Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży

Szczegóły
Tytuł Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kareta Wrocławski Podwójna moc drożdży Szarpnął się i przerwał sen o domu, sen wracający ostatnio z regularnością królewskiego komornika. Usiłując głębiej odetchnąć, strącił coś ze swojej twarzy, a w gardle zasyczało i pisnęło, jakby ktoś obsmarował fujarkę powidłami. Waldar otworzył oko, przyjmując od razu świetlny pocisk, natężył się i odważył kaszlnąć, co natychmiast zaowocowało piekielnym werblem na obu skroniach. Delikatnie odsunął rękę Bokanovy, szczególnie że rękaw polany piwem i winem, kleił się do jego włosów. - M-m-m... - jęknął objąwszy pękającą głowę rękami.- Boca-a-a... m-mm-lll!? Ż- żeby to... Łomot w skroniach na chwilkę zmienił tempo i zaciekawiony, jak ulicznik ciskający zza węgła kule nawozu, czekał na ciąg dalszy. Młodzian z wolna przekręciwszy głowę, popatrzył na przyjaciela. Tamten leżał na wznak, z ostrą brodą zadartą ku górze i rozchylonym ustami, z których o wiele rzadziej niż zazwyczaj wydostawał się odgłos oddechu. - Bokanova, ty gadzie! - wyszeptał. - Aleś nas za... Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, lecz na korytarzu karczmy ktoś zawołał niecierpliwie: "Dawaj- dawaj!", ktoś inny syknął "Ju-uu-uż!" i załomotało coś, co nie dotarło do celu. Waldar zacisnąwszy zęby przeczekiwał kolejną falę bólu. Nie tak wyobrażał sobie podbój świata, gdy opuszczał rodzinne włości. W końcu z trudem rozwarł powieki i przekręcił głowę, przez co napotkał utkwione w sobie małoprzytomne spojrzenie przekrwionych oczu Bokanovy. - Wina - powiedział jego posiadacz wyraźnie, niecierpliwie i z domieszką cierpienia. Poruszały się tylko wargi i broda, reszta twarzy przypominała nieruchomą maskę. - Natychmiast! - A już, lecę! - Wina... - załkał pisarz. - Taka twoja wdzięczność? - Wdzięczność!? Za co? Jakby nie ty, opoju, to bym mógł teraz... Ouć!.. Wstać i ruszyć przed siebie. - I miałbyś... Oup? - Bokanova podniósł się na łokciach i wydał z siebie serię odgłosów, jakby odszpuntowywał ukryte wewnątrz ciała gąsiorki. - Bułech! Huopps! Niech to dunder... Miałbyś zapi... Oj-ojoj... Waldar wsunął suchy język pomiędzy jeszcze suchsze wargi. Przesunął nim, zaszeleściło. - Kogo jeszcze bym miał zapitego? Co? - wysyczał. Bokanova przechylił się, zamierzając zwrócić na podłogę zawartość żołądka, lecz bezskutecznie. Jedynie na czole pojawiły się grube krople potu. - Nie zapitego - wstrząsnęło nim.- Och, nie za-pi-tego tylko... Och... Litości... i wina - dokończył szeptem. Przechylił się na bok i wolno opadł na posłanie. W izbie nastała cisza przerywana jedynie chrapliwymi oddechami. - Kiedyś - wyszeptał Waldar - w taki poranek ojciec kazał mi... - Przestań! Nie interesuje mnie jego zamiłowanie do tortur. Ja mogę co najwyżej... - stęknął. - Nie, nic nie mogę. Waldar leżał chwilę, wpatrując się w sufit. Z pobieżnej lustracji wynikało, że strop był jedynym kawałkiem przestrzeni, który nie nosił śladów pijaństwa. Ale wcale przez to milej się nań nie patrzyło. Przypomniał sobie wczorajszą wizytę na dworze. Jej łaskawość xiężna Alegis przyjęła ich bez ociągania, to fakt, lecz później przeczytała list od ojca i nic! Dominowały w jego treści komunały oraz plotki o ich zagrzebanej na prowincji rodzinie, ale, w końcu, spomiędzy linijek aż wyło podstawowe przesłanie: ZATRZYMAJ CHŁOPAKA NA DWORZE! Niestety po godzinie błahej rozmowy, herbacie i kruchych ciasteczkach, droga kuzynka podała mu dłoń na pożegnanie i życzyła powodzenia. Nawet paru dukatów nie odpaliła na drogę! I jak tu było się nie upić! Zacisnął zęby i usiadł. - Idę do łaźni, przyślę tu kogoś do sprzątania. - Niech przyniesie wina - wychrypiał z nadzieją w głosie Bokanova. - Tak, tak... Wstał, sprytnie przeczekał kołowanie izby, a później nakierował nogi na drzwi. Chwilę walczył z kluczem, pomrukując: "Co za głąb się tym bawił..." i wyszedł na korytarz. Przebiegający pachołek, niewiele młodszy od niego zamarł z wytrzeszczonymi oczami. - Chodź tu - warknął Waldar łapiąc go za ramię. - Prowadź do łaźni. - Nie n-napalona j-ji-eszcze, p-panie - zająknął się chłopak. - I dobrze. Woda tam jest? - Tak, ale... Dotarli do schodów, ich przeraźliwa stromizna wstrząsnęła Waldarem. - Żadne ale, prowadź. - Zacisnąwszy zęby ruszył dalej. - Jak zejdziemy na dół przynieś - zrobił dwa kroki w dół opierając się na chłopaku - dzban kwasu z ogórców, nalewkę piołunową i dużo naparu z mięty. - Miał nadzieję, że nie pominął niczego, z receptury tatka. - Jeśli nie będzie tego dużo i migiem, spalę tę oborę. I posprzątajcie na górze. Byli w połowie schodów, więc poczuł dumę z tego osiągnięcia; nieostrożnie wypiął pierś. - Ma to być... Oj!? Prawa stopa za daleko posunęła się do przodu i cała chwiejna równowaga ciała załamała się. Parobek jęknął, chwycił go za pas, lecz było za późno. Zwycięzca turnieju hrabstwa Kress okazał się niezwyczajnie ciężki, zjechał kilka stopni na zadku krzesząc skry zębami, potem przewinął się przez ramię i rozrzuciwszy ręce oraz nogi sturlał na sam dół. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie było to ani tak bolesne, ani tak straszne, jak sobie na górze wyobrażał. - Mogłem tak zrobić od razu - powiedział, widząc nad sobą wystraszoną twarz chłopaka. - Gdzie woda? Kilka chwil później siedział, wpatrując się ponuro w garniec goryczą zalatującej ciemnobrązowej cieczy. - Trzeba! - mruknął i krztusząc się wypił całą zawartość. Ledwie zdążył odstawić naczynie, gdy jego ciałem wstrząsnęły potężne torsje. Przenicowało go na wylot, dwukrotnie. Pachoł rzucił się do zlewania podłogi, rzucając na Waldara przerażone, a może też i pełne podziwu spojrzenia. - Teraz kwas... Wypił szklanicę, ciężko splunął włóknistą flegmą. Popił jeszcze. - Polewaj - rozkazał, wskazując beczkę z wodą. Pachołek chwycił stągiew, ostrożnie polał plecy cienkim strumieniem. - Ostro lej, szybko i dużo - rozkazał, z trudem opanowując szczękanie zębów. Chwycił garniec z kwasem i popił, a chłopak zlał mu plecy wodą. Potem chlustnął jeszcze raz i jeszcze, a widząc, że dziwny gość naprawdę tego chce, rozochocił się, polewał z zadowoleniem i starannie. Waldar siedział z pochyloną głową, ocierał wodę z twarzy, spluwał, pocierał zziębnięte ramiona i pił kwas. Pół beczki później, gdy pachołkowi omdlewały już ręce, potrząsnął ostrożnie głową. - Dość. Koce i napar. Z pomocą chłopaka owinął się w kilka grubych wełnianych der i zaczął wlewać w siebie wrzący, pachnący miętą, gorzki napój. Przez ten czas pachołek, zdmuchując pot z czubka nosa wycierał do sucha podłogę. Przypominał mu trochę młodszego brata, który został z ojcem w Nugarday. Poczciwy Gapek - strzecha blond włosów i para niewinnych oczu - po prawdzie nie nadający się ni do pracy, ni do wojaczki. Co za ironia losu! "Synu", powiedział ojciec, gdy Waldar został zwycięzcą turnieju, "jestem z ciebie dumny". A potem ścisnął go mocno i dodał: "Myślę, że powinieneś jechać w świat." Psia mać! Pociągnął z kubka parząc sobie język. W zasadzie ojciec miał rację. Dobra kurczyły się z roku na rok, pałac popadał w ruinę, chłopi uciekali, gdy tylko mogli i nie było miejsca dla dwóch panów w nugardayskim pałacu. Gapek zginąłby w świecie za pierwszymi rozstajami, to fakt, ale jednak coś skowytało czasem w duszy Waldara i przypominało niesprawiedliwość, która go spotkała. Żal mu też było Bokanovy, syna pałacowego bibliotekarza marzącego o karierze pisarza i równie pozbawionego przyszłości jak i on. Namówił go więc łatwo na wyjazd i teraz czuł się odpowiedzialny. Szczególnie gdy zobaczył wczoraj, najpierw w pałacu potem w karczmie, że wiedza ma się nijak do życia. Gdy pachołek skończył i wrócił z czystymi prześcieradłami, Waldar uznał, że dość pracy nad własnym ciałem. - Dobra - rzucił krótko. - W izbie czysto? - Pewnie tak, powiedziałem, żeby posprzątali i przynieśli wina... - Wina? - Tak kazali ten pan, co tam... - Co za bałwan! Zrzucił wszystkie koce i owinąwszy się tylko jednym prześcieradłem, wyszedł z łaźni i pomaszerował na piętro. W izbie rzeczywiście było czysto, chłodno po wietrzeniu. Bokanova leżał mając usta zajęte szczęśliwym uśmiechem, z butlą wina w każdym ręku. Na widok przyjaciela wybełkotał: - To ty, zbóju? Waldar stał chwilę, potem zdarł z siebie prześcieradło i podszedł do złożonego pod ścianą bagażu. Wyszukał owinięty starannie w płat miękkiej skóry srebrny niepozorny medalion z mlecznym kamieniem pośrodku, przezornie schowany wczoraj na samym początku pijaństwa, powiesił na szyi, potem włożył bieliznę i wierzchnie odzienie, a Bokanova popijał i uśmiechał się do niego promiennie. - Tyjętny - rzucił nagle. Poruszył brwiami, ale nic więcej nie powiedział. Waldar zastanawiał się chwilę i, w końcu, zapytał: - Co? - Sz-sztych pi-jenkny - wyrzucił z siebie zapytany, z wysiłkiem, ale za to wyraźniej. - Pi-jęk-ny, pi-jęk-ny! - przedrzeźnił go przyjaciel. - Gdybyś tak trafiał czubkiem broni w ciało przeciwnika, jak otworem szyjki do własnego gardła... - P-po cso? Przecież ty trafiasz? Ja tylko sprzątam ciała... Wołam cyrula i już! Hi-ip! - Przestań! - poprosił Waldar. - Zalejesz się znowu i nigdy nie wyjedziemy stąd. Pospałbyś lepiej, a rano na koń i hajda? Co? - Umilkł zdziwiony dźwięczącą we własnym głosie prośbą. Bajarz ze zdziwieniem popatrzył na przyjaciela, ale zaatakowany przez czkawkę zajął się utrzymywaniem we właściwej pozycji flasz z winem. Po chwili, upewniwszy się, że winu nic nie grozi, powiedział: - Hajda? Ik! Niedobrze mi-hyik!... I taka twoja wdzięcz-ik-ność? - zdołał unieść jedną butlę i donieść do ust. Przed pierwszym łykiem zrobił minę, jakby sam podziwiał własną sprawność. Pił długo dławiąc czkawkę, być może świadom, że drugi raz podnieść flaszy już nie zdoła. - Musimy poczekać co... co cyrul powie. - A on mi na co? - Waldar wsunął jeden but, ale przed drugim musiał przysiąść na ławie i odetchnąć głęboko kilka razy. Pokręcił głową, patrząc na Bokanovę: - Ty masz, bracie, zdrowie - powiedział z podziwem. - Ichnie wino ma zabójczą moc. Jak ja bym wczoraj... - nie dokończył, uświadamiając sobie, że nie pamięta owego wczoraj. - Ty? Tyś wczoraj wystraszył... wymiótł... - Głowa Bokanovy opadła na pierś, poderwał ją, lecz stracił przez te ruchy wątek. - Coś ty wczoraj? Drzwi odezwały się lekkim popukiwaniem, obaj spojrzeli ku nim z niesmakiem. - Co tam? - zawołał Waldar starannie odmierzywszy siłę głosu. Wsunął się chłopak ubrany w błękitny strój pazia i wyrecytował jednym tchem: - Najmiłościwsza pani, xiężna Mij Alegis, wzywa pana Waldara, swego kuzyna szlachetnego do zamku. Natychmiast, w pilnej nader sprawie. Prosi nie zwlekać i... - Dobrze - przerwał mu adresat wezwania. - Już schodzę. Obrócił się w stronę Bokanovy, lecz ten troskliwie przytulony do butelek odpłynął już w krainę snu. - Powóz czeka - bąknął posłaniec i migiem zniknął za drzwiami. - Ciekawe? - Drugi but został wsunięty na nogę, Waldar wstał i odetchnął głęboko kilka razy, podejrzliwie powąchał wydychane z ust powietrze.