Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831
Szczegóły |
Tytuł |
Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Radziejowski Ignacy - Pamiętnik powstańca 1831 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ignacy Radziejowski
"Pamiętnik powstańca 1831 roku"
I
Dzieciństwo. Powstanie
1830—31 r.
Urodziłem się w domu szlacheckim, bardzo miernej zamożności,
dnia i lutego 1815 r. w podlaskim wówczas województwie
(w dzisiejszej guberni lubelskiej), we wsi Kobylnicy, bardzo blisko pamiętnego
dla współrodaków
miejsca, tj. o 1/4 mili od Maciejowie, a jeszcze
bliżej od miejsca wzięcia Kościuszki.
Ojciec mój był naówczas posesorem trzech
wiosek, powodziło mu się nieźle, ale wczesną
śmiercią, bo w piątym roku po moim urodzeniu,
zostawił nas w bardzo krytycznym położeniu. Matka, obarczona sześciorgiem
drobnych dzieci, gospodarstwem zajmować się nie mogła, a może
i nie wydołała. Zaufany ekonom i procesy po
śmierci ojca wynikłe wycieńczyły fundusze do tego stopnia, że po spieniężeniu
inwentarzy i po
opłaceniu kosztów wygranego procesu, który zbyt
wiele kosztował, matka z kilkoma tysiącami wyjechała na mieszkanie do Warszawy,
a ekonom,
daleko rządniejszy, kupił sobie cząstkę i na własnym kawałku gospodarował.
W Warszawie, za radą wuja Kazimierza Miecznikowskiego, kapitalik został
ulokowany na procencie, a procederem życia miało być utrzymywanie studentów i
akademików. Nieszczęście
chciało, że dłużnik zbankrutował i wszystko straconym zostało. Akademicy
częstokroć nie uiszczali
się w opłatach, trzeba zatem było i to zarzucić
i wziąć się do pracy ręcznej. Położenie było
okropne, biedna matka szyciem musiała wyżywić
nas z sześciorgiem małoletnich, z których dwie
siostry starsze słabą tylko mogły być pomocą. Ja
najwcześniej przestałem być ciężarem rodzeństwa.
Staraniem życzliwych przyjaciół matki w dziesiątym roku życia zostałem
umieszczony w szkole
lubelskiej na koszt funduszów Gompersa. Każdy
komu zdarzyło się opuszczać rodzeństwo, łatwo
pojmie, z jaką boleścią serca pożegnałem matkę,
siostry i brata.
Długo nie mogłem się oswoić z obcymi ludźmi,
którzy matkę zastąpić mieli. Smutny, zdałem egzamin i przyjęty zostałem do
drugiej klasy. Odtąd
raz na rok, tylko w czasie wakacji, robiłem
uszczerbek matce. Przyjazd mój i odjazd zawsze
kosztował kilka złotych ciężko zapracowanych,
oprócz tego przez półtora miesiąca przybywała
jedna gęba do nakarmienia, dla której parę godzin więcej pracować trzeba było.
Radość z przybycia mego zawsze krótką bywała, troskliwość
matki o byt codzienny odbierał jej wszelkie chwile
nawet dostatecznego spoczynku. Smutne to wspomnienie lat dziecinnych dziś serce
ściska. Dzieci
nigdy nie są w stanie wywdzięczyć się troskliwości rodziców!
Starszy brat mój, Michał, bardzo młodo, bo
w szesnastym roku życia, poszedł do służby wojskowej do 5 pułku piechoty. Bieda
była przyczyną, że także musiał ustąpić z domu, żeby nie być
ciężarem matce. Pozostałe cztery siostry uczyły
się i pracowały podług możności. Najstarsza Anna
poszła za mąż w siedemnastym roku za doktora
Krauze. Zmarła w dwudziestym szóstym roku
życia, pozostawiła dwóch synów, Stanisława i Tadeusza, i córkę Annę. Druga
siostra, Eleonora,
zmarła w dwudziestym pierwszym roku życia panną (w roku 1833). Narzeczony jej,
Żukowski,
zmarł pierwej - w 1831 roku. Trzecia siostra, Józefa, zmarła w 1831 roku, w
czternastym roku
życia. Czwarta Zofia, mając lat osiemnaście, poszła za mąż za wdowca po Annie!
Rok tylko żyła z mężem i po urodzeniu dziecka razem z nim
zmarła w 1839 roku. Nieszczęśliwa matka moja
przeżyła wszystkie córki, które na jej rękach konały. Pozostała przy wnukach u
doktora Krauzego, gdzie w roku 1841 dnia 8 lutego w Krasnymstawie życie
zakończyła.
Rewolucja nasza 1830 roku zastała mnie w
5 klasie. Któż ze starszych nie wie, jaki zapał
panował wśród ówczesnej młodzieży szkolnej (nie
mającej rozwiniętych jeszcze władz umysłowych
i sił fizycznych) i ja pragnąłem do czegoś być pożytecznym krajowi. Z jakaż
zazdrością patrzyłem
na doroślej szych kolegów, którzy gotowali się do
broni! Dla zbyt młodego wieku pomijano mnie
i o książce myśleć kazano. Generał Weyssenhoff,
dowiedziawszy się, że młodzież klas wyższych
udała się na cmentarz dla złożenia przysięgi na
grobach ojców, że będzie bronić kraju do ostatniej kropli krwi, zaprosił ją do
swego mieszkania,
gdzie miał przemowę do starszych, dziękując im
za zapał oraz zachęcając do wytrwania w chwalebnym przedsięwzięciu. Młodszych
zaś starał się
przekonać, że nie tylko bronią, ale i głową można
być krajowi pożytecznym, kto zatem nie jest jeszcze w stanie dzielić trudów
wojennych, powrócić
ma do szkół, które podczas ogólnego uniesienia
uczęszczane nie były. Przemowa ta nie trafiła do
przekonania mego. Być użytecznym krajowi kiedyś, po ukończeniu nauk (do których
chęci wiele
nigdy niestety nie miałem), podczas gdy koledzy
dziś już są mu dzielną pomocą - ta myśl taką
gorącą chęcią mnie napełniła, że nie pojmując
trudności, zaledwie z kilku groszami w kieszeni,
sam jeden, piechotą wybrałem się do Warszawy
w nadziei zobaczenia się z bratem, który by dopomógł mi wejść do wojska. Szczera
chęć wszystko przezwycięża i rodzi siły do pokonania największych trudności.
Pierwszego dnia po wyjściu
z Lublina, grudniową porą o kilku obwarzankach, z białą kokardką u czapki,
wieczorem stanąłem za Puławami. Książę Konstanty właśnie
nocował po drugiej stronie Wisły w Abramowiczach. Awangardę minąłem już w
Końskowoli,
a na szosie około Puław spotkany przez oddział
„konopolców", za kokardę przez oficera napastowany byłem - ten kokardę zerwał
mi, a czapkę
rzucił na pole. Nic to nie ostudziło mojej energii,
podniosłem czapkę z ziemi, a nasunąwszy ją na
bakier, przeszedłem Puławy, dążąc ku Wiśle, aby
jeszcze za dnia przeprawić się na drugą stronę.
