierzęta też jakby się uśmiechają, zanim cię ugryzą. — Czy ci ludzie gryzą? — Dam ci przykład. Wiesz, jak oni to robią? Jak zabijają? Powiem ci, Charlie. Wydrążają cię. — Wydrążają cię, powiedział to w taki sposób, że wydawało mi się, iż moją głowę szarpią setki ostrych szponów. — Dlatego trzeba mieć odwagę, żeby tam pojechać — i nie zwykłą smykałkę, ale prawdziwą odwagę wstawania o czwartej nad ranem. Kto ją ma? Pracowaliśmy na dworze, aż niebo nabrało koloru płomieni, a potem pojechaliśmy do domu na kolację. — Musisz przyznać — rzekł tata — że to jest lepsze zajęcie niż szkoła. 2 Tej nocy otworzyłem oczy w ciemności i od razu wiedziałem, że taty nie ma w domu. Uczucie, że kogoś nie ma, jest silniejsze od tego, że ktoś jest. Nie tylko dlatego, że nie słyszałem jego gwiżdżącego chrapania (zwykle wydawał takie dźwięki, jak jeden z wymyślonych przez niego wentyli bezpieczeństwa), ani nawet nie dlatego, że wszystkie światła były zgaszone. Było to uczucie samotności, pustki, jak gdyby w domu, gdzie powinno znajdować się ciało taty, odcisnął się w powietrzu kształt mumii. I bałem się, że ten człowiek, którego postępowania nigdy nie można było przewidzieć, umarł albo, co gor- 15 sza, został wydrążony i duch jego straszy w naszej posiadłości. Wiedziałem, że wyszedł, i w jakiś przygnębiający sposób czułem się winny z tego powodu — miałem trzynaście lat—czułem się za niego odpowiedzialny. Księżyc nie świecił, ale i tak łatwy to był dom do poszukiwań, bo nie mieliśmy zamków. Tata nie pochwalał zamykania drzwi na klucz. Mówię, że nie pochwalał, ale właściwie groził, że da nam za to lanie. Według niego ktoś za zamkniętymi drzwiami coś knuje. Często krzyczał przed łazienką: „Nie barykaduj się!" Wychował się w ma- łym rybackim miasteczku na wybrzeżu Maine — nazywał je „Psią Budą" — gdzie nie zamykano drzwi na klucz. W czasie pobytu w Indiach i Afryce stosował te same zasady, tak twierdził. Nigdy nie wiedziałem na pewno, czy tam był. Wyrosłem w przekonaniu, że świat należy do niego i to, co mówi, jest prawdą. We wszystkim, co robił, przejawiała się wielkość i śmiałość. Zwykłe było u niego tylko to, że palił cygara i cały dzień nosił na głowie czapkę baseballową. Najpierw zajrzałem do sypialni i zobaczyłem jedną postać leżącą na mosiężnym łóżku, wybrzuszone prześcieradło po drugiej stronie — mama. Byłem pewien, że wyszedł, bo zawsze na oparciu wieszał kombinezon, a teraz go tam nie było. Zszedłem na dół i przemierzy- łem inne pokoje. Kot spał na podłodze jak wywrócona deskorolka. Zatrzymałem się w holu i nadsłuchiwałem. Była wiosna, unosiła się potężna woń bzu, skopanej ziemi i wiał łagodny wiatr. Na dworze świerszcze hałasowały, a jeden z nich, przerażony, zamknięty we- wnątrz, niespokojnie ćwierkał. Prócz tego ćwierkania w całym domu panowała cisza, jakby nikt w nim nie mieszkał. Moje gumiaki stały tuż przy drzwiach. Włożyłem je i chociaż wciąż miałem na sobie pidżamę, wyszedłem na ścieżkę, żeby poszu- kać mojego staruszka. Dokoła ciągnęły się zaorane pola. Wrzynały się w nie zagajniki, pozostawione jako osłona przed wiatrem. Kukurydza i tytoń zaczęły kiełkować i chociaż łatwiej było maszerować wśród bruzd, szedłem dalej ścieżką, z rękami wyciągniętymi do przodu, żeby chronić twarz 16 przed gałęziami. Właściwie nie chodziło o gałęzie, ale o rozciągnięte pajęczyny, które zaczepiały się o moje rzęsy. Nie znosiłem tego. W okolicznych laskach pełno było błotnistych kałuż i tej wiosennej nocy małe śliskie żaby, błyszczące jak przynęty na ryby, zawzięcie rechotały. Drzewa były niebieskie i czarne jak szybujące czarownice. Gdzie on się podziewał? Opuszczałem dom otulony mrokiem, ale im dalej