- Ciekawe - powtórzył, nie wyjaśniając do jakiej kwestii odnosi się to słowo. Zachowując pozory swobody, w rzeczywistości na lekko ugiętych nogach przebył schody i wyszedł na podwórzec. Dzień był przymglony, jesienny, lecz rześki jeszcze. Spora ilość wilgoci w powietrzu rozmywała kontury domostw i drzew położonych dalej niż rzut kamieniem. Chodziły słuchy, że w górach tego roku wyjątkowo wcześnie śnieg się pojawił. Waldar wsunął się do powozu i pogrążył w rozmyślaniach. Co jakiś czas pozwalał sobie na posykiwania, zwłaszcza tam, gdzie koła trafiały na koleinę lub kamienne progi prowadzącej pod górę ulicy, lecz gdy powóz stanął, wyskoczył raźnie i już nikt nie powiedziałby, że ów wysoki młodzian o drapieżnym spojrzeniu zdobywcy cierpi przy każdym kroku, spodziewając się jeszcze większych katuszy przy następnym. Dwoma miękkimi susami przebył schody, brodą ponaglając prowadzącego go pazia. Szedł chwilę za nim, potem odczekał przepisową ilość czasu pod drzwiami, dopóki nie otworzyły się zachęcająco. - Xiężna pani, prosi... Zaraz za progiem przypadł na jedno kolano, w żołądku coś obrzydliwie zachlupotało, bulknęło. Waldar zaklął bezgłośnie, rozpaczliwą inwokację posłał do wszystkich znanych bogów. - Drogi Waldarze, chodź - powiedziała Mij Alegis. Szybkim krokiem przeszła przed wciąż jeszcze klęczącym kuzynem, owiał go delikatny zapach pachnideł, w pole widzenia wsunął się brzeg długiej obficie marszczonej sukni. - Daj pokój etykiecie... Ruszył za szybko idącą gospodynią, na jednym z zakrętów udało mu się zostać o krok z tyłu i cicho wypuścić napęczniałe w gardle powietrze. Minęli kilka skrzyżowań korytarzy, zeszli niżej i znaleźli się na obszernym wewnętrznym dziedzińcu, który jeden z przodków męża Alegis miał fantazję zamienić w park. Pani domu westchnęła ciężko, ale nadal utrzymując iście żołnierskie tempo weszła między drzewa, rozejrzała się i wskazała ławę. Sama usiadła ostrożnie, starannie oplótłszy wydatny brzuch rękami i - gdy już siedziała ułożywszy brzemię na kolanach - powiedziała napiętym głosem: - Pewnie cię zaskakuje to nagłe zaproszenie. Jak już zauważył, etykieta obfitowała tu w okrągłe wstępy, więc jedynie uśmiechął się porozumiewawczo. - Wczoraj może... - xiężna opuściła wzrok.- Wczoraj potraktowałam cię nie najlepiej. Zrozumiałam przecie, iż wuj prosi o protekcję dla ciebie, ale... - rozłożyła bezradnie dłonie - ...mam straszny kłopot i nie potrafię sobie z nim poradzić. Powiedziawszy to zalała się łzami, doprowadzając tym swego kuzyna do pełnej konfuzji. Był w wieku, kiedy nacierający wróg stanowi znacznie mniejszy problem niż szlochająca niewiasta. - Potrzebu-u-uję... potrzebuję... - załkała, aby dokończyć po osuszeniu łez chusteczką: - ...kogoś zaufanego. To już wyglądało lepiej. Zaufanie i gotowość do poświęceń były tym, co każdy rycerz ma w nadmiarze. - Mów pani, zrobię wszystko, o co poprosisz. Xiężna spojrzała na niego wyjątkowo ciepło, a potem rzuciła krótko: - Xiążę wraca! - Tak? - Wraca wcześniej niż sądziłam, niż on sam awizował. Waldar nie miał pojęcia o co chodzi, ale odruchowo rozejrzał się po otoczeniu. Xiężna przełknęła z wysiłkiem ślinę. - Pusto, kazałam sprawdzić, ale nie musimy krzyczeć, a jeśli coś nie zaradzimy, to za kilka dni może nie będę nawet miała czym krzyczeć. - Jak to rozumieć, pani? - Małżonek mój, xiążę Partyk, wyjechał zrobiwszy ghoroskop. Syn miał się urodzić tydzień temu, dokładnie sześć dni temu. W odpowiedniej dla niego, przyszłego władcy, konstelacji. Nie urodził się, a konstelacja dzisiaj rano się zmieniła. Partyk nie uzna syna, a ja wyjdę na dziwkę. - Zacisnęła wargi i zmrużyła powieki, lecz strumień łez znalazł ujście i spłynął na policzki kobiety. - Zaraz, syn jest xięcia... - No to co?! - wyrzuciła z siebie z żarem i rozpaczą. - Na pewno jest, ale jego opętała ta machina do ghoroskopów, wierzy jej bardziej niż komukolwiek, niż mnie, niż sobie nawet. Przez nią nawet - bo nie miał takich planów ani ochoty - udał się na wyprawę, bo miała być udana. Podejmuje wszystkie decyzje po długich wyliczeniach i wszystko, nawet ta wyprawa, mu wychodzi. Przeklęta mach... - Ale dziecko? - odważył się przerwać. - Dziecko - powtórzyła z goryczą. - Też wyliczone: kiedy robić, jak... Przed jedzeniem, po polowaniu, jak zadrzeć nogi, jak poprawić... Ani wcześniej, ani później... Co do joty. Jak przepis na pieczeń! Wyszarpnęła z rękawa chusteczkę i długo osuszała oczy, nie zważając na rumieniec na twarzy kuzyna. - A jakaś babka akuszerna? - bąknął Waldar rozpaczliwie przywołując z pamięci swoją nikłą wiedzę w poruszanej materii. - Wczoraj chyba jeszcze mogłaś... Nawet nie zauważył, że przeszedł na "ty". - Nie! Dowiedziałby się. Próbowałam sama: napary, oleje czyszczące, gorąca kąpiel, biegałam po schodach, ale nic. Po prostu nie chce jeszcze wyjść i koniec. - No to co ja? - wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia o porodach, nigdy... - Nie o poród mi chodzi! - syknęła Alegis i wystraszywszy się rozejrzała po okolicy. - Posłuchaj, jest sposób na oszukanie machiny, jest taki człek, Hackarz go zwą. Może wejść do komnaty i zrobić tak, by zmienić ghoroskop. Zawezwałam go i przybył. - Łzy znowu trysnęły, jeszcze obficiej, chusteczka przyległa szczelnie do oczu xiężnej. - No? Przybył i co? - ponaglił ją Waldar. - I zni-i-iknął! - zaniosła się szlochem Alegis, chwilę trwało zanim zdławiwszy falę łez mogła mówić dalej: - Przekroczył granicę, trzy dni temu i nie dotarł do dworu. Znajdź go, błagam. Masz dzień, najwyżej dwa czasu. Gońce xięcia co i rusz kołaczą do drzwi. - No to już wie, że... - To nieważne - oderwała chusteczkę od oczu i płonące spojrzenie utkwiła w twarzy kuzyna. - Jeśli Hackarz zmusi do oszustwa tę machinę, wszystko znowu będzie dobrze. Partyk jej wierzy, co ona wyda, to święte. Tylko trzeba coś... jakoś... - Ale ja jestem tutaj obcy - zaczął niepewnie. Wzruszyła ramionami. - Ja także jestem obca. Połowa dworu mnie nienawidzi, a druga połowa lekceważy. Nikomu nie mogę zaufać. Ty zaś należysz do rodziny, a z naszej wczorajszej rozmowy i listu wuja wnoszę żeś człek prawy. Waldar poczuł się chory. Jednak zaraz stanęła mu przed oczami ich zrujnowana, prawie do cna wyprzedana siedziba rodowa. Pojął, że właśnie otwiera się przed nim szansa. Wdzięczność możnych zastępuje mury obronne. - Dobrze, będę się starał nie zawieść - zrobił przerwę dla nabrania oddechu.