Jakoż trafiłem szczęśliwie, powracający prom po
piechotę oczekującą na przeciwnym brzegu zabrał
mnie za parę groszy, ale gdy przyszło wysiąść już
na groblę, do której prom przybijał, to było tak
pełno żołnierzy, że chcąc przejść po samym brzegu, obsunąłem się i wpadłem w
wodę, na szczęście płytką. Przemoczenie nóg nic mi nie zaszkodziło, ale noc i
zmordowanie kazały myśleć o noclegu, tym bardziej że porozkładane ogniska, przy
których żołnierze nocowali, napełniały mnie obawą, ażebym nie był obdarty. W
karczmie zaraz
za Wisłą miałem zamiar odpocząć, posilić się i na
nocleg zdążyć do Abramowicz, bardzo blisko leżących. Jakiś pułkownik polskiej
gwardii, zdziwiony mym studenckim mundurkiem, zapytał,
skąd się tu wziąłem. Opowiedziałem mu otwarcie,
że idę z Lublina do Warszawy w celu wejścia do
wojska. Zdziwienie pułkownika było wielkie, widzącego mnie samego jednego wśród
tylu nieprzyjaciół, tak naiwnie opowiadającego, przyznającego się do chęci
wejścia do wojska rewolucyjnego. Dał mi przestrogę, a wskazując na Abramowicze
powiedział: „Tam nocuje wielki książę,
niechby cię zobaczył, pewnie cię zabrałby ze sobą,
a wtedy będziesz w wojsku, ale nie polskim".
Zrozumiałem całe niebezpieczeństwo mego położenia. Wszedłem do karczmy, która
nie tylko że
kawałka chleba nie miała, ale nabita była żołnierzami, z tym wszystkim wyjść z
niej już obawiałem się. Karczmarz przerażony takimi gośćmi
rad mi był bardzo, pomieścił mnie na ławce za
szynkwasem, na której po tak silnym znużeniu
zasnąłem jak na piernacie i zaledwie przede
dniem gwarem sołdatów rozbudzony byłem.
Opisanie spotkania mego z pułkownikiem
gwardii Turno, który odprowadzał w. księcia do
granicy, było umieszczone w „Nowej Polsce",
piśmie wtedy wychodzącym, którego współredaktorem był Żukowski, narzeczony
siostry mojej
Eleonory. Dla rozbudzenia większej energii w narodzie wprowadzono na scenę
samego w. księcia,
a ja czytając ten artykuł o studencie z Lublina,
nie poznałem w nim siebie.
Chcąc przede dniem wyminąć w. księcia, wysunąłem się z karczmy, a nie zważając
na ruch
wojska gościńcem, zgłodniały szybko szedłem dalej. W pierwszej wiosce za
Abramowiczami dowiedziałem się, że już wojska przeszły. Uradowany tą
wiadomością, chciałem się trochę posilić,
a zarazem, gdyby się udało, u dziedzica wyprosić furmankę choć na parę mil. Z tą
myślą udałem się do dworu, gdzie tylko pan rządca mieszkał. Ten przyjął mnie
bardzo gościnnie, obiecał
podwodę i chciał poczęstować śniadaniem. Podano już na stół doskonały bigos z
kiełbasą, wtem
wpada oddział huzarów na podwórze, a dowódca
ich, wywoławszy rządcę, dał mu rozkaz dostawy
furażów i mięsa. Zakłopotany rządca wybiegł dać
dyspozycję, a ja niecierpliwy, nie mogąc się go
doczekać, nie skosztowawszy nawet bigosu i nie
tracąc czasu na nadzieję spełnienia obietnicy, ruszyłem w dalszą drogę ku
Kozienicom. W karczmie posiliłem się trochę, wziąłem ze sobą nieco
obwarzanków i o takim pokarmie szedłem, ledwie
czując nogi pod sobą. O małą milę od Kozienic,
przed wieczorem, minęły mnie cztery bryczki
z młodzieżą uzbrojoną. Prędko pędziły, nie śmiałem ich zatrzymać prośbą o
zabranie mnie ze sobą, ale domyślałem się, że będą popasać w Kozienicach. To mi
sił dodało, prawie biegłem, żeby
ich jeszcze zastać. Jakoż łatwo znalazłem popasających, a dowiedziawszy się od
służących, że
w liczbie jadącej młodzieży są także Radziejowscy
z Lublina, że wszyscy jadą do Warszawy do wojska, zaszedłem do nich i
zarekomendowawszy się
i oświadczywszy, w jakich zamiarach idę, zostałem z uprzejmością przyjęty do ich
towarzystwa.
Ukontentowanie moje było nie do opisania. Na
całą noc wyruszyliśmy do Warszawy. Zmordowany, nie czując nóg, drzemałem na
koźle najtyczanki, szczęściem droga nadzwyczajnie piaszczysta i daleka podróż
nie dozwalały prędkiej jazdy,
a za to ja mogłem drzemać bezpieczniej.
Nad ranem, gdy byliśmy na szosie około Pilicy,
mijał nas jakiś powóz zafordeklowany, ktoś z naszych poznał, że był to powóz
Rożnieckiego, tak
wówczas poszukiwanego. W nadziei znalezienia
w nim niecnego generała, kazano zawrócić najtyczankę i gonić za powozem.
Zatrzymaliśmy go
wkrótce, a na zapytanie nasze, służący odpowiedział, że rzeczywiście to powóz
Rożnieckiego.
Otrzeźwiony tym wypadkiem, wyskoczyłem
z bryczki. Z pistoletami w rękach protektorowie
moi otworzyli, a raczej oderwali fordekel, a zamiast generała znaleźli jakąś
przestraszoną damę
ze służącą. Na pytanie: „kto jesteś", odpowiedziała: „Ledóchowska" i że o
generale żadnych wiadomości nie ma. Jeden z towarzyszy powiedział
właściwy jej powołaniu komplement, a wsiadłszy
na bryczkę znowuż popędziliśmy ku Warszawie.
Zobaczywszy wieże warszawskie poczułem, że
serce bije mi gwałtownie, miałem uściskać matkę
i siostry, które serdecznie kochałem. Spodziewałem się rozpocząć nowe życie, już
męskie, według
własnej woli, ale co na to powie matka? Czy i tu,
mimo spodziewanej protekcji brata, nie zarzucą
mi zbyt młodego wieku? Przyjęty byłem ze łzami
radości, ale musiałem się tłomaczyć, dla czego
w niewłaściwym czasie opuściłem szkoły. Biedna
matka trwożyła się o mnie, prosiła na wszystko,
żebym powrócił do szkół, a przy pomocy Żukówskiego i Józefa Ostrowskiego, ludzi
poczciwych,
światłych i w rewolucji bardzo czynnych, wymogła na mnie, że po świętach Bożego
Narodzenia
miałem powrócić do Lublina.
Przez cały czas pobytu w Warszawie starałem
się dowiedzieć o piątym pułku piechoty w nadziei zobaczenia brata, przez którego
mógłbym
prosić u matki pozwolenia wejścia do wojska.
Wszystko na próżno. Pułk poszedł do Raszyna,
brat był przeznaczony na instruktora do 3 batalionu, formującego się w Radomiu.
Nie widząc
się z bratem, musiałem powrócić do Lublina żydowską karetą. Było nas kilku
pasażerów, tłumoków wprawdzie żadnych nie miałem, ale za to
broni mnóstwo w Warszawie od znajomych nadostawałem: pistoletów, pałaszy, z
arsenału zaś karabinek kirasjerski. W drodze zginął mi prześliczny rapier,
złotem nabijany, pewnie stał się
łupem któregoś z pasażerów. Po przybyciu do Lublina znalazłem tam wielką zmianę.