maszerowałem, tym bardziej się rozwidniało. Teraz ziemia była mulistożółta. Nie- które drzewa miały barwę popiołu, ich górne części sterczały jak żelazne ciernie, a niebo było ciemnoszare. Jedna z chmur miała kształt bochenka chleba. Domyśliłem się, że za nią schował się księżyc, bo była tak jasna i oleista, jakby gdzieś w niebiosach znajdował się młyn. Po chwili żałowałem, że wyruszyłem z domu w takim pośpiechu. Moje za duże gumiaki wydawały dziwne dźwięki. Czy ktoś szedł za mną? Odwróciłem się gwałtownie, by stawić czoło czaszkom szcze- rzącym zęby na drzewach pozbawionych kory albo kościom palców wysuwającym się z martwych konarów. Tego się bałem. Bałem się również, że nadepnę na skunksa, który opryska mnie cuchnącą cieczą. A wtedy będę musiał zakopać pidżamę w norze i wrócić do domu zupełnie nagi. Las rozrzedził się. Widziałem poszczególne drzewa na tle nieba i następny ich rząd przed żółtawym polem. Pryzma głazów wskazała mi, gdzie się znajduję. Zostawiono to miejsce, bo nie można było go zaorać. Ten wysoki stos wznosił się tam, gdzie kończył się las, sprawiając wrażenie okrętu. Z boku, w ciągu dnia, wyglądał jak szkuner, z kamiennym dziobem, ładunkiem na pokładzie i trzydzie- stoma liściastymi masztami, który osiadł na polach szparagów wśród zasłon od wiatru przypominających wyspy. n Rosły tu głównie szparagi. Już dojrzały, zbiory się zaczęły. Śmieszny to widok, bo nie rosną wśród bruzd. Pola są płaskie i gładkie jak parkingi. Z daleka nie dostrzegasz szparagów, dopiero gdy podejdziesz bardzo blisko, widzisz te wystające kolce — nie ma kwiatów, nie ma liści tylko grube zielone świece wystające z ziemi. Z miejsca, gdzie stałem, dostrzegłem tylko, niczym wyrównaną walcem, powierzchnię i jej matowy blask, jakby lekkiej fali na spokojnym morzu. A za tymi polami czarną wstęgę nocy. Obawiałem się, że tam znajduje się mój tata. Widziałem również robaczki świętojańskie. Malutkie, świeciły mniejszym płomykiem niż zapałki, drżały tu i tam i nigdy dwa razy nie pokazywały się w tym samym punkcie. Miały własne światło, ale nic innego nie oświetlały i były niczym przyćmione gwiazdy, które giną w mroku. Ale wiązka tych światełek w dali nie ginęła. Migotała. Były to pochodnie i gdy zrozumiałem, że tam są ludzie, skierowałem się wprost na nich, przecinając pola szparagów, kopiąc i niszcząc wy- stające kolce, a moje buty zapadały się w glinianej skorupie. Z mniejszej odległości widziałem, jak wysokie płomienie poru- szały się w rzędzie — procesja ludzi idących jeden za drugim trzymała pochodnie nad głowami, a płomienie łopotały jak sztanda- ry. Kapelusze mężczyzn, z szerokimi rondami, były oświetlone, ale nie mogłem zobaczyć ich ciał. Wynurzyli się zza kępy sosen, gdzie znajdował się stary budynek, nazwany przez nas „Małpim Domem". Ludzie z pochodniami maszerujący o północy polami w dolinie — nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Był to wąż świateł i wydawało mi się, że słyszę jakieś grzechotanie, jak przy potrząsa- niu fasoli w puszce. Bardziej mnie to ciekawiło, niż przestraszyło, więc schowałem się dobrze i trzymałem wciąż z daleka, tak że nic mi nie groziło. Procesja podążała do odległego krańca kamiennego muru wśród upraw — młoda kukurydza tu, szparagi tam. Musiałem pozostać w swojej kryjówce. Wyobrażałem sobie, że jeśli mnie zobaczą, zaatakują i spalą na stosie. Ta myśl i świadomość, że jestem tu bezpieczny, wywołała we mnie dreszcz podniecenia. Pochyliłem się, pobiegłem w stronę rowu, położyłem na ziemi i miałem się na baczności. Nagle zmienili kierunek i ruszyli w moją stronę. Czyżby widzieli, jak biegłem? Serce omal nie przestało mi bić, gdy pochodnie chwiały , 18 się w bramie kamiennego muru, i pomyślałem: Och, oni spalą mnie na stosie. Wgramoliłem się do rowu i gdy tak leżałem, woda zaczęła wlewać się górą do moich gumiaków. Wkrótce buty były pełne wody. Ale nie otwierałem ust. Jedną z ulubionych opowieści taty była historia spartańskiego chłopca z lisem pod koszulą — nie pamiętam, dlaczego go tam miał — który pozwolił, żeby zwierzę pogryzło mu brzuch na strzępy, bo był zbyt odważny, żeby wzywać pomocy. Przemoczone nogi trudno jednak porównywać z bohater- stwem chłopca. Obok rosło jakieś niskie pnącze. Moje nogi tkwiły w błocie i wodzie, więc szarpnąłem gałązki, przyciągnąłem nad głowę i przywarłem do bocznej ściany rowu, całkowicie ukryty. Ludzie zbliżyli się. Wciąż bełkotali — sprawiali wrażenie szczę- śliwych — słyszałem łopot płomieni ich pochodni, przypominający dźwięk prześcieradeł suszących się na sznurze w podmuchach wiatru — nie trzaski, po prostu trzepot ognia. Spojrzałem w górę. Spodzie- wałem się, że ci, którzy trzymają pochodnie, mają obłęd w oczach, ale to, co zobaczyłem, było tak niezwykłe, że omal nie wrzasnąłem. Człowiek idący na przedzie niósł ogromny czarny krzyż. Krzyż nie był zrobiony z desek, lecz z zaokrąglonych, grubych, związanych ze sobą pali. Okropne białe znaki widniały tam, gdzie gałęzie były obcięte, jak owalne rany na skórze. A za tym typem z krzyżem ukazał się jeszcze straszniejszy facet; niósł bezwładne ciało człowieka, ze zwisającą głową, dyndającymi nogami i rękami. Niósł tego trupa tak, jak dźwiga się worek ziarna. Był duży, miękki i ciężki, i jego kończyny kołysały się w okropny sposób. W świetle pochodni twarz tego, co go niósł, była żółta. Uśmiechał się. Nie miałem ochoty dalej się przyglądać. Dygotałem z zimna. Tata powiedział: „Można zrobić lód z ognia". Teraz mu wierzyłem. Ten ogień zmroził mi flaki. Pochyliłem głowę, z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk, chociaż byłem zabłocony, mokry i pogryziony przez owady. Czułem powiew ciepła i zapach pochodni — tak byli blisko. Potem odeszli. Powoli zacząłem się rozglądać — pochodnie migotały w lasku, przez 19 który poprzednio sam się przedzierałem, nieopodal pryzmy przy- pominającej okręt. Gałęzie drzew skakały w tym świetle płomieni i ta skacząca linia gorących smug i cieni skręciła w bok, gdzie zatrzymała się i jarzyła. Wygramoliłem się z rowu, odciągnąłem pnącze i wylałem wodę z butów. Potem idąc blisko rowu, brnąłem w błocie, najdalej jak tylko mogłem, i poczłapałem przez pole szparagów do lasku. Teraz proce- sja znajdowała się za drzewami. Pozostała tylko woń szmat nasyco- nych benzyną i spalonych liści. Byłem dobrze ukryty. Mogłem oglądać wszystko zza pryzmy kamieni. Dwóch mężczyzn pochyliło się. Chyba przybijali trupa do krzy- ża, ponieważ krótko potem, w gorejącym świetle kręgu pochodni, zobaczyłem podniesiony krzyż z człowiekiem; przeguby rąk miał zgięte, palce u nóg mu sterczały, a głowa przypominała garnek. Wyglądało to wszystko okropnie i przypuszczałem, że ci ludzie będą wrzeszczeć z wściekłości. Ale nie, panowała cisza, nawet radosna, i było to jeszcze gorsze niż koszmar, który cię dręczy i nie możesz wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. W tym zygzakowatym marszu przez pola tak się bałem, iż zostanę odkryty i spalony żyw- cem, że zapomniałem, po co tam poszedłem. Ale w momencie, gdy zobaczyłem uniesiony krzyż, przypomniałem sobie, że szukam taty. To przypomnienie i ten widok pojawiły się w tej samej chwili, więc pomyślałem: Ten powykręcany zmarły to mój staruszek. Usiadłem, zakryłem rękami oczy i starałem się nie płakać, ale nie przestawałem beczeć, aż wydało mi się, że moja głowa jest bardzo