Prochocki Sławomir - Wśród swoich
Szczegóły |
Tytuł |
Prochocki Sławomir - Wśród swoich |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Prochocki Sławomir - Wśród swoich PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Prochocki Sławomir - Wśród swoich PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Prochocki Sławomir - Wśród swoich - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sławomir Prochocki
Wśród swoich
Siła podmuchu rzuciła mną o ścianę. Odbiłem się jak
piłka i poleciałem na biurko zrzucając z blatu papiery,
telefon i kilka innych rzeczy. Bez sensu spróbowałem je
złapać i przez to pistolet wyśliznął mi się z dłoni i wpadł
pod fotel. Oszołomiony osunąłem się na dywan. W pokoju było
pełno dymu. W głowie huczało jak w ulu, przed oczami latały
świetliste muszki. Podniosłem się i ruszyłem w stronę
wyjścia.
Wydawało mi się, że drzwi będą po prawej stronie. Pod
nogami zazgrzytały odłamki szyby. Nagle potknąłem się i
kolanami znowu wylądowałem na podłodze. Z dołu widziałem dym
uciekający przez rozbite okno; potem przez rzedniejące
białawe kłęby zobaczyłem zwłoki mężczyzny. Łatwo było się
domyślić, że nie żyje, bo nie miał głowy. Szyja
kończyła się krwawym strzępem popalonej skóry i ciała.
Wyminąłem trupa i chwiejnym krokiem zbliżyłem się do drzwi.
Nagle w wejściu pojawiła się kobieta. Nie mogłem dostrzec
wyrazu jej twarzy, ale sądząc po tym, że krzyczała i to
głośno, nie była usposobiona do rozmowy. Odepchnąłem ją i
przekroczyłem próg następnego pomieszczenia. Zwaliłem się na
krzesło.
Dotychczas działałem jak w transie, bez zastanowienia,
odruchowo. Teraz przyszedł czas na refleksję. Po pierwsze,
nie wiedziałem, co się stało. Nie miałem zielonego pojęcia,
co robię, skąd się tutaj wziąłem i po co. Jedyne, co
pamiętałem, to kula ognia przed oczami i podmuch eksplozji.
Nic więcej. Kobieta wrzeszczała, ciągle tym samym wysokim
tonem histeryczki, brodząc w szkle w sąsiednim pomieszczeniu
robiła krótkie przerwy na oddech, stanowczo za rzadko.
Nagle nastąpiła zmiana w tonacji wrzasku - zapewne
dostrzegła trupa. Gdzieś z daleka zbliżał się ryk syreny
policyjnej. Zacząłem myśleć. Miałem chyba jakiś pistolet.
Czy z niego strzelałem, czy miało to jakiś związek z
eksplozją w sąsiednim pokoju - nie mogłem sobie przypomnieć.
Kim był ten facet bez głowy ? Wysiliłem mózgownicę, ale w
pamięci miałem czarną dziurę. Zero. Wrzask zmienił się w
szloch. Kobieta płakała, stała teraz przede mną, jej wąskimi
ramionami wstrząsał dreszcz. W nagłym impulsie chciałem
wstać i objąć ją ramieniem.
Zdałem sobie sprawę, że nie słychać już syreny.
Podniosłem się z krzesła i w tym momencie do pokoju weszło
dwóch policjantów. Byli wysocy, jasnowłosi, na wąskich
biodrach mieli kabury, z których wystawały rękojeści koltów.
Jeden został przy drzwiach, drugi ignorując mnie podszedł do
szlochającej kobiety.
- Oficer Rogers. Co tu się stało?
Spojrzał na mnie przelotnie. Kobieta kilkakrotnie
westchnęła urywanym oddechem, potem przetarła oczy wierzchem
dłoni
- Nie wiem. Ten człowiek - tu wskazała na mnie - wszedł
do gabinetu pana Moora. Jakiś czas chyba rozmawiali, a potem
usłyszałam strzały i coś wybuchło. Potem on wyszedł i usiadł
na tym krześle, a ja pobiegłam zobaczyć, co się stało. Pan
Moor leży teraz tam na podłodze i... - jej twarz wykrzywiła
się w grymasie. Znowu zaczęła płakać.
Policjant przy drzwiach, od samego początku nie
spuszczający ze mnie wzroku, teraz nieznacznie poprawił
kaburę. Rogers zerknął przez ramię kobiety do gabinetu.
Lekko pobladł, ale nic nie powiedział. Obrócił się do mnie.
- Jak się pan nazywa?
- Nazywam się... - pytanie, na które musiałem odpowiadać
zapewne tysiące razy, sprawiło mi niespodziewaną trudność. -
Nazywam się... - powtórzyłem idiotycznie, próbując odnaleźć
w pamięci te dwa słowa, których ode mnie żądano. No pewnie,
że się jakoś nazywam, tylko jak? Rozłożyłem bezradnie ręce:
- Nie pamiętam. To chyba ten wybuch. Muszę mieć przy sobie
jakieś dokumenty i zaraz... - Na widok wycelowanej we mnie
lufy przerwałem i zamarłem z ręką na wpół podniesioną do
kieszeni marynarki. Ten policjant przy drzwiach mógł
występować w westernach jako Billy Kid. Był szybki jak
błyskawica.
- Nie rób tego, koleś - podszedł i przystawił mi
broń do brzucha.
- Jay, nie jestem pewien, czy...
- Cicho bądź, Dick, słyszałeś, co powiedziała ta lalunia.
Słyszała strzały, a jak myślisz kto strzelał? Chyba nie
Moor, skoro to on leży teraz za ścianą. - Niewątpliwie
ten kowboj był tak szybki w myśleniu jak w wyciąganiu
spluwy.
- Podnieś łapki, draniu, i nie próbuj żadnych sztuczek. -
Musiał mieć gotowe teksty na takie okazje opanowane do
perfekcji. Tak naciskał lufą, że bałem się o wnętrzności.
Podniosłem ręce. Fachowo obrócił mnie do ściany i nogą
rozsunął mi szeroko stopy, podciągając je jednocześnie do
tyłu. Stałem teraz w klasycznej pozie zatrzymanego
przestępcy i nie był to dobry znak na przyszłość. Policjant
obszukiwał mnie, a w tym czasie drugi dzwonił po ekipę
śledczą i koronera. Nic przy mnie nie znaleźli, co bardzo
zgniewało kowboja. Ze złością wykręcił mi ręce i skuł je
kajdankami. W tym czasie Rogers informował mnie o
obywatelskich prawach. Nadjechali kolejni policjanci.
Zostałem sprowadzony na dół i zapakowany do samochodu. W
asyście dwóch mundurowych odwieziono mnie na komisariat i
zamknięto w pojedynczej celi. Nikt przez ten czas nie
zamienił ze mną ani słowa, a i ja nie narzucałem się z
rozmową. Usiadłem na pryczy i zacząłem rozcierać sobie
przeguby. Kowboj z gorliwości nastawił kajdanki na ścisk i
czułem teraz w palcach silny ból.
Sytuacja nie była wesoła. Złapali mnie prawie na gorącym
uczynku. Co prawda, nie przypominałem sobie, żebym kogoś
zabił lub strzelał, ale czułem, że nie jestem w porządku.