- Ale co to za machina? - Nie wiem dokładnie i nie chcę wiedzieć. - Xiężna uderzyła piąstką w kolano. - Po prostu trzeba ją oszukać. Waldar przez moment poprzez mury wpatrywał się w dal. - A nie dałoby się machiny zwyczajnie popsuć? Wtedy xiąże nie miałby sposobu, aby konfigurację gwiazd sprawdzić, a i pewnie ujrzawszy dzieciątko, uznałby je za swoje. - Wiedziałam, że dobrze robię zawierzając tobie. - Uśmiech ożywił twarz xiężnej.- Gdyby udało ci się coś zmajstrować... - z lubością zmrużyła oczy.- Możesz spróbować. Wspomniałam już o tobie hrabiemu, ale pamiętaj, że machinę chyba jakiś czar chroni. Zwyczajnie tylko służbowi, Partyk i Beim tam wchodzą - wyciągnęła rękę i chwyciła mocno Waldara za łokieć, zamyślony drgnął. - Błagam! - Tak. - Nieostrożny ruch spowodował, że przez głowę przeleciała zapomniana iskra bólu. - Oczywiście - bąknął i odczekał aż skra zgaśnie. - Spróbuję tam zajrzeć, a jak nie wyjdzie, ruszam szukać Hackarza. Jak mogę tę machinę znaleźć? Alegis uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Poczekaj - szepnęła i podciągnąwszy brzeg sukni, ciężko kołysząc się jak zatuczona gęś pognała do pałacu. Waldar skorzystał z możliwości i szybko pozbył się powietrza z żołądka, zerknął na mijane rośliny, ale nie więdły w oczach. Xiężna trąciła w pierś jakiegoś tępawo-ponurego lokaja i tłumacząc mu coś wskazała palcem gościa. Potem rzuciwszy kuzynowi ostatnie znaczące spojrzenie, zniknęła w ciemnym korytarzu. Gdy Waldar podszedł bliżej fagas skłonił się niedbale i poprowadził go przez galerię korytarzy, schodów, zakrętów, załomów i progów. Kiedy młodzian poczuł, że długo już tak nie wytrzyma, przewodnik otworzył kluczem parę drzwi i uzbrojony w zabraną z korytarza zapaloną pochodnię, ruszył w dół. - Na głowę, panie, uwa.... Tępy łoskot poniósł się echem po nisko sklepionym korytarzu, o wiele głośniejsze, niesłyszalne dla innych echo wzbudzając w głowie właściciela. Klnąc pod nosem rodzinne koneksje, oderwał się od ściany, która przed chwilą tak ochoczo podparła jego ramię i przekroczył kolejny próg. Wzrok z dużym trudem dostosowywał się do ciemności w korytarzu, czemu dodatkowo przeszkadzały natrętne choć fragmentaryczne wspomnienia z libacji. Gdy wreszcie przebił spojrzeniem mrok, dojrzał ponurą gębę przewodnika, który zatrzymawszy się cztery stopnie niżej, spoglądał na niego z uwagą. - Ruszaj, na co czekasz? - Waldar pokonał hurkot w głowie i wyprostował się sprężyście, w ostatniej jednak chwili ratując głowę przed kolejnym kontaktem z powałą. - Co tu tak nisko? - Krasnoludzka, zasr... zafajdana robota - burknął przewodnik i ruszył wzdłuż wilgotnych ścian w kierunku odległej plamy światła. - Czegóż tu szukali? - Tego to ja nie wim, ino mistrz Beim może coś tam wi, kto tu się szwenda. Tfu, zaraza by ich.... - Dobra, dobra, nie wyklinaj tyle! Kogo to prowadzisz? - Nowy głos przerwał kwestię lokaja. - Ano, patrzcie ludzie, szlachetnie urodzony kuzyn naszej jaśnie pani!? Waldar zmrużył oczy, źrenice chwilę walczyły ze sobą o prymat i, w końcu dogadawszy się, pozwoliły mu zobaczyć mężczyznę w obcisłym skórzanym ubraniu, z ogoloną do skóry głową. Z pewnością nie wyglądał na szlachetnie urodzonego. Jego zmrużone oczy przewiercały towarzysza Waldara. - Ty tym zezem mi nie patrz - wycedził.- Won mi szybko na górę! - Taż ja nic nie mówię... - Niby nic nie mówisz, ino pod nosem mruczysz - ogolony pogroził lokajowi palcem.- Różni tu się szwendają i szwendać się będą, nic ci do tego, a lepiej im nie podpadaj, bo ci jeszcze tę resztkę rozumu całkiem przenicują. No ruszajże już, a was, Panie, proszę - potwierdził zaproszenie szerokim gestem ręki. - Jeno na głowę... - Tak, tak - warknął Waldar schylając się zawczasu. Mężczyzna zatrzasnął odrzwia z ciężkim hukiem, gość tylko westchnął, a potem zerknął ku górze. O dziwo, jego spojrzenie, nie napotykając spodziewanego oporu, uciekło w przestrzeń. Sapnął ze zdumieniem. Stał we wnętrzu pieczary, której wielkości nie był w stanie ocenić. Zawieszony wysoko ponad nimi strop ginął w mroku przeciętym przez wstęgi białego światła, ale nawet ten blask nie rozpraszał w pełni panujących wokół szarości i cieni, za którymi tylko majaczyły dziesiątki, a może setki postaci. Pieczara pod zamkiem?! Taka??? O Bog... - No i?.. - Satysfakcja bijąca z głosu dobiegającego gdzieś z dołu, przyciągnęła oczy Waldara. Na wysokości jego pasa majaczyła brodata twarz krasnoluda zaciskającego pod pachą topór, oparty trzonkiem o kamienną posadzkę. - Robi wrażenie, wciórności. Nie?! Waldar w nabożnym milczeniu skinął parokroć głową, a potem bystrzej spojrzał na krasnoluda. - Czy my się... - zawahał się.- Byłeś kiedyś waszeć w Nugarday? - Czy byłem, dobre sobie!- krasnolud zaniósł się tubalnym śmiechem.