mała i bardzo mokra. Sądziłem, nie wiem dlaczego, że mnie za to obwinia. Wszystko, co mogłem zrobić, to obserwować i słuchać. Przyzwy- czaiłem się już do tego mrocznego widoku i im dłużej patrzyłem, tym bardziej czułem się za to odpowiedzialny, jakbym to wymyślił i ta nikczemna myśl zrodziła się w moim mózgu. Obserwować znaczyło uczestniczyć. Nie miałem jednak czasu, żeby się martwić. Nagle ludzie zgasili pochodnie. Znikły ognie i cienie, i oświetlony krzyż. Były tylko 20 koszule i kapelusze — łachmany na kościstobiałych szkieletach, i cisza, gdy ci ludzie, te szkielety w łachmanach płynęły ku mnie. Podniosłem się i pobiegłem co sił w nogach. „Jestem ostatnim człowiekiem!" Te słowa często wykrzykiwał tata. Było mi ciężko. Z powrotem w łóżku, w ciemnym nie zamknię- tym domu, nie spałem, ale rozmyślałem. Zmalałem. Skurczyłem się. Tata, który wierzył, że w Ameryce będzie wojna, przygotował mnie na swoją śmierć. Całą zimę powtarzał: „Nadchodzi — coś strasznego tu się stanie". Był niespokojny i rozgadany. Twierdził, że oznaki widoczne są wszędzie. Wysokie ceny, złe humory, choroby żołądka. Głupota i zachłanność ludzi, i ich świńska otyłość. Krwawe zbrodnie popełnia się w miastach, a zbrodniarze pozostają na wolności. Nie będzie to zwykła wojna, mówił, ale raczej wojna, w której żadna ze stron nie będzie całkowicie bez winy. — Tłuści szaleńcy będą walczyć z chudymi przestępcami — mówił. — Będziesz nienawidził jednych i bał się drugich. Cały naród dozna uszkodzenia mózgu. Komu jeszcze można ufać? Był rozgoryczony i w środku tej białej śnieżnej zimy bardzo ponury. Pewnego dnia zamarzły rury u Tiny'ego Polskiego i wezwa- no tatę, żeby je przetkał. Staliśmy w śniegu na skraju dopiero co wykopanego dołu, skręcając rury drutami i łącząc je z taty „skrzynką gromów", by odtajały. (To urządzenie to jego wynalazek, z którego bardzo był dumny — zgłoszony wniosek patentowy — chociaż za pierwszym razem, gdy go użył, omal nie zabił żony Tiny'ego; trzymała bowiem rękę na kurku, gdy puścił prąd.) Patrzał, jak ogrze- wają się rury i wypuszczają parę. Lód trzaskał wewnątrz, rozpychał się i grzechotał jak żużel. Tata przysłuchiwał się z przyjemnością odgłosom topienia lodu w rurach, a potem zwrócił się do mnie na krawędzi dołu pokrytego śniegiem: — Gdy nadejdzie, mnie pierwszego zabiją. Zawsze najpierw zabijają mądrych — obawiają się bowiem, że ci ich przechytrzą. 21 A wtedy, gdy nie będzie nikogo, kto mógłby ich zatrzymać, rozszar- pią się nawzajem. Przemienia ten piękny kraj w ruinę. Wypowiedział te słowa bez rozpaczy, jak coś, co jest samo przez się zrozumiałe. Wojna była pewna, ale on jeszcze miał nadzieję. Powiedział, że wierzy w siebie i w nas. — Zabiorę was... spakujemy się i odejdziemy. I zatrzaśniemy drzwi na to wszystko. Podobał mu się ten pomysł, żeby odejść, zacząć wszystko od nowa na pustkowiu, nie mając nic, tylko swój mózg i skrzynkę z narzędziami. — Mnie dopadną pierwszego. — Nie. — Zawsze najpierw dopadają mądrych. Nie mogłem zaprzeczyć. Był najmądrzejszym człowiekiem, ja- kiego znałem. A więc pierwszym, który umrze. Dopóki nie ujrzałem tej procesji w nocy i umarłego na krzyżu, nie mogłem sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby go zabić. Ale ta noc wszystko zmieniła. Przekonałem się i byłem teraz sam. Najsilniejszy człowiek, jakiego znałem, został ukrzyżowany na dwóch palach i pozostawiony na polu kukurydzy. To był koniec świata. „Jestem ostatnim człowiekiem, Charlie!" Kończyły się godziny ciemności. Wkrótce zacznie się dzień i będę musiał spojrzeć wszystkim w oczy i powiedzieć, że tata to przewidział. Tak więc leżałem w łóżku, myślałem o jego słowach, że kraj