Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831

Szczegóły
Tytuł Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ignacy Radziejowski "Pamiętnik powstańca 1831 roku" I Dzieciństwo. Powstanie 1830—31 r. Urodziłem się w domu szlacheckim, bardzo miernej zamożności, dnia i lutego 1815 r. w podlaskim wówczas województwie (w dzisiejszej guberni lubelskiej), we wsi Kobylnicy, bardzo blisko pamiętnego dla współrodaków miejsca, tj. o 1/4 mili od Maciejowie, a jeszcze bliżej od miejsca wzięcia Kościuszki. Ojciec mój był naówczas posesorem trzech wiosek, powodziło mu się nieźle, ale wczesną śmiercią, bo w piątym roku po moim urodzeniu, zostawił nas w bardzo krytycznym położeniu. Matka, obarczona sześciorgiem drobnych dzieci, gospodarstwem zajmować się nie mogła, a może i nie wydołała. Zaufany ekonom i procesy po śmierci ojca wynikłe wycieńczyły fundusze do tego stopnia, że po spieniężeniu inwentarzy i po opłaceniu kosztów wygranego procesu, który zbyt wiele kosztował, matka z kilkoma tysiącami wyjechała na mieszkanie do Warszawy, a ekonom, daleko rządniejszy, kupił sobie cząstkę i na własnym kawałku gospodarował. W Warszawie, za radą wuja Kazimierza Miecznikowskiego, kapitalik został ulokowany na procencie, a procederem życia miało być utrzymywanie studentów i akademików. Nieszczęście chciało, że dłużnik zbankrutował i wszystko straconym zostało. Akademicy częstokroć nie uiszczali się w opłatach, trzeba zatem było i to zarzucić i wziąć się do pracy ręcznej. Położenie było okropne, biedna matka szyciem musiała wyżywić nas z sześciorgiem małoletnich, z których dwie siostry starsze słabą tylko mogły być pomocą. Ja najwcześniej przestałem być ciężarem rodzeństwa. Staraniem życzliwych przyjaciół matki w dziesiątym roku życia zostałem umieszczony w szkole lubelskiej na koszt funduszów Gompersa. Każdy komu zdarzyło się opuszczać rodzeństwo, łatwo pojmie, z jaką boleścią serca pożegnałem matkę, siostry i brata. Długo nie mogłem się oswoić z obcymi ludźmi, którzy matkę zastąpić mieli. Smutny, zdałem egzamin i przyjęty zostałem do drugiej klasy. Odtąd raz na rok, tylko w czasie wakacji, robiłem uszczerbek matce. Przyjazd mój i odjazd zawsze kosztował kilka złotych ciężko zapracowanych, oprócz tego przez półtora miesiąca przybywała jedna gęba do nakarmienia, dla której parę godzin więcej pracować trzeba było. Radość z przybycia mego zawsze krótką bywała, troskliwość matki o byt codzienny odbierał jej wszelkie chwile nawet dostatecznego spoczynku. Smutne to wspomnienie lat dziecinnych dziś serce ściska. Dzieci nigdy nie są w stanie wywdzięczyć się troskliwości rodziców! Starszy brat mój, Michał, bardzo młodo, bo w szesnastym roku życia, poszedł do służby wojskowej do 5 pułku piechoty. Bieda była przyczyną, że także musiał ustąpić z domu, żeby nie być ciężarem matce. Pozostałe cztery siostry uczyły się i pracowały podług możności. Najstarsza Anna poszła za mąż w siedemnastym roku za doktora Krauze. Zmarła w dwudziestym szóstym roku życia, pozostawiła dwóch synów, Stanisława i Tadeusza, i córkę Annę. Druga siostra, Eleonora, zmarła w dwudziestym pierwszym roku życia panną (w roku 1833). Narzeczony jej, Żukowski, zmarł pierwej - w 1831 roku. Trzecia siostra, Józefa, zmarła w 1831 roku, w czternastym roku życia. Czwarta Zofia, mając lat osiemnaście, poszła za mąż za wdowca po Annie! Rok tylko żyła z mężem i po urodzeniu dziecka razem z nim zmarła w 1839 roku. Nieszczęśliwa matka moja przeżyła wszystkie córki, które na jej rękach konały. Pozostała przy wnukach u doktora Krauzego, gdzie w roku 1841 dnia 8 lutego w Krasnymstawie życie zakończyła. Rewolucja nasza 1830 roku zastała mnie w 5 klasie. Któż ze starszych nie wie, jaki zapał panował wśród ówczesnej młodzieży szkolnej (nie mającej rozwiniętych jeszcze władz umysłowych i sił fizycznych) i ja pragnąłem do czegoś być pożytecznym krajowi. Z jakaż zazdrością patrzyłem na doroślej szych kolegów, którzy gotowali się do broni! Dla zbyt młodego wieku pomijano mnie i o książce myśleć kazano. Generał Weyssenhoff, dowiedziawszy się, że młodzież klas wyższych udała się na cmentarz dla złożenia przysięgi na grobach ojców, że będzie bronić kraju do ostatniej kropli krwi, zaprosił ją do swego mieszkania, gdzie miał przemowę do starszych, dziękując im za zapał oraz zachęcając do wytrwania w chwalebnym przedsięwzięciu. Młodszych zaś starał się przekonać, że nie tylko bronią, ale i głową można być krajowi pożytecznym, kto zatem nie jest jeszcze w stanie dzielić trudów wojennych, powrócić ma do szkół, które podczas ogólnego uniesienia uczęszczane nie były. Przemowa ta nie trafiła do przekonania mego. Być użytecznym krajowi kiedyś, po ukończeniu nauk (do których chęci wiele nigdy niestety nie miałem), podczas gdy koledzy dziś już są mu dzielną pomocą - ta myśl taką gorącą chęcią mnie napełniła, że nie pojmując trudności, zaledwie z kilku groszami w kieszeni, sam jeden, piechotą wybrałem się do Warszawy w nadziei zobaczenia się z bratem, który by dopomógł mi wejść do wojska. Szczera chęć wszystko przezwycięża i rodzi siły do pokonania największych trudności. Pierwszego dnia po wyjściu z Lublina, grudniową porą o kilku obwarzankach, z białą kokardką u czapki, wieczorem stanąłem za Puławami. Książę Konstanty właśnie nocował po drugiej stronie Wisły w Abramowiczach. Awangardę minąłem już w Końskowoli, a na szosie około Puław spotkany przez oddział „konopolców", za kokardę przez oficera napastowany byłem - ten kokardę zerwał mi, a czapkę rzucił na pole. Nic to nie ostudziło mojej energii, podniosłem czapkę z ziemi, a nasunąwszy ją na bakier, przeszedłem Puławy, dążąc ku Wiśle, aby jeszcze za dnia przeprawić się na drugą stronę. Jakoż trafiłem szczęśliwie, powracający prom po piechotę