Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży
Szczegóły |
Tytuł |
Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kareta, Wrocławski - Podwójna moc drożdży - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kareta Wrocławski
Podwójna moc drożdży
Szarpnął się i przerwał sen o domu, sen wracający ostatnio z regularnością
królewskiego komornika.
Usiłując głębiej odetchnąć, strącił coś ze swojej twarzy, a w gardle zasyczało i
pisnęło, jakby ktoś obsmarował
fujarkę powidłami. Waldar otworzył oko, przyjmując od razu świetlny pocisk,
natężył się i odważył kaszlnąć,
co natychmiast zaowocowało piekielnym werblem na obu skroniach. Delikatnie
odsunął rękę Bokanovy,
szczególnie że rękaw polany piwem i winem, kleił się do jego włosów.
- M-m-m... - jęknął objąwszy pękającą głowę rękami.- Boca-a-a... m-mm-lll!? Ż-
żeby to...
Łomot w skroniach na chwilkę zmienił tempo i zaciekawiony, jak ulicznik
ciskający zza węgła kule
nawozu, czekał na ciąg dalszy. Młodzian z wolna przekręciwszy głowę, popatrzył
na przyjaciela. Tamten leżał
na wznak, z ostrą brodą zadartą ku górze i rozchylonym ustami, z których o wiele
rzadziej niż zazwyczaj
wydostawał się odgłos oddechu.
- Bokanova, ty gadzie! - wyszeptał. - Aleś nas za...
Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, lecz na korytarzu karczmy ktoś zawołał
niecierpliwie: "Dawaj-
dawaj!", ktoś inny syknął "Ju-uu-uż!" i załomotało coś, co nie dotarło do celu.
Waldar zacisnąwszy zęby
przeczekiwał kolejną falę bólu. Nie tak wyobrażał sobie podbój świata, gdy
opuszczał rodzinne włości. W
końcu z trudem rozwarł powieki i przekręcił głowę, przez co napotkał utkwione w
sobie małoprzytomne
spojrzenie przekrwionych oczu Bokanovy.
- Wina - powiedział jego posiadacz wyraźnie, niecierpliwie i z domieszką
cierpienia.
Poruszały się tylko wargi i broda, reszta twarzy przypominała nieruchomą maskę.
- Natychmiast!
- A już, lecę!
- Wina... - załkał pisarz. - Taka twoja wdzięczność?
- Wdzięczność!? Za co? Jakby nie ty, opoju, to bym mógł teraz... Ouć!.. Wstać i
ruszyć przed siebie.
- I miałbyś... Oup? - Bokanova podniósł się na łokciach i wydał z siebie serię
odgłosów, jakby
odszpuntowywał ukryte wewnątrz ciała gąsiorki. - Bułech! Huopps! Niech to
dunder... Miałbyś zapi... Oj-ojoj...
Waldar wsunął suchy język pomiędzy jeszcze suchsze wargi. Przesunął nim,
zaszeleściło.
- Kogo jeszcze bym miał zapitego? Co? - wysyczał.
Bokanova przechylił się, zamierzając zwrócić na podłogę zawartość żołądka, lecz
bezskutecznie.
Jedynie na czole pojawiły się grube krople potu.
- Nie zapitego - wstrząsnęło nim.- Och, nie za-pi-tego tylko... Och...
Litości... i wina - dokończył
szeptem.
Przechylił się na bok i wolno opadł na posłanie. W izbie nastała cisza
przerywana jedynie chrapliwymi
oddechami.
- Kiedyś - wyszeptał Waldar - w taki poranek ojciec kazał mi...
- Przestań! Nie interesuje mnie jego zamiłowanie do tortur. Ja mogę co
najwyżej... - stęknął. - Nie, nic
nie mogę.
Waldar leżał chwilę, wpatrując się w sufit. Z pobieżnej lustracji wynikało, że
strop był jedynym
kawałkiem przestrzeni, który nie nosił śladów pijaństwa. Ale wcale przez to
milej się nań nie patrzyło.
Przypomniał sobie wczorajszą wizytę na dworze. Jej łaskawość xiężna Alegis
przyjęła ich bez
ociągania, to fakt, lecz później przeczytała list od ojca i nic! Dominowały w
jego treści komunały oraz plotki o
ich zagrzebanej na prowincji rodzinie, ale, w końcu, spomiędzy linijek aż wyło
podstawowe przesłanie:
ZATRZYMAJ CHŁOPAKA NA DWORZE! Niestety po godzinie błahej rozmowy, herbacie i
kruchych
ciasteczkach, droga kuzynka podała mu dłoń na pożegnanie i życzyła powodzenia.
Nawet paru dukatów nie
odpaliła na drogę! I jak tu było się nie upić! Zacisnął zęby i usiadł.
- Idę do łaźni, przyślę tu kogoś do sprzątania.
- Niech przyniesie wina - wychrypiał z nadzieją w głosie Bokanova.
- Tak, tak...
Wstał, sprytnie przeczekał kołowanie izby, a później nakierował nogi na drzwi.
Chwilę walczył z
kluczem, pomrukując: "Co za głąb się tym bawił..." i wyszedł na korytarz.
Przebiegający pachołek, niewiele
młodszy od niego zamarł z wytrzeszczonymi oczami.
- Chodź tu - warknął Waldar łapiąc go za ramię. - Prowadź do łaźni.
- Nie n-napalona j-ji-eszcze, p-panie - zająknął się chłopak.
- I dobrze. Woda tam jest?
- Tak, ale...
Dotarli do schodów, ich przeraźliwa stromizna wstrząsnęła Waldarem. - Żadne ale,
prowadź. -
Zacisnąwszy zęby ruszył dalej. - Jak zejdziemy na dół przynieś - zrobił dwa
kroki w dół opierając się na
chłopaku - dzban kwasu z ogórców, nalewkę piołunową i dużo naparu z mięty. -
Miał nadzieję, że nie pominął
niczego, z receptury tatka. - Jeśli nie będzie tego dużo i migiem, spalę tę
oborę. I posprzątajcie na górze.
Byli w połowie schodów, więc poczuł dumę z tego osiągnięcia; nieostrożnie wypiął
pierś.
- Ma to być... Oj!?
Prawa stopa za daleko posunęła się do przodu i cała chwiejna równowaga ciała
załamała się. Parobek
jęknął, chwycił go za pas, lecz było za późno. Zwycięzca turnieju hrabstwa Kress
okazał się niezwyczajnie
ciężki, zjechał kilka stopni na zadku krzesząc skry zębami, potem przewinął się
przez ramię i rozrzuciwszy
ręce oraz nogi sturlał na sam dół. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie było to ani
tak bolesne, ani tak straszne, jak
sobie na górze wyobrażał.
- Mogłem tak zrobić od razu - powiedział, widząc nad sobą wystraszoną twarz
chłopaka. - Gdzie
woda?
Kilka chwil później siedział, wpatrując się ponuro w garniec goryczą zalatującej
ciemnobrązowej
cieczy.
- Trzeba! - mruknął i krztusząc się wypił całą zawartość.
Ledwie zdążył odstawić naczynie, gdy jego ciałem wstrząsnęły potężne torsje.
Przenicowało go na
wylot, dwukrotnie. Pachoł rzucił się do zlewania podłogi, rzucając na Waldara
przerażone, a może też i pełne
podziwu spojrzenia.
- Teraz kwas...