jest skazany na zagładę. Obiecał, że nas uratuje i zabierze stąd, zanim będzie za późno. Ale odszedł, a ja byłem za słaby, żeby ocalić naszą rodzinę, i we śnie, w który w końcu zapadłem w najzi- mniejszej porze nocy, prowadziłem mamę, bliźniaczki i Jerry'ego przez płonące pola pod poranionym słońcem i niebem koloru krwi. Szliśmy w łachmanach, w dymie i nie mieliśmy nic do jedzenia. Byli zdani na mnie i tylko ja wiedziałem — ale bałem się im to wyznać, bo było już za późno — że wiodę ich złą drogą. Na posiniaczonym czerwonoczarnym niebie ukazała się szyder- cza twarz taty, gdy już tak maszerowaliśmy i maszerowaliśmy, który zapytał: „Gdzie byłeś, synku?" Zakryłem oczy. Nadal byłem pogrążony we śnie i obolały. Ma- 22 ma i dzieciaki za mną, klęska przede mną i żadnej możliwości ucieczki. — Gdzie byłeś? Obudziłem się i zobaczyłem jego twarz, opaloną i gniewną, i usiadłem, bo przypuszczałem, że mnie uderzy — najpierw bałem się, że nie żyje, a potem, że stoi nade mną. Jego cygaro mówiło mi, że nie śnię. Był to zbyt wielki szok, żeby płakać. — Miałem zły sen. I pomyślałem: To był tylko sen — ludzie z pochodniami, trup na krzyżu, śmiejące się dzikusy, poranione słońce i niebo. Bardzo się ucieszyłem. Światło słoneczne wybielało firanki mojego pokoju, ptaki ćwierkały. — Pewnie śniłeś o sumaku jadowitym* — rzekł tata. — To najcięższy przypadek, jaki widziałem. Gdy mówił, poczułem ból. Twarz i ramiona były jak otwarta rana! — Nie dotykaj. Bo przeniesiesz w inne miejsca. Wyłaź ze śpi- wora i nasmaruj to. — Wychodził z pokoju, gdy wciągałem spodnie. — Wygłupiałeś się w krzakach, oto gdzie byłeś. Obluźniona deska na progu świadczyła, że życie płynie normal- nie. Poczułem zapach kawy i bekonu, usłyszałem wrzaski bliź- niaczek i nigdy nie byłem szczęśliwszy. Poszedłem do łazienki. Moja twarz w lustrze wyglądała jak owoc granatu, a ramiona i ręce płonęły wysypką wywołaną przez sumaka jadowitego. Wtarłem maść cyn- kową i pobiegłem do kuchni. — To duch! — zawołał Jerry, widząc moją białą twarz. — Biedactwo — powiedziała mama. Postawiła przede mną ta- lerz z jajkami i pocałowała w czubek głowy. — To tylko jego wina — odezwał się tata. Ale to nie miało znaczenia. Po tym, co widziałem, sumak jado- wity wydawał się ocaleniem. — Jedz. Mamy robotę — rzekł tata. Chciałem pracować, nieść skrzynkę z narzędziami, podawać mu * Pnącze w Ameryce Północnej. Jego sok i kora mają silne właściwości parzące. Przy dotknięciu wywołuje zapalenie skóry. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłu- maczki.) 23 _ oliwiarkę, być jego niewolnikiem i robić wszystko, co zechce. Za- sługiwałem na karę. Chciałem zapomnieć o pochodniach i tych ludziach. Znów miałem trzynaście lat. A czułem się, jakbym miał czterdzieści. — Gdy skończysz, przyjdź do warsztatu — powiedział tata. — Biedny Charlie — odezwała się mama. — Gdzieś ty to złapał? — Wygłupiałem się w krzakach, mamo — odpowiedziałem cicho. — To moja wina. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Wiedziała, że mi przykro. — Mamo! — krzyknął Jerry. — Charlie gapi się na mnie z tą swoją twarzą! Warsztat taty mieścił się za domem. Znajdowały się tam cytaty i motta wypisane na kawałkach tektury i przybite pinezkami do półek, narzędzia, rury, zwoje drutu i maszyny. Oprócz różnego rodzaju silników, smarownicy tłokowej i tokarki, które nadawały warsztatowi wygląd arsenału, były tu też: „skrzynka gromów" i urzą- dzenie do różnych celów, które nazwał „rozbijacz atomu". Na podłodze znajdowała się drewniana skrzynia wielkości kufra, lecz ustawiona była pionowo; przy niej pracował prawie całą wiosnę. Nie miała ani drutów, ani silnika. Zmontował wszystko za pomocą