oczekującą na przeciwnym brzegu zabrał mnie za parę groszy, ale gdy przyszło wysiąść już na groblę, do której prom przybijał, to było tak pełno żołnierzy, że chcąc przejść po samym brzegu, obsunąłem się i wpadłem w wodę, na szczęście płytką. Przemoczenie nóg nic mi nie zaszkodziło, ale noc i zmordowanie kazały myśleć o noclegu, tym bardziej że porozkładane ogniska, przy których żołnierze nocowali, napełniały mnie obawą, ażebym nie był obdarty. W karczmie zaraz za Wisłą miałem zamiar odpocząć, posilić się i na nocleg zdążyć do Abramowicz, bardzo blisko leżących. Jakiś pułkownik polskiej gwardii, zdziwiony mym studenckim mundurkiem, zapytał, skąd się tu wziąłem. Opowiedziałem mu otwarcie, że idę z Lublina do Warszawy w celu wejścia do wojska. Zdziwienie pułkownika było wielkie, widzącego mnie samego jednego wśród tylu nieprzyjaciół, tak naiwnie opowiadającego, przyznającego się do chęci wejścia do wojska rewolucyjnego. Dał mi przestrogę, a wskazując na Abramowicze powiedział: „Tam nocuje wielki książę, niechby cię zobaczył, pewnie cię zabrałby ze sobą, a wtedy będziesz w wojsku, ale nie polskim". Zrozumiałem całe niebezpieczeństwo mego położenia. Wszedłem do karczmy, która nie tylko że kawałka chleba nie miała, ale nabita była żołnierzami, z tym wszystkim wyjść z niej już obawiałem się. Karczmarz przerażony takimi gośćmi rad mi był bardzo, pomieścił mnie na ławce za szynkwasem, na której po tak silnym znużeniu zasnąłem jak na piernacie i zaledwie przede dniem gwarem sołdatów rozbudzony byłem. Opisanie spotkania mego z pułkownikiem gwardii Turno, który odprowadzał w. księcia do granicy, było umieszczone w „Nowej Polsce", piśmie wtedy wychodzącym, którego współredaktorem był Żukowski, narzeczony siostry mojej Eleonory. Dla rozbudzenia większej energii w narodzie wprowadzono na scenę samego w. księcia, a ja czytając ten artykuł o studencie z Lublina, nie poznałem w nim siebie. Chcąc przede dniem wyminąć w. księcia, wysunąłem się z karczmy, a nie zważając na ruch wojska gościńcem, zgłodniały szybko szedłem dalej. W pierwszej wiosce za Abramowiczami dowiedziałem się, że już wojska przeszły. Uradowany tą wiadomością, chciałem się trochę posilić, a zarazem, gdyby się udało, u dziedzica wyprosić furmankę choć na parę mil. Z tą myślą udałem się do dworu, gdzie tylko pan rządca mieszkał. Ten przyjął mnie bardzo gościnnie, obiecał podwodę i chciał poczęstować śniadaniem. Podano już na stół doskonały bigos z kiełbasą, wtem wpada oddział huzarów na podwórze, a dowódca ich, wywoławszy rządcę, dał mu rozkaz dostawy furażów i mięsa. Zakłopotany rządca wybiegł dać dyspozycję, a ja niecierpliwy, nie mogąc się go doczekać, nie skosztowawszy nawet bigosu i nie tracąc czasu na nadzieję spełnienia obietnicy, ruszyłem w dalszą drogę ku Kozienicom. W karczmie posiliłem się trochę, wziąłem ze sobą nieco obwarzanków i o takim pokarmie szedłem, ledwie czując nogi pod sobą. O małą milę od Kozienic, przed wieczorem, minęły mnie cztery bryczki z młodzieżą uzbrojoną. Prędko pędziły, nie śmiałem ich zatrzymać prośbą o zabranie mnie ze sobą, ale domyślałem się, że będą popasać w Kozienicach. To mi sił dodało, prawie biegłem, żeby ich jeszcze zastać. Jakoż łatwo znalazłem popasających, a dowiedziawszy się od służących, że w liczbie jadącej młodzieży są także Radziejowscy z Lublina, że wszyscy jadą do Warszawy do wojska, zaszedłem do nich i zarekomendowawszy się i oświadczywszy, w jakich zamiarach idę, zostałem z uprzejmością przyjęty do ich towarzystwa. Ukontentowanie moje było nie do opisania. Na całą noc wyruszyliśmy do Warszawy. Zmordowany, nie czując nóg, drzemałem na koźle najtyczanki, szczęściem droga nadzwyczajnie piaszczysta i daleka podróż nie dozwalały prędkiej jazdy, a za to ja mogłem drzemać bezpieczniej. Nad ranem, gdy byliśmy na szosie około Pilicy, mijał nas jakiś powóz zafordeklowany, ktoś z naszych poznał, że był to powóz Rożnieckiego, tak wówczas poszukiwanego. W nadziei znalezienia w nim niecnego generała, kazano zawrócić najtyczankę i gonić za powozem. Zatrzymaliśmy go wkrótce, a na zapytanie nasze, służący odpowiedział, że rzeczywiście to powóz Rożnieckiego. Otrzeźwiony tym wypadkiem, wyskoczyłem z bryczki. Z pistoletami w rękach protektorowie moi otworzyli, a raczej oderwali fordekel, a zamiast generała znaleźli jakąś przestraszoną damę ze służącą. Na pytanie: „kto jesteś", odpowiedziała: „Ledóchowska" i że o generale żadnych wiadomości nie ma. Jeden z towarzyszy powiedział właściwy jej powołaniu komplement, a wsiadłszy na bryczkę znowuż popędziliśmy ku Warszawie. Zobaczywszy wieże warszawskie poczułem, że serce bije mi gwałtownie, miałem uściskać matkę i siostry, które serdecznie kochałem. Spodziewałem się rozpocząć nowe życie, już męskie, według własnej woli, ale co na to powie matka? Czy i tu, mimo spodziewanej protekcji brata, nie zarzucą mi zbyt młodego wieku? Przyjęty byłem ze łzami radości, ale musiałem się tłomaczyć, dla czego w niewłaściwym czasie opuściłem szkoły. Biedna matka trwożyła się o mnie, prosiła na wszystko, żebym powrócił do szkół, a przy pomocy Żukówskiego i Józefa Ostrowskiego, ludzi poczciwych, światłych i w rewolucji bardzo czynnych, wymogła na mnie, że po świętach Bożego Narodzenia miałem powrócić do Lublina. Przez cały czas pobytu w Warszawie starałem się dowiedzieć o piątym pułku piechoty w nadziei zobaczenia brata, przez którego mógłbym prosić u matki pozwolenia wejścia do wojska. Wszystko na próżno. Pułk poszedł do Raszyna, brat był przeznaczony na instruktora do 3 batalionu, formującego się w Radomiu. Nie widząc się z bratem, musiałem powrócić do Lublina żydowską karetą. Było nas kilku pasażerów, tłumoków wprawdzie żadnych nie miałem, ale za to broni mnóstwo w Warszawie od znajomych