Wypił szklanicę, ciężko splunął włóknistą flegmą. Popił jeszcze.
- Polewaj - rozkazał, wskazując beczkę z wodą.
Pachołek chwycił stągiew, ostrożnie polał plecy cienkim strumieniem.
- Ostro lej, szybko i dużo - rozkazał, z trudem opanowując szczękanie zębów.
Chwycił garniec z kwasem i popił, a chłopak zlał mu plecy wodą. Potem chlustnął
jeszcze raz i
jeszcze, a widząc, że dziwny gość naprawdę tego chce, rozochocił się, polewał z
zadowoleniem i starannie.
Waldar siedział z pochyloną głową, ocierał wodę z twarzy, spluwał, pocierał
zziębnięte ramiona i pił kwas. Pół
beczki później, gdy pachołkowi omdlewały już ręce, potrząsnął ostrożnie głową.
- Dość. Koce i napar.
Z pomocą chłopaka owinął się w kilka grubych wełnianych der i zaczął wlewać w
siebie wrzący,
pachnący miętą, gorzki napój. Przez ten czas pachołek, zdmuchując pot z czubka
nosa wycierał do sucha
podłogę. Przypominał mu trochę młodszego brata, który został z ojcem w Nugarday.
Poczciwy Gapek - strzecha
blond włosów i para niewinnych oczu - po prawdzie nie nadający się ni do pracy,
ni do wojaczki. Co za ironia
losu! "Synu", powiedział ojciec, gdy Waldar został zwycięzcą turnieju, "jestem z
ciebie dumny". A potem
ścisnął go mocno i dodał: "Myślę, że powinieneś jechać w świat." Psia mać!
Pociągnął z kubka parząc sobie język. W zasadzie ojciec miał rację. Dobra
kurczyły się z roku na rok,
pałac popadał w ruinę, chłopi uciekali, gdy tylko mogli i nie było miejsca dla
dwóch panów w nugardayskim
pałacu. Gapek zginąłby w świecie za pierwszymi rozstajami, to fakt, ale jednak
coś skowytało czasem w duszy
Waldara i przypominało niesprawiedliwość, która go spotkała. Żal mu też było
Bokanovy, syna pałacowego
bibliotekarza marzącego o karierze pisarza i równie pozbawionego przyszłości jak
i on. Namówił go więc łatwo
na wyjazd i teraz czuł się odpowiedzialny. Szczególnie gdy zobaczył wczoraj,
najpierw w pałacu potem w
karczmie, że wiedza ma się nijak do życia.
Gdy pachołek skończył i wrócił z czystymi prześcieradłami, Waldar uznał, że dość
pracy nad własnym
ciałem.
- Dobra - rzucił krótko. - W izbie czysto?
- Pewnie tak, powiedziałem, żeby posprzątali i przynieśli wina...
- Wina?
- Tak kazali ten pan, co tam...
- Co za bałwan!
Zrzucił wszystkie koce i owinąwszy się tylko jednym prześcieradłem, wyszedł z
łaźni i pomaszerował
na piętro. W izbie rzeczywiście było czysto, chłodno po wietrzeniu. Bokanova
leżał mając usta zajęte
szczęśliwym uśmiechem, z butlą wina w każdym ręku. Na widok przyjaciela
wybełkotał:
- To ty, zbóju?
Waldar stał chwilę, potem zdarł z siebie prześcieradło i podszedł do złożonego
pod ścianą bagażu.
Wyszukał owinięty starannie w płat miękkiej skóry srebrny niepozorny medalion z
mlecznym kamieniem
pośrodku, przezornie schowany wczoraj na samym początku pijaństwa, powiesił na
szyi, potem włożył bieliznę
i wierzchnie odzienie, a Bokanova popijał i uśmiechał się do niego promiennie.
- Tyjętny - rzucił nagle.
Poruszył brwiami, ale nic więcej nie powiedział.
Waldar zastanawiał się chwilę i, w końcu, zapytał:
- Co?
- Sz-sztych pi-jenkny - wyrzucił z siebie zapytany, z wysiłkiem, ale za to
wyraźniej.
- Pi-jęk-ny, pi-jęk-ny! - przedrzeźnił go przyjaciel. - Gdybyś tak trafiał
czubkiem broni w ciało
przeciwnika, jak otworem szyjki do własnego gardła...
- P-po cso? Przecież ty trafiasz? Ja tylko sprzątam ciała... Wołam cyrula i już!
Hi-ip!
- Przestań! - poprosił Waldar. - Zalejesz się znowu i nigdy nie wyjedziemy stąd.
Pospałbyś lepiej, a
rano na koń i hajda? Co? - Umilkł zdziwiony dźwięczącą we własnym głosie prośbą.
Bajarz ze zdziwieniem popatrzył na przyjaciela, ale zaatakowany przez czkawkę
zajął się
utrzymywaniem we właściwej pozycji flasz z winem. Po chwili, upewniwszy się, że
winu nic nie grozi,
powiedział:
- Hajda? Ik! Niedobrze mi-hyik!... I taka twoja wdzięcz-ik-ność? - zdołał unieść
jedną butlę i donieść
do ust.
Przed pierwszym łykiem zrobił minę, jakby sam podziwiał własną sprawność. Pił
długo dławiąc
czkawkę, być może świadom, że drugi raz podnieść flaszy już nie zdoła.
- Musimy poczekać co... co cyrul powie.
- A on mi na co? - Waldar wsunął jeden but, ale przed drugim musiał przysiąść na
ławie i odetchnąć
głęboko kilka razy. Pokręcił głową, patrząc na Bokanovę: - Ty masz, bracie,
zdrowie - powiedział z podziwem. -
Ichnie wino ma zabójczą moc. Jak ja bym wczoraj... - nie dokończył,
uświadamiając sobie, że nie pamięta
owego wczoraj.
- Ty? Tyś wczoraj wystraszył... wymiótł... - Głowa Bokanovy opadła na pierś,
poderwał ją, lecz stracił
przez te ruchy wątek. - Coś ty wczoraj?
Drzwi odezwały się lekkim popukiwaniem, obaj spojrzeli ku nim z niesmakiem.
- Co tam? - zawołał Waldar starannie odmierzywszy siłę głosu.
Wsunął się chłopak ubrany w błękitny strój pazia i wyrecytował jednym tchem:
- Najmiłościwsza pani, xiężna Mij Alegis, wzywa pana Waldara, swego kuzyna
szlachetnego do
zamku. Natychmiast, w pilnej nader sprawie. Prosi nie zwlekać i...
- Dobrze - przerwał mu adresat wezwania. - Już schodzę.
Obrócił się w stronę Bokanovy, lecz ten troskliwie przytulony do butelek
odpłynął już w krainę snu.
- Powóz czeka - bąknął posłaniec i migiem zniknął za drzwiami.
- Ciekawe? - Drugi but został wsunięty na nogę, Waldar wstał i odetchnął głęboko
kilka razy,
podejrzliwie powąchał wydychane z ust powietrze.- Ciekawe - powtórzył, nie
wyjaśniając do jakiej kwestii
odnosi się to słowo.