Pułk krakusów lubelskich już prawie był sformowany, w którym niemal wszyscy moi
koledzy służyli. Klasy
wyższe, z powodu braku uczniów, były puste.
Kilku młodszych kolegów, równie jak ja zapalonych, nie myślało o książkach,
jedynie wola rodziców lub słabe siły wstrzymywały nas od zaciągnięcia się do
pułku. Broń, którą przywiozłem
z Warszawy, częścią rozdałem kolegom krakusom, część sprzedałem za małą cenę.
Zebrałem sto
kilkadziesiąt złotych. Z tą sumą w innym czasie
ileż to planów by się uroiło! Przejeżdżając przez
Siedlce, słyszałem, że tam formują pułk strzelców
pod dowództwem Kuszla, do którego nawet malców przyjmują, byle tylko strzelać
umieli dobrze.
Opowiedziałem o tym kolegom. Zapaleńsi przyjęli tę wiadomość z radością, snując
projekty udania się tam. I tak Marceli Głuski i Paweł Stryjeński, równego wieku
i wzrostu ze mną, powodowani tymi samymi chęciami, zmówili się ze
mną, jako już z praktykantem pierwszej podróży,
aby niezwłocznie do Siedlec powędrować! Wystarczyło rzucić projekt, na chęciach
i pieniądzach
nie zbywało, a więc raniutko w początkach stycznia wymaszerowaliśmy we trzech, z
pistoletami
za pasem i kokardami u czapek. Do Lewartowa
ledwo moi koledzy doszli, tak trudna pokazała się
im droga, dalej gdzieniegdzie najmowaliśmy furmanki, chociaż głównym zadaniem
miało być
przyzwyczajanie się do pieszej podróży, ale cóż
było robić, gdy siły na to nie pozwalały. W Siedlcach okazało się, że nie
umiejących strzelać nie
przyjmowano. Co było robić z nową trudnością?
Powracać do Lublina - wstyd przed kolegami,
trzeba było zatem rzucić się na nowe plany. Miałem znajomego adiutanta pułkowego
4 pułku
strzelców pieszych, Skrobańskiego, więc nie tracąc czasu i nadziei puściliśmy
się do Kałuszyna,
gdzie wtedy pułk stacjonował. Skrobański przedstawił nas wprawdzie pułkownikowi
Zawidzkiemu, ale ten z pewnym politowaniem spoglądał na
nas, a w końcu powiedział: „Miałbym was na sumieniu, gdybym takich dzieciaków
przyjął". Tu
zmartwienie nasze było bardzo wielkie. Co ze
sobą robić? Kiedy tu nie przyjęli nas, pewnie
i w innych pułkach nie przyjmą! Zmartwieni, nic
jeszcze nie przedsięwziąwszy, poszliśmy na obiad
do oberży, gdzie wszyscy oficerowie wraz z generałem brygady Czyżewskim i
pułkownikiem
stołowali się. W czasie obiadu pułkownik, wskazując na nas, powiedział do
generała: „Oto mamy
trzech ochotników, ale czy podobna ich przyjąć?"
Generał ruszył ramionami i rzekł: „Trudy wojenne ciężkie do zniesienia dla ludzi
dojrzałych
i silnych, a cóż dopiero dla młodzieńców nie mających pojęcia o jakichkolwiek
niewygodach".
Oczy wszystkich oficerów zwróciły się na nas. To
mnie trochę zaniepokoiło i niejako obraziło,
a więc nie spodziewając się już żadnego skutku
dla naszych dobrych chęci, odpowiedziałem generałowi: „Co tam, panie generale, o
tym mówić,
kto ma chęć, to dla niego nic trudnego znosić biedę w obronie ojczyzny." Generał
coś na to odpowiedział, ale nie uważałem, co, gdyż jeden z oficerów blisko
siedzących zagadnął mnie, kto ja
jestem; zrobił to z tak przyjazną miną, że od razu
pozyskał moje zaufanie. Gdy dowiedział się, że
nazywam się Radziejowski i że w 5 pułku służy
mój brat, tak był z tego uradowany, że natychmiast zwrócił się do generała z
prośbą, aby mnie
przyjął do pułku, dodając przy tym, że w 5 pułku
w jego plutonie służył, równie jak ja młodo przyjęty, mój rodzony brat i
najdzielniejszy był z niego kadet, tak że w bardzo krótkim czasie posłano
go na ordynansa do w. księcia, a książę nie mógł
się nim nacieszyć. Kilku starszych oficerów dołączyło swe prośby, przytaczając
przykłady
na to, jak z młodzieńców wychodzą najdzielniejsi żołnierze. Generał nie mógł się
oprzeć
ogólnemu naleganiu oficerów i wszystkich trzech
kazał przyjąć do pułku.
Oficerowie dobijali się o nas, każdy rad by
mieć w swojej kompanii choćby jednego. Dziewiątego stycznia 1831 roku zapisano
nas do kontroli pułkowych i pomieszczono w 1 batalionie,
dowodzonym przez starego żołnierza, szanowanego, poczciwego i mężnego majora
Piweckiego. Ja,
rozumie się, dostałem się do mego protektora, porucznika Domagalskiego, do 2
kompanii strzeleckiej, dowodzonej przez kapitana Wolfa. Głuski
dostał się do 3 kompanii, a Stryjeński do 1 karabinierów. Radość nasza była
niewypowiedziana,
gdy z naszych mundurów i płaszczy studenckich
natychmiast kazano zrobić mundury wojskowe.
Musztry uczyliśmy się z zapałem, ale karabin
dwunastofuntowy niełatwo dał się podnosić na
ramię, a przy celowaniu zawsze bagnet uciekał mi
do ziemi, co mnie gniewało, innych zaś śmieszyło.
II
Służba w wojsku powstańczym
Niedługo potrwały nasze musztry,
gdyż 7 lutego w nocy otrzymaliśmy rozkaz w sztabie kompanii
w Chwatowicach, byśmy się
udali do sztabu pułkowego w Kałuszynie, skąd
pułk miał wystąpić w pole przeciw zbliżającemu
się nieprzyjacielowi. Na placu Kałuszyńskim jeszcze o zmroku pułkownik Zawidzki
miał energiczną przemowę do zebranego pułku i po wzniesieniu okrzyków „Niech
żyje Polska!" ruszyliśmy
ku Siedlcom. Pierwszy marsz ze stu ładunkami
w pakunku i z karabinem, pomimo niewygasłej
energii i najszczerszej chęci, okazał się dla mnie
bardzo uciążliwym. Dla Głuskiego jeszcze bardziej, bo nie był w stanie dojść do
miejsca,
a Stryjeńskiego już w pułku nie było. Familia
bojąc się o niego, jako o jedynego sukcesora
znacznego majątku, podstępem zabrała go z pułku. Szwagier wyprosił dla niego
urlop na dni 10,
na który Pawełek dopóty jechać nie chciał, dopóki szwagier nie dał mu słowa
honoru, że go
z powrotem przywiezie. Pod tym warunkiem
opuścił pułk, ale biedak musiał ulec przemocy,
gdyż więcej się nie pokazał. My zaś byliśmy przekonani, że to było nawet zgodne
z wolą pułkownika.
