Paul Theroux WYBRZEŻE MOSKITOW Tłumaczyła Maria Zborowska „Charliemu Foxowi", który jest prawdziwym autorem tej opo- wieści i którego odwaga pokazała mi, że dzielni mogą zginąć. Z podziękowaniem i wdzięcznością za wiele godzin cierpliwych wyjaśnień i za poczucie humoru wobec moich pełnych ignorancji pytań. Oby znalazł spokój, najaki zasłużył, na tym bezpieczniejszym wybrzeżu. Neksaa. P.T. Część pierwsza BANANOWA ŁÓDŹ 1 Minęliśmy dom Tiny'ego Polskiego, jadąc w kierunku głównej szosy, a potem pięć mil do Northampton. Tata cały czas mówił 0 dzikusach i o tym, jak okropna jest Ameryka —jak to przemieniła się w narkotyzującą się, ryglującą drzwi, skorumpowaną, niebezpie- czną strefę rozwścieczonych śmieciarzy, kryminalistów-milionerów i krętaczy bez skrupułów. I popatrz na szkoły. I popatrz na polityków. 1 nie znajdziesz absolwenta Harvardu, który potrafi zmienić oponę albo zrobić dziesięć pompek. A są ludzie w Nowym Jorku, którzy żywią się konserwami dla psów i kotów i zabiliby cię za garść drob- niaków. Czy to normalne? Jeżeli nie, to dlaczego godzimy się na to? — Nie wiem — sam sobie odpowiedział. — Po prostu głośno myślę. Nim wyjechaliśmy z Hatfield, zaparkował furgonetkę na nasypie szosy i wskazał na południe. — A oto dzikusy — rzekł. I istotnie ukazali się. Wyszli zza łuku drzew i wlekli się polami na tle drgających z upału konturów stodół Polskiego. Ciemnoskórzy, w łachmanach, jedni w jakichś szmatach na głowach, a inni w kapeluszach z szerokimi rondami. Mężczyźni i chłopcy, niektórzy niewiele starsi ode mnie, wszyscy z długimi nożami. Palec taty bardziej mnie przestraszył niż ci ludzie. Wciąż nim machał. Brak było całego końca palca wskazującego, aż do stawu, tak że kikut zniekształcony zszytymi fałdami skóry i pokryty strasz- 7 liwymi bliznami mógł tylko w przybliżeniu pokazywać właściwy kierunek. — Po co oni tu przyjeżdżają? — zapytał. — Dla pieniędzy? Jak to możliwe?—Wydawało się, że przeżuwa te pytania, wydobywając je z cygara. Był późny poranek, za gorący na Massachusetts w maju. Dolina wyglądała jak wypalona na skutek wiosennej suszy, którą wtedy mieliśmy, i płytkie rowy parowały niczym świeże krowie placki. W bruzdach wyoranych, od krańca do krańca, w polu, pokazywały się tylko malutkie palmowe pióropusze kukurydzy. Nie ćwierkał żaden ptak. A pola szparagów, dokąd ci ludzie zdążali, były tak brązowe i gładkie, jakby je oskalpowano z warstwy zielonej trawy i jakby przez całą tę nagą powierzchnię przejechał walec. Tata potrząsnął głową. Zwolnił hamulec i splunął przez okno. — Pewne jak dwa razy dwa jest cztery, że nie robią tego dla forsy. Obecnie dolar wart jest tylko dwadzieścia centów. Za Hatfield i domem Polskiego, na górnej krawędzi doliny znaj- dowały się liściaste kopce, niektóre tak blade jak piana na lemonia- dzie, oraz inne ciemne wybrzuszenia i nastroszone kępy krzewów, a także palisady gałęzi w pąkach, co pasowało do moich wyobrażeń, że osacza nas dżungla. Przed kilkoma godzinami, gdy obudziliśmy się, ziemię pokrywały błyszczące paciorki zimnej rosy. Myślałem o nich jako o lodzie lata. Wdychałem wówczas obłoczki pary. Na niebie widziałem kłębki chmur. Teraz słońce stało wysoko, napeł- niając dolinę światłem i żarem, który buchał na tych ludzi, zmieniając ich w wychudzone demony. Może dlatego, chociaż widziałem ich już przedtem, tych dziku- sów, w tym właśnie miejscu i na tyle blisko, żeby zauważyć, jak słońce zostawia czarne sińce na ich brązowym jak wyprawiona skóra ciele — ich widok zatrwożył mnie równie mocno jak palec taty. — Nienawidzę tego miejsca — oświadczył tata, gdy wjecha- liśmy do Northampton. Miał na głowie baseballową czapkę i pro- wadził wóz z łokciem wystawionym przez okno. — To nie przez te dziewczyny z college'u, chociaż im też można niejedno zarzucić. 8 Spójrz na „Holownik Annie", o tam, na jej tuszę. Jest taka wielka. Jedenaście takich jak ona to tyle, co tuzin innych. Ale to tłuszcz, to nie jest zdrowie. To hamburgery. — Wystawił głowę przez okno i wrzasnął: — To hamburgery! Jadąc Główną Ulicą („Wszyscy tu się narkotyzują"), minęliśmy stację benzynową Getty'ego i tata ryknął na widok ceny benzyny. „Dwóch zabitych w czasie strzelaniny" głosił napis na kiosku z ga- zetami i tata powiedział: — Szmatławce. — Już same słowa na wystawie sklepu „Płatne po doręczeniu" zdenerwowały go. A obok sklepu z towarami przemysłowymi stał automat sprzedający lód w torebkach. — Sprzedają lód, dziesięć funtów za pół dolca. A przecież woda nic nie kosztuje, jak powietrze. Ci kombinatorzy sprzedają wodę! Woda to teraz nowa gałąź przemysłu. Woda mineralna, woda źródlana, woda gazowana. Rewelacja. Bardzo ważna wiadomość — woda jest dla ciebie dobra! Niskokaloryczne piwo — wiesz, co w nim jest? Wiesz, dlaczego pijąc je, nie tyjesz? Wiesz, dlaczego kosztuje więcej niż zwyczajne? Bo jest w nim woda! Tata powiedział to słowo, przeciągając samogłoski jak jankesi. Krążył dokoła coraz bardziej gderliwy, aż znalazł parking z licz- nikiem, który wskazywał, że opłacony czas nie został wykorzystany. Wówczas zaparkował i cofnęliśmy się do sklepu z towarami prze- mysłowymi. — Proszę o osiem stóp uszczelki gumowej — powiedział tata. Kiedy sprzedawca poszedł po nią, tata rzekł: — I pewnie dlatego taka droga jest benzyna. Dodają do niej wodę. Nie wierzysz? Jeśli uwa- żasz, że istnieje moralność w handlu — ja nie powiedziałem ani słowa — to może wyjaśnisz, dlaczego dwie trzecie mięsa kontro- lowanego przez rząd zawiera znaczne ilości rakotwórczych azota- nów, a wszelkie chrupki — to dowiedziony fakt — nie mają żadnej wartości odżywczej. Sprzedawca wrócił ze zwojem gumy i podał tacie, który obejrzał go i oddał. — Nie chcę tego — rzekł. 9 — O to pan prosił. Tata popatrzył na niego z politowaniem. — Co to, pracuje pan dla Japończyków? — Jeśli się panu nie podoba, proszę to powiedzieć. — Właśnie powiedziałem, Jack. Wyprodukowano to w Japonii. Nie chcę, żeby moje ciężko zarobione dolce zamieniono na dewizy dla synów Nipponu. Nie chcę finansować nowego pokolenia kami- kadze. Chcę amerykańskiej uszczelki z gąbką. Pracuje pan tutaj? — I zaklął, bo sprzedawca podszedł do innego klienta. Tata znalazł uszczelkę, jakiej szukał, w mniejszym sklepie przy bocznej ulicy, ale nim wróciliśmy do naszej furgonetki, wpadł w szał, że nie powiedział tego, na co miał ochotę, w pierwszym sklepie. — Powinienem był powiedzieć „Sayonara", powinienem był zrobić scenę — oświadczył. Policjant obejmował dłońmi parkingowy licznik i opierał o niego podbródek. Wyglądał jak poszukiwacz złota pochylony nad trzon- kiem łopaty. Popatrzał na tatę i uśmiechnął się niewyraźnie na powitanie, ale potem zobaczył mnie i przygryzł wargi. — Czy on nie powinien być w szkole? — Choruje—rzucił tata, nie zwalniając kroku. Policjant poszedł za nim do drzwi furgonetki, wetknął kciuki za pas z bronią i zapytał: — Chwileczkę. To dlaczego nie jest w łóżku? — Z powodu grzybicy. Policjant pochylił głowę i spojrzał na mnie, gdy już siedziałem w wozie. — No cóż, Charlie. Nie uwierzy mi. Zdejmij but. Niech powącha. Zerknąłem na sznurowadła trampek, gdy policjant rzekł: — Mniejsza z tym. — Proszę nie przepraszać — tata zwrócił się z uśmiechem do policjanta. — Grzeczność jest oznaką słabości. A w ten sposób nie zwalczy się przestępczości. — Czy pan coś mówił? — Policjant zacisnął szczęki i widać było, że się waha. Był bardzo zły. Wyglądał na ostrożnego i mocnego faceta. 10 Ale tata wciąż się uśmiechał. — Po prostu głośno myślę. Nic więcej nie powiedział, dopóki nie znaleźliśmy się na szosie do Hatfield. — Naprawdę zdjąłbyś trampki i pokazał temu gliniarzo- wi swoje zdrowe palce? — Przecież mi kazałeś — odparłem. — Racja. Ale co to za kraj, w którym sprzedawcy stają się zdrajcami, a uczciwi ludzie kłamcami? Nikt nawet nie pomyśli, żeby stąd wyjechać. Charlie, a ja o tym myślę każdego dnia. — Jechał dalej. — I tylko ja to robię, ponieważ jestem ostatnim człowiekiem! Takie było nasze życie tutaj — farma i miasto. Tata lubił pracę na farmie Polskiego, ale miasto doprowadzało go do szału. Dlatego nie posyłał mnie do szkoły —jak również Jerry'ego i bliźniaczek. Później w ciągu dnia, gdy reperowaliśmy pompę na skraju pola, znów zobaczyliśmy dzikusów. — Są z dżungli. Wędrowni robotnicy, imigranci. Nie wiedzieli, kiedy im się dobrze wiodło. Ja bym się z nimi zamienił miejscami. Myślą, że tutaj jest raj. Nigdy nie powinni byli tu przyjeżdżać. Przed rokiem tata wynalazł dla Tiny'ego pompę. Miała mecha- niczny czujnik tkwiący niczym korzeń w ziemi i gdy gleba wysycha- ła, ten nerw-drut uruchamiał przełącznik i pompa zaczynała działać. Tata, jako wynalazca, był absolutnym geniuszem, jeśli chodzi o urzą- dzenia mechaniczne. „Dziewięć patentów — lubił mawiać — sześć wniosków patentowych". Chwalił się, że wyleciał z Harvardu, żeby zdobyć dobre wykształcenie. Był bardziej dumny ze swej pierwszej pracy woźnego niż ze stypendium Harvardu. Wynalazł mechaniczną szczotkę — trzymało się ją mocno, a ona tańczyła po podłodze, a potem sama wsysała wodę. Gdy używasz tej szczotki, to tak jakbyś tańczył z kobietą bez głowy, mawiał. Nazwał ją „milczącą kobietą". Najbardziej lubił rozbierać wszystko na części, nawet książki, nawet Biblię. Powiedział, że Biblia jest jakby przewodnikiem dla jej wła- ściciela, podręcznikiem napraw nie wykończonych wynalazków. Dodał również, że Biblia to pustkowie. Tata miał teorię, że w Biblii 11 znajdują się fragmenty, których nikt nigdy nie przeczytał, tak samo jak są tereny na ziemi, gdzie nikt nigdy nie postawił stopy. — Myślisz, że to źle? Przeciwnie. To właśnie puste przestrzenie nas ocalą. Żadnych stukniętych facetów, żadnych glin, krętaczy, bandytów i tych, co wąchają klej, żadnych aerozolowych bomb. Nie zabłądziłem jak oni. — Wskazał dzikusów. — Znam drogę wyjścia. Dotykał różnych części pompy jak lekarz, który szuka obrzęków na ciele niemowlęcia, i nie przestawał mówić o pustych przestrze- niach i o dzikusach. Podniosłem oczy i zobaczyłem ich. Wydawało się, że wyłażą z pustkowia, które właśnie opisał. Obserwowaliśmy, jak zdążali na pola położone na wzniesieniu, i chociaż wiedziałem, że idą wycinać szparagi, wyglądali, jakby szukali jakichś palców do obcięcia. — Przybyli z najbezpieczniejszego miejsca na ziemi — z Ame- ryki Środkowej. Wiesz, co oni tam mają? Energię geotermiczną. Cała energia, jaka jest im potrzebna, znajduje się pięć tysięcy stóp pod ziemią. To pępek świata. Po co tu przybywają? Szli polami, zgarbieni, kołysząc się. Mieli ogromne buty i małe pochylone głowy, a przechodząc koło zagajnika, przestraszyli wrony i wywołali straszliwe krakanie. Ptaki pofrunęły jak czarne rękawicz- ki zerwane podmuchem ze sznura, wznosząc się i strosząc pióra przy każdym uderzeniu skrzydeł. — Tam, skąd przychodzą, nie ma tele- wizji. Ani japońskich bzduro-wideo. Przysuń mi tę oliwiarkę. Tutaj przyroda jest młoda. Ale system ekologiczny tropików jest niesły- chanie stary i nie zmienił się od powstania świata. Dlaczego sądzą, że my znamy odpowiedzi? Dzięki wierze, tak myślisz? Czy wiara to tylko granie „Przyjdź do Jezusa" w tonacji a-moll? Przykręcił kluczem francuskim gwinty wystającej rury, przysta- wił oliwiarkę do złącza i wtrysnął olej. Po czym obydwiema dłońmi wyciągnął rurę i westchnął. — Nie, mój panie. Wiara to wierzyć w coś, o czym wiesz, że nie jest prawdą. Ha! Wetknął okaleczony palec do rdzawej strużki cieknącej z obudo- wy pompy, odkręcił mosiężny zawór i woda trysnęła. — Nie można pić wody tam, skąd oni pochodzą. Zawiera różne 12 stwory. Robaki, zielsko. Nie mają na tyle rozumu, żeby ją przegoto- wać i oczyścić. Nigdy nie słyszeli o filtrowaniu. Zarazki wchodzą do ich organizmów, a oni zielenieją jak woda i umierają. A ci, co zostają, wyobrażają sobie, że u nich nie jest dobrze — pająki wielkie jak szczeniaki, moskity, węże, powodzie, bagna, aligatory. Nie mają pojęcia o energii geotermicznej. Po co to zmieniać, gdy mogą przyjść tutaj i kompletnie się załamać? Daj mi tych nędzarzy, te szumowiny, od których roi się ten kraj. Pijcie coca-colę, oglądajcie telewizję, pobierajcie zasiłek, otrzymujcie pieniądze za nic. Zwróćcie się ku zbrodni. Zbrodnia popłaca w tym kraju — bandziory stają się filara- mi społeczności. Wszyscy źle skończą: będą rabować i wyrywać torebki. Woda lała się teraz z pompy, a jej wewnętrzne urządzenia mla- skały i tykały. — Już więcej nie pojadę do Northampton. Zbyt przygnębiające. Niedobrze mi, gdy widzę ludzi pragnących rzeczy, które już miałem i odrzuciłem. Miałem tyle forsy, ile chciałem, Charlie, że nie wspo- mnę o wykształceniu. Ten gliniarz dziś rano był wykształcony — ten szukający wagarowiczów, a wszystko, co go interesuje, to program telewizyjny. Nie posłałbym tego faceta nawet po kanapki! Miałem wszystko, za czym ludzie tęsknią. Ten system nie działa i złości mnie, gdy ignoranci go chwalą. Uśmiechnął się do mnie. — Świat nie jest doskonały, synku. — Teraz uśmiechnął się do swego okaleczonego palca. — Co robią Rosjanie, gdy ci ludzie oglądają telewizję? Prowa- dzą bardzo ciekawe eksperymenty z wodą. Odgazowują ją co do bąbelka, łącznie z tlenem i azotem. Gdy usuną gazy, zamykają ją w wekach jak konfitury z moreli. Odstawiają na trochę. A potem, gdy podlewają tą wodą rośliny, one rosną dwa lub trzy razy szybciej — ogromne zdrowe potwory. Fasola pnie się ponad tyczkami, dynie są tak wielkie jak balony, a buraki jak piłki do siatkówki. Wskazał na wodę. — Po prostu głośno myślę. A co ty o tym sądzisz? Przypusz- czasz, że coś jest nie tak z deszczem? Powiedz coś. Powiedziałem, że nie wiem. 13 — Uważasz, że ktoś powinien porozmawiać z Bogiem, by prze- myślał kwestię pogody? Mówię ci, Charlie, ten świat nie jest dosko- nały. A Ameryka jest w sytuacji bez wyjścia. — Nabrał trochę wody w dłonie z tryskającej pompy, zbliżył do ust i wypił. — Dla tych dzikusów to szampan. — Cmoknął wargami, dając do zrozumienia, że to cudowny płyn. — Takie rzeczy, które ty i ja uważamy za oczy wiste, jak lód... Nie ma go w ich kraju. Gdyby zobaczyli kostkę lodu, zapewne pomyśleliby, że to diament albo jakiś inny klejnot. To nie jest jeszcze koniec świata — brak lodu. Ale pomyśl o tym. Wyobraź sobie, jakie mają problemy bez właściwego zamrażania. — Może nie mają elektryczności — odezwałem się. — Oczywiście, że nie mają. Rozmawiamy o dżungli, Charlie. Ale można mieć chłodzenie bez prądu. Potrzebne jest tylko ssanie. Trzeba wytworzyć próżnię i masz lodówkę. Słuchaj, można otrzy- mać lód z ognia. — Dlaczego oni o tym nie wiedzą? — Nie da rady. Dlatego są dzikusami. Zaczął składać pompę. — Oni muszą zapadać na różne choroby. — Wskazał kluczem w kierunku, w którym poszli ci ludzie. — Oni chorują. Wydawało się, że zarówno fascynują go, jak i wzbudzają wstręt i przekazał te uczucia mnie, raz opowiadając mi coś ciekawego, a potem ostrzegając, żebym nie interesował się tym za bardzo. Za- stanawiałem się, skąd on to wszystko wie o ludziach, których nazywa „dzikusami". Twierdził, że to z doświadczenia, że żył na dzikich terenach wśród prymitywnych ludzi. Wypowiadał słowo „dzikusy" z czułością, jakby ich trochę lubił za to, że są dzikusami. Z natury swej szanował dzikość. Traktował ją jako osobiste wyzwanie, coś, co można pogodzić z jakimś pomysłem lub z urządzeniem. Sądził, że zna odpowiedź na wiele problemów, gdyby tylko ktoś zechciał go wysłuchać. Wrony wróciły do zagajnika, spiesząc na wierzchołki drzew, okrążając je ostrożnie i szykując się do snu. 14 Zapytałem: — Czy ci ludzie są niebezpieczni? — Nie tak niebezpieczni jak przeciętny Amerykanin. I tylko wtedy, gdy wpadną w szał. Wiesz, że oszaleli, gdy zaczynają się uśmiechać. To sygnał, jak u psów. Odwrócił się ode mnie i szeroko uśmiechnął. Wiedziałem, że chce, żebym zadawał mu więcej pytań. — I co wtedy? — Przemieniają się w zwierzęta. W zabójców. Zwierzęta też jakby się uśmiechają, zanim cię ugryzą. — Czy ci ludzie gryzą? — Dam ci przykład. Wiesz, jak oni to robią? Jak zabijają? Powiem ci, Charlie. Wydrążają cię. — Wydrążają cię, powiedział to w taki sposób, że wydawało mi się, iż moją głowę szarpią setki ostrych szponów. — Dlatego trzeba mieć odwagę, żeby tam pojechać — i nie zwykłą smykałkę, ale prawdziwą odwagę wstawania o czwartej nad ranem. Kto ją ma? Pracowaliśmy na dworze, aż niebo nabrało koloru płomieni, a potem pojechaliśmy do domu na kolację. — Musisz przyznać — rzekł tata — że to jest lepsze zajęcie niż szkoła. 2 Tej nocy otworzyłem oczy w ciemności i od razu wiedziałem, że taty nie ma w domu. Uczucie, że kogoś nie ma, jest silniejsze od tego, że ktoś jest. Nie tylko dlatego, że nie słyszałem jego gwiżdżącego chrapania (zwykle wydawał takie dźwięki, jak jeden z wymyślonych przez niego wentyli bezpieczeństwa), ani nawet nie dlatego, że wszystkie światła były zgaszone. Było to uczucie samotności, pustki, jak gdyby w domu, gdzie powinno znajdować się ciało taty, odcisnął się w powietrzu kształt mumii. I bałem się, że ten człowiek, którego postępowania nigdy nie można było przewidzieć, umarł albo, co gor- 15 sza, został wydrążony i duch jego straszy w naszej posiadłości. Wiedziałem, że wyszedł, i w jakiś przygnębiający sposób czułem się winny z tego powodu — miałem trzynaście lat—czułem się za niego odpowiedzialny. Księżyc nie świecił, ale i tak łatwy to był dom do poszukiwań, bo nie mieliśmy zamków. Tata nie pochwalał zamykania drzwi na klucz. Mówię, że nie pochwalał, ale właściwie groził, że da nam za to lanie. Według niego ktoś za zamkniętymi drzwiami coś knuje. Często krzyczał przed łazienką: „Nie barykaduj się!" Wychował się w ma- łym rybackim miasteczku na wybrzeżu Maine — nazywał je „Psią Budą" — gdzie nie zamykano drzwi na klucz. W czasie pobytu w Indiach i Afryce stosował te same zasady, tak twierdził. Nigdy nie wiedziałem na pewno, czy tam był. Wyrosłem w przekonaniu, że świat należy do niego i to, co mówi, jest prawdą. We wszystkim, co robił, przejawiała się wielkość i śmiałość. Zwykłe było u niego tylko to, że palił cygara i cały dzień nosił na głowie czapkę baseballową. Najpierw zajrzałem do sypialni i zobaczyłem jedną postać leżącą na mosiężnym łóżku, wybrzuszone prześcieradło po drugiej stronie — mama. Byłem pewien, że wyszedł, bo zawsze na oparciu wieszał kombinezon, a teraz go tam nie było. Zszedłem na dół i przemierzy- łem inne pokoje. Kot spał na podłodze jak wywrócona deskorolka. Zatrzymałem się w holu i nadsłuchiwałem. Była wiosna, unosiła się potężna woń bzu, skopanej ziemi i wiał łagodny wiatr. Na dworze świerszcze hałasowały, a jeden z nich, przerażony, zamknięty we- wnątrz, niespokojnie ćwierkał. Prócz tego ćwierkania w całym domu panowała cisza, jakby nikt w nim nie mieszkał. Moje gumiaki stały tuż przy drzwiach. Włożyłem je i chociaż wciąż miałem na sobie pidżamę, wyszedłem na ścieżkę, żeby poszu- kać mojego staruszka. Dokoła ciągnęły się zaorane pola. Wrzynały się w nie zagajniki, pozostawione jako osłona przed wiatrem. Kukurydza i tytoń zaczęły kiełkować i chociaż łatwiej było maszerować wśród bruzd, szedłem dalej ścieżką, z rękami wyciągniętymi do przodu, żeby chronić twarz 16 przed gałęziami. Właściwie nie chodziło o gałęzie, ale o rozciągnięte pajęczyny, które zaczepiały się o moje rzęsy. Nie znosiłem tego. W okolicznych laskach pełno było błotnistych kałuż i tej wiosennej nocy małe śliskie żaby, błyszczące jak przynęty na ryby, zawzięcie rechotały. Drzewa były niebieskie i czarne jak szybujące czarownice. Gdzie on się podziewał? Opuszczałem dom otulony mrokiem, ale im dalej maszerowałem, tym bardziej się rozwidniało. Teraz ziemia była mulistożółta. Nie- które drzewa miały barwę popiołu, ich górne części sterczały jak żelazne ciernie, a niebo było ciemnoszare. Jedna z chmur miała kształt bochenka chleba. Domyśliłem się, że za nią schował się księżyc, bo była tak jasna i oleista, jakby gdzieś w niebiosach znajdował się młyn. Po chwili żałowałem, że wyruszyłem z domu w takim pośpiechu. Moje za duże gumiaki wydawały dziwne dźwięki. Czy ktoś szedł za mną? Odwróciłem się gwałtownie, by stawić czoło czaszkom szcze- rzącym zęby na drzewach pozbawionych kory albo kościom palców wysuwającym się z martwych konarów. Tego się bałem. Bałem się również, że nadepnę na skunksa, który opryska mnie cuchnącą cieczą. A wtedy będę musiał zakopać pidżamę w norze i wrócić do domu zupełnie nagi. Las rozrzedził się. Widziałem poszczególne drzewa na tle nieba i następny ich rząd przed żółtawym polem. Pryzma głazów wskazała mi, gdzie się znajduję. Zostawiono to miejsce, bo nie można było go zaorać. Ten wysoki stos wznosił się tam, gdzie kończył się las, sprawiając wrażenie okrętu. Z boku, w ciągu dnia, wyglądał jak szkuner, z kamiennym dziobem, ładunkiem na pokładzie i trzydzie- stoma liściastymi masztami, który osiadł na polach szparagów wśród zasłon od wiatru przypominających wyspy. n Rosły tu głównie szparagi. Już dojrzały, zbiory się zaczęły. Śmieszny to widok, bo nie rosną wśród bruzd. Pola są płaskie i gładkie jak parkingi. Z daleka nie dostrzegasz szparagów, dopiero gdy podejdziesz bardzo blisko, widzisz te wystające kolce — nie ma kwiatów, nie ma liści tylko grube zielone świece wystające z ziemi. Z miejsca, gdzie stałem, dostrzegłem tylko, niczym wyrównaną walcem, powierzchnię i jej matowy blask, jakby lekkiej fali na spokojnym morzu. A za tymi polami czarną wstęgę nocy. Obawiałem się, że tam znajduje się mój tata. Widziałem również robaczki świętojańskie. Malutkie, świeciły mniejszym płomykiem niż zapałki, drżały tu i tam i nigdy dwa razy nie pokazywały się w tym samym punkcie. Miały własne światło, ale nic innego nie oświetlały i były niczym przyćmione gwiazdy, które giną w mroku. Ale wiązka tych światełek w dali nie ginęła. Migotała. Były to pochodnie i gdy zrozumiałem, że tam są ludzie, skierowałem się wprost na nich, przecinając pola szparagów, kopiąc i niszcząc wy- stające kolce, a moje buty zapadały się w glinianej skorupie. Z mniejszej odległości widziałem, jak wysokie płomienie poru- szały się w rzędzie — procesja ludzi idących jeden za drugim trzymała pochodnie nad głowami, a płomienie łopotały jak sztanda- ry. Kapelusze mężczyzn, z szerokimi rondami, były oświetlone, ale nie mogłem zobaczyć ich ciał. Wynurzyli się zza kępy sosen, gdzie znajdował się stary budynek, nazwany przez nas „Małpim Domem". Ludzie z pochodniami maszerujący o północy polami w dolinie — nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Był to wąż świateł i wydawało mi się, że słyszę jakieś grzechotanie, jak przy potrząsa- niu fasoli w puszce. Bardziej mnie to ciekawiło, niż przestraszyło, więc schowałem się dobrze i trzymałem wciąż z daleka, tak że nic mi nie groziło. Procesja podążała do odległego krańca kamiennego muru wśród upraw — młoda kukurydza tu, szparagi tam. Musiałem pozostać w swojej kryjówce. Wyobrażałem sobie, że jeśli mnie zobaczą, zaatakują i spalą na stosie. Ta myśl i świadomość, że jestem tu bezpieczny, wywołała we mnie dreszcz podniecenia. Pochyliłem się, pobiegłem w stronę rowu, położyłem na ziemi i miałem się na baczności. Nagle zmienili kierunek i ruszyli w moją stronę. Czyżby widzieli, jak biegłem? Serce omal nie przestało mi bić, gdy pochodnie chwiały , 18 się w bramie kamiennego muru, i pomyślałem: Och, oni spalą mnie na stosie. Wgramoliłem się do rowu i gdy tak leżałem, woda zaczęła wlewać się górą do moich gumiaków. Wkrótce buty były pełne wody. Ale nie otwierałem ust. Jedną z ulubionych opowieści taty była historia spartańskiego chłopca z lisem pod koszulą — nie pamiętam, dlaczego go tam miał — który pozwolił, żeby zwierzę pogryzło mu brzuch na strzępy, bo był zbyt odważny, żeby wzywać pomocy. Przemoczone nogi trudno jednak porównywać z bohater- stwem chłopca. Obok rosło jakieś niskie pnącze. Moje nogi tkwiły w błocie i wodzie, więc szarpnąłem gałązki, przyciągnąłem nad głowę i przywarłem do bocznej ściany rowu, całkowicie ukryty. Ludzie zbliżyli się. Wciąż bełkotali — sprawiali wrażenie szczę- śliwych — słyszałem łopot płomieni ich pochodni, przypominający dźwięk prześcieradeł suszących się na sznurze w podmuchach wiatru — nie trzaski, po prostu trzepot ognia. Spojrzałem w górę. Spodzie- wałem się, że ci, którzy trzymają pochodnie, mają obłęd w oczach, ale to, co zobaczyłem, było tak niezwykłe, że omal nie wrzasnąłem. Człowiek idący na przedzie niósł ogromny czarny krzyż. Krzyż nie był zrobiony z desek, lecz z zaokrąglonych, grubych, związanych ze sobą pali. Okropne białe znaki widniały tam, gdzie gałęzie były obcięte, jak owalne rany na skórze. A za tym typem z krzyżem ukazał się jeszcze straszniejszy facet; niósł bezwładne ciało człowieka, ze zwisającą głową, dyndającymi nogami i rękami. Niósł tego trupa tak, jak dźwiga się worek ziarna. Był duży, miękki i ciężki, i jego kończyny kołysały się w okropny sposób. W świetle pochodni twarz tego, co go niósł, była żółta. Uśmiechał się. Nie miałem ochoty dalej się przyglądać. Dygotałem z zimna. Tata powiedział: „Można zrobić lód z ognia". Teraz mu wierzyłem. Ten ogień zmroził mi flaki. Pochyliłem głowę, z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk, chociaż byłem zabłocony, mokry i pogryziony przez owady. Czułem powiew ciepła i zapach pochodni — tak byli blisko. Potem odeszli. Powoli zacząłem się rozglądać — pochodnie migotały w lasku, przez 19 który poprzednio sam się przedzierałem, nieopodal pryzmy przy- pominającej okręt. Gałęzie drzew skakały w tym świetle płomieni i ta skacząca linia gorących smug i cieni skręciła w bok, gdzie zatrzymała się i jarzyła. Wygramoliłem się z rowu, odciągnąłem pnącze i wylałem wodę z butów. Potem idąc blisko rowu, brnąłem w błocie, najdalej jak tylko mogłem, i poczłapałem przez pole szparagów do lasku. Teraz proce- sja znajdowała się za drzewami. Pozostała tylko woń szmat nasyco- nych benzyną i spalonych liści. Byłem dobrze ukryty. Mogłem oglądać wszystko zza pryzmy kamieni. Dwóch mężczyzn pochyliło się. Chyba przybijali trupa do krzy- ża, ponieważ krótko potem, w gorejącym świetle kręgu pochodni, zobaczyłem podniesiony krzyż z człowiekiem; przeguby rąk miał zgięte, palce u nóg mu sterczały, a głowa przypominała garnek. Wyglądało to wszystko okropnie i przypuszczałem, że ci ludzie będą wrzeszczeć z wściekłości. Ale nie, panowała cisza, nawet radosna, i było to jeszcze gorsze niż koszmar, który cię dręczy i nie możesz wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. W tym zygzakowatym marszu przez pola tak się bałem, iż zostanę odkryty i spalony żyw- cem, że zapomniałem, po co tam poszedłem. Ale w momencie, gdy zobaczyłem uniesiony krzyż, przypomniałem sobie, że szukam taty. To przypomnienie i ten widok pojawiły się w tej samej chwili, więc pomyślałem: Ten powykręcany zmarły to mój staruszek. Usiadłem, zakryłem rękami oczy i starałem się nie płakać, ale nie przestawałem beczeć, aż wydało mi się, że moja głowa jest bardzo mała i bardzo mokra. Sądziłem, nie wiem dlaczego, że mnie za to obwinia. Wszystko, co mogłem zrobić, to obserwować i słuchać. Przyzwy- czaiłem się już do tego mrocznego widoku i im dłużej patrzyłem, tym bardziej czułem się za to odpowiedzialny, jakbym to wymyślił i ta nikczemna myśl zrodziła się w moim mózgu. Obserwować znaczyło uczestniczyć. Nie miałem jednak czasu, żeby się martwić. Nagle ludzie zgasili pochodnie. Znikły ognie i cienie, i oświetlony krzyż. Były tylko 20 koszule i kapelusze — łachmany na kościstobiałych szkieletach, i cisza, gdy ci ludzie, te szkielety w łachmanach płynęły ku mnie. Podniosłem się i pobiegłem co sił w nogach. „Jestem ostatnim człowiekiem!" Te słowa często wykrzykiwał tata. Było mi ciężko. Z powrotem w łóżku, w ciemnym nie zamknię- tym domu, nie spałem, ale rozmyślałem. Zmalałem. Skurczyłem się. Tata, który wierzył, że w Ameryce będzie wojna, przygotował mnie na swoją śmierć. Całą zimę powtarzał: „Nadchodzi — coś strasznego tu się stanie". Był niespokojny i rozgadany. Twierdził, że oznaki widoczne są wszędzie. Wysokie ceny, złe humory, choroby żołądka. Głupota i zachłanność ludzi, i ich świńska otyłość. Krwawe zbrodnie popełnia się w miastach, a zbrodniarze pozostają na wolności. Nie będzie to zwykła wojna, mówił, ale raczej wojna, w której żadna ze stron nie będzie całkowicie bez winy. — Tłuści szaleńcy będą walczyć z chudymi przestępcami — mówił. — Będziesz nienawidził jednych i bał się drugich. Cały naród dozna uszkodzenia mózgu. Komu jeszcze można ufać? Był rozgoryczony i w środku tej białej śnieżnej zimy bardzo ponury. Pewnego dnia zamarzły rury u Tiny'ego Polskiego i wezwa- no tatę, żeby je przetkał. Staliśmy w śniegu na skraju dopiero co wykopanego dołu, skręcając rury drutami i łącząc je z taty „skrzynką gromów", by odtajały. (To urządzenie to jego wynalazek, z którego bardzo był dumny — zgłoszony wniosek patentowy — chociaż za pierwszym razem, gdy go użył, omal nie zabił żony Tiny'ego; trzymała bowiem rękę na kurku, gdy puścił prąd.) Patrzał, jak ogrze- wają się rury i wypuszczają parę. Lód trzaskał wewnątrz, rozpychał się i grzechotał jak żużel. Tata przysłuchiwał się z przyjemnością odgłosom topienia lodu w rurach, a potem zwrócił się do mnie na krawędzi dołu pokrytego śniegiem: — Gdy nadejdzie, mnie pierwszego zabiją. Zawsze najpierw zabijają mądrych — obawiają się bowiem, że ci ich przechytrzą. 21 A wtedy, gdy nie będzie nikogo, kto mógłby ich zatrzymać, rozszar- pią się nawzajem. Przemienia ten piękny kraj w ruinę. Wypowiedział te słowa bez rozpaczy, jak coś, co jest samo przez się zrozumiałe. Wojna była pewna, ale on jeszcze miał nadzieję. Powiedział, że wierzy w siebie i w nas. — Zabiorę was... spakujemy się i odejdziemy. I zatrzaśniemy drzwi na to wszystko. Podobał mu się ten pomysł, żeby odejść, zacząć wszystko od nowa na pustkowiu, nie mając nic, tylko swój mózg i skrzynkę z narzędziami. — Mnie dopadną pierwszego. — Nie. — Zawsze najpierw dopadają mądrych. Nie mogłem zaprzeczyć. Był najmądrzejszym człowiekiem, ja- kiego znałem. A więc pierwszym, który umrze. Dopóki nie ujrzałem tej procesji w nocy i umarłego na krzyżu, nie mogłem sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby go zabić. Ale ta noc wszystko zmieniła. Przekonałem się i byłem teraz sam. Najsilniejszy człowiek, jakiego znałem, został ukrzyżowany na dwóch palach i pozostawiony na polu kukurydzy. To był koniec świata. „Jestem ostatnim człowiekiem, Charlie!" Kończyły się godziny ciemności. Wkrótce zacznie się dzień i będę musiał spojrzeć wszystkim w oczy i powiedzieć, że tata to przewidział. Tak więc leżałem w łóżku, myślałem o jego słowach, że kraj jest skazany na zagładę. Obiecał, że nas uratuje i zabierze stąd, zanim będzie za późno. Ale odszedł, a ja byłem za słaby, żeby ocalić naszą rodzinę, i we śnie, w który w końcu zapadłem w najzi- mniejszej porze nocy, prowadziłem mamę, bliźniaczki i Jerry'ego przez płonące pola pod poranionym słońcem i niebem koloru krwi. Szliśmy w łachmanach, w dymie i nie mieliśmy nic do jedzenia. Byli zdani na mnie i tylko ja wiedziałem — ale bałem się im to wyznać, bo było już za późno — że wiodę ich złą drogą. Na posiniaczonym czerwonoczarnym niebie ukazała się szyder- cza twarz taty, gdy już tak maszerowaliśmy i maszerowaliśmy, który zapytał: „Gdzie byłeś, synku?" Zakryłem oczy. Nadal byłem pogrążony we śnie i obolały. Ma- 22 ma i dzieciaki za mną, klęska przede mną i żadnej możliwości ucieczki. — Gdzie byłeś? Obudziłem się i zobaczyłem jego twarz, opaloną i gniewną, i usiadłem, bo przypuszczałem, że mnie uderzy — najpierw bałem się, że nie żyje, a potem, że stoi nade mną. Jego cygaro mówiło mi, że nie śnię. Był to zbyt wielki szok, żeby płakać. — Miałem zły sen. I pomyślałem: To był tylko sen — ludzie z pochodniami, trup na krzyżu, śmiejące się dzikusy, poranione słońce i niebo. Bardzo się ucieszyłem. Światło słoneczne wybielało firanki mojego pokoju, ptaki ćwierkały. — Pewnie śniłeś o sumaku jadowitym* — rzekł tata. — To najcięższy przypadek, jaki widziałem. Gdy mówił, poczułem ból. Twarz i ramiona były jak otwarta rana! — Nie dotykaj. Bo przeniesiesz w inne miejsca. Wyłaź ze śpi- wora i nasmaruj to. — Wychodził z pokoju, gdy wciągałem spodnie. — Wygłupiałeś się w krzakach, oto gdzie byłeś. Obluźniona deska na progu świadczyła, że życie płynie normal- nie. Poczułem zapach kawy i bekonu, usłyszałem wrzaski bliź- niaczek i nigdy nie byłem szczęśliwszy. Poszedłem do łazienki. Moja twarz w lustrze wyglądała jak owoc granatu, a ramiona i ręce płonęły wysypką wywołaną przez sumaka jadowitego. Wtarłem maść cyn- kową i pobiegłem do kuchni. — To duch! — zawołał Jerry, widząc moją białą twarz. — Biedactwo — powiedziała mama. Postawiła przede mną ta- lerz z jajkami i pocałowała w czubek głowy. — To tylko jego wina — odezwał się tata. Ale to nie miało znaczenia. Po tym, co widziałem, sumak jado- wity wydawał się ocaleniem. — Jedz. Mamy robotę — rzekł tata. Chciałem pracować, nieść skrzynkę z narzędziami, podawać mu * Pnącze w Ameryce Północnej. Jego sok i kora mają silne właściwości parzące. Przy dotknięciu wywołuje zapalenie skóry. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłu- maczki.) 23 _ oliwiarkę, być jego niewolnikiem i robić wszystko, co zechce. Za- sługiwałem na karę. Chciałem zapomnieć o pochodniach i tych ludziach. Znów miałem trzynaście lat. A czułem się, jakbym miał czterdzieści. — Gdy skończysz, przyjdź do warsztatu — powiedział tata. — Biedny Charlie — odezwała się mama. — Gdzieś ty to złapał? — Wygłupiałem się w krzakach, mamo — odpowiedziałem cicho. — To moja wina. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Wiedziała, że mi przykro. — Mamo! — krzyknął Jerry. — Charlie gapi się na mnie z tą swoją twarzą! Warsztat taty mieścił się za domem. Znajdowały się tam cytaty i motta wypisane na kawałkach tektury i przybite pinezkami do półek, narzędzia, rury, zwoje drutu i maszyny. Oprócz różnego rodzaju silników, smarownicy tłokowej i tokarki, które nadawały warsztatowi wygląd arsenału, były tu też: „skrzynka gromów" i urzą- dzenie do różnych celów, które nazwał „rozbijacz atomu". Na podłodze znajdowała się drewniana skrzynia wielkości kufra, lecz ustawiona była pionowo; przy niej pracował prawie całą wiosnę. Nie miała ani drutów, ani silnika. Zmontował wszystko za pomocą lutownicy. Były w niej rury, kraty, zbiorniki, na dole miedziane przewody, a na górze drzwiczki prowadzące do cynowego pudełka. Pachniała naftą. Przypuszczałem, że to jest jakiś piec, ponieważ na tylnej ścianie, wzmocniony wspornikami, znajdował się zakopcony komin. Tata powiedział, że musimy wstawić tę rzecz do furgonetki. Spróbowałem ją podnieść, ale nawet nie drgnęła. — Chcesz dostać przepukliny? — zapytał tata. Z drobiazgową troskliwością i nie szczędząc czasu, postawił klocek i wielokrążek na trójnogu i wciągnęliśmy tę skrzynię rur do furgonetki. — Co to jest? — Można to nazwać „wanienką dla robaków" albo siewnikiem. Dowiesz się, gdy doktor Polski to zobaczy. — Ruszył boczną drogą i jechał na farmę Polskiego ścieżkami dla traktorów na skraju pól. Gdy minęliśmy osłonę od wiatru, która wyglądała jak statek, przy- 24 pomniałem sobie, że tam właśnie widziałem procesję z pochodniami. Za tą kępą drzew widziałem, jak zbierali się ludzie i podnosili trupa na krzyżu. Spodziewałem się, że tata pojedzie tamtędy, tak żebym mógł się upewnić — widząc ślady stóp lub podeptanego zboża — że nie śniłem. Tata skręcił w prawo. Wstrzymałem oddech. Co tam było na tym zaoranym polu? Krzyż, zwisający z niego nieżywy człowiek, czarne szmaty i czarny kapelusz, trupia czaszka, połamane ręce i powykręcane nogi. Poczułem chłód, nie mogłem opanować jąkania, gdy go zapyta- łem, co to jest. Tata nadal szybko jechał po koleinach. Nie odwrócił głowy. Zaśmiał się i rzekł: — Nie opowiadaj, że nigdy nie widziałeś stracha na wróble. — Walnął w zawór. — A ten musi być cholernie dobry... Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem, jak wisi w pustym polu stare ubranie wypchane słomą. Spociłem się, moja wysypka zaczęła mnie swędzić, tak że miałem ochotę rozdrapać sobie twarz. — .. .ponieważ na pewno cię przestraszył. — I wybuchnął śmie- chem. 3 Opowiadano, że Tiny Polski, który słyszał o wynalazkach taty, przyjechał do niego i poprosił, żeby się przeniósł do Hatfield. Mie- szkaliśmy wtedy w Maine, nie w „Psiej Budzie", ale w lesie. Tata próbował przez rok być samowystarczalny, hodując warzywa i bu- dując tafle słoneczne, i nie puszczając nas do szkoły. Polski obiecał pieniądze i udział w farmie. Tata się nie ugiął. Polski powiedział, że ma niezwykłe problemy, ponieważ chce za pomocą zmechanizowa- nych środków przedłużyć okres wegetacji, nawet stworzyć farmę pracującą przez cały rok. To dobry teren dla dzieci. Jest bezpiecznie, szczęśliwa dolina, daleko wszędzie. A więc tata się zgodził. Taką histoiię mi opowiedział. Aleja wiedziałem lepiej. Niedobrze się nam układało w Maine. Tata nie chciał obsypać warzyw środkami owa- dobójczymi i robaki dobrały się do nich, nim dojrzały. Deszcz i burze 25 zniszczyły tafle słoneczne. Przez pewien czas tata nie mógł jeść i zabrano go do szpitala. Nazwał go „Brzęczący Pałac", ale wrócił stamtąd uśmiechnięty i powiedział: „Nic nie czułem". Znów był zdrów, tylko od czasu do czasu zapominał naszych imion. Pojecha- liśmy do Hatfield, nie mając nic. Lubił zaczynać od zera. Nie można było myśleć o Polskim albo i kimkolwiek innym jako o taty szefie. Tata nie przyjmował poleceń. Określił Polskiego jako „karzełka", nazywał go „pulpetem" albo doktorem Polskim, choć „doktor" było czystą ironią i mogło zniweczyć wszelką przyjaźń. Uważał, że Polski i większość mężczyzn to osoby stojące niżej od niego. — Jest posiadaczem ludzi — mówił — ale nie mnie. Polski czekał na nas na werandzie, gdy wjechaliśmy. Oczy miał niebieskie jak barwinek. Był starszy od taty, niski i pulchny, i wy- glądał, jakby był wypchany trocinami. Nosił koszulę w kratę, a czyste szerokie spodnie kombinezonu przewiązane paskiem przypominały dwa worki. Jego dżip lśnił, buty nie były nigdy zabłocone, na kapeluszu ani śladu potu. Nie palił. Zawsze się ubierał odpowiednio do brudnej roboty, ale nigdy się nie brudził. Nie wchodziliśmy do jego domu, ale czy to dlatego, że tata stanowczo odmawiał, czy też nas nie zapraszano, nie umiem powiedzieć. Może farmer nie był taki głupi, żeby zapraszać tatę i słuchać jego mów o szmatławych gaze- tach i hamburgerach. Zerknąłem przez okno, zobaczyłem polituro- wany stół i kryształowy wazon z kwiatami, talerze ustawione w rzę- dach na kredensie. Żona Polskiego stała tyłem do nas, pochylona, krzątała się. Nikt nas nie powitał. A żona Polskiego wyglądała, jakby była meblem w tym pokoju. — Ładny dzień — odezwał się Polski. — Jeszcze jak — odparł tata. — Oby tak było w czasie weekendu. Mam coś do roboty w so- botę. „Coś do łoboty w sobotę" — tak powiedział. Ale tata tego nie skomentował. Był podniecony. Jechał tutaj zniecierpliwiony, chciał jak najszybciej pokazać Tiny'emu swój wynalazek. Był z niego dumny. Jednak wciąż siedział w furgonetce i palił cygaro. — Ma pan zapałkę, doktorze? 26 Tiny zmrużył oko i pokołysał się na obcasach. To pytanie wpra- wiło go w zakłopotanie. Powiedział: — Przyjeżdża pan taki kawał drogi po zapałkę, panie Fox? — Taak. — Zaraz wracam. — Polski mówił r jak ł — załaz włacam, napławdę, łacja. Jego dolna warga zasłaniała przednie zęby. Poszedł do domu. Tata przyglądał się mojej twarzy i rękom. — Swędzi cię — powiedział. — Mam nadzieję, że dostałeś nauczkę. — Wyskoczył z wozu i ustawił klocek i krążek za furgonetką. — Zapędzimy go w kozi róg — oświadczył. Przeturlał „wanien- kę dla robaków" na podjazd. — Włosy staną mu dęba. Tiny wrócił z pudełkiem dużych kuchennych zapałek i popatrzał na wanienkę. — Za mała na trumnę. — Czy mógłby pan wyświadczyć mi jeszcze jedną małą przy- sługę — rzekł tata. — Potrzebna mi jest szklanka wody. Po prostu mała szklanka zwykłej wody z kranu. Mrucząc: „szklanka zwykłej wody z kłanu", Polski wszedł do domu. Ze sposobu, w jaki wypowiedział te słowa i jak trzasnął drzwiami, wywnioskowałem, że zaczyna być zirytowany. Gdy przy- niósł wodę i dał ją tacie, powiedział: — Jest pan tajemniczym człowiekiem, panie Fox. Tełaz do rzeczy. — Pan jest dżentelmenem. Tiny spojrzał na mnie po raz pierwszy. — Sumak jadowity. Jesteś tym cały obsypany. Coś takiego. Słysząc to, cofnąłem się i dotknąłem twarzy ze wstydem. Dałem się nabrać strachowi na wróble. Wszystko sobie wymyśliłem. Jest sens ustawiać strachy na wróble w nocy, żeby ptaki o niczym nie wiedziały. Czy z tego płynęła dla mnie nauczka? — Co to właściwie jest? — zapytał Tiny. — Powiem panu, czym to nie jest — odezwał się tata, otwierając drzwi drewnianej skrzynki i pokazując metalową komorę z klapą na zawiasach i uszczelkę kupioną w Northampton. —Nie jest to trumna i nie jest to kawałek zepsutego mięsa. Ha! — Otworzył klapę i rzekł: — Proszę powiedzieć, co pan widzi w środku. 27 — Nic. — Jesteś świadkiem, Charlie. Polski roześmiał się. — Tylko że nic nie widzi, taki jest spuch- nięty. Tata wylał trochę wody ze szklanki, jakby odmierzał jej zawar- tość, i zostawił tylko jeden cal. Wstawił szklankę do metalowej komory. Zamknął klapę, zamknął drzwi i zapalił zapałkę. Tiny powiedział: — Proszę nie mówić, że chce pan ugotować tę wodę. — Mam coś lepszego do roboty. — Ja też! — Polski poruszył wargami. Wściekał się. — Nie rozczaruje się pan — zapewnił tata. — Co tak śmierdzi? Nafta? — Słusznie. Oczyszczona nafta. Najtańsze paliwo w Ameryce. — I najbardziej śmierdzące. — Różne są opinie na ten temat. Po tej uwadze Tiny zagulgotał: — I niczego pan nie gotuje? — Nie całkiem. Tata dobrze się bawił. Pracował przy tylnej ścianie drewnianej skrzynki, tam gdzie znajdował się układ rur i elementy ogrzewania. „Wanienka dla robaków" to dobra nazwa dla tej skrzyni złożonej ze złączy rur. Zapalił knot nasączony w dzióbku kanistra i regulując płomień, sprawił, że lepkie sadze wyleciały przez komin. Coś zabul- gotało wewnątrz, zaburczało jak w głodnym brzuchu, ale poza tą falą niezadowolenia cieczy w rurach nic się nie działo, nie wydzielało się ciepło. — Czy ona czka czy pierdzi? Oto pytanie, prawda? — rzekł tata. Polski chrząknął z zakłopotania, mrugnął oczami, sprawiał wra- żenie zniecierpliwionego, gdy tak stojąc na żwirze, przestępował z nogi na nogę. Ciepło, jak jakieś sczerniałe chwasty, uchodziło z komina. Farmer odsunął się. — Jeśli rury są uszczelnione, wybuchnie — rzekł. — Ciśnienie. — Niech pan się schowa w domu — rzucił tata. — Ale ona ma pełny zestaw zaworów bezpieczeństwa. Kopci, bo nastawiłem ją na 28 pełny regulator. Dla celów doświadczalnych. — Chwycił daszek czapki. — Da sobie radę. Patrzał z dumą na swoje dzieło i był tak pewny, że eksperyment się powiedzie, tak beztrosko pełen zaufania, że prawie spodziewałem się huku płomieni i eksplozji przy jego twarzy. Mieliśmy już inne eksplozje. „Po prostu próbujemy" — mawiał tata. Sufit w warsztacie osmalił się, a tata nie stracił końca palca, otwierając puszkę tuńczyka, jak czasami głosił. Polski rzekł: — Jeśli będę chciał zagotować szklankę wody, postawię ją na palniku. Tylko że ja nigdy naprawdę nie chciałem upiec szklanki wody. — Spojrzał na mnie, licząc na aprobatę, a po- tem spochmurniał, gdy zobaczył smugę tłustego dymu. Schował głowę w ramiona niczym żółw i zerkał, czekając na huk. Tata mrugnął w moją stronę. — Podoba ci się, jak prycha? — Bułczy, bułczy — zauważył Polski. — Nigdzie nie ma przewodów elektrycznych — powiedział tata, chodząc wolno dokoła skrzynki. — Nie jest do niczego podłączona. Nie mam nic w rękawie. Żadnych ruchomych części, doktorku. Nic, co może się zniszczyć. Będzie trwała wiecznie. — Właśnie tego potrzebuję dla mojego kurnika — stwierdził farmer i popatrzył na mnie. — Na zimę. Ptakom będzie cieplutko, będą się legulalnie niosły, jeśli nie zabiją ich spaliny. — Wielki kawalarz z tego doktorka. Spaliny można oczyścić. Chodzi tylko o niewielkie usprawnienie. Chcę jedynie pokazać, co ona potrafi. — Myślę, że odbierze intełes skunksom. — Polski chrząknął, splunął i czubkiem buta zasypał piachem kółko śliny. — Jak tam szparagi? — Cholełnie ich dużo. Z powodu suszy. Strzelają w górę przez ten upał. Pławie wszystkie dojrzały. Mam więcej, niż mogę zmaga- zynować. — Sprzedaj pan — rzekł tata. — Tego by chcieli. — Każdy lubi szparagi. 29 — Łynek nasycony. — Napełnił usta śliną i trysnął nią zamiast odpowiedzi. — Wolę nie mówić, ile dostaję za funt. Będę je niedługo sprzedawał na tony. Albo oddawał za dałmo. — To jest myśl. — A ja skończę w przytułku. — Na pewno — odezwał się tata. — I pan też, panie Fox. — Już tam byłem. To dobra szkoła. — Chłodnia jest wypełniona po brzegi. Chciałbym, żeby pan później obejrzał bezpieczniki. Nie wiem, ile dzisiaj zwiozę, ale jeśli to będzie więcej niż dwie ciężałówki, znajdę się w kłopocie, co znaczy, że wszyscy będziemy mieli kłopoty. W zeszłym łoku nie mogłem nadążyć, tak szybko musiałem je ścinać. Czasem sprzeda- wałem funt za dolała. Ten łok mnie łujnuje. Jestem po uszy w sia- nie... I tak nie przestając się skarżyć, wyrzucał z siebie gniewnie „coś" i „nic" i kopał piach, aż w końcu nieomal krzyknął: — Chyba ta szklanka wody już się ugotowała. Tata odpowiedział spokojnie: — Nie zdziwi mnie to ani trochę. — Zechce pan otworzyć tę skrzynkę, panie Fox. Mam robotę. Proszę mi pokazać to, co pan ma do pokazania. Tata zwrócił się do mnie. — Chce, żebyśmy to otworzyli. Polski znów zagulgotał. — Ty mu powiedz, Charlie. Mnie nie chce słuchać. — Nie wysługuj się pan moim synem. Ciężko oddychając, Polski rzekł cierpiętniczym tonem: — Na miłość boską, panie Fox, niechże pan spojrzy, czy ta rzecz się zemulgowała. Tata possał cygaro. Posmakował je. Przełknął ślinę, zaciągnął się i wypuścił kółeczko dymu w bezwietrzne powietrze. Najpierw po- wstało niebieskie koło, potem ukazała się kierownica, pedały i ko- larz, który odjechał w dal. Patrzyliśmy, jak zmierza w stronę pól, odrywając się niczym zgubiony przecinek ze zdania kreślonego przez samolot na niebie, dzięki czemu nastąpiła wyraźna przerwa w wypowiedzi taty. 30 — Zaczynamy. — Otworzył drzwiczki oraz metalową klapę i nie pochylając się ani nie patrząc do wnętrza, wyjął szklankę z wodą, wywijając ręką jak magik. Podał Polskiemu, który przerzu- cał ją z jednej ręki do drugiej, dmuchając na palce. — Golący kałtofel — rzekł farmer. — Chciałem powiedzieć zimny. — Dmuchnął na czyściutkie koniuszki palców. — Nie ugo- towała się, to pewne. — Proszę ją wylać — rzekł tata. Polski spróbował. Obrócił szklankę do góry dnem i potrząsnął. — Nie wyleje się. — Postukał w dno. — Nie chce wyjść. — Lód — rzekł tata. To słowo wypowiedział z uśmiechem i gwizdem jednocześnie. — To jest coś. — Polski był mimo wszystko pod wrażeniem. Skrzynka wciąż gulgotała i prychała cichutko, czarny dym wciąż się unosił. Wyglądało to komicznie, jakby tęgi chłopiec w rozpiętym płaszczu wypuszczał kłęby dymu z długiego cygara. Farmer ogrzał szklankę w rękach, potem wyciągnął krążek lodu i rzucił w krzaki róż. — Powinienem był wiedzieć, że to lodówka. Powinienem był się tego spodziewać po panu. — A gdzie prąd? — zapytał tata z sarkazmem. — Gdzie elektry- czny sznur? — Powiedział pan: nafta. — A więc uważa pan, że zrobiłem lód w palenisku? — Chyba tak. — A nafta jest śmiesznie tania. Ta skrzynka oszczędza energię. Polski powiedział: — Mam łobotę. Jestem po uszy w sianie. — Chce pan dowiedzieć się, jak działa? — Kiedy indziej. — Proszę włożyć rękę do tej komory. Czuje pan, jak tam zimno? Można odmrozić sobie palce. Nigdy pan nie widział czegoś podo- bnego. — Nie widziałem. Ale słyszałem. Wynalazł pan coś, co już wy- naleziono trzydzieści lat temu. — Polski odchodził. — To tak, jak- by przyszedł pan do mnie z opiekaczem do grzanek. „Płoszę spoj- 31 rżeć, nie ma dłutów. I grzanka wyskakuje". Świetnie, ale to wciąż opiekacz. A to wciąż lodówka. Nie można wynaleźć wynalazku. — To doskonałość! — zawołał tata i farmer skrzywił się na to słowo. „Doskonałość". — Udoskonaliłem to. Wszystkie inne były małe. Mało wydajne. Mieszaniny chłodzące. Nic nie wiedzieli o tych płynach, aż do wczoraj. Stosowano gaz. Nie można było otrzymać kostki lodu, gdy ładowano do niej śnieg. Amoniakalna woda, bromek litu. Solanka. Ale to maleństwo — i dotknął jej czule — to maleństwo pracuje dzięki nowej formule płynu wysoce rozprężalnego, to wzbo- gacony amoniak i wodór pod ciśnieniem. To model. Mam zamiar zrobić dużą. Co pan o tym myśli? — To inna sprawa. Istnieje niebezpieczeństwo pożaru. — Nie, jeśli jest wentylacja. — Tata wyjaśniał, nie prosił. — Nie, jeśli jest odpowiednia izolacja. Mam patent na te zawory. Mniejsza o resztę, mniejsza o oryginalny pomysł. To poezja. — I duże łyzyko. — Polski w ogóle nie słuchał. — Przy dużej będzie duże łyzyko pożału. Dym wszędzie. Jak piec hutniczy. Jeśli kiedyś wybuchnie, będziemy zbiełać części w Pittsfield. Wie pan, gdzie taka rzecz powinna być? W odległych miejscach, tam gdzie przepłowadza się płóby z bombą atomową, gdzie nikogo nie może złanić — bałdzo daleko. Nie tutaj, gdzie może wyrządzić krzywdę i przestłaszyć konie. Łyzykuje pan życie z czymś takim. Utkwił wzrok w tacie. — Nie ma ryzyka — odparł tata. — Proszę zwrócić uwagę na zasadę działania tej skrzynki. Palenisko, które wytwarza lód. Bez hałasu! Bez prądu! — Elektłyczność jest tania. Tata uśmiechnął się. — Ile pan ma lat, doktorku? Wysuwając dolną wargę, Polski wystrzelił strużkę śliny na ziemię. — A co będzie za dziesięć lat? — zapytał tata. — Co wtedy? Albo za dwadzieścia. Trzeba myśleć o przyszłości. — Mnie tu nie będzie w przyszłości. — To grób Ameryki. To przestępstwo. To głupie gadanie. — Może pan sobie wzniecać pożały wszędzie — rzekł farmer. — Ja mogę się bez nich obejść. 32 Tata wybuchnął śmiechem. — To przecież malutki płomyk — rzekł, jakby mówił Jerry'emu o świecy, tonem trochę szyderczym i trochę pouczającym —jak płomyk gazowy w termie. Proszę po- chylić się i spojrzeć. Ledwie go widać. No cóż, trzeba więcej ognia, żeby zapalić cygaro za dziesięć centów. — Widzę, że to pomysłowe — oznajmił Polski, patrząc na ze- garek ukryty w owłosieniu przegubu dłoni. — Zawsze mówię, że ma pan pławdziwą jankeską pomysłowość. Ale nie mam tełaz na to czasu. Za kilka godzin zakopię się po uszy w szpałagach. I to jest poważne. — Nie interesuje pana ta rzecz. — Tata bębnił kikutem palca po pokrywce. — Czy tak? — Założę się, że uważa pan to za kopalnię złota. — Lecz tylko kopalnia złota jest kopalnią złota. Polski zaczął iść w stronę werandy. Odwrócił się i kołysząc na żwirze, powiedział: — Nie wzbogaci się pan na tym hokus-pokus, panie Fox. Tata cicho się zaśmiał, ale w cieniu padającym z daszka czapki oczy mu poczerniały. Patrzył, jak farmer odchodzi: — Jeśli kiedyś zechcę się wzbogacić — czego nie pragnę — zacznę hodować szparagi. — Na nich się nie wzbogacisz. — Polski nie odwrócił się. — Dostaniesz wrzodów żołądka. Tata wsadził kciuki w kieszenie i stanął w rozkroku jak policjant. — Zostawiamy pana z pańskimi wrzodami, doktorku. — Płoszę nie odchodzić w takim wściekłym nastroju, panie Fox — zawołał farmer z werandy, ale wciąż na nas nie patrzył. — Przecież powiedziałem, że to dobły wynalazek, ale u mnie nie ma zastosowania. Wszedł do domu i zawołał żonę: „Szołel!" Na imię miała Cheryl. Tata powiedział: — Będę hodował szparagi i zatrudnię pięćdzie- sięciu dzikusów, imigrantów, żeby je wycinali. Oto, co zrobię. A ty, Charlie, dostaniesz nowe trampki i najlepsze dżinsy, jakie tylko można kupić. — Zgasił płomień w skrzynce, spojrzał na nią czule, lakby to była żywa istota i rzekł: — Ten krótkowzroczny nieuk lazwał ją „hokus-pokus". 33 Uśmiechnął się i jego twarz rozjaśniła się. — Nie można było oczekiwać lepszej reakcji. — Ale nie bardzo mu się spodobała — zauważyłem. — Łagodnie powiedziane. — Tata śmiał się, akcentując każde słowo. — On tego nienawidzi. — I prychnął. — To pogarda igno- ranta. Najgłupszy rodzaj reakcji. „To duże łyzyko". Ale ja jestem za to wdzięczny. Dlatego tu jestem. To coś takiego, że wszystko się we mnie gotuje, Charlie. Pomyśl tylko, co by było, gdyby mu się spodobała. Tak, bardzo bym się zmartwił. Wstydził samego siebie. Położyłbym się do łóżka. Polski wyszedł z domu tylnymi drzwiami. Wsiadł do dżipa i włączył wsteczny bieg. — Oto stary Dan Beavers. Dać takim chłystkom katalog firmy wysyłkowej L.L. Bean, a myślą, że są ludźmi pogranicza — powie- dział tata. Teraz Polski jechał szybko po wybojach w kierunku pól. — Ten kawałek zepsutego mięsa, który on nazywa dżipem, to hokus-pokus. — Tata wskazał nań swoim kciukiem. — Ale to tutaj to arcydzieło. Nie możesz tego kupić za pieniądze. Był tak bardzo pewny siebie, że nie mogłem nic powiedzieć. A zresztą on nie pytał. Tak więc bez słowa załadowaliśmy „wanienkę dla robaków" na furgonetkę. — Wygląda jak tęgi chłopiec, tłuścioch — odezwałem się. — To maleństwo. Ale kiedy zrobimy dużą skrzynię, tak ją nazwiemy: Tłuścioch. — Popatrzył na mojego sumaka jadowitego i dodał: — Wyglądasz okropnie. Ruszyliśmy. — Tłuścioch — powtórzył tata i żuł te słowa jak gumę. W czasie jazdy spojrzałem ukradkiem na niego i zobaczyłem, że się uśmiecha. Dlaczego? 4 Tata wciąż się uśmiechał, gdy mijając pole ze strachem na wróble, wjechaliśmy na małą drogę zarośniętą trawą, która prowa- 34 dziła do czarnych sosen. Do pnia przybita była tabliczka: „Przejścia nie ma", a za nim znajdował się dom wśród sosen, nazywany „Mał- pim Domem". Widziałem go z daleka. Nigdy nie chciałem podejść bliżej, żeby zajrzeć do środka. Zresztą, jak głosiła tabliczka, nie wolno było. Jestem prawie pewien, że mieszkają tam dzikusy, gdyż słyszałem stamtąd muzykę radiową, a czasem krzyki. Deski, kiedyś białe, teraz były odbarwione, ze smugami po deszczach. Ten drewniany dom wyglądał, jakby się zamieniał z po- wrotem w drzewo, ale skamieniałe. W oknach nie było firanek, a w niektórych nawet szyb. Chroniły go tylko rosnące dokoła ciem- ne, wiecznie zielone krzewy. Pojechaliśmy ścieżką pokrytą zielony- mi igłami i z bliska zobaczyłem, że druciana siatka na drzwiach była poprzecinana, a rynna obluzowana i kiwała się jak chorągiewka na dachu. Woda z rynny pozostawiała na deskach domu omszałe plamy. Budynek rozpadał się, butwiał i jakby był nawiedzony przez duchy. — Chodź, Charlie. Chcę ci coś pokazać. Nie mogłem odmówić. Weszliśmy razem do środka. Uderzył mnie zapach potu, gotowanej fasoli, starego prania i dymu drzewne- go. Tapeta w żółtych strupkach obłaziła ze ścian, a z farby tu i ówdzie porobiły się jakby bąble. — Nazywają to miejsce „Małpim Domem" — powiedziałem. — Kto tak mówi? — Dzieciaki. — Stłukłbym je na kwaśne jabłko. Nie chcę tego słyszeć, nie powtarzaj tej nazwy. Nie było tam krzeseł ani stołów i wszystkie pokoje wyglądały tak samo, materace przykryte zielonymi wojskowymi kocami leżały na podłodze, a małe rozpadające się tekturowe walizki poniewierały się razem z jakimiś łachami i skarpetkami. Piętrzyły się również pudełka po sardynkach i torebki z kromkami chleba, i puste butelki, z których rozchodził się zapach skwaśniałego mleka. Radio tranzystorowe na półce było sklejone taśmą. W całym domu znajdowało się coraz więcej rozłożonych materacy i coraz więcej rupieci, starej odzieży, szczotek do włosów i brudnych naczyń. Wszystko było porysowane 35 i uszkodzone jak w klatce dla małp. Ale nie był to wesoły bałagan — czaiło się w nim przygnębienie, jakby ci, którzy w nim mieszkali, odeszli na zawsze. — Spójrz na tych biedaków — rzekł tata. Podniósł obskurny koc i rzucił na ścianę. — Patrz, co oni mają? Zagniewany przechodził z pokoju do pokoju, jakby szukał cze- goś, o czym wiedział, że istnieje. Szedłem za nim w pewnej odległo- ści. Wzruszał ramionami, wskazując gwałtownie na te brudy. — Wracają tu na noc — to tutaj śpią! — Kopnął materac. — Popatrz, co oni jedzą! Spod noska bucika jak żaba wyskoczyła puszka sardynek. — Dlaczego nie jedzą nawet tych cholernych szparagów, które ścinają... I wtedy już wiedziałem, że chodzi o dzikusów. — .. .chociaż nie winiłbym ich, gdyby je kradli. Stąpał głośno, kierując się na tyły domu. Wyjrzał przez okno i zaśmiał się ze smutkiem. — Kąpią się w wiadrze. Załatwiają w tym wychodku. Czy to sprawiedliwe? Pytam cię! I ty się dziwisz, dlaczego śmierdzą jak kozły i żyją w tym chlewie, i robią różne dziwne rzeczy, jakby byli stuknięci. Nie zastanawiałem się nad tym. Zastanawiałem się, skąd tata, który zawsze nazywał ich dzikusami i uprzedzał mnie, żebym się trzymał od nich z daleka, tyle o nich wie. Pojechał wprost do tego domu i wkroczył do niego bez obawy, że któryś z dzikusów, być może ukryty w schowku lub otulony kocem, rzuci się na niego i poderżnie mu gardło. — Myślę, że nie powinniśmy tu się kręcić — powiedziałem. — Oni lubią gości, Charlie. To ich stary zwyczaj — z dżungli. Trzeba być miłym dla obcych, twierdzą, ponieważ nigdy nie wiesz, kiedy ty sam staniesz się obcym... zagubionym w dżungli, bez wody, umierającym z głodu lub z ukąszeń owadów. To prawo dżungli — miłosierdzie. Nie ma tam okrucieństwa, jak się przypuszcza. U tych dzikusów jest wiele rzeczy godnych podziwu. Oczywiście, że lubią gości. 36 — Ale tu nie jest dżungla — zauważyłem. — To prawda — zgodził się tata — bo żadna dżungla nie jest tak mordercza, tak wstrętna jak to. Handlowali zielonymi drzewami, żeby dostać tę ruderę. To patetyczne. I doprowadza mnie do szału, bo oni źle skończą. Duszę się — rzekł, kierując się do wyjścia. Zamiast odjechać, wyładował „wanienkę dla robaków", swoją lodówkę, z furgonetki. Postawił ją na klocku i przeholowaliśmy ją do domu. Tata umieścił ją w pokoju na tyłach. Zapalił knot i wstawił do środka tacę z wodą. — Zobaczą ten lód i oszaleją. — Masz zamiar, ot tak, im ją dać? A co z pracą, którą w to włożyłeś? — Słyszałeś, co ten karzełek, Tiny, powiedział? Nie ma dla niej zastosowania. A my mamy własną lodówkę. Ci ludzie potrafią ją docenić. Nic ich nie będzie kosztować. Będą mogli przechowywać żywność i zaoszczędzą pieniędzy. Po powrocie będą mieli przyjem- ne, zimne napoje. Lodówka uwolni tę ruinę od niejednego przekleń- stwa. To ma znaczenie. Klęczał na podłodze, regulując płomień. — Lód to cywilizacja. — Ślicznie cmoknął, dotykając językiem zębów. — Będą się zastanawiać, kto postawił tę lodówkę — powie- działem. — Nie będą. Opuściliśmy stary dom z jego materacami i mysimi odchodami i poczułem, że zobaczyłem dżunglę. Leżała bardzo blisko naszego porządnego domu, a jednak panowała tam dzikość. Poza nami. Pustka i samotność. Bałem się jej, nie dlatego, że była niebezpieczna, ale dlatego, że wyglądała nędznie i tak beznadziejnie. Zaczęło się źle i będzie coraz gorzej, i pozostanie taka ze swymi stertami śmieci — puszkami, ścianami pokrytymi gryzmołami, napisami wyrytymi w drzewie, zardzewiałym kubłem na wodę, zlewem, który nie dzia- łał, wykrzywionymi butami, które przypominały mi o wykrzywio- nych stopach. — Tu jest strasznie. 37 — Cieszę się, że tak to odczuwasz — rzekł tata. Zjechał na szosę wzdychając, gdy zmieniał biegi. — To jest Ameryka — oświadczył. — To hańba. Serce mi pęka. Ucieszyłem się, że znów jestem na dobrze mi znanych polach i pomagam tacie w jednostajnych pracach. Gdy pociłem się w upale, ponownie odczuwałem swędzenie z powodu wysypki wywołanej przez sumaka jadowitego, ale nie narzekałem. I tata już o tym nie wspominał. Był pewien, że wygłupiałem się w krzakach i zostałem ukarany wysypką. Farmer Polski miał dziesięć tłustych owiec i małe stado krów. Naprawiliśmy transformator przy elektrycznym ogrodzeniu, które je oddzielało, i oczyściliśmy ściek przy korycie z wodą do picia. Tata rzekł: — Kiedyś człowiek taki jak ja miał swobodę działania w tym kraju. Około południa weszliśmy do dużego pozbawionego okien bu- dynku: magazynu-chłodni. Wśród jego grubych ścian było chłodno. Poza jękiem przeciążonych przewodów elektrycznych panowała cisza i ostra woń dojrzewających w ciemności szparagów. Pędy układano w trzyfuntowe wiązki. Ponieważ końce są łamliwe i deli- katne, trudno je magazynować. Zapakowane bardzo troskliwie leżały na półkach, jakby to były pęki ostrej amunicji. Widzieliśmy, że Polski nie ma dużo wolnego miejsca, ale według taty było rzeczą zadziwiającą, iż w ogóle udało mu się zmagazynować szparagi, gdy zapotrzebowanie na nie było tak duże. — No proszę, popatrz na to! Wysoko na haczyku wisiało futro z norek, zapewne żony farmera, umieszczone tutaj w zimnie, żeby strzec je przed molami. Było ciemnozłote i gdy tata skierował na nie latarkę, świecił się każdy włosek. Widząc to, tata parsknął śmiechem. Na jakim to świecie żyjemy! Istoty ludzkie śpią na podłodze w zrujnowanym domu, a tonę szpa- ragów i nurkowe futro umieszcza się w porządnym klimatyzowanym 38 pomieszczeniu, którego chłodzenie kosztuje majątek. To straszliwy żart, powiedział. Głupota ludzi! I gdyby dzikusy wiedzieli, jak są oszukiwani, przyszliby tu, ścięliby głowę Tiny'emu i tańczyliby na futrze z norek. Stwierdził, że spalił się bezpiecznik z powodu przeciążenia chłodnicy. Gdy zamieniał bezpiecznik, powiedział: — Ten karzełek miał rację. Nie ma cala wolnej przestrzeni, a wciąż zbierają plony. Zapamiętaj moje słowa, ten człowiek niedługo złoży nam wizytę. Będzie miał dużo zmartwień. Zapomni, o czym mówił mi rano. Niektórzy ludzie nigdy się nie uczą. Po południu pracowaliśmy przy drodze, przekopując przepust wodny zamulony po marcowej odwilży. Było równie gorąco jak poprzedniego dnia i tata zdjął koszulę. Ja ustawiałem taczki, które napełniał. Nagle usłyszałem jakieś głosy. Na drodze pojawiło się na rowerach troje dzieci wracających ze szkoły — dzieci z Hatfield. Przykucnąłem. Nie chciałem, żeby zo- baczyły mnie, pracującego w starych łachach, i tatę pochylonego jak kopacz rowów. Wstydziłem się taty, którego nie obchodziło, co my- ślą inni. Zazdrościłem mu, że jest tak wolny, i nienawidziłem siebie za to, że czuję wstyd. Dzieci dzwoniły dzwonkami rowerowymi i śpie- wały, żeby zwrócić moją uwagę i żeby mnie pognębić. Nie wiedzia- ły, że tata poświęcił miesiące na wynalezienie małej lodówki, a dziś rano oddał ją, ot tak, i chwycił łopatę jak jakiś robotnik na farmie. Nie mogłem spojrzeć im w oczy. Znów zawołały, gdy sunęły obok. Po chwili podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak pedałują po wiejskiej drodze. Tata jeszcze kopał przy przepuście — albo raczej wyduszał szlam łopatą własnego pomysłu, która wyglądała jak duże prawidło do butów. — Nie martw się — rzekł. — Oglądałeś dzisiaj zadziwiające rzeczy, Charlie. A co te miernoty robiły? Wąchały klej na dziedzińcu szkolnym, chwaliły się swoimi zabawkami, patrzyły na filmy, wrze- szczały. Oglądały telewizję — tylko to robią w szkole. Psują sobie wzrok. Tobie to nie jest potrzebne. 39 5 Polski przyszedł po kolacji, tak jak tata przewidział. Bliźniaczki i Jerry leżeli już w łóżkach, a mama przemywała moją wysypkę. Tata opisywał futro żony Polskiego, które wisiało w klimatyzowanej przechowalni. — Cała ta próżność i koszt — mówił. — I ta głupia kobieta jest wyraźnie brzydsza, kiedy ma to futro na sobie! Z tymi zębami i tym futrem wygląda jak zwariowany świstak, który odgryzłby ci nogę, gdybyś spojrzała na niego zezem. Wyobraź sobie, trzeba było zamor- dować i obedrzeć ze skóry dwadzieścia ślicznych zwierzątek, żeby ta nieszczęsna kobieta... Gdy usłyszał warkot dżipa Polskiego na podjeździe, wstał i po- wiedział: — Czas działać, Charlie, trzeba kuć żelazo, póki gorące... Mama zabrała mnie na górę i w sypialni powiedziała: — Martwi- łam się o ciebie cały dzień. Dlaczego jesteś taki smutny? — Myślę, że coś nam się przydarzy — odparłem. — To znaczy? — Coś strasznego. Mama powiedziała: — Kiedy się jest młodym, trudno zrozumieć świat. Wydaje się taki wielki, dziwny, a nawet niebezpieczny. Kiedy o tym za dużo myślisz, zaczynasz się martwić. — Ale tata nie jest młody. Mama popatrzyła na mnie. — I on jest przygnębiony — powiedziałem. — Nie — zaprzeczyła mama. — Ale ma ostatnio wiele spraw na głowie. Widziałam go już w takim stanie uprzednio... gdy rozmyślał nad różnymi cudownymi projektami. Kiedyś, wkrótce, opowie nam, na czym polega jego nowy wynalazek. — Coś nam się przydarzy — powtórzyłem. — Coś dobrego — powiedziała mama. — A teraz idź spać, kochanie. Gdy zgasiła światło, chciałem się pomodlić. Zamknąłem mocno oczy, ale nic z tego nie wyszło. Nie umiałem się modlić. Pomyślałem: 40 „Proszę", ale to była cała modlitwa. I moje serce zaczęło walić, gdy rozległy się głosy z dołu. Podszedłem do drzwi, przyczołgałem się na podest schodów i usłyszałem pohukiwanie taty. — Speszył mnie pan, doktorku! Nie wiem, czy jestem głuchy czy ślepy! Dzisiaj rano pokazałem panu roboczy model taniej jak barszcz lodówki. Odwrócił się pan do niej plecami i powiedział, że trzeba podlać pomidory. A teraz zjawia się pan tu, prawdopodobnie tracąc swój ulubiony program telewizyjny, i prosi mnie... — Powiedziałem, że mnie to intełesuje — rzucił Tiny obrażo- nym tonem. — W takim razie muszę być głuchy jak pień, bo nie usłyszałem — oznajmił tata. — Jestem zaintełesowany, tełaz. — Pańskie zainteresowanie i dziesięć centów nie starczą nawet na filiżankę zimnej kawy. Zerknąłem przez balaski poręczy. Tata defiladowym krokiem przemierzał pokój. Tiny znalazł sobie niski stołeczek. Usiadł na nim, jak dziewczyna siada w toalecie ze złączonymi kolanami i wystającą szczęką. Polski powiedział: — Chłodnia jest pełna po dzisiejszych zbio- rach. Chcę wiedzieć, co mam żłobić z tym, co wytną jutło i pojutrze. Tata rzekł: — Może pan zawsze przepalać bezpieczniki. Wtedy szybciej minie czas. — Musi być jakiś sposób, żeby przygotować stodołę. To znaczy przepłowadzić izolację i zainstalować urządzenie chłodnicze tam, gdzie jest siano. Mógłbym zatłudnić stolarzy, ale zamłażanie to jest płoblem. Gdyby pan się tym zajął, to moglibyśmy przeżyć żniwa. — Nie kapuję. Dziś rano pokazałem panu urządzenie chłodni- cze, które jest doskonałością, a pan odjechał swoim starym gratem. Jakiego to słowa pan użył? O tak, nazwał pan tę lodówkę — hokus- -pokus. Drapałem się w głowę. Nigdzie nie widziałem żadnego hokus-pokus! Doktorku, ja jeszcze wciąż drapię się w głowę — powiedział tata wspaniałomyślnym tonem. — Ta lodówka to dobły pomysł — przyznał Polski. — Ale ja szukam czegoś bałdziej przyziemnego. Chłodnia, któłą pan żłobił dla 41 mnie, była dobła dla plonów zeszłołocznych. Ale w tym łoku mamy łekołdowe zbioły i musimy działać stosownie do nich. Płoszę nie myśleć, że szukam jakiegoś cudownego lekałstwa. — Przeprowadzić izolację stodoły to żaden problem — rzekł tata. — Trzeba ściany i rury obłożyć wełną mineralną. Ale jest dużo przestrzeni w tej stodole. Co? Z dziesięć tysięcy stóp sześciennych — może więcej. Trzeba chłodzić na wszystkich poziomach, żeby uzyskać jednakową temperaturę, inaczej będzie pan miał część za- mrożoną i część upieczoną. Potrzebne są dmuchawy, termostaty, zwoje drutów, mile miedzianych przewodów, nie mówiąc o kablach. — Widzę, że łozumie pan, o co chodzi. — Nie chciał pan nawet spojrzeć na moją „wanienkę dla roba- ków" — na tę lodówkę, którą pokazałem dziś rano. — Za mała. — Model jest zawsze mały. — Potrzeba mi czegoś sto razy większego. Cze-goś. — Polski zaczął gulgotać. — Nie rozumie pan jej zastosowania. — Nie chcę ognia. — Zbankrutuje pan, płacąc rachunki za elektryczność. Dziesięć tysięcy stóp sześciennych! Ile to kilowatów? Będzie kosztować majątek. — I powtórzył: — Majątek. — Niech pan mi nie oszczędza pieniędzy, panie Fox. — Nie chodzi o pieniądze, ale o marnotrawstwo. Temu się sprzeciwiam, doktorku. Przez taką postawę ten kraj pójdzie z tor- bami. — Ja nie rządzę tym kłajem — kłajem — i nie ma po co ględzić na ten temat. Łozumiem, że jest mało czasu, ale potrzebuję więcej magazynów-chłodni i liczę na pana, że pan mi to urządzi. — Pytam siebie... głośno myślę, rozumie pan... pytam siebie, po co to wszystko? — Chodzi o to — odparł farmer — że w tym łoku jest cholełnie dużo szpałagów. — Czy wycina pan za szybko, czy sprzedaje za wolno? — W ogóle nie sprzedaję. Łobią to inni. Dlatego cena jest niska. 