Zachowując pozory swobody, w rzeczywistości na lekko ugiętych nogach przebył
schody i wyszedł
na podwórzec. Dzień był przymglony, jesienny, lecz rześki jeszcze. Spora ilość
wilgoci w powietrzu rozmywała
kontury domostw i drzew położonych dalej niż rzut kamieniem. Chodziły słuchy, że
w górach tego roku
wyjątkowo wcześnie śnieg się pojawił. Waldar wsunął się do powozu i pogrążył w
rozmyślaniach. Co jakiś
czas pozwalał sobie na posykiwania, zwłaszcza tam, gdzie koła trafiały na
koleinę lub kamienne progi
prowadzącej pod górę ulicy, lecz gdy powóz stanął, wyskoczył raźnie i już nikt
nie powiedziałby, że ów
wysoki młodzian o drapieżnym spojrzeniu zdobywcy cierpi przy każdym kroku,
spodziewając się jeszcze
większych katuszy przy następnym.
Dwoma miękkimi susami przebył schody, brodą ponaglając prowadzącego go pazia.
Szedł chwilę za
nim, potem odczekał przepisową ilość czasu pod drzwiami, dopóki nie otworzyły
się zachęcająco.
- Xiężna pani, prosi...
Zaraz za progiem przypadł na jedno kolano, w żołądku coś obrzydliwie
zachlupotało, bulknęło.
Waldar zaklął bezgłośnie, rozpaczliwą inwokację posłał do wszystkich znanych
bogów.
- Drogi Waldarze, chodź - powiedziała Mij Alegis.
Szybkim krokiem przeszła przed wciąż jeszcze klęczącym kuzynem, owiał go
delikatny zapach
pachnideł, w pole widzenia wsunął się brzeg długiej obficie marszczonej sukni.
- Daj pokój etykiecie...
Ruszył za szybko idącą gospodynią, na jednym z zakrętów udało mu się zostać o
krok z tyłu i cicho
wypuścić napęczniałe w gardle powietrze. Minęli kilka skrzyżowań korytarzy,
zeszli niżej i znaleźli się na
obszernym wewnętrznym dziedzińcu, który jeden z przodków męża Alegis miał
fantazję zamienić w park. Pani
domu westchnęła ciężko, ale nadal utrzymując iście żołnierskie tempo weszła
między drzewa, rozejrzała się i
wskazała ławę. Sama usiadła ostrożnie, starannie oplótłszy wydatny brzuch rękami
i - gdy już siedziała
ułożywszy brzemię na kolanach - powiedziała napiętym głosem:
- Pewnie cię zaskakuje to nagłe zaproszenie.
Jak już zauważył, etykieta obfitowała tu w okrągłe wstępy, więc jedynie
uśmiechął się
porozumiewawczo.
- Wczoraj może... - xiężna opuściła wzrok.- Wczoraj potraktowałam cię nie
najlepiej. Zrozumiałam
przecie, iż wuj prosi o protekcję dla ciebie, ale... - rozłożyła bezradnie
dłonie - ...mam straszny kłopot i nie
potrafię sobie z nim poradzić.
Powiedziawszy to zalała się łzami, doprowadzając tym swego kuzyna do pełnej
konfuzji. Był w
wieku, kiedy nacierający wróg stanowi znacznie mniejszy problem niż szlochająca
niewiasta.
- Potrzebu-u-uję... potrzebuję... - załkała, aby dokończyć po osuszeniu łez
chusteczką: - ...kogoś
zaufanego.
To już wyglądało lepiej. Zaufanie i gotowość do poświęceń były tym, co każdy
rycerz ma w
nadmiarze.
- Mów pani, zrobię wszystko, o co poprosisz.
Xiężna spojrzała na niego wyjątkowo ciepło, a potem rzuciła krótko:
- Xiążę wraca!
- Tak?
- Wraca wcześniej niż sądziłam, niż on sam awizował.
Waldar nie miał pojęcia o co chodzi, ale odruchowo rozejrzał się po otoczeniu.
Xiężna przełknęła z
wysiłkiem ślinę.
- Pusto, kazałam sprawdzić, ale nie musimy krzyczeć, a jeśli coś nie zaradzimy,
to za kilka dni może
nie będę nawet miała czym krzyczeć.
- Jak to rozumieć, pani?
- Małżonek mój, xiążę Partyk, wyjechał zrobiwszy ghoroskop. Syn miał się urodzić
tydzień temu,
dokładnie sześć dni temu. W odpowiedniej dla niego, przyszłego władcy,
konstelacji. Nie urodził się, a
konstelacja dzisiaj rano się zmieniła. Partyk nie uzna syna, a ja wyjdę na
dziwkę. - Zacisnęła wargi i zmrużyła
powieki, lecz strumień łez znalazł ujście i spłynął na policzki kobiety.
- Zaraz, syn jest xięcia...
- No to co?! - wyrzuciła z siebie z żarem i rozpaczą. - Na pewno jest, ale jego
opętała ta machina do
ghoroskopów, wierzy jej bardziej niż komukolwiek, niż mnie, niż sobie nawet.
Przez nią nawet - bo nie miał
takich planów ani ochoty - udał się na wyprawę, bo miała być udana. Podejmuje
wszystkie decyzje po długich
wyliczeniach i wszystko, nawet ta wyprawa, mu wychodzi. Przeklęta mach...
- Ale dziecko? - odważył się przerwać.
- Dziecko - powtórzyła z goryczą. - Też wyliczone: kiedy robić, jak... Przed
jedzeniem, po
polowaniu, jak zadrzeć nogi, jak poprawić... Ani wcześniej, ani później... Co do
joty. Jak przepis na pieczeń!
Wyszarpnęła z rękawa chusteczkę i długo osuszała oczy, nie zważając na rumieniec
na twarzy kuzyna.
- A jakaś babka akuszerna? - bąknął Waldar rozpaczliwie przywołując z pamięci
swoją nikłą wiedzę w
poruszanej materii. - Wczoraj chyba jeszcze mogłaś...
Nawet nie zauważył, że przeszedł na "ty".
- Nie! Dowiedziałby się. Próbowałam sama: napary, oleje czyszczące, gorąca
kąpiel, biegałam po
schodach, ale nic. Po prostu nie chce jeszcze wyjść i koniec.
- No to co ja? - wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia o porodach, nigdy...
- Nie o poród mi chodzi! - syknęła Alegis i wystraszywszy się rozejrzała po
okolicy. - Posłuchaj, jest
sposób na oszukanie machiny, jest taki człek, Hackarz go zwą. Może wejść do
komnaty i zrobić tak, by zmienić
ghoroskop. Zawezwałam go i przybył. - Łzy znowu trysnęły, jeszcze obficiej,
chusteczka przyległa szczelnie do
oczu xiężnej.
- No? Przybył i co? - ponaglił ją Waldar.
- I zni-i-iknął! - zaniosła się szlochem Alegis, chwilę trwało zanim zdławiwszy
falę łez mogła mówić
dalej: - Przekroczył granicę, trzy dni temu i nie dotarł do dworu. Znajdź go,
błagam. Masz dzień, najwyżej dwa
czasu. Gońce xięcia co i rusz kołaczą do drzwi.
- No to już wie, że...
- To nieważne - oderwała chusteczkę od oczu i płonące spojrzenie utkwiła w
twarzy kuzyna. - Jeśli
Hackarz zmusi do oszustwa tę machinę, wszystko znowu będzie dobrze. Partyk jej
wierzy, co ona wyda, to
święte. Tylko trzeba coś... jakoś...
- Ale ja jestem tutaj obcy - zaczął niepewnie.
Wzruszyła ramionami.
- Ja także jestem obca. Połowa dworu mnie nienawidzi, a druga połowa lekceważy.