nadostawałem: pistoletów, pałaszy, z arsenału zaś karabinek kirasjerski. W drodze zginął mi prześliczny rapier, złotem nabijany, pewnie stał się łupem któregoś z pasażerów. Po przybyciu do Lublina znalazłem tam wielką zmianę. Pułk krakusów lubelskich już prawie był sformowany, w którym niemal wszyscy moi koledzy służyli. Klasy wyższe, z powodu braku uczniów, były puste. Kilku młodszych kolegów, równie jak ja zapalonych, nie myślało o książkach, jedynie wola rodziców lub słabe siły wstrzymywały nas od zaciągnięcia się do pułku. Broń, którą przywiozłem z Warszawy, częścią rozdałem kolegom krakusom, część sprzedałem za małą cenę. Zebrałem sto kilkadziesiąt złotych. Z tą sumą w innym czasie ileż to planów by się uroiło! Przejeżdżając przez Siedlce, słyszałem, że tam formują pułk strzelców pod dowództwem Kuszla, do którego nawet malców przyjmują, byle tylko strzelać umieli dobrze. Opowiedziałem o tym kolegom. Zapaleńsi przyjęli tę wiadomość z radością, snując projekty udania się tam. I tak Marceli Głuski i Paweł Stryjeński, równego wieku i wzrostu ze mną, powodowani tymi samymi chęciami, zmówili się ze mną, jako już z praktykantem pierwszej podróży, aby niezwłocznie do Siedlec powędrować! Wystarczyło rzucić projekt, na chęciach i pieniądzach nie zbywało, a więc raniutko w początkach stycznia wymaszerowaliśmy we trzech, z pistoletami za pasem i kokardami u czapek. Do Lewartowa ledwo moi koledzy doszli, tak trudna pokazała się im droga, dalej gdzieniegdzie najmowaliśmy furmanki, chociaż głównym zadaniem miało być przyzwyczajanie się do pieszej podróży, ale cóż było robić, gdy siły na to nie pozwalały. W Siedlcach okazało się, że nie umiejących strzelać nie przyjmowano. Co było robić z nową trudnością? Powracać do Lublina - wstyd przed kolegami, trzeba było zatem rzucić się na nowe plany. Miałem znajomego adiutanta pułkowego 4 pułku strzelców pieszych, Skrobańskiego, więc nie tracąc czasu i nadziei puściliśmy się do Kałuszyna, gdzie wtedy pułk stacjonował. Skrobański przedstawił nas wprawdzie pułkownikowi Zawidzkiemu, ale ten z pewnym politowaniem spoglądał na nas, a w końcu powiedział: „Miałbym was na sumieniu, gdybym takich dzieciaków przyjął". Tu zmartwienie nasze było bardzo wielkie. Co ze sobą robić? Kiedy tu nie przyjęli nas, pewnie i w innych pułkach nie przyjmą! Zmartwieni, nic jeszcze nie przedsięwziąwszy, poszliśmy na obiad do oberży, gdzie wszyscy oficerowie wraz z generałem brygady Czyżewskim i pułkownikiem stołowali się. W czasie obiadu pułkownik, wskazując na nas, powiedział do generała: „Oto mamy trzech ochotników, ale czy podobna ich przyjąć?" Generał ruszył ramionami i rzekł: „Trudy wojenne ciężkie do zniesienia dla ludzi dojrzałych i silnych, a cóż dopiero dla młodzieńców nie mających pojęcia o jakichkolwiek niewygodach". Oczy wszystkich oficerów zwróciły się na nas. To mnie trochę zaniepokoiło i niejako obraziło, a więc nie spodziewając się już żadnego skutku dla naszych dobrych chęci, odpowiedziałem generałowi: „Co tam, panie generale, o tym mówić, kto ma chęć, to dla niego nic trudnego znosić biedę w obronie ojczyzny." Generał coś na to odpowiedział, ale nie uważałem, co, gdyż jeden z oficerów blisko siedzących zagadnął mnie, kto ja jestem; zrobił to z tak przyjazną miną, że od razu pozyskał moje zaufanie. Gdy dowiedział się, że nazywam się Radziejowski i że w 5 pułku służy mój brat, tak był z tego uradowany, że natychmiast zwrócił się do generała z prośbą, aby mnie przyjął do pułku, dodając przy tym, że w 5 pułku w jego plutonie służył, równie jak ja młodo przyjęty, mój rodzony brat i najdzielniejszy był z niego kadet, tak że w bardzo krótkim czasie posłano go na ordynansa do w. księcia, a książę nie mógł się nim nacieszyć. Kilku starszych oficerów dołączyło swe prośby, przytaczając przykłady na to, jak z młodzieńców wychodzą najdzielniejsi żołnierze. Generał nie mógł się oprzeć ogólnemu naleganiu oficerów i wszystkich trzech kazał przyjąć do pułku. Oficerowie dobijali się o nas, każdy rad by mieć w swojej kompanii choćby jednego. Dziewiątego stycznia 1831 roku zapisano nas do kontroli pułkowych i pomieszczono w 1 batalionie, dowodzonym przez starego żołnierza, szanowanego, poczciwego i mężnego majora Piweckiego. Ja, rozumie się, dostałem się do mego protektora, porucznika Domagalskiego, do 2 kompanii strzeleckiej, dowodzonej przez kapitana Wolfa. Głuski dostał się do 3 kompanii, a Stryjeński do 1 karabinierów. Radość nasza była niewypowiedziana, gdy z naszych mundurów i płaszczy studenckich natychmiast kazano zrobić mundury wojskowe. Musztry uczyliśmy się z zapałem, ale karabin dwunastofuntowy niełatwo dał się podnosić na ramię, a przy celowaniu zawsze bagnet uciekał mi do ziemi, co mnie gniewało, innych zaś śmieszyło. II Służba w wojsku powstańczym Niedługo potrwały nasze musztry, gdyż 7 lutego w nocy otrzymaliśmy rozkaz w sztabie kompanii w Chwatowicach, byśmy się udali do sztabu pułkowego w Kałuszynie, skąd pułk miał wystąpić w pole przeciw zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Na placu Kałuszyńskim jeszcze o zmroku pułkownik Zawidzki miał energiczną przemowę do zebranego pułku i po wzniesieniu okrzyków „Niech żyje Polska!" ruszyliśmy ku Siedlcom. Pierwszy marsz ze stu ładunkami w pakunku i z karabinem, pomimo niewygasłej energii i najszczerszej chęci, okazał się dla mnie bardzo uciążliwym. Dla Głuskiego jeszcze bardziej, bo nie był w stanie dojść do miejsca, a Stryjeńskiego już w pułku nie było. Familia bojąc się o niego, jako o jedynego sukcesora znacznego majątku, podstępem zabrała go z pułku. Szwagier wyprosił dla niego urlop na dni 10, na który Pawełek dopóty jechać nie chciał, dopóki szwagier nie dał mu słowa honoru, że go z powrotem przywiezie. Pod tym warunkiem