Regalica Barnim - Listopad
Szczegóły |
Tytuł |
Regalica Barnim - Listopad |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Regalica Barnim - Listopad PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Regalica Barnim - Listopad PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Regalica Barnim - Listopad - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BARNIM REGALICA
Listopad
Ja naprawdę nie chciałem zabić Adama Apfelbauma. Piszę
to, żebyście wiedzieli - nie mam przecież innych powodów,
zwłaszcza odkąd Adam Gmurczyk (minister bezpieczeństwa i
sprawiedliwości Tymczasowego Rządu Narodowego) wyłączył spod
odpowiedzialności karnej sprawców czynów popełnionych "w
uniesieniu patriotycznym". Długo zastanawiałem się, jak to
opowiedzieć i dlatego zacznę od początku.
Początek tych wydarzeń to chyba wrzesień, kiedy
zacząłem czwartą klasę. To znaczy - teraz, z perspektywy
czasu wydaje mi się, że zaczęło się właśnie wtedy - choć
wówczas nic takiego bym nie powiedział.
Rozpoczął się normalny rok szkolny, dla nas o tyle ważny,
że miał się kończyć maturą, toteż rozglądaliśmy się już za
studiami, przeglądając informatory uczelni. Zarazem był to
normalny rok, kolejny w długiej historii naszej budy, to
jest Liceum Ogólnokształcącego nr 1 im. Jakuba Franka -
uroczyste otwarcie, pierwsze zajęcia, pierwsze sprawdziany.
Jak co roku, we wszystkich szkołach Euroregionu Warty.
Pewnego razu, przeglądając w szkolnej pracowni
komputerowej internetową listę uczelni wyższych, zauważyłem
dziwnie wysoką średnią, wymaganą przy składaniu papierów na
Wydział Historii poznańskiej filii Viadriny. W pamięci
miałem całkiem inne liczby, więc dla pewności sięgnąłem po
opasły tom "Informatora dla zdających na uczelnie wyższe"
sprzed roku (w pamięci komputera nie było informacji o
zeszłorocznych warunkach dla kandydatów). I rzeczywiście -
nie będę zanudzał was szczegółami, dość powiedzieć, że po
przeliczeniu nowych zasad punktowania dowiedziałem się, że
trzeba mieć 15 punktów więcej. Porównałem inne wydziały, a
potem uczelnie, zestawiając obecny system z danymi z
zeszłorocznego informatora. Wszędzie było podobnie -
ciekawe, że nigdzie nie natknąłem się na informację o
zmianie systemu punktowania, choć wydawało mi się, że
powinno to być jakoś podane.
Przy sąsiednim monitorze Ziutek oddawał się rozkoszom
oglądania "Milczenia owiec VII" emitowanego na "kanale
śmierci" - był to program kodowany, ale co to dla Ziutka
rozszyfrować standardowe dekodery. Na ekranie doktor Lecter
właśnie smażył wątrobę wyprutą przed chwilą z listonosza,
wyjaśniając jednocześnie przez telefon indywidualizm
Stirnera poszukującej go agentce FBI. Dobrze zresztą
trafiłem, bo akurat włączyła się reklama przypraw kuchennych
i Ziutek, choć niechętnie, dał się oderwać od monitora.
Gdy podzieliłem się z nim swoim odkryciem, jego pierwszą
reakcją było "znowu coś popierdoliłeś", niemniej jednak
siadł przed klawiaturą, skąd po chwili dobiegło Ziutkowe
"ale jaja". Nie dziwię mu się - też chciał zdawać na
obleganą filię Viadriny, a nie mógł sobie pozwolić na
korepetytorów itp., bo rodzina była niebogata.
Policzyliśmy raz jeszcze, ale nie chciało być inaczej.
Nie wyciągnęliśmy jeszcze żadnych ogólnych wniosków z tej
informacji, prócz tego, że trzeba naprawdę ostro zakuwać.
Jednym słowem dopust boży, lecz nic więcej. Ale wracając
tego dnia do domu (Ziutek mieszkał w tym samym osiedlu)
spotkaliśmy Adama Apfelbauma i naturalnie powiedzieliśmy mu
o naszych wyliczeniach, klnąc przy okazji władze oświatowe,
że opóźniają się z upublicznieniem nowych zasad punktacji.