Nikomu nie mogę
zaufać. Ty zaś należysz do rodziny, a z naszej wczorajszej rozmowy i listu wuja
wnoszę żeś człek prawy.
Waldar poczuł się chory. Jednak zaraz stanęła mu przed oczami ich zrujnowana,
prawie do cna
wyprzedana siedziba rodowa. Pojął, że właśnie otwiera się przed nim szansa.
Wdzięczność możnych zastępuje
mury obronne.
- Dobrze, będę się starał nie zawieść - zrobił przerwę dla nabrania oddechu.-
Ale co to za machina?
- Nie wiem dokładnie i nie chcę wiedzieć. - Xiężna uderzyła piąstką w kolano. -
Po prostu trzeba ją
oszukać.
Waldar przez moment poprzez mury wpatrywał się w dal.
- A nie dałoby się machiny zwyczajnie popsuć? Wtedy xiąże nie miałby sposobu,
aby konfigurację
gwiazd sprawdzić, a i pewnie ujrzawszy dzieciątko, uznałby je za swoje.
- Wiedziałam, że dobrze robię zawierzając tobie. - Uśmiech ożywił twarz
xiężnej.- Gdyby udało ci się
coś zmajstrować... - z lubością zmrużyła oczy.- Możesz spróbować. Wspomniałam
już o tobie hrabiemu, ale
pamiętaj, że machinę chyba jakiś czar chroni. Zwyczajnie tylko służbowi, Partyk
i Beim tam wchodzą -
wyciągnęła rękę i chwyciła mocno Waldara za łokieć, zamyślony drgnął. - Błagam!
- Tak. - Nieostrożny ruch spowodował, że przez głowę przeleciała zapomniana
iskra bólu. -
Oczywiście - bąknął i odczekał aż skra zgaśnie. - Spróbuję tam zajrzeć, a jak
nie wyjdzie, ruszam szukać
Hackarza. Jak mogę tę machinę znaleźć?
Alegis uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Poczekaj - szepnęła i podciągnąwszy brzeg sukni, ciężko kołysząc się jak
zatuczona gęś pognała do
pałacu.
Waldar skorzystał z możliwości i szybko pozbył się powietrza z żołądka, zerknął
na mijane rośliny,
ale nie więdły w oczach. Xiężna trąciła w pierś jakiegoś tępawo-ponurego lokaja
i tłumacząc mu coś wskazała
palcem gościa. Potem rzuciwszy kuzynowi ostatnie znaczące spojrzenie, zniknęła w
ciemnym korytarzu. Gdy
Waldar podszedł bliżej fagas skłonił się niedbale i poprowadził go przez galerię
korytarzy, schodów, zakrętów,
załomów i progów. Kiedy młodzian poczuł, że długo już tak nie wytrzyma,
przewodnik otworzył kluczem parę
drzwi i uzbrojony w zabraną z korytarza zapaloną pochodnię, ruszył w dół.
- Na głowę, panie, uwa....
Tępy łoskot poniósł się echem po nisko sklepionym korytarzu, o wiele
głośniejsze, niesłyszalne dla
innych echo wzbudzając w głowie właściciela. Klnąc pod nosem rodzinne koneksje,
oderwał się od ściany,
która przed chwilą tak ochoczo podparła jego ramię i przekroczył kolejny próg.
Wzrok z dużym trudem
dostosowywał się do ciemności w korytarzu, czemu dodatkowo przeszkadzały
natrętne choć fragmentaryczne
wspomnienia z libacji. Gdy wreszcie przebił spojrzeniem mrok, dojrzał ponurą
gębę przewodnika, który
zatrzymawszy się cztery stopnie niżej, spoglądał na niego z uwagą.
- Ruszaj, na co czekasz? - Waldar pokonał hurkot w głowie i wyprostował się
sprężyście, w ostatniej
jednak chwili ratując głowę przed kolejnym kontaktem z powałą. - Co tu tak
nisko?
- Krasnoludzka, zasr... zafajdana robota - burknął przewodnik i ruszył wzdłuż
wilgotnych ścian w
kierunku odległej plamy światła.
- Czegóż tu szukali?
- Tego to ja nie wim, ino mistrz Beim może coś tam wi, kto tu się szwenda. Tfu,
zaraza by ich....
- Dobra, dobra, nie wyklinaj tyle! Kogo to prowadzisz? - Nowy głos przerwał
kwestię lokaja. - Ano,
patrzcie ludzie, szlachetnie urodzony kuzyn naszej jaśnie pani!?
Waldar zmrużył oczy, źrenice chwilę walczyły ze sobą o prymat i, w końcu
dogadawszy się,
pozwoliły mu zobaczyć mężczyznę w obcisłym skórzanym ubraniu, z ogoloną do skóry
głową. Z pewnością nie
wyglądał na szlachetnie urodzonego. Jego zmrużone oczy przewiercały towarzysza
Waldara.
- Ty tym zezem mi nie patrz - wycedził.- Won mi szybko na górę!
- Taż ja nic nie mówię...
- Niby nic nie mówisz, ino pod nosem mruczysz - ogolony pogroził lokajowi
palcem.- Różni tu się
szwendają i szwendać się będą, nic ci do tego, a lepiej im nie podpadaj, bo ci
jeszcze tę resztkę rozumu całkiem
przenicują. No ruszajże już, a was, Panie, proszę - potwierdził zaproszenie
szerokim gestem ręki. - Jeno na
głowę...
- Tak, tak - warknął Waldar schylając się zawczasu.
Mężczyzna zatrzasnął odrzwia z ciężkim hukiem, gość tylko westchnął, a potem
zerknął ku górze. O
dziwo, jego spojrzenie, nie napotykając spodziewanego oporu, uciekło w
przestrzeń. Sapnął ze zdumieniem.
Stał we wnętrzu pieczary, której wielkości nie był w stanie ocenić. Zawieszony
wysoko ponad nimi strop ginął
w mroku przeciętym przez wstęgi białego światła, ale nawet ten blask nie
rozpraszał w pełni panujących wokół
szarości i cieni, za którymi tylko majaczyły dziesiątki, a może setki postaci.
Pieczara pod zamkiem?! Taka??? O
Bog...
- No i?.. - Satysfakcja bijąca z głosu dobiegającego gdzieś z dołu, przyciągnęła
oczy Waldara.
Na wysokości jego pasa majaczyła brodata twarz krasnoluda zaciskającego pod
pachą topór, oparty
trzonkiem o kamienną posadzkę.
- Robi wrażenie, wciórności. Nie?!
Waldar w nabożnym milczeniu skinął parokroć głową, a potem bystrzej spojrzał na
krasnoluda.
- Czy my się... - zawahał się.- Byłeś kiedyś waszeć w Nugarday?
- Czy byłem, dobre sobie!- krasnolud zaniósł się tubalnym śmiechem.- Toż
urodziłem się tam i z
dwadzieścia wiosen mieszkałem. Lecz kiedyś ostatnio mnie widział, brodę miałem
krótszą, a ty sięgałeś mi do
pasa!
Jakaś klapka opadła z brzękiem pod czaszką Waldara. Krasnoludzka kolonia leżała
o godzinę
spaceru od ich pałacu. Tak samo podupadająca, jak ród Waldara, który wieki temu
dał krasnoludom prawo do
wydobycia węgla. Ponoć kiedyś ogrzewano nim domostwa, lecz teraz tylko
nieliczni, i to z pobliża kopalń,
używali czarnych brył do palenia w piecu.