opuścił pułk, ale biedak musiał ulec przemocy, gdyż więcej się nie pokazał. My zaś byliśmy przekonani, że to było nawet zgodne z wolą pułkownika. W Siedlcach pierwsze biwaki na mrozie trudne były do zniesienia, ale wszystko znosiłem mężnie, pamiętając, żeby nie tylko któremuś z nas, ale nawet i protektorowi nie przyszło być zawstydzonym z powodu okazanej niewytrwałości. Do 16 lutego byliśmy w ciągłym ruchu między Siedlcami a Kałuszynem. Pod Boimiami staliśmy na posterunku 3 dni, a w nocy 15 na 16 przeszliśmy do Kałuszyna i oczekiwaliśmy zbliżającego się nieprzyjaciela. Tu w pewnym momencie konie artyleryjskie rozbiegały się z wózkiem na amunicję. Zleciawszy z szosy w rów głęboki, jeden koń połamał sobie nogi i z tego powodu został zastrzelony. Kapitan Wolf, doświadczony stary żołnierz, kazał wykroić najlepszy kawał mięsa z niego, naszpikować słoniną i należycie przygotowawszy, zaprosił nas na końską pieczeń. Zajadaliśmy ze smakiem, ale jeszcze nie skończyliśmy naszego śniadania, gdy pierwszy wystrzał armatni nieprzyjaciela powołał nas do broni. Dojadając porcję pieczeni, stanąłem na swoim miejscu. Poprowadzono nas na lewą stronę szosy i postawiono dla asekuracji dwóch dział. Kule nieprzyjacielskie przelatywały nad naszymi głowami, robiąc na wszystkich wielkie wrażenie. Będący pierwszy raz w ogniu pochylali się, słysząc świst kuli lub granatu. Nic nie pomogły napomnienia starych, doświadczonych oficerów, dopóki nie przekonaliśmy się sami, że nie tylko nie każda kula trafia, ale nawet bardzo rzadko która. Pierwszy ten dzień był najlepszym tego dowodem, nieprzyjaciel tak źle celował, że nawet ani jednego ranionego nie mieliśmy. Według rozkazu wojska nasze cofały się pod Mińsk, gdzie przenocowawszy, raniutko znowuż były atakowane i odeszły ku Miłosnej. Przed wieczorem pułkownik Zawidzki pozostał w lesie za łańcuchem naszych tyralier i na oczach wszystkich dał się wziąć kozakom, wcale się nie broniąc. Czy było to zdarzenie zamierzone, czy też przypadek, dotąd nie wiem. Kiedy człowiek przypomni jego energiczną przemowę przy wyruszeniu z Kałuszyna, zdaje się, że to była nieostrożność. Prawie zaprzestano działań z obu stron. Sformowani, sekcjami maszerowaliśmy spokojnie szosą, gdy zaczęły nas niepokoić wystrzały ręcznej broni nieprzyjacielskiej. Jadący na przedzie generał Czyżewski krótką a węzłowatą przemową i w końcu okrzykiem "hura!" „hura!" wlał w nas ducha męstwa. Rzuciliśmy się wszyscy bez porządku, jednakże nieprzyjaciel odparty cofał się, już ku Mińskowi. Uderzono w bębny dla wstrzymania nieporządku, a po sformowaniu się zaczęliśmy znów spokojnie posuwać się ku Miłosnej. W tej bitwie zdobyliśmy kilku jeńców, ale też kilku naszych zginęło. Odznaczył się szczególnie w naszej kompanii Nieprzecki. W Miłosnej czy też gdzieś blisko Miłosnej, gdyż ciemność nie pozwalała rozpoznać pozycji, pod laskiem kazano nam rozebrać jakiś drewniany pałacyk bardzo pięknie umeblowany. Fortepian, lustra, pyszne kanapy i krzesła - wszystko poszło w ogień bez żalu. Raczono się winem z piwnicy, a mnie dostało się trochę białej kwaszonej kapusty, która po całodziennym głodzie niezrównanie dobrą mi się wydała. Później dowiedziałem się, że pałacyk ten był własnością księcia Lubeckiego, owego posła do Petersburga wysłanego z początkiem rewolucji, który więcej do kraju nie powrócił. Na drugi dzień, tj. 18 lutego, jeszcze się nie rozwidniło, gdy wojska nasze zaczęły koncentrować się pod Wawrem. Tam miały nas zmienić w pierwszej linii bojowej inne pułki, lecz nieprzyjaciel natarł na nas przy wyjściu z lasu na pole. Bitwa, rozpoczęta o świcie 19 lutego, trwała uporczywie cały dzień. Nie ustąpiliśmy ani kroku z miejsca, pomimo znacznie przeważającej siły nieprzyjacielskiej. Szeregi nasze znacznie się przerzedziły, ja wyniosłem kulę w boku tornistra. Na drugi dzień już z drugiej linii patrzyliśmy na krwawą znów bitwę, gdzie używano rakiet kongrewskich. Plac boju pozostał jak poprzednio nie ustąpionym, a że z obu stron straty były wielkie, nastąpiło więc zawieszenie broni, które trwało od 23 do 25 lutego. Przez ten czas pikiety, placówki i patrole, nękane mrozem i głodem, dokuczały nam niepospolicie. Wojska nasze rozlokowały się pod Grochowem. Dnia 24 lutego otrzymałem rozkaz od- prowadzić chorych i lekko rannych, którym na mrozie pogarszać się zaczęły rany, do Warszawy i tam pozostawić ich w jakimkolwiek szpitalu, a sam natomiast miałem powracać jak najprędzej do pułku. Poczciwy Skrobański, adiutant pułkowy, pamiętał o mnie, wiedział, że miałem matkę w Warszawie, że się tam ogrzeję i posilę należycie. Na ulicy Bednarskiej zaraz pozabierano moich chorych do domów, tak że nie miałem kogo do szpitala prowadzić. Poszedłem więc na Nowy Świat, wprost do mieszkania matki. Nim tam doszedłem, każdy widząc mnie wracającego z pola bitwy, rad był o wszystkich znajomych się dowiedzieć, nie pytając, znałem ich czy nie. Pytano wciąż, czy ten lub ów żyje jeszcze. Ale któż zdoła opisać zdumienie matki i jej boleść, która wyobrażała sobie, że ja spokojnie w Lublinie się uczę. Pokrytego sadzami i kurzem łzami prawie obmyła, a później nakarmiwszy, pogodziła się z myślą, że już inaczej być nie może. Obdarzając mnie błogosławieństwem, wypełniwszy tornister mój chlebem i serdelkami, wieczorem matka i siostry odprowadziły mnie do mostu, gdyż dalej warta wzbraniała przechodzić, i tu pożegnaliśmy się. Już po ciemku przybyłem do ognisk pułkowych, wprost Olszynki Grochowskiej rozłożonych. Skrobański zdziwił się, zobaczywszy mnie, powiedział, iż pewny był, że chociaż zanocuję u matki, ale ja rozkaz, ażeby spiesznie wracać, święcie wypełniłem. Najdotkliwsze były nasze zmiany pozycji w celu zmylenia nieprzyjaciela. Zwykle nad ranem odchodziliśmy od ogniska i gdzieś na