lutownicy. Były w niej rury, kraty, zbiorniki, na dole miedziane przewody, a na górze drzwiczki prowadzące do cynowego pudełka. Pachniała naftą. Przypuszczałem, że to jest jakiś piec, ponieważ na tylnej ścianie, wzmocniony wspornikami, znajdował się zakopcony komin. Tata powiedział, że musimy wstawić tę rzecz do furgonetki. Spróbowałem ją podnieść, ale nawet nie drgnęła. — Chcesz dostać przepukliny? — zapytał tata. Z drobiazgową troskliwością i nie szczędząc czasu, postawił klocek i wielokrążek na trójnogu i wciągnęliśmy tę skrzynię rur do furgonetki. — Co to jest? — Można to nazwać „wanienką dla robaków" albo siewnikiem. Dowiesz się, gdy doktor Polski to zobaczy. — Ruszył boczną drogą i jechał na farmę Polskiego ścieżkami dla traktorów na skraju pól. Gdy minęliśmy osłonę od wiatru, która wyglądała jak statek, przy- 24 pomniałem sobie, że tam właśnie widziałem procesję z pochodniami. Za tą kępą drzew widziałem, jak zbierali się ludzie i podnosili trupa na krzyżu. Spodziewałem się, że tata pojedzie tamtędy, tak żebym mógł się upewnić — widząc ślady stóp lub podeptanego zboża — że nie śniłem. Tata skręcił w prawo. Wstrzymałem oddech. Co tam było na tym zaoranym polu? Krzyż, zwisający z niego nieżywy człowiek, czarne szmaty i czarny kapelusz, trupia czaszka, połamane ręce i powykręcane nogi. Poczułem chłód, nie mogłem opanować jąkania, gdy go zapyta- łem, co to jest. Tata nadal szybko jechał po koleinach. Nie odwrócił głowy. Zaśmiał się i rzekł: — Nie opowiadaj, że nigdy nie widziałeś stracha na wróble. — Walnął w zawór. — A ten musi być cholernie dobry... Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem, jak wisi w pustym polu stare ubranie wypchane słomą. Spociłem się, moja wysypka zaczęła mnie swędzić, tak że miałem ochotę rozdrapać sobie twarz. — .. .ponieważ na pewno cię przestraszył. — I wybuchnął śmie- chem. 3 Opowiadano, że Tiny Polski, który słyszał o wynalazkach taty, przyjechał do niego i poprosił, żeby się przeniósł do Hatfield. Mie- szkaliśmy wtedy w Maine, nie w „Psiej Budzie", ale w lesie. Tata próbował przez rok być samowystarczalny, hodując warzywa i bu- dując tafle słoneczne, i nie puszczając nas do szkoły. Polski obiecał pieniądze i udział w farmie. Tata się nie ugiął. Polski powiedział, że ma niezwykłe problemy, ponieważ chce za pomocą zmechanizowa- nych środków przedłużyć okres wegetacji, nawet stworzyć farmę pracującą przez cały rok. To dobry teren dla dzieci. Jest bezpiecznie, szczęśliwa dolina, daleko wszędzie. A więc tata się zgodził. Taką histoiię mi opowiedział. Aleja wiedziałem lepiej. Niedobrze się nam układało w Maine. Tata nie chciał obsypać warzyw środkami owa- dobójczymi i robaki dobrały się do nich, nim dojrzały. Deszcz i burze 25 zniszczyły tafle słoneczne. Przez pewien czas tata nie mógł jeść i zabrano go do szpitala. Nazwał go „Brzęczący Pałac", ale wrócił stamtąd uśmiechnięty i powiedział: „Nic nie czułem". Znów był zdrów, tylko od czasu do czasu zapominał naszych imion. Pojecha- liśmy do Hatfield, nie mając nic. Lubił zaczynać od zera. Nie można było myśleć o Polskim albo i kimkolwiek innym jako o taty szefie. Tata nie przyjmował poleceń. Określił Polskiego jako „karzełka", nazywał go „pulpetem" albo doktorem Polskim, choć „doktor" było czystą ironią i mogło zniweczyć wszelką przyjaźń. Uważał, że Polski i większość mężczyzn to osoby stojące niżej od niego. — Jest posiadaczem ludzi — mówił — ale nie mnie. Polski czekał na nas na werandzie, gdy wjechaliśmy. Oczy miał niebieskie jak barwinek. Był starszy od taty, niski i pulchny, i wy- glądał, jakby był wypchany trocinami. Nosił koszulę w kratę, a czyste szerokie spodnie kombinezonu