- Toż urodziłem się tam i z dwadzieścia wiosen mieszkałem. Lecz kiedyś ostatnio mnie widział, brodę miałem krótszą, a ty sięgałeś mi do pasa! Jakaś klapka opadła z brzękiem pod czaszką Waldara. Krasnoludzka kolonia leżała o godzinę spaceru od ich pałacu. Tak samo podupadająca, jak ród Waldara, który wieki temu dał krasnoludom prawo do wydobycia węgla. Ponoć kiedyś ogrzewano nim domostwa, lecz teraz tylko nieliczni, i to z pobliża kopalń, używali czarnych brył do palenia w piecu. - Ruksand? - zawołał przypominając sobie miano krasnoluda. - Tyś węgiel ze swoim ojcem do naszej kuchni przywoził. Co robisz w tej zakichanej dziurze? - No, no, mości panie liczcie się ze słowami! - zaprotestował ostro nieznajomy z ogoloną głową. - To nie jest jakaś zawszona... - Zakichana... - sprostował Waldar. - Czy - jak powiadacie - zakichana dziura, jeno sama proceskomnata, którą nie tak łatwo zobaczyć byle... - Cha! Sam widzę, ciemno tu jak w... - Ty się, Waldar, nie wymądrzaj - warknął krasnolud. - To prawdziwe szczęście zobaczyć największe dzieło ludu krasnoludzkiego, które pod przywództwem Rhutaniego yrk Qartena wykuto na wieczną chwałę, aby po wsze czasy sławiło... - Ale co to w ogóle jest? - Do diabła, czy musisz mi przerywać, już wpadałem w trans... Odziany w skórę mężczyzna podniósł rękę i, co ciekawe, krasnolud kłapnął zębami odcinając, a potem przełykając resztę kwestii. - No i dobrze, panie, - powiedział mężczyzna - żeście tak, jako to mówią, mądre pytanie zadali, bo wyciągać potem z tego transu szanownego Ruksanda, to robota nader delikatna i uciążliwa. - Dobra, dobra, jak już mi przerwaliście to ci powiem, Waldar, że Bogiem, a praw..., tfu, że też te wasze powiedzonka tak się udzielają!.. - Mości krasnoludzie, jak już w cholerę plujecie, to uważajcie na kogo i streszczajcie się, jeśli łaska, bo czasu mało. - Cha, no więc, krótko: jakiś tysiąc lat temu wykuto tę jaskinię, a właściwie połączono kilka pieczar w jedną. - Że też wam się chciało? - Chm, no, jak to powiadają, podobnoż umowa-zlecenie z elfami była... - Bokanova mi opowiadał, że rżnęliście się z nimi w zawody? - Taki z niego historyk - rżnięcie rżnięciem, a interes interesem, był taki okres wzajemnej pomocy gospodarczej. - Dziw nad dziwy. - Wiesz, jak to bywa, wróg twego wroga jest twoim przyjacielem. - Przecież nie mieliście wpólnych wrogów? - J u ż nie mamy wspólnych. - Ach... - No tak, co to ja, aha, no więc, jak już żeśmy to skończyli weszły tu elfy i urządziły wszystko tak, jak to widzisz. - I tych ludzi też??? - No, nie. Ekipa się co jakiś czas w naturalny sposób wymienia. - Ciekawym tego naturalnego sposobu - powiedział Waldar nie kryjąc kpiny. - Coś ty taki dociekliwy? - A co oni właściwie robią? - Tego to już ja ci dokładnie nie powiem. Miałem jeno zlecenie na przebudowę jednej komory. - Pozwólcie panowie, że ja się włączę do tej interesującej rozmowy - wtrącił się poskrzypujący przy każdym ruchu skórą mężczyzna, przyznać trzeba, że dotychczas za bardzo się nie ruszał. - Jestem hrabia Yrlen hof Zador. Z woli wielce miłościwego xięcia mej pieczy powierzono bezpieczeństwo tego oto miejsca, ale owoż i sam mistrz Beim ku nam zmierza. Odziana w ciemną opończę postać zbliżyła się szybkim krokiem i zatrzymała, wyciągając prawą rękę oskarżycielskim gestem. - Czego tu... - Pozwólcie mistrzu, że przedstawię, oto Waldar... - Z Kresse, tak-tak. Kuzyn naszej miłościwej pani. - Widzę, mistrzu, że znacie mości Waldara - miękko powiedział hrabia, ale nie ulegało wątpliwości, że nie lubi jak się mu obcesowo przerywa. - Aż za dobrze - burknął czarodziej i dyskretnie rozmasował pośladek. Gest ten roztopił złość, która już poczęła zalewać serce Waldara. - Nasze drogi skrzyżowały się przed dwoma laty na wielkim turnieju rycerskim hrabstwa Kresse - powiedział nie bez ironii - ale nie sądziłem, że z magiem pierwszej klasy miałem wtedy do czynienia. Tacy zazwyczaj na kiesę pospólstwa nie lecą i ofermom nie pomagają. Mag spojrzał nań ponuro. - Jako widzę, gęba jak niewyparzona była tak i została; czy ty młody człowieku nigdy ludzkich manier nie nabierzesz? Ponownie rozmasował miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Waldar przyjął to szyderczym uśmiechem. - Czyżby jeszcze się nie wygoiło? Wtedy, zaraz po finałowym pojedynku, kiedy zorientował się komu naprawdę zawdzięcza przegraną, pognał do loży maga Beima i kopniakiem rozrzucił jego cholerne rekwizyty. Pewnie by mu jakąś krzywdę zrobił, gdyby mag nie salwował się ucieczką. Kiedy już znikał w magicznym tunelu przerzutnika, Waldar zdążył jeszcze dźgnąć go grotem świecznika w pośladek. - Skończ, waść, - mag zazgrzytał zębami- bo cierpliwość moja na wyczerpaniu. A co się odwlecze, nie uciecze. Jak słyszałem, w tegorocznym turnieju zgarnąłeś wszelkie trofea, więc powodów do narzekań nie masz. Waldar przełknął pokrętną filozofię Beima, pomyślawszy, że zadzieranie z magiem zawsze ma coś z targania tygrysa za ogon: i śmiesznie i strasznie. - Teraz zamknij gębę, a uszy lepiej otwórz, jeśli masz co zrozumieć, bo to, przed czym stoisz przerasta ciebie i twoją pustą głowę. - Na razie niewiele tu widać - odparował ponuro. - I niewiele więcej, prostaku, w tej chwili zobaczysz. Znajduje się przed nami machina do kalkulacji wszelakich, która choć jest dziełem największych magów w dziejach naszego świata, nic wspólnego z magią nie ma. Niestety, zasady jej działania to dla nas czarna... eee... - zająknął się mag. - Chciałem rzec, okryta jest mrokiem niewiedzy. Waldar skrzywił się lekko, mocniej nadal nie mógł z uwagi na ostrzegawczy sygnał, gdzieś zza ucha. - Jeśli nie wiecie jak działa, to jak się dzieje, że wszelkie przepowiednie się sprawdzają? - ostatnie słowa przyprawił obficie ironią. - No co ty, chłopie - wtrącił się rechocząc krasnolud - dziecko jesteś? Trzymają po prostu pewnikiem w ukryciu jakiegoś jasnowidza, a tu im więcej luda w tym bierze udział, tym łatwiej z wydatków się rozliczyć. - Bez profanacji, proszę! - zagrzmiał hrabia Yrlen hof Zador sięgając do pasa - Nie pozwolę, by w miejscu tym... - Spokojnie i bez machania bronią! - zastopował go mag, jego ręką uniosła się ku krasnoludowi, który stał już w szerokim rozkroku z toporem w ręku - I wy, mości Ruksandzie, opanujcie nieco swe odruchy, bo jak zacznę z wami tańcować, to szybko