roli lub na łące staliśmy po kilka godzin na grudzie pod bronią w szyku bojowym. Zimno było przeraźliwe, a sen trapił niezmiennie. Gdy już miało się rozwidniać, w brzasku jutrzenki wracaliśmy do ognisk i zaczynaliśmy gotować kaszę lub groch. Tak też było i 25 lutego. Zaledwie postawiono na ogniskach kociołki, gdy wystrzał armatni zmusił nas do wylania strawy i stawania pod broń. Rozwijaliśmy się na lodzie, kartacze dochodziły do nas, rykoszetując, jeden trafił w kolbę mego karabinu, nie robiąc mi żadnej krzywdy. W pierwszym ataku nasz pułk odebrał nieprzyjacielowi za rowami dwa działa, ale niepodobna było ich zabrać, pozostały więc tu zagwożdżone. Tu widziałem oficera Malkowa z 2 pułku strzelców z chorągiewką nieprzyjacielską w ręku, którą nazywano sztandarem. Trzykrotnie atakowaliśmy Olszynkę i trzykrotnie musieliśmy ustępować przeciągającej sile, ale ostatni raz odstępując, kapitan Wolf, nie mogąc przejść przez rów dosyć szeroki, jako że był otyły, musiał się bronić, i tu raniony w nogę, z dziesięcioma żołnierzami wzięty został do niewoli. Ja, szukając miejsca do przeskoczenia, dostałem cięcie w głowę. Widać, że oficer rąbiący miał albo zły pałasz, albo niewprawną rękę, gdyż stłukł mi tylko głowę, nawet krwi nie dobył, czym dopomógł mi do przeskoczenia rowu, bo strach ma duże oczy. Po południu mała garstka nas pozostała. W liczbie zabitych policzony był Skrobański, ugodzony kulą w udo. Gdy niepodobna było mu amputować nogi, musiał pożegnać się z tym światem. Po sformowaniu się, postąpiliśmy w drugą bojową linię, ale i tu jeszcze niekiedy kule armatnie rwały szeregi. Kiedy staliśmy z batalionem na jednym miejscu, zaczęło przeraźliwie dokuczać zimno. Chcąc się trochę ogrzać, rozdmuchałem tlejące się ognisko, a korzystając z czasu, zdjąłem tornister i dobyłem chleba, ażeby i głód uśmierzyć. Chleb był zmarznięty, trzeba go było pałaszem odciąć. Gdy mozoliłem się nad tym, kula armatnia jak gdyby dla żartu ugodziła w sam środek ogniska. Obsypany węglem i popiołem, zmieszany, porzuciwszy tornister i chleb pośpieszyłem na swoje miejsce! Śmiech ogólny batalionu przywrócił mi przytomność, zmiarkowałem, że druga kula nie tak łatwo w to samo miejsce trafi, powróciłem więc i zabrałem się do śniadania, a zarazem do obiadu. Wieczorem sławny atak kirasjerów rosyjskich księcia Alberta i naszą kolumnę zmusił do sformowania czworoboku przeciw kawalerii. Kolumna nasza przerzedziła do reszty tę garść zuchwałych pijanych żołnierzy, z których podobno żaden nie wrócił do swoich. Za wałem, u rogatek grochowskich, wieczorem straciliśmy jeszcze kilku ludzi, między innymi żołnierza Gadają, o którym ówczesne gazety pisały. Dnia 26 lutego maszerowaliśmy do Warszawy na plac broni; tu był zbiór naszych mężnych niedobitków. Wieczorem poszliśmy do obozu na Powązkach, gdzie rozlokowano nas w szopach. Nie mieliśmy w korpusie żadnego oficera, wszyscy wyginęli, a Domagalski był translokowany do 3 batalionu. Nie miałem nikogo, żeby prosić o pozwolenie odwiedzenia matki, tak upłynęły trzy dni, dopiero kiedy otrzymaliśmy dowódcę kompanii, porucznika Mrożka, od niego dostałem pozwolenie wyjścia na parę godzin. W domu już byłem opłakany, bo po takiej bitwie nie mając przez kogo zawiadomić matki, że żyję, gdy każdy, kto został żywy, już pośpieszył do rodziny, smutne domysły wzbudziłem. Cieszyliśmy się sobą bardzo krótko, bo urlop był bardzo ograniczony. W kilka dni potem dowództwo armii objął Skrzynecki. Do każdego batalionu miał zwięzłą przemowę, pełną zapału. Jeden z żołnierzy naszej kompanii, nazwiskiem Kwiecień, wykrzyknął: „Będziem bić Moskali!" Skrzynecki nie zrozumiał i zapytał, co ten mówi. Kwiecień powtórzył i dodał: „A w ogóle wiwat! Niech żyje Polska i Naczelny Wódz!" Zadowolniło to generała. Wkrótce wyszliśmy z obozu na kwatery do Warszawy. Zajęliśmy naszym pułkiem Nowe Miasto, ulicę Franciszkańską. Wtedy dopełniono pułk nowym żołnierzem. Co trzy dni chodziliśmy na posterunki na Pragę, gdzie obozując przy ogniskach na dworze, odbywaliśmy służbę na pikietach, placówkach, patrolach. Raz byliśmy na rekonesansie za Grochowem, tu dała się widzieć różnica między ostrzelanym żołnierzem i młodym rekrutem; my nie kłanialiśmy się już kulom nieprzyjacielskim i żartowaliśmy z młodych, pierwszy raz w ogniu będących, nie pomnąc, jakie wrażenie na nas na początku ten ogień sprawił. W Wielki Czwartek po usłanych słomą ulicach i moście wyszliśmy na Pragę, gdzie cała armia koncentrowała się. Spostrzegliśmy, że coś ważniejszego niż pikiety tu nas sprowadziło. Z rozświtem zaczęła się sławna bitwa (31.III.1831), w której nieprzyjaciel ogromną klęskę poniósł. Nasz pułk do wieczora był w drugiej linii, aż dopiero pod Dębem wprowadzono nas w ogień. Tu wytrzymaliśmy sławną szarżę trzech kolumn kawalerii rosyjskiej, po odparciu której na błotach zanocować mieliśmy. W Wielki Piątek my rozpoczynaliśmy bitwę (1.IV.1831). Po lewej stronie szosy dostało nam się w ręce z łatwością 6 dział nieprzyjacielskich. Nieprzyjaciel spiesznie rejterował za Kałuszyn. Stąd armia nasza rozeszła się za nieprzyjacielem w różne strony. 