42 — Właściwie w jakim pan jest biznesie, magazynowania czy sprzedawania, bo nie znam się na tych sprawach? Jestem majstrem do wszystkiego, a nie ekonomistą. Wciąż pochylony na stołku farmer odwrócił twarz w stronę taty i rzekł ostrym, wyzywającym tonem: — Zacznę sprzedawać, gdy cena wzłośnie... nie przedtem. Tymczasem każdy szpałag pójdzie do chłodni. — To najwstrętniejsza, najokropniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem — stwierdził tata. — To intełes. — A więc jest to nieuczciwy interes. Tworzy pan niedobór szparagów, chociaż nie ma niedoboru. A więc cena pójdzie w górę, chociaż teraz jest całkiem przyzwoita. Nie jest to takie przestępstwo jak sterroryzowanie personelu banku za pomocą broni, ale też prze- stępstwo złe. Powiedziałbym, że jest na tym samym poziomie, co obrabowanie puszek z jałmużną. — Tata stał teraz nad Polskim i uśmiechał się szyderczo. — I co pan za to ma? Kilka dolców, nową parę spodni, blaszany zegarek na rękę, który świeci w ciemnościach... może jakiś samo- chód gruchot lub dwa. Uważa pan, że to warto? — Każdy fałmeł wałt tego imienia obsełwuje łynek — oświad- czył Tiny, łącząc kolana. — Jest obserwacja i jest manipulacja — stwierdził tata i od razu stał się okrutnie przyjacielski. — Rozgość się, doktorku. Nie musi się pan tak kurczyć na tym stołku. Krzesło z tyłu jest hydrauliczne. — Wygodnie mi tu, dziękuję. — Dlatego pana proszę, bo siedzi pan na stołku do masażu nóg. Polski podskoczył. Podnosząc stołek w kształcie buta, tata rzekł: — Ludzie strasznie nie dbają o swoje nogi. Widzi pan ten otwór? Wkłada pan tu stopę i porusza palcami. To wprowadza w ruch mechaniczne palce. Za- bawne, ale działa. Chce pan zrobić przysługę swoim zmęczonym, starym stopom? Polski powiedział, że nie, i podszedł do krzesła, które przypomi- nało fotel dentystyczny. Usiadł na nim delikatnie, ale wbrew jego 43 woli krzesło nachyliło się i objęło go, podniosło mu nogi i rzuciło w stronę taty. — Hydrauliczne — wyjaśnił tata. Z wystającą szczęką, jakby miano mu wyrwać ząb, farmer rzekł stanowczo: — Mam fałmę i jakieś dwadzieścia ton płoduktu do sprzedania. Muszę to żłobić najlepiej, jak potłafię. — Proste. Sprzedaj je pan i zrób miejsce dla nowych. Ilość pokryje to, co straci pan na cenie, i tak będzie pan górą. To lepszy sposób niż dławienie rynku. Ale nie, to pana nie interesuje, mierzy pan wysoko, korzystając z niewolniczej pracy. Zysk? Nie wykona- łem tego krzesła i tego stołka do masowania stóp po to, żeby pójść na emeryturę za pięćdziesiąt tysięcy dolców rocznie. Zrobiłem to ze względu na lumbago i bolące stopy, a jeżeli mogę komuś przynieść ulgę, to świetnie. Taki już jestem. Ale pan chce blefować na rynku i zbić majątek. To nie jest interes... to rabunek. — Nie przyszedłem tutaj, żeby dyskutować o etyce fałmeła, panie Fox. Mam płoblem, a pan zdaje się wie, jak go łozwiązać, a więc bądź pan łaskaw zaprzestać tych nonsensów. — Polski zzie- leniał. Cierpiał. — Był pan chłodny wobec mojej chłodziarki — oświadczył tata. — Nie wydaje się płaktyczna. — Jeśli tak pan sądzi, to jest pan w ogóle oderwany od rzeczy- wistości. To najpraktyczniejszy wynalazek na świecie. I będzie można ją uruchomić za pomocą czegokolwiek, nie tylko za pomocą nafty, ale metanu uzyskanego z odchodów kurzych, a tego jest pełno dokoła. Ponadto, chociaż jest w niej trochę więcej rur, nie ma absolutnie przewodów elektrycznych. — Ile czasu zajmie instalacja? — Chwileczkę. I powiedział pan, że pieniądze nie stanowią problemu. — W łamach łozsądku. — Proszę się nie wycofywać. — Zamierza pan zainstalować lodówkę z paleniskiem, tak? Dla nadwyżek? 44 Tata zawahał się, nim odpowiedział. Nigdy nie widziałem, żeby się wahał. Domyśliłem się, że robił jakieś kalkulacje. — Korci mnie, żeby spróbować. — To twoja szansa, Fox. Wyświadczysz nam obu przysługę. Tata spojrzał na sufit salonu i rzekł: — Widzę dużą chłodnię, produkującą lód i magazynującą plony. Ma siedem lub osiem pozio- mów, wielkości dwóch stodół z dwoma pomostami wewnątrz i re- flektorami, i izolacją na zewnątrz. Wygląda jak katedra z kominem zamiast wieży. Co to za wybrzuszenie na ziemi? To pański agregat mocy, główne urządzenie konstrukcyjne „wanienki dla robaków", zbiorniki płynów chłodzących, układ dostarczający ciepła. Wszy- stkie rury i zbiorniki są pod ziemią, osłonięte ołowiem w razie wojny atomowej, jakichś wypadków, czynów boskich. Komin ma przegro- dy i zwoje przewodów, żeby zachować ciepło i skierować je z po- wrotem do miejsca głównego zasilania, samego ognia — tworząc podwójny obieg, że tak powiem. Ale jest również marnotrawstwo ciepła — zawsze jest — dlatego wbudowaliśmy w komin kanaliki. Naprzeciw kraty, gdzie będą pańskie inkubatory. To pańska bateria w podwójnym sensie — wylęgarnia jaj, ogrzewane wybiegi dla młodych kurcząt i kur, które dostarczą w późniejszym czasie paliwa. Metan. Nic się nie marnuje. Ma pan swoje zamrażanie. Ma pan swój lód. Ma pan swoje ciepło. Sprzedaje pan jajka, których pan nie potrzebuje, a resztę je pan na śniadanie. Chłodzi pan warzywa. Wykorzystuje odchody kurze, żeby otrzymać metan. To maszyna perpetuum mobile. Wprowadza pan przewód do domu i jest klima- tyzacja — chłodno latem, ciepło zimą. Tanie, proste w działaniu, bez marnotrawstwa, bezpieczne i zyskowne. Jest tylko jedna sprawa. Polski wylazł z hydraulicznego krzesła jak szop z nie zatrzaśnię- ej pułapki. Obserwował tatę łagodnym, pełnym nadziei wzrokiem, imutno się uśmiechając, gdy tata opisywał wizję chłodni. Niepew- lym głosem odchrząkując zapytał: — Co takiego? — Nie chcę wyświadczyć panu przysługi. Bo pan pragnie dzięki ej chłodni oszukiwać ludzi, podnosić ceny i głodzić rynek. Myślałem, że Polski się rozpłacze. 45 — Nie może mnie pan zmusić do sprzedaży tych szpałagów. — Polski rozejrzał się dokoła, jakby szukał miejsca, gdzie mógłby splunąć, i wciąż ze zmarszczonym czołem rzekł: —Chciałbym tylko wiedzieć, co mam z nimi żłobić. — Zjeść je. — Chce pan tym gadaniem doprowadzić do zwolnienia z płacy, panie Fox. — Lepsze to, niż gdyby pan swoim gadaniem namówił mnie do niej, gdy wiem, co to za robota. Farmer rzekł: — Proszę mówić dalej. Może pozwolę panu odejść. — Ostrożnie teraz. — Tata przemierzył pokój, wyjął cygaro ze skrzynki i przez dłuższą chwilę je zapalał. Gdy zaczęło się palić, popatrzył na nie i rzekł: — Pójdę tam, gdzie będą mnie cenić. Polski odwrócił się od taty i mówił do swoich nóg. — Nie chcę, żeby spławy przybłały zły obłót. — Ludzie, którzy tak mówią, zawsze coś innego myślą. To brzmi jak groźba. — Złozum to, jak chcesz, panie Fox. — Mamuśka! — zawołał tata. Słysząc ten krzyk, farmer podsko- czył. — On mi grozi! Mama, gdziekolwiek była, nie odpowiedziała. Polski oświadczył: — Wiedziałem, że nie trzeba było tu przycho- dzić. — Skierował się wolno w stronę drzwi. Żal mi go wtedy było. Był taki mały, a tata wydmuchiwał dym z cygara na niego. Widzia- łem zmarszczki porażki na ramionach jego kurtki i jego malutką głowę w drzwiach. Chciałem pojednania między tatą a nim, i żeby wszystko działo się tak jak poprzednio. Teraz wiedziałem, że coś się zdarzy. Wróciłem do pokoju na czworakach, rozważając, co się stanie. Następnie usłyszałem, jak farmer uruchamia dżipa i tata mruczy: „to mnie wkurza", a potem bardzo wyraźnie, jak muczenie w oborze, głos mamy: — Jesteś wariat. — Jestem szczęśliwy, mamuśka. — Czego chcesz? 46 — Wolnej przestrzeni. Właśnie to sobie uświadomiłem. — Proszę cię, Allie. I tata powiedział: — Nigdy tego nie chciałem. Niedobrze mi się robi, jak każdy udaje, że jest starym Danem Beaversem w swoich mokasynach z firmy wysyłkowej L. L. Bean, w swoim drelichowym kombinezonie i z japońską piłą ramową — ci wszyscy fałszywi ludzie pogranicza z ich wozami pełnymi bochenków „Cudownego chleba" i topionego sera w aerozolu; zabierz te sztuczne kłody drewna i plastikową beczkę z petardami, Dan, i pomówmy o samo- wystarczalności! — Mówisz bzdury. — Posłuchaj — odezwał się tata, ale nic więcej nie usłyszałem. 6 Kiedy tata powiedział następnego dnia, że jedziemy na zakupy, byłem pewien, że jedziemy na wysypisko. Rzadko kupowaliśmy w sklepach. Nie bardzo potrzebowaliśmy — sami produkowaliśmy prawie całą żywność. Ciężka praca zatrzymywała nas u Polskiego i niebezpiecznie było zaglądać do sklepów w ciągu dnia — mogli nas zatrzymać policjanci albo inspektorzy szkolni za to, że wagaru- jemy. „A więc będziesz w szkole, a ja — mówił tata — znajdę się w jej brutalnym odpowiedniku — w więzieniu. Co takiego uczynili- śmy, żeby zasłużyć na taką karę?" W skrytości ducha chciałem chodzić do szkoły. Czułem się jak starzec albo dziwak, gdy widzia- łem inne dzieci. I w skrytości ducha wolałem fabrycznie wypiekane herbatniki, jak „Twinkies" i „Devil Dogs", niż bananowy chlebek mamy. Tata twierdził, że kupne ciasteczka to świństwo i trucizna. Przypuszczałem jednak, że naprawdę dlatego się sprzeciwiał, iż kilka razy przyłapał mnie, jak jadłem je chyłkiem. Musiałem więc się przyznać, że zapłaciłem za nie pieniędzmi otrzymanymi od Polskie- go za jakieś dorywcze prace. I Polski powiedział mi, że tata jest dziwny, więc był to jeszcze jeden sekret, który musiałem zachować dla siebie. Kupowaliśmy sól, 47 ciemną mąkę, owoce, sznurowadła i inne drobiazgi w Hatfield lub we Florence, ale zwykle zakupy oznaczały wysypisko lub złomowi- ska dokoła Northampton, gdzie pomagaliśmy tacie w szukaniu — wśród trujących stosów śmieci — drutu i metali używanych do jego wynalazków. Na wysypisku były mewy. Tłuste, brudne, skrzeczące. Siedziały na plastikowych workach ze śmieciami i próbowały je rozerwać. Ścigały się, walczyły o odpadki i szalały, gdy przyjeżdżał wóz ze śmieciami. Tata ich nie znosił. Nazywał je śmieciarami. One skrzeczały, a on odpowiadał im skrzekiem. Z widłami w ręce torował sobie drogę wśród luźno stojących worków i pak. Krzyczał na ptaki, które skakały dokoła niego i zrzędziły nad jego głową, i czasami wydawało się, jakby tata i te leniwe, nie bojące się niczego mewy walczyli o te same odpadki. — Teraz mamy całkiem niezły zestaw kół — mówił tata, stra- sząc mewy, wyciągając stary wózek dziecinny z oparów smrodu i zrzucając leżące na nim skórki pomarańczy. Inni ludzie przywozili rzeczy na to wysypisko, a tata je zabierał. — Jakiś osioł to wyrzucił. Ale dzisiaj był normalny roboczy dzień, jechaliśmy szybko, minęliśmy szklarnie i rosarium w Hadley i pędziliśmy przez Nort- hampton na rogatki. Mama siedziała w szoferce obok taty, a ja wraz z bliźniaczkami i Jerrym z tyłu. — Chcę popatrzeć na rowery z przerzutką — odezwał się Jerry. Clover powiedziała: — Kupimy sobie lody. — A April dodała: — I czekoladę. — Tata wam nie pozwoli — oznajmiłem. — Nie jedziemy na zakupy, to nie ta droga. — Ależ tak! Tata jedzie skrótami — wyjaśnił Jerry. Nie, byliśmy daleko od Northampton, na wsi. Dotarliśmy do rzeki Connecticut i podążaliśmy wzdłuż jej brzegów. Była szeroka, tłusta i mniej niebieska niż w okolicach Hatfield. W dali pokazały się budynki z cegieł i wkrótce miasto Springfield. Przejechaliśmy przez most i musieliśmy się trzymać ścian furgonetki z powodu silnego wiatru od rzeki. W rzece pływały strzępy plastikowej piany, pożół- kłej jak kawałki tłustej szynki. 48 Nigdy dotąd nie kupowaliśmy w Springfield. Ludzie na chodni- kach jakby o tym wiedzieli. Gapili się na nas, gdy staliśmy w furgo- netce, trzymając się dachu wozu. Jechaliśmy dalej, aż dotarliśmy do placu przed sklepami i tam zaparkowaliśmy; ludzie wciąż się gapili. Tata wysiadł i kazał nam iść za sobą i trzymać się razem. Był w dobrym humorze, ale gdy tylko wszedł do supermarketu, zaczął mruczeć i kląć. Mama zapytała: — Na pewno potrzebne są kapelusze? — Żartujesz? Przeszło trzydzieści stopni w cieniu. Dostaną po- rażenia bez nakrycia głowy. Mierzyliśmy przedziwne czapki rybackie i marynarskie i kape- lusze osłaniające przed słońcem. Ceny wściekały tatę. — Czapki baseballowe wystarczą — stwierdził i nam je kupił. W tych czapkach na głowie maszerowaliśmy za nim gęsiego. Tutaj, w tym jednym sklepie, sprzedawali wszystko — prażoną kukurydzę, opony, strzelby, opiekacze do grzanek, płaszcze, książki, olej do silników, palmy w doniczkach, drabiny i papeterię. Tata wziął elektryczny opiekacz do grzanek. — Popatrz na to. Nawet nie ma odpowiedniej izolacji. Porazi cię prąd, nim dostaniesz grzankę. Sam staniesz się grzanką na tym wadliwym urządzeniu... Mówił głośno, zwracając na siebie uwagę. — Kyanize! — rzekł. — Congoleum! — Wydawało mi się, że ludzie, którzy się na nas gapili, wiedzą, że rzadko robimy zakupy. Zachowanie taty w miej- scach publicznych było żenujące. Nie zwracał uwagi na obcych. Gdy kilka dni temu w Northampton w sklepie z artykułami przemysłowy- mi powiedział sprzedawcy — „Pracujesz dla Japończyków?" — chciałem się zapaść pod ziemię ze wstydu. Dzisiaj był nawet bardziej rozdrażniony. — To ma być otwieracz do konserw?! — zawołał. — Stracisz palec albo skaleczysz się i wykrwawisz na śmierć. To śmiercionośna broń, mamuśka! Pomaszerowaliśmy do działu sprzętu kempingowego i turystycz- nego. Podszedł do nas sprzedawca w koszuli. Miał gładką twarz, przylizane włosy i nie wyglądał na faceta, co korzysta z kempingu. 49 Ale powiedział „cześć", mrugnął do bliźniaczek i zrobił uwagę, jak zresztą każdy, na temat ich wielkiego podobieństwa. — Czym mogę służyć? — zapytał i kiwnął głową, więc mogłem lepiej obejrzeć jego włosy. Były zaczesane od strony ucha poprzez środek głowy, tak że pasemka zakrywały łysinę. Tata powiedział, że chciałby zobaczyć jakieś menażki. Jerry wypowiadał słowo „kemping" wargami, ale go wyśmiałem, marsz- cząc nos. Sprzedawca podał menażkę, tata dotknął jej kciukami i stwier- dził, iż jest tak licha, że mógłby ją zgnieść, gdyby chciał. Obejrzał ją dokładnie i zaśmiał się głośno. — „Wyprodukowane na Tajwanie" — dużo oni wiedzą o me- nażkach. Oni przegrali wojnę. — Tylko dolar czterdzieści dziewięć centów — rzekł sprze- dawca. — Niewarte nawet centa — odparł tata. — A zresztą szukam czegoś większego. — A może te worki na wodę? — Facet trzymał jeden za dziobek. — Mógłbym sam zrobić coś takiego, mając kawałek płótna, igłę i nitkę. Skąd ten bubel pochodzi? Korea! Widzicie, tak to jest — oni mają fabryki eksploatujące robotników i niewolniczą pracę w Korei i na Tajwanie! Mali kulisi to robią. Od świtu harują cały dzień, nig- dy nie oddychają świeżym powietrzem. Te rzeczy wykonują dzieci. Są przykute łańcuchami do maszyn — rzadko dosięgają nogami pedałów. Wygłaszał nam odczyt, a sprzedawca słuchał i pochmurniał. — Są tak niedożywione, że ledwie widzą na oczy. Jaglica, krzywica. Nie wiedzą, co robią. Mogą to być równie dobrze maty łazienkowe. Szliśmy na wojnę do Południowej Korei, żeby walczyć o pełne zatrudnienie w przemyśle, a nie żeby te chude dzieciaki wytwarzały dla nas worki na wodę i cynowe kubki. Niech wam nie pęka serce. To jest postęp. To sprawa ludzi Dalekiego Wschodu. Każdy powinien mieć kulisów, prawda? Worek na wodę wyglądał teraz w rękach sprzedawcy jak jakaś złowróżbna rzecz. Odłożył go, przygładził włosy i staliśmy w mil- 50 czeniu — mama, bliźniaki, Jerry i ja — podczas gdy tata gderał. Podniosłem kołnierz koszuli, żeby zakryć wysypkę. — Co jeszcze w spisie? — Śpiwory — odpowiedziała mama. — Na półce — rzekł sprzedawca. Ojciec podszedł do nich. — Nawet nie są impregnowane. Przy- dadzą się w czasie monsunu. — Są przeznaczone do namiotów — wyjaśnił sprzedawca. — A co w razie deszczu? Skąd one są? Z pustyni Gobi, Mongolii, z jakiegoś podobnego miejsca? — Z Hongkongu. — Nie bardzo się pomyliłem — rzekł tata, wykrzywiając twarz z satysfakcją. — Dużo jeżdżą na kemping w Hongkongu. Spójrz na te ściegi. Rozejdą się w ciągu dwóch dni. Lepiej mieć zwykłe stare koce. — Koce są w dziale artykułów gospodarstwa domowego. — A skąd one są — z Afganistanu? — Nie wiem, proszę pana. — Co się dzieje z tym krajem? — Jest tu lepiej niż w wielu innych miejscach. — I również znacznie gorzej — rzekł tata. — Moglibyśmy produkować te rzeczy w Chicopee i mieć pełne zatrudnienie. Dla- czego tak nie jest? Nie podoba mi się, że zmuszamy chude orientalne dzieciaki, żeby robiły dla nas buble. — Nikogo się nie zmusza — powiedział sprzedawca. — Był pan kiedyś w Korei Południowej? — Nie — odparł i jego twarz nabrała wyrazu zniecierpliwienia, tak jak u innych ludzi, kiedy tata do nich przemawiał. Tak właśnie wyglądał Polski wczoraj wieczorem. — A więc pan nie wie, o czym pan mówi. Proszę mi pokazać jakieś plecaki. Jeśli są z Japonii, może pan je zatrzymać. — Są chińskie... z Republiki Ludowej. Nie będą pana intereso- wały. — Proszę je dać — rzekł tata i trzymając mały zielony plecak jak szmatę, zwrócił się do Clover. — Kilka lat temu byliśmy wła- 51 ściwie w stanie wojny z Republiką Ludową. Mówiliśmy o nich Czerwoni Chińczycy. Czerwoni, żółtki, skośnoocy. Każdy to po- twierdzi. Teraz sprzedają nam plecaki — prawdopodobnie na przy- szłą wojnę. O co tu chodzi? To są trzeciorzędne plecaki, nie można w nich nosić nawet kanapek. Myślisz, że wygramy tę wojnę z Chiń- czykami? Clover miała pięć lat. Słuchała taty i dwoma palcami drapała się w brzuch. — Córeczko, nie obchodzi mnie, co ty o tym myślisz... my nie wygramy tej wojny. Sprzedawca zaczął się uśmiechać. Tata to zauważył i rzekł: — Wtedy nie będzie się pan uśmiechał, przyjacielu. Następna wojna będzie się toczyć tutaj, to pewne... To samo, te same słowa wypowiedział zimą, chociaż myślałem, że żartuje. Dzisiaj był w takim samym nastroju. Prawie oczekiwałem, że powie sprzedawcy: „Mnie dopadną pierwszego... zawsze naj- pierw zabijają mądrych". Odłożył plecak na bok. — Czy sprzedajecie coś takiego jak kompasy, czy też przyszedłem do niewłaściwego miejsca? — Mam cały zestaw kompasów — odparł sprzedawca. Wygła- dził plecak dłonią i złożył go jak wypraną bieliznę, wydając lekki jęk, gdy go odkładał. Położył na ladzie pudełka. — To jeden z lep- szych — powiedział, wyjmując kompas. — Ma wszystkie zalety bardziej kosztownych modeli, ale kosztuje tylko dwa dwadzieścia pięć. — To pewnie chiński kompas — powiedział tata — stale wska- zuje na wschód. — Jedną z jego cech jest stabilizująca kontrola. Kiedy urucha- mia się go, ot tak — trzepnął palcami zatrzask pudełka — igła porusza się swobodnie. Widzi pan, tu jest północ, obok napisu Automotive. Jeśli chodzi o ścisłość, ten kompas jest zrobiony tutaj, w Massachusetts. — A więc proszę go zapakować. Sprzedał go pan. — Otoczył ramieniem mamę. — Co mamy jeszcze w spisie? — Płótno, igły i nici, moskitiera... 52 — Materiały — rzucił sprzedawca — następny dział. Życzę przyjemnego dnia. Kiedy odchodziliśmy, tata powiedział: — Lepiej by się nam powiodło na wysypisku śmieci. W następnym dziale obejrzał mate- riał, który wyglądał jak welon ślubny, i stwierdził: — To jest to. Sprzedawczyni powiedziała: „Siedemdziesiąt dziewięć centów jard" i śmignęła nożyczkami. Była stara, trzęsła się i sposób, w jaki cięła nożycami powietrze, miał w sobie coś złowróżbnego. — Wezmę to. — Ile jardów? — Ciach, ciach. Niecierpliwiła się. Miała jasną pajęczynkę włosów na twarzy i prawie wąsy. — Proszę nam dać całą belę. A jeśli chce pani zrobić coś napra- wdę pożytecznego — powiedział, biorąc garść włosów Jerry'ego — proszę ostrzyc temu dzieciakowi włosy. Zaoszczędzi mu pani kło- potu. Ale starsza pani nie uśmiechnęła się, ponieważ musiała rozwinąć całą belę moskitiery, żeby zmierzyć i dotrzeć do ceny. Zaczęliśmy szukać innych rzeczy. Nigdy nie widziałem, żeby moi rodzice kupili tyle jednego poranka, nawet przed świętami Bożego Narodzenia. Wyszliśmy z tego supermarketu i udaliśmy się do domów towarowych Searsa i Army-Navy. Kupiliśmy latarki i menażki wyprodukowane w Ameryce, plecaki, impregnowane śpi- wory, noże myśliwskie i nowe buty dla każdego z nas. Tata się złościł, gdy wydawał pieniądze. Targował się ze sprzedawcami i skarżył się, że to grabież. — Stać mnie na to, żeby dać się rujnować — mówił. — Ale co z biedakami, którzy nie mogą sobie na to pozwolić? Nie miałem pojęcia, po co on kupuje te wszystkie rzeczy, i z przy- krością słuchałem, jak się wykłóca. Nawet mama była zażenowana. W drugstorze, gdy wkładał do drucianego koszyka gazetę i maści „do naszej apteczki pierwszej pomocy", wybuchł gniewem, porów- nując ceny aspiryny. Podszedł do stoiska z czasopismami po numer „Scientific American". Zdenerwował się, że jest razem z czasopis- mami z nagimi panienkami. — To obelga. Popatrz — rzekł, wska- zując stojak — połowa z nich to ostra pornografia. Żonaci ludzie nie 53 widzieli czegoś podobnego. Rewelacja dla studentów medycyny! Możesz w to uwierzyć? Dzieciaki przychodzą po babeczki czekola- dowe i oto, co widzą. Ale zapytaj jakiegokolwiek nauczyciela, a on ci powie, że to właśnie zaleca lekarz. Charlie, na co ty się gapisz? Patrzyłem na nagą klęczącą kobietę na okładce magazynu, na jej gładki, błyszczący jak gruszka tyłeczek. — Wytrzeszczasz gały na gołą babę — stwierdził, nim zdążyłem odpowiedzieć. — Niech to będzie twoje ostatnie spojrzenie — ostat- nie spojrzenie. Mamuśka, ludzie zagrzebują się po uszy w tych świństwach i uważają, że to nic złego. Chce mi się rzygać. Dopro- wadza mnie to do szału. Mama powiedziała: — Chcesz, żeby zabronili to wydawać? — Nie. Wierzę w wolność słowa. Ale czy muszą być właśnie tutaj, razem z komiksami i czekoladkami? To mnie obraża. Zresztą, dlaczego nie zakazać ich albo nie spalić? To szmira, znieważa ciało człowieka, przedstawia ludzi jak kawałki mięsa. Tak, trzeba się tego pozbyć i komiksów również: jedne i drugie są szkodliwe. Jak tam interesy? — Stał teraz przy kasie i mówił do kasjerki. — Dobrze — odparła. — Nie mogę narzekać. — Nie dziwię się — rzekł tata. — Musi pani robić świetny interes na pornografii. Podobno detaliczna sprzedaż porno to nowy rozwijający się przemysł... jak i szmatławe gazetki. Pewnie to satys- fakcja zagrabiać dolary w ten sposób... — Ja tu tylko pracuję — odpowiedziała i wybiła na kasie nasz rachunek. — Oczywiście, że tak. I dlaczego by nie miała pani ich sprzeda- wać? To wolny kraj. Nie wierzy pani w cenzurę. Raz przeczytała pani książkę. Jaka ona była, zielona? Czy może niebieska? Kasjerka spłoszyła się. Jak nerwowy zając węszący zapach prochu. Tata zapłacił jej za środki opatrunkowe i rzekł: — Zapomniała pani powiedzieć:,Życzę miłego dnia". Na dworze mama odezwała się: — Niczego nie przepuścisz? — Mamuśka, ten kraj schodzi na psy. Nikogo nic nie obchodzi, i to jest najgorsze. Takie jest podejście ludzi., Ja tutaj tylko pracuję" — słyszałaś? Sprzedając świństwa, kupując świństwa, jedząc świństwa. 54 — My chcemy lody! — zawołała Clover. — Słyszysz? Chcą jeść świństwa — nasze własne dzieci. To nasza wina! Dobrze, dzieciaki, chodźcie ze mną. Zabrał nas do supermarketu i w dziale owoców wziął wiązkę bananów. — Dwa dolary — powiedział. — To samo zrobił z dwoma grejpfrutami owiniętymi w celofan. — Dziewięćdziesiąt pięć cen- tów! — I ananasem. — Trzy dolary! — Iz pomarańczami. — Trzydzieści dziewięć centów sztuka. — Brzmiało to, jakby prowa- dził aukcję, gdy zmierzał ku ladzie z owocami, wykrzykując ceny. — Nic nie kupimy? — zapytałem, gdy wyszliśmy ze sklepu z pustymi rękami. — Nie. Chcę tylko, żebyś zapamiętał te ceny. Trzy dolary za ana- nasa. Wolałbym jeść glisty. Można jeść glisty, wiesz? To źródło protein. Wsiadł do szoferki z mamą, a my wgramoliliśmy się do tylnej części. Słyszałem, jak wibrował jego głos, gdy przejeżdżaliśmy przez Springfield. Gdy zatrzymaliśmy się na szosie po benzynę, jeszcze gadał. Przed nami płynęła wezbrana rzeka i drzewa w pącz- kach pochylały się nad nią. Ale była tak szara jak woda po kąpieli, a martwe ryby o białych brzuszkach niczym drobne fale unosiły się w pianie ścieków. Zatrzasnęły się drzwi furgonetki. — Dolar dziesięć za galon — mówił tata do zdziwionego faceta przy pompie. Facet ten miał mokre włoski w dziurkach od nosa, a na koszuli plakietkę z napisem „Fred". — W ciągu roku cena się podwoiła. A więc w przyszłym roku będzie kosztować dwa dwadzieścia, a prawdopodobnie piątkę w następnym roku — jeśli będziemy mieli szczęście. To piękne. Wie pan, ile kosztuje wyprodukowanie baryłki surowej ropy? Piętnaście dolców, tylko tyle. Ile galonów jest w baryłce? Trzydzieści pięć? Czterdzie- ści? Niech pan sobie to przeliczy. Och, zapomniałem, przecież pan tu tylko pracuje. — Proszę mnie nie winić, proszę winić prezydenta — powie- dział pracownik stacji, tankując benzynę do baku. — Fred, ja nie winię prezydenta — powiedział tata. — Robi, co może. Winię towarzystwa naftowe, przemysł samochodowy, wielki aiznes. Arabów, Palestyńczyków — wiesz, kim oni naprawdę są? 55 Filistynami. Sprawdź to słowo. I winię siebie, że nie wymyśliłem tańszej metody wydobycia ropy z łupków. Mamy przeogromne złoża łupków w tym kraju. — Nie ma wyboru — rzekł Fred i prychnął. — Musimy płacić. — Ja mam wybór — oznajmił tata. — Nie będę więcej płacił. — To wynosi osiem dolarów i czterdzieści centów — powie- dział Fred. Przez chwilę myślałem, że tata nie zechce zapłacić, ale wyjął portfel i włożył odliczone pieniądze do brudnej ręki Freda, a my obserwowaliśmy wszystko z furgonetki. — Nie, proszę pana, nie będę więcej płacił. Chcę panu zadać pytanie. Czy kiedykolwiek pan się zastanawiał widząc, jak się rzeczy mają obecnie, co może się zdarzyć później? — Czasem. Proszę pana, jestem bardzo zajęty. — Zmrużył oczy, pochylił się i odwrócił. Spłoszony. — Stale sobie zadaję to pytanie. I mówię sobie: „Tak dalej nie może być. Dolar wart jest dwadzieścia centów". — Gorzej jest w New Jersey — powiedział Fred. — Mam tam kuzyna. Od stycznia mają przydziały benzyny. — Ale oprócz nas jest jeszcze świat! — krzyknął tata, wskazując kikutem palca. Pracownik stacji cofnął się, przestraszony tym widokiem. — Część świata jest wciąż pusta — ciągnął tata. — Większość jest wciąż nie zamieszkana. Czy pan jada szparagi? — Co takiego? — Czy wie pan, dlaczego szparagi są takie drogie — zresztą wszystkie warzywa, jeśli chodzi o ścisłość. Ponieważ farmerzy gro- madzą swoje produkty, dopóki nie wzrosną ceny. Dopiero wtedy rzucają na rynek. Kiedy wiedzą, że doprowadzili pana — konsumen- ta— do beznadziejnej sytuacji. Mogliby sprzedawać za połowę ceny i jeszcze dużo zarobić. Nie wiedział pan o tym? Faceci, którzy je wycinają, dostają dolara za godzinę, nie należą do związku — po prostu dzikusy — którzy wyrywają je z ziemi. Nie ma kłopotu z uprawą. Prawie całą robotę wykonuje Bóg. Następnym razem, gdy będzie pan jadł szparagi, niech pan pamięta, co mówiłem. Towarzy- 56 stwa naftowe tak samo postępują — gromadzą produkty, dopóki nie wzrosną ceny. Nie chcę w tym uczestniczyć. A pszenica? Zboża? Kukurydza? Oddajemy je Rosjanom, żeby utrzymać wysokie ceny u nas. Kiedy moglibyśmy równie łatwo zrobić z nich bimber albo benzynę. Jednocześnie płacimy, płacimy i mali Koreańczycy robią dla nas śpiwory, i wyposażamy armię w chińskie plecaki — nikt nie pyta gdzie. Na wzmiankę o chińskich plecakach Fred przerwał: — Hej, czekają na mnie klienci. — Nie będę pana zatrzymywał, Fred. — Tata potrząsnął jego ręką. — Pamiętaj tylko, co ci mówiłem. Na szosie tata wystawił głowę przez okno i stwierdził: — Ale mu wygarnąłem, prawda? Oczywiście, że tak! Na jednych drzewach pojawiły się pąki, na innych malutkie jasne listki i w powietrzu czuło się słodki powiew wiosny. Gdzieniegdzie krowy stały na pastwiskach tak spokojnie jak figurki, a nad szosą pochylały się małe, krągłe jabłonki w pianie białego kwiecia. Ze sposobu, w jaki tata prowadził, domyśliłem się, że jeszcze jest zły, ale wszystko dookoła było takie ładne — delikatne drzewa rozsie- wające łagodną woń kwiatów, łąki zalane słońcem — że nie mogłem zrozumieć, co jest nie tak albo dlaczego tata krzyczał. Pojechał na skróty boczną drogą tuż przed Northampton. Rosły tu kępy żółtych polnych kwiatów, a na ich tle ostry szkarłat ptaszka kardynała robił wrażenie, jakby wśród krzewów biło serce. Jerry powiedział: — Gdy pojedziemy na kemping, będę miał własny namiot i ciebie do niego nie wpuszczę. — Tata nie kupił namiotów — oznajmiłem. — Zrobię sobie szałas — znów rzekł — i ciebie nie wpuszczę. — Ja też pojadę na kemping — zawołała Clover. — Nie spodoba ci się — stwierdził Jerry. — Będziesz beczeć i April też. — Chyba nie jedziemy na kemping — powiedziałem. — To po co kupiliśmy to wszystko? — zapytał Jerry. Siedzieli- śmy stłoczeni w tyle furgonetki wśród papierowych toreb i pudełek. — Dokąd jedziemy? 57 — Po prostu wyjeżdżamy stąd. — Gdy wypowiedziałem te słowa, uwierzyłem w nie. — Podoba mi się tutaj. Nie chcę wyjeżdżać — zaprotestowała April. — Lato to moja ulubiona pora roku. — Charlie nic nie wie — stwierdził Jerry. — To kretyn. Dlatego ma wysypkę. — Widziałam, jak się drapał — wtrąciła Clover. — To jest jak choroba — rzuciła April. — Odejdź ode mnie, nie chcę się zarazić. Wściekłem się, że muszę siedzieć z tymi głupimi dzieciakami. A ponieważ tata pędził jak szalony wśród tych pięknych pagórków i pól, i sadów tak świeżo rozkwitłych, że nie straciły jeszcze ani płatka, wydawało mi się, iż wpadniemy na jakiś mur i rozbijemy się. Miałem wrażenie, że nagle coś się zdarzy, coś bolesnego, gdyż wszystko w tych ostatnich dniach było niezwykłe. Dzieciaki nie miały o tym pojęcia, aleja przebywałem z tatą, słyszałem, co mówił, i widziałem rzeczy, które nie pasowały do tego, co znałem. Nawet strach na wróble wydał mi się demonem i napełnił przerażeniem. — Coś nam się przydarzy — oświadczyłem. — Zabawne — rzekła Clover. Nie wyjaśniłem, co mi przyszło na myśl, gdy tata robił zakupy w Springfield — tata przeżywał rozczarowanie. Był zły i pełen odrazy. Gdyby jednak zamierzał zrobić coś drastycznego, toby się nami zaopiekował. Zawsze stanowiliśmy jakąś cząstkę jego planów. Gdy dotarliśmy do miasta Florence, podjechaliśmy na pobocze drogi i tata zawołał: — Charlie, ty idziesz ze mną. Reszta się nie rusza. Byliśmy tu jakiś miesiąc temu, kupowaliśmy nasiona. Dzisiaj udaliśmy się do tego samego sklepu. Były tam pajęczyny, pachniało konopnymi workami. A pył z nasion podrażnił wysypkę i wywołał swędzenie. — Znów pan. — Zza sterty worków dobiegł głos. Pojawił się sprzedawca, otrzepując pył z fartucha. Miał głębokie bruzdy na twarzy i od razu zwrócił uwagę na moją wysypkę. — Panie Sullivan — zaczął tata, dając mu kawałek papieru. — 58 Potrzeba mi po pięćdziesiąt funtów z każdego gatunku. Hybrydy, najlepsza gatunkowo mieszanka, jaką pan ma, a jeśli jest odporna na pleśń, to tym lepiej. Prosiłbym, żeby to zapakować w impregnowane worki, bardzo wytrzymałe. Chciałbym je mieć dzisiaj. To znaczy, zaraz. — Pan się zawsze spieszy, panie Fox. — Mężczyzna wyjął z kieszeni fartucha okulary, przetarł szkła, nałożył i zaczął czytać. — Mogę to przygotować. — Zza okularów popatrzał na tatę. — Ale pan i Polski będziecie mieć sporo roboty, jeśli zamierzacie zasiać te wszystkie nasiona. Trochę już późno, prawda? Tata rzekł: — Teraz jest zima w Australii. Zbierają dynie w Mo- zambiku i zgarniają liście w Patagonii. W Chinach właśnie wkładają pidżamy. — Nie wiedziałem, że Chińczycy noszą pidżamy. — Nie noszą niczego innego — odparł tata. — A w Hondurasie wciąż orzą. — Co to jest? Tata nie zwrócił uwagi na to pytanie. Wybierał koperty z półki z nasionami kwiatów z napisem Burpee. — Powój — rzekł. — Kocha słońce i przypomina mi „Psią Budę". Z workami nasion, torbami i pudłami ze sprzętem kempingowym nie mieliśmy wiele miejsca dla siebie w tyle wozu. Bałem się, że będziemy musieli to taskać, ale gdy przyjechaliśmy do domu, tata powiedział: — Zostawcie wszystko tak, jak jest. Przykryję to brezen- tem na wypadek deszczu. — Tatusiu, czy my gdzieś wyjeżdżamy? — zapytała Clover. — Oczywiście, Babeczko. — Na kemping? — zapytał Jerry. — Coś w tym rodzaju. — To dlaczego się nie pakujemy? — zapytała April. — Fakt, że się nie pakujemy, nie oznacza, że nie wyjeżdżamy. Czy słyszałaś kiedyś o podróżowaniu bez bagaży? Czy słyszałaś o tym, żeby wszystko zostawić, wszystkiego się pozbyć? Byłem w kuchni z mamą i słuchałem tych słów. — Mamusiu, o czym on mówi? Dokąd jedziemy? 59 Podeszła do mnie, przyciągnęła moją głowę do swego fartuszka. — Biedny Charlie. Gdy coś cię dręczy, wyglądasz jak mały stary człowieczek. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. — Dokąd? — powtórzyłem. — Tata nam powie, gdy będzie gotów. Nie miała pojęcia. Wiedziała równie mało jak my. W owej chwili była mi bardzo bliska, a w moich żyłach płynęła mieszanina miłości i smutku. Ale coś jeszcze, bo mama była tak bardzo spokojna. Jej lojalność wobec taty dodawała mi sił, chociaż nie rozwiała mojego smutku. Jej wiara sprawiała, że ja też wierzyłem: pomagała mi być równie cierpliwym jak ona. A jednak litowałem się nad nią, bo litowałem się nad sobą, że nie więcej ode mnie wie. Po południu wydawało się, że tata się odprężył. Nic nie mówił o pracy. Spędził dwie godziny przy telefonie. Bardzo rzadka rzecz — nie jego kłopotliwe pytania, ale ilość czasu, jaką poświęcił tym rozmowom. — Mówię z Hatfield, Massachusetts! — wrzeszczał przez tele- fon, jakby wzywał pomocy. Normalnie siedzielibyśmy w furgonetce i okrążalibyśmy farmę, ale tego popołudnia byliśmy wolni. Powie- dział, że możemy pojeździć na rowerach, a kiedy skończył telefono- wać („Mamy szczęście"), poszedł do swego warsztatu i przeglądał narzędzia, gwiżdżąc przez cały czas. Około czwartej wrócił do domu. Trochę później znów wyszedł z kopertą w ręku. Wciąż gwizdał. Poprosił, żebym ją zawiózł Pol- skiemu. Kiedy przyjechałem, Polski w gumowych rękawicach mył wę- żem swojego dżipa. — Twoja wysypka wygląda lepiej — stwierdził. — Co masz dla mnie? Dałem mu list. Zakręcił kurek i rzekł: — Miałem zamiał zapłacić ci dwadzieścia pięć centów za mycie wozu, ale nigdzie cię nie było łano. — Rozerwał kopertę i trzymał list w pewnej odległości, żeby móc go przeczytać. Na papierze widniały śmiałe zakrętasy pięknego pisma taty — było to krótkie przesłanie. Żałowałem, że tata nie pozwalał mi chodzić do szkoły 60 i dlatego nie potrafiłem pisać tak jak on. Wiedziałem, że nauczył się tego eleganckiego pisma w szkole, a widząc je, czułem się słaby i głupi. Polski zaczął pluć i wzdychać. — Niech to diabli! — zawołał. — A więc tak to jest? Twarz mu zszarzała jak zepsute mięso. Chciałem odejść, ale on rzekł: — Charlie, chodź no tutaj. Muszę ci coś powiedzieć. Chcesz ciasteczko? A może szklankę mleka? Zgodziłem się, chociaż wolałbym dostać dwadzieścia pięć cen- tów za umycie dżipa albo móc odejść, bo przyjaźil Polskiego, tak jak taty, zawsze łączyła się z wysłuchiwaniem jakiejś przemowy. Pode- szliśmy do werandy. Posadził mnie w szybowcu i rzekł: — Załaz włacam. Patrzyłem na pola szparagów i w złotym świetle popołudnia widziałem rzekę i drzewa. Nasz dom wydawał się malutki i dostojny w czworoboku ogrodu. Miał złoty dach, daszek nad werandą był jak brew, a farba tak biała jak sól. Polski wrócił ze szklanką mleka i talerzykiem czekoladowych ciasteczek. Wypiłem trochę mleka i wziąłem ciasteczko. — Weź jeszcze jedno — rzekł. — Ile tylko chcesz. A wtedy już wiedziałem, że zanosi się na długą przemowę. Patrzył, jak jem, jakby uśmiechał się słysząc, jak chrupię, a ja joczułem, że ten dźwięk chrupania wychodzi mi uszami. — Chcę ci coś powiedzieć, Charlie — zaczął. Przerwał i usiadł )liżej mnie na szybowcu — tak blisko, że musiałem postawić szklan- ic z mlekiem na ziemi. — Twój ojciec myśli, że jestem wariatem. Nie odezwałem się. To, co mówił, było częściowo prawdą, ale ała prawda była jeszcze gorsza. Pokiwał głową na moje milczenie, biorąc je za potwierdzenie WOJejuvjagv,\i\oi^\vJMg\ jaVb^ vj ostrzegawczym uśmiechu i tzeW. — Na długo przed twoim ułodzeniem wieszano morderców w Massachusetts. To brzmi okropnie, ale większość z nich na to zasługiwała. Kręcił się tu taki facet, nazywał się Mooney. — Nazy- wano go Pająk Mooney, chyba domyślasz się dlaczego... . Nie miałem pojęcia, chociaż w myślach ujrzałem obraz tego człowieka, owłosionego, na czworakach, z czarnymi, wyłupiastymi oczami. Polski mówił dalej: — .. .Mieszkał ze swym ojcem. Nigdy nie chodził do szkoły. Nie był dużo stałszy od ciebie, gdy zaczął kłaść, najpiełw dłobiazgi za pałę centów, potem większe rzeczy. Weszło mu to w kłew. Stał się łabusiem. Czy już powiedziałem, że jego ojciec był tłochę stuknięty? Tak, był. Miał zupełnego hopla. Podobno wskutek wybuchu głanatu. Gdy krzyczałeś na niego albo hałasowałeś, mdlał. Padał jak kłoda. I miał pełno zwałiowanych pomysłów. Niezły ojciec? Kiedy Pająk Mooney miał około dwudziestu lat, zabił człowieka. Nie ot tak zabił człowieka, ale podełżnął mu gałdło brzytwą. Pławie obciął facetowi głowę — kolołowemu facetowi — i trzymała się tylko na małym skławku skóły. Policja złapała go z łatwością — wiedzieli, dokąd pójść. Do domu jego ojca, oczywiście. Mooney został skazany na śmierć. Przez powieszenie. — Polski nagle spojrzał w niebo i rzekł: — Zdaje się, że będzie padać. Potem siedział zupełnie spokojnie, patrzył przed siebie całą mi- nutę, nim powrócił do swojej opowieści. Teraz patrzył w stronę naszego domu i wydawało się, że dom patrzy wprost na niego. — W dniu egzekucji związano Mooneyowi łęce i wypłowadzo- no na dziedziniec więzienny. To było stare więzienie na Charles Street w Bostonie. Była szósta łano. Ty wiesz, jak się człowiek podle czuje o szóstej łano. Tak właśnie czuł się Mooney, a przy tym wiedział, że za kilka minut zawiśnie na sznurze. Płowadzili go na szubienicę. Stanął przy stopniach i rzekł: „Chcę coś powiedzieć memu ojcu". — Jego ojciec tam był? — Tak. — Polski zwrócił na mnie błękitne jak barwinek oczy. — Jego ojciec obsełwował to całe widowisko. Był jakby świadkiem — najbliższy kłewny. Mooney powiedział: „Zawołajcie go tutaj, chcę mu coś powiedzieć". I musieli spełnić jego ostatnie życzenie. Wszystko, o co skazaniec popłosi, trzeba spełnić. Jeśli popłosi o pla- cek z malinami, a to się dzieje w styczniu, to muszą znaleźć dla niego kawałek, nawet gdyby musieli spłowadzić z Flołydy. Mooney popło- 62 sił, żeby podszedł do niego ojciec. Gdy ojciec się zjawił, Mooney spojrzał na niego. „Podejdź tłochę bliżej" — rzekł. Ojciec żłobił kilka kroków. „Chcę ci coś szepnąć do ucha" — powiedział Mooney. Ojciec zbliżył się do niego, Mooney pochylił się, tak jak to łobisz, gdy szepczesz coś komuś do ucha. Nagle ojciec krzyknął tak, że mógłby obudzić umarłego, i cofnął się, trzymając za głowę i nie przestając wrzeszczeć. Polski popadł w milczenie, choć przygotowałem się już na jego wrzask. Myślałem, że zechce zademonstrować mi, jak to rzeczywi- ście brzmiało. Zapytałem: — Co syn mu powiedział? — Nic. — No to dlaczego ten ojciec wrzeszczał? Polski przesunął językiem po zębach: — Ponieważ Mooney odgłyzł mu ucho. Miał je wciąż w ustach. Wypluł je i wtedy powiedział: — „Za to, co ze mnie żłobiłeś". Widziałem w myślach mokre wargi Mooneya Pająka, krew na podbródku, małe pomarszczone ucho na ziemi. — Odgłyzł stałemu ucho — powtórzył Polski. Wstał. — „Za to, co ze mnie żłobiłeś". Stałem na chwiejącym się szybowcu. Polski skończył, ale ja chciałem słuchać dalej. Chciałem usłyszeć, jaki wypływa z tego wniosek. Ale nie było dalszego ciągu. Pozostałem z obrazem starego człowieka, jak trzyma się za głowę i mdleje, i Mooneya, jak zatrzy- muje się przy stopniach prowadzących na szubienicę, i obrazem szarego ucha leżącego na ziemi jak uschnięta chrząstka. — Twój ojciec jest najbardziej nieznośnym człowiekiem, jakie- go kiedykolwiek spotkałem — oświadczył Polski. — Wiełci ci dziułę w brzuchu... on wie wszystko — taki wszystkowiedzący, co tylko czasami ma łację. I dodał: — Dochodzę do wniosku, że jest niebezpieczny. Powiedz mu to, Charlie. Powiedz mu, że jest niebezpiecznym człowiekiem i krółegoś dnia on was wszystkich zabije. Powiedz mu, że ja to Dowiedziałem. A tełaz skończ mleko i zmykaj! Kiedy wróciłem do domu, tata siedział na swoim hydraulicznym krześle. Palił cygaro. Chmura dymu jak chmura zadowolenia wisiała nad jego uśmiechniętą twarzą. Poruszył dym ręką. — Co mówił? — Nic. Tata wciąż się uśmiechał. Potrząsnął głową. — Naprawdę — rzekłem. — Kłamiesz — powiedział łagodnie. — W porządku. Ale kogo ty właściwie osłaniasz... jego czy mnie? Miałem rozpaloną twarz. Wbiłem wzrok w podłogę. Tata powiedział: — Za dwadzieścia cztery godziny nie będzie to miało żadnego znaczenia. 7 Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, gdy odjeżdżaliśmy z domu, była masa czerwonych wstążeczek przywiązanych do niższych ga- łęzi drzew i zwisających w porannej rosie. Zaczęło już świtać. Wszystko było puszyste, szare w ciepłym, zamglonym świetle z wy- jątkiem tych barwnych wstążek. Zawiązali je wczoraj wieczorem dzikusy. Siedzieliśmy przy kolacji, gdy nagle usłyszeliśmy głosy i szura- nie nóg w wysokiej trawie. Tata zawołał: — „Hej!" i podszedł do drzwi. Gdy zapalił światło przed domem, ujrzałem kilkanaście cie- mnych twarzy na werandzie. Pomyślałem: przyszli po niego — zaraz go zabiorą. — To ci ludzie, mamuśka. — Nie powiedział „dzikusy". — Przyszli w sam raz — rzekła. Tata stanął przed nimi i ruchem ręki zaprosił do środka. Pierwszy, wysoki i najczarniejszy, zgarbił się i uśmiechnął: trzy- mał maczetę. Pomyślałem: „O, kurczę!" Trzymał ją niedbale niczym klucz francuski i gdyby chciał, mógłby ją zwyczajnie podnieść i rozpłatać 64 tatę na pół. Reszta poszła za nim, przesuwając się bez szmeru, chociaż byli w ogromnych butach. Mieli na sobie białe koszule, z jeszcze bielszymi przyszytymi łatami, ale były bardzo czyste i wy- krochmalone. Mruczeli i śmiali się, i napełnili pokój znanym mi zapachem psów z ich domu, potu, mysich odchodów i nafty. Bliź- niaczki i Jerry wybałuszyli oczy — bali się, a Jerry omal nie zwy- miotował kolacji z powodu tego zapachu. Ale ci ludzie, nawet ten z maczetą, też wyglądali na trochę przestraszonych. Ich twarze były posiniaczonymi, podrapanymi, wy- krzywionymi maskami, a włosy mieli tłuste, czarne jak ogon piż- mowca lub sztywne i poskręcane jak włosie z rozerwanego siedzenia krzesła. Większość z nich to byli Indianie z jastrzębimi nosami, a reszta to czarni albo prawie czarni z długimi luźno opuszczonymi rękami. Niektórzy z nich mieli twarze tak czarne, że nie mogłem rozróżnić ich policzków i nosów. Patrzyli na nas, rozglądali się po pokoju, jakby nigdy jeszcze nie byli w prawdziwym domu i nie mogli się zdecydować, czy go rozszarpać na kawałki czy też uklęknąć i wrzeszczeć. Ich milczenie, to zakłopotanie, unosiło się w pokoju jak szaleństwo. Tata poklepał wielkiego faceta i zapytał: — Czego chcecie, awanturnicy? Mężczyźni roześmiali się jak dzieci i wtedy zobaczyłem, że patrzyli na tatę z szacunkiem. Ich twarze wyrażały podziw i wdzię- czność. Kiedy uświadomiłem sobie, że jesteśmy bezpieczni, ci ludzie wydali się mniej brzydcy i nie tak przerażający. — To jest pan Semper — powiedział tata. Uścisnął mu rękę, wyciągając go z grupy. — Mówi doskonale po angielsku, prawda, panie Semper? Pan Semper zaprzeczył, jęknął i popatrzył bezradnie na mamę. Znałem go. To jego twarz widziałem o północy na polach. On trzymał w ramionach stracha na wróble. Teraz zauważyłem, że miał koło ust jasną bliznę, która wyglądała jak podpis. Dobrze, że nie widziałem jej wówczas. — Może znajdziesz gdzieś trochę piwa, mamuśka. — Zawołał tata. — Tym panom chce się pić. 65 Każdy z nich dostał butelkę piwa. Pan Semper otworzył ją zębami. Reszta zrobiła dokładnie to samo, odgryzając kapsel i wy- pluwając go. Pili nieśmiało małymi łykami i wpatrywali się w tatę. — Co masz dla mnie, bracie? — zapytał tata. Balansując maczetą na dłoni, pan Semper rzekł: — To. — To jest piękne — odparł tata. Pogłaskał ostrze kciukiem. — Mógłbym się tym golić. Pan Semper zaczął szybko mówić w innym języku. Tata zrozumiał! Odwrócił się do nas i rzekł: — Dziękują nam za „wanienkę dla robaków". Czy nie mówiłem wam, że są cywilizowa- ni? Widzicie, to prawdziwi dżentelmeni. — Coś powiedział tym ludziom w ich języku. Pan Semper zaśmiał się. Jego dziąsła jak gładki wosk cudownie oblekały korzenie zębów. Obserwował tatę wilgotnymi, półprzym- kniętymi oczami i gdy tata puścił w obieg miseczkę z fistaszkami, pan Semper pokiwał głową i rozwarł usta, mrucząc podziękowanie. Dziwiłem się, że ci ludzie w ogóle znaleźli się w naszym domu. Miesiącami przyglądałem się, jak cicho przemierzali pola, najpierw siali, potem, gdy szparagi dojrzały, pochylali się nad nimi i cięli. Byłem pewien, że to właśnie ich widziałem owej nocy, z pochodnia- mi, podczas ceremonii ustawiania stracha na wróble. Ci ludzie wy- dawali się dzikusami, ich dom przestraszył mnie swoim fetorem, ich twarze wydawały się opuchnięte i okrutne. Ale oto znaleźli się tutaj, piętnastu najdziwniejszych osobników, na których kiedykolwiek spoczął mój wzrok. Jednak z bliska nie wyglądali dziko. Wyglądali biednie i posłusznie. Łaty na koszulach pasowały do sińców na twarzy, ręce mieli spękane od roboty, we włosach pył. W tych wielkich zniszczonych butach i obszarpanych spodniach nie spra- wiali wrażenia niebezpiecznych, ale słabych. Tata rzekł: — Chcą was poznać. Przedstawił nas — bliźniaczki, Jerry'ego i mnie, i uścisnęliśmy sobie po kolei ręce. Ich dłonie były wilgotne, szorstkie, z łuskowatą skórą. Mieli żółte paznokcie. Te ręce przypominały kurze nogi i potem moja ręka śmierdziała. 66 — Na wszelki wypadek kupiłem dobrą mapę — oświadczył tata, rozłożył ją pod lampą i wygładził dłonią. Mężczyźni zaczęli się przepychać, żeby na nią spojrzeć. — Mapa jest równie dobra jak książka — nawet lepsza. Czytam ją od miesięcy. Wiem wszystko, co powinienem wiedzieć. Popatrzcie, jak pusto jest w środku — nie ma dróg, miast, nazw. Ameryka też tak kiedyś wyglądała! — Dużo tam wody — powiedział Semper i dotknął palcem niebieskich rzek. Mapa pokazywała czoło terytorium, wybrzuszenie linii brzego- wej z pustym interiorem. Niebieskie żyły rzek, zieleń nizin i poma- rańczowe góry. Nie było nazw, tylko żywe kolory. Palec taty nada- wał się do wskazywania na mapie. — Tam się kierujemy — rzekł. Kikut palca wskazywał tylko zarys pustki. — Jesteś pewny, że nie chcesz pojechać z nami, bracie? Pan Semper pokazał zęby, a jego nozdrza otworzyły się jak chrapy konia. — Wolą pozostać tutaj i przeciwstawiać się dzielnie nieprzyje- mnym konsekwencjom — zauważył tata. — Ironia, prawda? Wy- mieniamy się miejscami, jesteśmy krajami wymiany. Pan Semper roześmiał się, zaklaskał w dłonie i rzekł: — Odjeżdżacie daleko! Tata też się do niego uśmiechnął: — Jestem zanikającym Ame- rykaninem. Czarne żyły nabrzmiały na skroniach Sempera, napinając świe- cącą skórę, i wyglądały jak schwytane w potrzask robaczki, gdy przykucnął obok nas i objął swymi długimi rękami bliźniaczki, Jerry'ego i mnie. — Ten ojciec wielki człowiek. On mój ojciec też. — Pomruki pana Sempera pachniały zjedzonymi fistaszkami. — My jego dzieci. Wydawało mi się to śmieszne, ale pamiętałem, że tata był dla nich miły, bo byli biedni. W ten sposób pan Semper dziękował za lo- dówkę. Reszta robotników milczała. Tata uśmiechał się do nich i gesty- kulował. Potem coś wymamrotał, zwrócił się do mamy i rzekł: — Po hiszpańsku to znaczy: „Nie rób nic, czego ja bym nie zrobił". 67 — Powiedz im, ile zyskają wolnego czasu — wtrąciła mama. Kiedy pan Semper uścisnął dłoń taty i coś do niego zamruczał po raz ostatni, i wszyscy pomknęli przez trawę, tata podniósł maczetę i smagnął nią powietrze, używając jej jak pirackiego kordą. — Allie, uważaj! — zawołała mama. — Gotuję się do wyjazdu! — Wymiana miejsc — powiedziała mama. — Biedni ludzie. — Tylko tym mogą handlować — nie mają niczego innego. I to właśnie robimy. Nigdy bym o tym nie pomyślał, gdyby nie oni. Oni mnie zainspirowali. Na dworze nastąpiło jakieś poruszenie. Mężczyźni przystanęli pod drzewami. — Ale to oszustwo — rzekł tata. — Wydaje mi się, że zostawiam ich sępom. Dopiero następnego ranka zauważyłem kokardki, które przywią- zali do gałęzi. Tanie czerwone wstążki, ale w szarym świetle poranka wyglądały świątecznie i bogato i dodawały splendoru drzewom. Wkrótce nie mogłem dojrzeć ani wstążek, ani domu. Nasze domostwo zmniejszało się, zacierało, a potem znikły wierzchołki drzew. Aż w końcu wszystko zajęła szosa. Gdy mijaliśmy farmę Polskiego, przypomniałem sobie, co mi mówił. Historia Mooneya wprowadziła zamęt w mojej głowie. Czy odgryzł ucho ojcu dlatego, że jego ojciec był dla niego okrutny, czy też oznacza to, że zbrodniarze się nie zmieniają i są nikczemni nawet na stopniach prowadzących na szafot? Jeśli zaś chodzi o resztę tyrady dotyczącej taty, który wszystko wie i jest niebezpieczny, nie mogłem przekazać tych słów. Tata wiedział, że kłamię. „Ale kogo ty właści- wie osłaniasz —jego czy mnie?" Ani jednego, ani drugiego. Próbo- wałem osłonić siebie. Teraz nic nie miało znaczenia. Opuszczaliśmy Hatfield. Tata zabrał swą „skrzynkę gromów" i „rozbijacza atomów", większość swych narzędzi, niektóre książki i wszystkie rzeczy, które zakupili- śmy — sprzęt kempingowy. Wszystko inne, dom i całe jego wypo- 68 sażenie zostawiliśmy — meble, naczynia, łóżka, zasłony, kwiatki mamy, radio, lampy, nasze ubrania w szufladach, kota śpiącego na hydraulicznym krześle. I zostawiliśmy szeroko otwarte drzwi. Czy w ten sposób tata chciał nas uspokoić? Jeśli tak, to mu się udało. Z wyjątkiem odzieży na zmianę niczego nie zapakowaliśmy do naszych plecaków. Tata obudził się i powiedział: — Okay, jedźmy. — Przemierzał w pośpiechu dom, nie patrząc na lewo czy prawo. — Idziemy stąd. Dopiero potem przyszło mi na myśl, że tak postępują prawdziwi ucie- kinierzy. Zjadali śniadanie i uciekali, zostawiając naczynia w zlewie i frontowe drzwi półotwarte. Było w tym więcej dramatyzmu, niż gdybyśmy pieczołowicie pakowali wszystko, co do nas należało, i opróżnili dom. Teraz dom podskakiwał pośród pól, miniaturowy, odległy o milę. Nigdy nie wyglądał spokojniej. To była nasza mysia nora. I ponieważ wszystkie nasze rzeczy tam się znajdowały, i zegar wciąż tykał, czułem, że możemy doń wrócić o każdej porze i znaleźć go takim, jakim go pozostawiliśmy, i odzyskać go. A więc nie było mi przykro, że odjeżdżamy, ale dokąd zmierza- my? Ponieważ nie wiedziałem, czas płynął tak powoli, że robiło mi się niedobrze. Gdy tylko minęliśmy Springfield, wjechaliśmy na autostradę i miasta pojawiały się tylko przy wylotach. Widzieliśmy kominy, kościoły, wysokie budynki. Przyzwyczailiśmy się do auto- busów z brudnymi szybami, do ciężarówek warkoczących z kłębami spalin i czarnymi plandekami uderzającymi o ich ładunek. Znaki drogowe wskazywały Connecticut, a potem Nowy Jork. Zatrzyma- liśmy się, żeby zjeść lunch u Howarda Johnsona. Tata powiedział: — Pogardzam wszystkim, co tu się serwuje, i nie będę jadł. — Powiedział, że smażone skorupiaki nawet nie mają żołądków i są pewnie zrobione ze sznurków. — Hamburgery! — wrzasnął. Potem pojechaliśmy do New Jersey. Były tu najwyższe kominy fabryczne i najbrudniejsze powietrze, jakie kiedykolwiek widziałem, a ptaki małe i jakby natłuszczone. Ludzie przejeżdżający w autach, zwłasz- cza dziewczyny, gapili się na Jerry'ego i na mnie. Spuściliśmy daszki naszych czapek baseballowych, żeby nic nie widzieli. Ja zamknąłem 69 oczy i modliłem się, żebyśmy już zajechali na miejsce. Z powodu szybkości, z jaką tata prowadził na autostradzie, miałem uczucie, że uciekamy, pędzimy przed nadchodzącą burzą, zjeżdżając z pros- tej długiej szosy, mijając krajobraz, który był jak mazisty ściek. Nigdy nie widziałem takich płomieni bijących z kominów. Słyszeli- śmy szum jakby płomiennych rozwianych włosów, rozlegający się z czarnych rur. Przed nami znak: „Baltimore, siedem następnych dróg wyloto- wych". Pojechaliśmy trzecią i zobaczyliśmy centrum handlowe, takie jak tego ranka w Springfield, przejechaliśmy przez przedmie- ście, które przypominało mi Chicopee, i wjechaliśmy do miasta, bardziej górzystego niż jakiekolwiek inne w Massachusetts. Domy i hotele zbudowano na spadzistych ulicach. Tego wczesnego wieczo- ru zmierzch odbijał się w pobliskiej wodzie wspomagany przez łuk różowoniebieskiego nieba — nie ujrzałem nic z normalnego zagęsz- czenia światła, do czego przywykłem w Hatfield. Tam był to zachód słońca w kolorze spleśniałej zieleni z przebłyskami złota. W Balti- more mleczna jasność oceanu i nieruchome kolorowe chmury wyol- brzymiały blady nawis dziennego światła nie osłoniętego drzewami. Tylko kilka małych drzewek walczyło z wiatrem. W pięć minut potem nastąpił zachód słońca i też się różnił. Część nieba ciemniała w szarościach, inna, w jaskrawej czerwieni, mnó- stwo chmur w kształcie szponów, koloru gotowanej skorupy langu- sty pękało i łamało się w ten sam sposób. To błyszczące karmazyno- we niebo było dla mnie nowością. Zawołałem tatę, żeby popatrzył. — Skażenie powietrza — krzyknął. — Refrakcja wskutek spalin. Jechał dalej, przepychając się wśród ruchu ulicznego, zmierzając do dolnej części miasta. Zaparkował przed jakimś magazynem. — Co my tu robimy? — zapytał Jerry. Tata wskazał okaleczonym palcem w górę, ponad magazyn. — To nasz hotel — oznajmił. Był to żółto-biały dziób statku z otworami na liny wyglądającymi jak nozdrza krwawiące plamami rdzy. Nie widzieliśmy reszty statku, ale sądząc po dziobie, musiał być ogromny. Trudno wprost powie- dzieć, jak się ucieszyłem, że w końcu mieliśmy gdzie zamieszkać. 70 Zrobiło się ciemno. Myślałem, że przenocujemy na kempingu przy szosie. Weszliśmy po sznurowej drabince i marynarz na pokładzie po- kazał tacie, gdzie mamy pójść. My, czwórka dzieci, zajmowaliśmy jedną kabinę. Rodzice sąsiednią. Wszystko pachniało kwaśno schną- cą farbą. Pomieszczenie z umywalką i prysznicem oddzielało obie kabiny. Ułożyliśmy nasze rzeczy pod niższymi kojami i czekaliśmy, co będzie dalej. Rano w Massachusetts, wieczorem na statku — sześćset mil drogi. Wydawało się, że tata jest cudotwórcą. — To statek! — zawołała Clover. — Jesteśmy na prawdziwym statku. Tata wetknął głowę do naszej kabiny i zapytał: — No, co o tym sądzicie? Statek ładowano. Całą noc dźwigi piszczały i zgrzytały, transpor- tery mruczały pod nami i poprzez stalowe ściany naszej nagiej kabiny słyszałem, jak wtaczano ładunki. Pozostawaliśmy w tym doku, podczas gdy ładowano kontenery, a na linach nawet samochody. Jedliśmy w pustej jadalni, a w ciągu dnia obserwowaliśmy kołysanie dźwigów. Nie było innych pasaże- rów. A tata wciąż nie chciał nam powiedzieć, dokąd jedziemy. Martwiłem się tym i czułem, że jestem całkowicie od niego zależny. Nie miałem pojęcia, jak się nazywa statek, i nikt, kogo do tej pory widziałem, nie znał angielskiego. Załoga nas ignorowała. Byliśmy w rękach taty. Pewnego ranka, zanim odpłynęliśmy, zeszliśmy ze statku i po- mknęliśmy naszą starą furgonetką przez miasto, minęliśmy most i ruszyliśmy w kierunku oceanu, gdzie na końcu szosy znajdowała się plaża. Mama została w wozie i czytała, a my chodziliśmy po plaży, zbieraliśmy kamienie i patrzyliśmy na żaglówki. W oddali znajdowało się połamane molo, głazy wystawały z wody, a inne i piasku. — Zbliża się przypływ — orzekł tata. Cisnął koniuszek cygara iv fale. — Kto mi pokaże, jaki jest dzielny? Wiedziałem, o co chodzi. Już kilkakrotnie tak z nami postępował. Będzie chciał, żebyśmy usiedli na głazie i zostali tam, dopóki nie 71 nadejdzie przypływ. To była taka gra w czasie lata, w którą bawili- śmy się na Cape Cod. Ale teraz w Baltimore była wiosna — za zimno na pływanie — i mieliśmy na sobie ubrania. Nie mogłem uwierzyć, że mówi serio, więc powiedziałem, że spróbuję; myślałem, że zacz- nie się śmiać. Ale on rzekł: — Każesz nam czekać. — Fala rozbiła się i cofnęła, zabierając ze sobą piasek i kamyki. Nie zdejmując ubrania ani nawet butów, pobiegłem do porośniętego wodorostami głazu i tam wlazłem czekając, żeby tata mnie zawołał. Bliźniaki i Jerry śmiali się. Tata stał trochę głębiej na plaży i prawie na mnie nie patrzył. Na początku fale nie przeszkadzały mi. Podnosiły się za mną, przepływały obok, przemieniały się w pianę i znikały. — Charlie się boi! — krzyknął Jerry. Nic nie powiedziałem. Ukląkłem niepewnie i objąłem głaz ko- niuszkami palców. Przypominał siodło bez strzemion. Nie wiedzia- łem, kto blefuje, jaczy tata. Nowe fale zmoczyły mi nogi i buty. Obok głazu utworzyła się kałuża. Teraz przelewające się fale paraliżowały mi ręce. Chciałem znaleźć jakąś wymówkę, żeby zrezygnować, kiedy w późnym bladym popołudniowym świetle ujrzałem postać taty, ze słońcem znajdującym się poniżej jego ramion. Był ciemny, nie znałem go, obserwował mnie jak ktoś obcy, raczej z ciekawością niż z tkliwością. I ja również czułem się w stosunku do niego jak ktoś obcy. Dwóch ludzi czekało — jeden na głazie, drugi na piasku, dziecko i dorosły. Nie znałem go, on nie znał mnie. Musiałem poczekać, żeby się dowiedzieć, kim jesteśmy. I w tej chwili — tata równie zwyczajny i zagadkowy jak jakiś przechodzień wyrażający zwątpienie wobec mnie całą swoją niedba- łą postawą — nadeszła fala. Uderzyła mocno od tyłu, pomknęła po moich plecach, rozpieniła się na karku, popychając mnie i szybko opuszczając. Drżałem z zimna i mocniej ścisnąłem głaz myśląc, że klatka piersiowa mi pęknie pod wpływem powstrzymywanej wście- kłości. — Wytrzymał! —Jerry wrzasnął, biegając w kółko po plaży. — Jest cały mokry! 72 Teraz mogłem dojrzeć twarz taty. Mignął na niej obłęd jak jakieś rozpaczliwe wspomnienie, które odbiło się szaleńczą rysą na jego szczęce. Potem uśmiechnął się i zawołał mnie, żebym wrócił. Ale pozwoliłem jeszcze dwom falom rozbić się na mnie, nie zrezygno- wałem, i słaniając się wszedłem na brzeg, i wbrew swojej woli rozpłakałem się z zimna. — Świetnie — rzekł tata, gdy bliźniaczki wydawały okrzyki radości na mój widok i dotykały mojego mokrego ubrania. Wydawa- ło się, że prawił komplementy sobie, a nie mnie. — Zdejmij te buty. Tata niósł w każdej ręce but, gdy szliśmy plażą do mamy i fur- gonetki. — Hej, włóż dzieciakowi buty. — Ktoś zawołał za nami. — Są tu kawałki szkła i różne brudy. Obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy czarnego człowieka. Trzymał radio przy uchu i nosił na głowie obcisłą wełnianą pończochę. Mrugnął na tatę, który był dwa razy wyższy od niego, i wciąż się uśmiechał. — Jesteś człowiekiem, którego szukam — wyznał tata. Nieznajomy wyłączył radio. Wyglądał naprawdę na zakłopota- nego. Powiedział, że nazywa się Sidney Torch i że nie mieszka w tych okolicach. Ale widział, jak dzieci rozbijają butelki na plaży, i niebezpiecznie jest chodzić boso, można się skaleczyć. On jednak nie chce się do niczego wtrącać, powiedział, bo jest nikim, idzie odwiedzić brata i nigdy dotąd nas nie widział. Tata odezwał się: — Chciałem ci coś powiedzieć. — Oznajmił to w miły sposób i czarny człowiek, który spojrzał na niego z boku, zaczął chichotać. — Nikt nie kocha tego kraju bardziej niż ja — oświadczył tata. — I dlatego odchodzę. Ponieważ nie mogę patrzeć na to, co się dzieje. — Szedł spacerkiem naprzód i obejmował tego człowieka, Sidneya Torcha. — To tak, jak wtedy, gdy umarła moja matka. Nie mogłem na to patrzeć. Była silna jak wół, ale złamała kość biodrową i po krótkim pobycie w szpitalu złapała obustronne zapalenie płuc. I tak to leżała w łóżku i umierała. Przyszedłem do niej i wziąłem ją za rękę. Wiesz, co mi powiedziała? Powiedziała: „Dlaczego oni nie 73 dają mi trucizny na szczury". Nie chciałem na to patrzeć, nie chcia- łem tego słuchać. Więc odszedłem. Podobno stoczyła straszną walkę — przeżyła stan krytyczny, ale jej los był przesądzony. Gdy umarła, wróciłem do domu. Niektórzy mogą uznać to za szczyt bezwzględ- ności. Aleja nigdy nie odczuwałem wyrzutów sumienia. Za bardzo ją kochałem, żeby móc patrzeć, jak umiera. Przez cały ten czas pan Torch kręcił nerwowo gałkami radia. Nigdy nie słyszałem tej opowieści taty, ale to było dla niego bardzo typowe — opowiadać nieznajomemu szczegóły swego życia. Może to był jego sposób, żeby unikać zdrady, wyjawiać swoje tajemnice ludziom, których spotykał przypadkiem i nigdy więcej nie zobaczy. — To naprawdę smutna historia — stwierdził Torch. — A więc nie zrozumiałeś puenty — oświadczył tata. Torch wydawał się zakłopotany. A gdy mama zobaczyła, że jestem cały mokry, krzyknęła do taty: — Co chcesz udowodnić? — Pan Torch zaczął szybko oddychać i wycofywać się. Ale tata znów się do niego zwrócił. Miał dla niego propozycję. — Panie Torch, jestem gotów sprzedać ci tę furgonetkę za dwadzieścia dwa dolary, bo tyle kosztowała mnie rejestracja. — Myślę, że twój dzieciak powinien włożyć buty. — Torch powiedział to bardzo łagodnie. — Albo możesz mi dać swoje radio. Jest radio w furgonetce. Na nic mi ono. — Wyciągnął rękę i czarny człowiek potulnie dał mu radio. Pojechaliśmy na nasz statek. Pan Torch siedział w tyle wozu z Jerrym i ze mną. — Wasz stary z pewnością umie mówić. Mógłby być kaznodzie- ją. Może zagadać na śmierć. Ale powiem wam jedną rzecz. Kupiec to on nie jest! — Zaśmiał się i zapytał: — Dokąd jedziecie? Powiedzieliśmy, że nie wiemy. — To wasz stary siedzi za kierownicą? Na waszym miejscu, nie byłbym tego taki pewien! Jerry powiedział: — Mój tata nazywa się Allie Fox. Pan Torch podrapał zęby długim paznokciem. — To geniusz — powiedziałem. 