nie skończę. Odwrócił się od poczerwieniałego, ale milczącego krasnoluda do Waldara. - A ty, widzi mi się, zapewne, udajesz głupszego niż jesteś. - Popatrzył ponad jego ramieniem na jaskinię, ludzi nieruchomo tkwiących w mroku, westchnął. - Wszystko to działa sprawnie, ale za skarby świata nikt nie wie jak i dlaczego. Tylko kilku ludzi posiadło i to nader skromną wiedzę na ten temat, a i oni wolą być ostrożni. - Nie dziwię się, karczmarz do dziś wspomina, jak to dziesięć lat temu w styczniu orali śniegi i siali żyto, bo ghoroskop wyszedł był taki. - No cóż - mag zbył kąśliwą uwagę machnięciem ręki - xiążę Partyk nieco wtedy przesadził, a i machina nie w pełni jeszcze opanowana była. Ale do rzeczy, będę się streszczał i pomijał zbyt skomplikowane dla was detale. - Nie przypadkiem wbił wzrok w kuzyna xiężnej i postarał się, by adresat spojrzenia to zrozumiał. - To, co tutaj widzisz, co masz przed sobą, powstało wiele pokoleń temu. Nie było długo używane, dopiero xiążę odkurzył ją. Jest to machina, która pozwala precyzyjnie określić, na przykład, ruchy gwiazd i planet, ich wzajemne ułożenie i wpływ na przyszłość. Kryje też w sobie wiedzę o wszystkich mieszkańcach królestwa wraz z rodzinami, ich koligacjach, dobytku i profesjonaliach, a to bardzo przydatne... - zająknął się. - Szczególnie, gdy serwituty trzeba wyznaczyć - mruknął Waldar. Mag spojrzał na niego ponuro. - Mowiłem, że głupiego tylko udajesz - mruknął pod nosem, a potem westchnął: - Nie będę strzępił sobie języka, tylko podejdźmy bliżej, sam zobaczysz. Odsunął się i gestem zaprosił gościa, by ruszył pierwszy. Waldar uśmiechnął się promiennie, by jeszcze szerszym gestem wypuścić maga przed siebie. - Zobaczysz - rzucił przez ramię czarodziej - jak to wygląda. Od czterech dni stawiamy prognozy plonów sześciu zbóż, ich wpływu na hodowlę bydła i trzody, a przez to cen w portach Sviny i Ganiwesla. Waldar z dreptającym u boku nabzdyczonym krasnoludem i przylepionym do pleców hrabią Yrlenem hof Zadorem podążył za nim. Rzucał bystre spojrzenia, mając na uwadze swą misję. Ale łatwo było xiężnej powiedzieć: zepsuj machinę. Kiedy rozmawiał z kuzynką, machina do ghoroskopów jawiła mu się na kształt zegara z pałacowej biblioteki w Nugarday, gdzie wystarczyłoby wsunąć, choćby palec między tryby. Lecz teraz kiedy maszerował po trzewiach podpałacowej jaskini, gdy ujrzał ogrom całej maszynerii, sprawa wyglądała znacznie gorzej. Odechciało mu się wsadzania doń czegokolwiek, a już najbardziej własnych członków. W miarę jak oddalali się od ściany coraz więcej światła rozpraszało panujący wokół mrok i coraz więcej szczegółów było widocznych. Szli po czymś w rodzaju podestu, lekko opadającego w kierunku wnętrza hali, na dnie której widoczna była skomplikowana budowla wykuta w kamieniu. Przypominała wielki kawał sera i to mocno nadgryzionego przez szczury, złożona była praktycznie z niewielkich komórek połączonych ze sobą otworami, przez które przechodziły liczne sznury. W każdej z komórek widać było jakąś postać, a sądząc po wyłaniających się z mroku fragmentach musiały ich być tutaj grube setki. Większość z nich siedziała nieruchomo, jednak co chwila, jak gdyby dreszcz przebiegał po sali. Kiedy podeszli bliżej i stanęli na krańcu podestu obiegającego niczym galeria wnętrze hali, Waldar zauważył, że to, co brał za nerwową krzątaninę, wywoływane było przez kolejne osoby, które zdawałoby się bez ładu i składu pociągały za sznurki łączące poszczególne postacie. Dopiero po chwili z morza, wydawałoby się, nieskorodynowanych ruchów wyłaniał się jakiś ukryty i niezrozumiały ład, którego obcość była wyczuwalna nawet z daleka. Waldar stał zdumiony, czując jak jego ciało pokrywa gęsia skórka. Jak, u licha, ma tu coś uszkodzić?! Najpierw musiałby wiedzieć, choć w zarysie, co czemu służy. Inaczej zamiast wsadzić palec w serce machiny, może, powiedzmy, wetknąć go w centrum systemu kibli, zamontowanych ku wygodzie obsługujących. - Co to jest? - spytał, nie do końca takim tonem, jaki sobie zaplanował. - Cha, cha! - zarechotał mag. - Coś wreszcie zrobiło wrażenie na szlachetnie urodzonym panu. - No, chłopie! - Krasnolud uniósł wysoko rękę, z rozmachem klepnął Waldara pomiędzy łopatki. - Widzisz, ten tego, każdego to bierze - spojrzał na maga i dodał z przekąsem: - Pamiętam jak swego czasu wysłuchałem tu oberka w wykonaniu kapeli złożonej z szacownych zębów wielce szanownego Beima. - Przyznaję - odparł, nieco przez nos, mag - że i na mnie widok ten wywarł duże wrażenie - te setki postaci czekających na znak, by wedle Cantousu Baenara czyli inwoka... Nagle urwał i czegoś nasłuchując, przechylił się za barierkę. - Zaraz ruszy na dobre - zatarł wesoło dłonie. - Zaraz! Teraz pozostali usłyszeli jakiś warkot dobiegający z dołu, spod galerii. Cichy drobny werbel, jakby ktoś sypał na napiętą skórę bębna pojedyncze ziarnka kaszy manny. W tym samym momencie Waldar poczuł drgnięcie medalionu na szyi. W zaaferowaniu całkiem zapomniał o jego istnieniu. A przecież tatko tyle razy kładł mu do głowy, jak drogocenny i potężny jest ten amulet. Zanim zdążył go pochwycić, łańcuch naprężył się gwałtownie. Waldar stęknął i poszukał spojrzeniem pomocy u gospodarzy, lecz cała trójka wpatrywała się w coś na dole. - Wyjście... wyjście? - wycharczał odciągając łańcuch od swojej szyi. - Widzę, że coś jednak wiecie - mruknął Beim nie odrywając jednak wzroku od poruszających się postaci w dole. W jego głosie dominowała uraza. - Teraz istotnie działa wejście- wyjście... Przerwał, gdyż kątem oka dojrzał jak Waldarem szarpnęło. Niedoszły sabotażysta jęknął i wykonawszy efektowny piruet wyrżnął zadkiem o pomost. Wszyscy przezornie odskoczyli, wbijając wzrok w rozjarzony medalion na jego szyi. - Złochron - szepnął Beim z mieszanką podziwu i pożądania. Waldar dosłownie wleczony przez łańcuch, maszerował tyłem w górę pomostu. - Co wam, panie?! - Ruksand próbował złapać mężczyznę za nogi, lecz w efekcie sam policzył kośćmi stopnie. - Zła magia, złe miejsce, nie wolno mi... - zabrzmiało wątle i Waldar runął głową naprzód w najbliższy korytarz. Beim wybuchł gwałtownym śmiechem: - Widzisz, gówniarzu! - ryknął bijąc się po udach.