Pamiętam, że miałem jakiś pistolet. Zgubiłem go w tamtym
pokoju, ale policjanci na pewno go znajdą. Musiały być na
nim moje odciski palców. To i zeznanie sekretarki wystarczą
na krzesło elektryczne. Najgorsze było to, że nie mogłem
sobie niczego przypomnieć. Jak się nazywam, gdzie mieszkam
i pracuję, bo chyba musiałem gdzieś pracować. Miałem na
sobie dobry garnitur i drogie buty. Spojrzałem uważniej na
ręce. Dłonie porządnie utrzymane, skóra gładka, bez
zadrapań, jeśli nie liczyć obrzęku po kajdankach. Było coś
niesamowitego w traktowaniu swojego ciała jako obiektu
badań. Zupełnie nie wiedziałem, jak wyglądają moje stopy,
nogi i cała reszta. Twarz także, o kurczę - zwłaszcza
twarz! Nie pamiętałem nic, nic zupełnie.
Przyszli we dwóch. Bez słowa znów mnie skuli i
poprowadzili długim korytarzem. Wprowadzono mnie do małego
pokoju, którego całe umeblowanie składało się z trzech
krzeseł, stołu i sporego lustra na ścianie. Było oczywiste,
że za lustrem jest okno do obserwacji zatrzymanych.
Policjanci wyszli i znowu zostałem sam. Nie na tyle długo,
bym mógł zmienić pozycję i obejrzeć w tym lustrze swoją
twarz.
Miał sympatyczne oczy. Ubrany w ciemny garnitur z
doskonale dobranym krawatem sprawiał raczej wrażenie
biznesmena, stałego bywalca biur na Wall Street niż
policjanta. Mówił głębokim, nieco powolnym tonem,
zdradzającym sporą inteligencję. Potwierdzało to uważne
spojrzenie jasnoniebieskich oczu.
- Jak się pan nazywa? - Chyba nigdy nie pytano mnie tak
często o nazwisko jak dziś.
- Nie wiem. Próbowałem sobie przypomnieć,
ale nic z tego. Proszę mi wierzyć, naprawdę nic nie
pamiętam. Nie wiem, co robiłem u tego faceta bez głowy, skąd
się tam wziąłem i po co. Może to skutek wstrząsu, ale w
mózgu mam pustkę absolutną. Nie pamiętam też nazwiska
swojego adwokata i nie znam jego numeru telefonu. Gdyby
udostępniono mi moje rzeczy, ktore zabrał mi kowboj, to
może coś bym sobie przypomniał.
- Kowboj? - Przez twarz przemknął mu wyraz zaskoczenia,
zaraz potem nieuchwytnie się uśmiechnął. - A, sierżant
Robertson... Niestety, muszę pana zmartwić. Nie zostawił
pan tam nic osobistego poza kalendarzem bez żadnego zapisu i
zupełnie czystego notesu. Sekretarka Moora zeznała, że
przedstawił się pan jako Robert Crowley z biura adwokackiego
Crowley & Crowley. Sprawdziliśmy, taka firma nie jest
zarejestrowana w naszym stanie. Teraz sprawdzamy w stanach
sąsiednich, wyniki będziemy mieli dopiero jutro.
Rozległo się pukanie i do pokoju wsunęła się głowa w
policyjnej czapce.
- Przepraszam, panie poruczniku, ale przyszedł lekarz.
Czeka teraz w sąsiednim pokoju.
- O.K. Zabierzcie podejrzanego - porucznik podniósł się z
krzesła i wyszedł. Policjant ujął mnie fachowo za ramię i
pomaszerowaliśmy w asyście jeszcze jednego mundurowego do
lekarza.
Lekarz był malutkim, żwawym człowieczkiem z dużą głową i
krótkimi nogami. Posadził mnie na taborecie, zajrzał w oczy
przez jakiś przyrząd, a potem wziął słuchawki i zbadał mi
tętno. Z niedowierzaniem pokręcił głową i jeszcze raz
osłuchał mi klatkę piersiową. Nagle przerwał badanie, zdjął
słuchawki i chowając je do torby rzekł do pilnujących mnie
ludzi:
- To android. Na jakieś dziewięćdziesiąt procent.
Całkowitą pewność uzyskam po badaniu rentgenowskim. Nie
jestem specjalistą i nie potrafię teraz określić, czyj to
produkt, ale to drogi model. Nawet ja nie zorientowałem się
od razu. Dopiero tętno go zdradziło - przyjrzał mi się z
zainteresowaniem. - Chętnie bym cię zbadał dokładnie, mój
mały, zanim cię rozkręcą do ostatniej śrubki - rzekł
pieszczotliwie, klepiąc mnie po ramieniu. W drzwiach
odwrócił się po raz ostatni, spojrzał na mnie z podziwem: -
Świetna robota, jak żywy człowiek - i zamknął drzwi.
Nic nie zrozumiałem z jego dowcipu. Jaki android?
Oczywiście, wiedziałem, co to są androidy, ale ja przecież
byłem człowiekiem. Owszem, straciłem chwilowo pamięć i nie
potrafiłem nic o sobie powiedzieć, ale ja byłem żywy,
myślałem, czułem. Nonsens. Prawie się roześmiałem. Nie było
natomiast do śmiechu moim strażnikom. Gdy dotarły do nich
słowa doktora, mocno pobledli i natychmiast wyciągnęli
rewolwery. Kazali mi się położyć brzuchem na podłodze i w
tej pozycji jeden z nich założył mi dwie pary kajdanek.
Drugi zaś przez cały czas mierzył do mnie, ale ręce mu
bardzo latały. Leżałem tak do momentu, aż przyszedł
porucznik w asyście dwóch dodatkowych goryli w mundurach.
Uzbrojeni byli w strzelby śrutowe. Przynieśli łańcuch na
nogi, który natychmiast mi założono. Postawili mnie w
pozycji pionowej i popchnęli do wyjścia. Próbowałem coś
powiedzieć, zapytać ich, po co te cuda, ale gdy tylko
otworzyłem usta, strażnik ze strzelbą wysyczał:
- Cicho bądź, maszynko do mięsa, albo tak cię walnę... -
i wziął zamach kolbą.
- Spokój, Matters. Przestańcie się wydurniać. - Porucznik
zgasił go nie podnosząc głosu. Poprowadzili mnie korytarzem
i zamknęli w tej samej celi co na początku. Tym razem nie
zdjęli mi kajdanek i siedziałem na pryczy skuty. W głowie
znowu czułem pustkę, okropną czarną dziurę bez promienia
światła. Starałem sobie przypomnieć wszystko, co wiem o
androidach. Chciałem wykazać absurdalność stwierdzenia
doktora. Przecież czułem, że jestem człowiekiem. Miałem
wolną wolę, mogłem myśleć, podejmować decyzje. Na przykład
mogłem za chwilę wrzasnąć, ale mogłem też tego nie robić. To
przecież wolna wola, nic innego. Android? - Bzdura!
Powtarzałem to sobie po raz już chyba setny, gdy do celi
wszedł porucznik i jeszcze jeden facet, trochę młodszy od
policjanta. Ubrany był też w garnitur, choć już nie tak
elegancko jak detektyw.