Wysłuchał nas ze zrozumieniem, spoglądając zza swoich
grubych jak spodki szkieł. Przygładził pejsy (u uczniów
Liceum Laudera nie są podobno obowiązkowe, ale większość z
nich je nosi) i powiedział, że o tym wie.
- No i co powiesz? - Ziutek był naprawdę zajeżony.
- 15 punktów dostaje każdy uczeń liceum klasy "A". Ale
dla was jest to naprawdę problem.
Ziutek kiwnął głową jakby coś zrozumiał (jest ambitny i
cholernie nie lubi przyznawać się, że czegoś nie wie), ale
ja przed starym kumplem, jakim w końcu był Adam, nie miałem
potrzeby się zgrywać.
- Ty, co to są licea klasy "A"?
- Jest to wewnętrzna klasyfikacja Ministerstwa Oświaty
Euroregionu Warty, stosowana też w Euroregionach: Śląsk,
Pomerania i Prusy Wschodnie. Podział jest wewnętrzny,
dlatego mogłeś o nim nie słyszeć. Do klasy "A" należą m.in.
wszystkie Licea Laudera. Dochodziliśmy do jego bloku,
pożegnał się więc i poszedł w swoją stronę.
Ziutek przez chwilę milczał, odprowadzając go wzrokiem, po
czym kopnął ze złością leżącą na chodniku butelkę po piwie.
- Wysocki ma rację, kurwa. Oni chcą z nas zrobić
ciemniaków!
Po chwili obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.
- Jacy oni? - nic nie kapowałem.
- Zdzwońmy się później, to pogadamy.
Dochodziliśmy z kolei do bloku Ziutka i ta lakoniczna
odpowiedź była nawet zrozumiała. Wtedy po raz pierwszy
usłyszałem o Piotrku Wysockim.
Jak zapewne wszyscy pamiętacie, nasza gospodarka nie do
końca przezwyciężyła jeszcze - nieuniknione, dodajmy -
problemy okresu dostosowawczego do standardów europejskich.
Jednym ze środków zaradczych (w ramach rządowego Programu
Wsparcia Przemian Wolnorynkowych) były roboty interwencyjne
i z przydziału do takich właśnie prac trafił do naszej
szkoły Piotrek Wysocki - a dokładniej do stołówki szkolnej,
jako trzeci pomocnik kucharza. Jak mogłem się zorientować,
główne jego obowiązki polegały na robieniu zakupów dla
kucharza i jego dwóch innych pomocników, tymi zakupami były
głównie piwo i papierosy. Kuchnię (jak i całą szkołę)
sprzątała etatowa sprzątaczka, a sam kucharz z pomocnikami
nie potrzebowali kogoś z zewnątrz, kto mógłby na przykład
dokładniej się przyjrzeć ich gospodarowaniu. Miał więc sporo
czasu, który wypełniał głównie lekturą - no i rozmową z
nami. Był mniej więcej w naszym wieku, po zawodówce
gastronomicznej, bardzo inteligentny mimo pewnej surowości.
Miał przy tym coś, co sprawiało, że chcieliśmy z nim
rozmawiać, nawet jeśli nie zgadzaliśmy się z jego poglądami.
Poznałem go nieco później - wtedy jakoś nie zebrałem się,
aby zadzwonić do Ziutka, a niebawem zdarzyło się to sławne
spięcie z księdzem Młodziakiem.
Ksiądz doktor Młodziak był naszym nowym nauczycielem
religii.Nawet nas nie zdziwiło, że przyszedł na zajęcia w
swetrze, tylko z koloratką - chyba już wspominałem, że
Kościół dostosował się do ponowoczesności, w czym dużą
zasługę ma ksiądz prymas Arkadiusz Nowak, ale nie on jeden.
Sporą rolę w modernizacji kościoła polskiego (który,
niestety, w przeszłości był ostoją konserwatyzmu i postaw
ksenofobicznych, nie mówiąc już o tradycyjnym polskim
antysemityzmie, bo to oczywiste) odegrała instytucja
wspólnych konferencji episkopatu polskiego i niemieckiego.