74 — Racja — zgodził się Torch. Gdy znowu znaleźliśmy się przy statku, tata dał mu kluczyki i rzekł, że może również zatrzymać radio. W końcu nie potrzebuje go. Weszliśmy na trap i tak to było. — Wreszcie wolni! — zawołał tata. Staliśmy na wąskim pokła- dzie przed naszą kabiną. Światła Baltimore dawały miastu aureolę rozżarzonych chmur. Noc nie była ciemna, ale spowita jakimś męt- nym światłem. Hałas ruchu ulicznego był przytłumiony i nerwowy. Bryza drasnęła statek i wydawało się, że już jesteśmy na morzu, niczym nie związani z miastem. Patrzyliśmy w stronę doków, gdzie Torch odjeżdżał naszą furgonetką. Mama powiedziała: — Jeśli policja go zatrzyma, pomyślą, że ją ukradł. Zamkną go. — Nie obchodzi mnie to! —rzekł tata. Był z siebie zadowolony. — Po prostują oddałem. „Weź ją", powiedziałem. „Na nic mi ona". Widziałaś wyraz jego twarzy? Za darmo furgonetkę z nowym ra- diem. Jak „wanienkę dla robaków". Po prostu ją oddałem! Jak rzuciłem Polskiego i pracę u niego. Mama jednak rzekła ostro: — Co ty oddałeś? Zniszczony wóz, z którym był kłopot, żeby go zawieźć na wysypisko. Domowym sposobem zrobioną lodówkę cuchnącą na kilometr. Pracę, której, nawiasem mówiąc, nie warto było mieć. — Właśnie to mam na myśli. — Nie udawaj, że jesteś lepszy, niż jesteś. Tata wciąż patrzył na cumy w Baltimore. — Zegnaj, Ameryko! — zawołał. — Jeżeli ktoś zapyta, po- wiedz, że jesteśmy rozbitkami. Żegnaj, razem z twoimi rupieciami, twoimi wrakami i twoją brzydotą! I życzę przyjemnego dnia! 8 Wypłynęliśmy z Baltimore na tym statku „Jednorożcu" w środku nocy. Ściany kabiny wibrowały, jakby tańczyły shimmy na zębach brzęczącej piły. Moja koja rzępoliła i trącała mnie, tak że nie mogłem 75 spać. Przytknąłem twarz do bulaja i zobaczyłem smary na falach jak blade wapno rozpryskane na czarnym lodzie. Usłyszałem jęk syreny mgłowej, szczęk boi dzwonowej i odgłosy przypominające uderze- nia kamyków o cynowe wiadro. Stalowe drzwi załomotały, ale żadne z dzieci się nie obudziło. Rano byliśmy na pełnym morzu. I wtedy, pośrodku oceanu, statek zaczął żyć. Jadalnia w czasie śniadania była pełna — trzy inne stoliki zajmowały dwie rodziny. Jedna była bardzo duża. Gdy przedstawiliśmy się, dorośli powiedzie- li dzień dobry rodzicom, a dzieci zaczęły robić do nas miny. My byliśmy spokojni i czuliśmy się tu obco, oni byli hałaśliwi i czuli się jak u siebie w domu. Zachowywali się tak, jakby już kiedyś płynęli ,Jednorożcem". Rodziny te nazywały się Spellgoodowie i Bummicko- wie. — Pan się nazywa Fox? — zwrócił się jeden z mężczyzn do taty pierwszego dnia na morzu. — Pan już pewnie zapomniał, jak się nazywam, aleja pamiętam pańskie nazwisko. — Oczywiście — rzekł tata. — Moje znacznie łatwiej zapamię- tać niż pańskie. Był to wielebny Gurney Spellgood. Misjonarz. Przy każdym posiłku intonował głośno dla swej rodziny dziękczynny hymn — zajmowali dwa stoliki — zanim przystąpili do jedzenia. Zachowanie Bummicków było dziwniejsze, gdyż ta rodzina, składająca się z czte- rech osób o brązowych twarzach, zawsze się kłóciła i gdy podnosili głosy, starając się przekrzyczeć nawzajem, zaczynali wrzeszczeć w innym języku. Tata powiedział, że to po hiszpańsku i że są mie- szańcami. Pewnego dnia na rufie pan Bummick, który był tłusty jak prosiak, powiedział tacie, że chciał zawsze w Baltimore wybić szybę wystawową, a potem uciec na statek i odpłynąć daleko. — Nigdy by mnie nie schwytali. — Tata kazał nam trzymać się z daleka od Bummicków. Spellgoodów widywaliśmy jedynie podczas modłów, co było codzienną czynnością, i podczas posiłków. Drugiego dnia przy ko- lacji dziewięciu Spellgoodów nie siedziało przy stolikach. Tata zapytał Bummicka: — Co się stało z naszymi śpiewającymi 76 hymny przyjaciółmi? Chyba cierpią na morską chorobę — karmią rybki, tak? Pan Bummick zaprzeczył. — Są z kapitanem. Kapitan lubi za- praszać do siebie kolejno pasażerów na posiłki. — To zabawne — odezwał się tata. — Ja miałem zamiar zapro- sić kapitana, żeby jadł ze mną. Ale zmieniłem zdanie. Nie podoba mi się jego wygląd. Rodzina Bummicków spojrzała na niego. — Oczywiście żartuję — rzekł tata. Nigdy się nie śmiał, gdy żartował. Właściwie wydawał się bardzo ponury, gdy próbował być śmieszny. To było żenujące, gdy się wiedziało, że żartuje, i widziało się zakłopotanie na twarzach innych. Następnego wieczora Bummickowie jedli z kapitanem. — Przypuszczam, że on o nas zupełnie zapomniał, wielebny. — Tata zwrócił się do Gurneya Spellgooda. — Byłbym bardzo wdzię- czny, gdyby wielebny pomodlił się za nas. — Ostatni będą pierwszymi — oświadczył wielebny. Złożył ręce i uśmiechnął się. Tata dodał: — Niektórzy. — Słucham? — „Ludzie przyjdą z północy i południa i zasiądą przy stole w Królestwie Niebieskim. I oto niektórzy z ostatnich będą pierwszy- mi, a niektórzy z pierwszych ostatnimi". Łukasz. Wielebny rzekł: — Cytowałem Mateusza. — Źle ojciec cytował — oświadczył tata. I podniósł swój okale- czony palec. — Mateusz mówił: „wielu", a nie „niektórzy". Ale najlepszy fragment jest w rozdziale dziewiętnastym. „A każdy, kto by opuścił dom albo braci, albo siostry, albo ojca, albo matkę, albo żonę, albo synów, albo rolę dla imienia mego, stokroć więcej otrzyma i żywot wieczny osiągnie". Wielebny powiedział: — To moje hasło, bracie. Zrozumiałeś moją misję. — A jednak nie mogę nie zauważyć — rzekł tata, wymachując salcem w kierunku stołów Spellgoodów — że była tam również 77 babcia, nikogo wielebny nie zostawił. — I szybko dodał: — Oczy- wiście żartuję. Ale po tej rozmowie wielebny Spellgood próbował wciągać tatę w dyskusje na temat Pisma Świętego i dopuszczać do modłów na pokładzie. Następnego ranka wielebny zatrzymał go, gdy przemie- rzał pokład ze swymi mapami. Znajdowałem się nieopodal, łowiąc ryby. Tata rzekł: — Nie wyglądamy za dobrze w tej chwili, wielebny, ale czas i doświadczenie wyszlifują nas i modlimy się, żebyśmy się stali wyszlifowanymi strzałami w kołczanie Wszechmocnego. — Ezechiel? — zapytał Spellgood. — Joe Smith — wyjaśnił tata i wybuchnął śmiechem. — Prorok i męczennik, i założyciel jednej z dwudziestu najbogatszych korpo- racji w Stanach. Koorporacji — tak to tata wymówił z odcieniem czystej niena- wiści. Wielebny popatrzył na ocean i rzekł: — „W morze wdeptałeś jego konie, w kipiącą topiel wód mnogich". — Ozeasz. — Habakuka, rozdział trzeci — sprostował wielebny. — To chloroform — oświadczył tata. Ale fakt, że nie rozpoznał cytatu, ukłuł go. Zwrócił się do Spellgooda i przed jego wielką rodziną rzekł zaniepokojonym głosem: — A ile pompek może pan zrobić? Ha! Spellgoodowie milczeli. Tata rzekł: — „Pisaniu wielu ksiąg nie ma końca, a wiele nauki utrudzą ciało". Eklezjastes. Zresztą mam inne kłopoty. — I wrócił do swoich map. To od jednej z córek wielebnego, dziewczynki imieniem Emily, która miała twarz bez podbródka jak kaczka, dowiedziałem się, dokąd płynie „Jednorożec". Zrobiło się teraz gorąco i słonecznie. Trzy dni od Baltimore i wydawało się, że wiosna przemieniła się w lato. Załoga chodziła bez koszul. Ja większość dnia łowiłem ryby. Emily przyszła i powiedziała: — Ty nigdy nic nie złapiesz. — Za duży upał — rzekłem, gdyż dawniej zawsze wędkowałem 78 w strumykach, w cienistych miejscach rzeki Connecticut. — W cza- sie upału ryby idą na dno i nie jedzą. — Jeśli sądzisz, że teraz jest gorąco, to poczekaj, aż znajdziemy się w La Ceiba. — Gdzie to jest? — To tam, dokąd płynie ta łajba, głupku. W Hondurasie. Drugi raz w życiu usłyszałem tę nazwę i zawierała w sobie dźwięk jakiejś ponurej tajemnicy. Wtedy podszedł do nas chłopak Spellgoodów. Emily zawołała: — Ten dzieciak nawet nie wie, dokąd płyniemy. — Oboje śmiali się ze mnie. Warto jednak było stać się pośmiewiskiem, żeby się dowiedzieć, dokąd tata nas zabiera. I teraz zrozumiałem, o co chodziło podczas rozmowy z panem Semperem i jego ludźmi. Oni byli z Hondurasu. Tata wymieniał się miejscami. Na mapie, która znajdowała się za pokojem z radiem, Honduras wyglądał jak pusta skorupa żółwia, widziana z boku, z odciskami palców na całej powierzchni, a La Ceiba jak kropka na brzegu. To miasto było jakby wytarte od doty- kania. A szpilki na mapie wskazywały naszą drogę od wypłynięcia z Baltimore. Ostatnia szpilka znajdowała się równolegle do Florydy, dlatego więc było tak gorąco. Morze było płaskie jak ślizgawka — zielone przy statku i niebies- kie w dali. Nie było bryzy. Pokład był patelnią, a tu i ówdzie pod wpływem gorąca farba pękała. Wciąż łowiłem ryby. Emily Spellgood nie dawała mi spokoju. Była w moim wieku i nosiła rybaczki. — Jest sto razy cieplej w La Ceiba. Ty tam nigdy nie byłeś, ale ny tak. Mój tata jest tam naprawdę znany. Mamy misję w dżungli, naprawdę jest ładna. Chciałem coś złapać, żeby jej pokazać. Zarzucałem wędkę i ob- serwowałem stada mew sunące za nami. Unosiły się w powietrzu, wybałuszały oczy nad sterem, podskakiwały w kilwaterze, nurkowa- y za odpadkami wyrzucanymi z kuchni. Nigdy nie siadały na statku, ile wyrywały mi kawałki chleba z ręki, jeśli trzymałem je blisko ich Iziobów. Tata nie znosił mew. Ale dały mi pomysł, jak należy łowić ryby. Widziałem, jak kilka z nich wyławia z morza za statkiem ryby wielkości makreli. Wziąłem skórkę bekonu na haczyk — żadnego pływaka i tylko niewielki ciężarek przytrzymujący linkę, żeby móc zarzucić wędkę i łowić na błyszczkę. Emily stała za mną i mówiła: — Nazywa się Guampu, mamy fantastyczną motorówkę i wszyscy Indianie... Wędka naprężyła się. Szarpnąłem. Usłyszałem ludzki krzyk wśród pisków mew. Złowiłem ptaka. Haczyk musiał znajdować się w jego gardle, gdyż kiedy wypłynął, porwał wędkę ze sobą, ciągnąc ją jak sznurek latawca i skrzecząc. Bił z trudem skrzydłami i próbował się uwolnić. Zanurzył się w kilwaterze statku, potem znów się ukazał na górze i wydawało się, że odfrunie. Ale gdy linka prężyła się, prze- wracał się w powietrzu i żałośnie krzyczał. Inne mewy trzepotały dokoła niego bezsensownie, dziobiąc go w głowę z ciekawości i strachu. Puściłem linkę. Uderzyła w wodę jak przy łowieniu pstrągów i ten duży przerażony ptak pacnął w fale, ciągnąc pięćdziesiąt jardów linki ze swego dzioba. Nie uleciał daleko. Plusnął do wody i siedział tam, prychając jak kaczka i przeczesując skrzydłami morze. — Zabiłeś go! — zawołała Emily. — Zabiłeś tego biednego ptaszka. To pech — i okrucieństwo! Myślałam, że jesteś miły, ale jesteś mordercą! — Pobiegła wzdłuż pokładu, a potem usłyszałem, jak krzyczała: — Tatusiu, ten chłopiec zabił mewę! Przez resztę dnia bolało mnie gardło, jakbym połknął haczyk. Tata powiedział: —? Zabij jedną mewę dla mnie, Charlie —jak się o tym dowiedział? — ale niech nikt tego nie widzi. Następnego razu, gdy spotkałem wielebnego Spellgooda, spoj- rzał na mnie, jakby chciał mnie wyrzucić za burtę. A potem rzekł: — Czy powiedziałeś dzień dobry Jezusowi? Czy też ćwiczyłeś pompki jak twój ojciec i odwróciłeś się od Boga? Powiedziałem: — Mój tata potrafi zrobić pięćdziesiąt pompek. — Samson potrafił zrobić pięćset. Ale był zdrowy. Tego wieczoru na nas przyszła kolej zjedzenia kolacji z kapita- nem. Widziałem go przedtem tylko raz, kiedy nosił czapkę kapitań- ską. Bez niej, i w ubraniu khaki, wyglądał jak zwykły farmer, trochę 80 zgorzkniały, krótko ostrzyżony, w wieku Polskiego. Nie miał szyi, więc uszy, a raczej płaty uszne, dotykały kołnierza. Niebieskie oczy były bez rzęs, przez co sprawiał wrażenie, jakby stale wątpił w to, co mówisz. Miał spojrzenie ryby, zimnego dorsza na talerzu, wąskie ma- tę usta i rybie wargi, które wdychały powietrze, nie poruszając się. W jego jadalni był niski sufit, a wyposażenie polakierowano na tak ciemny kolor, że wyglądało jak zamarynowane — zamarynowa- ne półki, zamarynowane okładziny ścian i zamarynowana komoda; na jej wieku widniał napis: „Kapitan Ambrose Smalls". Gdy weszliśmy do pokoju, kapitan Smalls z kimś rozmawiał. Stali przy stole pochyleni nad mapami i człowiek w zabrudzonej smarami koszuli i z zabrudzonymi rękami zdjął czapkę na nasz widok, ale nie przestał mówić. — To chyba spawy — rzekł. — Nie widzę, co to może być innego. Chyba że pompa przestaje ssać. Czy trzeba uszczelnić grodź? — To numer 6, jedna z największych — zauważył kapitan. — Lepiej sprawdzić zbiorniki z balastem. Uważasz, że jest źle? — W tej chwili to tylko problem kondensacji. Kapitan skrzyżował ramiona. — Ci dobrzy ludzie są głodni. Przyjdź później. Człowiek zwinął mapy i wyszedł. Tata odezwał się: — Zamiast topić problemy, dlaczego nie na- lczyć ich pływać? Kapitan zacisnął wargi i popatrzył na tatę oczami bez rzęs. — Dziura w pańskiej łajbie? — Tata miał ponury wyraz twarzy, hartował. Kapitan też zmarszczył czoło. — Pompa zęzowa na lewej burcie, ^ie ma powodu do zmartwień. To mój problem. — Pewnie uszczelka w jakimś cylindrze — stwierdził tata. — iVoda morska to piekło dla uszczelek. Niszczy materiał, nawet te vasze tak zwane cudowne włókna. Wszystko przez ten upał. A usz- :zelki nie znoszą niedbalstwa. Po prostu giną. Ale wszystko w po- ządku... możemy pływać. — To nie cylindry, to pompa odśrodkowa. I nawet nie jesteśmy >ewni, czy to ona — wyjaśnił kapitan. — Proszę, siadajcie. 81 Tata rozwinął swoją serwetę, chwytając ją, jakby to było coś z bielizny do prania. Zawiązał ją pod brodą jak śliniaczek. Jerry i bliźniaczki zrobili to samo, ale ja położyłem serwetę na brzuchu, tak jak kapitan. Mama położyła na kolana. Tata spojrzał na mnie i uśmiechnął się, gdyż naśladowałem kapitana. — To pewnie łopatki — rzekł tata. — Albo coś z silnikiem. Nie radziłbym uszczelniać grodzi. Zaleje się, a pan stanie się tak zado- wolony, że wyłączy pompę. Wtedy powstaną wibracje. Sympatycz- ne wibracje wywołują szczękanie zębów i piekło wybuchnie na statku... — Zupa stygnie — przerwał kapitan. — Czy to wasza pierwsza wizyta w Hondurasie? Tata przełknął łyżkę zupy i nic nie powiedział. — To więcej niż wizyta — odezwała się mama. — Zamierzamy tam pozostać przez pewien czas. — Byliście już kiedyś? — Spotkałem dzikusa, który tam mieszkał — wyjaśnił tata. — I raz jadłem banana z Hondurasu. Bardzo mi smakował, więc pomy- ślałem sobie, dlaczego nie wyemigrować? Ale kapitan nie zwracał na niego uwagi. Zwrócił się do mamy: — W wielu dziedzinach Honduras jest zacofany o pięćdziesiąt lat. La Ceiba to wiocha. — To mi odpowiada — oznajmił tata. — Jestem prostak. Ale my jedziemy do Moskitii. Mama popatrzyła na tatę. Była to dla niej nowina. — No, tam panuje epoka kamienna. Jak Ameryka przed wylą- dowaniem pielgrzymów. Tylko Indianie i las. Nie ma dróg. Wszędzie dziewicza dżungla. — Ameryka też zbliża się do dżungli — oznajmił tata i spoch- murniał. — I bagna — ciągnął kapitan. — Takie fatalne, że gdy się w nie wpadnie, nie można już się z nich wydostać. — Bardzo zachęcające — rzekł tata. Wydawało się, że jest naprawdę zadowolony. — Zna pan ten kraj jak własną kieszeń. — Tylko wybrzeże, ale i tam jest źle. Nikt mnie nie zawlecze 82 w głąb! Niektórzy z załogi stamtąd pochodzą. Jeden jest w tej chwili na brygu. Odprawię go w porcie i już nie zaciągnie się na inny statek. Wielu z tych facetów przyprawia mnie o ból głowy, aleja tu rządzę. — Chyba to przyjemne uczucie być królem swego kraju — zauważył tata. Kapitan spojrzał na niego, ja jednak byłem pewien, że tata mówi serio i obdarza go komplementem. — Gurney Spellgood ma tam misję. Jego kościół jest gdzieś w górnym biegu rzeki. Tata powiedział: — Myślę, że jego znajomość teologii nie jest taka wielka. — Czym pan się będzie zajmował? — zapytał kapitan zirytowa- ny uwagą taty o wielebnym Spellgoodzie. Ale tata nie odpowiedział. Nienawidził bezpośrednich pytań, jak: „Dokąd idziesz? Co robisz? Po co?" Nigdy nie pytaliśmy w taki sposób. Mama odezwała się, żeby przerwać milczenie. — Allie, mój mąż, kiedyś bardzo interesował się Biblią. On i wielebny dyskutowali na ten temat. To miał na myśli. Jest jedyną osobą, jaką znam, która zaprasza świadków Jehowy do domu. Urzą- dza im prawdziwe przesłuchanie. Tata rzekł: — Trochę grzebałem w Biblii, tak ogólnie studiowa- łem. To taki osobisty przewodnik, prawda? Dla zachodniej cywili- zacji. Ale nie spełnia swojego zadania. Zastanawiałem się, na czym polega problem. Czy to nasza wina, czy tego podręcznika. — I co będziecie robili w Moskitii z tą miłą rodzinką? Bezpośrednie pytanie, ale tata przyjął je. — Zapuszczę włosy — odparł. — Chyba zauważył pan, kapitanie, że mam długie. Wie pan dlaczego? Dużo podróżowałem, ale lubię samotność. Trudno o to w Ameryce. Te wszystkie osobiste pytania. Nie znoszę na nie odpo- wiadać. Co to ma za związek z włosami? Zaraz wyjaśnię. To właśnie fryzjerzy najwięcej ich zadają. Zwykle przeprowadzają ze mną wy- wiady. Ale gdy przestałem się strzyc, skończyły się pytania. A więc pewnie zapuszczę włosy dla spokoju ducha. — Mieliśmy kilka lat temu na statku takiego faceta jak pan. Zamierzał spędzić resztę życia w Hondurasie. Zszedł na ląd. Zabra- 83 liśmy nasz ładunek — ananasy. Facet wrócił z nami. Nie mógł tego znieść. Wytrzymał dwa dni. — Proszę na nas nie czekać — oświadczył tata — chyba że pan chce, żeby ananasy zgniły. Kapitan powiedział: — Zabrałem kiedyś moją rodzinę na jeden rejs. Byli kilka dni w Tegoose, a potem zwiedzali ruiny. Przyjemna wizyta. — Myjak sądzę, nie płyniemy do ruin, raczej je opuszczamy — oznajmił tata. —A jeśli chodzi o zgorzkniałe i porywcze narody, nim przyjechaliśmy do Baltimore, musieliśmy kupić różne rzeczy. Wstą- piliśmy do Springfield, jednego z takich handlowych centrów, które bardziej wyglądają jak handlowe obwody. Kupiliśmy buty i gdy płaciłem, rzuciłem okiem przez otwarte drzwi na jeden z magazy- nów, gdzie znajdował się biuletyn dla pracowników. Widniało na nim hasło napisane wielkimi literami: „Jeśli sprzedałeś klientowi tylko to, czego on żąda, to nic mu nie sprzedałeś". Sklep z obuwiem. Miałem ochotę wyjść w starych butach. — To biznes — stwierdził kapitan. — To ruina — odparł tata. — Jemy, kiedy nie jesteśmy głodni, pijemy, kiedy nie jesteśmy spragnieni, kupujemy nie to, co nam jest potrzebne, wyrzucamy wszystko, co jest przydatne. Nie sprzedawaj człowiekowi tego, czego on potrzebuje — sprzedawaj to, czego nie potrzebuje. Udawaj, że on ma osiem stóp, dwa żołądki i pieniądze do wyrzucenia. To już nie brak logiki — to zło. — A więc płyniecie do Hondurasu. — Potrzebne są nam wakacje. Gdybyśmy mieli pieniądze, uda- libyśmy się na wyspę Juan Fernandez. Ale nie chcieliśmy sprzedać prosiaka. Mama roześmiała się. Często się śmiała. Uważała, że tata jest zabawny. — Moja rodzina wydoroślała — rzekł kapitan. — Moja żona jest zadowolona tam, gdzie jest, to znaczy w Veronie na Florydzie. I ten statek to mój dom. Zawijałem do wielu portów — na Wschodnim Wybrzeżu, w Meksyku, w Ameryce Środkowej, w Kanale i po jego 84 drugiej stronie, i powiem wam, z wyjątkiem kilku drzew palmowych, wszystkie są takie same. — To rodzaj strachu — rzekł tata. — Gdy mężczyzna mówi, że wszystkie kobiety są takie same, to znaczy, że się ich boi. Podróżo- wałem dookoła świata. Byłem tam, gdzie deszcz nie pada, i tam, gdzie nie przestaje padać. Nie powiedziałbym, że te kraje są takie same, a ludzie tak się od siebie różnią jak psy. Nie pojechałbym, gdybym wiedział, że wszędzie jest tak samo. A gdybym był kapita- nem statku, zostałbym w swojej koi. Mam nadzieję, że kraje są różne. Jeśli Honduras nie jest, wrócimy do domu. — Gurney śpiewa swoje hymny. Bummick pracuje dla firmy handlującej owocami. To już inna historia, ale pewnie mu się to podoba, bo inaczej tam by nie został. — Jeśli jest przestrzeń, będziemy zadowoleni. Zabrakło nam przestrzeni w Ameryce i powiedziałem: „Jedziemy stąd!" Ludzie normalnie nie mówią takich rzeczy. Zauważył pan, kapitanie? Ame- rykanie nigdy nie opuszczają domu. Mówią, że chcą nowego życia. A więc jadą do Pittsburgha. Co to za nowe życie? Albo jadą na Florydę i myślą, że emigrują. Jak powiedziałem, dużo podróżowa- łem, ale nigdy nie spotkałem Amerykanów, którzy zamierzali zostać tam, gdzie byli, z wyjątkiem paru kalek i opóźnionych w rozwoju, którzy nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Większość Amerykanów to gołębie pocztowe i nikt z nich nie jest przekonany, że warto zrobić to, co my — pozbierać się i pojechać do innego kraju na dobre. Pewnie pan myśli, że to nielojalne, ale człowiek może tylko tyle znieść. Ja? Już czuję się lepiej na statku. Dlatego mówię panu, kapitanie, to, czego nie mógłbym powiedzieć nikomu w kraju. Gdy- bym powiedział, że wyjeżdżam, uznaliby mnie za człowieka wyję- tego spod prawa. Amerykanie sądzą, że opuścić Stany na dobre to przestępstwo, aleja nie widzę innej możliwości. Potrzebna nam jest swoboda ruchów, żeby móc myśleć. No i dobrze — ciągnął tata i teraz roześmiał się —jak zapewne zauważyliście, myślę łokciami! Przez cały czas bliźniaczki, Jerry i ja siedzieliśmy stłoczeni przy ścianie i nasze ręce zderzały się, gdy jedliśmy. Bliźniaczki wrzucały 85 kawałki krakersów do zupy, ponieważ kapitan tak zrobił. Ale nie jadły jej, bo wyglądała jak pomyje. I Jerry, który nie znosił kiełbasy (tata zawsze mówił, że dodają do niej końskie wargi i krowie uszy), ledwie tknął drugie danie, zjadł tylko kilka ziarenek groszku. Dzie- ciaki kopały się również pod stołem. Tak się za nie wstydziłem, że zjadłem wszystko, co postawił przede mną na stole czarny kelner. Siedziałem na końcu stołu przy kapitanie, który pogratulował mi dobrego apetytu, i powiedział, że urosnę duży, jak będę tyle jadł. — Jeśli chcesz — powiedział — pokażę ci mostek. Widziałem, że łowisz ryby z dziobu. Mamy sonar. Możesz zobaczyć ryby na ekranie i będziesz wiedział, kiedy zarzucić wędkę. Chcesz pójść na górę? Zapytałem tatę, czy mogę. — Słyszałeś, co mówił kapitan, Charlie. On tutaj rządzi. Ten statek to jego królestwo. Może robić, co mu się podoba. On ustanawia prawa. Wszyscy ludzie i pompy są jego, czy działają czy też nie. — Płynę pod banderą amerykańską, panie Fox. Nie doprowa- dzam mojego kraju do ruiny. — Ani ja — odparł tata. Kapitan powoli oddychał, potem rzekł: — Słyszałem, że pan tak. — Nie mam ojczyzny, przyjacielu. I niedługo ty jej też nie będziesz miał — odparł tata. Mama odezwała się: — Kapitanie, chciałabym zobaczyć ładow- nię, maszynownię, tam gdzie jest załoga. Dzieci to zainteresuje. Będzie to dobra lekcja — mogłyby zrobić parę zdjęć. — Widzi pan, kapitanie, sami uczymy dzieci — wyjaśnił tata. — Nie podobały mi się szkoły. To tylko place zabaw i malowanie palcem. Niedouczeni nauczyciele, dzieciaki analfabeci. Ślepy pro- wadzi ślepego. Oczywiście, że wszystko później okaże się do nicze- go. Rozpacz. — Nauka w domu ma swoje ograniczenia — stwierdził kapitan. — Próbował pan kiedyś? Kapitan oznajmił, że jego zdaniem publiczne szkoły są dobre i nigdy nie martwił się z powodu systemu oświaty. 86 Gdy tata to usłyszał, wziął z półki jakąś książkę i dał do ręki Clover. — Otwórz, Babeczko, i czytaj, co widzisz. Clover otworzyła i zaczęła czytać: — Błąd w kompasie jest czasami wy-wyko-rzystany przy obli-cze-niach od-od-chyleń igły magnetycznej. To al-al-gebra-iczne podsumowanie różnych wa-wa- riacji i de-dewiacji. Ponieważ od-od-chylenie igły magnetycznej zależy od geo-geo-graficznego położenia i kurs statku... — Wystarczy — rzekł tata, złapał książkę. — Ma pięć lat. Chciałbym zobaczyć, czy dziecko, które chodzi do szkoły, to potrafi. Clover uśmiechnęła się do kapitana i położyła ręce na brzuchu. — Mądra dziewczynka — pochwalił kapitan. — Albo ten kryzys energetyczny — powiedział tata. — To wina szkół. Energia wiatru, energia fal, słońca, gazu — to sprawa uboczna. Bawi ich gadanie o tym, ale każdy pędzi do szkoły na arabskiej benzynie, eskimoskiej ropie, a paplają o wiatrakach. No a cóż jest nowego w wiatrakach? Holendrzy używają ich od lat. Szkoły wciąż uczą przestarzałych rzeczy i zostają w tyle za ostatnimi nowinkami. Nic dziwnego, że dzieciaki wąchają klej i biorą narkotyki! Nie winię ich. Ja też brałbym narkotyki, gdybym musiał wysłuchiwać tych bzdur. I nikt nie widzi, jakie to wszystko może być proste. Hej, głośno myślę, ale weźmy choćby magnetyzm. Czy pan kiedyś słyszał, kapitanie, żeby ktoś mówił do rzeczy o energii magnetycznej? — Generatory mają magnesy — rzekł kapitan. — Elektromagnesy. One potrzebują energii. To znaczy paliwa, fa mówię o naturalnych magnesach... — Nie rozumiem, jak by to miało działać. — Wielkości diabelskiego koła — wyjaśnił tata. — Nie ma takich wielkich. — Tysiące ich umieszczone na kilku kołach. — Będą się przyciągać — zauważył kapitan. — Jestem bardziej zaawansowany od pana. Trzeba je umieścić pod różnym kątem, ponad trzysta sześćdziesiąt stopni, i uzyskuje się sfekt popychania i przyciągania ze zmiennymi polami magnetycz- nymi. 87 — Po co? — Perpetuum mobile. Chodzi o to, że czymś takim można oświetlić miasto. Ale gdy komuś o tym powiesz, patrzą na ciebie jak na wariata. — Tata spojrzał na kapitana, jakby rzucając mu wyzwa- nie, żeby patrzał na niego w ten sposób. Mama powiedziała: — Allie jest wynalazcą. — Właśnie się nad tym zastanawiałem — rzekł kapitan. — Ściśle mówiąc — wtrącił tata — nie ma czegoś takiego jak wynalazek. Nie ma w tym nic twórczego, to mam na myśli. To tylko powiększenie tego, co istnieje, żeby spotkały się przeciwległe biegu- ny. Mogliby tego uczyć w szkole. Edison chciał, żeby wynalazczość stała się przedmiotem nauczania w szkole, jak nauka o prawach obywatelskich albo język francuski. Ale szkoły wolą uczyć malowa- nia palcem, chociaż mogłyby uczyć dzieciaki czytać. Zachęcają do impertynencji. Szkoła jest zabawą! Harvard jest zabawą! — Kapitan częstuje cię kawą, Allie. Kapitan trzymał dzbanek z kawą nad filiżanką taty. — I tak to zawsze jest, prawda? Zajmujesz się poważnym pro- blemem, jaik końcem cywilizacji, a ludzie mówią: — „Nie myśl o tym — napij się". Zabawny świat. Piekielnie się cieszę, że go żegnamy. — Nie napije się pan kawy? — zapytał kapitan. — Nie, dziękuję. Pod wpływem kofeiny za dużo mówię. Hej, podoba mi się ta bananowa łódź! Pójdę do mojej kabiny i zapalę skręta. Myślałem, że kapitanowi oczy wyjdą z orbit. — Po prostu żartowałem — powiedział tata. 9 „Jednorożec" płynął teraz wolniej. Wiedziałem o tym, patrząc na szpilki na mapie. Powiedziałem o tym tacie, a on rzekł: — Nie spuszczaj oczu z tych szpilek, Charlie. Mam ręce pełne roboty, żeby się ukryć przed Gurneyem Spellgoodem i jego wyznawcami Biblii. 88 On modli się, żebym dołączył do niego, aja się modlę, żeby zostawił mnie w spokoju. Zobaczymy, czyje modły zostaną wysłuchane. Później tego ranka, gdy patrzyłem na szpilki, Emily wyskoczyła zza moich pleców i zapytała: — Dlaczego nie łowisz ryb? — Nie mam ochoty. — I wyszedłem na pokład. Szła za mną i dalej pytała: — Skąd ty jesteś? — Ze Springfield — rzekłem, wymieniając największe miasto, jakie znałem. — Nigdy nie słyszałam o Springfield. Jaką mają drużynę? Zastanawiałem się, o czym ona mówi. Odparłem: — To tajem- nica. — My jesteśmy z Baltimore. Baltimore ma „Orioles". To moja drużyna. Prawie wygrali rozgrywki światowe. Noszę nowy stanik. Ruszyłem na rufę. — Wiem, dlaczego nie łowisz ryb. Ta mewa, którą zabiłeś, zabrała twoją linkę. Zasłużyłeś na to, żeby ją stracić, bo jesteś mordercą. Zamordowałeś niewinnego ptaszka, jedno z boskich stwo- rzeń. Mewy są dobre — zjadają odpadki. Mój tata modlił się za tego ptaszka. — Mój tata modlił się za twojego tatę — powiedziałem. — On nie ma prawa tego robić. Mojemu tacie niepotrzebne są żadne modlitwy. On pracuje dla Boga. Założę się, że nawet nie masz drużyny. — Właśnie, że mam. Jest w telewizji. — Jaki program najbardziej lubisz w telewizji? To mnie zatkało. Nie mieliśmy telewizji. Tata nie znosił jej, jak również radia, gazet, filmów. Powiedziałem: — Programy telewizyjne to trucizna. — Tak zawsze mówił tata. — Chyba jesteś chory — stwierdziła Emily i poczułem, że tata mnie zawiódł, ponieważ nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Ja oglądam Muppety, Misia Adamsa, Niewiarygodnego Nie- zgułę, Jaskiniowców, ale mój ulubiony program to: Star Trek. W so- botnie popołudnie oglądam horrory. Widziałam też, jak Frankenstein 89 spotyka potwora z kosmosu i Godzillę. To naprawdę straszy. W nie- dzielę wszyscy oglądamy program religijny i śpiewamy hymny. Mój ojciec był w telewizji, właśnie w tym programie. Czytał lekcję. Pomylił się i musiał przerwać dlatego, że światło raziło go w oczy. Telewizyjne światła mogą wywołać paskudne oparzenie, dlatego wszyscy ludzie są czerwoni. Założę się, że twój ojciec nigdy nie brał udziału w telewizyjnym programie. — Mój tata jest geniuszem — oświadczyłem. — Tak, ale co on robi? — Może zrobić lód z ognia, widziałem to. — I co w tym dobrego? - — To lepsze niż modlitwa. — To grzech. Bóg cię za to skarze. Pójdziesz do piekła. — My nie wierzymy w Boga. Te słowa wywołały u niej szok. — Bóg cię słyszał! — zawołała. — No, dobrze, a więc kto stworzył świat? — Mój tata twierdzi, że niezależnie od tego, kto to był, zrobił to źle, więc dlaczego mamy go czcić za to, że zrobił bałagan? — Jezus powiedział nam, że trzeba się modlić. — Mój tata mówi, że Jezus to głupi żydowski prorok. — Nie był Żydem. — Emily żachnęła się. — Na pewno. Ty naprawdę chodzisz do jakiejś głupiej szkoły, że w to wierzysz. Nie chciałem mówić o szkole, ani o Bogu, ponieważ nie pamię- tałem dokładnie, co tata mi mówił. — Uczymy się w szkole o systemie komunikacji — powiedziała Emily. — Panna Barsotti nas uczy. Ma nową impalę. Prawdziwe cudo — biała, z czerwoną tapicerką i klimatyzacją. Spala galon na osiemnaście mil. Pozwoliła mi się przejechać na przednim siedzeniu. Nasza szkoła w Baltimore ma dwa baseny —jeden jak olimpijski. Zdobyłam odznakę pływacką średniego stopnia. Tego dnia, w czasie przejażdżki, panna Barsotti kupiła mi colę i hamburgera. Powiedzia- ła, że jej przyjaciel jest bioelektronikiem. Po tym przemówieniu zabrakło jej tchu. Ja nie miałem szkoły, basenu, panny Barsotti. Patrzyłem ponad relingiem na zieloną taflę oceanu i pomyślałem, że jeżeli takie nudziary chodzą do szkoły, to 90 tata ma rację. Ale ona znała rzeczy, o których nie miałem pojęcia, poruszała się w większym i bardziej skomplikowanym świecie, mówiła innym językiem. Nie mogłem z nią współzawodniczyć. Chciała wiedzieć, jaka jest moja ulubiona aktorka filmowa i pio- senkarz, i chociaż słyszałem, że dla taty ci ludzie to bufoni i klauni, nie mówiłem zbyt przekonywająco, kiedy powtarzałem jego słowa. Chciała wiedzieć, jakie lubię płatki śniadaniowe — ona lubiła płatki firmy „Froot Loops" — a ja byłem zbyt zażenowany, żeby przyznać się, że mama sama przyrządza naszą owsiankę z orzechów i omielo- tiego owsa, ponieważ taka zaimprowizowana namiastka wydawała mi się czymś pospolitym. Powiedziała: — Umiem tańczyć tańce dyskotekowe. — I byłem zgubiony. — Twój ojciec jest misjonarzem. Wcale nie mieszkacie w Bal- timore. — Właśnie, że mieszkamy. Mój ojciec ma dwa kościoły. Jeden w Guampu, w Hondurasie, i drugi w Baltimore. W Baltimore nie musisz wysiadać z samochodu. — Co to znaczy? — Ludzie podjeżdżają pod kościół i modlą się w samochodzie, ile tylko w niedzielę rano, kiedy nie ma filmu. Boże, ale ty jesteś jłupi. Jak Zambo. Emily Spellgood pochodziła z tego innego świata, do którego tata zabronił nam wstępu. A jednak wydawał mi się wspaniały. Można >ię było nim chwalić. Nasze życie w porównaniu z nim wydawało »ię nudne, domowej roboty, jak łaty na naszym ubraniu. Ale jeśli nie ?nogę mieć tamtego życia, to dobrze, że jedziemy daleko, gdzie nikt las nie zobaczy. Uratował mnie kapitan Smalls. Z górnego pokładu zawołał: — Zhodź, Charlie, chcę ci coś pokazać! — Pomogę mu sterować statkiem — powiedziałem i odszedłem )d Emily Spellgood. Na mostku kapitan Smalls pokazał mi kompas i mapy. Pozwolił ni trzymać ster i zademonstrował działanie sonaru — ławice ryb ikazały się jak cienie. W dole, wciąż na rufie, Emily stała przy 91 relingu. Obok niej było dwóch marynarzy. Jeden polewał wężem pokrywę luku ładowni, a drugi wycierał ją szczotką. Powiedziałem: — Mój tata wynalazł mechaniczną szczotkę. Ni- by z nią tańczysz, a ona sama pracuje. — Twój ojciec to nie byle kto. — To geniusz — oznajmiłem. — Oby tak było. Wiesz, dokąd was zabiera? — Tak, proszę pana. — Widzisz tego człowieka na słupie na pokładzie dziobowym? Facet znajdował się na szczycie pomarańczowego słupa i malo- wał go na biało. — Może to robić tak dobrze dlatego, że jest częściowo małpą. Tam, skąd pochodzi, wszyscy praktycznie żyją na drzewach. Niektó- rzy z nich mają ogony. Prawda, panie Eubie? Pan Eubie stał przy sterze, ale nim nie poruszał. — Tak jest, kapitanie. Spojrzałem badawczo na wiszącego człowieka i dostrzegłem podobieństwo do ludzi na farmie Polskiego. — Dżungla moskitów — powiedział kapitan. — Niektórzy z tamtejszych ludzi nigdy nie widzieli białego ani nie wiedzą, co to ster. Zapytaj wielebnego Spellgooda. Jeśli chcą jeść, włażą na drze- wo i zrywają orzech kokosowy. Mogą żyć za nic, wszystko, czego potrzebują, mają w zasięgu ręki — za darmo. Większość z nich nie nosi ubrań. To wolne i łatwe życie. — Dlatego tam jedziemy — powiedziałem. — Ale to nie jest miejsce dla was — stwierdził kapitan. — Wyobraź sobie ogród zoologiczny, z tym że zwierzęta są na zew- nątrz, a istoty ludzkie w klatkach — domach, osadach, misjach. Patrzysz przez ogrodzenie i widzisz, jak te stworzenia gapią się na ciebie. One są wolne, ale ty nie. Oto, jak tam jest. — Tata będzie wiedział, co należy zrobić. — Tegoose jest okropne, ale to przynajmniej miasto. Ja bym nie posłał swojej rodziny samej do dżungli, żeby została zagryziona żywcem, wyśmiana i wykrzyczana. 