4 pułk wraz z innymi poszedł na Cegłów, gdzie zatrzymał się kilka dni bez bitwy. Stamtąd robiliśmy poruszenia w rozmaitych kierunkach. W jednym z takich poruszeń, czyli rekonesansów, byłem posłany z nocnej placówki na patrol awangardowy, zwany szpicą. Mieliśmy dotrzeć do jakiegoś miasteczka, zdaje się do Siennicy. Przechodząc przez las, spostrzegliśmy poprzywiązywane do drzew siwe konie. Nie wiedzieliśmy, że nasza kawaleria idąca z innego traktu mogła być przed nami, zatem przypuszczaliśmy, że jakiś oddział nieprzyjacielskiej kawalerii odpoczywa. Wtem spostrzegamy naszego szasera z pułku; rzecz się natychmiast wyjaśniła, a ponieważ miałem w tym pułku wuja Franciszka Miecznikowskiego i brata ciotecznego Titenbruna, zaraz zapytałem żołnierza o nich. Wskazał drzewo, pod którym wuj przygotowywał śniadanie. Titenbruna nie było z nimi. Posiliłem się naprędce, bo nie było czasu do stracenia, a przy czułym pożegnaniu wuj obdarzył mnie czterema złotymi polskimi, które wcale mi nie zawadzały. Tego samego dnia powróciliśmy do Cegłowa. W kilka dni znowu wypadła na mnie placówka. Było już dosyć ciepło, dniem nawet już słońce grzało, pozwoliłem więc bez wyższego rozkazu zdjąć żołnierzom tornistry. Nadjechał nasz dyżurny, pułkownik Majkowski, aresztował mnie za to. Po odbyciu placówki zameldowałem się do ariergardy i tam pozostałem jako aresztowany. Wtem pułk otrzymał rozkaz wymarszu dla zajęcia posterunku w Kuflewie. W marszu, pułkownik nie widząc mnie jak zwykle zgiętego pod tornistrem i bronią na przodzie batalionu, zapytał dowódcę batalionu, majora Piweckiego: - Gdzie się podział „Mały? (tym przydomkiem zwykle mnie nazywano) - a gdy major odpowiedział, że jeszcze jestem aresztowany, kazał natychmiast mnie zwolnić i przepraszał, że zapomniał o mnie. Wszyscy też żartowali sobie z mego wypadku, winszując mi tego, że już jestem prawdziwym żołnierzem, bo w kozie siedziałem. Pod Kuflewem był z nami 5 pułk ułanów Zamoyskiego. Któregoś dnia napadli na nich nie przygotowanych kozacy i zabrali 80 ludzi wraz z końmi. Alarm był powszechny. Z naszej kompanii podporucznik Wiśniewski, z plutonem stojący na lewym skrzydle wsi, otrzymał rozkaz, ażeby wysłał patrol złożony z podoficera i sześciu ludzi na groblę za wsią, gdzie były pastwiska włościańskie i olszynka na bagnach, dla przekonania się, czy stamtąd nieprzyjaciel się nie zbliża. Wiśniewski chciał komenderować Sługockiego, lecz ten wymawiał się, że niedawno był na patrolu i że nie na niego kolej. Wiśniewski próbował go zawstydzić, ale gdy Sługocki zuchwale mu odpowiadał i pójść nie chciał, przymuszony był aresztować go, a na patrol wezwać ochotnika. Mnie czasami oszczędzano jako bardzo młodego, chcąc więc to powetować, wystąpiłem naprzód, prosząc, żeby mnie na patrol posłano. Podporucznik chętnie zezwolił na to, kazał wybrać sześciu ludzi i ruszyć na miejsce wskazane, a Sługockiego tym bardziej upokarzał, że najmłodszy go zastąpił. Przechodząc z patrolem przez wieś, spotkałem jadącego ułana 5 pułku. Był to mój kolega szkolny, Ignacy Gumowski. Stękał biedak, był cały zbroczony krwią i pokłuty przez kozaków. Nie mogłem mu dać pomocy, ale doradziłem, żeby jechał do księdza proboszcza w Kuflewie, gdzie rzeczywiście znalazł pomoc, jak o tym dowiedziałem się w 26 lat później. Poszedłszy dalej na groblę między olszynę, spotkaliśmy oddział kozaków, jadących ku nam. Niestraszna nam była kawaleria, choć w znacznie przemagającej sile, gdyż byliśmy zupełnie bezpieczni, mając za sobą płoty, rowy i błota. Przyczajeni, oczekiwaliśmy ich zbliżenia na strzał karabinowy. Kozacy, nie przewidując zasadzki, zbliżyli się na strzał karabinowy, a spotkawszy raptowny ogień, zmuszeni byli jak najspieszniej cofać się, uprowadzając ranionych. Kilka dni później znajdowałem się na placówce z prawej strony wsi pod wiatrakiem. Nad ranem przyszedł do nas jakiś poczciwy wieśniak, z uwiadomieniem, że Dybicz z 40 tysięcami ciągnie na Kuflew i niedługo pokażą się jego awangardy. Wedle zwykłego porządku odesłałem go pod strażą do dowódcy pułku. W związku z jego doniesieniami na wzmocnienie pikiety przybył podporucznik Wiśniewski z resztą plutonu. Szwadron jazdy mazowieckiej stanął daleko przed nami w zaroślach, zaś szwadron 4 pułku ułanów zakrywał naszą pikietę pod samym wiatrakiem. Równo ze wschodem słońca pokazali się kozacy. Zaczęły się pojedyncze zaczepki pikiet Mazurów, lecz gdy awangarda w paręset kozaków zaczęła się formować do ataku, Mazury rzucili się na nich i zaczęła. się rąbanina. Ułani widząc przybywających kozaków, pośpieszyli swoim na pomoc, ale i oni nie mogli poradzić coraz wzrastającej sile i całą masą zaczęli się cofać ku nam. Piękny to, choć smutny widok szarżującej na siebie kawalerii, przy pysznym wschodzie słońca. Serce się ściskało, kiedy patrzyliśmy na współrodaków, padających z ręki najeźdźcy. Jakżeby się chciało dać im pomoc, podźwignąć z ziemi, usadzić na nowo na koniu, lecz powinność zatrzymywała nas na miejscu w oczekiwaniu dalszych rozkazów. Mieliśmy rozkaz, ażeby przed kawalerią cofać się ku pułkowi do wsi. Kiedy już zaczęliśmy odstępować, przybył do nas z nowym rozkazem adiutant, ażeby rozsypać się w tyraliery dla odstraszenia kozaków, którzy z regularnąpiechotąnielubilimieć doczynienia. Wiśniewski posłał mnie w łańcuch, a sam pozostał w rezerwie jako główny komendant. Kawaleria nasza chciała nam ustąpić miejsca do działania, ale nie miała tejprzezorności, żeby nas ominąćnaskrzydłachnaszych,nierozdzielając tyraliery. Kozacy obcesowo następowali za nimi, tym sposobem przecięli nas na pojedyncze części, nie byliśmy w stanie sformować grup zwróconych przeciw kawalerii nieprzyjacielskiej, każdy musiał się bronić jak mógł lub razem z kawalerią biec ku swoim. Ja byłem jednym z ostatnich, a uczepiwszy się strzemienia ułana, biegłem, nie zważając na jego wołanie, że mogę go z konia ściągnąć. Tak dotarliśmy do płotów, gdzie już ocalony byłem,tuśmiałomogłembraćnacelkozaka, gdyż nie mogłem poprzednio strzelać w kupę, gdzie byli swoi. Za płotami znalazł się też dzielny nasz porucznik Mrozek z drugim plutonem naszej kompanii, który nie zważając na swoich, kazał z tyłu dać ognia. Kozacy spostrzegłszy niebezpieczeństwo grożące im z tyłu, rzucili się w bok i oczyścili plac boju, na którym z mego łańcucha tyraliery pozostało czternastu ludzi. Złączywszy się z pułkiem, maszerowaliśmy przez wieś w kierunku Cegłowa, ale jeszcze nie wyszliśmy