Początkowo były one zwoływane dla rozstrzygnięcia
skomplikowanych spraw majątkowych w Euroregionach Śląsk,
Pomerania i Prusy Wschodnie. Ale praktyka wspólnych
kontaktów i przezwyciężania uprzedzeń w duchu
chrześcijańskiego pojednania wypracowana w trakcie rozmów o
tematyce majątkowej przydała się też w rozmowach o
modernizacji Kościoła katolickiego. Na pewnym etapie rozmowy
te toczyły się jednocześnie, co podobno znakomicie ułatwiło
ich przebieg - tak mi w każdym razie opowiadał Adam
Apfelbaum.
Ponieważ religia z zasady odbywała się na pierwszej lub
ostatniej lekcji (aby uszanować uczucia religijne wierzących
inaczej), uczestniczył w zajęciach także Wysocki, który na
ogół w tym czasie nie miał nic do roboty (obiady wydawano w
połowie zajęć). Przez kilka lekcji siedział bez słowa nie
zwracając na siebie uwagi.
Któregoś dnia ksiądz Młodziak zaczął referować temat
"Anonimowe chrześcijaństwo". Z pewnością pamiętacie sami z
zajęć religii, ale przypomnę - chodzi o to, że
najdoskonalszymi chrześcijanami są ci, którzy nie są
chrześcijanami, ale nie wiedząc o tym, żyją po
chrześcijańsku. Stąd płynie postulat, aby chrześcijaństwa
uczyć się od tych anonimowych chrześcijan - takich jak
Martin Buber. Po zakończeniu wykładu ksiądz katecheta poprosił
o zadawanie pytań. I wówczas podniósł rękę Wysocki.
- A ja tu czegoś nie rozumiem. Jeśli oni nie chcą być
chrześcijanami, to po co ich tak na siłę nazywać. Mogą tego
nie chcieć. A poza tym - chrześcijaństwo to także pewne
normy i dogmaty - choćby to, że trzeba się ochrzcić. Jak oni
nie chcą, to ich sprawa, ale chrześcijanami nie są. A godne
życie tak, ale to jeszcze nie wszystko. Same uczynki nie
wystarczają do zbawienia, o czym pisze święty Paweł w swym
Liście do Rzymian w rodziale 3, wer 28: "Sądzimy bowiem, że
człowiek osiąga usprawiedliwionie przez wiarę, niezależnie
od pełnienia nakazów Prawa".
Ksiądz Młodziak był zaskoczony, ale my chyba nie mniej.
Po pierwsze - że mu się w ogóle chciało, po drugie, że czyta
Pismo Święte, czego (jestem pewien) nikt z całej klasy nie
robił, poza fragmentem "Genezis" w wypisach szkolnych.
- No, czyżbyś zamierzał zostać luteraninem - zażartował
po chwili katecheta; większość raczej nie pojęła żartu. -
Nie należy przywiązywać wagi do form zewnętrznych -
kontynuował, już na poważnie. - Pan nasz świadomie złamał
szabas, będący u Żydów największym świętem. To, co naprawdę
się liczy, to treść etyczna chrześcijaństwa. Wiele form, do
których dawniej przywiązywano dużą wagę, dziś jest bez
znaczenia.To, co pozostaje, powtarzam, to treść etyczna
Dobrej Nowiny, która między innymi była właśnie dlatego
dobra, że niosła ze sobą wyzwolenie od przestarzałych form,
częstokroć niosących okrutne konsekwencje. Przypomnijcie
sobie, jak Stary Zakon nakazywał postąpić z nierządnicą,
którą uratował Jezus.Jednym słowem funkcją misji Kościoła
w postmodernistycznym społeczeństwie otwartym jest
eliminacja form zbędnych, oddzielających nas od żywej treści
wiary. Przykładowo, ja nie noszę sutanny.
- No dobrze, ale skoro tak, to czy tacy na przykład Żydzi
porzucają swoje formy? - Wysocki zapytał spokojnie i na
luzie, ale księdza Młodziaka zatkało po prostu.