przewiązane paskiem przypominały dwa worki. Jego dżip lśnił, buty nie były nigdy zabłocone, na kapeluszu ani śladu potu. Nie palił. Zawsze się ubierał odpowiednio do brudnej roboty, ale nigdy się nie brudził. Nie wchodziliśmy do jego domu, ale czy to dlatego, że tata stanowczo odmawiał, czy też nas nie zapraszano, nie umiem powiedzieć. Może farmer nie był taki głupi, żeby zapraszać tatę i słuchać jego mów o szmatławych gaze- tach i hamburgerach. Zerknąłem przez okno, zobaczyłem polituro- wany stół i kryształowy wazon z kwiatami, talerze ustawione w rzę- dach na kredensie. Żona Polskiego stała tyłem do nas, pochylona, krzątała się. Nikt nas nie powitał. A żona Polskiego wyglądała, jakby była meblem w tym pokoju. — Ładny dzień — odezwał się Polski. — Jeszcze jak — odparł tata. — Oby tak było w czasie weekendu. Mam coś do roboty w so- botę. „Coś do łoboty w sobotę" — tak powiedział. Ale tata tego nie skomentował. Był podniecony. Jechał tutaj zniecierpliwiony, chciał jak najszybciej pokazać Tiny'emu swój wynalazek. Był z niego dumny. Jednak wciąż siedział w furgonetce i palił cygaro. — Ma pan zapałkę, doktorze? 26 Tiny zmrużył oko i pokołysał się na obcasach. To pytanie wpra- wiło go w zakłopotanie. Powiedział: — Przyjeżdża pan taki kawał drogi po zapałkę, panie Fox? — Taak. — Zaraz wracam. — Polski mówił r jak ł — załaz włacam, napławdę, łacja. Jego dolna warga zasłaniała przednie zęby. Poszedł do domu. Tata przyglądał się mojej twarzy i rękom. — Swędzi cię — powiedział. — Mam nadzieję, że dostałeś nauczkę. — Wyskoczył z wozu i ustawił klocek i krążek za furgonetką. — Zapędzimy go w kozi róg — oświadczył. Przeturlał „wanien- kę dla robaków" na podjazd. — Włosy staną mu dęba. Tiny wrócił z pudełkiem dużych kuchennych zapałek i popatrzał na wanienkę. — Za mała na trumnę. — Czy mógłby pan wyświadczyć mi jeszcze jedną małą przy- sługę — rzekł tata. — Potrzebna mi jest szklanka wody. Po prostu mała szklanka zwykłej wody z kranu. Mrucząc: „szklanka zwykłej wody z kłanu", Polski wszedł do domu. Ze sposobu, w jaki wypowiedział te słowa i jak trzasnął drzwiami, wywnioskowałem, że zaczyna być zirytowany. Gdy przy- niósł wodę i dał ją tacie, powiedział: — Jest pan tajemniczym człowiekiem, panie Fox. Tełaz do rzeczy. — Pan jest dżentelmenem. Tiny spojrzał na mnie po raz pierwszy. — Sumak jadowity. Jesteś tym cały obsypany. Coś takiego. Słysząc to, cofnąłem się i dotknąłem twarzy ze wstydem. Dałem się nabrać strachowi na wróble. Wszystko sobie wymyśliłem. Jest sens ustawiać strachy na wróble w nocy, żeby ptaki o niczym nie wiedziały. Czy z tego płynęła dla mnie nauczka? — Co to właściwie jest? — zapytał Tiny. — Powiem panu, czym to nie jest — odezwał się tata, otwierając drzwi drewnianej skrzynki i pokazując metalową komorę z klapą na zawiasach i uszczelkę kupioną w Northampton. —Nie jest to trumna i nie jest to kawałek zepsutego mięsa. Ha! — Otworzył klapę i rzekł: — Proszę powiedzieć, co pan widzi w środku. 27 — Nic. — Jesteś świadkiem, Charlie. Polski roześmiał się. — Tylko że nic nie widzi, taki jest spuch- nięty. Tata wylał trochę wody ze szklanki, jakby odmierzał jej zawar- tość, i zostawił tylko jeden cal. Wstawił szklankę do metalowej komory. Zamknął klapę, zamknął drzwi i zapalił zapałkę. Tiny powiedział: — Proszę nie mówić, że chce pan ugotować tę wodę. — Mam coś lepszego do roboty. — Ja też! — Polski poruszył wargami. Wściekał się. — Nie rozczaruje się pan — zapewnił tata. — Co tak śmierdzi? Nafta? — Słusznie. Oczyszczona nafta. Najtańsze paliwo w Ameryce. — I najbardziej śmierdzące. — Różne są opinie na ten temat. Po tej uwadze Tiny zagulgotał: — I niczego pan nie gotuje? — Nie