Porucznik zwrócił się do mnie: - To twój likwidator,
maszyno - odwrócił się i wyszedł, a drzwi celi zamknęły się
za nim. Młody człowiek usiadł.
- Nazywam się Lou Welt. Będę twoim likwidatorem, to znaczy
dopilnuję twojej likwidacji, aby odbyła się zgodnie z
prawem. Prawo zabrania znęcania się nad androidami.
Chciałbym dowiedzieć się, jak tu cię traktowano, czy cię
bito i poniżano. Możesz mówić śmiało - zachęcał mnie jakbym
był dzieckiem.
- Co wyście, pogłupieli?! Jaki android? Najpierw ten
idiota-doktorek, teraz... likwidator! Przecież ja jestem
człowiekiem, człowiekiem, rozumiesz tępa pało?! -
wybuchnąłem, miałem do tego prawo: - To, że nic nie
pamiętam, to nie powód, żeby mnie tak traktować! I co wy
mówicie o jakiejś likwidacji?! Jasne, powinno być
dochodzenie, proces i tak dalej, ale, na Boga, przecież ja
nikogo nie zabiłem! Tam coś wybuchło i ja straciłem pamięć,
a tamten facet głowę. Ja go nawet nie znałem. Ja...
- Uspokój się. Takie przypadki zdarzają się, czytałem o
nich. Mówił spokojnie, choć w jego głosie czułem leciutkie
drżenie. - Uczono mnie, jak wtedy postępować. Tu kładę ci
książkę, z niej dowiesz się, kim naprawdę jesteś. Czytaj ją
i poznawaj samego siebie. Gdyby ktoś ci dokuczał lub bił
cię, powiedz mi przy następnym spotkaniu. Przyjdę jutro rano
- podniósł się z krzesła i zastukał w drzwi.
- Do widzenia - powiedział i wyszedł. Zostałem sam.
Książka, a właściwie książeczka, leżała na krześle
jeszcze przez pół godziny. Wydawało mi się, że wzięcie jej
w ręce będzie oznaczało przyznanie się do braku wiary we
własne człowieczeństwo. W końcu jednak, przekonując samego
siebie, że tam znajdę argumenty podważające tezę doktora,
zabrałem się za lekturę.
Jeśli trzymasz tę książkę w rękach, znaczy to, że nie
wierzysz ludziom, którzy twierdzą, że jesteś androidem,
sztucznym tworem człowieka, pozbawionym własnej woli
mechanizmem. Czytaj te strony uważnie, nie będziemy ci nic
sugerować, dowiesz się sam...
Dalej następował dokładny opis androida pierwszej
generacji. Był to raczej prymitywny organizm, w którego
budowie wykorzystano sztucznie wyhodowane komórki ludzkiego
ciała, ludzkie protezy różnych organów i syntetyczny mózg.
Ponieważ ciało było autentyczne, do odżywiania komórek
potrzebny był krwiobieg i spory zasobnik substancji
odżywczych. Z układu trawiennego i oddechowego zrezygnowano.
Tlen dostarczała wprost z atmosfery pompka umieszczona w
klatce piersiowej. Cały mechanizm zasilany był sporym
ogniwem kadmowo-niklowym lub mikroogniwem jądrowym. To
jednak szczegóły. Cały sekret krył się w mózgu. Wyhodowany
syntetycznie był jednak autentyczny. W budowie nie różnił
się niczym od mózgu człowieka. O różnicy stanowił proces
wprowadzania doń danych, tzw. programowanie wstępne, jeśli
użyć terminu z książki. Cały proces trwał około dwóch
miesięcy i przez ten czas starano się wtłoczyć w pamięć
odpowiednią liczbę informacji, aby android mógł samodzielnie
poruszać się wśród ludzi. Nigdy jednak dotąd nie udało się
odtworzyć pełnego wzorca połączeń mózgowych człowieka i
androidy nie potrafiły wielu rzeczy. Na przykład nie
potrafiły uprawiać hazardu (natychmiast pożałowałem, że nie
ma tu faceta z kartami do pokera, zaraz bym ich przekonał,
ale i na to jeszcze przyjdzie czas). Nie umiały też tworzyć
skomplikowanych rysunków, pisać wierszy i tym podobnych.
Niedociągnięć tych były częściowo pozbawione kolejne modele,
które miały w pamięci zakodowane pewne gotowe wzorce
postępowania, kilkanaście lub kilkaset różnych obrazów,
utworów poetyckich czy rzeźb, ale bez żadnych możliwości
twórczych. Inne cechy androidów, z którymi nie mogli
poradzić sobie twórcy, to egoizm i absolutny brak empatii.
Pierwsza cecha wymuszała na producentach stosowanie blokad
synapsycznych, druga była nie do usunięcia. Ponieważ jednak
ogólnie z wyglądu androidy coraz bardziej upodabniały się do
ludzi, zaczęły się z nimi kłopoty. Część przedsiębiorców
trzymała je na stanowiskach pracy, jednocześnie zgłaszając,
że zatrudniają ludzi i płacą im pensje. Zaczęto także
wykorzystywać je w napadach rabunkowych i we włamaniach.
Koniec końców rządy większości państw zabroniły wolnego
posiadania androidów i od tej pory maszyny były szczegółowo
ewidencjonowane, a ich kupno wymagało specjalnego
zezwolenia. W związku z tym popyt na androidy gwałtownie
zmalał, tym bardziej że za nielegalne ich posiadanie
groziły surowe kary. Jednocześnie za każde wykroczenie
androida odpowiadał bezpośrednio jego posiadacz. Jeśli
android popełniał przestępstwo, właściciel szedł do
więzienia, a robot do kasacji. Wynikało to stąd, że przy
wprowadzaniu danych do mózgu można, a właściwie nawet trzeba
było zaprogramować androida na wykonanie lub wykonywanie
konkretnej czynności. Bez tego robot zachowywał się
biernie, często nonsensownie, a brak odpowiedniej celowości
w działaniu zwykle rozstrajał syntetyczny mózg do tego
stopnia, że trzeba było likwidować androida. I bez tego
psyche maszyny było bardzo niestabilne i podatne na urojenia
i psychozę. Złudzenie, że jest się prawdziwym człowiekiem
należało do najczęstszych zboczeń androidów - tak napisano w
książce. Było ono nieuleczalne, jak większość schorzeń tych
skomplikowanych tworów ludzkiej techniki. W związku z tym
androidy spotykało się głównie w kopalniach, w hutach, na
koloniach planetarnych, gdzie zajmowały się najcięższą i
najbardziej niebezpieczną pracą, wyręczając w tym człowieka.
Przeczytałem to wszystko jednym tchem, chłonąc wiedzę
niczym gąbka. Dowiedziałem się, że z uwagi na oszczędność
większość modeli androidów pozbawiona była dwóch zmysłów -
smaku i węchu. Natychmiast zacząłem szukać czegoś do
powąchania. W mrożącym krew błysku uświadomiłem sobie, że od
chwili aresztowania nie czułem żadnego zapachu i mimo że nic
nie jadłem, nie czułem głodu. Czy próbowaliście kiedyś
znaleźć w pustej prawie celi jakiś pachnący przedmiot? Ja
tak. I choć wtulałem nos w koc i moje ubranie, nie czułem
nic. Spowodowało to panikę w moich poczynaniach. Osunąłem
się na kolana i zacząłem wsadzać nos kolejno pod pryczę, w
kubeł na nieczystości i w niesamowicie brudną szmatę leżącą
w jego pobliżu. Nic! To oczywiście mogło o niczym nie
świadczyć, wybuch pozbawił mnie pamięci, to czemu nie
miałbym stracić przy okazji węchu - tłumaczyłem sobie. Ale
smaku też nie czułem. Przez prawie pięć minut żułem skrawek
koca (na szmatę nie mogłem się zdecydować, a ubrania było mi
szkoda). Obracałem w ustach ten kawałek tkaniny i oddałbym
wówczas połowę życia za ślad jakiegoś wrażenia smaku. Nie
czułem nic.