- Ty właściwie nie jesteś uczniem naszej klasy i ja nie
muszę odpowiadać na twoje pytania, zwłaszcza jeśli mają
charakter nieodpowiedzialny i niemerytoryczny. My tu nie
oceniamy postępowania wierzących inaczej. Jak już chcesz
słuchać, to siedź, ale nie zabieraj czasu innym uczniom.
Może ktoś jeszcze chce się o coś zapytać? - Katecheta
spojrzał po klasie z mieszaniną irytacji i nadziei.
- Tak, ja. - Wstał Wojtek Podgórski, niezły sportsmen,
ale nigdy nie podejrzewałem go o jakieś zainteresowania
religijne. - Ja bym się chciał zapytać o to samo co Piotrek.
- Przełknął ślinę. - To znaczy, czy ci od Laudera dochowują
swoich form? A jeżeli tak (ja wiedziałem, że tak, i nawet
dość rygorystycznie, opowiadał mi o tym Adam Apfelbaum) - to
dlaczego my ich nie naśladujemy, choć wiadomo jest, że
powinniśmy brać przykład?
Usiadł, a ksiądz Młodziak zamarł, choć zaznaczam, że pytanie
było bez żadnej agresji w stosunku do niego. Wybawił go
dzwonek na przerwę - rzucił tylko, że są to bardzo
interesujące i skomplikowane problemy, do których wrócimy
przy najbliższej okazji. Okazja ta jednak nigdy się nie
pojawiła.
Reakcja księdza Młodziaka trochę mnie zdziwiła -
uświadomiłem sobie, że rygor szkół Laudera jest znacznie
wyższy od naszych (co wyraża się nawet w ubiorze i fryzurze
- o pejsach Adama już wspominałem, zresztą było mu w nich do
twarzy). Nie widziałem więc powodów, aby o tym nie mówić.
Tak więc w sposób naturalny zacząłem rozmawiaćo tym
dziwnym zachowaniu księdza na przerwie szkolnej i wtedy
usłyszałem po raz kolejny to, co w rozmowie z Ziutkiem
przepuszczałem mimo uszu - że celowo stwarzane są warunki,
abyśmy mieli jak najtrudniejszy dostęp do oświaty, bo wtedy
zostaje więcej miejsca dla Innych. I że ten większy luz,
jaki jest w naszych liceach w porównaniu z liceami Laudera,
wcale nie jest wyrazem troski o nas - dyscyplina tamtych
utwardza, a jej brak nas osłabia. Podawane w formie plotki
na przerwie w ubikacji szkolnej brzmiało początkowo dla mnie
dość absurdalnie, ale kiedy policzyłem raz jeszcze te
punkty, o których już mówiłem, zacząłem się zastanawiać. Nie
tylko nad naszymi szansami jako zbiorowości, także nad tym,
czy sam przebrnę przez egzaminy wstępne według nowego
regulaminu. I tak jak wcześniej wiedziałem o kółku
Wysockiego, ale w gruncie rzeczy nie interesowało mnie ono,
tak teraz zacząłem szukać z nimi kontaktu.
Spotykaliśmy się albo u Piotrka w domu, albo w pakamerze
kucharzy po zajęciach. Pakamera była przedzielona
kafelkowaną ścianką, w jednej części pomocnicy kończyli
dzień obalając flaszkę, w drugiej my zastanawialiśmy się,
czy i jak obalić ustrój. Nie przeszkadzaliśmy sobie
nawzajem, żeby jednak zbyt często nasza tam obecność nie
zwracała niepotrzebnej uwagi, co jakiś czas szliśmy do
Piotrka lub rzadziej - do któregoś z kolegów. Spotkania były
wypełnione dyskusjami o broszurach i książkach, które
zgromadził Piotrek i dawał nam do przeczytania. Niektóre
wyciągnął z makulatury (pracował jako pomoc przy
"Przeglądzie Ogólnobibliotecznym", kiedy likwidowano groźbę
faszyzmu w bibliotekach Euroregionu - jak pamiętacie, była
to część Programu Modernizacji). Zgromadził je u siebie
trochę z przekory, a później zaczął czytać. Mimo oczytania
miał duże luki w wiedzy, właściwe chyba wszystkim samoukom.