zupełnie ze wsi, kiedy kozacy już zajechali na podwórze pana Trzcińskiego, dziedzica czy też posesora Kuflewa, i zaczęli zsiadać z koni. Przejęty żalem nad losem współbraci, którzy trafiali w ręce wrogów, prosiłem majora Piweckiego, żeby mi pozwolił dla postrachu strzelić do najeźdźców. Roześmiał się poczciwy major i rzekł: „Pal! ale pal dobrze!". Wycelowałem zza płotu i wypaliłem. Nie wiem, czy trafiłem którego, ale zaraz rozproszyli się za zabudowania. Tegoż dnia ciągle odpierając natarczywość nieprzyjaciela, przybyliśmy wieczorem do Cegłowa, gdzie znaleźliśmy znaczną część naszego wojska. W nocy odstępowaliśmy wszyscy do Mińska bez walki. Na drugi dzień była walna bitwa, w której zginął nasz mężny Nieprzecki, nie doczekawszy się munduru oficerskiego, bo był już rozkaz o jego awansie. Tu pewien kozak na swym koniu podstępem chciał zabić kapitana Fausta, komenderującego tyralierami. Wyjechał zza karczmy, wołająć i, prosząc, aby do niego nie strzelać, zsiadł z konia i oparłszy karabin na koniu wystrzelił do Fausta, szczęściem nie trafił, ale sam prędko i zręcznie skrył się za karczmę. Potem, gdy się kiedy pokazał kozak na siwym koniu, to póty strzelano do niego wołając: „Pal do Marcina!", póki nie zapłacił życiem za zdradę swego towarzysza. Spod Mińska w bitwie cofaliśmy się do Dębego. Plan Skrzyneckiego nie udał się, nieprzyjaciel pod Dębe Wielkie nie przyszedł, przewąchał niebezpieczeństwo i znów za Mińsk Mazowiecki odstąpił. Kilka dni staliśmy pod Mińskiem, tu sprawiliśmy pogrzeb Nieprzeckiemu, tutaj straciliśmy pułkownika Majkowskiego. Cholera była przyczyną jego śmierci. Dowództwo objął pułkownik Brzeski z 2 pułku strzelców pieszych i ten już do końca kampanii pozostał dowódcą naszego pułku. W ciągu tego czasu pewnego dnia przyszedł po mnie podporucznik Wiśniewski, obudził mnie, kazał się oczyścić i ubrać jak najprędzej, mówiąc, że generał mnie wzywa. Wiarusy pomogli mi oczyścić amunicję, a ja myjąc się, zapytywałem Wiśniewskiego, po co jestem wzywany, Wiśniewski uśmiechał się tylko i mówił: „Pośpiesz się, to się dowiesz". Pewny byłem, że mnie odkomenderują do Warszawy z jakim poleceniem, dusza się aż rwała do rodzeństwa, ale gdyśmy przyszli na plac, zastaliśmy tam generała Giełguda, generała Czyżewskiego i cały sztab oraz kilkunastu żołnierzy. Wiśniewski przystąpił do generała Giełguda i przedstawił mnie. Generałowie całowali mnie, jak się całuje pacholęta, i tu otrzymałem podziękowanie za ów patrol pod Kuflewem, obiecano przy tym przedstawić mnie do krzyża. Krzyża nie otrzymałem, bo też nie takie czyny powinny być nagradzane Orderem Virtuti Militari. Po niejakim czasie otrzymaliśmy rozkaz maszerować jak najspieszniej pod Ostrołękę. Była to wyprawa na gwardię rosyjską. Maszerowaliśmy też dzień i noc lasami, wąskimi drożynami. Znużenie było ogromne, sen morzył nas do tego stopnia, że idąc drzemaliśmy i nieraz stuknąwszy nogą o korzeń, rozciągałem się jak długi, co na krótki czas otrzeźwiało, bo wkrótce znowu sen ogarniał. W Ostrołęce awangarda naszego pułku, pod dowództwem majora Ostrowskiego, zabrała na Narwi 5 berlinek z żywnością i kompanię eskortującą je. Dostało się nam sucharków i po czarce wódki. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy szosą ku Łomży. Prawie z płaczem maszerowałem, tak mi sił brakło. Stanęliśmy w lasku o milę od Łomży. Jak kamień padłem na ziemię i zasnąłem, nie myśląc o posiłku, nóg prawie nie czując. Raniutko podnieśli nas do broni. Sformowani w porządek bojowy, polami postępowaliśmy pod Łomżę. Usypane baterie kazały się spodziewać silnego oporu nieprzyjaciela. Rozsypaliśmy się w tyraliery; pierwszy raz miałem brać udział w ataku baterii. Nieprzyjaciela nie było widać, była niewiadoma jego liczba, toteż i strachu było więcej. Cichość w baterii wzbudzała podejrzenie, że nieprzyjaciel ma zamiar jak najbliżej nas dopuścić, aby tym pewniejszy cios zadać. Próżne jednak były nasze obawy i domysły, w bateriach już nikogo nie było. Gwardia rosyjska nie oczekiwała starcia z nami. Rosjanie opuścili Łomżę, spaliwszy za sobą mosty na Narwi, pozostawiwszy wszystkie bagaże i furaż bez jednego strzału. Kiedy już most stał w płomieniach, mieszkańcy Łomży wyszli nam na spotkanie, gościnnie nas przyjmując. Kto co mógł, wynosił na nasze spotkanie, radość ich była niewypowiedziana, za to i my też wynagrodziliśmy ich, czym mogliśmy. Trzy stodoły ogromne naładowane były rozmaitymi bagażami. Gwardia, szykując się do przyszłej ostentacji przy wejściu do Warszawy, miała ze sobą rozmaite zbytkowne rzeczy. Z zimy zaś złożone tu już było ciepłe odzienie żołnierskie jako obciążające żołnierzy. Niejeden z mieszczan łomżyńskich naładował wóz moskiewskich kożuszków albo nowiutkich mundurów gwardyjskich i zawiózł do domu, nikomu za to nie potrzebując dziękować. Z oficerskich tłumoków żołnierze zaopatrywali się w prześliczną bieliznę, fularowe chustki, często nawet znajdowano srebra, które za bezcen łomżanom sprzedawano. Powozy, dywany i inne kosztowne rzeczy porozbierali oficerowie, słowem, co kto mógł, zabierał. Byli i tacy, co naładowane powozy odsyłali do domów. Parę dni oczekiwaliśmy rozkazu, a kiedy odebraliśmy go, na całą noc wyruszyliśmy pod Tykocin. Szliśmy forsownym marszem, w ciemności ciągle błyskały wystrzały pod Tykocinem i huk ręcznej broni, za naszym zbliżeniem się, uporczywie w jednym miejscu był słyszany. Pospieszyliśmy w tę stronę, ale smutny widok nas oczekiwał. Przybyliśmy już za dnia, wszędzie było cicho, mnóstwo leżało zabitych i ranionych, a wszystko tylko nasi, nieprzyjacielskiego trupa ani jednego. Pokazało się, że dwa nasze pułki Inwalidzki i 16 pułk liniowy po ciemku napadły na siebie, a nim spostrzeżono pomyłkę, ofiar padło bardzo wiele. Nieprzyjaciel tymczasem