92 — My nie będziemy sami. — Nienawidzę robaków — rzekł kapitan. — Nigdy nie zoba- czysz robaka na tym statku. Nie znoszę ich. Ale twój ojciec pewnie bardzo je lubi. Węże, chrząszcze, pluskwy, muchy, moskity, błota, szczury. — Potrząsnął głową. — I ten smród. Zadzwonił telefon. Kapitan podniósł słuchawkę i rozległ się jakiś nieludzki bełkot. Kapitan powiedział: „Taak" i odłożył ją, a potem zwrócił się do pana Eubie: — Mamy prognozę pogody. — Do mnie rzekł: — Możemy lapotkać huragan. Lepiej teraz zmykaj, ale przyjdź do mnie potem. W czasie lunchu tata zapytał, co kapitan o nim mówił. — Założę ;ię, że mówił o mnie źle. — Nie — odparłem. — Pokazał mi swój sonar. — Ciekaw jestem, co jeszcze dostał na Gwiazdkę. Jerry powiedział, że jeden z młodych Spellgoodów opowiadał mu i skorpionach. Umierasz po ukąszeniu. Clover i April rozmawiały ; kimś z załogi. Clover rzekła: — Uczył nas gry w salonowca. Tata powiedział: — Raz ugryzł mnie skorpion, ale jeszcze żyję. lówię po hiszpańsku jak Hiszpan. A jeśli chodzi o sonar, Charlie, zytałem o nim i mogę nauczyć tego kapitana więcej, niż zdoła się auczyć. — Masz paranoję — oświadczyła mama i wstała od stołu. — Jest na mnie wściekła — rzekł tata. Potem popatrzył na nas zapytał: — Sądzicie, że mam paranoję? Powiedzieliśmy, że nie. — A więc chodźcie za mną. Zaprowadził nas na rufę. Wielebny właśnie zaczął kazanie ze vego zwykłego miejsca na wciąganej platformie. Stał tam, pod jchmurnym niebem, z rozwianymi włosami, pokrzykując do swej ;romadzonej rodzinki. Ale gdy zobaczył tatę, zeskoczył i powitał ). Tata powiedział, że jesteśmy zajęci. A na to wielebny, że ma dla ego prezent — Biblię. — Niepotrzebna mi — odparł tata. Wielebny uznał, że to zabawne. Zachichotał i przez ramię spoj- rzał na swoją rodzinę. — Potrzebujesz takiej, bracie. — I pokazał mu książkę oprawioną w dżinsowe płótno. — Zatrzymaj ją. — To najnowsza — rzekł Spellgood. — Dżinsowa Biblia. Prze- tłumaczył ją zespół uczonych z Memphis. Zaprojektowana przez psychologa. Tata wziął ją i obracał w ręce. Potem trzymał dwoma palcami, jakby była przemoczona. — Istnieje również wersja hiszpańska. Korzystamy z tych eg- zemplarzy w naszej parafii. Ci ludzie to doceniają. Inne, ze złotym liściem i wstążeczkami, i Bóg wie czym jeszcze, okropnie ich prze- rażały. To dla ciebie, bracie. Tata nam ją pokazał. Płótno dżinsowe było prawdziwe, obszyte dookoła okładki i była jeszcze mała kieszonka na wewnętrznej stronie. — Przypatrzcie się dobrze, dzieci — rzekł tata. — Oto coś, przed czym was ostrzegałem. — Oddał książkę wielebnemu mówiąc: — Pańskie królestwo nie jest z tego świata, wielebny. Moje jest. — Oby Bóg ci wybaczył. Na to tata: — Człowiek jest Bogiem. Przechodziliśmy koło luków na rufie, gdzie znajdował się wielki stalowy słup. Bomy, które widzieliśmy z nabrzeża w Baltimore, jak kołysały ładunkiem, były zabezpieczone sześcioma grubymi linami. Tata powiedział, że to są wanty. Unieruchamiają bomy i są przymo- cowane blokami do szczytu dźwigu. — Bomu ładunkowego — powiedziałem. — Przepraszam, Charlie. Co takiego? — Tak mówił kapitan. — Jeżeli on tak na to mówił, to pewnie tak się to nazywa. A więc to jest wyciąg do kotwicy, a to, jak powiedziałem, wanty. Zastana- wiam się, jak wysoko mógłbyś się wspiąć po tych wantach. Myślisz, że wlazłbyś na szczyt? Niebo miało dziś trzy kolory: było fioletowe, bladożółte i szare. Wiatr unosił smugi fruwających kropelek. Chmury płynąc, przeista- 94 czały się w stosy niemodnych kapeluszy z wysokimi denkami i pió- rami, a morze nie wyglądało już niczym w tropiku. Miało kolor jak w porcie, z bryzgami piany, i wydawało się, że coś popycha je od dołu: grzbiety wielorybów i płetwy rekinów. — Myślisz, że potrafisz, Charlie? W miarę jak statek powoli się kołysał, ujrzałem słup i bomy, i wanty, które je trzymały przyciągając i odciągając. Patrząc tak w górę, poczułem mdłości. Powiedziałem tacie, że mam chorobę morską. Kazał mi wpatrywać się w horyzont, a poczuję się lepiej. — Choroba morska to tylko taka dolegliwość w uchu wewnętrz- nym. — Jezus! Mi-łość... ła-ska Bo-ga. — Głos wielebnego docierał io nas sylabami przynoszony przez wiatr. A wiatr jęczał w wantach :ak, jak przy ogrodzeniach na farmie Polskiego w zimowe wieczory, lajsmutniejszy dźwięk na świecie, powietrze wydobywające z drutu :ienki pisk. — Może padać — zauważyłem. — Woda jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. Jerry powiedział: — Charlie się boi. — Charlie się nie boi — zaprzeczył tata. — Bada wanty dla (parcia rąk, prawda, synku? — Na słupie jest drabina — wtrąciła Clover. — Każdy dureń potrafi się wspiąć po drabince — rzekł tata. — Me na tych wantach, jeśli wejdziesz na nie, zawiśniesz wprost nad rodą. — Tam w górze? — Wskazałem ręką, gdzie krzyżowały się pokładem. — Nie, po zewnętrznej stronie. — Wskazał na wiatr z kropelka- ni wody. — Dlatego to jest zabawne. Chłopcy w twoim wieku robili 3 cały czas na wielkich żaglowcach. Poddawał mnie próbie, jak na plaży koło Baltimore, kiedy rzucił ii wyzwanie, żebym usiadł na głazie. Ten maszt nie był wyższy niż riązy, na które właziłem na łące Polskiego, ale kołysanie statku morze z grzywami piany wywoływały ból brzucha. Powiedziałem: — Boli mnie noga. 95 — Wciągnij się na rękach. Szeptem wymruczałem: — Tatusiu, ja się boję. — A więc musisz tego dokonać, ponieważ jest to najlepszy sposób, żeby przestać się bać. A może wolisz przyłączyć się do tych świętoszków i zapomnieć o wszystkim? Spellgoodowie zaczęli intonować hymn, który wiatr przemieniał raz w powolne, raz w szybkie pomruki i jęki. Nie było poprzecznych lin na wantach. Były proste i grube — sześć lin zawieszonych pod kątem do bloków na szczycie kolumny. Gdybym wdrapał się na nie, dyndałbym w powietrzu. Ale widziałem lepszą metodę. Wspinając się trochę, a potem stawiając nogi na dalekiej wancie, mógłbym się poruszać pionowo, jakbym chodził po ścianie, trzymając się umocowanej liny. To było możliwe. — Ociągasz się — rzekł tata. — Coraz bardziej się boisz. — Kapitan będzie na mnie wrzeszczał. — A więc tego pomyleńca się boisz? Jerry zawołał: — Tatku, pozwól mi spróbować. — Możesz pójść po Charliem. To był dla mnie bodziec. Aby zobaczyć, jak Jerry próbuje i ponosi fiasko, musiałem zrobić to pierwszy. Zrzuciłem kopnięciem buty i wspiąłem się na niższe bloki trzymające wanty po stronie statku. Podciągnąłem się. Tata powiedział: — Dzielny chłopiec. Jeszcze kilka ruchów nogami i już patrzyłem z góry na jego czapkę baseballową. Wiatr przygniatał mnie, a mewy szalały, piszczały na mnie, jakby w odwecie za ptaka, którego zabiłem. I słyszałem głos wielebnego, który przewodził swej rodzinie śpiewającej hymny. Znajdowałem się tylko osiem, dziesięć stóp ponad statkiem, ale wiatr już był tak silny jak na szczycie góry, ponieważ brezent osłaniał pokład przy relingu. Miałem nadzieję, że tata zauważy, jak trzepoczą moje spodnie i jak podczas wspinania wiatr ciągnie w dół moje nogi. W połowie wspi- naczki odwróciłem się, postawiłem nogę na dalszej wancie i wcis- nąłem się tam, aby dać odpocząć rękom, jak pająk w szczelinie. Patrzyłem na morze. Burzyło się pode mną, pieniło, a trochę pyłu 96 wodnego zmoczyło mi nogi. Wanty grały tutaj inną melodię na wietrze, jęczały smutniej, ponieważ znajdowały się bliżej siebie. Wraz z kołysaniem statku i ja się kołysałem. Po raz pierwszy w tej po- dróży odczułem chłód. Ten ruch i zimno przyprawiały mnie o mdło- ści, więc przez chwilę wpatrywałem się w morze. Pogoda tak się pogorszyła, że nie można było powiedzieć, gdzie ocean styka się z niebem, i dlatego czułem się jeszcze gorzej. Wszystko wyglądało jak stare koce. Mewy nie przestawały na mnie piszczeć ze szczytu masztu, waląc dziobami w kosmatą mgłę. Sprężyłem się w sobie i próbując wspinać się pionowo, znów ruszyłem. Liny want były wysmarowane i gdy poruszałem się zbyt szybko, moje ręce i nogi ślizgały się. Znów spojrzałem w dół. Tata był malutki. Ta mała postać na pokładzie zmusza mnie do czegoś takiego! I nawet nie patrzy! Zmagałem się ze śliskimi linami w wiel- kim wichrze i ujrzałem, że mam do przejścia jeszcze tylko sześć stóp. Me to był najtrudniejszy odcinek — liny want były związane razem i nie mieściłem się między nimi. Widziałem dokładnie kółka w blo- kach i mosiężną płytkę ich producenta, z plamami soli, przybitą do szczytu kolumny. Teraz cały biały statek zanurzał się i kołysał na wzburzonym jzarnym morzu. Czułem, że nie mogę wdrapać się wyżej. Trzyma- :em się mocno i teraz bałem się, że nie potrafię zejść. Mogę tylko >paść. Daleko, nad zbielałą wodą, czarna, zakapturzona chmura jrzepychała się jak demon przez inne lekko żółte chmury. Nie siedziałem, czy krople, które uderzały we mnie, to rozbryzgi czy też leszcz, ale ich bębnienie przestraszyło mnie i ziębiło ręce. — Uwaga! — To kapitan mówił przez głośnik. Byłem zdumio- ly, że mogę go słyszeć mimo wiatru. — Rodriguez i Santos na rufę! W kamizelkach ratunkowych z liną. Panie Fox, proszę zostać tam, gdzie pan się znajduje! Myślałem, że mówi do mnie, i kurczowo się trzymałem. Następ- ne zobaczyłem, że jakiś czarny człowiek toruje sobie drogę na vancie pode mną. Miał na sobie żółtą kamizelkę ratunkową i linę irzy wiązaną z tylu. Jedno mi sprawiło przyjemność — wspinał się ak samo jak ja, najpierw wdrapywał się, a potem wciskał jak pająk. Oczy miał szeroko otwarte i ciężko oddychał. Ukazał się pode mną, objął mnie w pasie i zdjął, nie mówiąc słowa. Potem objął nogami wantę i zaczął ześlizgiwać się w dół, kołysząc mną nad wodą, jak workiem z paszą. Jego mocny uchwyt i psi odór były gorsze niż widok wzburzonego morza. Ten czarny człowiek oddał mnie na pokładzie innemu, który postawił delikatnie przed tatą. Tymczasem kapitan krzyczał na tatę, nie czekając na odpowiedź. — Jak się panu zdaje, kim pan jest? Czy pan chce zabić tego chłopca? Nie ma pan prawa... Tata założył ręce. Rzucał wyzwanie kapitanowi z uśmiechem głuchoniemego. — Ma pan dziurę w głowie? — ryczał kapitan. Tata opuścił ręce i patrzył obojętnym wzrokiem. — Jeśli brak panu rozrywki, to zaraz będzie ją pan miał, trafili- śmy na złą pogodę. Ale jeśli jeszcze raz sprawi mi pan takie kłopoty, to wysadzę was wszystkich na ląd w San Juan. Proszę to sobie zapamiętać, panie Fox. — Potem zwrócił się do mnie: — To było naprawdę głupie, Charlie. Myślałem, że masz więcej rozumu. Tata milczał, dopóki kapitan nie odszedł majestatycznym kro- kiem. — Gdybyś wdrapał się trochę szybciej, nie zobaczyłby cię. Nawia- sem mówiąc, nie wlazłeś na szczyt. Jerry wyszeptał: — Gnojek. Żałowałem wtedy, że nie spadłem z want do morza i nie utopiłem się. Wówczas martwiliby się. I nawet przemknęło mi przez głowę, żeby się rzucić za burtę, ale jedno spojrzenie na wodę przeraziło mnie. Była dopiero trzecia po południu, ale niebo było szare jak koc, a fale nakładały się na warstwy rozbitych na pianę bryzg i przesu- wały wolno jak pasta wzdłuż przewalających się zboczy. Słaniałem się na nogach, ale nie ze strachu, jaki przeżyłem na wantach. Jerry i bliźniaczki też się słaniali. Tata powiedział: — Coś jest nie w porządku z tym statkiem. Popatrzcie. Wziął krążek do gry i położył go na pokładzie odwrotną, błysz- 98 czącą stroną. Krążek zadrżał, uderzył o wyciąg do kotwicy i w słu- pek relingu. — Statek podnosi się i zanurza — zauważył Jerry. — Tylko zanurza. Zbacza. Gdyby kołysał się, tak jak trzeba, ten krążek by się ześlizgiwał. A tymczasem tam się usadowił. — Cały pokład się pochyla — zauważyła Clover. — Statek ma przechył — potwierdził tata. Popatrzył na mostek i uśmiechnął się. — Dlatego kapitan jest taki podniecony. Chcesz tam pójść i zapytać twego przyjaciela, co się dzieje? Mówił do mnie. Potrząsnąłem głową. Nie śmiałem spojrzeć w oczy kapitanowi po tym, co powiedział tacie o mojej wspinaczce. Kapitan nie rozumiał, że to była gra, w którą często się bawiliśmy. A gdyby powiodło mi się lepiej, taty by nie złapano i nie krzyczano by na niego. — On nie chce zapytać kapitana — rzekł tata. — A jak wy, dzieciaki? Chcecie wejść na mostek i usłyszeć, co on powie? — Ja go zapytam — zawołała Clover. — Oto moja córeczka. Mama wyszła na pokład w swoim żółtym nieprzemakalnym płaszczu, trzymając się poręczy. — Jeden z marynarzy powiedział mi, że zbliża się sztorm. Chodźcie lepiej do środka, morze już jest wzburzone. — Mama popatrzyła na mnie. — Charlie, jesteś umazany smarem. — Wspinałsiępo wantach... na moje polecenie—oznajmił tata. — Zszedł na polecenie kapitana. Mama popatrzyła na tatę bezradnie i z prawdziwą udręką. My- ślałem, że się rozpłacze. — Nie gniewaj się na mnie, mamuśka. — Zabierz ich do środka — powiedziała. — Problemem nie jest sztorm — zauważył tata — lecz statek. Wyobrażam sobie, że zamknął grodź, gdy się zalała. Nie mógł odpompować wody. Ile waży galon wody, April? — Osiem, kropka, trzysta trzydzieści siedem funtów — pisnęła April. Clover wydęła wargi. — Właśnie chciałam to powiedzieć. 99 — Wskutek ciężaru pełnej grodzi i wzburzonego morza część ładunku się przesunęła. Jeśli pompa na lewej burcie jest do niczego, nie może złapać równowagi, zapełniając lub opróżniając zbiorniki balastowe. To przede wszystkim problem pompy. A więc mamy przechył około dwudziestu stopni. Widzicie pokład? Podnosi się do góry. Można zjeżdżać z niego na nartach. — Tata popatrzył na mnie. — Co z niego za kapitan, jeśli nie potrafi zlikwidować przechyłu. Spellgoodowie klęczeli obok wciąganej platformy, która stała się ich kościołem na otwartym powietrzu. Mieli na głowach spi- czaste kapelusze przeciwdeszczowe i w rzędzie wyglądali jak paliki ogrodzenia. — Chodźcie tu, bracia i siostry! — wołał wielebny Spellgood. Kosmyk mokrych włosów przykleił mu się do nosa. — Pomódlcie się trochę z nami. Módlcie się, żeby morze się uspokoiło. — To jeszcze nic — odparł tata. — Będzie dużo gorzej. Tam daleko, na południu. Pewnie zbliża się huragan, pewnie ma już nazwę, może Mable lub Jimmy. — Módlcie się więc za huragan — rzekł wielebny. — Modlitwa jest odpowiedzią. Tata zwymyślał go. Powiedział, że powinno się zrobić coś pra- ktycznego. Statek ma przechył dwadzieścia stopni i zbacza. — Modlitwa jest praktyczna! Modlitwa to znaczek poczty lotni- czej na moim pełnym miłości liście do Jezusa! Ale tata nie przestawał pokrzykiwać i popchnął nas do kabiny. — Gurney się boi — stwierdził tata. — Jego dżinsowa Biblia pruje się na siedzeniu spodni. Nie wie, co się dzieje, więc się modli w starym stylu. Ja wiem, o co chodzi — grodź pełna, ładunek się przesunął, przechył w stronę lewej burty, zbaczamy. Ten problem można rozwiązać, jeśli wiesz jak. Nie ma po co się modlić. Ale nie ja tu rządzę — słyszeliście, co mówił ten człowiek. Płacę za bilet pasażera i zamierzam grać w remi, póki nie zadzwonią na obiad, chyba że z tego też nici. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego, że orientuje się, co się dzieje ze statkiem. W godzinach przed obiadem on jeden z całej 100 naszej rodziny nie pozieleniał. Nawet zaproponował partię ping-pon- ga, ale stół przechylił się tak bardzo, że nie można było grać. Po obiedzie tego wieczoru, po hymnie dziękczynnym (Boże, który dałeś nam te wszystkie dobrodziejstwa, dziękujemy ci za ten doskonały posiłek — znam już te słowa na pamięć), wielebny wy- głosił przemówienie. Z powodu przechyłu statku stał zgięty jak człowiek, którego boli krzyż. Chociaż zwrócił się w stronę swojej rodziny, mówił tak głośno, żeby każdy go słyszał. Oto, co powiedział. Kiedyś był sztorm na morzu i pasażerowie podczas tego strasznego sztormu tak bardzo cierpieli na chorobę morską, że wypluli już prawie całe flaki. Tarzali się na podłodze jak świnie, krzycząc i płacząc. Przez cały dzień sztorm szalał, a oni myśleli, że to pani śmierć składa im wizytę. Wtem jeden z tych chorych ludzi zobaczył małego dzieciaczka, który nie chorował. A więc zapytał go: „Dzieciaczku, dlaczego nie chorujesz, kiedy wszyscy inni wymiotują, wyrzucają z siebie bebechy, a morze jest takie straszne". Dzieciaczek podniósł się i odpowiedział prosto i nie- winnie: „Mój ojciec jest kapitanem". On wierzył, on ufał, ten dzie- ciaczek różnił się od wszystkich rzygających. Inni tarzali się w nie- szczęściu, jęcząc i wątpiąc, chorując jak psy, a ten dzieciaczek był wesoły jak szczygiełek. Ten dzieciaczek miał cenną rzecz. Miał wiarę. „Mój ojciec jest kapitanem". To jest po chrześcijańsku, oświadczył Spellgood, ale słowa uwię- zły mu w gardle. Zrobił się zielony, chwycił się krzesła i szybko wyniósł, myślę, żeby się wyrzygać do kio. Wtedy już zupa zaczęła wylewać się z miseczek pasażerów, w jadalni zaległa cisza i słychać było tylko brzęk naczyń. — Ładna opowieść — przyznał tata. — Ale ty jesteś cały zielo- ny, Charlie, a więc domyślam się, że nie ufasz temu kapitanowi. O, proszę, zobacz, kto tu jest. Był to kapitan Smalls. Wyglądał na zirytowanego, tak jakby wszedł w niewłaściwe drzwi, i nie usiadł. Wielebny wślizgnął się za nim i smutno spojrzał na swój posiłek. Kapitan wygłosił krótkie przemówienie. Pewnie zauważyliśmy, że pogoda się zmieniła. Ale 101 stawimy jej czoło i on ma nadzieję, że nikt nie będzie tak szalony, żeby wychodzić na pokład, a tym bardziej wspinać się po takielunku. Tu wbił swoje rybie oczy w tatę. Tak, rzekł, sztorm kieruje się na północny wschód, a my płyniemy na południowy wschód obok niego. Jeśli popłyniemy dostatecznie szybko, przejdziemy przez niego, zanim naprawdę się rozszaleje. Jeśli jednak będziemy płynąć wolno, dosięgnie nas. Zła pogoda to nic niezwykłego, ale należy przedsięwziąć rozsądne środki ostrożności, nie podchodzić do takie- lunku i nie robić głupich rzeczy na pokładzie. I wszystkie szklane butelki i inne przedmioty trzeba uprzątnąć. Skończył mówiąc: — Jak wiecie, nie sprawuję większej kontroli nad pogodą niż ryba. Zaskoczył go nasz śmiech, bo po tych słowach miał najbardziej rybi wyraz twarzy i otworzył usta jak dorsz. Pan Bummick powiedział, że odstawił swoje butelki. Wyjaśnił, że są to butelki z płynami do włosów, toniki i słoiki z galaretką. — A ja opróżnię moje — rzekł tata. — Ale co ze statkiem? Nad nim może pan sprawować kontrolę, prawda? Wszystkie oczy w jadalni zwróciły się w stronę kapitana. Kapitan odpowiedział: — Sprawuję kontrolę nad statkiem, panie Fox. Teraz ich wzrok spoczął na tacie. A on zwrócił się do nas: — Potrzebny mi jest okrągły przedmiot. Przyłożył rękę do twarzy Jerry'ego. Manipulując nią, udawał, że wyjmuje z ust Jerry'ego piłkę pingpongową. Dzieci Spellgoodów przyglądały się ze zdumieniem, a pan Bummick wyciągnął język w osłupieniu. Ale my widzieliśmy już poprzednio magiczne sztuczki taty — sztuczki karciane, znikający pierścionek, sposób, w jaki wygrał w Jenkinsa. Tata, zabraniając nam wszelkich rozrywek, mu- siał sam nas zabawiać. — Dziękuję, Jerry. Ale właśnie chciałem zapytać, kapitanie, jak pan wyjaśni to zjawisko? Położył plastikową piłeczkę na stole. Potoczyła się pok-pok-pok między miseczkami do zupy, puk-puk-puk spadła na podłogę, pip- -pip-pip przeleciała koło nóg kapitana i puk uderzyła o ścianę obok Bummicka i tam się zatrzymała. 102 — Ktoś mógłby sobie złamać kręgosłup, gdyby się poślizgnął na czymś takim — odezwał się kapitan. — Byłby kaleką na całe życie. — Ta piłeczka nikomu nie zaszkodzi i tam została. Dlaczego? Ponieważ pański statek przechylił się o dwadzieścia stopni albo i więcej. Czy grodź jest pełna wody? Czy ładunek się przesunął? Pompa nie działa? Są kłopoty z napełnianiem zbiorników z balastem, żeby przywrócić równowagę? Nie wiem. Po prostu głośno myślę. Ale jeżeli statek jest pod pańską kontrolą, dlaczego ma taki przechył? Całe popołudnie chodzimy pod górę, a jeżeli ktoś sobie złamie kręgosłup, kapitanie, to nie przez piłeczkę pingpongową—na pewno nie — to dlatego, że wywinie kozła nad czajniczkiem do herbaty, idąc po pańskich pochylonych pokładach. I chciałbym wiedzieć, jakie są przepisy, jeżeli zostanę sparaliżowany z powodu pańskiej sztuki żeglowania. Kapitan popatrzył na inne stoliki, nie na nasz. — Statek wyjdzie z tego. Dwóch ludzi nad tym pracuje. — Dlaczego ma taki przechył — odezwał się tata — że przedzia- łek na głowie nie jest tam, gdzie powinien? Spellgoodowie śpiewają fałszywie, a wielebny zaczyna swe modły od „Amen". Moje dzieci nie mogą niczego przełknąć, krew płynie im do głowy, kiedy siedzą, żona drapie się w kostkę, myśląc że to ucho. Pan Bummick tak się śmiał, że aż dostał ataku kaszlu. — On myśli, że ja żartuję. — Tata spochmurniał. — Ja tylko mówię prawdę. Muszę wszystko robić do góry nogami, inaczej nic nie zdziałam. Wylałem kroplę kawy, a ona wróciła do mnie i uderzyła mnie w twarz. Czuję się jak astronauta. Mój żołądek myśli, że jestem w-Australii. — Dosyć, panie Fox — rzekł kapitan, ale pan Bummick wciąż się śmiał i kasłał. — I proszę popatrzyć. — Tata pokazał kikut palca. — Pański statek tak koziołkuje, że przy goleniu uciąłem sobie pół palca. — Szybko, bo rozległy się pomruki grozy (bardzo brzydko wyglądał ten palec), dodał: — Żartuję. Kapitan odwrócił się plecami do taty i powiedział: 103 — Nie martwcie się. Wszystko jest przytwierdzone. Ruszył ku drzwiom. Jego chód świadczył, że tata ma rację. Jedno ramię miał wyżej od drugiego. Tata rzekł: — Ja nie jestem przytwierdzony, kapitanie. — Mogę sprawić, że nie ruszy się pan ani o cal, panie Fox. — Doceniam to, kapitanie. Ale właśnie badałem stopień prze- chyłu statku i moje obserwacje doprowadziły mnie do wniosku, że zbacza z drogi. — W jaki sposób? — Och, dlatego, że środek oporu bocznego kadłuba jest bliżej dziobu niż środek ciężkości statku. Ponieważ statek skręca w prawo, pomijając już kołysanie i falowanie. Ponieważ nie sądzę, że będzie- my mieli dużo szczęścia na sztormowym morzu. Przestał mówić w chwili, gdy fala uderzyła w lewą burtę, prze- suwając jadalnię i wylewając więcej zupy z miseczek. Kapitan stał na chwiejnych nogach i musiał się trzymać klamki, żeby zachować równowagę. — Coś takiego — rzekł tata. — Nie ma czasu, żeby się pysznić. Wiemy, że żyjemy w niedoskonałym świecie. Wrodzona głupota bezdusznych przedmiotów czyż nie tak? Modły Gurneya Spellgooda nie działają. Myślę, że Bóg próbuje powiedzieć, że nam pomoże, jeżeli my sami sobie pomożemy. Nie ma sensu mówić: „Nie martw- cie się, ponieważ to są Karaiby" i — proszę mnie poprawić, jeżeli jestem w błędzie — tutaj małe sztormy przeistaczają się w wielkie złowróżbne huragany. To nie odrzutowiec jumbo pędzi przez bulaj — to wiatr. Kapitan rzekł: — Przeszkadzasz w obiedzie, przyjacielu. — Też gadanie! — Żachnął się tata. Nigdy nie słyszałem, żeby tak mówił. — I tak po przełknięciu nikt nie zatrzyma jedzenia na długo. Powiedziałem, że statek ma przechył? Mam rację? — To niewielki problem rozmieszczenia ciężaru. — Piłeczka pingpongowa nie poruszyła się, a więc nazwijmy to przechyłem. Trudno jest przesuwać ładunek pod górę. — Zrobimy to za pomocą dźwigu. 104 — On przyznaje, że ładunek się przesunął. — To niewielki problem. Przyniesiony wiatrem deszcz zaskwierczał na szybie bulaja jak krople wody na patelni. — Tym lepiej — stwierdził tata — ponieważ ja mam drobne rozwiązanie. Przypuszczam, że to problem pompy, grodź zamknięta kilkoma tonami wody z zatoki, a więc nie można rozłożyć właściwie ciężaru. Kapitanie, myślę, że mogę panu pomóc. — Wątpię. — Jestem tego pewien. Chciałbym w tym uczestniczyć. I jeśli nie potrafię doprowadzić do porządku tego statku —jeśli nie zado- woli pana moja praca — może pan mnie i moją rodzinę wysadzić na ląd w najbliższym porcie. — Może to być Kuba. — Kapitan przesunął rękami dokoła ust. Czyżby się uśmiechnął? — Ta perspektywa pewnie pana nęci. Kapitan milczał. Przy bulaju deszcz i wiatr trzaskały jak palące się patyki. Wreszcie spojrzał na tatę, ale mówił do innych. — Jesteście świadkami. Jeśli ten człowiek zmarnuje mój czas, zapłaci za to. — Nie ma pan, kapitanie, nic do stracenia. — Tylko pan jeden ma tutaj coś do stracenia. Pan i pańska rodzina — Bóg z nią. — Oni są moim oparciem. — Panie Fox, proszę zaczynać. Proszę przyjść do mnie po obie- dzie, dam panu szansę. Ale przedtem proszę dobrze się najeść, bo rankiem może się pan znaleźć w dziwnym kraju, gdzie zjadają takich jak pan na śniadanie. Kapitan wyszedł i trzasnął drzwiami. Zapanowała cisza, nikt nie wiedział, gdzie spojrzeć. Tata odezwał się: — A nie powiedziałem, że ten statek płynie do góry nogami? Wszystkie litery alfabetu z makaronu w tej zupie są odwrócone. Ale nikt się nie roześmiał. Sztorm się zwiększył i teraz każdy ro- 105 zumiał, dlaczego statek się przechyla. Resztę posiłku szybko podali słaniający się kelnerzy. Trzymali tace dwoma rękami zamiast koniusz- kami palców. Siedząc w toalecie między naszymi kabinami, słyszałem, że mama z ojcem sprzeczają się o mnie. Tata chciał, żebym z nim poszedł. — To nauka — mówił. Mama nie chciała się zgodzić. Nie chciała, żebym nie spał połowę nocy, a może uderzył się w głowę w maszynowni. Tata twierdził, że wiemy więcej o naprawie pomp niż te dzikusy, ale nie myślał tak. Chciał, żeby ktoś mu towarzyszył. Nie lubił pracować sam. Potrzebował kogoś, kto by słuchał jego przemówień. Niewiele bym mu pomógł w pracy, ręce wciąż mnie bolały od wspinania się. — Sprowadziłeś na nas kłopoty, Allie. Teraz nas z nich wyciąg- nij. — Mama mówiła do taty tak jak do Clover. — To kapitan jest w tarapatach — rzekł tata, jak zawsze pewny siebie. — Zazwyczaj nie ofiarowuję pomocy. Chciałbym zobaczyć, jak mu nie będzie do śmiechu. Ale troszczę się o bezpieczeństwo pasażerów i sądzę, że już czas, aby statek płynął we właściwym kierunku. Oto moja skrzynka z narzędziami. Gdzie moja czapka baseballowa? Nie mogę niczego robić bez tej czapki. Zanim odszedł — a wyglądał tak jak co rano, gdy szedł pracować do Polskiego — wsunął głowę do naszej kabiny i zapytał mnie: — Masz coś do powiedzenia swemu przyjacielowi? — Nie czekając na odpowiedź, dał nura do korytarza, uderzając torbą z narzędziami o ścianę przy każdym wstrząsie statku. Wtedy wiedziałem, że robi to ze względu na mnie, bo kapitan mnie zaprosił na mostek, bo ja podziwiałem sonar i dlatego, że kapitan krzyknął na niego w mojej obecności: „Czy masz dziurę w głowie?" Już udowodnił, że zna lepiej cytaty od wielebnego, że może zapędzić w kozi róg pana Bummicka, teraz próbował być lepszy od kapitana. Nie wątpiłem, że mu się to uda. Nigdy nie widziałem, żeby poniósł klęskę. Ludzie czasem źle rozumieli tatę, ponieważ stawał się ponury, gdy żartował, i śmiał się, gdy był poważny. Udzielał również informacji, które nie były potrzebne: „To jest wyciąg do 106 kotwicy". Ale ci z nas, którzy go znali, nigdy w niego nie wątpili. Jeżeli było coś, o czym tata nie wiedział, to tylko to, że nie musi nic nam udowadniać. Kiedyś myślałem, że lubi ryzyko. Czymże jednak jest ryzyko dla silnego człowieka? Niczego się nie bał, więc byliśmy bezpieczni. Ja byłem tym chłopcem z opowieści wielebnego —ja wierzyłem w tatę. Nie bałem się. Całą noc fale pędzone wiatrem uderzały o statek i ten dźwięk przypominał spadanie kamiennych głazów na kadłub. Walnąłem głową w ramę koi, a Clover i April płakały. Obudziły mnie, żeby powiedzieć, iż nie mogą spać. Słuchałem wzburzonego morza. Cza- sem wydawało się, że zalewa podłogę i przejścia, a my znajdziemy się pod wodą. Przez całą noc w moich snach tonąłem. Poranek był ponury, a statek wciąż zapadał się i kołysał. Ale już nie tak mocno. Kołysał się równomiernie — bez nagłych spadków, nie wszystkie fale uderzały w jedną burtę i pokłady nie kierowały się w dół. Był to swobodniejszy, bardziej jednostajny ruch, jak podczas huśtawki — moje ołówki na stole w kabinie odsuwały się i wracały. Tata nie przyszedł na śniadanie. Wielebny wraz z rodziną dziękował Bogu za posiłek, Bummickowie jedli w milczeniu. Mama uderzyła łyżeczką w skorupkę jajka na twardo, jakby chciała nim potrząsnąć. Powie- działa: — Przynajmniej tata nie zmusza nas do śpiewania. Ale on wrócił śpiewając. Drzwi jadalni otworzyły się i wszedł tata w baseballowej czapce na głowie. Był blady, zarośnięty i miał ślady smaru na nosie. Śpiewał: Pod bomem Pod bumem Pod bambusem! — Amen, bracie — rzekł wielebny Spellgood. — Możesz to nazwać siłą modlitwy, Gurney, aleja to nazywam hydrostatyką. O rany, mógłbym zjeść konia. Opowiedział nam, co zrobił. Aż do północy naprawiał pompę. — Tuleje wysiadły — rzekł. — Wymieniliśmy je, opróżniliśmy grodź z wody morskiej. Ale to tylko lekko poprawiło sytuację. — Nadzo- rując załogę (to było zabawne —jakby się znów znajdował na farmie Polskiego i gawędził z tymi dzikusami), polecił jej przestawić pom- 107 pę, opróżnić zbiornik z balastem, a potem wciągnąć z powrotem przesunięte kontenery z ładunkiem. — W jednym była nowa toyota — wielki, ogromny, głupi wóz terenowy, jeden z tych japońskich koszmarów. — Dopiero przed świtem skończyli, ale statek nabrał szybkości i przestał zbaczać z drogi. — Twój przyjaciel, kapitan, poszedł spać około czwartej, kiedy była krytyczna sytuacja. — Tata mrugnął do mnie. — Nie mógł znieść napięcia. Co ci mówiłem o odwadze o czwartej nad ranem? Kelner przyniósł mu kawę i jajka. Tata rozmawiał z nim po hiszpańsku. On słuchał, mlaskał językiem. Tata zwrócił się do nas: — Powiedziałem mu, że nie ma się o co martwić. Wszystko na dole jest w porządku. Odtąd statek powinien płynąć gładko bez przeszkód. A jeśli o mnie chodzi, mam zamiar uderzyć w kimono. Uśmiechnij się, mamuśka. — Myślałam o tym biednym starym kapitanie. Ty wiesz, że możesz być strasznym tyranem. Tata położył łokcie na stole i wyszeptał: — To było cudowne, gdy ci marynarze wypełniali moje polecenia. Jak tylko ta pompa zaczęła działać, stanęli po mojej stronie. Mamuśka — rzekł i wyraz jego twarzy przeraził mnie — mogłem wszcząć bunt tam na dole! Gdy tata zasnął, statek uspokoił się i w ciągu dnia chmury złagodniały, sztorm osłabł, a głos wielebnego i kazania stały się głośniejsze niż wiatr na wantach. Gdy wyszło słońce, było tropikalne i wyprażyło ze statku całą wilgoć. Późnym popołudniem ukazał się tata. Ogolony i czysty poszedł się przejść po rufie. Spellgoodowie i Bummickowie pytali go, kiedy zawiniemy do portu. Tata rozważał różne możliwości. Pławił się w ich pochwałach, mówił do marynarzy po imieniu i żartował z nimi po hiszpańsku. Kapitan Smalls pozostał na mostku. Nie zapraszał nikogo na posiłki. Właściwie nigdy więcej go nie widzieliśmy. — Wstydzi się — stwierdził tata. — To naturalne. Chyba myśli, że jestem absolwentem college'u. Emily Spellgood chodziła za mną od pokładu do pokładu. Dała mi wędkę, którą ukradła swemu bratu. Tacie udało się wywrzeć wrażenie nawet na tej zarozumiałej smarkatej. Resztę czasu spędzi- 108 łem na łowieniu ryb, a ona siedziała ze mną. Złapałem kilka płaskich ościstych ryb, jedną ze sztywnymi prostymi płetwami jak skrzydła i jedną fioletową jak bratek. — Muszę iść do toalety — powiedziała Emily. Zaczerwieniłem się. Udałem, że coś jest nie w porządku z wędką, i zacząłem przy niej majstrować. — Masz dziewczynę, Charlie? Zaprzeczyłem. — Ja mogę być twoją dziewczyną. Wyglądała tak smutno, zwyczajnie i samotnie. I była kilka cali wyższa ode mnie. Zgodziłem się, ale zaznaczyłem, że to będzie nasza tajemnica. Dotknęła mojej nogi i ścisnęła ją. Po raz pierwszy jakaś dziew- czyna mnie dotknęła; szarpnąłem nogą tak mocno, że omal nie wys- koczyła ze stawu. Oczy Emily rozszerzyły się i powiedziała szeptem: — Idę do toalety, żeby myśleć o tobie. Pobiegła, a ja czekałem. Myślałem, że moja wysypka powróciła, tak mnie swędziała skóra. Ledwo mogłem łowić ryby. Ale następ- nym razem zobaczyłem Emily obok spuszczanej platformy, gdy się modliła. Tego dnia przybyliśmy do La Ceiby. Morze było płaskie i zielone, a za nim na lądzie wznosiło się pasmo gór, czarnych i niebieskich, z chmurami wiszącymi nad nim w szarych krążkach. Płynęliśmy w stronę nabrzeża, chmury pochowały się w dali za górami i za kępą drzew, i ukazały się szczyty górskie. Jedne wyglądały jak kolczaste grzbiety monstrualnych jaszczurek, inne jak zęby trzonowe. Część druga WYTWÓRNIA LODU W JERONIMO 10 Siedem pelikanów z ciemnymi nakrapianymi piórami latało ni- sko nad zielonym morzem w szyku przypominającym rząd nożyc do obcinania żywopłotu. Tata powiedział: — Nienawidzę tych ptaków. — Były też mewy i sępy. — Coś jest takiego na wybrzeżu, że przyciąga śmieciarzy. Na plaży stała krowa, a na nabrzeżu wagony towarowe. Leżące w dole miasto La Ceiba były pożółkłe i strasznie zatłoczone. Setki ludzi wyszło na spotkanie naszego statku, ale nie żeby go powitać, lecz żeby się kłócić ze sobą. Wszystko tu było nędzne. Tata rzekł: — Dzieci, możecie już iść naprzód, macie swoje plecaki. Ale my byliśmy tak przerażeni upałem, hałasem, że czekaliśmy na niego, aż załatwi formalności paszportowe i załaduje swoje na- rzędzia i worki z nasionami na wózek czarnego człowieka. Potem poszliśmy z mamą, która jakby wstrzymywała oddech. Spellgoodów, nadal modlących się, powitała gromadka czarnych chórzystek w różowych sukienkach i słomkowych kapeluszach na- sadzonych na tył głowy. Bummicków obejmowali ludzie, którzy wyglądali tak samo jak oni — chłopiec, kobieta i dwóch starszych panów w ubiorach khaki. Drewniane łodzie motorowe przywiązane do nabrzeża zabierały paki suszonych zup i worki z ryżem. Miały brezentowe zasłony zamiast kabin i nazywały się: „Mała Haddy", „Lucy", „Królowa Wysp". 110 Nigdy nie widziałem, żeby tak wiele ludzi nic nie robiło: siedzie- li, stali i wyzywali się. Ale u zbiegu nabrzeża z główną szosą sprzedawano kosze z owocami, tłuste kulki owinięte zielonymi liść- mi. Jakaś tęga, czarna kobieta w potarganej sukni trzymała na ramie- niu białą papugę. Miała na nogach brudne niebieskie ranne pantofle i sprzedawała pomarańcze. Tata kupił sześć pomarańczy i zapytał: — Ile kosztowały w sklepie w Springfield? Clover odpowiedziała: — Trzydzieści dziewięć centów sztuka. — A ja właśnie kupiłem sześć za dwadzieścia pięć. Chyba przyjechaliśmy do właściwego miejsca. Tata pogrążył się w tłumie, a mama wyznała: — Kocham go, gdy jest szczęśliwy. Popatrzcie, jak pędzi. — Tata ruszył na plażę i kiedy dogoniliśmy go, rzekł: — Nie widzę nikogo, kto by dokonał inwazji na to miasto. Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić lądowania samolotów na tej plaży. A ty możesz, mamuśka? — Poco? — Właśnie o to mi chodzi. Powiedział, że chce pospacerować i czuć piasek pomiędzy pal- cami. Czarny człowiek pozostał na drodze z naszymi rzeczami w wózku. Wyglądał tak, jakby był przyzwyczajony do czekania. Minęliśmy długi, niski budynek zwrócony w stronę oceanu. Przed nim, na plaży, chłopiec z karabinem pilnował dwóch innych chło- pców, którzy kopali głęboki dół w piasku. Tata wyjaśnił, że kopacze to więźniowie, a niski budynek — centralne więzienie. — W Stanach tacy aresztanci oglądają telewizję, a więc nie mówcie mi, że kopanie dziur to tortura. Właśnie grzebią swoje zmartwienia. Krowa spokojnie kroczyła do szałasów, jej racice tonęły w brą- zowym piachu. Nigdy nie widziałem takiej chudej krowy, a zresztą, co krowa tutaj robiła? Opodal pies ogryzał czaszkę czegoś, co wyglądało jak czaszka innego psa. Morze było brązowe, leniwie płynące fale popychały na ciemnawy piasek plastikowe butelki, szmaty, pocięte kawałki orzechów kokosowych. Gdy stałem przy relingu „Jednorożca", ta plaża wydawała mi się oślepiająco biała, ale 111 obecność kopiących więźniów, krowy, psa warczącego na czaszkę — to wszystko i śmierdzące powietrze przypominało zaskorupiały i zwariowany brzeg dżungli. Tata nazwał to miejsce Wybrzeżem Moskitów — dobra nazwa. Bosonodzy ludzie obserwowali nas, ale nikt nie pływał w oceanie. Jakiś człowiek na plaży rzucił w niskie fale okrągłą miękką sieć. Potem wyciągnął ją, potrząsnął jej ciężar- kami i potrzymał w zębach, gdy ją rozplątywał. I znów rzucił. Widziałem, jak robił to osiem razy — i nic, ani płotki. Było więcej płukania niż łowienia. Słyszeliśmy nawoływania ludzi na nabrzeżu i łoskot okrętowych bomów. „Jednorożec" złocił się w zachodzącym słońcu. Żałowałem, że już na nim nie jesteśmy. Z trudem posuwaliśmy się naprzód. Minęliśmy człowieka z sie- cią, tam gdzie szałasy gromadziły się przy plaży. Żyli w nich ludzie, chociaż nie były lepsze niż szopy i nawet się nie nadawały na kurniki, bo miały luźno ustawione deski i przeciekające dachy. Ale ludzie w nich mieszkali, gotowali i spali — widziałem ich paleniska i ha- maki. Chodzenie tutaj było ryzykowne z powodu tych chałup. Ze wszystkich tylnych drzwi biegła struga czarnej wody; płynęła po piachu do morza — śluz, mydliny i coś gorszego. Plaża była ich wysypiskiem śmieci, a morze ich ściekami. Mama powiedziała: — Allie, dosyć się napatrzyłam. Ale gdy wracaliśmy o zmierzchu na drogę i do naszego wózka, usłyszeliśmy muzykę. Zobaczyliśmy chłopca grającego na flecie. Szedł do nas. Grał jakąś rzewną piosenkę o zachodzącym słońcu. Rzucało ono delikatny czar na plażę tak fioletowoniebieską, jak niebo nad morzem. Z dziwnej piosenki sączyła się melodia, osładza- jąc powietrze jak krople deszczu. Chłopiec był cieniem, a jego flet nie większy niż gałązka, ale piosenka stanowiła zaproszenie dla nas, żebyśmy zostali trochę dłużej na tym Wybrzeżu Moskitów. Zawie- rała w sobie obietnicę i prośbę, płynące jak wezbrany potok świer- gotu wilgi na liściastym drzewie. Wtem odszedł i odezwały się ostre głosy w nagłym mroku. Przestraszyłem się. Byliśmy tak daleko od domu. Tata i mama szli przed nami, trzymali się za ręce i coś szeptali. My, dzieci, posuwali- śmy się za nimi. Pomyślałem: I co teraz? 