- Przecież elfy machinę najsilniejszymi zaklęciami opatrzyły, aby nikt nie powołany nosa nie wściubiał. Czemu się pchasz, gdzie cię nie proszą? Waldarowi coś musiało stanąć na drodze, gdyż dobiegł ich łomot straszliwy, a potem dźwięk tłuczonego szkła. Ruksand zaklął szpetnie i pognał w ślad za pobratymcem z Nugarday. Uśmiechnięty jaszczurczo hrabia Yrlen odprowadził go wzrokiem. - W rzeczy samej totumfat jaśnie pani jeno siniakami się wymiga - powiedział z żalem i bynajmniej nie po szlachecku smarknął na podłogę. - A już myślałem, że go machina na jakiś czas uziemni. Beim zmilczał uwagę, choć palce jego wykonały krótki, acz obrzydliwy ruch zgniatania czegoś. Poruszył wargami, ale z ust nie wydobył się dźwięk. Odwrócił się i ponownie jakby uleciał duchem. Hrabia wbił mu w plecy złe spojrzenie, a potem odszedł śladem poprzedniej dwójki. * Waldar wstrzymał konia i zadarł głowę ku wierzchołkom skał zamykającym wąwóz. Na posępnym obliczu wapienia upstrzonego gdzieniegdzie kępami trawy, jak owłosionymi brodawkami, woda wyżłobiła długie szramy. Przesunął wzrokiem po sosnach porastających zbocza. Zamglone słońce nie potrafiło nadać zieleni takiej soczystości, jakiej pragnął, lecz i tak czuł się znacznie lepiej niż jeszcze rano w karczmie. Nawet, jeśli zważyć, iż przed nimi, w wysokiej trawie leżał po części zżarty śmierdzący koński zewłok. Kilka czarnych obłoczków wirowało nad ścierwem: muchy harcowały sobie po nim w najlepsze. - No - mruknął do krasnoluda dosiadającego dychawicznej chabety. - Chcesz, to rzygaj, lepiej się poczujesz. Na brodatej twarzy Ruksanda pojawił się porozumiewawczy uśmiech. - Dworujesz sobie. Rzygający krasnolud, tfu... - Podrzucił topór w dłoni.- Zaiste paskudny byłby to widok. I butów szkoda... Chociaż w Nugarday nie przyjaźnili się ze sobą, tu Ruksand bez wahania zaoferował swoją pomoc w poszukiwaniach, nawet kiedy stało się jasne, że w całą sprawę może być zamieszany chrzątak. Lekkim tonem stwierdził, że właśnie skończył zlecenie xięcia Partyka i teraz przyda mu się trochę ruchu. Było to na rękę Waldarowi, który mimo dobrych turniejowych doświadczeń z potworami dotąd się nie potykał, a całą o nich wiedzę czerpał z pałacowej biblioteki. Bokanova nadal nie nadawał się niczego innego jak do odstraszania od okowity młodzieży swoim widokiem. - Myślę, że tu zostawimy konie - zasugerował Waldar zeskoczywszy na ziemię, dla uspokojenia klepnął kobyłę. Wyglądała tak, jakby się miała lada moment wynicować. Za to Ruksand okazywał wspaniały humor. Cały ożywiony nucił coś pod nosem, z czego jako tako dawało się zrozumieć refren: "...każdy kiep utnie mu łeb". Po drodze krasnolud zdążył wyjaśnić Waldarowi perfidię hrabiego i maga. Dobrze wiedzieli, że niewtajemniczeni mogą przebywać w pieczarze tylko po wypiciu specjalnej mikstury. Zaniedbawszy tego delikwent już po paru chwilach pracy machiny tracił przytomność i na dobry tydzień był wyłączony z życia. Piekielny ból głowy i żołądkowe dolegliwości wtajemniczeni nazywali taranem, bo tak to urządzenie musiało się czuć po każdej robocie. Słysząc to Waldar jeno przymknął powieki i zmacawszy medalion pod bluzą, podziękował gorąco ojcu. - No to w drogę - zaordynował i sprawnym krokiem ruszył pod górę. Hackarz to głupek, pomyślał. Pomylił drogę. Kmioty ze wsi koło traktu dokładnie opisały osobliwie ubraną postać z dziwną sakwą przytroczoną do łęku. Nos także pasował: wielki i haczykowaty. Tajemnicą xieżnej pozostanie, czemuż to nie dała mu straży od samej granicy. Pewnie starała się sprawie nie nadawać zbytniego rozgłosu. Waldar wykonał trzy wielkie susy, za sobą słyszał poświstywanie krasnoluda. Nietrudno było iść śladem chrzątaka: potwór szedł ciężko objuczony, a po gałęziach krzewów sądząc, jego bagaż wierzgał przy tym co sił i czepiał czego się dało. Jeśli posiłek z koniny nasycił stwora, Hackarz powinien być jeszcze żyw i nienaruszony. Zresztą ludzkie mięso u większości kreatur nie cieszyło się zbytnim powodzeniem, coś jak szpinak u ludzi. Przystanął. Smród, który dotąd łowili, uderzył z siłą topora. Słodki i mdlący, jak po sznurku prowadził do najbliższego zakrętu. Dla sprawdzenia Waldar musnął palcami jelec miecza, a potem zręcznie wspiął się na skalną stromiznę. Ruksand pośpiesznie odmówił inwokację do sił wyższych i podążył w jego ślady. Pewnie znajdując oparcie dla stóp i dłoni, przesunęli się do załomu ściany. Gdyby ktoś czekał w dole... lecz nikogo nie było. Skalny masyw utworzył tutaj coś na kształt niewielkiej areny, której najgłębszy kąt dziurawił wylot jaskini. Wszędzie poniewierały się kości, często na wpół ogryzione, potrzaskane skorupy i jakieś zaschnięte plamy plugawej barwy. Waldar kocim ruchem zeskoczył między kamienie, po nim łupnął o ziemię krasnolud. - To co? - zatarł dłonie.