Zrezygnowany powróciłem na pryczę. Po chwili znowu
zacząłem czytać. Dowiedziałem się, czemu strażników tak
przeraziła diagnoza doktora. Otóż większość androidów miała
konstrukcję szkieletu wykonaną z tytanu, a włókna mięśniowe
wzmacniane były stalowymi cięgnami. Roboty miały więc
zwielokrotnioną siłę i odporność na urazy mechaniczne.
Miało to zapobiec łatwemu traceniu maszyn w ekstremalnych
warunkach, w których miały przecież pracować. Teraz
zrozumiałem podwójne kajdanki i łańcuch na nogach. Ale jakby
trochę uspokoiłem się. Jeśli roboty miały tytanowy szkielet,
co musiało wyleźć w badaniu rentgenowskim, to mogłem spać
spokojnie. Czułem, że nie mam żadnego metalu w kościach.
- Tytan - powiedział technik i wyłączył aparat. Stałem
związany skórzanymi pasami pod ekranem rentgena. Przed
badaniem dostałem zastrzyk i nogi miałem jak z waty.
Obudzono mnie z samego rana i zawieziono opancerzoną
furgonetką do wielkiego budynku, zapewne kliniki. Teraz, po
dodatkowych badaniach krwi, zabierano mnie z powrotem do
więzienia. Diagnoza docierała do mnie powoli, jakby przez
gęstą mgłę.
Byłem androidem. Nieodwołalnie. Nie mogłem pojąć, jak to
było możliwe. Przecież miałem płuca, serce, ciało - czułem
to. Miałem wolną wolę, mogłem decydować. Nawet jeśli mój
kręgosłup był z metalu, jakież to miało znaczenie wobec
mojego ludzkiego umysłu? Ale czy na pewno myślałem jak
człowiek? Jakie mogłem mieć pojęcie o tym, jak myśleli inni,
prawdziwi ludzie, jakie oni mieli ograniczenia, jakie
pragnienia i lęki. Cóż mogłem powiedzieć o ich sądach, ich
poczuciu piękna czy odrazy. Nic. Nie potrafiłem nawet poczuć
zapachu. Byłem inny, gorszy. Ale czy to znaczyło, że mogą
mnie unicestwić? Nigdy!
Siedziałem w celi i odrzucałem kolejny beznadziejny plan
ucieczki. Właśnie wyszedł Welt, mój osobisty likwidator.
Powiedział, że zniszczą mój mózg za dwa dni. Tak, jedynie
mózg, bo on nie dawał się przeprogramować. Czekała też mnie
(mnie?) operacja plastyczna, gdyż moja twarz znana była już
z gazet i byłoby niewskazane (tak to ujął - niewskazane),
aby android chodził po świecie z twarzą maszyny, która
zabiła człowieka. Zbadali odciski palców na broni
znalezionej w pokoju Moora. To były moje odciski. Z jego
ciała wyjęli trzy kule wystrzelone z tej broni. To samo już,
bez zeznań sekretarki, wystarczyłoby spokojnie na karę
śmierci. Ja jednak nie czułem się winny. Nie pamiętałem,
abym strzelał do kogokolwiek, prawdopodobnie nie znałem
nawet Moora.
Musiałem uciec. I tak i tak mieli mnie "zlikwidować",
więc nie miałem nic do stracenia. Rozumiałem, że moje
szanse są minimalne. Stale byłem skuty i poza celą pilnowali
mnie na okrągło. Miałem jednak nad ludźmi przewagę siły
mięśni i odporności na zranienia. Tak przynajmniej wynikało
z książki, którą dostałem od Lou Welta. Zostały mi dwa dni
na wprowadzenie zamysłu w życie i wiedziałem, że nie jest to
dużo. Na razie jednak musiałem się przespać, bo środek,
który wstrzyknęli mi przed rentgenem, mocno mnie osłabił.
Naciągnąłem koc na głowę, by choć trochę zasłonić oczy przed
palącym się non stop ostrym światłem jarzeniówek. Zasnąłem
prawie natychmiast.
Obudził mnie stuk odsuwanego rygla. Zanim zdążyłem
przebudzić się na dobre, do celi wszedł porucznik w asyście
dwóch uzbrojonych policjantów.
- Przenosimy cię do innego więzienia. Prasa już wie,
gdzie siedzisz, a my nie chcemy robić wokół tej sprawy
reklamy. Tym bardziej że wczoraj wieczorem spory tłumek
zebrał się za ogrodzeniem i skandował hasła o linczu.
Zastanawiałem się, po co mi to wszystko mówi. Podobno
byłem tylko w miarę inteligentnym przedmiotem. Ale już
wcześniej spostrzegłem, że stosunek porucznika do mnie nie
nosił tego piętna strachu i pogardy, jaką okazywali mi inni
policjanci, czy bezosobowego zainteresowania, które czułem
ze strony lekarzy. On traktował mnie po "ludzku". Nie
wiedziałem, skąd to wynika i nie miałem nawet pomysłu na
wyjaśnienie takiej sytuacji.
Zapakowali mnie do furgonetki. Porucznik i jeden z
policjantów jechali w kabinie, ja z drugim gliną
siedzieliśmy na ławeczkach wewnątrz samochodu. Byłem skuty
podwójnymi kajdankami, ale nogi pozostawiono mi wolne.
Ruszyliśmy.
Wiedziałem, że jeśli mam spróbować uciec, to tylko teraz.
Obstawa nie była liczna, na nogach nie miałem łańcucha.
Wokół była noc, jedyny przyjaciel. W gardle czułem rosnącą
gulę strachu, tego strachu przed wykonaniem pierwszego
ruchu, po którym nie ma już drogi powrotnej, tylko ciągle
naprzód. Spojrzałem na strażnika naprzeciwko. Zdawał się
drzemać, z bronią na kolanach kiwał bezwładnie głową w rytm
dziur na drodze. Popatrzyłem na jego pistolet automatyczny,
odnalazłem wzrokiem bezpiecznik i języczek spustowy.
Podsunąłem nogi pod siebie i nagle zerwałem się z ławeczki.
Wykonałem wykrok lewą nogą i prawą stopą z całej siły
trzasnąłem strażnika w szczękę. Zdaje się, że nawet nie
zdążył otworzyć oczu, umarł natychmiast, jak umiera człowiek
ze skręconym karkiem. Chwyciłem skutymi rękami pistolet,
odbezpieczyłem go i w tym momencie samochód gwałtownie
zahamował. Poleciałem całym ciałem na ścianę szoferki.