112 Jerry powiedział: — To śmietnik. Tu śmierdzi. Gnój. Nienawi- dzę tego. — Oby tylko on cię nie usłyszał — powiedziałem. Przybyliśmy do miasta w nocy, gdy świecił jasny księżyc, i to była magia — aureola świateł nad starymi latarniami, solidne budyn- ki, osłaniające je drzewa, prawie puste ulice i posapywanie ruchu ulicznego. Poszliśmy do hotelu i z sypialni miasto było jak welwet. Wyobraziłem sobie, że całe jest zrobione z zielonych poduszek, miękkich i chłodnych. Marzyłem o łące, o trawie, żeby na niej pokoziołkować, rozłożyć" ramiona i pofrunąć w maślanym świetle nad znanymi mi miejscami. Umiem często fruwać w moich snach — nie bardzo wysoko, ale dostatecznie wysoko, żeby ludzie patrzyli na mnie z podniesionymi głowami. Była to piękna noc i po tej burzliwej morskiej podróży przypominała powrót do domu. Ale rano ptaki, których nazwy nie znałem, jazgotały przy oknach, a w ciemności zakurzonego pokoju smugi słońca pokazały się na okiennicach. Otworzyłem je i zobaczyłem, że słońce rozsadza mia- sto. Było zniszczone, wyblakłe, zatłoczone ludźmi przekrzykujący- mi ryki klaksonów. Teraz nie było magii, nie było nawet niczego swojskiego. Wonie i dźwięki toczyły idiotyczny spór, którego nie mogłem wygrać, a było tak gorąco, że czułem zapach starej farby na parapecie. Zostałem oszukany i nienawidziłem tego widoku. Tyle czasu zajęło, żeby tu dotrzeć — nawet gdybyśmy teraz wyjechali, minie wiele dni, nim powrócimy do naszego domu. Mama i tata byli w drugim pokoju. My, dzieci, wyglądaliś- my przez okna na miasto małych sklepów. Widzieliśmy ciężki, bie- lony kościół po drugiej stronie palmowego parku, w którym stali mężczyźni w kapeluszach i nic nie robili. Muzyka radiowa na ulicy — ulicy! — była tak głośna, że jej hałas wydawał się ogrzewać powietrze. Pamiętałem tę przygnębiającą plażę, chłopców więźniów kopiących piach i jednego z nich po ramiona w dole. Spodziewałem się widoku drzew, dżungli, ciszy, fruwających ptaków. Tata obiecy- wał nam coś lepszego niż dom, ale nie to zakurzone miejsce. Było 113 niczym koszmar ruin po skończonym lecie, miasto zniszczone przez słońce. Hotel śmierdział dywanami i kuchnią. Pokój, w którym tłoczyły się cztery łóżka, był nagą celą, ale na ścianie wisiał kolorowy obrazek, zapewne wycięty z kalendarza jakiejś stacji benzynowej. Scena z Nowej Anglii — las, staw, w którym odbijała się zielona góra i czerwony kajak na stawie. Ktokolwiek to wyciął i oprawił w ramki, wiedział, że jest ładniejszy niż to miasto. Jerry zauważył: — Wygląda jak jezioro Wyola. Tata poderwał nas. Wpuścił dym cygara do naszego pokoju i powiedział, że umiera z głodu. — Nadal jest szczęśliwy — stwierdziła Clover. Gdy zbliżyliśmy się do jadalni, usłyszeliśmy śpiew — „Bóg, który dał nam te wszystkie dobrodziejstwa". To Spellgoodowie, którzy też tu zamieszkali, śpiewali z głowami pochylonymi nad talerzami. Emily przestała się drapać, gdy mnie zobaczyła. Jadalnia w tym hotelu wyała jak jadalnia na .Jednorożcu". Spellgoodowie zajmowali dwa stoliki, my jeden, a pracownicy firmy Bummicka sprzedającej owoce siedzieli przy innych; wszyscy właśnie zaczynali śniadanie. — Witam, panie Fox — odezwał się wielebny Spellgood. — Wie- rzę, że dobry Bóg chce, żebyśmy się trzymali razem, mimo wszystko! Jeśli masz zamiar przebywać na tym terenie trochę czasu, zbierz rodzinkę i złóż nam wizytę. Znajdziesz nas w Guampu, gdzie wyko- nuję pracę dla Boga. — Bóg nie wspomniał mi o Guampu — odparł tata. — Chociaż chciałbym, żeby się ze mną skontaktował. Mógłbym mu dać kilka wskazówek, jeśli planuje stworzyć jakieś inne światy. Z pewnością ten spartaczył. — Przyjacielu, jest dużo do zrobienia — stwierdził ze smutkiem wielebny. — Zauważyłem. — Nigdy mi nie powiedziałeś, co chcesz tu robić. — Masz absolutną rację, Gurney. Nigdy ci tego nie powiedzia- łem. — Po czym tata usiadł i dostaliśmy śniadanie — tłuczoną fasolę 114 wyglądającą jak czerwona glina, mały kwadracik wilgotnego kozie- go sera i stos gorących tortillas. — Znikamy stąd — odezwał się tata. — Z tego miasta? — zapytała mama. — Z tego hotelu. Połowa ludzi w tym pomieszczeniu chodzi z bronią. Nawet stary Gurney nosi rewolwer pod koszulą. Tak wkła- da na siebie całą zbroję Boga. Byłem na dworze. Sami żołnierze i czyściciele butów. Nie wiem, kto jest gorszy, oni czy misjonarze. Po drugiej stronie sali Emily patrzyła na mnie. — Nie rozumiem, po co tu siedzimy — rzekła mama. — Mogli- byśmy już być w drodze. — Tu nie ma dróg — powiedział tata. — Na tym polega piękno tego kraju. Ale my nie jesteśmy szwajcarską rodziną Robinsonów i nie jesteśmy dzikimi lokatorami. Mam zamiar kupić kawałek zie- mi za gotówkę. Nie chcę, aby któryś z tych wałęsających się z bronią facetów poganiał mój tyłek albo ukradł mi duszę pod groźbą rewol- weru. Potem będziemy sami i nie obchodzi mnie, jeżeli... o rany, on znów tu jest. Wielebny wyprowadził rodzinę z jadalni. Mrugnął na tatę i rzekł: — Guampu. Emily wślizgnęła się za moje krzesło i wyszeptała: — Idę do toalety, Charlie. — Charlie się czerwieni! — zawołał Jerry. Tego samego dnia przy rzęsistym deszczu przenieśliśmy się do innego hotelu, o nazwie „Gardenia", położonego na wschodnim krańcu LaCeiby, przy piaszczystej drodze obok plaży. Deszcz wciąż padał, zdzierając liście z drzew. Był głośny, gruby i szary i przestał padać równie szybko, jak zaczął. Znów pokazało się słońce, znów wszystko zaczęło parować i powrócił odór. „Gardenia" to był dwupiętrowy budynek pokryty stiukami, w których pęknięcia przezierały przez wyblakłą zieloną farbę. Jego długa weranda wychodziła na morze i stąd mieliśmy dobry widok na nabrzeże, gdzie wciąż stał przycumowany „Jednorożec". Ten statek był moją nadzieją. Głosy ludzi, łoskot pasów transportera, wagonów towarowych niosły się poprzez wodę. W ciągu dnia tylko my byliśmy 115 w „Gardenii", ale wieczorem, nim szliśmy spać, przychodziły kobie- ty, zbierały się na werandzie, siadały w wiklinowych fotelach i piły coca-colę. Potem rozbrzmiewała muzyka i śmiech, a z naszego pokoju słyszałem głosy mężczyzn, krzyki, trzaskanie drzwiami i cza- sem dźwięk tłuczonego szkła. Nigdy nie widziałem tego tłumu, chociaż często mnie budził—ciężkie kroki, piosenki i wrzaski. Rano panowała cisza. Dokoła kręciła się tylko stara kobieta z miotłą; sprzątała śmieci i zabierała je w wiaderku. Kierownikiem hotelu był Włoch o nazwisku Tosco. Nosił srebrną bransoletkę i zbyt mocno szczypał nas w twarze. Kiedyś mieszkał w Nowym Jorku. Mówił, że to było piekło. Tata powiedział: — Rozumiem, o co ci chodzi. Tosco lubił Honduras. Jest tu przyjemnie i tanio. Można tu robić, co tylko się chce. — Jaki jest ten prezydent? — zapytał tata. — Taki sam jak Mussolini. Tata spochmurniał, słysząc to nazwisko, i z cieniem tego słowa na twarzy zapytał: — A jaki był Mussolini? — Mocny. Silny. Bez żartów. — Zacisnął pięść i potrząsnął nią przed brodą taty. — O taki. — A więc lepiej, żeby się trzymał z daleka ode mnie. Tata część dnia spędzał w mieście i gdy tam był, mama uczyła nas na plaży pod burzliwym niebem. Właściwie była to zabawa. Pisała patykiem na wilgotnym piasku, dając nam do rozwiązania zadania z arytmetyki albo ucząc ortografii. Opowiadała nam również o powstawaniu różnych rodzajów chmur. Jeśli przypadkiem znajdo- waliśmy śniętą rybę, rozdrabniała ją i podawała nazwy części. Pod palmami rosły kwiaty — zrywała je i uczyła nas nazw ich części. W Hatfield uczyliśmy się w domu, aby nie spotkać inspektora oświa- ty szukającego wagarowiczów. Ale ja wolałem te lekcje na powie- trzu, gdy uczyliśmy się wszystkiego, co znaleźliśmy na plaży. Mama nie była taka jak ojciec. Tata robił nam wykłady, ona nigdy nie wygłaszała przemówień. Gdy był w pobliżu, poświęcała mu całą uwagę, ale gdy pozostawał w mieście, była nasza. Odpowiadała na 116 wszystkie nasze pytania, nawet najgłupsze, jak na przykład „Skąd się bierze piasek?" lub „Jak oddycha ryba?" Zwykle gdy wracaliśmy do „Gardenii", tata był na werandzie z kimś z miasta. — To jest pan Haddy — mówił — naprawdę stary mieszkaniec wybrzeża. I mężczyzna o skórze koloru śliwki wstawał i skrzekliwie nas witał. Nie było nikogo, kto by tyle wiedział o hodowli indyków co Juanita Shumbo, stara czarna kobieta o zaczerwienionych oczach. Pan Sanchez — niski, brązowy, z wygiętym wąsikiem — przemie- rzył w górę i w dół rzekę Patuca. Pan Diego mówił dialektem Zambo* jak jeden z nich, rzekł tata i zmusił go do słów powitania w tym dialekcie. Było wiele innych osób i każda z nich uważnie słuchała taty. Okazywali mu szacunek i gdy siedzieli nerwowo na krzesłach ustawionych w cieniu, wydawało się, że patrzą na niego z podziwem. — On jest cudowny z obcymi ludźmi — mówiła mama. Ale ci obcy mnie niepokoili, gdyż nie wiedziałem, jakie są plany taty i jakie miejsce ci ludzie w nich zajmują. Żałowałem, że nie mam jego odwagi. Pozbawiony jej, lgnąłem do niego i mamy, ponieważ zabra- no mi wszystko, co było przyjemne. Inne dzieci były za małe, żeby uświadomić sobie, jak daleko odjechaliśmy od domu. Oprócz „Jed- norożca", wciąż przy nabrzeżu, przeszłość została pogrzebana. Pew- nego popołudnia, gdy wróciliśmy z plaży, zobaczyliśmy Tosca, który mówił do swego chevroleta. Zadawał mu pytania i obrzucał brzyd- kimi słowami. Stał przy chłodnicy, krzyczał i uderzał pięścią, w koń- cu kopnął wóz. — On głupi — mówił, wymachując nogą z bólu. — Nie chce się ruszać. Nienawidzi mnie. — Mój mąż to naprawi. I tego wieczoru, przy pomocy jednego ze swych nowych przyja- ciół — pana Haddy'ego — tata rzeczywiście to naprawił. Oświad- czył, że maszyny mają ciała, ale nie mają mózgów. Pan Haddy wpatrywał się w tatę, jakby ten powiedział coś bardzo mądrego. Tosco był tak wdzięczny za tę naprawę, że pozwolił nam korzystać * Mieszaniec murzyńsko-indiański. 117 z samochodu, kiedy tylko mamy ochotę. Następnego dnia mama powiedziała, że chce nas zabrać na przejażdżkę, w czasie gdy tata będzie w mieście. — Czy pojedziecie do Teli? — zapytał Tosco. Nie, mama zaprzeczyła, pojedziemy w kierunku wschodnim, do Trujillo. Tosco zaśmiał się. — Szybko wrócicie — powiedział i dał mamie kluczyki. — Którą drogą? — Jest tylko jedna. Jechaliśmy przez miasto i od razu zauważyłem, że jest znacznie bogatsze i znacznie biedniejsze, niż przypuszczałem. Widziałem kurniki, podobne do szałasów na plaży, ale też i duże domy, i zielone trawniki. Najlepsze z nich otaczały ogrodzenia. To mnie bardzo zdziwiło, bo w dolinie Connecticut nie istniały ogrodzenia, tylko dla koni i krów. Przypomniały mi się słowa kapitana Smallsa, że Hon- duras jest jak ogród zoologiczny. Tylko że zwierzęta znajdują się na zewnątrz, a ludzie w klatkach. Ale jak dotąd byliśmy na zew- nątrz. Z tej miejskiej drogi wyjechaliśmy na płaską główną szosę i skrę- ciliśmy w lewo. Przejechaliśmy nie więcej niż pół mili i zaczęły się koleiny i kamienie. Przed nami zobaczyliśmy most na rzece. Most kolejowy, innego nie było. Samochody przejeżdżały tamtędy. Mama poczekała, a potem ruszyła po podkładach i torach tego mostu. Pod nami kobiety prały odzież w wodzie koloru kakao. Za mostem droga się kompletnie skończyła. Przed nami znajdo- wała się mulista kałuża, woda przedostawała się przez drzwi wozu — a potem wąski trakt, a wreszcie wyschnięte koryto rzeki, w którym kamienie były większe niż nasz przedni zderzak. — Koniec — oświadczyła mama. Byliśmy o milę od hotelu. Próbowaliśmy innych dróg. Jedna kończyła się na plaży, inna przy brzegu rzeki — tym samym, co poprzednio — a trzecia stała się kamieniołomem, który był częścią góry. Na końcu tych dwóch dróg wychudzone szczekające psy skakały do naszych okien. Było to miasto ślepych zaułków. 118 — Ja tak łatwo nie rezygnuję — powiedziała mama. Jechaliśmy w stronę Teli szosą prowadzącą na zachód. Na zboczach gór rosły smukłe palmy, a pod nimi na równinie znajdowały się plantacje bananów i grejpfrutów i pola kolczastych ananasów. Mama zatrzy- mała samochód, żebyśmy mogli zobaczyć, jak rosną banany, ale gdy wysiedliśmy, ujrzeliśmy grupę sępów w wysokiej trawie przy usko- ku drogi. Miały łyse głowy i obserwowały psa, który obgryzał różowe żebra zdechłej krowy. Pies wyjadał mięso pod płatami skóry. Krowę pewnie uderzył samochód, wyjaśniła mama, i ścierwo zepch- nięto w trawę. Co pewien czas jakiś sęp wyskakiwał — było ich dwadzieścia trzy w tym zgromadzeniu — i chwytał zwisające strzępy mięsa, próbując je wydłubać. Ale pies warcząc i żując, powstrzymy- wał sępy, i większość czasu te straszliwie wyglądające ptaki gapiły się jak czarownice w czepkach; ich skrzydła przypominały wlokące się po ziemi spódnice. Dalej na tej drodze ujrzeliśmy zdechłego psa. Pięć sępów wyry- wało mu dziurę w brzuchu. Sępy odskoczyły na bok, z drgającymi skrzydłami, żeby przepuścić nasz samochód. Po czym wróciły do zdechłego psa. Clover i April powiedziały, że jest im niedobrze i czy możemy stąd odjechać. A więc odjechaliśmy, nie oglądając Teli. Tak wyglądał Honduras, jak dotąd. Zdechłe psy i sępy, brudna plaża, kurniki i drogi prowadzące donikąd. Ze statku roztaczał się widok jak na obrazku, teraz byliśmy wewnątrz tego obrazka. Wszę- dzie był głód, hałas i okrucieństwo. A wobec tego niewiele znaczyły grejpfruty, a promienie słońca jeszcze pogarszały sytuację. Czy po to tata zabrał nas z domu? W „Gardenii" tata siedział na werandzie z jakimś człowiekiem, którego nie widziałem poprzednio. Gdy zobaczył mamę, człowiek ów wstał, chwiejąc się, a gdy mówił, ślina spływała mu z ust. — Rozmawiałem z pani mężem. On jest pomylony. — Pomylony jak lis — powiedziała mama. Usłyszeliśmy grzmot i bębnienie kropli na dachu. Deszcz lunął nagle, gwałtownie i żłobił dziury w piasku. — To najpiękniejsza kobieta, jaką widziałem w życiu — oświadczył nieznajomy. 119 — Nie jest pan bardzo stary. Może dlatego — odpowiedziała mama i zabrała dzieci. — Zostań. — Tata zwrócił się do mnie. — Poznaj pana Weer- willy'ego. Mówimy o kupnie nieruchomości. — Toprze, toprze — zgodził się nieznajomy. — To mój najstarszy syn, Charlie. Pan Weerwilly podniósł głowę i oświadczył: — Ale ja jestem Niemcem, więc będę nazywał cię Karl. Wiesz co, Karl? Ten czło- wiek jest pomylony. Popatrzyłem na tatę. Uśmiechał się. — Nie — zaprzeczyłem. — Tak! Jest szalony! Mófię mu, sze to jest paskudny kraj. A on mówi, sze mu się bardzo potoba. To fariactwo. Wiesz, Karl, to jest ostatnia kolonia na śfiecie i ja jestem jetynym chłopem tutaj. Ilu tu jest Niemców? Nie fięcej niż dwudziestu. Ale tysiące Amerykanów — tysiące! — Nie w Jeronimo — zauważył tata. — On myśli, sze Jeronimo jest cudofne. To fariactwo. On nie zna Jeronimo. Jeronimo nie jest cudofne. Jest lepsze niż La Ceiba, to prafda. Czterysta dolarów za akr. Tu kosztofałoby znacznie więcej. — Słyszałeś, Charlie — rzekł ojciec i wbił wzrok w pana Weer- willy'ego. — Kiedy pofstaje droga, ceny rosną — powiedział pan Weer- willy. — Nie mam pieniędzy. Jestem chłopem. Muszę sprzedać ci mo- ją ziemię. — Zaczął się śmiać. — Ale co możesz robić w Jeronimo? — Mogę robić, co zechcę. — Nie chcesz wiele. Nienawidziłem tego człowieka, nienawidziłem jego donośnego głosu. Gruby język wypełniał mu usta i przeszkadzał w wypowiada- niu słów. Chwycił mnie za kolano i ślina wypłynęła z wydętych warg. — Pracuję rękami, sam — rzekł. — Kompanie owocowe mają maszyny. Jeśli chcę oczyścić kafałek ziemi lub coś takiego, używam maczety. Kompanie mają buldożery. Mogą rozpylać środki ofado- bójcze z helikopterów. Ja mam tylko małą pompę. Kompa nie płacą ropotnikom za dużo — dwie lempiry za dzień. Co mogę zropić? Za 120 kiść bananów dostajęjedną lempirę — tylko jednego dolara. Jednego centa za pomarańczę, za grejpfruta też jednego centa. — Wyżłopał piwo i rzekł: — Dlatego przymieram głodem. Tata zwrócił się do mnie: — Nie przymiera głodem. Ma moje pieniądze w kieszeni. — Jesteś pomylony — rzekł Weerwilly. — Pójdę do pokoju — powiedziałem. — Idź, Karl — rzekł Weerwilly. — Do widzenia. — Zostań — polecił tata. — Zapytaj go, czy ma moje pieniądze w kieszeni. Zacząłem pytać, ale pan Weerwilly zrobił brzydką minę klauna i ścisnął moją nogę. — Wiesz, dlaczego łupię tego człofieka, Karl? Bo nienawidzi owocowych kompanii. I nie jest misjonarzem. I umie robić rzeczy. — Rzeczy? — zdziwiłem się. — Rzeczy — rzekł Weerwilly. — Mówi mi, jak doprowadzić wodę na moje tarasy. Nawet moi przyjaciele nie mówią mi tego. Więc go lubię. Poza tym płaci gotówką. — Jesteś świadkiem — powiedział tata. — Pamiętaj. — Ale różnimy się — stwierdził Weerwilly. — Ty jesteś ame- rykańskim imperialistą. Ty bierzesz moją ziemię. A ja jestem bied- nym komunistą, mizernym chłopem. Muszę ci sprzedać. Teraz mam dom i kilka drzew. Nie przestawał mówić. Powtarzał się, seplenił, pluł i pił piwo. Powoli mijał czas. Dlaczego tata nalegał, żebym tu siedział, gdy deszcz rozpryskiwał się dokoła nas? — Ale wiem, dlaczego zabierasz tę śliczną kobietę i te dzieciaki do Jeronimo. Bo jesteś pomylony. — Słyszałeś, co ona powiedziała. Jak lis — przypomniał tata. — I tutaj możesz kupować żywność za nic. Chodzisz tylko w koszuli. Możesz dostać dziewczynę za pięć lempir. — Uważaj, Weerwilly — rzekł tata i dziko wyszczerzył zęby. Tata wskazał na niego ze złością kikutem palca i Weerwilly wzdrygnął się. Sądzę, że wziął ten wymierzony w niego palec za lufę rewolweru. Sięgnął pod koszulę. — Charlie, zapytaj tego człowieka, gdzie ma kontrakt. Zadałem to pytanie. — Dziękuję — rzekł Weerwilly. — Pomagasz mi pamiętać o tej rzeczy. — Wyciągnął kopertę spod koszuli i klepnął nią o stół. Tata rozerwał ją. Ale nie patrzyłem na niego. Wpatrywałem się w pana Weerwilly'ego. Gdy odchylił koszulę, żeby wyjąć kopertę, dotknął ręką czarnej skórzanej kabury rewolweru, przywiązanej pasami do klatki piersiowej. — On tak się spieszy. — Wygląda jak dyplom z Harvardu — zauważył tata. — Napisany po hiszpańsku — powiedział Weerwilly. — Umiem czytać — oświadczył tata. Nie mogłem oderwać oczu od wybrzuszenia kabury pod koszulą Weerwilly'ego. — On myśli, że go oszukuję. Tata przeczytał uważnie, marszcząc czoło, przesuwając kikutem palca po kartce. A potem powiedział: — To prawdziwa przyjemność robić z tobą interesy. Weerwilly skończył piwo i beknął. Wstał, chwycił mnie za włosy i wykręcił głowę, tak że stałem naprzeciwko niego. Uśmiechnął się brzydko i rzekł: — Może nie jest taki pomylony. Potem śmiał się, dotykając wybrzuszenia koszuli. Gdy poszedł sobie, tata rzekł: — Dziękuję, że byłeś tu ze mną, Charlie. Czy to nie smutny przypadek? Był pijany. Nie myślałem, że da mi tę umowę. Mógł odejść z moją forsą. Tata złożył papier i wsunął do koperty. — Odstawiał twardego faceta. — Miał broń — powiedziałem. — Słusznie. Myślał, że ma mnie w ręku, że wyciągnie pistolet szybciej ode mnie. — Nie bałeś się? Ujął delikatnie moją dłoń. Jego ręka była gorąca, spocona i trochę drżąca. Odparł: — Nie. — Puścił moją rękę i sięgnął po kopertę. — Mam, czego chciałem. 122 — Trochę ziemi? — Jeronimo. — Miasto? — Nie uśmiechaj się tak ironicznie — to małe miasto. Deszcz padał na dach i bił w żywopłot z hibiskusa, aż kwiaty się kołysały. Poczernił piach i bębnił na chevrolecie Tosci, a grzmot huknął w atramentowe morze. — Ale ja będę burmistrzem. Siedzieliśmy, dopóki nie przestało padać, potem mama i dzieci przyszły do nas i Tosco przyniósł nam kolację. Jerry rzekł: — Widzieliśmy zdechłą krowę. — I opowiedział tacie, jak pies ją jadł na poboczu drogi obserwowany przez sępy z dziobami jak „nożyki do obierania kartofli". Clover i April opisywały zdechłego psa na drodze i sępy, które się rozpychały, żeby wydziobać kawałki mięsa ze ścierwa. — Dziobały, dziobały aż mnie zemdliło — powiedziała Clover. — Na tacie to nie robi wrażenia — zauważyła mama. — Nie cierpię tych ptaków. Mama opowiedziała mu o drogach, jak się jedzie po koleinach i rowach, jak trzeba przejechać po kolejowym moście, po śliskich to- rach i obluzowanych podkładach, a potem droga staje się zbyt kamie- nista, żeby móc jechać dalej; jak jedna droga prowadzi do kamienio- łomu, a druga do morza i jak te drogi nie są drogami, i jak po przejechaniu mniej niż mili napotykasz drzewa lub psa, zwykle zdechłego. Drogi powadzą donikąd. — Wypiję na cześć tych dróg. Clover wtrąciła: — I ludzie chodzą do toalety na ulicy. Tak — potwierdziła, bo April zaczęła chichotać. — Widziałam jednego. — To dobre, gdy się je rabarbar — rzekł tata. — My widzieliśmy tylko banany — odparła Clover. — On się jeszcze śmieje — powiedziała mama. — Charlie, powiedz im nowinę. — Tata kupił miasto — oznajmiłem. — Małe miasto — dodał. — Żartujesz — rzekła mama. 123 — Oto akt prawny. I mogę wam pokazać to miejsce na mapie. Nazwa figuruje tu, czarno na białym —jest mniej więcej wielkości South Hadley. Sprzedał mi je pijany Niemiec. Próbował hodować tam banany, ale z powodu braku transportu to się nie opłacało. Nie ma tam drogi i nikt tam nie jeździ. Jest trochę dzikusów, a poza nimi tylko słońce. — Założę się, że jest tam zdechły pies — powiedział Jerry. — Może żywy pies — rzekł tata. — Ale nie ma hycla. Ani policjantów, ani telefonu, ani elektryczności, ani lotniska — nic nie ma. To miejsce równie mało ważne, jak tylko to możliwe. Ten Niemiec przeklinał je, ale dla mnie te przekleństwa brzmiały jak pochwały. Mówisz, żeby zacząć od samego początku. Jeronimo to właśnie początek. — Jak się tam dostaniemy? — zapytała mama. — Nie wprawiaj mnie w zakłopotanie, zadając błahe pytania. Powiedziałem już dość — stwierdził tata. — Z wyjątkiem tego Niemca, nie ma nikogo ani tu, ani w Biurze Nieruchomości, kto by wiedział, dokąd jedziemy. Z tego punktu widzenia jest to lepsze niż bezludna wyspa. — Podniósł kikut palca. — Cicho, sza! Mamuśka ma głos. Ale właśnie wtedy przed „Gardenię" zajechał samochód i zapar- kował w kałuży. Wysiadły z niego cztery kobiety w jaskrawych sukniach. Miały długie czarne włosy i torebki. Szły przez werandę do baru. Rozpoznałem ich śmiech. — Zjawiają się damy nocy — oznajmił tata. — Odkładamy zebranie. Tosco podszedł do taty, gdy zamierzaliśmy pójść do pokoju. Znów mu podziękował za naprawę samochodu i powtórzył, że mo- żemy nim jeździć, kiedy tylko chcemy. — Jesteś dżentelmenem — oświadczył tata. — Ale teraz nie jest ci potrzebny samochód, co? Słyszałem, że kupiłeś Jeronimo. — Cmoknął. — Piękne jest Jeronimo. Hałas w nocy był gorszy niż zwykle i trwał prawie do świtu. Wtedy spojrzałem poprzez iskrzącą się zatokę na nabrzeże i zoba- czyłem, że „Jednorożec" odpłynął. 124 Wraz ze zniknięciem białego statku poczułem się bezbronny i na pół ślepy, jakby zabrano mi coś bliskiego. Był moją nadzieją. Czułem się bezpieczny, bo statek tam stał — mogliśmy wrócić do domu. Teraz czułem się opuszczony. Potem nigdy nie odstępowałem taty. Wymyślałem różne wymów- ki, żeby towarzyszyć mu do miasta. Siedziałem cierpliwie w skle- pach i magazynach, gdy on kupował sprzęt potrzebny według niego w Jeronimo —jak nazywał to żelastwo, rury, instalacje. Kompanie owocowe sprzedawały je tanio, mówił tata. Robiłem to, co mi kazał, i zwykle siedziałem po turecku w cieniu drzewa z człowiekiem, który nazywał się Haddy, podczas gdy tata — po zbadaniu miedzianych rur albo starych bojlerów — wygłaszał swoje przemówienia handla- rza starzyzną o tym, że zabiera ten złom, chociaż nie ma najmniej- szego pojęcia, co z nim zrobi. — Szkoda wyrzucać — oświadczał i zachowywał się tak, jakby żal mu było sprzedawców i robił im grzeczność, że to zabiera. Słyszałem już te słowa poprzednio, ale nadal trzymałem się blisko niego. Nasze ostatnie ogniwo z Ameryką pękło, gdy odpłynął „Jednorożec". Tata miał częściowo rację mówiąc, że jestem po stronie kapitana Smallsa. Czułem, że ten starszy człowiek mógłby się nami opiekować i czasami to samo odczuwałem, jeśli chodziło o Tiny'ego Polskiego. Ale teraz tylko tata pozostał jedynym opiekunem. Przywiózł nas do tego odległego miejsca i w ten swój magiczny sposób zadziwił nas kupnem miasta i prawie całego magazynu rur miedzianych i akra starych bojlerów. — To są surowce cywilizacji — oznajmił tata. Mnie to jednak nie obchodziło. Ja chciałem tylko być blisko niego. Bałem się jego brawury i pamiętałem Niemca i jego rewolwer. Jeżeli on umrze — pomyślałem — jesteśmy zgubieni. Gdy tylko znikał z pola widzenia, martwiłem się i nie przestawałem się zamar- twiać, aż nie usłyszałem, jak gwiżdże albo śpiewa: „Pod bomem, pod bumem". Zauważył, że wlokę się za nim. Często pochylał się nade mną i pytał, jak sobie radzę. Mówiłem, że świetnie. Ale nie miałem pojęcia, co on takiego robi 125 i dlaczego. Wiedziałem jedynie, że cokolwiek to jest, dzieje się wśród dzikusów. 11 — Co zabierasz? — zapytał Haddy. Miał twarz żaby i tak wystające dwa przednie zęby, że były suche jak kość. — Woda to kamera w nocy. — Nie tam, skąd ja pochodzę — rzekł tata. — Jest taka sama w dzień i w nocy. A więc chodźmy. — Czyja to łódź? — zapytała mama. Haddy wciąż dyskutował z tatą. — Nie mówię, że twoja woda to kamera w nocy. Mówię, że ta woda. Jest nieźle wzburzona w dzień i czasami, gdy pada jak diabli. Ale w nocy jest jak dzieciątko. Polizał leniwie wargi i mówił monotonnym głosem, czasem podkreślając czkawką niektóre wyrazy, i przerzucił się na kreolski, kiedy tata stał się nierozsądny. — Zabierz nas stąd — rzekł tata. — Ponadto cały dzień nam zajmie załadunek tego głupiego bagażu na moją łódź. — A więc spiesz się! — I może nie pasować — rzekł Haddy. — Całe to żelastwo. — Zrobimy eksperyment — oświadczył tata. Haddy popatrzył na mamę. — Twój mąż jest dobry do sperymentu. Nie było trudno przewieźć nasze rzeczy z „Gardenii" na nabrze- że, gdzie cumowała łódź „Mała Haddy". Worki z nasionami, sprzęt kempingowy, skrzynki z narzędziami przewieźliśmy za jednym ra- zem. Ale bojlery i rury to coś innego. W końcu ten cięższy ładunek przybył z miasta wagonem towarowym toczącym się po szynach głównej ulicy La Ceiby, aż do nabrzeża, gdzie zebrał się tłum idący za nim. — Ten speryment zatopi moją łódź — oświadczył Haddy. — Ona zatonie, zatonie. „Mała Haddy" była drewnianą łodzią motorową z kołem stero- 126 wym w budce na rufie. Otwarty pokład miał czterdzieści stóp, ale część była osłonięta brezentową płachtą. Gumowe opony wisiały nad odbijaczami. Farba łuszczyła się i szczerbiła, i widać było deski szare od soli. Zielony nalot pokrył kadłub poniżej poziomu morza i była to taka łajba, jaką widziałem na brzegu Massachusetts, gdy przedziu- rawiona czy też przewrócona przez przypływ leżała na błotnistej mieliźnie. Nawet liny tej łodzi wyglądały jak wybielone, kruche, zniszczone powrozy. Niektóre deski pokładu obluzowały się i wiele miejsc było wysmarowanych smołą, żeby poprawić uszczelnienie. Ładownia była taka płytka, że Haddy klęczał i uderzał się w głowę przy upychaniu naszych rzeczy. Zresztą szybko wypełniła się. Resztę — bojlery, trzy sztuki, i rury, trzeba było przywiązać do pokładu. Za każdym razem, gdy coś windowano na łódź, „Mała Haddy" jęczała i zanurzała się, i wydawało się, że siąka nosem. Ludzie z miasta, którzy przyszli tu za wagonem towarowym, stali w jego cieniu i przyglądali się, jak tata i Haddy ładują. Tata znał kilku z nich i żartował z nimi po hiszpańsku lub angielsku. Przebywał mniej niż tydzień w La Ceibie, ale traktowano go po przyjacielsku, nawet szanowano, chociaż nikt na nabrzeżu nie kiwnął palcem, żeby pomóc mu związać ładunek i rzucić na łódź. Tata stękał z wysiłku. — Oni się nie zmartwią, jeśli dostanę przepukliny. — Przecież możesz tu zostać, wujku — odezwał się jeden z ga- piów. — Nie zostałbym tu za nic — odparł tata. Kierował wiązkę rur miedzianych na pokład, kiedy pękła i uderzyła o drzewo. — To miłe miejsce, La Ceiba. — Nie dla dzieciaków. — Ale wiele tu dzieci! — Dlaczego tak jest—zaczął tata, idąc w stronę ludzi, a kropelki potu spływały mu po twarzy — że ci wszyscy tutaj hodują owoce, zrywają je, pakują, ładują, konserwują, i są tak cholernie drobni? Powiem wam dlaczego. Robią wszystko, ale ich nie jedzą! Nigdy w życiu nie widziałem tylu karzełków. Skóra i kości. Przyznajcie się, jesteście słabeuszami. 127 Śmiali się i jakby przykucnęli w cieniu wagonu towarowego. Południowe słońce prażyło żelazne nabrzeże, a na jego końcu, gdzie Jerry i bliźniaczki bawili się, woda migotała od upału i falowała jak morze. Pelikany pochylały się na słupach, brzeg płonął. Tutaj słońce zachodziło z trudem i wadziło się z piaskiem. — To jest miasto kompanii owocowej — rzekł tata. — Gospo- darka monokulturowa i kompanie monokulturowe. Możecie to sobie zatrzymać. Ale ja nie pozwolę, żeby moja rodzina tutaj głodowała. — My nie głodujemy — powiedział ktoś. — My silni ludzie, naprawdę. Był to duży mężczyzna ze szmatą owiniętą dokoła głowy, zielo- nym tatuażem na mięśniach ramienia i nawet boso był wyższy od taty. — Jesteście śmieszne karzełki — rzekł tata. — Jecie za dużo hamburgerów, omielacie ryż, używacie białego cukru. Potrzebujecie witamin. Tobie — zwrócił się do wysokiego mężczyzny, szturchając go w klatkę piersiową — potrzeba grafitu od twego ołówka. Mężczyzna głośno się roześmiał. Nie dotknęły go obelgi taty. Wyprężył muskuły dla tłumu. — Okay, Samson — rzekł tata. — Chcesz zrobić eksperyment? — Nowy speryment — powiedział Haddy — a jeszcze nie załadowaliśmy łodzi. — Ile pompek możesz zrobić? — zapytał tata tego grubasa. — Samson! — ryknął ktoś. Grubas odparł: — Mogę podnieść tę balię. — Oczywiście. — Ale ile pompek możesz zrobić, gorylu? — Uważaj, Allie — powiedziała mama. Haddy wziął ją na bok i rzekł: — Temu dużemu facetowi źle patrzy z oczu. — Zróbcie miejsce — rzekł tata. — Dajcie trochę przestrzeni temu dżentelmenowi. W kręgu gapiów, który dodawał mu odwagi okrzykami, olbrzym zaczął. Tata usiadł przed nim i polecił mu dotknąć brodą ziemi i mieć 128 wyprostowane plecy. Tata liczył, gdy on robił pompki. Potem upadł jak długi z pomrukiem i nie mógł się podnieść. — Dwadzieścia dwie — oświadczył tata.—Nieźle, ale spójrzcie na niego, ma nie skoordynowane ruchy. — Objął mamę i rzekł: — Moja panna młoda może zrobić tyle przed śniadaniem. Grubas przeturlał się i podniósł. Oczy mu się zwęziły od sapania i ledwo się ruszał z wysiłku. — Potrzymaj to — rzekł tata. Dał mi swoją czapkę baseballową i cygaro. — Przedstawienie marionetek — rzekł Haddy. Po kreolsku ozna- cza to coś głupiego, szalonego. Tata zawinął rękawy i zajął pozycję jak na nabrzeżu, z plecami już mokrymi od potu. Pompując szybko ramionami, zrobił dwadzie- ścia dwie, a ludzie liczyli. Zatrzymał się na chwilę, wyszczerzył zęby w uśmiechu do dyszącego faceta i zrobił jeszcze dwadzieścia osiem. — Pięćdziesiąt — powiedział. A potem zrobił jeszcze dwadzieścia pięć. Miał czerwoną twarz, kiedy wstał, i zadyszkę, ale powiedział: — Te siedemdziesiąt pięć to na początek. Mogę dużo więcej, ale trzeba skończyć robotę. Kochali go za to i gdy zaczął znów ładować łódź, ośmiu z nich poszło mu pomóc. Spędzili resztę popołudnia, windując żelastwo z tatą i Haddym. — To zabawne — rzekł tata do mamy. — Oni mi pomagają, bo myślą, że jestem silny. Gdybym był słaby, nie ruszyliby palcem. Myślałabyś, że jest akurat odwrotnie. I zastanawiasz się, dlaczego ci ludzie są dzikusami? — Ja się nie zastanawiałam — odparła mama i poszła po dzieci. — Z drugiej strony — ciągnął tata — nieważne, czy facet jest dzikusem, dopóki pozostaje dżentelmenem. Zapamiętaj to, Charlie. — I ładował łódź, chichocząc do siebie. Zapadła noc. Miasto wyglądało przyjemniej. Małe światełka paliły się na nabrzeżu i okna świeciły się w biurach na przystani. Palmy tak wrzecionowate i obszarpane w ciągu dnia miały pierzaste korony i te ciemne parasolkowate pióropusze osłaniały przytulne bu- 129 dynki. Jakiś czerwonokrwisty promień słońca jeszcze załamywał się w górach na zachodzie. Miasto leżało poniżej. Było płaskie, kałuża malutkich lamp w mroku, a na zboczach gór błyszczały przyćmione blaszki z oświetlonych chat. Jerry ziewał przeraźliwie na kolanach mamy — był za duży, żeby mu było wygodnie, a bliźniaczki już zasnęły pod brezentowym daszkiem. Była dziesiąta. Padało dwa razy od południa i wciąż jeszcze błyskawice rozbłyskiwały nad morzem nagłymi wybuchami. Opuszczać miasto o tak późnej porze wydawało się okrutne. Byliśmy rodziną, która wcześnie się kładła spać i już minął czas pójścia do łóżka. Zazdrościłem ludziom w domach, które widziałem — tym przy oknach, a nawet tym kołyszącym się w hamakach, tak to sobie wyobraziłem, w szałasach nieopodal plaży. Nie podniecał mnie fakt, że jestem na tej wąskiej łodzi i słucham, jak morze uderza o drew- niany kadłub. Siedziałem na jakiejś skrzynce i dygotałem. Mama leżała z Jerrym i bliźniaczkami — wszyscy w śpiworach. Patrzyłem na brzeg. Nie chciałem stąd odpływać. Silnik turkotał powoli od godziny. Haddy podniósł klapę, we- pchnął klucz na długiej rączce i silnik zawarczał tak głośno, że połamane deski pokładu zatrzęsły się. Spaliny mnie dusiły. Tata powiedział: — Widziałem trzepaczkę do piany z lepszymi silnikami niż ten. Słyszysz, jak się zacina? I ty to nazywasz integral- nością? — Co to za ptaki? — zapytałem. Obserwowałem je od zachodu słońca. Miały małe ostre ciała, płaskie skrzydła i krążyły dokoła lamp nabrzeża, śmigając jak jaskółki. — Jakiś rodzaj nocnych ptaków — odparł tata, ale nie patrzył w górę. Wciąż marszczył brwi, słuchając hałasu silnika. — To nietoperze — wyjaśnił Haddy. Były ich setki — dostatecznie dużo, by zaciemnić światła. Teraz już chciałem odbić od brzegu. Tata poszedł na dziób. Powiedział: — Jesteśmy prawie gotowi, mamuśka. Zrobiłem ci kawę na piecyku. — Ja jestem gotowa cały dzień — odparła mama. — Dzieci śpią. 130 Haddy gwizdnął cicho przez wystające zęby. Zawołał: — Sły- szysz mnie, Ta Taam? — I człowiek, który spał na nabrzeżu, wstał jak insekt, którego poruszono, rozwiązał liny i rzucił je na pokład. Haddy wydął policzki i nacisnął dźwignię — był to żelazny drążek w budce sternika, podobny do dźwigni biegów traktora. Ta Taam stopą popchnął łódź. Odpłynęliśmy, kierując się na czarne morze. — To nietoperze — powtórzył Haddy. Wychylił się z budki sternika: — Szkoda, że nie jedziemy do Utili — powiedział. Zapytałem go dlaczego. — To tylko dwie godziny. Do Santa Rosa dziesięć. — Trzymał swymi długimi palcami koło sterowe. — Myślałem, że płyniemy do Jeronimo. — Jeronimo jest w dżungli. Nie widać tam łodzi. Tylko facetów z ogonami. — Nie pytaj tego człowieka — wtrącił tata. — Mogę przejąć ster, panie Haddy? Haddy nie ruszał się z miejsca. Właściwie jeszcze mocniej chwy- cił koło. — Wbrew przepisom — oznajmił. — Jakim przepisom? — Mojej łodzi. Ja jestem sternikiem, a wy pasażerami. — Przejdź się trochę — powiedział tata. Haddy pozostał tam, gdzie był. — Znam każdą księżycową gwiazdę na obu półkulach — oś- wiadczył tata.