Nadrabiał to inteligencją i charakterem - przywództwo to
przede wszystkim sprawa charakteru. Na pewno nie pomagała mu
w tym rodzina. Wychowywała go babka, prosta kobieta,
zadowolona z faktu, że wnuk czyta zamiast pić albo wąchać
amfę. Z pewnością nie mogła sobie wyobrazić, że
konsekwencje niektórych lektur mogą być też (choć w inny
sposób) poważne.
Z czasem oba mieszkania wykorzystywane przez nas zrobiły
się za małe, a ryzykować spotkanie na przykład na boisku
Piotrek nie chciał po tej scysji z Młodziakiem. Dla jasności
- chyba nikt z nas wtedy nie pojmował tego tak, że robimy
coś nielegalnego, każdy jednak miał świadomość, że
afiszowanie się z lekturą Dmowskiego, Moczulskiego,
Mackiewicza czy innego faszysty jest niewskazane, choćby
dlatego, żeby nie utrudniać sobie opinią fanatyka sytuacji
na rynku pracy. Tacy pracodawcy jak Aldi, Opel czy Fundacja
Nissenbaumów nie lubią fanatyków, choć oczywiście prywatne
poglądy pracownika są wyłącznie jego prywatną sprawą w
społeczeństwie otwartym, jakie budujemy. Pogląd pracodawcy
na to, jakie poglądy powinien mieć jego pracownik - też.
A problem z mieszkaniem sam się rozwiązał - zmarła matka
Jacka Jagodzińskiego, kolegi z grupy, który został z ojcem w
trzypokojowym mieszkaniu. "No to mamy lokal" - skomentował
Piotrek i od tej pory najczęściej tam się spotykaliśmy.
Zapytacie, czy wierzyłem we wszystko to, co mówił.
Odpowiem: nie, chociażby w mord rytualny, o którego
wypadkach Wysocki był święcie przekonany. Rzecz w tym, że o
pewnych sprawach - jak choćby o tej hipotezie - otwarcie
mogłem rozmawiać tylko w naszym kręgu. A że (jak słusznie
zauważyła Szymborska) nie ma większej rozpusty jak rozpusta
swobodnego myślenia (przynajmniej dla niektórych), dość
szybko zostałem jednym z aktywniejszych członków grupy. To
wytwarzało wewnętrzną solidarność - mimo wszystkich różnic.
Dokładny opis dnia, od którego zaczął się przewrót w
Euroregionie Warty, jest niemożliwy bez wspomnienia o
"ołtarzyku". Tak nazywaliśmy wewnętrzną ściankę drzwi do
szafki na rzeczy osobiste w kanciapie Piotrka. Z reguły coś
się wiesza w takich miejscach, choćby zdjęcia dziewczyn.
Piotrek na zewnątrz swojej powiesił jakiś neutralny
kalendarz, a wewnątrz, ułożył kompozycję, którą trochę
złośliwie nazywaliśmy "ołtarzykiem". Na samym szczycie
krzyż, poniżej herb Polski z czasów sprzed przyjęcia
Programu Modernizacji i wprowadzenia instytucji
Euroregionów. Niżej obok siebie fotografie Piłsudskiego i
Dmowskiego oraz papieża Wojtyły. Jeszcze niżej krzyż
celtycki i napis "Żydzi na Madagaskar". Traktowałem to
trochę na luzie - choć podobała mi się odwaga Piotrka.
Zaznaczam, że nie chciałem wysyłać Adama na Madagaskar (co
się zaś tyczy Dagny Sztokfisz, sam chętnie bym tam z nią
pojechał). Wystarczyłoby mi, aby ci od Laudera nie
otrzymywali punktów dodatkowych.