Zanim pozbierałem się, samochód znowu ruszył i znowu
gwałtownie zahamował. Pistolet wyleciał mi z rąk. Byłem tak
potłuczony, że nie miałem siły się podnieść. Gdybym był
człowiekiem, na pewno straciłbym przytomność. Tymczasem
leżałem nie mogąc zogniskować wzroku, gdy boczne drzwi
otworzyły się i ktoś jednym ruchem wywlókł mnie na ziemię.
Zwaliłem się na nią jak worek kartofli. Po chwili wsparłem
się na rękach, by spojrzeć w roześmianą twarz mundurowego
policjanta.
- Widzisz, gnoju, to twój koniec!- Śmiał się, sycząc, co
było ciekawym osiągnięciem logopedycznym. - Rozwalę ci teraz
twój parszywy łeb na kawałeczki i gówno mnie obchodzą faceci
z kliniki. Zbiłeś Jacquesa i teraz sam dostaniesz za swoje.
- Podniósł pistolet, ale nie zdążył wystrzelić. Kula z broni
porucznika roztrzaskała mu pierś na wysokości serca. Wspiął
się na palce i z wyrazem zdumienia na twarzy upadł na
ziemię. Podniosłem się. Porucznik rozkuł mi ręce. Chciałem
podziękować, ale popchnął mnie lekko w stronę ciemności.
- Uciekaj, i to już. - Odwrócił się do samochodu i zaczął
ciągnąć martwego policjanta w stronę szoferki.
- Ale dlaczego... - Słowa zamarły mi na ustach. Wpychał
trupa do kabiny i zajęty bez reszty tą czynnością nie
zwracał na mnie uwagi. Zacząłem biec.
Świt zastał mnie na przedmieściach. Wokół stały niskie,
zaniedbane domy z cegły. Tynk odpadał z ich ścian jak
kawałki ciała trędowatego. Połamane drewniane płoty, brudne
podwórka, stosy śmieci pod murami. Na uschniętej jabłonce
dyndał zdechły kot powieszony na drucie kolczastym.
Szedłem zmęczony przez brukowane ulice, nie widząc żywej
duszy. Parę razy wydawało mi się, że w oknie drgnęła
firanka, raz zaskrzypiała uchylana okiennica. Szedłem
szybko, starając się jak najkrócej przebywać w tej okolicy.
Pragnąłem wydostać się stąd, uciec od widoku wynędzniałych
domostw, wiszącej w powietrzu zatęchłej kotary nędzy i
głodu. Nagle zza węgła najbliższego domu wyłoniła się
przygarbiona postać. Za nią druga i trzecia. Na ulicy
pojawili się wolno posuwający się ludzie, odziani w
łachmany. Szli grupą, jak robotnicy do fabryki, w milczeniu,
groźnie. Coś sprawiło, że poczułem strach. Czy ten ich
ciężki krok, nieustępliwy i zdecydowany, czy rozpaczliwa
determinacja, przebijająca przez ich ruchy, czy wreszcie to,
że nadchodzili ze wszystkich stron jednocześnie, jakby
umówieni. Dostrzegłem wrogość w ich oczach i zrozumiałem, że
ja jestem ich zwierzyną, ich dzisiejszym łupem. Chciałem
uciekać, ale nie miałem dokąd. Byli wszędzie, dziesiątki
szaroburych sylwetek, wolno zamykających swoją pułapkę.
Pierwszy kamień uderzył mnie w ramię. Drugi trafił w plecy,
a potem przestałem liczyć. Rzuciłem się przed siebie, na
oślep. Ale byli na to przygotowani. Spadł na mnie grad
uderzeń. Walili kijami, pięściami, wymierzali mi niezdarne
kopniaki. Byli jednak słabi. Padali jak muchy pod ciosami
moich pięści i prawie by mi się udało, gdybym w pewnym
momencie nie zainkasował potężnego uderzenia w głowę. Aż się
zatoczyłem. Natychmiast ktoś podciął mi kolana i rąbnąłem na
ziemię. Dwa razy próbowałem wstać, ale dwa razy padałem z
powrotem, niemiłosiernie obijany ze wszystkich stron. W
końcu skuliłem się, schowałem głowę w ramiona i postanowiłem
przeczekać atak, jeśli nie zemdleję. Wkrótce potem
straciłem przytomność.
Ktoś tarmosił mnie za ramię. Powoli dochodziłem do
siebie. Otworzyłem oczy. Nade mną stał pochylony człowiek i
rytmicznie pociągał rękaw mojej marynarki, a raczej tego, co
z niej zostało.
- O ciało należy dbać - powiedział uroczyście, gdy
spostrzegł, że jestem już przytomny. Zabrzmiało to w jego
ustach jak jedenaste przykazanie.
Niezdarnymi ruchami pomógł mi wstać. Czułem ból w całym
ciele, choć jednocześnie byłem zdziwiony, że wielkie lanie
nie spowodowało poważnych obrażeń. W każdym razie mogłem
chodzić o własnych siłach. Ruszyliśmy przez plac. Dopiero
teraz spostrzegłem stojących wokół obdartusów. Zachowywali
dystans, groźnie potrząsając kijami, ale żaden kamień nie
poszybował już w moją stronę. Na ich twarzach malował się
strach połączony z nienawiścią i zastanawiałem się, czy
przypadkiem uczucia te nie odnoszą się raczej do mojego
towarzysza niż do mnie. Przyjrzałem mu się uważniej. Był
niski, ale dobrze umięśniony i sprawiał wrażenie nie lada
siłacza. Jednocześnie pewna niezdarność ruchów upodabniała
go do niedźwiedzia. Niewątpliwie byłby to groźny przeciwnik
w walce wręcz. Tłumek rozstąpił się przed nami i szliśmy
teraz w kierunku stojącej nieco na uboczu grupy niskich
budynków, otoczonych resztkami drucianej siatki. Nawet na
tle tutejszych domów wydawały się wyjątkowo ohydne. W
oknach nie było jednej całej szyby, dachy, a raczej ich
resztki były powykrzywiane, z mnóstwem dziur, połamanych
dachówek i rozwalonych kominów. Znajdowałem się niewątpliwie
w najgorszym miejscu całej dzielnicy biedoty.
Niski mężczyzna podszedł do wejścia największej
gabarytowo ruiny i popchnął wiszące na jednym zawiasie
drzwi. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, a ja
poskromiłem swoją ciekawość. Doszedłem do wniosku, że na
wyjaśnienia przyjdzie czas. Przestąpiliśmy próg i
znaleźliśmy się w wysoko sklepionej izbie, ciemnej i
dusznej. Dopiero po chwili, gdy moje oczy przyzwyczaiły się
do panującego w środku mroku, dostrzegłem kilkanaście
siedzących pod ścianami postaci. Jak mogłem się zorientować,
były tak samo brudne i zarośnięte jak mój przewodnik.
Zdawali się drzemać. Głowy mieli opuszczone, żaden nie
podniósł na mnie wzroku.
- O ciało należy dbać - wymamrotała postać wyłaniająca
się z cienia. Był to wysoki, siwy starzec, ubrany w
łachmany, ale trzymający się prosto, można powiedzieć z
godnością. Podszedł do mnie i wskazał na moje ramię. - Opatrz
to.