W Siedlcach pierwsze biwaki na mrozie trudne
były do zniesienia, ale wszystko znosiłem mężnie,
pamiętając, żeby nie tylko któremuś z nas, ale
nawet i protektorowi nie przyszło być zawstydzonym z powodu okazanej
niewytrwałości. Do
16 lutego byliśmy w ciągłym ruchu między Siedlcami a Kałuszynem. Pod Boimiami
staliśmy na
posterunku 3 dni, a w nocy 15 na 16 przeszliśmy
do Kałuszyna i oczekiwaliśmy zbliżającego się
nieprzyjaciela. Tu w pewnym momencie konie
artyleryjskie rozbiegały się z wózkiem na amunicję. Zleciawszy z szosy w rów
głęboki, jeden koń
połamał sobie nogi i z tego powodu został zastrzelony. Kapitan Wolf,
doświadczony stary żołnierz, kazał wykroić najlepszy kawał mięsa z niego,
naszpikować słoniną i należycie przygotowawszy, zaprosił nas na końską pieczeń.
Zajadaliśmy
ze smakiem, ale jeszcze nie skończyliśmy naszego
śniadania, gdy pierwszy wystrzał armatni nieprzyjaciela powołał nas do broni.
Dojadając porcję pieczeni, stanąłem na swoim miejscu. Poprowadzono nas na lewą
stronę szosy i postawiono
dla asekuracji dwóch dział. Kule nieprzyjacielskie przelatywały nad naszymi
głowami, robiąc na
wszystkich wielkie wrażenie. Będący pierwszy raz
w ogniu pochylali się, słysząc świst kuli lub granatu. Nic nie pomogły
napomnienia starych, doświadczonych oficerów, dopóki nie przekonaliśmy
się sami, że nie tylko nie każda kula trafia, ale
nawet bardzo rzadko która. Pierwszy ten dzień
był najlepszym tego dowodem, nieprzyjaciel tak
źle celował, że nawet ani jednego ranionego nie
mieliśmy. Według rozkazu wojska nasze cofały
się pod Mińsk, gdzie przenocowawszy, raniutko
znowuż były atakowane i odeszły ku Miłosnej.
Przed wieczorem pułkownik Zawidzki pozostał w
lesie za łańcuchem naszych tyralier i na oczach
wszystkich dał się wziąć kozakom, wcale się nie
broniąc. Czy było to zdarzenie zamierzone, czy
też przypadek, dotąd nie wiem. Kiedy człowiek
przypomni jego energiczną przemowę przy wyruszeniu z Kałuszyna, zdaje się, że to
była nieostrożność. Prawie zaprzestano działań z obu
stron. Sformowani, sekcjami maszerowaliśmy spokojnie szosą, gdy zaczęły nas
niepokoić wystrzały
ręcznej broni nieprzyjacielskiej. Jadący na przedzie generał Czyżewski krótką a
węzłowatą przemową i w końcu okrzykiem "hura!" „hura!" wlał
w nas ducha męstwa. Rzuciliśmy się wszyscy bez
porządku, jednakże nieprzyjaciel odparty cofał się,
już ku Mińskowi. Uderzono w bębny dla wstrzymania nieporządku, a po sformowaniu
się zaczęliśmy znów spokojnie posuwać się ku Miłosnej.
W tej bitwie zdobyliśmy kilku jeńców, ale też
kilku naszych zginęło. Odznaczył się szczególnie
w naszej kompanii Nieprzecki. W Miłosnej czy
też gdzieś blisko Miłosnej, gdyż ciemność nie pozwalała rozpoznać pozycji, pod
laskiem kazano
nam rozebrać jakiś drewniany pałacyk bardzo
pięknie umeblowany. Fortepian, lustra, pyszne
kanapy i krzesła - wszystko poszło w ogień bez
żalu. Raczono się winem z piwnicy, a mnie dostało się trochę białej kwaszonej
kapusty, która
po całodziennym głodzie niezrównanie dobrą
mi się wydała. Później dowiedziałem się, że pałacyk ten był własnością księcia
Lubeckiego, owego posła do Petersburga wysłanego z początkiem
rewolucji, który więcej do kraju nie powrócił. Na
drugi dzień, tj. 18 lutego, jeszcze się nie rozwidniło, gdy wojska nasze zaczęły
koncentrować się
pod Wawrem. Tam miały nas zmienić w pierwszej linii bojowej inne pułki, lecz
nieprzyjaciel
natarł na nas przy wyjściu z lasu na pole. Bitwa,
rozpoczęta o świcie 19 lutego, trwała uporczywie
cały dzień. Nie ustąpiliśmy ani kroku z miejsca,
pomimo znacznie przeważającej siły nieprzyjacielskiej. Szeregi nasze znacznie
się przerzedziły, ja
wyniosłem kulę w boku tornistra. Na drugi dzień
już z drugiej linii patrzyliśmy na krwawą znów
bitwę, gdzie używano rakiet kongrewskich. Plac
boju pozostał jak poprzednio nie ustąpionym, a że
z obu stron straty były wielkie, nastąpiło więc
zawieszenie broni, które trwało od 23 do 25 lutego. Przez ten czas pikiety,
placówki i patrole,
nękane mrozem i głodem, dokuczały nam niepospolicie. Wojska nasze rozlokowały
się pod Grochowem. Dnia 24 lutego otrzymałem rozkaz od-
prowadzić chorych i lekko rannych, którym na
mrozie pogarszać się zaczęły rany, do Warszawy
i tam pozostawić ich w jakimkolwiek szpitalu,
a sam natomiast miałem powracać jak najprędzej
do pułku. Poczciwy Skrobański, adiutant pułkowy, pamiętał o mnie, wiedział, że
miałem matkę
w Warszawie, że się tam ogrzeję i posilę należycie. Na ulicy Bednarskiej zaraz
pozabierano moich chorych do domów, tak że nie miałem kogo
do szpitala prowadzić. Poszedłem więc na Nowy
Świat, wprost do mieszkania matki. Nim tam
doszedłem, każdy widząc mnie wracającego z pola
bitwy, rad był o wszystkich znajomych się dowiedzieć, nie pytając, znałem ich
czy nie. Pytano
wciąż, czy ten lub ów żyje jeszcze. Ale któż zdoła
opisać zdumienie matki i jej boleść, która wyobrażała sobie, że ja spokojnie w
Lublinie się uczę.
Pokrytego sadzami i kurzem łzami prawie obmyła, a później nakarmiwszy, pogodziła
się z myślą,
że już inaczej być nie może. Obdarzając mnie
błogosławieństwem, wypełniwszy tornister mój
chlebem i serdelkami, wieczorem matka i siostry
odprowadziły mnie do mostu, gdyż dalej warta
wzbraniała przechodzić, i tu pożegnaliśmy się.
Już po ciemku przybyłem do ognisk pułkowych,
wprost Olszynki Grochowskiej rozłożonych. Skrobański zdziwił się, zobaczywszy
mnie, powiedział,
iż pewny był, że chociaż zanocuję u matki, ale ja
rozkaz, ażeby spiesznie wracać, święcie wypełniłem. Najdotkliwsze były nasze
zmiany pozycji w
celu zmylenia nieprzyjaciela. Zwykle nad ranem
odchodziliśmy od ogniska i gdzieś na roli lub na
łące staliśmy po kilka godzin na grudzie pod bronią w szyku bojowym. Zimno było
przeraźliwe,
a sen trapił niezmiennie. Gdy już miało się rozwidniać, w brzasku jutrzenki
wracaliśmy do
ognisk i zaczynaliśmy gotować kaszę lub groch.
Tak też było i 25 lutego. Zaledwie postawiono
na ogniskach kociołki, gdy wystrzał armatni zmusił nas do wylania strawy i
stawania pod broń.