zrejterował i pomoc nasza była już niepotrzebna. Powróciliśmy ze wszystkim do Łomży. Rozkaz marszu pod Ostrołękę był spóźniony, z tego powodu nasz korpus pod dowództwem generała Giełguda pozostał w Łomży, oczekując dyspozycji Naczelnego Wodza. Jakoż wkrótce przywiózł ją nam jakiś sztabsoficer, na skutek której ruszyliśmy na Litwę. Rzucono pontony przez Narew i po przejściu całego korpusu, co trwało cały tydzień, przeszliśmy do Szczuczyna na nocleg. W tym marszu ja byłem dyżurnym w swojej kompanii. Kiedy stanęliśmy już na miejscu w nocy, nim zawołano dyżurnych dla oddania rozkazów względem rozporządzania ogniem, słomą, woda i gotowaniem strawy, położyłem się odpocząć, nie zdejmując nawet tornistra, bo zobaczywszy leżący jakiś bez właściciela, położyłem na nim głowęimocnozasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem, ale obudzony byłem silnym kopnięciem w nogę z wykrzyknikiem: „Jaki tu gałgan leży na moim tornistrze!" Zerwałem się na równe nogi, a poznawszy Sługockiego, zacząłem mu robić ostre wymówki, że tak niebacznie ze mną postąpił, dodając, iż wiem, że mu chodzi o całość bogactw w łomżyńskim rabunku szop zdobytych, których wcale nie miałem zamiaru wykradać. Sługocki zamiast przeprosić mnie, przynajmniej uniewinnićsięniepoznaniem,burknąłmi,mówiąc: „Cicho, smarkaczu, bo jeszcze po uszach dostaniesz!" To mnie wprowadziło w gniew najgwałtowniejszy,wiedziałem, że był podszytytchórzem, porwawszy za karabin, krzyknąłem: „Broń się, tchórzu! bo nim dostaniesz się do moich uszu, zakole cię jak bydlę!" Sługocki wyciągnął naprzód ręce i tak się w tył cofał, a ja chcąc go nastraszyć, zrobiłempchnięcie wpowietrzu, ale wyciągnięta ręka jakoś trafiła na koniec bagnetu, poczułem zaraz, że go gdzieś ukłułem. Nie wiedząc nawet, jaka jest rana, i dosyć mając satysfakcji, postawiłem karabin. Sługocki wolał iść na skargę niż odemścić krzywdę, więc walka bez pośredników się skończyła. Wkrótce zawołano dyżurnych, wydano rozkazy, których spełnieniem natychmiast się zająłem, nic nie wiedząc, co Sługocki przedsięwziął, gdy wtem głos porucznika Mrożka, wołający mnie po nazwisku, uprzedził, że sprawa się wytoczyła. Zastałem przy ognisku oficerów i Sługockiego z okrwawioną ręką. Mrozek zapytał mnie groźnie: „Co to znaczy?" Z pokorą opowiedziałem moją krzywdę, dodając, że nie miałem wcale zamiaru zakłuć Sługockiego, chciałem tylko go przekonać, że do moich uszu niełatwo się dostać. Oficerowie, zawsze przychylni dla mnie, uśmiechali się, a Mrozek zaczął nas obydwóch łajać, wymawiając nam, że zły przykład dajemy żołnierzom, a za karę rozkazał mi pozostać następnego dnia dyżurnym, co w czasie marszu było dosyć uciążliwe. Sługocki, wcale z tego niezadowolony, dosyć zuchwale powiedział porucznikowi, że on sam wymierzy sprawiedliwość. Z tego powodu Mrozek, obrażony, złajał Sługockiego, a gdy ten nie przestawał zuchwale odpowiadać, skończyło się na tym, że z raną dostał się do kozy. Rana była bardzo mała, koniec bagnetu trafił między palce i skórę rozdrapał. Na drugi dzień Mrozek opowiedział ten wypadek pułkownikowi. Ja pozostałem dyżurnym, a Sługocki jako aresztowany musiał jeszcze dźwigać dwa karabiny za zuchwalstwo przeciwko dowódcy kompanii, a najbardziej go bolało to, że pułkownik kazał mu nieść mój karabin, przez co tytn bardziej był upokorzonym. PrzybyliśmypodRajgród.Tustoczonabyła bitwa (29.V.31 r.) z korpusem Sackena, rozbitego na wszystkich punktach. Do niewoli wzięto 2 sztabsoficerów, 7 oberoficerów i 1200 żołnierzy. Tu dostałem lekką ranę w prawą nogę kulą, skutkiem czego kilka dni jechałem z lazaretem. Sacken z resztą swego korpusu odstępował z największym pośpiechem za Niemen, ze wszystkich wsi okolicznych zabierał podwody, magazyny za sobą palił, od których niezmiennie wzmagały się pożary. Giełgud wysłał parlamentarza z ostrzeżeniem, że jeżeli jeszcze gdzie pożar zastanie, to na pogorzelisku każe rozstrzelać stu jeńców. To poskutkowało, pożarów do samego Niemna więcej nie spotkaliśmy. Nasz pułk i część kawalerii w awangardzie ścigały niedobitków do Niemna. Tu zastaliśmy już most spalony i tu parę dni odbywaliśmy posterunek. Korpus zaś udał się wprost pod Giełgudyszki. Gdy staliśmy na posterunku, przybyło do nas kilkudziesięciu akademików wileńskich. Rozdzielono ich na pewien czas po kompaniach. Do mego 8 sierżanctwa byli przeznaczeni dwaj bracia Borowscy, lecz po przejściu za Niemen otrzymali oni inne zadanie i dopiero w Prusach byliśmy razem. Od młodszego otrzymałem na pamiątkę chustkę fularową, którą w późniejszych nieszczęściach utraciłem. Spod Kowna w ciągu jednego dnia przeszliśmy pod Giełgudyszki, gdzie była już urządzona przeprawa przez Niemen. W tym przemarszu znowuż na mnie przypadł dyżur. Zmęczony po tak znacznym marszu, kiedy stanęliśmy w lasku pod Giełgudyszkami, bez sił prawie wsunąłem się pod krzak jałowcowy z tornistrem i jak kamień zasnąłem. Kiedym się obudził, był już dzień, ale jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast piechoty spostrzegłem się otoczony kawalerią. Dwa szwadrony 3 pułku ułanów stały na miejscu naszego batalionu. Dzielono furaż właśnie blisko krzaku, pod którym spałem, hałas mnie obudził, a gdym się pytał, gdzie się nasz pułk podział, ułani odpowiedzieli tysiącem żartów, że jeszcze w nocy wyruszył, nie wiadomo w którą stronę. Broń moja była zabrana, poszedłem jej szukać niezmiernie strapiony, gdyż jako dyżurny zamiast drugich budzić, sam tak fatalnie zaspałem. Spodziewałem się porządnej bury od Mrożka, toteż mnie nie minęła. Pułk oczekiwał pod laskiem na przeprawę, w mojej nieobecności kto inny podjął dyżur, musiałem się zameldować porucznikowi, z pokorą przyznając się do winy najserdeczniej. Wyburczał, co wlazło, a co gorsza, kazał odszukiwać swoich bagaży, kt