Tymczasem - jak co roku przed dziewiątym listopada -
szkoła szykowała się uroczyście do akademii i manifestacji w
rocznicę Nocy Kryształowej. Ziutek zaraz na samym początku
roku zrezygnował z funkcji przewodniczącego licealnej
drużyny Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej - oficjalnie
dlatego, aby się lepiej przygotować do matury i móc
przekazać pałeczkę młodszym, faktycznie działał tu przede
wszystkim wpływ Wysockiego. Z tym przekazaniem pałeczki był
pewien problem - jakoś nikomu się nie chciało, i w końcu
zrobiono przewodniczącym mało komu znanego chłopaka z II "B"
o ksywce "Groszek". Wybraliśmy i zapomnieliśmy o tym -
dopóki Groszek nie zwołał zebrania MLA w trybie pilnym. Nie
skojarzyliśmy tego z faktem zgubienia przez kogoś z naszych
jednej z pożyczonych broszur - jak się okazało, Grosik znalazł
ją w ubikacji szkolnej i potraktował to jako okazję do
wykazania się swoją europejską postawą. Dość długo rozwodził
się nad koniecznością ostatecznego przezwyciężenia
nacjonalistycznych przeżytków, wyrazem których była stara
broszura, trzymana przezeń w dłoni. Następnie zaproponował
nową formę obchodzenia manifestacji w rocznicę Nocy
Kryształowej; ubrana w stroje organizacyjne licealna
drużyna MLA, wraz z delegacją Liceum Laudera przemaszerują
wieczorem oświetlając drogę pochodniami na rynek, gdzie owa
broszura zostanie publicznie spalona.
Byliśmy zaskoczeni, patrząc jeden na drugiego z miną "co
mu odbiło". Tymczasem Groszek z naszego milczenia
wywnioskował, że się zgadzamy, po chwili poparcie swoje dla
tej idei wyraził nasz wuefmen, będący z ramienia Rady
Pedagogicznej opiekunem MLA w liceum, chwaląc pomysł, który
pozwoli wykazać sprawność ruchową, jakiej wymagał przemarsz
- i zebranie zostało zakończone.
Wysocki był wściekły, gdy mu o tym opowiadaliśmy, ale w
nas też narastała złość na siebie. Jakkolwiek na to patrzeć,
nikt się nie zdobył na zastopowanie debila, jakim był w
naszej opinii Groszek. Dziś gdy o tym myślę, wydaje mi się,
że chłopak chciał się po prostu zasłużyć. A że brakowało mu
talentu, nadrabiał gorliwością.
Wysocki najeżony stał przy stole, wycierając baterię noży
kuchennych, leżących na blacie. Było już po obiedzie, kucharz
wyszedł, a z pomocników jeden zachorował, a drugi gdzieś
zabałaganił - dość, że byliśmy sami - nasza grupa i Wysocki.
I właśnie wtedy do kuchni weszli Groszek z Apfelbaumem,
kierując się w stronę kanciapy Piotrka.
- Komisyjnie porządkujemy szkołę z polecenia Rady
Pedagogicznej - oznajmił przewodniczący MLA oficjalnym
tonem.
- W kuchni sprzątamy my i sprzątaczka - odburknął Piotrek
nieco zdziwiony, bowiem delegacje oficjalnie nigdy i tak nie
zwiedzały kuchni.
- Ale my sprzątamy szkołę z nazistowskich śmieci -
Groszek z triumfem w głosie podszedł do szafki Piotrka i
otworzył drzwi. Nie wiem, kto mu powiedział o "ołtarzyku".
Popatrzył przez chwilę to na nas, to na przyklejone kartki,
po czym zamaszystym ruchem chwycił niedokładnie
przyklejonego orła i oderwał, rzucając połowę kartki na
podłogę.
W ciszy, jaka zaległa, nie uszyszeliśmy trzech kroków
Piotrka, jakie dzieliły go od Groszka - zobaczyłem ruch i
twarz tamtego z wyrazem zdziwienia i bólu, zaraz potem
usłyszałem łomot padającego ciała. Kiedy przecisnąłem się
przez kolegów, ujrzałem, jak Piotrek wyciąga długi nóż
kuchenny z klatki piersiowej Groszka, leżącego na kafelkowej
podłodze kuchni. Pierwszy oprzytomniał Adam - odepchnął
jednego z kolegów i szybko rzucił się do ucieczki. I wtedy
właśnie do kuchni wszedł ksiądz Młodziak - trójki klasowe
są, jak sama nazwa wskazuje, złożone z trzech osób:
Przedstawiciel społeczności szkolnej, delegat od Laudera, no
i ktoś z Rady Pedagogicznej (tu właśnie katecheta). Piotrek
odwrócił się ku niemu, trzymając cały czas ten nóż kuchenny,
który z chłodnym namysłem zaczął płukać pod kranem.