- Ruksand? - zawołał przypominając sobie miano krasnoluda. - Tyś węgiel ze swoim
ojcem do naszej
kuchni przywoził. Co robisz w tej zakichanej dziurze?
- No, no, mości panie liczcie się ze słowami! - zaprotestował ostro nieznajomy z
ogoloną głową. - To
nie jest jakaś zawszona...
- Zakichana... - sprostował Waldar.
- Czy - jak powiadacie - zakichana dziura, jeno sama proceskomnata, którą nie
tak łatwo zobaczyć
byle...
- Cha! Sam widzę, ciemno tu jak w...
- Ty się, Waldar, nie wymądrzaj - warknął krasnolud. - To prawdziwe szczęście
zobaczyć największe
dzieło ludu krasnoludzkiego, które pod przywództwem Rhutaniego yrk Qartena
wykuto na wieczną chwałę, aby
po wsze czasy sławiło...
- Ale co to w ogóle jest?
- Do diabła, czy musisz mi przerywać, już wpadałem w trans...
Odziany w skórę mężczyzna podniósł rękę i, co ciekawe, krasnolud kłapnął zębami
odcinając, a
potem przełykając resztę kwestii.
- No i dobrze, panie, - powiedział mężczyzna - żeście tak, jako to mówią, mądre
pytanie zadali, bo
wyciągać potem z tego transu szanownego Ruksanda, to robota nader delikatna i
uciążliwa.
- Dobra, dobra, jak już mi przerwaliście to ci powiem, Waldar, że Bogiem, a
praw..., tfu, że też te
wasze powiedzonka tak się udzielają!..
- Mości krasnoludzie, jak już w cholerę plujecie, to uważajcie na kogo i
streszczajcie się, jeśli łaska,
bo czasu mało.
- Cha, no więc, krótko: jakiś tysiąc lat temu wykuto tę jaskinię, a właściwie
połączono kilka pieczar w
jedną.
- Że też wam się chciało?
- Chm, no, jak to powiadają, podobnoż umowa-zlecenie z elfami była...
- Bokanova mi opowiadał, że rżnęliście się z nimi w zawody?
- Taki z niego historyk - rżnięcie rżnięciem, a interes interesem, był taki
okres wzajemnej pomocy
gospodarczej.
- Dziw nad dziwy.
- Wiesz, jak to bywa, wróg twego wroga jest twoim przyjacielem.
- Przecież nie mieliście wpólnych wrogów?
- J u ż nie mamy wspólnych.
- Ach...
- No tak, co to ja, aha, no więc, jak już żeśmy to skończyli weszły tu elfy i
urządziły wszystko tak,
jak to widzisz.
- I tych ludzi też???
- No, nie. Ekipa się co jakiś czas w naturalny sposób wymienia.
- Ciekawym tego naturalnego sposobu - powiedział Waldar nie kryjąc kpiny.
- Coś ty taki dociekliwy?
- A co oni właściwie robią?
- Tego to już ja ci dokładnie nie powiem. Miałem jeno zlecenie na przebudowę
jednej komory.
- Pozwólcie panowie, że ja się włączę do tej interesującej rozmowy - wtrącił się
poskrzypujący przy
każdym ruchu skórą mężczyzna, przyznać trzeba, że dotychczas za bardzo się nie
ruszał. - Jestem hrabia Yrlen
hof Zador. Z woli wielce miłościwego xięcia mej pieczy powierzono bezpieczeństwo
tego oto miejsca, ale owoż
i sam mistrz Beim ku nam zmierza.
Odziana w ciemną opończę postać zbliżyła się szybkim krokiem i zatrzymała,
wyciągając prawą
rękę oskarżycielskim gestem.
- Czego tu...
- Pozwólcie mistrzu, że przedstawię, oto Waldar...
- Z Kresse, tak-tak. Kuzyn naszej miłościwej pani.
- Widzę, mistrzu, że znacie mości Waldara - miękko powiedział hrabia, ale nie
ulegało wątpliwości,
że nie lubi jak się mu obcesowo przerywa.
- Aż za dobrze - burknął czarodziej i dyskretnie rozmasował pośladek.
Gest ten roztopił złość, która już poczęła zalewać serce Waldara.
- Nasze drogi skrzyżowały się przed dwoma laty na wielkim turnieju rycerskim
hrabstwa Kresse -
powiedział nie bez ironii - ale nie sądziłem, że z magiem pierwszej klasy miałem
wtedy do czynienia. Tacy
zazwyczaj na kiesę pospólstwa nie lecą i ofermom nie pomagają.
Mag spojrzał nań ponuro.
- Jako widzę, gęba jak niewyparzona była tak i została; czy ty młody człowieku
nigdy ludzkich
manier nie nabierzesz?
Ponownie rozmasował miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Waldar
przyjął to szyderczym
uśmiechem.
- Czyżby jeszcze się nie wygoiło?
Wtedy, zaraz po finałowym pojedynku, kiedy zorientował się komu naprawdę
zawdzięcza przegraną,
pognał do loży maga Beima i kopniakiem rozrzucił jego cholerne rekwizyty. Pewnie
by mu jakąś krzywdę
zrobił, gdyby mag nie salwował się ucieczką. Kiedy już znikał w magicznym tunelu
przerzutnika, Waldar
zdążył jeszcze dźgnąć go grotem świecznika w pośladek.
- Skończ, waść, - mag zazgrzytał zębami- bo cierpliwość moja na wyczerpaniu. A
co się odwlecze,
nie uciecze. Jak słyszałem, w tegorocznym turnieju zgarnąłeś wszelkie trofea,
więc powodów do narzekań nie
masz.
Waldar przełknął pokrętną filozofię Beima, pomyślawszy, że zadzieranie z magiem
zawsze ma coś z
targania tygrysa za ogon: i śmiesznie i strasznie.
- Teraz zamknij gębę, a uszy lepiej otwórz, jeśli masz co zrozumieć, bo to,
przed czym stoisz
przerasta ciebie i twoją pustą głowę.
- Na razie niewiele tu widać - odparował ponuro.
- I niewiele więcej, prostaku, w tej chwili zobaczysz. Znajduje się przed nami
machina do kalkulacji
wszelakich, która choć jest dziełem największych magów w dziejach naszego
świata, nic wspólnego z magią nie
ma. Niestety, zasady jej działania to dla nas czarna... eee... - zająknął się
mag. - Chciałem rzec, okryta jest
mrokiem niewiedzy.
Waldar skrzywił się lekko, mocniej nadal nie mógł z uwagi na ostrzegawczy
sygnał, gdzieś zza ucha.
- Jeśli nie wiecie jak działa, to jak się dzieje, że wszelkie przepowiednie się
sprawdzają? - ostatnie
słowa przyprawił obficie ironią.
- No co ty, chłopie - wtrącił się rechocząc krasnolud - dziecko jesteś? Trzymają
po prostu pewnikiem
w ukryciu jakiegoś jasnowidza, a tu im więcej luda w tym bierze udział, tym
łatwiej z wydatków się rozliczyć.
- Bez profanacji, proszę! - zagrzmiał hrabia Yrlen hof Zador sięgając do pasa -
Nie pozwolę, by w
miejscu tym...
- Spokojnie i bez machania bronią! - zastopował go mag, jego ręką uniosła się ku
krasnoludowi,
który stał już w szerokim rozkroku z toporem w ręku - I wy, mości Ruksandzie,
opanujcie nieco swe odruchy, bo
jak zacznę z wami tańcować, to szybko nie skończę.