- Wpadamy do jaskini, znaczy, chrzątaka w ryj, Hackarza za łeb i w nogi? Waldar poklepał muskularne ramię Ruksanda. - Najpierw zdałoby się krztynę zastanowić. Z miny sądząc dla krasnoluda taki pomysł miał duży urok nowości: - Znaczy się, wpadamy do jaskini, chrzątaka w ryj i Hackarza też w ryj? No tak, sprawa była trudniejsza niż Waldar sądził. W końcu jednak waleczny towarzysz wyprawy dał się przekonać, że najpierw muszą kreaturę wywabić na otwartą przestrzeń, gdzie nie tylko mieli więcej miejsca, ale i smród był mniejszy. Zarazem zmówili się rozdzielić, by potwora wziąć we dwa ognie. Ruksand poszedł w lewo, a Waldar skierował swe kroki w prawo, spoglądając z uwagą na mijane szkielety. Krowy, psy, świstaki, chyba niedźwiedź, jak to u chrzątaka, który - jeśi zostawi się go w spokoju - człowieka nie zaczepi. Kiedy podeszli na kilkanaście kroków, Ruksand wyciągnął z sakwy krzemień oraz niewielki woreczek mocno ubity. Podobne akcesoria lud krasnoludzki demonstrował na różnych festynach czy balach ku rozrywce gości. Ruksand przyklęknął i sprawnym uderzeniem topora skrzesał parę iskier. Rozdmuchał żar, aż z hubki wszytej w róg poczęła się strużka dymu unosić, a potem celnym rzutem umieścił przesyłkę w otworze jaskini. W głębi błysnęło jak sto piorunów, aż skry zatańczyły na sklepieniu. Niegroźne, chociaż wystarczająco efektowne, aby zwabić chrzątaka do wyjścia. Istotnie. Stwór, wyglądający jak owoc grzesznej miłości krokodyla z modliszką, wyskoczył niczym z procy. Jednak zamiast, zwyczajem chrzątaków, stanąć słupka i zlustrować przeciwnika, zaatakował Waldara niczym rozjuszony byk. Zdawał się nie zauważać krasnoluda zabiegającego mu drogę. Ruksand zamachnął się toporem, lecz stwór skręcił nieoczekiwanie i końcem solidnego ogona trzasnął napas- tnika w tors. Krasnoluda zdmuchnęło niczym świecę. Miecz mistrza hrabstwa Kresse w mgnieniu oka wylądował w jego dłoni. To nie były przelewki. Pamiętał nauki z księgi: chrzątak ma nisko osadzony środek ciężkości, więc nie skacze. Dlatego najlepiej ciąć po zwodzie w nasadę szyi, gdzie łuski najdelikatniejsze. Ten stwór jednak zachowywał się dziwacznie. Nie dość, że szarżował, to jeszcze chwiał się na boki. Dobrze, że przynajmniej ryczał zwyczajnie. Waldar zerknął w bok, gdzie krasnolud przebierał kończynami niczym żółw. Nie wyglądało, aby miał mu przyjść z pomocą. Mężczyzna ruszył kreaturze naprzeciw. Kiedy dzieliło ich nie więcej niż dwa metry, odbił się potężnie, pragnąc przeskoczyć nad monstrum i ciąć go z góry w odsłonięte miejsce. Uczyło tego doświadczenie całych pokoleń łowców, lecz ułamek sekundy później zrozumiał, na przeciwnika. Nie było czasu na użycie miecza i Waldar zrobił jedyne, co mu pozostało: wykorzystując impet zderzenia, zdzielił potwora rękojeścią miecza z całych sił w dolna szczękę. Kłapnęło, a zaraz potem potworny wstrząs pozbawił Waldara przytomności. Kiedy się ocknął, jego ciało zaprotestowało serią bolesnych, acz jednoznacznych sygnałów. Gigantyczny ciężar wduszał go w ziemię, w każdej chwili grożąc połamaniem żeber. W głowie szumiało, a w plecy wbijał się jelec miecza. Na dodatek ten smród i kapiąca na twarz zielonkawa ślina! Napiął mięśnie, ale upadek tak poskręcał jego ciało, że nie miał się o co zaprzeć. Jeszcze raz spróbował, lecz jedynie miecz, zamiast kłuć go w nerkę, przesunął się nieco niżej. Idiotyczna sytuacja, chrzątak leżał nieruchomo, lecz żył. Świadczyło o tym wolne pulsowanie na szyi, którą miał przed oczymi. Waldar pociągnął nosem, potem raz jeszcze i w końcu zaklął na tyle głośno, na ile pozwalała prasa z chrzątaka. To bydle było zalane w pestkę! Dlatego tak dziwacznie się zachowywało. W umyśle najbystrzejszego przedstawiciela nugardayskiego rodu poszczególne trybiki zaczynały pasować do siebie. Jednocześnie, przy kolejnym głębszym oddechu, jelec miecza wsunął mu się między pośladki. Zaskowyczał. - Chłopie, żyjesz? - usłyszał głos płynący, gdzieś z zaświatów. Przymknął oczy z ulgą, a potem zatrzepotał powiekami. - Zepchnij go ze mnie! - wydusił resztką powietrza. Wspólnym wysiłkiem udało im się tego dokonać. Stwór zwaliwszy się na drugą stronę pierdnął głośno, lecz budzić się nie miał zamiaru. Waldar rozkaszlał się wstając chwiejnie. - O matko moja!.. Krasnolud miał minę głęboce niewyraźną. - Zaskoczył mnie - mruknął, a potem zaczął kląć niezwykle oryginalnie i długo. Waldar przestał ssać skaleczoną dłoń, słuchał chwilę, potem dźgnął go palcem. - Nie martw się. Pewnie praca u xięcia Partyka pozbawiła cię kondycji. Ruksand zastrzygł uchem, a potem rozpogodziło się jego brodate oblicze. Wyraźnie takiej pociechy potrzebował. - Zostań tutaj - Waldar poklepał go po plecach.- Chrzątak nie powinien ci przeszkadzać. Kiwnięciu głowy krasnoluda towarzyszył rzut oka na poświstującą bestię. - W razie czego - buńczucznie stuknął styliskiem o skałę - w łeb i tyle. Waldar mrugnął do niego i wsuwając miecz do uprzęży na plecach wszedł w ciemny korytarz. Nie miał problemów ze znalezieniem właściwej niszy zastawionej kilkoma głazami. Siedzący w głębi kształt szczękał zębami i oczyma świecił. - Spokojnie człowieku - Waldar wyszarpnął jeden z głazów. - Zaraz będziesz wolny. Dysząc odwalił kolejne, depcząc przy tym kawałki szkła, skądeś tu przywleczone. Wkrótce mógł wsunąć się do środka. Mimo podłego światła, oczy przybysza zbadały sylwetkę mężczyzny. W końcu spoczęły na uchylonym kuferku. Smak zawodu napłynął do ust wybawiciela - Ty nie jesteś Hackarz, prawda? Mężczyzna chlipnął i rzucił się pod jego nogi, próbując ucałować sfatygowane obuwie. - Słyszałeś?! - Waldar poderwał go w górę.- Pytałem, kim jesteś? - Beppo - pisnął niewyraźnie więzień. - Handlarz, dobry człowiek i sługa waszej miłości. Waldar pchnął nogą wieko by się otworzyło i przyjrzał zawartości kuferka. Ponad połowę zajmowały buteleczki różnych kształtów. - Nalewki, wódki, okowity, gorzałki wyborne - odezwał się Beppo wyraźnie ożywiony. - Wożę, częstuję, ludzie próbują i zamawiają - westchnął ciężko i delikatnie wyjął kuferek z rąk przybysza. - To bydlę tyle mi zmarnowało - zamknął wieko - ale inaczej pewnie już da