całkiem. Tata dobrze się bawił. Pracował przy tylnej ścianie drewnianej skrzynki, tam gdzie znajdował się układ rur i elementy ogrzewania. „Wanienka dla robaków" to dobra nazwa dla tej skrzyni złożonej ze złączy rur. Zapalił knot nasączony w dzióbku kanistra i regulując płomień, sprawił, że lepkie sadze wyleciały przez komin. Coś zabul- gotało wewnątrz, zaburczało jak w głodnym brzuchu, ale poza tą falą niezadowolenia cieczy w rurach nic się nie działo, nie wydzielało się ciepło. — Czy ona czka czy pierdzi? Oto pytanie, prawda? — rzekł tata. Polski chrząknął z zakłopotania, mrugnął oczami, sprawiał wra- żenie zniecierpliwionego, gdy tak stojąc na żwirze, przestępował z nogi na nogę. Ciepło, jak jakieś sczerniałe chwasty, uchodziło z komina. Farmer odsunął się. — Jeśli rury są uszczelnione, wybuchnie — rzekł. — Ciśnienie. — Niech pan się schowa w domu — rzucił tata. — Ale ona ma pełny zestaw zaworów bezpieczeństwa. Kopci, bo nastawiłem ją na 28 pełny regulator. Dla celów doświadczalnych. — Chwycił daszek czapki. — Da sobie radę. Patrzał z dumą na swoje dzieło i był tak pewny, że eksperyment się powiedzie, tak beztrosko pełen zaufania, że prawie spodziewałem się huku płomieni i eksplozji przy jego twarzy. Mieliśmy już inne eksplozje. „Po prostu próbujemy" — mawiał tata. Sufit w warsztacie osmalił się, a tata nie stracił końca palca, otwierając puszkę tuńczyka, jak czasami głosił. Polski rzekł: — Jeśli będę chciał zagotować szklankę wody, postawię ją na palniku. Tylko że ja nigdy naprawdę nie chciałem upiec szklanki wody. — Spojrzał na mnie, licząc na aprobatę, a po- tem spochmurniał, gdy zobaczył smugę tłustego dymu. Schował głowę w ramiona niczym żółw i zerkał, czekając na huk. Tata mrugnął w moją stronę. — Podoba ci się, jak prycha? — Bułczy, bułczy — zauważył Polski. — Nigdzie nie ma przewodów elektrycznych — powiedział tata, chodząc wolno dokoła skrzynki. — Nie jest do niczego podłączona. Nie mam nic w rękawie. Żadnych ruchomych części, doktorku. Nic, co może się zniszczyć. Będzie trwała wiecznie. — Właśnie tego potrzebuję dla mojego kurnika — stwierdził farmer i popatrzył na mnie. — Na zimę. Ptakom będzie cieplutko, będą się legulalnie niosły, jeśli nie zabiją ich spaliny. — Wielki kawalarz z tego doktorka. Spaliny można oczyścić. Chodzi tylko o niewielkie usprawnienie. Chcę jedynie pokazać, co ona potrafi. — Myślę, że odbierze intełes skunksom. — Polski chrząknął, splunął i czubkiem buta zasypał piachem kółko śliny. — Jak tam szparagi? — Cholełnie ich dużo. Z powodu suszy. Strzelają w górę przez ten upał. Pławie wszystkie dojrzały. Mam więcej, niż mogę zmaga- zynować. — Sprzedaj pan — rzekł tata. — Tego by chcieli. — Każdy lubi szparagi. 29 — Łynek nasycony. — Napełnił usta śliną i trysnął nią zamiast odpowiedzi. — Wolę nie mówić, ile dostaję za funt. Będę je niedługo sprzedawał na tony. Albo oddawał za dałmo. — To jest myśl. — A ja skończę w przytułku. — Na pewno — odezwał się tata. — I pan też, panie Fox. — Już tam byłem. To dobra szkoła. — Chłodnia jest wypełniona po brzegi. Chciałbym, żeby pan później obejrzał bezpieczniki. Nie wiem, ile dzisiaj zwiozę, ale jeśli to będzie więcej niż dwie ciężałówki, znajdę się w kłopocie, co znaczy, że wszyscy będziemy mieli kłopoty. W zeszłym łoku nie mogłem nadążyć, tak szybko musiałem je ścinać. Czasem sprzeda- wałem funt za dolała. Ten łok mnie łujnuje. Jestem po uszy w sia- nie... I tak nie przestając się skarżyć, wyrzucał z siebie gniewnie „coś" i „nic" i kopał piach, aż w końcu nieomal krzyknął: — Chyba ta szklanka wody już się ugotowała. Tata odpowiedział spokojnie: — Nie zdziwi mnie to ani trochę. — Zechce pan otworzy