Odwrócił się od poczerwieniałego, ale milczącego krasnoluda do Waldara.
- A ty, widzi mi się, zapewne, udajesz głupszego niż jesteś. - Popatrzył ponad
jego ramieniem na
jaskinię, ludzi nieruchomo tkwiących w mroku, westchnął. - Wszystko to działa
sprawnie, ale za skarby świata
nikt nie wie jak i dlaczego. Tylko kilku ludzi posiadło i to nader skromną
wiedzę na ten temat, a i oni wolą być
ostrożni.
- Nie dziwię się, karczmarz do dziś wspomina, jak to dziesięć lat temu w
styczniu orali śniegi i siali
żyto, bo ghoroskop wyszedł był taki.
- No cóż - mag zbył kąśliwą uwagę machnięciem ręki - xiążę Partyk nieco wtedy
przesadził, a i
machina nie w pełni jeszcze opanowana była. Ale do rzeczy, będę się streszczał i
pomijał zbyt skomplikowane
dla was detale. - Nie przypadkiem wbił wzrok w kuzyna xiężnej i postarał się, by
adresat spojrzenia to
zrozumiał. - To, co tutaj widzisz, co masz przed sobą, powstało wiele pokoleń
temu. Nie było długo używane,
dopiero xiążę odkurzył ją. Jest to machina, która pozwala precyzyjnie określić,
na przykład, ruchy gwiazd i
planet, ich wzajemne ułożenie i wpływ na przyszłość. Kryje też w sobie wiedzę o
wszystkich mieszkańcach
królestwa wraz z rodzinami, ich koligacjach, dobytku i profesjonaliach, a to
bardzo przydatne... - zająknął się.
- Szczególnie, gdy serwituty trzeba wyznaczyć - mruknął Waldar.
Mag spojrzał na niego ponuro.
- Mowiłem, że głupiego tylko udajesz - mruknął pod nosem, a potem westchnął: -
Nie będę strzępił
sobie języka, tylko podejdźmy bliżej, sam zobaczysz.
Odsunął się i gestem zaprosił gościa, by ruszył pierwszy. Waldar uśmiechnął się
promiennie, by
jeszcze szerszym gestem wypuścić maga przed siebie.
- Zobaczysz - rzucił przez ramię czarodziej - jak to wygląda. Od czterech dni
stawiamy prognozy
plonów sześciu zbóż, ich wpływu na hodowlę bydła i trzody, a przez to cen w
portach Sviny i Ganiwesla.
Waldar z dreptającym u boku nabzdyczonym krasnoludem i przylepionym do pleców
hrabią Yrlenem
hof Zadorem podążył za nim. Rzucał bystre spojrzenia, mając na uwadze swą misję.
Ale łatwo było xiężnej
powiedzieć: zepsuj machinę. Kiedy rozmawiał z kuzynką, machina do ghoroskopów
jawiła mu się na kształt
zegara z pałacowej biblioteki w Nugarday, gdzie wystarczyłoby wsunąć, choćby
palec między tryby. Lecz teraz
kiedy maszerował po trzewiach podpałacowej jaskini, gdy ujrzał ogrom całej
maszynerii, sprawa wyglądała
znacznie gorzej. Odechciało mu się wsadzania doń czegokolwiek, a już najbardziej
własnych członków.
W miarę jak oddalali się od ściany coraz więcej światła rozpraszało panujący
wokół mrok i coraz
więcej szczegółów było widocznych. Szli po czymś w rodzaju podestu, lekko
opadającego w kierunku wnętrza
hali, na dnie której widoczna była skomplikowana budowla wykuta w kamieniu.
Przypominała wielki kawał
sera i to mocno nadgryzionego przez szczury, złożona była praktycznie z
niewielkich komórek połączonych ze
sobą otworami, przez które przechodziły liczne sznury. W każdej z komórek widać
było jakąś postać, a sądząc
po wyłaniających się z mroku fragmentach musiały ich być tutaj grube setki.
Większość z nich siedziała
nieruchomo, jednak co chwila, jak gdyby dreszcz przebiegał po sali.
Kiedy podeszli bliżej i stanęli na krańcu podestu obiegającego niczym galeria
wnętrze hali, Waldar
zauważył, że to, co brał za nerwową krzątaninę, wywoływane było przez kolejne
osoby, które zdawałoby się
bez ładu i składu pociągały za sznurki łączące poszczególne postacie. Dopiero po
chwili z morza, wydawałoby
się, nieskorodynowanych ruchów wyłaniał się jakiś ukryty i niezrozumiały ład,
którego obcość była wyczuwalna
nawet z daleka.
Waldar stał zdumiony, czując jak jego ciało pokrywa gęsia skórka. Jak, u licha,
ma tu coś uszkodzić?!
Najpierw musiałby wiedzieć, choć w zarysie, co czemu służy. Inaczej zamiast
wsadzić palec w serce machiny,
może, powiedzmy, wetknąć go w centrum systemu kibli, zamontowanych ku wygodzie
obsługujących.
- Co to jest? - spytał, nie do końca takim tonem, jaki sobie zaplanował.
- Cha, cha! - zarechotał mag. - Coś wreszcie zrobiło wrażenie na szlachetnie
urodzonym panu.
- No, chłopie! - Krasnolud uniósł wysoko rękę, z rozmachem klepnął Waldara
pomiędzy łopatki. -
Widzisz, ten tego, każdego to bierze - spojrzał na maga i dodał z przekąsem: -
Pamiętam jak swego czasu
wysłuchałem tu oberka w wykonaniu kapeli złożonej z szacownych zębów wielce
szanownego Beima.
- Przyznaję - odparł, nieco przez nos, mag - że i na mnie widok ten wywarł duże
wrażenie - te setki
postaci czekających na znak, by wedle Cantousu Baenara czyli inwoka...
Nagle urwał i czegoś nasłuchując, przechylił się za barierkę.
- Zaraz ruszy na dobre - zatarł wesoło dłonie. - Zaraz!
Teraz pozostali usłyszeli jakiś warkot dobiegający z dołu, spod galerii. Cichy
drobny werbel, jakby
ktoś sypał na napiętą skórę bębna pojedyncze ziarnka kaszy manny. W tym samym
momencie Waldar poczuł
drgnięcie medalionu na szyi. W zaaferowaniu całkiem zapomniał o jego istnieniu.
A przecież tatko tyle razy
kładł mu do głowy, jak drogocenny i potężny jest ten amulet. Zanim zdążył go
pochwycić, łańcuch naprężył się
gwałtownie. Waldar stęknął i poszukał spojrzeniem pomocy u gospodarzy, lecz cała
trójka wpatrywała się w coś
na dole.
- Wyjście... wyjście? - wycharczał odciągając łańcuch od swojej szyi.
- Widzę, że coś jednak wiecie - mruknął Beim nie odrywając jednak wzroku od
poruszających się
postaci w dole. W jego głosie dominowała uraza. - Teraz istotnie działa wejście-
wyjście...
Przerwał, gdyż kątem oka dojrzał jak Waldarem szarpnęło. Niedoszły sabotażysta
jęknął i
wykonawszy efektowny piruet wyrżnął zadkiem o pomost. Wszyscy przezornie
odskoczyli, wbijając wzrok w
rozjarzony medalion na jego szyi.