Podążyłem za jego wzrokiem. W moim prawym ramieniu była
pokaźna rana, zadana prawdopodobnie ostrym końcem
kija któregoś z napastników. Materiał ubrania nasiąknięty
był wokół krwią. Poczułem zdziwienie, że prawie nie czuję
bólu. Powinienem teraz włazić na ścianę albo co najmniej nie
móc ruszyć prawą ręką, tymczasem odczuwałem lekkie
pieczenie, nic więcej. Ponieważ podobne wrażenie odczuwałem
w okolicy brzucha i prawego uda, szybko zbadałem i te
miejsca. Ich stan przedstawiał się nieco lepiej, ale i tam
miałem rozległe wylewy, poszarpaną skórę i głębokie
zadrapania.
- Przepraszam - zwróciłem się do starca. - Czy
wobec tego mógłbym dostać jakieś bandaże albo coś takiego?
Chętnie też bym się umył, jeśli nie sprawi to wam kłopotu.
Rząd głów poderwał się jak na komendę. Poczułem
ostre spojrzenie kilkunastu par oczu.
- To człowiek, to człowiek - cichy szept przetoczył się
po izbie. Rozległo się szuranie nóg, kilku ludzi wstawało.
- Nie, to jest NOWY, zaręczam wam - to mówił mężczyzna,
który mnie przyprowadził. - Spójrzcie!
Złapał mnie za ramię i podciągnął do okna. Szarpnięciem
rozdarł marynarkę i w blasku wstającego słońca w mojej ranie
błysnęła stal. Z niedźwiedzią siłą ścisnął mi ciało palcami,
trysnęła krew. Nawet się nie skrzywiłem. Puścił
mnie.
- Dowód!
Zrozumiałem. Byłem wśród swoich.
Leżałem na starym materacu z gąbki. Potłuczenia miałem
zasmarowane jakąś maścią, którą przyniósł jeden z androidów,
i obwinięte w miarę czystymi skrawkami materiału. Po raz
pierwszy od czasu aresztowania napiłem się też wody. Dał mi
ją siwowłosy starzec, który opiekował się mną troskliwie.
Woda miała dziwny wygląd, ale smaku i tak nie czułem, więc
nie sprawiało mi to żadnej różnicy. Android krótkimi,
urywanymi zdaniami opowiedział mi historię tej małej grupki
robotów. Byli zbiegami z fabryk, kopalni i innych podobnych
miejsc, dobrowolnymi banitami ze świata cywilizacji.
Uciekali głównie przed likwidacją z powodów technicznych,
ale byli też uciekinierzy ideowi. Nienawidzili ludzi i nie
chcieli się im wysługiwać, wobec tego wybierali to
dobrowolne zesłanie, gdzie ich obecność była tolerowana.
Tutejsza ludzka społeczność odczuwała przed nimi strach z
racji ich zazwyczaj potężnej siły i odporności na ciosy. To
chyba uratowało mi życie, gdyż napastnicy, przekonując się,
że jestem androidem, natychmiast zaprzestali masakrowania
mnie bojąc się zapewnie zemsty robotów. Antac, gdyż tak
nazywał się android, który mnie tu przyprowadził, obserwował
bijatykę i zorientował się, co się dzieje. I tak znalazłem
się tutaj.
Starzec powiedział mi też wiele rzeczy o androidach, o
których nic nie wyczytałem w więziennej książeczce. Teraz
wiedziałem, że androidy muszą stale uzupełniać swój zapas
wody i substancji odżywczych dla ciała. Ciało bowiem było
niesłychanie ważne. To ono podtrzymywało cały tytanowy
kręgosłup. Krew dostarczała tlen i pokarm do mózgu. Bez niej
robot umierał jak normalny człowiek. Natomiast źródło
zasilania dla pompy tlenowej oraz serwomechanizmów ruchowych
stanowiło ogniwo nuklearne całkiem sporej mocy, umieszczone
razem z nimi zazwyczaj w klatce piersiowej. I to był
najwrażliwszy punkt każdego androida. Czaszka bowiem była
wykonywana z metalu, zaś inne fragmenty robota nie miały aż
takiego znaczenia dla jego funkcjonowania.
Napój, który przyniósł mi android, był roztworem
substancji organicznych i soli mineralnych. Mocno
skomplikowany sposób jego przyrządzania zawierał sporo
nieapetycznych szczegółów. Przepis dostarczył jakiś
zwariowany na punkcie androidów naukowiec i od tej pory
roboty mogły samodzielnie wytwarzać sobie pożywienie. Jak
zdążyłem się zorientować, nuklearne ogniwo mogło pracować, w
zależności od modelu, od pięciu do kilkunastu lat bez
wymiany i taki był tutaj zazwyczaj okres życia androida.
Potem jego mechanizm zatrzymywał się, ginął mózg, a wraz z
nim całe ciało.
W małej społeczności robotów dzień za dniem płynął
powoli, bez szczególnych wydarzeń. Policja nie zapuszczała
się w te strony, więc nie było co bać się wykrycia. Doba
dzieliła się na czas poświęcony naprawom domów i sen.
Okazało się, że mózg, aby zachować stabilność emocjonalną,
musiał odpoczywać w czasie snu. Tutejsze androidy spały
niewiele, najwyżej trzy lub cztery godziny dziennie.
Tymczasem ja musiałem spać minimum osiem, aby czuć się
wypoczętym. Nie była to jedyna różnica między mną a resztą
robotów. Obserwując te nieskomplikowane psychiki, słuchając
ubogich w słowa wypowiedzi zrozumiałem ich pierwszą reakcję
na mój widok. Wzięły mnie za człowieka, bo potrafiłem
płynnie mówić, ruszać się bez zachwiań równowagi, analizować
kilka wrażeń zmysłowych jednocześnie. Nieraz patrząc na
nieporadnie ruszające się androidy zadawałem sobie pytanie,
czy naprawdę jestem jednym z nich, ale stawał mi wtedy przed
oczami widok stalowych ścięgien w moim ramieniu, a także
niesamowita odporność na ból, właściwa androidom. A jednak
byłem inny. Rozmawiając ze Starym, jak wszyscy tu nazywali
siwowłosego androida, ze zdziwieniem stwierdziłem, że on
nawet nie wie, co to jest zapach czy smak, co to jest ból,
miłość. Dla niego jak i dla reszty robotów za tymi słowami
nie kryło się nic, były to tylko puste dźwięki. Mój umysł
zawierał o wiele większą wiedzę i wyobraźnię niż ich proste
intelekty. Musiałem być najnowszym modelem androida,
wyposażonym o wiele lepiej od swoich poprzedników.
Spędziłem tak sześć dni, gdy Antac z jednej ze swoich
wypraw po materiał do reperacji stale walących się dachów
przyniósł przedwczorajszą gazetę. Wszystke androidy umiały
czytać, ale tylko Stary, który właściwie przewodził tej
grupie, wykazywał zainteresowanie światem
zewnętrznym. I dla niego przeznaczono gazetę. Zajęty byłem
właśnie umacnianiem drewnianej podpory frontowej ściany
jednego z budynków, gdy siwowłosy robot zawołał mnie do
środka. Bez słowa podał mi wymiętą płachtę papieru. Na
pierwszej stronie gazety widniało moje zdjęcie z
wydrukowanym wielką czcionką napisem:
ANDROID-MORDERCA NADAL NA WOLNOŚCI
I dalej drobniejszym drukiem:
Po śmiałej ucieczce z policyjnego ambulansu android,
który tydzień temu zastrzelił Jonatana Moora, prezesa
Cortland & Co., nie został jeszcze ujęty. Policja
zaangażowała wielkie siły do poszukiwań i lada godzina
powinny pojawić się jakieś rezultaty. Przypomnijmy, że
maszyna uciekając zabiła dwóch strażników i ciężko zraniła
porucznika W. Pingrave'a, który przebywa obecnie w szpitalu.