Rozwijaliśmy się na lodzie, kartacze dochodziły
do nas, rykoszetując, jeden trafił w kolbę mego
karabinu, nie robiąc mi żadnej krzywdy. W pierwszym ataku nasz pułk odebrał
nieprzyjacielowi za
rowami dwa działa, ale niepodobna było ich zabrać, pozostały więc tu
zagwożdżone. Tu widziałem oficera Malkowa z 2 pułku strzelców z chorągiewką
nieprzyjacielską w ręku, którą nazywano sztandarem. Trzykrotnie atakowaliśmy
Olszynkę i trzykrotnie musieliśmy ustępować przeciągającej sile, ale ostatni raz
odstępując, kapitan Wolf,
nie mogąc przejść przez rów dosyć szeroki, jako
że był otyły, musiał się bronić, i tu raniony w nogę, z dziesięcioma żołnierzami
wzięty został do
niewoli. Ja, szukając miejsca do przeskoczenia,
dostałem cięcie w głowę. Widać, że oficer rąbiący
miał albo zły pałasz, albo niewprawną rękę, gdyż
stłukł mi tylko głowę, nawet krwi nie dobył, czym
dopomógł mi do przeskoczenia rowu, bo strach
ma duże oczy. Po południu mała garstka nas pozostała. W liczbie zabitych
policzony był Skrobański, ugodzony kulą w udo. Gdy niepodobna
było mu amputować nogi, musiał pożegnać się
z tym światem.
Po sformowaniu się, postąpiliśmy w drugą
bojową linię, ale i tu jeszcze niekiedy kule armatnie rwały szeregi. Kiedy
staliśmy z batalionem na
jednym miejscu, zaczęło przeraźliwie dokuczać
zimno. Chcąc się trochę ogrzać, rozdmuchałem tlejące się ognisko, a korzystając
z czasu, zdjąłem
tornister i dobyłem chleba, ażeby i głód uśmierzyć. Chleb był zmarznięty, trzeba
go było pałaszem odciąć. Gdy mozoliłem się nad tym, kula
armatnia jak gdyby dla żartu ugodziła w sam środek ogniska. Obsypany węglem i
popiołem, zmieszany, porzuciwszy tornister i chleb pośpieszyłem
na swoje miejsce! Śmiech ogólny batalionu przywrócił mi przytomność,
zmiarkowałem, że druga
kula nie tak łatwo w to samo miejsce trafi, powróciłem więc i zabrałem się do
śniadania, a zarazem do obiadu. Wieczorem sławny atak kirasjerów rosyjskich
księcia Alberta i naszą kolumnę
zmusił do sformowania czworoboku przeciw kawalerii.
Kolumna nasza przerzedziła do reszty tę garść
zuchwałych pijanych żołnierzy, z których podobno
żaden nie wrócił do swoich. Za wałem, u rogatek grochowskich, wieczorem
straciliśmy jeszcze
kilku ludzi, między innymi żołnierza Gadają,
o którym ówczesne gazety pisały. Dnia 26 lutego
maszerowaliśmy do Warszawy na plac broni; tu
był zbiór naszych mężnych niedobitków. Wieczorem poszliśmy do obozu na
Powązkach, gdzie
rozlokowano nas w szopach. Nie mieliśmy w korpusie żadnego oficera, wszyscy
wyginęli, a Domagalski był translokowany do 3 batalionu. Nie
miałem nikogo, żeby prosić o pozwolenie odwiedzenia matki, tak upłynęły trzy
dni, dopiero kiedy otrzymaliśmy dowódcę kompanii, porucznika
Mrożka, od niego dostałem pozwolenie wyjścia na
parę godzin. W domu już byłem opłakany, bo po
takiej bitwie nie mając przez kogo zawiadomić
matki, że żyję, gdy każdy, kto został żywy, już
pośpieszył do rodziny, smutne domysły wzbudziłem. Cieszyliśmy się sobą bardzo
krótko, bo urlop
był bardzo ograniczony. W kilka dni potem dowództwo armii objął Skrzynecki. Do
każdego batalionu miał zwięzłą przemowę, pełną zapału.
Jeden z żołnierzy naszej kompanii, nazwiskiem
Kwiecień, wykrzyknął: „Będziem bić Moskali!"
Skrzynecki nie zrozumiał i zapytał, co ten mówi.
Kwiecień powtórzył i dodał: „A w ogóle wiwat!
Niech żyje Polska i Naczelny Wódz!" Zadowolniło
to generała. Wkrótce wyszliśmy z obozu na kwatery do Warszawy. Zajęliśmy naszym
pułkiem
Nowe Miasto, ulicę Franciszkańską. Wtedy dopełniono pułk nowym żołnierzem. Co
trzy dni chodziliśmy na posterunki na Pragę, gdzie obozując
przy ogniskach na dworze, odbywaliśmy służbę
na pikietach, placówkach, patrolach. Raz byliśmy
na rekonesansie za Grochowem, tu dała się widzieć różnica między ostrzelanym
żołnierzem
i młodym rekrutem; my nie kłanialiśmy się już
kulom nieprzyjacielskim i żartowaliśmy z młodych,
pierwszy raz w ogniu będących, nie pomnąc, jakie
wrażenie na nas na początku ten ogień sprawił.
W Wielki Czwartek po usłanych słomą ulicach
i moście wyszliśmy na Pragę, gdzie cała armia
koncentrowała się. Spostrzegliśmy, że coś ważniejszego niż pikiety tu nas
sprowadziło. Z rozświtem zaczęła się sławna bitwa (31.III.1831), w której
nieprzyjaciel ogromną klęskę poniósł. Nasz
pułk do wieczora był w drugiej linii, aż dopiero
pod Dębem wprowadzono nas w ogień. Tu
wytrzymaliśmy sławną szarżę trzech kolumn kawalerii rosyjskiej, po odparciu
której na błotach
zanocować mieliśmy.
W Wielki Piątek my rozpoczynaliśmy bitwę
(1.IV.1831). Po lewej stronie szosy dostało nam
się w ręce z łatwością 6 dział nieprzyjacielskich.
Nieprzyjaciel spiesznie rejterował za Kałuszyn.
Stąd armia nasza rozeszła się za nieprzyjacielem
w różne strony. 4 pułk wraz z innymi poszedł na
Cegłów, gdzie zatrzymał się kilka dni bez bitwy.
Stamtąd robiliśmy poruszenia w rozmaitych kierunkach. W jednym z takich
poruszeń, czyli rekonesansów, byłem posłany z nocnej placówki na
patrol awangardowy, zwany szpicą. Mieliśmy dotrzeć do jakiegoś miasteczka, zdaje
się do Siennicy.
Przechodząc przez las, spostrzegliśmy poprzywiązywane do drzew siwe konie. Nie
wiedzieliśmy,
że nasza kawaleria idąca z innego traktu mogła
być przed nami, zatem przypuszczaliśmy, że jakiś
oddział nieprzyjacielskiej kawalerii odpoczywa.
Wtem spostrzegamy naszego szasera z pułku;
rzecz się natychmiast wyjaśniła, a ponieważ miałem w tym pułku wuja Franciszka
Miecznikowskiego i brata ciotecznego Titenbruna, zaraz zapytałem żołnierza o
nich. Wskazał drzewo, pod
którym wuj przygotowywał śniadanie. Titenbruna
nie było z nimi. Posiliłem się naprędce, bo nie
było czasu do stracenia, a przy czułym pożegnaniu wuj obdarzył mnie czterema
złotymi polskimi, które wcale mi nie zawadzały. Tego samego
dnia powróciliśmy do Cegłowa.