- Macie być w sutannach - stwierdził spokojnie, ale z
jakimś takim błyskiem w oku. - A gdzie sutanna, proszę
księdza? - spytał już całkiem bez nerwów.
Ksiądz Młodziak spojrzał na nogi Groszka wystające zza
nas i na nóż czyszczony przez Piotrka.
- To ja... może pójdę się przebrać.
W następnej chwili usłyszeliśmy tupot jego stóp na
schodach.
Wtedy Wysocki odwrócił się od nas i powiedział, że to
miało wyglądać inaczej, ale że teraz on już nie ma wyboru,
i żebyśmy się decydowali. Ma grupę podobną do naszej w
Straży Miejskiej. Jest szansa, abyśmy z zaskoczenia
aresztowali burmistrza i opanowali posterunek policji. A
później się zobaczy. Liczy, że naród się obudzi - użył
takich słów mniej więcej. Ale trzeba zatrzymać Apfelbauma i
szybko ruszyć do centrum - najlepiej w mudurach Ligi
Antyrasistowskiej. Otrząsnęliśmy się z wrażenia wybiegając w
stronę MLA-skalni. Chciałem jeszcze po coś skoczyć do klasy
- odłączyłem się od grupy przechodząc drugą klatką schodową
- obecnie nie używaną z powodu remontu, ale co mnie to w tej
chwili obchodziło. Przeskoczyłem taśmę odgradzającą klatkę
od korytarza (taka jak przy robotach drogowych), zawadziłem
nogą i łapiąc równowagę chwyciłem się łomu imitującego
wyjętą ze schodów barierkę, właśnie do niego przywiązana
była taśma. Łom został mi w rękach - był tylko wsadzony
swoim ostrym końcem do otworu po barierce, z którego
wydłubano cement. I wtedy właśnie go zobaczyłem. Adam
Apfelbaum, dawniej Jabłoński, mój serdeczny kumpel z
osiedla, stał na półpiętrze. Wiedział, gdzie się schować -
znał naszą budę, a ta klatka była przecież nieużywana.
Patrzył na mnie ze smutkiem zza swoich grubych okularów,
podnosząc powoli rękę do poziomu - trzymał w niej pistolet.
Mój najlepszy kumpel mierzył do mnie z pistoletu! Absurd tej
sytuacji obezwładnił mnie - nie strach przed bronią - myśl,
że Adam chce mnie zabić, była zbyt absurdalna, aby się bać.
- Nie mówiłeś mi, że u Laudera dają wam pistolety.
- To w ramach programu "Masada" - wyjaśnił podchodząc po
schodach dwa kroki bliżej - ale ten program jest dla bardzo
wąskiej grupy. Oni wychodzą z założenia, że wam nigdy do
końca nie można ufać - cały czas trzymał mnie na muszce.
- Ale dlaczego? - dotarło do mnie, że Adam naprawdę chce
mnie zabić. Był przecież krótkowidzem, dlatego podszedł.
- Tak trzeba. - Uśmiechnął się smutno i nacisnął spust.
Teraz używam rewolweru - pistolet, nawet dobry, zawsze
może się zaciąć. I to się właśnie stało z pistoletem Adama -
nie wypalił. Nerwowo nacisnął drugi raz iw tej samej
chwili trzymany wciąż w ręku łom wbiłem mu ostrym końcemw
brzuch. Adam zwinął się, nadziewając na to żelazo, które pod
wpływem jego własnego ciężaru weszło jeszcze głębiej w
ciało, po czym zwalił się u stóp schodów, upuszczając
pistolet. W tym momencie nadbiegli koledzy z Wysockim,
szukali mnie już przebrani w mundurki Młodzieżowej Ligi
Antyrasistowskiej. Adam leżał w kałuży krwi - popatrzył na
mnie, coś mówiąc. Pochyliłem się.