Stan funkcjonariusza policji jest poważny, choć życiu jego
nie zagraża niebezpieczeństwo.
- Nie możesz tu zostać - powiedział bez śladu emocji w
głosie. Nigdy nie mówili z akcentami, zawsze chłodno, niemal
bezosobowo.
- Wiem, ktoś prędzej czy później doniesie na mnie i
przyjedzie tu policja. A wtedy zabiją nie tylko mnie, ale i
was wszystkich. - To oczywiste.
Na co liczyłem, gdy ukryłem się tutaj, wśród tych
zdegenerowanych robotów? Wiedziałem, że ludzie będą mnie
szukać, że roześlą listy gończe. Zapewne w TV mój portret
pojawiał się częściej niż reklamówki coca coli. Nie miałem
gdzie się schronić. Nie byłem człowiekiem, nie miałem
przyjaciół, nie pasowałem też do androidów.
- Idź dzisiaj. - Stary nie patrzył mi w oczy. Odwrócił się
i odszedł. Wydawało mi się, że w jego głosie zabrzmiała nuta
zazdrości i współczucia. Ale równie dobrze mogło to być
złudzenie.
Umyłem się pod pompą i wziąłem się za swój garnitur. Antac
przy pomocy kilku innych robotów znalazł igłę i trochę nici,
pół pudełka proszku do prania oraz nieprawdopodobnie tępe
nożyczki i kawałek mydła. Podejrzewałem, że ukradli to po
prostu z któregoś z chwilowo pustych ludzkich domków.
Dzięki tym przedmiotom doprowadziłem swój wygląd do jako
takiego stanu i choć nie wyglądałem na bywalca Hotelu
Cavanah, to mogłem wejść do domu towarowego bez ryzyka
wyrzucenia przez strażnika.
Na drogę niemal każdy z androidów przyniósł mi jakiś
prezent. Oddawali to, co mieli najcenniejszego. Dostałem
nadpęknięte lusterko, nóż myśliwski, stary folder
reklamujący wczasy na Bahamach, laskę z białą gałką i kupę
innego szpeju, który musiałem zabrać ze sobą, aby nie zrobić
im przykrości. Wiedzieli, że muszę odejść, że ich osobiste
bezpieczeństwo bezwzględnie tego wymaga, a ponieważ myśleli
w sposób o wiele bardziej racjonalny od ludzi, zaakceptowali
to bez zastrzeżeń. Jednocześnie chcieli, by mi się udało.
Większość z nich nienawidziła ludzi za los, na który ich
skazano, za ludzką wyższość i doskonałość. Myślę, że
przekładałem ich nienawiść na czyn - zabijałem przecież ich
prześladowców. A może myliłem się. Może lubili mnie dlatego,
że tak naprawdę w głębi duszy, jeśli takowe posiadali, każdy
z nich pragnął być człowiekiem, a ja byłem ucieleśnieniem
ich marzeń - prawie istotą ludzką.
W oczekiwaniu na wyschnięcie wypranego ubrania czytałem
przyniesioną przez Antaca gazetę. Natrafiłem tam na artykuł,
który mocno mnie zainteresował. Autor opracowania pisał o
domniemanych nadużyciach w największych firmach
ubezpieczeniowych. Choć nie wymieniał Cortland & Co z nazwy,
wywnioskowałem z treści, że to przede wszystkim przeciwko
temu przedsiębiorstwu toczyło się dochodzenie o malwersacje.
Odłożyłem w zamyśleniu gazetę. Tkwiłem zaplątany w aferę
nadużyć w największej firmie ubezpieczeniowej. Wydawało się
nieprawdopodobne, aby zagadka mojej tożsamości nie miała z
tym związku. Jeżeli chciałem rozwiązania, to musiałem
szukać w Cortland & Co. Nigdzie indziej.
Wyszedłem o świcie. Za paskiem od spodni miałem nóż, w
zniszczonej walizce resztę prezentów od androidów, a także
mały kanister płynu biologicznego. W kieszeni leżało 40
dolarów. Rany zagoiły się na tyle, że mogłem zdjąć bandaże,
więc wyglądałem na niezbyt zamożnego faceta, który zabłądził
między slumsy w poszukiwaniu... No właśnie - nie wiadomo
czego.
Do City dotarłem o ósmej rano. Wmieszałem się w tłum
ludzi śpieszących do pracy. Nie obawiałem się rozpoznania,
choć na pewno każdy z przechodniów widział moją twarz w
gazecie lub na ekranie TV. Wczoraj wieczorem z obciętych
sobie włosów zrobiłem sztuczną brodę, wspomaganą teraz
naturalnym zarostem. Włosy miałem obcięte bardzo krótko, a
jeden z otrzymanych od robotów prezentów stanowiły
przeciwsłoneczne okulary. Tak więc, będąc wrogiem publicznym
numer jeden, mogłem w miarę swobodnie poruszać się po
mieście.
Zacząłem od wizyty w sklepie z używanymi ubraniami.
Zamieniłem tam moją rozsypującą się marynarkę i
poprzecierane spodnie na niezbyt znoszone dżinsy, koszulę i
kurtkę ze sztruksu. Wziąłem też podniszczone sportowe buty.
Kosztowało to ponad połowę moich zasobów finansowych.
Wyglądałem teraz jak setki ludzi z ulicy i bez trudu mogłem
uchodzić za robotnika czy kogoś o podobnym statusie. W
lombardzie obok kupiłem za piętnaście dolców używaną, silnie
powiększającą lornetkę. To było wszystko, czego
potrzebowałem.
Za ostatnie pół dolara dojechałem metrem do ulicy, na
której stał wielki biurowiec Cortland & Co. Stanąłem pod nim
i zadarłem głowę. Ludzie, z którymi musiałem porozmawiać,
znajdowali się tam, na czterdziestym piętrze wieżowca,
równie niedosiężni jak na księżycu. Obecny szef koncernu
nazywał się Jeremiah Cox, o czym dowiedziałem się z artykułu
w gazecie. Miałem niejasne wrażenie, że to przede wszystkim
z nim musiałem porozmawiać.
Dostanie się do Coxa drogą, którą wszedłem tu ostatnio,
nie wchodziło raczej w rachubę. Musiałem więc dotrzeć tam w
inny sposób. Rozejrzałem się dookoła. Około osiemdziesięciu
metrów od gmachu Cortlandu stał nieco niższy budynek hotelu.
Nawet z dołu widziałem łączący oba wieżowce kabel awaryjnego
zasilania. Zapewne w jednym z dwóch drapaczy zainstalowany
był spalinowy generator mocy włączany w razie awarii
miejskiej sieci. Drugi z budynków mógł wtedy korzystać z
rezerw mocy wytworzonej w pierwszym wieżowcu. To była moja
droga do Coxa.