W kilka dni znowu wypadła na mnie placówka.
Było już dosyć ciepło, dniem nawet już słońce
grzało, pozwoliłem więc bez wyższego rozkazu
zdjąć żołnierzom tornistry. Nadjechał nasz dyżurny, pułkownik Majkowski,
aresztował mnie za to.
Po odbyciu placówki zameldowałem się do ariergardy i tam pozostałem jako
aresztowany. Wtem
pułk otrzymał rozkaz wymarszu dla zajęcia posterunku w Kuflewie. W marszu,
pułkownik nie widząc mnie jak zwykle zgiętego pod tornistrem
i bronią na przodzie batalionu, zapytał dowódcę
batalionu, majora Piweckiego: - Gdzie się podział „Mały? (tym przydomkiem zwykle
mnie
nazywano) - a gdy major odpowiedział, że jeszcze jestem aresztowany, kazał
natychmiast mnie
zwolnić i przepraszał, że zapomniał o mnie.
Wszyscy też żartowali sobie z mego wypadku,
winszując mi tego, że już jestem prawdziwym żołnierzem, bo w kozie siedziałem.
Pod Kuflewem był z nami 5 pułk ułanów Zamoyskiego. Któregoś dnia napadli na nich
nie
przygotowanych kozacy i zabrali 80 ludzi wraz
z końmi. Alarm był powszechny. Z naszej kompanii podporucznik Wiśniewski, z
plutonem stojący na lewym skrzydle wsi, otrzymał rozkaz, ażeby wysłał patrol
złożony z podoficera i sześciu
ludzi na groblę za wsią, gdzie były pastwiska
włościańskie i olszynka na bagnach, dla przekonania się, czy stamtąd
nieprzyjaciel się nie zbliża.
Wiśniewski chciał komenderować Sługockiego,
lecz ten wymawiał się, że niedawno był na patrolu i że nie na niego kolej.
Wiśniewski próbował
go zawstydzić, ale gdy Sługocki zuchwale mu odpowiadał i pójść nie chciał,
przymuszony był aresztować go, a na patrol wezwać ochotnika. Mnie
czasami oszczędzano jako bardzo młodego, chcąc
więc to powetować, wystąpiłem naprzód, prosząc,
żeby mnie na patrol posłano. Podporucznik chętnie zezwolił na to, kazał wybrać
sześciu ludzi
i ruszyć na miejsce wskazane, a Sługockiego tym
bardziej upokarzał, że najmłodszy go zastąpił.
Przechodząc z patrolem przez wieś, spotkałem
jadącego ułana 5 pułku. Był to mój kolega szkolny, Ignacy Gumowski. Stękał
biedak, był cały
zbroczony krwią i pokłuty przez kozaków. Nie
mogłem mu dać pomocy, ale doradziłem, żeby
jechał do księdza proboszcza w Kuflewie, gdzie
rzeczywiście znalazł pomoc, jak o tym dowiedziałem się w 26 lat później.
Poszedłszy dalej na
groblę między olszynę, spotkaliśmy oddział kozaków, jadących ku nam. Niestraszna
nam była kawaleria, choć w znacznie przemagającej sile, gdyż
byliśmy zupełnie bezpieczni, mając za sobą płoty,
rowy i błota. Przyczajeni, oczekiwaliśmy ich zbliżenia na strzał karabinowy.
Kozacy, nie przewidując zasadzki, zbliżyli się na strzał karabinowy,
a spotkawszy raptowny ogień, zmuszeni byli jak
najspieszniej cofać się, uprowadzając ranionych.
Kilka dni później znajdowałem się na placówce
z prawej strony wsi pod wiatrakiem. Nad ranem
przyszedł do nas jakiś poczciwy wieśniak, z uwiadomieniem, że Dybicz z 40
tysięcami ciągnie na
Kuflew i niedługo pokażą się jego awangardy.
Wedle zwykłego porządku odesłałem go pod strażą do dowódcy pułku. W związku z
jego doniesieniami na wzmocnienie pikiety przybył podporucznik Wiśniewski z
resztą plutonu. Szwadron
jazdy mazowieckiej stanął daleko przed nami
w zaroślach, zaś szwadron 4 pułku ułanów zakrywał naszą pikietę pod samym
wiatrakiem. Równo
ze wschodem słońca pokazali się kozacy. Zaczęły
się pojedyncze zaczepki pikiet Mazurów, lecz gdy
awangarda w paręset kozaków zaczęła się formować do ataku, Mazury rzucili się na
nich i zaczęła.
się rąbanina. Ułani widząc przybywających kozaków, pośpieszyli swoim na pomoc,
ale i oni nie
mogli poradzić coraz wzrastającej sile i całą masą
zaczęli się cofać ku nam. Piękny to, choć smutny
widok szarżującej na siebie kawalerii, przy pysznym wschodzie słońca. Serce się
ściskało, kiedy
patrzyliśmy na współrodaków, padających z ręki
najeźdźcy. Jakżeby się chciało dać im pomoc, podźwignąć z ziemi, usadzić na nowo
na koniu, lecz
powinność zatrzymywała nas na miejscu w oczekiwaniu dalszych rozkazów. Mieliśmy
rozkaz, ażeby przed kawalerią cofać się ku pułkowi do wsi.
Kiedy już zaczęliśmy odstępować, przybył do nas
z nowym rozkazem adiutant, ażeby rozsypać się
w tyraliery dla odstraszenia kozaków, którzy z regularnąpiechotąnielubilimieć
doczynienia.
Wiśniewski posłał mnie w łańcuch, a sam pozostał w rezerwie jako główny
komendant. Kawaleria nasza chciała nam ustąpić miejsca do działania, ale nie
miała tejprzezorności, żeby nas
ominąćnaskrzydłachnaszych,nierozdzielając
tyraliery. Kozacy obcesowo następowali za nimi,
tym sposobem przecięli nas na pojedyncze części,
nie byliśmy w stanie sformować grup zwróconych
przeciw kawalerii nieprzyjacielskiej, każdy musiał
się bronić jak mógł lub razem z kawalerią biec
ku swoim. Ja byłem jednym z ostatnich, a uczepiwszy się strzemienia ułana,
biegłem, nie zważając na jego wołanie, że mogę go z konia ściągnąć. Tak
dotarliśmy do płotów, gdzie już ocalony
byłem,tuśmiałomogłembraćnacelkozaka,
gdyż nie mogłem poprzednio strzelać w kupę,
gdzie byli swoi. Za płotami znalazł się też dzielny
nasz porucznik Mrozek z drugim plutonem naszej
kompanii, który nie zważając na swoich, kazał
z tyłu dać ognia. Kozacy spostrzegłszy niebezpieczeństwo grożące im z tyłu,
rzucili się w bok
i oczyścili plac boju, na którym z mego łańcucha tyraliery pozostało czternastu
ludzi.