- Musiałem udawać - mówił przezwyciężając ból. - Rodzina
niebogata i z taką przeszłością, przecież wiesz. Fundacja
Laudera przymknęła na to oczy, to całe Dziedzictwo
Biologiczne to kit, im przecież chodzi tylko o mózgi...
Przyszła elita, bez której nie można rządzić. Trzeba ją
sobie kupić, najlepiej gdy jest jeszcze tania, kiedy sprzeda
się za stypendium i wycieczkę...
Nabrał oddechu.
- I jak już tam byłem... Musiałem udawać... Musiałem być
bardziej ostry niż oni...
- Ciulu, czegoś tego wcześniej nie powiedział! -
wrzasnąłem wściekły.
- Nie ufać nikomu. Tylko tak możemy przetrwać... Musi nas
być dużo, po tamtej stronie, która decyduje... Musimy mówić
ich językiem, zachowywać się jak oni, działać w ich duchu...
Aż dopiero, gdy będzie nas dużo... Na samej górze,
rozumiesz... będziemy mogli coś zrobić - dla Polaków. -
Uśmiechnął się, a ja pomyślałem, że pierwszy raz słyszę ten
rzeczownik z jego ust, odkąd zdał do Liceum Laudera.
Poszukał wzrokiem Piotrka, który stał przy nas z
ogłupiałą miną i nożem kuchennym wystającym z długiej
cholewy prawego buta.
- To, co robicie... nie macie szans. Liczą się elity,
wykształcone, świadome, z wolą działania, ale i
umiejętnościami... Nie można ich mianować, wykształcenie to
proces... Większość z tych, co się liczy, jest po tamtej
stronie... a ilu jeszcze zrazicie potępiając w czambuł...
Jesteśmy słabi - długo zastanawiałem się, kiedy, jako naród,
popełniliśmy błąd... Musimy albo dogadać się z tymi, co się
liczą, sprytnie ich wykiwać - albo nas nie będzie...
- Zobaczymy - rzucił Piotrek przez zęby, ale jakoś tak
wcale nie buńczucznie.
- Adam - zapytałem tknięty nagłym przeczuciem - ilu jest
takich jak ty w miejscach, które się liczą, no w lożach, w
Fundacji Sorosa... - przerwałem wyliczanie, bo on nie słyszał
już nic.
Ciąg dalszy jest powszechnie znany. Dość powiedzieć, że
Tymczasowy Rząd Narodowy skierował nas na przyspieszone
szkolenie dla kadry - to znaczy wszystkich, którzy się jakoś
odznaczyli w pierwszych dniach powstania. Nie pytałem, czym
kierowali się w moim przypadku. Po czterech tygodniach
wyszedłem w stopniu chorążego Narodowych Sił Zbrojnych -
straszliwie brakuje nam kadry. Euroregion nie miał przecież
armii, a oficerowie policji jeszcze przed opanowaniem
Poznania w większości pobrali urlopy - wypoczynkowe albo
zdrowotne. Była koncepcja, aby ich zmobilizować pod
przymusem, ale Rząd Narodowy debatował, czy można zaczynać
walkę o wolność od ograniczania wolności i w tym czasie
większość zdążyła wyjechać. Tymczasem interwencja sił UZE
mających "przywrócić porządek demokratyczny w Euroregionie
Warty i rozdzielić zwaśnione grupy etniczne" szykowała się
prawie jawnie. Media podały nawet nazwę operacji: "Pokój dla
Horsta Bienka". Nasi śmieją się, że chodzi o to, aby
potomkowie Bienka mogli wrócić do swoich pokoi w Gliwicach,
ale mnie nie jest do śmiechu. Myślę o ostatnich słowach
Adama. Mam trzy dni urlopu na uporządkowanie spraw i
wyjeżdżam do jednostki. Nie wiem, czy i kiedy wrócę, więc
piszę to, abyście wiedzieli - ja naprawdę nie chciałem zabić
Adama Apfelbauma. Kimkolwiek był.