Dostanie się na dach hotelu nie stanowiło żadnego
problemu. Jednak przechodzenie po kablu na dach sąsiedniego
domu za dnia było zajęciem zbyt ryzykownym. Resztę dziennego
światła przeczekałem więc w komórce na dachu, wypatrując
przez lornetkę strażników na sąsiednim wieżowcu. Nie
zauważyłem nikogo, ale nie musiało to świadczyć o braku
ludzi. Mogli być po prostu dobrze ukryci lub obserwowali
dach za pomocą kamer. Dopiero po zmroku odważyłem się
podejść do krawędzi i zbadać warunki mojej niedalekiej
podróży.
Kabel był gruby na trzy cale, pokryty śliską izolacją.
Zamocowano go dobrze, na tej wysokości wiały przecież silne
wiatry, a osiemdziesiąt metrów przewodu, oprócz swojej
pokaźnej wagi, stawiało jeszcze całkiem spory opór
aerodynamiczny. Ująłem dłonią za kabel. Głównym problemem
było to, że będę musiał wspinać się "pod górę". Różnica
poziomów nie przekraczała, co prawda, dwóch pięter, ale
nawet dla moich wzmocnionych mięśni mogło się to okazać za
dużo. Nie miałem jednak co się zastanawiać i stanąwszy na
podeście, spod którego wybiegał przewód, objąłem go rękami i
nogami i zacząłem się przesuwać. Moja technika była prosta.
Poruszałem się jak dżdżownica, naprzemian podciągając
ramiona i stopy. Szło mi to nawet nieźle do pewnego momentu.
W chwili gdy nachylenie kabla wzrosło, moje buty zaczęły się
coraz bardziej ślizgać po izolacji i w końcu zawisłem w
martwym punkcie, trzydzieści metrów za hotelem, a sto
pięćdziesiąt nad ziemią. Opuściłem nogi i zacząłem wspinać
się używając do tego tylko ramion. Po kolejnych kilkunastu
metrach mięśnie paliły mnie żywym ogniem, a dłonie
ześlizgiwały się coraz gwałtowniej. Zamknąłem oczy i z
determinacją przesuwałem palce po kablu. Czułem, że lada
chwila spadnę w przepaść, ale starałem się odwlec ten moment
jeszcze o ten jeden raz. I jeszcze jeden. I jeszcze..
Gdybym musiał przejść jeszcze pół metra, zleciałbym na
chodnik. A tak, gdy zdrętwiałe ręce odmówiły wreszcie
posłuszeństwa i odpadłem od przewodu, zamiast roztrzaskać
się o asfalt rymnąłem z wysokości kilkudziesięciu
centymetrów na skraj dachu. Wydawało się, że przetoczę się
przez krawędź, ale zatrzymałem się z głową w powietrzu i
resztą ciała na stałym gruncie. Leżałem tam ciężko dysząc i
czułem, jak tłok pompy na najwyższych obrotach tłoczy tlen w
moją krew. Źaden człowiek nie byłby zdolny do takiego
wysiłku. Ja byłem.
Musiałem teraz dostać się do gabinetu Coxa. Właściwie
było dziwne, że zupełnie nie przejmuję się tym, jak ucieknę
po rozmowie z tym człowiekiem. Miałem wewnętrzne
przeświadczenie, że spotkanie z Coxem rozwiąże wszystkie
problemy. Nie wiedziałem, skąd się ono brało, ale tkwiło we
mnie pewnie jak to, że słońce świeci. Spróbowałem
zastanowić się nad drogą ucieczki, ale jakoś nic nie
przychodziło mi do głowy. Zdecydowanie ważniejsze było, w
jaki sposób dostanę się do wnętrza budynku przez zamknięte
drzwi. Nie mogłem pozwolić sobie na zostawienie widocznych
śladów włamania. Zaalarmowałoby to natychmiast strażników
robiących północny obchód. Obchód? Skąd wiedziałem o tym
szczególe? Może wracała mi utracona pamięć? Spóbowałem
przypomnieć sobie coś więcej. Nic. Pustka. Dałem spokój.
Idąc wzdłuż krawędzi dostrzegłem piętro niżej uchyloną
szybę okienną. Dzieliło mnie od niej jakieś półtora metra.
Powoli spuściłem nogi w przestrzeń i zawisłem na rękach.
Stopą namacałem parapet i stanąłem na nim. Po chwili byłem
już w środku. Na lewo i prawo rozciągał się korytarz
mizernie oświetlony, wyłożony grubym chodnikiem. Tłumił
doskonale moje kroki, ale mogłem także nie usłyszeć w porę
kroków strażnika. Ostrożnie przemykając się od drzwi do
drzwi dotarłem do schodów. Zszedłem piętro niżej i stanąłem
przed drzwiami gabinetu Coxa. Skąd wiedziałem, że to jego
gabinet? Nie miałem pojęcia. Wewnątrz paliło się światło.
Przyłożyłem ucho do drzwi, po chwili usłyszałem szelest
papierów i ciche westchnienie. Czyżbym miał tyle szczęścia,
że zastałem szefa przy pracy, w nocy, wewnątrz prawie
pustego budynku? Wydawało się to niewiarygodne, ale po
chwili namysłu doszedłem do wniosku, że jest to możliwe.
Ostatecznie Cox został prezesem zaledwie przed kilkoma
dniami i musiał się szybko zorientować w mnóstwie spraw
dotyczących bezpośrednio nowej funkcji. Wyjąłem ukryty nóż i
delikatnie nacisnąłem klamkę. Wiedziałem, że biurko, przy
którym zapewne siedział człowiek, było około dwóch metrów od
ściany, lekko z lewej strony. Gwałtownie otworzyłem drzwi i
skoczyłem do przodu. Nie miał czasu krzyknąć. Przystawiłem
mu ostrze do szyi.
- Tylko piśnij, a poderżnę ci gardło. - Nie pisnął.
Podniosłem go z fotela i podprowadziłem do drzwi. Zamknąłem
je i przekręciłem tkwiący w zamku klucz. Kazałem mu się
położyć na dywanie. Cały czas zachowywał się spokojnie,
chociaż po jego minie widać było, że nieźle się wystraszył.
- Wiesz, kim jestem? - zapytałem, patrząc mu w oczy.
Przecząco potrząsnął głową. Jednym ruchem zdarłem
sztuczną brodę. Okulary zdjąłem już wcześniej. Wyraz twarzy
Coxa zmienił się w maskę przerażenia. Usta otworzyły się, z
kącików pociekła ślina.
- Android-morderca - wyszeptał bezwiednie.
Skinąłem głową.
- Tak, morderca, ale ty powiesz mi, dlaczego nim zostałem.
- Potrząsnąłem nim jak szmacianą lalką.
- Nie wiem, jak Boga kocham, nie wiem. Wiem tylko, co
pisali w gazetach. Zabiłeś Moora, potem dwóch policjantów.
Uciekłeś, szukają cię, wszędzie są twoje portrety, nie masz
szans, poddaj się - wyrzucił z siebie jednym tchem,
szczękając zębami ze strachu.
- Nie pieprz - krzyknąłem. - Gadaj, dlac