Złączywszy się z pułkiem, maszerowaliśmy
przez wieś w kierunku Cegłowa, ale jeszcze nie
wyszliśmy zupełnie ze wsi, kiedy kozacy już zajechali na podwórze pana
Trzcińskiego, dziedzica
czy też posesora Kuflewa, i zaczęli zsiadać z koni. Przejęty żalem nad losem
współbraci, którzy
trafiali w ręce wrogów, prosiłem majora Piweckiego, żeby mi pozwolił dla
postrachu strzelić do
najeźdźców. Roześmiał się poczciwy major i rzekł:
„Pal! ale pal dobrze!". Wycelowałem zza płotu
i wypaliłem. Nie wiem, czy trafiłem którego, ale
zaraz rozproszyli się za zabudowania. Tegoż dnia
ciągle odpierając natarczywość nieprzyjaciela,
przybyliśmy wieczorem do Cegłowa, gdzie znaleźliśmy znaczną część naszego
wojska. W nocy odstępowaliśmy wszyscy do Mińska bez walki. Na
drugi dzień była walna bitwa, w której zginął
nasz mężny Nieprzecki, nie doczekawszy się
munduru oficerskiego, bo był już rozkaz o jego
awansie. Tu pewien kozak na swym koniu podstępem chciał zabić kapitana Fausta,
komenderującego tyralierami. Wyjechał zza karczmy, wołająć i, prosząc, aby do
niego nie strzelać, zsiadł
z konia i oparłszy karabin na koniu wystrzelił
do Fausta, szczęściem nie trafił, ale sam prędko
i zręcznie skrył się za karczmę. Potem, gdy się
kiedy pokazał kozak na siwym koniu, to póty
strzelano do niego wołając: „Pal do Marcina!",
póki nie zapłacił życiem za zdradę swego towarzysza.
Spod Mińska w bitwie cofaliśmy się do Dębego. Plan Skrzyneckiego nie udał się,
nieprzyjaciel pod Dębe Wielkie nie przyszedł, przewąchał niebezpieczeństwo i
znów za Mińsk Mazowiecki odstąpił. Kilka dni staliśmy pod Mińskiem, tu
sprawiliśmy pogrzeb Nieprzeckiemu, tutaj straciliśmy pułkownika Majkowskiego.
Cholera
była przyczyną jego śmierci. Dowództwo objął
pułkownik Brzeski z 2 pułku strzelców pieszych
i ten już do końca kampanii pozostał dowódcą
naszego pułku. W ciągu tego czasu pewnego dnia
przyszedł po mnie podporucznik Wiśniewski, obudził mnie, kazał się oczyścić i
ubrać jak najprędzej, mówiąc, że generał mnie wzywa. Wiarusy
pomogli mi oczyścić amunicję, a ja myjąc się, zapytywałem Wiśniewskiego, po co
jestem wzywany,
Wiśniewski uśmiechał się tylko i mówił: „Pośpiesz się, to się dowiesz". Pewny
byłem, że mnie
odkomenderują do Warszawy z jakim poleceniem, dusza się aż rwała do rodzeństwa,
ale
gdyśmy przyszli na plac, zastaliśmy tam generała
Giełguda, generała Czyżewskiego i cały sztab
oraz kilkunastu żołnierzy. Wiśniewski przystąpił
do generała Giełguda i przedstawił mnie. Generałowie całowali mnie, jak się
całuje pacholęta,
i tu otrzymałem podziękowanie za ów patrol pod
Kuflewem, obiecano przy tym przedstawić mnie
do krzyża. Krzyża nie otrzymałem, bo też nie
takie czyny powinny być nagradzane Orderem
Virtuti Militari.
Po niejakim czasie otrzymaliśmy rozkaz maszerować jak najspieszniej pod
Ostrołękę. Była
to wyprawa na gwardię rosyjską. Maszerowaliśmy
też dzień i noc lasami, wąskimi drożynami. Znużenie było ogromne, sen morzył nas
do tego stopnia, że idąc drzemaliśmy i nieraz stuknąwszy nogą o korzeń,
rozciągałem się jak długi, co na
krótki czas otrzeźwiało, bo wkrótce znowu sen
ogarniał.
W Ostrołęce awangarda naszego pułku, pod
dowództwem majora Ostrowskiego, zabrała na
Narwi 5 berlinek z żywnością i kompanię eskortującą je. Dostało się nam
sucharków i po czarce
wódki. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy szosą
ku Łomży. Prawie z płaczem maszerowałem, tak
mi sił brakło. Stanęliśmy w lasku o milę od Łomży.
Jak kamień padłem na ziemię i zasnąłem, nie
myśląc o posiłku, nóg prawie nie czując. Raniutko
podnieśli nas do broni. Sformowani w porządek
bojowy, polami postępowaliśmy pod Łomżę. Usypane baterie kazały się spodziewać
silnego oporu
nieprzyjaciela. Rozsypaliśmy się w tyraliery;
pierwszy raz miałem brać udział w ataku baterii. Nieprzyjaciela nie było widać,
była niewiadoma jego liczba, toteż i strachu było więcej.
Cichość w baterii wzbudzała podejrzenie, że nieprzyjaciel ma zamiar jak
najbliżej nas dopuścić,
aby tym pewniejszy cios zadać. Próżne jednak
były nasze obawy i domysły, w bateriach już nikogo nie było. Gwardia rosyjska
nie oczekiwała
starcia z nami. Rosjanie opuścili Łomżę, spaliwszy za sobą mosty na Narwi,
pozostawiwszy
wszystkie bagaże i furaż bez jednego strzału. Kiedy już most stał w płomieniach,
mieszkańcy Łomży wyszli nam na spotkanie, gościnnie nas przyjmując. Kto co mógł,
wynosił na nasze spotkanie,
radość ich była niewypowiedziana, za to i my też
wynagrodziliśmy ich, czym mogliśmy. Trzy stodoły ogromne naładowane były
rozmaitymi bagażami. Gwardia, szykując się do przyszłej ostentacji przy wejściu
do Warszawy, miała ze sobą
rozmaite zbytkowne rzeczy. Z zimy zaś złożone
tu już było ciepłe odzienie żołnierskie jako obciążające żołnierzy. Niejeden z
mieszczan łomżyńskich naładował wóz moskiewskich kożuszków
albo nowiutkich mundurów gwardyjskich i zawiózł do domu, nikomu za to nie
potrzebując
dziękować. Z oficerskich tłumoków żołnierze zaopatrywali się w prześliczną
bieliznę, fularowe chustki, często nawet znajdowano srebra, które za bezcen
łomżanom sprzedawano. Powozy, dywany i inne kosztowne rzeczy porozbierali
oficerowie, słowem, co kto mógł, zabierał.
Byli i tacy, co naładowane powozy odsyłali do
domów. Parę dni oczekiwaliśmy rozkazu, a kiedy
odebraliśmy go, na całą noc wyruszyliśmy pod
Tykocin. Szliśmy forsownym marszem, w ciemności ciągle błyskały wystrzały pod
Tykocinem
i huk ręcznej broni, za naszym zbliżeniem się,
uporczywie w jednym miejscu był słyszany. Pospieszyliśmy w tę stronę, ale smutny
widok nas
oczekiwał. Przybyliśmy już za dnia, wszędzie było
cicho, mnóstwo leżało zabitych i ranionych,
a wszystko tylko nasi, nieprzyjacielskiego trupa
ani jednego. Pokazało się, że dwa nasze pułki Inwalidzki i 16 pułk liniowy po
ciemku napadły
na siebie, a nim spostrzeżono pomyłkę, ofiar padło bardzo wiele. Nieprzyjaciel
tymczasem zrejterował i pomoc nasza była już niepotrzebna.