- Złochron - szepnął Beim z mieszanką podziwu i pożądania.
Waldar dosłownie wleczony przez łańcuch, maszerował tyłem w górę pomostu.
- Co wam, panie?! - Ruksand próbował złapać mężczyznę za nogi, lecz w efekcie
sam policzył kośćmi
stopnie.
- Zła magia, złe miejsce, nie wolno mi... - zabrzmiało wątle i Waldar runął
głową naprzód w najbliższy
korytarz.
Beim wybuchł gwałtownym śmiechem:
- Widzisz, gówniarzu! - ryknął bijąc się po udach.- Przecież elfy machinę
najsilniejszymi zaklęciami
opatrzyły, aby nikt nie powołany nosa nie wściubiał. Czemu się pchasz, gdzie cię
nie proszą?
Waldarowi coś musiało stanąć na drodze, gdyż dobiegł ich łomot straszliwy, a
potem dźwięk
tłuczonego szkła. Ruksand zaklął szpetnie i pognał w ślad za pobratymcem z
Nugarday. Uśmiechnięty
jaszczurczo hrabia Yrlen odprowadził go wzrokiem.
- W rzeczy samej totumfat jaśnie pani jeno siniakami się wymiga - powiedział z
żalem i bynajmniej
nie po szlachecku smarknął na podłogę. - A już myślałem, że go machina na jakiś
czas uziemni.
Beim zmilczał uwagę, choć palce jego wykonały krótki, acz obrzydliwy ruch
zgniatania czegoś.
Poruszył wargami, ale z ust nie wydobył się dźwięk. Odwrócił się i ponownie
jakby uleciał duchem. Hrabia wbił
mu w plecy złe spojrzenie, a potem odszedł śladem poprzedniej dwójki.
*
Waldar wstrzymał konia i zadarł głowę ku wierzchołkom skał zamykającym wąwóz. Na
posępnym
obliczu wapienia upstrzonego gdzieniegdzie kępami trawy, jak owłosionymi
brodawkami, woda wyżłobiła
długie szramy. Przesunął wzrokiem po sosnach porastających zbocza. Zamglone
słońce nie potrafiło nadać
zieleni takiej soczystości, jakiej pragnął, lecz i tak czuł się znacznie lepiej
niż jeszcze rano w karczmie. Nawet,
jeśli zważyć, iż przed nimi, w wysokiej trawie leżał po części zżarty śmierdzący
koński zewłok. Kilka czarnych
obłoczków wirowało nad ścierwem: muchy harcowały sobie po nim w najlepsze.
- No - mruknął do krasnoluda dosiadającego dychawicznej chabety. - Chcesz, to
rzygaj, lepiej się
poczujesz.
Na brodatej twarzy Ruksanda pojawił się porozumiewawczy uśmiech.
- Dworujesz sobie. Rzygający krasnolud, tfu... - Podrzucił topór w dłoni.-
Zaiste paskudny byłby to
widok. I butów szkoda...
Chociaż w Nugarday nie przyjaźnili się ze sobą, tu Ruksand bez wahania
zaoferował swoją pomoc w
poszukiwaniach, nawet kiedy stało się jasne, że w całą sprawę może być
zamieszany chrzątak. Lekkim tonem
stwierdził, że właśnie skończył zlecenie xięcia Partyka i teraz przyda mu się
trochę ruchu. Było to na rękę
Waldarowi, który mimo dobrych turniejowych doświadczeń z potworami dotąd się nie
potykał, a całą o nich
wiedzę czerpał z pałacowej biblioteki. Bokanova nadal nie nadawał się niczego
innego jak do odstraszania od
okowity młodzieży swoim widokiem.
- Myślę, że tu zostawimy konie - zasugerował Waldar zeskoczywszy na ziemię, dla
uspokojenia
klepnął kobyłę.
Wyglądała tak, jakby się miała lada moment wynicować. Za to Ruksand okazywał
wspaniały humor.
Cały ożywiony nucił coś pod nosem, z czego jako tako dawało się zrozumieć
refren: "...każdy kiep utnie mu
łeb". Po drodze krasnolud zdążył wyjaśnić Waldarowi perfidię hrabiego i maga.
Dobrze wiedzieli, że
niewtajemniczeni mogą przebywać w pieczarze tylko po wypiciu specjalnej
mikstury. Zaniedbawszy tego
delikwent już po paru chwilach pracy machiny tracił przytomność i na dobry
tydzień był wyłączony z życia.
Piekielny ból głowy i żołądkowe dolegliwości wtajemniczeni nazywali taranem, bo
tak to urządzenie musiało się
czuć po każdej robocie. Słysząc to Waldar jeno przymknął powieki i zmacawszy
medalion pod bluzą,
podziękował gorąco ojcu.
- No to w drogę - zaordynował i sprawnym krokiem ruszył pod górę.
Hackarz to głupek, pomyślał. Pomylił drogę. Kmioty ze wsi koło traktu dokładnie
opisały osobliwie
ubraną postać z dziwną sakwą przytroczoną do łęku. Nos także pasował: wielki i
haczykowaty. Tajemnicą
xieżnej pozostanie, czemuż to nie dała mu straży od samej granicy. Pewnie
starała się sprawie nie nadawać
zbytniego rozgłosu.
Waldar wykonał trzy wielkie susy, za sobą słyszał poświstywanie krasnoluda.
Nietrudno było iść
śladem chrzątaka: potwór szedł ciężko objuczony, a po gałęziach krzewów sądząc,
jego bagaż wierzgał przy
tym co sił i czepiał czego się dało. Jeśli posiłek z koniny nasycił stwora,
Hackarz powinien być jeszcze żyw i
nienaruszony. Zresztą ludzkie mięso u większości kreatur nie cieszyło się
zbytnim powodzeniem, coś jak
szpinak u ludzi.
Przystanął. Smród, który dotąd łowili, uderzył z siłą topora. Słodki i mdlący,
jak po sznurku prowadził
do najbliższego zakrętu. Dla sprawdzenia Waldar musnął palcami jelec miecza, a
potem zręcznie wspiął się na
skalną stromiznę. Ruksand pośpiesznie odmówił inwokację do sił wyższych i
podążył w jego ślady. Pewnie
znajdując oparcie dla stóp i dłoni, przesunęli się do załomu ściany. Gdyby ktoś
czekał w dole... lecz nikogo nie
było. Skalny masyw utworzył tutaj coś na kształt niewielkiej areny, której
najgłębszy kąt dziurawił wylot
jaskini. Wszędzie poniewierały się kości, często na wpół ogryzione, potrzaskane
skorupy i jakieś zaschnięte
plamy plugawej barwy. Waldar kocim ruchem zeskoczył między kamienie, po nim
łupnął o ziemię krasnolud.
- To co? - zatarł dłonie.- Wpadamy do jaskini, znaczy, chrzątaka w ryj, Hackarza
za łeb i w nogi?
Waldar poklepał muskularne ramię Ruksanda.
- Najpierw zdałoby się krztynę zastanowić.
Z miny sądząc dla krasnoluda taki pomysł miał duży urok nowości: - Znaczy się,
wpadamy do
jaskini, chrzątaka w ryj i Hackarza też w ryj?