Powróciliśmy ze wszystkim do Łomży. Rozkaz
marszu pod Ostrołękę był spóźniony, z tego powodu nasz korpus pod dowództwem
generała
Giełguda pozostał w Łomży, oczekując dyspozycji Naczelnego Wodza. Jakoż wkrótce
przywiózł
ją nam jakiś sztabsoficer, na skutek której ruszyliśmy na Litwę. Rzucono pontony
przez Narew
i po przejściu całego korpusu, co trwało cały
tydzień, przeszliśmy do Szczuczyna na nocleg.
W tym marszu ja byłem dyżurnym w swojej
kompanii. Kiedy stanęliśmy już na miejscu w nocy, nim zawołano dyżurnych dla
oddania rozkazów względem rozporządzania ogniem, słomą, woda i gotowaniem
strawy, położyłem się odpocząć,
nie zdejmując nawet tornistra, bo zobaczywszy leżący jakiś bez właściciela,
położyłem na nim głowęimocnozasnąłem. Nie wiem, jak długo
spałem, ale obudzony byłem silnym kopnięciem
w nogę z wykrzyknikiem: „Jaki tu gałgan leży
na moim tornistrze!" Zerwałem się na równe nogi, a poznawszy Sługockiego,
zacząłem mu robić
ostre wymówki, że tak niebacznie ze mną postąpił, dodając, iż wiem, że mu chodzi
o całość
bogactw w łomżyńskim rabunku szop zdobytych,
których wcale nie miałem zamiaru wykradać. Sługocki zamiast przeprosić mnie,
przynajmniej uniewinnićsięniepoznaniem,burknąłmi,mówiąc:
„Cicho, smarkaczu, bo jeszcze po uszach dostaniesz!" To mnie wprowadziło w gniew
najgwałtowniejszy,wiedziałem, że był podszytytchórzem, porwawszy za karabin,
krzyknąłem: „Broń
się, tchórzu! bo nim dostaniesz się do moich
uszu, zakole cię jak bydlę!" Sługocki wyciągnął
naprzód ręce i tak się w tył cofał, a ja chcąc
go nastraszyć, zrobiłempchnięcie wpowietrzu,
ale wyciągnięta ręka jakoś trafiła na koniec bagnetu, poczułem zaraz, że go
gdzieś ukłułem. Nie
wiedząc nawet, jaka jest rana, i dosyć mając satysfakcji, postawiłem karabin.
Sługocki wolał iść
na skargę niż odemścić krzywdę, więc walka bez
pośredników się skończyła. Wkrótce zawołano
dyżurnych, wydano rozkazy, których spełnieniem
natychmiast się zająłem, nic nie wiedząc, co
Sługocki przedsięwziął, gdy wtem głos porucznika Mrożka, wołający mnie po
nazwisku, uprzedził, że sprawa się wytoczyła. Zastałem przy
ognisku oficerów i Sługockiego z okrwawioną ręką. Mrozek zapytał mnie groźnie:
„Co to znaczy?" Z pokorą opowiedziałem moją krzywdę,
dodając, że nie miałem wcale zamiaru zakłuć
Sługockiego, chciałem tylko go przekonać, że do
moich uszu niełatwo się dostać. Oficerowie, zawsze przychylni dla mnie,
uśmiechali się, a Mrozek
zaczął nas obydwóch łajać, wymawiając nam, że
zły przykład dajemy żołnierzom, a za karę rozkazał mi pozostać następnego dnia
dyżurnym, co
w czasie marszu było dosyć uciążliwe. Sługocki,
wcale z tego niezadowolony, dosyć zuchwale powiedział porucznikowi, że on sam
wymierzy sprawiedliwość. Z tego powodu Mrozek, obrażony,
złajał Sługockiego, a gdy ten nie przestawał zuchwale odpowiadać, skończyło się
na tym, że
z raną dostał się do kozy. Rana była bardzo
mała, koniec bagnetu trafił między palce i skórę
rozdrapał. Na drugi dzień Mrozek opowiedział
ten wypadek pułkownikowi. Ja pozostałem dyżurnym, a Sługocki jako aresztowany
musiał jeszcze dźwigać dwa karabiny za zuchwalstwo przeciwko dowódcy kompanii, a
najbardziej go bolało
to, że pułkownik kazał mu nieść mój karabin,
przez co tytn bardziej był upokorzonym.
PrzybyliśmypodRajgród.Tustoczonabyła
bitwa (29.V.31 r.) z korpusem Sackena, rozbitego
na wszystkich punktach. Do niewoli wzięto
2 sztabsoficerów, 7 oberoficerów i 1200 żołnierzy.
Tu dostałem lekką ranę w prawą nogę kulą, skutkiem czego kilka dni jechałem z
lazaretem. Sacken
z resztą swego korpusu odstępował z największym
pośpiechem za Niemen, ze wszystkich wsi okolicznych zabierał podwody, magazyny
za sobą palił,
od których niezmiennie wzmagały się pożary.
Giełgud wysłał parlamentarza z ostrzeżeniem, że
jeżeli jeszcze gdzie pożar zastanie, to na pogorzelisku każe rozstrzelać stu
jeńców. To poskutkowało, pożarów do samego Niemna więcej nie
spotkaliśmy. Nasz pułk i część kawalerii w awangardzie ścigały niedobitków do
Niemna. Tu zastaliśmy już most spalony i tu parę dni odbywaliśmy posterunek.
Korpus zaś udał się wprost
pod Giełgudyszki. Gdy staliśmy na posterunku,
przybyło do nas kilkudziesięciu akademików
wileńskich. Rozdzielono ich na pewien czas po
kompaniach. Do mego 8 sierżanctwa byli przeznaczeni dwaj bracia Borowscy, lecz
po przejściu
za Niemen otrzymali oni inne zadanie i dopiero
w Prusach byliśmy razem. Od młodszego otrzymałem na pamiątkę chustkę fularową,
którą
w późniejszych nieszczęściach utraciłem.
Spod Kowna w ciągu jednego dnia przeszliśmy pod Giełgudyszki, gdzie była już
urządzona
przeprawa przez Niemen. W tym przemarszu znowuż na mnie przypadł dyżur. Zmęczony
po tak
znacznym marszu, kiedy stanęliśmy w lasku pod
Giełgudyszkami, bez sił prawie wsunąłem się pod
krzak jałowcowy z tornistrem i jak kamień zasnąłem. Kiedym się obudził, był już
dzień, ale jakież
było moje zdziwienie, gdy zamiast piechoty spostrzegłem się otoczony kawalerią.
Dwa szwadrony
3 pułku ułanów stały na miejscu naszego batalionu.
Dzielono furaż właśnie blisko krzaku, pod którym
spałem, hałas mnie obudził, a gdym się pytał,
gdzie się nasz pułk podział, ułani odpowiedzieli
tysiącem żartów, że jeszcze w nocy wyruszył, nie
wiadomo w którą stronę. Broń moja była zabrana, poszedłem jej szukać niezmiernie
strapiony,
gdyż jako dyżurny zamiast drugich budzić, sam
tak fatalnie zaspałem. Spodziewałem się porządnej bury od Mrożka, toteż mnie nie
minęła. Pułk
oczekiwał pod laskiem na przeprawę, w mojej
nieobecności kto inny podjął dyżur, musiałem się
zameldować porucznikowi, z pokorą przyznając
się do winy najserdeczniej. Wyburczał, co wlazło, a co gorsza, kazał odszukiwać
swoich bagaży,
kt