No tak, sprawa była trudniejsza niż Waldar sądził. W końcu jednak waleczny
towarzysz wyprawy dał
się przekonać, że najpierw muszą kreaturę wywabić na otwartą przestrzeń, gdzie
nie tylko mieli więcej miejsca,
ale i smród był mniejszy. Zarazem zmówili się rozdzielić, by potwora wziąć we
dwa ognie. Ruksand poszedł w
lewo, a Waldar skierował swe kroki w prawo, spoglądając z uwagą na mijane
szkielety. Krowy, psy, świstaki,
chyba niedźwiedź, jak to u chrzątaka, który - jeśi zostawi się go w spokoju -
człowieka nie zaczepi.
Kiedy podeszli na kilkanaście kroków, Ruksand wyciągnął z sakwy krzemień oraz
niewielki
woreczek mocno ubity. Podobne akcesoria lud krasnoludzki demonstrował na różnych
festynach czy balach ku
rozrywce gości. Ruksand przyklęknął i sprawnym uderzeniem topora skrzesał parę
iskier. Rozdmuchał żar, aż z
hubki wszytej w róg poczęła się strużka dymu unosić, a potem celnym rzutem
umieścił przesyłkę w otworze
jaskini. W głębi błysnęło jak sto piorunów, aż skry zatańczyły na sklepieniu.
Niegroźne, chociaż wystarczająco
efektowne, aby zwabić chrzątaka do wyjścia. Istotnie. Stwór, wyglądający jak
owoc grzesznej miłości krokodyla
z modliszką, wyskoczył niczym z procy. Jednak zamiast, zwyczajem chrzątaków,
stanąć słupka i zlustrować
przeciwnika, zaatakował Waldara niczym rozjuszony byk. Zdawał się nie zauważać
krasnoluda zabiegającego
mu drogę. Ruksand zamachnął się toporem, lecz stwór skręcił nieoczekiwanie i
końcem solidnego ogona
trzasnął napas-
tnika w tors. Krasnoluda zdmuchnęło niczym świecę. Miecz mistrza hrabstwa Kresse
w mgnieniu oka
wylądował w jego dłoni. To nie były przelewki. Pamiętał nauki z księgi: chrzątak
ma nisko osadzony środek
ciężkości, więc nie skacze. Dlatego najlepiej ciąć po zwodzie w nasadę szyi,
gdzie łuski najdelikatniejsze. Ten
stwór jednak zachowywał się dziwacznie. Nie dość, że szarżował, to jeszcze
chwiał się na boki. Dobrze, że
przynajmniej ryczał zwyczajnie. Waldar zerknął w bok, gdzie krasnolud przebierał
kończynami niczym żółw.
Nie wyglądało, aby miał mu przyjść z pomocą. Mężczyzna ruszył kreaturze
naprzeciw. Kiedy dzieliło ich nie
więcej niż dwa metry, odbił się potężnie, pragnąc przeskoczyć nad monstrum i
ciąć go z góry w odsłonięte
miejsce. Uczyło tego doświadczenie całych pokoleń łowców, lecz ułamek sekundy
później zrozumiał, na
przeciwnika. Nie było czasu na użycie miecza i Waldar zrobił jedyne, co mu
pozostało: wykorzystując impet
zderzenia, zdzielił potwora rękojeścią miecza z całych sił w dolna szczękę.
Kłapnęło, a zaraz potem potworny
wstrząs pozbawił Waldara przytomności.
Kiedy się ocknął, jego ciało zaprotestowało serią bolesnych, acz jednoznacznych
sygnałów.
Gigantyczny ciężar wduszał go w ziemię, w każdej chwili grożąc połamaniem żeber.
W głowie szumiało, a w
plecy wbijał się jelec miecza. Na dodatek ten smród i kapiąca na twarz
zielonkawa ślina! Napiął mięśnie, ale
upadek tak poskręcał jego ciało, że nie miał się o co zaprzeć. Jeszcze raz
spróbował, lecz jedynie miecz,
zamiast kłuć go w nerkę, przesunął się nieco niżej. Idiotyczna sytuacja,
chrzątak leżał nieruchomo, lecz żył.
Świadczyło o tym wolne pulsowanie na szyi, którą miał przed oczymi. Waldar
pociągnął nosem, potem raz
jeszcze i w końcu zaklął na tyle głośno, na ile pozwalała prasa z chrzątaka. To
bydle było zalane w pestkę!
Dlatego tak dziwacznie się zachowywało. W umyśle najbystrzejszego
przedstawiciela nugardayskiego rodu
poszczególne trybiki zaczynały pasować do siebie. Jednocześnie, przy kolejnym
głębszym oddechu, jelec miecza
wsunął mu się między pośladki. Zaskowyczał.
- Chłopie, żyjesz? - usłyszał głos płynący, gdzieś z zaświatów.
Przymknął oczy z ulgą, a potem zatrzepotał powiekami.
- Zepchnij go ze mnie! - wydusił resztką powietrza.
Wspólnym wysiłkiem udało im się tego dokonać. Stwór zwaliwszy się na drugą
stronę pierdnął
głośno, lecz budzić się nie miał zamiaru. Waldar rozkaszlał się wstając
chwiejnie.
- O matko moja!..
Krasnolud miał minę głęboce niewyraźną.
- Zaskoczył mnie - mruknął, a potem zaczął kląć niezwykle oryginalnie i długo.
Waldar przestał ssać skaleczoną dłoń, słuchał chwilę, potem dźgnął go palcem.
- Nie martw się. Pewnie praca u xięcia Partyka pozbawiła cię kondycji.
Ruksand zastrzygł uchem, a potem rozpogodziło się jego brodate oblicze. Wyraźnie
takiej pociechy
potrzebował.
- Zostań tutaj - Waldar poklepał go po plecach.- Chrzątak nie powinien ci
przeszkadzać.
Kiwnięciu głowy krasnoluda towarzyszył rzut oka na poświstującą bestię.
- W razie czego - buńczucznie stuknął styliskiem o skałę - w łeb i tyle.
Waldar mrugnął do niego i wsuwając miecz do uprzęży na plecach wszedł w ciemny
korytarz. Nie
miał problemów ze znalezieniem właściwej niszy zastawionej kilkoma głazami.
Siedzący w głębi kształt
szczękał zębami i oczyma świecił.
- Spokojnie człowieku - Waldar wyszarpnął jeden z głazów. - Zaraz będziesz
wolny.
Dysząc odwalił kolejne, depcząc przy tym kawałki szkła, skądeś tu przywleczone.
Wkrótce mógł
wsunąć się do środka. Mimo podłego światła, oczy przybysza zbadały sylwetkę
mężczyzny. W końcu spoczęły
na uchylonym kuferku. Smak zawodu napłynął do ust wybawiciela
- Ty nie jesteś Hackarz, prawda?
Mężczyzna chlipnął i rzucił się pod jego nogi, próbując ucałować sfatygowane
obuwie.
- Słyszałeś?! - Waldar poderwał go w górę.- Pytałem, kim jesteś?
- Beppo - pisnął niewyraźnie więzień. - Handlarz, dobry człowiek i sługa waszej
miłości.
Waldar pchnął nogą wieko by się otworzyło i przyjrzał zawartości kuferka. Ponad
połowę zajmowały
buteleczki różnych kształtów.
- Nalewki, wódki, okowity, gorzałki wyborne - odezwał się Beppo wyraźnie
ożywiony. - Wożę,
częstuję, ludzie próbują i zamawiają - westchnął ciężko i delikatnie wyjął
kuferek z rąk przybysza. - To bydlę
tyle mi zmarnowało - zamknął wieko - ale inaczej pewnie już da