—Jestem mistrzem kwadrantu i sekstansu. Mogę wyz- naczyć południkową wysokość słońca z jego odbicia w wiadrze smoły. — Przepisy — powtórzył Haddy. — A ile pompek możesz zrobić? Haddy roześmiał się. Ale nie odszedł od steru. Napierał na niego i oparł nos o brudne szkło budki sterowniczej. Echo naszego silnika odbiło się o palmy na brzegu i zadzwoniło o żelazne nabrzeże La Ceiby, gdy okrążaliśmy je, kierując się na wschód, w najgłębszą noc. — Mamy benzynę, mamy żywność, mamy wszystkie nasze rze- 131 czy. Pełno wody do picia i żadnych psujących się towarów. Strasznie się cieszę, że ruszamy. Bez urazy, panie Haddy, ale to miasto nie nadaje się dla dzieci — oświadczył tata. Spojrzeliśmy do tyłu. Nawet ta mała odległość zniwelowała je i delikatnie zarysowała. Było teraz płytką kałużą świateł pod cienia- mi gór i wiechciami wysrebrzonych burzowych chmur. — Wiesz, dokąd jedziesz, ojcze. — Panie Haddy, jedziemy do domu. Daj mi ster. I dopłynę tam za jednym zamachem. Haddy objął ster i płynął z nami po zmarszczonym morzu zala- nym światłem księżyca. Tata westchnął. Oblizał cygaro — długie honduraskie cygaro. Miał ich cały kosz. Zapalił je i w płomieniu koniuszka ujrzałem, że pałające gniewem oczy wbił w Haddy'ego. — Pierwszy raz widzę pełnomorską łódź bez kompasu — wy- mruczał. — Na szczęście zabrałem swój. Ale nie powiem ci, gdzie on jest. Małe chaty na brzegu migotały jak latarnie pod wysokimi palma- mi. A potem otuliła nas większa ciemność, światełka zmniejszyły się i nie widzieliśmy brzegu, tylko czerniejący stok lądu i morze, i po- jedyncze płomienie w potęgującej się czerni. — Wiem, na co patrzysz, Charlie — rzekł Haddy. — To nie są kraski. Nie powiedziałem, że patrzę na punkciki świateł na brzegu. — Kiedy byłem mały — rzekł, patrząc ze mną na brzeg — mieszkaliśmy na Lagunie Piwowara. Tam nauczyłem się dialektu Zambo — nauczyli mnie go czarni Indianie. Pewnej nocy było jakieś duże poruszenie w moim pokoju, coś fruwało i trzepotało. Obudzi- łem się i zawołałem mamę: „Mamo, chodź szybko! Coś się dzieje". Przyszła z pochodnią i rzekła: „Głuptas! Zabierasz mi czas, śnisz o Duppies". Duppies to twój własny duch. Nagle poszarzała na twarzy: „Co to za krew na twojej poduszce?" — zapytała i krzyknęła. Spojrzałem na poduszkę. Była czerwona. Krew! Zapytała, czy moja głowa jest w porządku. Krwawiła, aleja nic nie czułem. — Dlaczego krwawiła? — zapytałem. — „Ha!" — powiedziała mama i tupnęła w podłogę, a nietoperz 132 wielki jak męski żakiet trzepotał na ścianie. Odpędziła go i znów popatrzyła na moją głowę. Ten wielki stary nietoperz ssał mi ucho i dziurawił je swymi zębami. I krew się lała. I pełno nietoperzowego łajna było w pokoju. A one śmierdzą jak bagno. Otworzył szeroko swoje brązowe oczy, spoglądając na mnie. — Wiem, na co patrzysz. Na nietoperze. Nie patrzyłem, ale teraz zacząłem. Tata milczał, palił cygaro, wyglądał tak, jakby chciał wydrzeć ster z rąk Haddy'ego. — Znałem faceta — ciągnął Haddy. — Nietoperz odgryzł mu palec u nogi, gdy spał. Och, nietoperze, lecą na ciebie. Wielkie jak poduszki. Niektóre z nich w Bluefields są wielkie jak mrówkojady, gryzą przez odzienie. W ciemnej sterówce widziałem jego suche zęby, białe jak farba, i słyszałem, jak próbował gwizdać. — Owocowe nietoperze — wtrącił tata. — O tak, owocowe nietoperze — rzekł Haddy. — I inne. — Jedzą banany — powiedział tata. — Ale gdy nie mają bananów, lecą na ciebie. — Opowiedz nam o rekinach — poprosił tata. — Widziałem rekiny — rzekł Haddy. — Duże jak psy? — Większe. Tata wskazał kikutem palca i rzekł: — To północ, panie Haddy. — Wiem. Znam północ jak własną kieszeń. — Właśnie teraz — rzekł tata marzycielskim tonem — ktoś tam w Ameryce maluje żółte pasy na jezdni, a ktoś inny owija połówkę cebuli kawałkiem celofanu z supermarketu albo wyrzuca elektryczny wyciskacz do śmietnika, mówiąc: „To szmelc". Ktoś właśnie w pięk- nej kuchni otworzył puszkę zupy o smaku czekoladowym, bo nie może uruchomić swego wozu, żeby zjeść na mieście. Naprawdę miał ochotę na hamburgera. Ktoś inny znów zatruł się kiełbasą z czerwo- nymi azotanami i uśmiechał się, bo bardzo mu smakowała. I wszyscy przeklinają prezydenta. Chcą go zmienić. Tata zamilkł na chwilę. 133 Haddy rzekł: — To na pewno północ. — Tam — ciągnął tata, wpatrując się w ciemność — jakiś dekorator wnętrz, prawdopodobnie stuknięty, stoi w holu banku. Zatrudniono go, żeby zmienił wystrój. Bank bankrutuje. Potrzebni są nowi depozytorzy. Może pomógłby nowy hol. Ale dekorator nie wie, na jaki kolor pomalować ściany ani gdzie postawić geranium. Pyta bankiera: „Co to pomieszczenie ma przekazać?" — Nie jestem pewien — odezwał się Haddy. — Ktoś wymyślił nową nazwę płatków śniadaniowych — rzekł tata. — Ktoś inny od nich zmarł. — To niedobrze — stwierdził Haddy. — Ale my płyniemy do domu. — Czy już opowiadałem o tygrysie, mojej mamie i słodkich ziemniakach? — Opowiedz mi, ale wpierw daj mi ster. — Nigdy ci nie dam steru. Jestem kapitanem, jestem sternikiem, to moja łódź. Tata milczał, czasem gdy był zły, wydzielał zapach i teraz dobiegł mnie ciepły zapach potu kocura. — Ty jesteś pasażerem. — Ale głos Haddy'ego stracił ostrość. — Gdybym był typem pasażera — rzekł tata — byłbym tam. — Wskazał północ, w,kierunku Stanów. — Idź spać, Charlie. Rozłożyłem swój śpiwór obok mamy i wlazłem do niego. Silnik wibrował pod moimi plecami. Masa gwiazd nad głową przypominała ławicę srebrnych rybek — milion maleńkich gwiezdnych rybek, martwych, dryfujących na falach. Gdy obudziłem się, było ciemniej, niż gdy się kładłem. Bliski, lepki mrok dokoła wlokącej się łodzi i żadnej gwiazdy. Tobołki śpiworów obok uświadomiły mi, że Jerry i bliźniaczki nadal śpią. W sterówce paliło się światełko. Tata sterował. Mama stała przy nim z mapą, a Haddy'ego nigdzie nie było widać. Z rękami na sterze, z rysami twarzy zniekształconymi przez światło lampy, tata wydawał się ożywiony i niecierpliwy. Zapytałem go, gdzie jest Haddy. 134 — Wyrzuciłem go za burtę — odparł. — Nie mógł znieść takie- go napięcia. Jak bardzo ufałem tacie? Całkowicie. Wierzyłem we wszystko, co mówił. Nawet popatrzyłem przez rufę na spieniony ślad łodzi sądząc, że zobaczę zęby tonącej twarzy Haddy'ego. — On żartuje, Charlie — powiedziała mama. — Haddy śpi. — Posłałem go do łóżka. Och, jak chciałbym mieć taką łódź — zawołał tata. Miał w ustach zgasłe cygaro i poruszał sterem rozpostartymi palcami, a jego oświetlona twarz odbijała się w oknie sterówki. Za nim mama uwieszona lekko u jego ramienia, białą ręką przytrzymywała go tak, jak chroniła Jerry'ego i bliźniaczki przy relingu „Jednorożca". Miała twarz bez wyrazu, okoloną gładkimi, prostymi włosami. W jej ciemnych oczach odbijała się ciemność przestrzeni i płomień latarni. Była spokojna, ale tata pochylał się do przodu, jakby chciał się uwolnić od jej uścisku. Cienie węzłów mięśni pojawiły się na jego szczęce, gdy wykrzywiał twarz, by zorientować się w tym mroku. Oczy pałały pewnością, jak błyski szelaku. Był aktywny i czujny. Nie odwracał wzroku — ale odwracał całą głowę, kiedy chciał spojrzeć w bok. Tata i mama pozostawali w tej pozycji w milczeniu przez pewien czas i im dłużej patrzyłem, tym bardziej wyglądali jak jakiś dziki człowiek i anioł, a ta łódź, świadectwo życia, jakie prowadziliśmy, pruła czarne wody, z czarną dżunglą z jednej strony i głębią morską z drugiej, i bezksiężycową nocą nad nami. Ale dżunglę zobaczyłem dopiero później, po przebudzeniu się Haddy'ego. Powiedział mi, że opływamy Lagunę Guayamoreto i właśnie minęliśmy Trujillo. Wtedy atramentowa ciemność złagodniała, zszarzała i nie uka- zując więcej morza, nabrała koloru pyłu. Dokoła nas pylisty świt gęstniał, aż stał się chropowaty i spopielały, i podczas tego wschodu słońca bez słońca migotała piana fal, a linia brzegu i dżungla ukazy- wały się jak czarne szmaty wodorostów. Wkrótce słońce było już wysoko nad gołym płaskim brzegiem. 135 — Ojciec steruje moją łodzią — rzekł Haddy ze zdumieniem. Ale tylko on jeden był zdumiony, że tata przejął dowództwo. — Zrobił się kapitanem zeszłej nocy. Skarżyłem się, że to wbrew przepisom, ale to nic nie dało. Myślę, że w duchu byliśmy z tego zadowoleni, a fakt, że tata steruje łodzią innego człowieka na nieznanym morzu do obcego brzegu, świadczył, że wszystko potrafi. — O Boże! — zawołał Haddy, gdy strzała błyskawicy nagle zarysowała się we mgle. Brodate chmury zajaśniały światłem i zga- sły. Nastąpiła głucha cisza, potem grzmot przypominający bombę i morze dokoła nas najeżyło się od kropel wielkich jak kamienne kulki. Smugi brzasku i burzowe chmury spotkały się na tym szerokim niebie nad tropikalnym morzem, a słońce spychało burzę na brzeg. Deszcz nie padał równo. Płynęliśmy na wschód wzdłuż wybrzeża poprzez te wygięte kontury pędzącego deszczu — raz uderzającego w żelastwo taty i zalewającego cały pokład, raz cichego i czerniącego mokre deski łodzi. Z wyjątkiem lekkiego falowania, morze było równie spokojne jak wtedy, gdy opuszczaliśmy La Ceibę. Chmury rozproszyły się — niebo nad płaskim morzem było ich pełne — zmieniały kształt, czasem były to kolumny, a czasem belki do budowy dachu, kurczyły się i wędrowały w stronę brzegu. Słońce przebiło się i nas oślepiło. Jasne jak ogień i bardzo gorące, dolna krawędź jego spodka wciąż była zanurzona w szarej jak pomyje chmurze, a gdy wybuchło nad nami, z każdej deski rozmokłej łajby unosiła się para i wydzielał smród. — Będziemy w Santa Rosa na śniadanie — rzekł Haddy. — To niedaleko, może pół godziny. Prawie można ją zobaczyć. — Mam dla ciebie wiadomość — odezwał się tata. — Zjemy śniadanie tutaj. Zobacz, co mamuśka i ja złapaliśmy, gdy reszta was nie istniała dla świata... Pochylił się i wyciągnął z koszyka sznurek prążkowanych ryb. Haddy nazwał je rybami owczymi. — Teraz wypatroszysz ryby, panie Haddy, a mamuśka rozpali pie- 136 cyk. Dzieci uprzątną pokład i będziemy mieli prawdziwą ucztę. A może wolisz zawinąć do Santa Rosa i zjeść fasolę z zeszłego miesiąca? Haddy wziął ryby i zaczął je oprawiać. Jerry i bliźniaczki wyłazili ze śpiworów i przecierali oczy. Mama przygotowała miskę wody, tak że mogliśmy się umyć, a potem zapaliła piecyk (była to stalowa beczka przecięta w połowie, z rusztem na górze) i wstawiła kawę. — Powiem ci jeszcze coś — rzekł tata. — Nie zatrzymamy się w Santa Rosa. Haddy otwierał ryby jak koperty i wyciągał z nich kiście szarych wnętrzności. Mając to oślizgłe spaghetti na palcach, powiedział: — Najpierw mówisz, że nie chcesz jechać do Trujillo, bo nie chcesz spotkać misjonarzy. Teraz robisz ze mnie właściciela sklepu rybnego i mówisz, że nie płyniemy do Santa Rosa. Co jest złego w Santa Rosa, na miłość boską? — Patrzyłem na mapę — powiedział tata. — Ojciec i jego mapa — rzekł Haddy. Skrobał ryby, jakby je karał i karał swój kciuk, a matowe łuski fruwały po pokładzie. — Nie powiedziałem, że tam nie płyniemy. Powiedziałem, że tam się nie zatrzymamy. Zjedliśmy ryby pod zadaszeniem na dziobie, bo od czasu do czasu wiał szkwał. Haddy otworzył głowę ryby, w jej mózgu znajdowała się przezroczysta substancja podobna do szkła, niewielka kostka. Tata zdecydował, że będzie ją nosił na szyi. „Jak facet Zambo", powiedział Haddy i kazał nam się rozejrzeć. Pośród ulewnego de- szczu zobaczyliśmy molo, żółte budynki i zielone pasmo brzegu dżungli. — To Rosa — oznajmił Haddy. Tata stwierdził, że te dziesięć niskich budynków i wieżyczka kościoła to obelga dla zielonego Wybrzeża Moskitów. Para i dym, dachy pokryte czerwoną dachówką i pół tuzina dzieci na molo. — Zatrzymamy się w Rosie? — zapytał Haddy. — Nigdy nie zatrzymuję się, dopóki nie znajdę się tam, dokąd jadę. 137 — Gdy będę sterował tą łodzią, wyląduję tam, ojcze. — Haddy smutno na mnie popatrzył. Na białkach jego oczu z czerwonymi obwódkami widniały brązowe plamki. Minęliśmy molo i plażę. Mama powiedziała, żeby się nie martwił. Odparł, że się nie martwi, ale jest zakłopotany. — Nie denerwuj się! — krzyknął tata ze swej sterówki. Bliź- niaczki stały na dziobie. — Widać dno — powiedziała April i Jerry pobiegł zobaczyć. — Nawet nie wiem, dlaczego nie steruję — skarżył się Haddy. — Zawsze przedtem sterowałem. Patrz, jaka brązowa, spieniona woda — to ujście rzeki. Och, co ten człowiek robi? W brzegu była wyrwa i w tej szerokiej szczelinie nurt rzeki spotykał się z przypływem morza. Fale przybrzeżne pędziły na boki, rozpryskując szlam wodny na ławicę piasku. W dali widziałem patyki i gałęzie zmierzające do morza. Tata wprowadził łódź na ten brązowy śródlądowy prąd. Rybak, który stał po kolana w wodzie w przybrzeżnych falach, rzucił sieć na wodę i pomachał do nas. „Mała Haddy" poruszała się naprzód, rozchlapując wodę po obu stronach dziobu. — Tak nie można, ojcze! — zawołał Haddy. Wciąż siedział ponury przy śniadaniowych resztkach, ościach ryb, okruszkach chle- ba i filiżankach po kawie. — On nie jest sternikiem — wymamrotał. — On nie jest sternikiem. Wstał i podszedł do budki, żeby ponarzekać. — Proszę... panie. To nie jest czółno, to jest łódź. — Siadaj — powiedział tata. — Ja jestem sternikiem. Nie pływam po tych rzekach. — To nie jest zwykła rzeka, to powódź — rzekł tata. — Zabaw- ne. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Santa Rosę na mapie, nie zauważyłem rzeki, a kiedy zauważyłem, wydała mi się mała. To deszcz podsunął mi ten pomysł. Tu jest powódź. Jest dosyć wody, żebyśmy mogli dopłynąć do Jeronimo. — Ona nie jest dla łodzi. Rozbijemy się na głazach. — Nie ufa mi — rzekł tata. 138 — Jeśli nie stracę przez ciebie licencji, stracę łódź. Och, mój kapelusz! Łódź zaczęła się żywo poruszać, miotając płachtą zadaszenia z jednej strony na drugą. Stare żelastwo brzęczało i szurało. — Allie! — krzyknęła mama, gdyż zmoczył ją prysznic pyłu wodnego. Teraz łódź wydawała się lżejsza i przesuwała się z łatwo- ścią po przybrzeżnych falach w ujściu rzeki. Trzymałem się mocno, bojąc się, że się wywróci. — Nie mogę tego sam robić — rzekł tata. — Potrzebuję twojej pomocy, panie Haddy. Wskakuj na dziób i gdy zobaczysz jakieś głazy, krzycz. Walczymy z prądem, więc nie ma sensu zmniejszać szybkości. No więc jak — pył znów uderzył w okno sterówki — należysz do mojej załogi czy nie? — Inny speryment — rzekł Haddy. Nie uśmiechał się. — Nie lubię tych rzek. Faceci tam w tej dżungli, czarni faceci, mają ogony. To rzeka Aguan, wyjaśnił tata. A na brzegu Santa Rosy ludzie zaczęli się zbierać, myśląc może, że zamierzamy wyjść na ląd. Nieśli kosze z owocami, wiązki orzechów kokosowych i słomiane maty. Gdy zobaczyli, że płyniemy środkowym nurtem naprzeciw unoszo- nych gałęzi i resztek złamanych łodyg trzciny, zaczęli głośno wołać, żebyśmy przybili do brzegu. Psy na chwiejących się nogach także na nas szczekały. Płynęliśmy dalej, minęliśmy osadę, która leżała za Santa Rosą, pochylone szałasy, chaty na palach i rzędy przewróconych piróg na brzegu. Minęliśmy przypominające bramę wejście na zieloną lagunę i pruliśmy dalej, walcząc z wodą, która przelewała się przez dziób. Było tu goręcej, gdyż słońce znajdowało się nad palmami, a burzowe chmury znikły w głębi lądu. Nie było gór ani nawet pagórków. Był tylko brzeg rzeki z palmami, niskimi zaroślami i drzewami o żółtej korze i niebo schodziło do wierzchołków drzew. Wezbrana mulista rzeka zalała krzewy na brzegu. Haddy wisiał na dziobie z łańcuchem do sondowania. Śpiewał smutno i pokazywał siedzenie swoich spodni. Od czasu do czasu krzyczał: „Głaz na lewej burcie!" albo „głaz przed nami!" Ocean mie- 139 liśmy za rufą, a gdy minęliśmy zakole rzeki, znikł z oczu razem ze świeżą bryzą, zapachem soli i ryb. Otaczała nas dżungla na krótkich odcinkach rzeki, a na każdym drzewie skrzeczały ptaki i owady. Głośne jak dźwięki przy chrupaniu ziemniaczanych prażynek. Łódź nabrała innego charakteru. Na morzu wydawała się bardzo mała i w opłakanym stanie. Ale tutaj, prując tę wąską rzekę, wydawała się duża i potężna, odgłos jej silnika odbijał się od brzegów, straszył czaple i rozpędzał motyle. — Spójrz na tego chuligana drogowego — rzekł tata, gdy Haddy zadzwonił łańcuchem na człowieka w czółnie. Haddy wskazywał Jerry'emu i bliźniaczkom ptaki, prawił komplementy kobietom, które przerywały pranie odzieży na żwirowatych częściach brzegu, żeby na nas popatrzeć. — Nigdy nie widzieli tutaj łodzi — stwierdził Haddy. — Jak daleko płyniemy? — zapytała mama. — Aż uderzymy o dno — odparł tata. Zrobiliśmy piętnaście mil albo więcej, płynąc rzeką aż do połud- nia, nim Haddy zaczął krzyczeć, że wszędzie wokół są głazy. Nie dawał sygnałów, tylko ryczał. Woda tutaj nie była tak mulista — na żwirowatym dnie widziałem węgorze i ławice małych rybek. Tu i ówdzie łódź z trudem przeciskała się pomiędzy brzegami, tak mało było miejsca, a rwąca woda zwalniała naszą podróż i wlewała się na pokład. Na jednym takim wąskim krętym kanale ujrzałem ludzi na drze- wach. Wziąłem ich za pniaki z korzeniami, dziwne głazy — wszy- stko, tylko nie za ludzi. Opierali głowy o gałęzie, jedni kucali pod krzakami, mieli czarną błyszczącą skórę. Inni klęczeli tyłem do nas. Byliśmy tak blisko nich, że nie mogłem powiedzieć o tym tacie, żeby nie usłyszeli. Niektórzy trzymali kije i harpuny, i sieci rybackie, ale milczeli i nam nie zagrażali. Poszedłem na dziób, gdzie siedział Haddy. On też ich widział — gapił się na drzewa. Wtem jakiś stary czarny człowiek, tylko w szor- tach koloru khaki, wyłonił się z wody, niosąc wiaderko. — Co tam? — powiedział do niego Haddy. 140 Człowiek upuścił wiaderko na błotnisty brzeg, rozrzucając jego zawartość — ryby. — Zambo — oświadczył Haddy. — Ale bez ogona. Mówiąc te słowa, przestał patrzeć na rzekę i rozluźnił łańcuch. Odczuliśmy wstrząs. Coś uderzyło o łódź od spodu, coś rzuciło bliźniaczki na pokład. — Ugryzłem się w język! — wykrzyknął Jerry. Łódź obróciła się bokiem, prąd odepchnął ją i przechylił, aż przewrócił się piecyk. Utknęliśmy na dobre. Natychmiast zabloko- wał się silnik i pływające gałęzie spiętrzyły się dokoła kadłuba. Tata kopnął żarzący się piecyk do wody, który zanurzył się we własnej parze. — Koniec podróży, Haddy — oświadczył tata. — Zapytaj tego dżentelmena, gdzie jesteśmy. Haddy nie zapytał. Obserwował, jak klęczący człowiek zbiera ryby, i zawołał do ojca: — To miejsce tutaj nazywa się „Wiaderko na Ryby". Potem, ponieważ rzeka wiła się dokoła nas, siedmiu czy ośmiu mężczyzn ukazało się na brzegu, wszyscy czarni, z wielkimi głowa- mi, w szortach, z sieciami i kijami. Tata wyskoczył z budki z liną. Był do pasa w wodzie i gramolił się do brzegu. Ludzie obserwowali, jak przywiązuje „Małą Haddy" do drzewa. Cofnęli się trochę, jakby chcieli mu dać więcej miejsca, chociaż znajdowali się w odległości trzydziestu stóp. Tata mówił do nich po hiszpańsku przyjaznym głosem. Gapili się. Wydawało się, że rozumieją, ale nie odpowiadali. — Jak tam? — krzyknął Haddy z dziobu. — Dobrze — powiedział ktoś. — Oni mówią po angielsku? — Tata roześmiał się. To się spodobało tym czarnym ludziom. Otworzyli usta i patrzyli, jak się śmieje. — Dzień dobry, ojcze. Nazywam się Francis Lungley. Czy możemy ci pomóc? — Hej! — zawołał tata. — Wszędzie cię szukałem. 141 12 Jeronimo, po prostu nazwa, było błotnistym końcem błotnistej ścieżki. Ponieważ kiedyś było wyrębem, teraz zarośniętym, rosło tu więcej krzewów i chwastów niż w dżungli. Innymi słowy Jeronimo nie różniło się od pięćdziesięciu zarośniętych miejsc, które mijaliśmy w czasie naszej wędrówki od brzegu rzeki Zambo, nazwanego przez Haddy'ego „Wiaderkiem na Ryby". Było tu gorąco, wilgotno, śmier- dzące Widziałem chmary owadów i liście ciemnozielone, miękkie, przypominające „stare banknoty dolarowe", jak stwierdził tata. Jeronimo przypominało mi pewne zdarzenie, gdy łowiliśmy ryby w Massachusetts. Tata wskazał mały czarny pień i rzekł: „To jest granica stanu". Popatrzyłem na ten zgniły pień — granicę stanu! Z Jeronimo było tak samo. Szkoda, że nam nie powiedziano, czym jest. Nie uważalibyśmy, że to miasto. Było tu wielkie drzewo z pniem jak filar, podtrzymującym liściaste gałęzie, na których siedziały sójki. Było to drzewo guanacaste, które rzucało z pół akra cienia. Resztki chaty Weerwilly'ego przypominały o jego klęsce, wygląda- jąc smutno i przypadkowo. Ale te pozostawione ruiny sprawiały, że w to wilgotne popołudnie Jeronimo wydawało się jeszcze bardziej opuszczone i dzikie. Stało tu także na trawie dymiące krzesło, fotel, którego siedzenie się tliło. Miało zwęglone poduszki, wystające sprężyny i cuchnęło. To spalone krzesło, bezużyteczne i dymiące, było równie nieważne jak samo to „miasto" i jedyną osobą, która była przekonana, że przybyliśmy do miejsca naszego przeznaczenia, był tata. Bliźniaczki usiadły, bolały je brzuchy. Twarz Jerry'ego była czerwona od tego parnego upału. Powiedział: — Założę się, że on każe ci wleźć na to drzewo, Charlie. Założę się, że będziesz miał pietra. Ale tata wszedł w wysokie krzaki, które dochodziły mu do piersi. Czapka baseballowa mu się przekrzywiła i krzyczał: — Nic... nic! O tym właśnie marzyłem... nic! Patrz, mamuś- ka... 142 — Masz rację. Niczego nie widzę. — Widzisz to, Charlie? Powiedziałem, że nie. Wciąż torował sobie drogę wśród krzewów. — Widzę tu dom — rzekł. — A tam coś w rodzaju stodoły z warsztatem — prawdziwym warsztatem kowala, z kuźnią. Tam łazienka i fabryka. Trzeba wykarczować i wypalić cały teren i bę- dziemy mieli cztery do pięciu akrów dobrej ziemi. Postawimy nasz zbiornik wody na tym wzniesieniu i częściowo zmienimy bieg tego strumienia, żeby mieć wodę dla pól. Musimy usunąć niektóre drze- wa, ale zostanie ich jeszcze pełno, a zresztą potrzebny nam będzie budulec na most. Wyobrażam sobie, że fronton domu powinien zwracać się na wschód — wtedy będziemy mogli patrzeć na te pagórki i poranne słońce. Widzę miejsce cumowania tam w dole i pochylnię dla przystani łodzi. Dwa przejścia pod dachem na lewo i na prawo od głównego budynku zabezpieczą nas przed deszczem. Grunt jest wprawdzie położony dostatecznie wysoko, ale podniesie- my dom, na wszelki wypadek, a poniżej będzie kuchnia. Chciałbym trochę ten teren osuszyć — czuję bagno. Ale to będzie łatwe. Kilka trzystopowych przepustów załatwi sprawę i jak tylko opanujemy wodę, będziemy mogli uprawiać ryż i przeprowadzić jakieś poważne prace hydrauliczne. Trudna rzecz — to fabryka. Widzę ją w tym zagłębieniu. Możemy wykorzystać opał, który tu jest — chyba to twarde drewno. Trzeba będzie ściągnąć je po tym stoku... Cały czas pod drzewem guanacaste ludzie Zambo i Haddy ukła- dali wyładowane rzeczy. Haddy ściągnął buty i krzywo patrzył na tatę. Tata nie przestawał mówić o budowie domu, wyznaczaniu ścieżek i dzieleniu ziemi na grządki fasoli i na przepusty. Przybyli- śmy tutaj przed dziesięcioma minutami. Ale nawet grzmiący głos taty nie mógł stworzyć z Jeronimo niczego więcej niż to, czym było — luźno poskręcanymi krzakami na zarośniętym wyrębie. Zambowie patrzyli na Jeronimo na swój sposób. Dla nich były to pagórki, które je otaczały, i strumień, który przez nie przepływał. Nazywali pagórki górami — Esperanzas — a strumień rzeką — 143 Bonito — a Jeronimo dla ich zaczerwienionych oczu było farmą — estancia. Te wielkie nazwy były błędne i pełne fantazji, tak jak ich nazwiska. Półnagi bełkoczący człowiek, wskazując wąski strumyk i nazywając go rzeką Bonito, powiedział, że nazywa się John Dixon. To właśnie dziki, o wełnistych włosach, w podartych szortach, Francis Lungley podał nam nazwę gór, a najgłupszy z nich, Bucky Smart, określił zardzewiałą chatę jako estancia. Mogli nazywać to wszystko, jak chcieli, ale ja wiedziałem, że Jeronimo nie było niczym więcej jak chatą o blaszanym dachu na zarośniętej polance, poletkiem małych bananów, które spadały zara- żone brązową śniecią. Tutaj złamana łódź z wiosłami, tam zwalone pnie drzew, których nikt nawet nie miał ochoty pociąć na polana. Co kiedyś było palikami w ogrodzeniu, znów przeistoczyło się w drze- wa, rząd młodych drzewek, które może stanowiły chlew, a tuż obok muł, nędzna trawa i ten dymiący trucizną fotel. Tata wrócił mówiąc: — To piękne. Wtedy czarna sparszy wiała świnia kopnęła coś w trawie i prze- biegła obok nas. Zambo, Bucky, wstał i skrzywił się na jej widok, jakby miał zamiar ją zamordować swoimi przednimi zębami. Po- wiódł za nią wzrokiem, potem wzruszył ramionami i kucnął. Pewnie się zmęczył. Najpierw niósł całą drogę od „Wiaderka na Ryby" Clover, potem April. — To pekari z białymi wargami — wyjaśnił Haddy. — Zmartwienie — rzekł Francis Lungley. — Nie martwię się — powiedziała Clover. — Tak wołają na nie tutejsi chłopcy — zmartwienie. To nazwa. Jedna tutaj oznacza, że może pięćdziesiąt lub sto jest w lasach. — Weerwilly chyba mieszkał w tej chałupie — zauważył tata. — Co za nora. Nie chciałbym nawet umrzeć na takim śmietniku. — W każdym razie — wtrącił Haddy, przypominając jeszcze bardziej żabę, gdy zwrócił się do taty — są tam jacyś ludzie, więc nie ma sprawy. Twarze jak piłki futbolowe w oknie zardzewiałej chaty patrzyły na nas białymi oczami poprzez kwitnące pnącza. 144 — Powój — rzekł tata i podbiegł do chaty. Twarze trochę się cofnęły, gdy tata zerwał rurkowaty pączek. — Jak się nazywasz? — May wit* — powiedział ktoś drżącym głosem. — To nazwa kwiatu — wyjaśnił Haddy. — Nie nazwisko ludzi. Ludzie pewnie nazywają się Jones. Jones z dżungli. Jones od kur. — I podrapał się w głowę. — Chciałbym być na mojej łodzi. Ale ojciec rozpruł ją, zrobił dziurę w jej tyłku. Tata jeszcze próbował przymilać się do mieszkańców chaty, ale twarze znikły z okna. Rozbiliśmy namioty pod rozpostartymi gałęziami drzewa guana- caste i rozpaliliśmy dymiące ognisko, tak jak polecił tata, żeby od- pędzić moskity. Mama wyjęła nasze rzeczy i woreczki z żywnością i powiesiła je na gałęziach, żeby uchronić przed szczurami. Widzie- liśmy już dwa. Plecaki i namioty przypomniały tacie zakupy w Spring- field. Zmusił Jerry'ego, żeby opowiedział, jak amerykański sprzęt kempingowy robią dzieci-niewolnicy w Chinach i Japonii. Tata mu przerwał i wygłosił swoją mowę o wojnie w Ameryce, ale Zambowie śmiali się nie w tych miejscach, gdzie trzeba. Kiedy zaczęliśmy jeść, Haddy rzekł: — Oto idzie Jones, człowiek od kur. Byli to May witowie z talerzami owoców — limonami, bananami, awokado — i z garściami kassawy, i tykwą czegoś, co zwali wabul. Nieśmiało postawili to wszystko przed tatą. A on rozdzielił te dary między nas i rzekł: — To ureguluje nasze żołądki. Pokazał awokado Haddy'emu i powiedział: — Dwa dolce w su- permarkecie. Dwie lempiry za sztukę. — Maślana gruszka — rzekł Maywit nerwowo. — Jak tam? — zapytał Haddy. — W porządku — odparł Francis Lungley. — Nie mówię do ciebie — odburknął Haddy. — Ty — zwrócił się do May wita. — Jak tam? * Rumianek. 145 Ale ten był zbyt przestraszony, żeby mówić. — Chciałbym, żebyście poznali naszych przyjaciół i sąsiadów, May witów — powiedział tata. Oni gapili się na nas. My gapiliśmy się na nich. Ich rodzina to też byli tata, mama i czworo dzieci. Ale najmniejsze dziecko było riagie i jedna z dziewczynek nosiła je jak plecak. Byli naszym odbiciem — naszymi skurczonymi cieniami. Mężczyzna był niski i miał brązową skórę jak kora drzew, kobieta miała kurze oczy, a dzieci brudne nogi. — Tak się faktycznie nazywacie — May wit? — zapytał Haddy. — Nie zwracajcie uwagi na tego intruza — rzekł tata. Mężczyzna powiedział: — O — wyrażając zgodę. Mrugnął po- wiekami, żeby odpędzić muchy, i rzekł: — Właśnie odchodzimy z twojego domu, ojcze. — Wypowiedział to słowo: „dum". — Nigdzie nie odchodźcie. — Żachnął się tata. — Tu zostajecie. Mam dla was robotę. — Więcej sperymentów — odezwał się Haddy, a Zambowie zachichotali. — Chcesz pracować? Ten człowiek odpowiedział, że nie ma nic przeciwko temu. Spojrzał dziwnie na swoje palce u nóg. — To wasz dom. Możecie mieć go dopóty, dopóki będziecie nam pomagać — oświadczył tata. — Ja mam swój dom tam, za kanałami, przejściem pod dachem, nad miejscem do cumowania i na lewo od stodoły, tam gdzie są grządki fasoli. — Nie widzę żaden dum — powiedział ktoś cicho. Zambowie i Maywitowie, i Haddy przeczesywali wzrokiem krzaki, szukając tego, o czym mówił tata. Nie było kanałów, przejść. Nie było stodoły, domu czy też grządek fasoli. Potem popatrzyli na jego palec. — Dlatego, że nie możecie tego zobaczyć, nie znaczy, że tego nie ma — rzekł Haddy i dostał ataku śmiechu. Tata wciąż się uśmiechał do tych samych krzaków, gdy Clover odezwała się: — Tatusiu, jakieś mrówki próbują się dostać do mojego namiotu. — Mrówki są tu wszędzie — oznajmił Haddy. — Tygrysy 146 również. A niektóre pawiany są większe niż ludzie. A ja nadepnąłem na małpie odchody na drodze. — To malutkie mrówki — wyjaśniła pani Maywit z kurzymi oczami. — Taak, są malutkie. — Pan Maywit schwycił palcami mrówkę i trzepnął nią daleko. Nie zrobił tego z odrazą, lecz łagodnie i jakby ze smutkiem. — Posłuchajcie tych ludzi. Oni wiedzą, co mówią. Tu żyją. Pytaj mnie o wszystko na morzu, ale nie pytaj mnie o dżunglę — oświad- czył Haddy. I to była prawda. Haddy był ważną osobą na wybrzeżu, w dżungli prychał i szydził. Pozbawiony swego żywiołu, błaznował. — Przenoszą liście — rzekł Maywit. — Ale nie palą się do cie- bie. — Jutro zrobię platformę na namioty i pułapki na owady. Nie chcę, żeby mrówki i pająki łaziły po moich dzieciach — rzekł tata. — Jesteś z Nikaragui, ojcze? — zapytał Maywit. — On nie jest z Nikaragui — wyjaśnił Haddy. — Dlaczego tak myślisz? — Mają tam jakieś kłopoty. Ostatnio jacyś ludzie tędy przecho- dzili. Mieli broń. Byli z Nikaragui. — Mówił wolno, z zakłopota- niem, jakby się właśnie obudził i próbował się zainteresować włas- nymi słowami. — Jesteśmy ze Stanów Zjednoczonych — powiedział tata. Pani Maywit westchnęła z uznaniem, a pan Maywit powiedział: — To z pewnością jest inne miejsce. Tata położył rękę na gąbczastej ziemi. — Ale teraz to jest nasz dom — rzekł. — Myślicie, że to obcy kraj? Maywit zaprzeczył głową. Nie, tak nie myślał. Powietrze dokoła nas było gęste. Zielone, jak woda w zbiorniku z rybami, i gdy słońce chowało się, wypełzały zielone cienie. — Dużo ludzi tędy przechodzi, jak ci z Nikaragui? — zapytała mama. — Kaznodzieje — powiedziała pani Maywit, gapiąc się na ma- 147 mę swymi kurzymi oczami — z Kościoła Boga. Świadkowie Je- howy. — I dunkersi* — rzekł pan May wit. — I dunkersi. — Jeśli spotkamy kogoś z nich — rzekł tata — pokażę im drzwi. Kiedy będziemy mieli drzwi! — Nieważne — rzekł May wit. Słońce schowało się teraz za pagórkami i chociaż niebo jeszcze było oświetlone, zielone cienie przyczołgały się do naszego drzewa. Jeronimo zawierało więcej treści w mroku. Pełne było dźwięków — bzykania owadów, ćwierkania ptaków, wodnego szemrania rzeki — i te dźwięki powiększały je, a różne wonie kształtowały. W najdal- szym krańcu jakiś ptaszek wleciał cichutko na drzewo. Tata wygłosił krótkie przemówienie w zapadających ciemno- ściach. — Przybyliśmy tutaj trzema skokami. — Opowiedział im, jak opuściliśmy w pośpiechu dom i pojechaliśmy do Baltimore, potem do La Ceiby, potem „Małą Haddy". Chciał, żeby to brzmiało jak wielka przygoda, ale to wszystko wydawało się przypadkowe i nie- zabawne. — Czego my szukamy? Powiem wam — rzekł. — Was szukamy. Wymienił wszystkich obecnych, nawet tych cichych ludzi Za- mbo, którzy nieśli worki z nasionami i metalowe rury z „Wiaderka na Ryby". Jakoś znał ich imiona i nazwiska. Dla mnie nadzwyczajne było to, że nie spał od dwóch dni. Załadował „Małą Haddy", zrobił siedemdziesiąt pięć pompek na nabrzeżu, sterował wzdłuż wybrzeża i w górę rzeki, a potem poprowadził nas gęsiego drogą do Jeronimo. Był dziwnie energiczny i rozmowny, gdy obywał się bez snu. Jerry i bliźniaczki zasnęli. Mama drzemała. Ale tata chodził tam i z powrotem w zielonym świetle płonącego ogniska. Wymachiwał rękami w dymnym powietrzu i powiedział, że jest szczęśliwy, że ma plany i cieszy się, że tak wielu ludzi będzie świadkami tej historycz- nej chwili. * Sekta baptystów. 148 Powiedział, że nie wierzy w przypadki. — Szukałem was — rzekł. — A co wy robiliście? Czekaliście na mnie! Gdybyście nie czekali, bylibyście gdzie indziej. Ale byliście tutaj, gdy przyszedłem. Potrzebuję was, dobrzy ludzie, i czuję, że wy mnie też potrzebujecie. Wszyscy zgodzili się, że tak jest istotnie. Francis Lungley powiedział: — Idę do rzeki. Nie wiem dlaczego. Po prostu muszę iść. Wtedy widzę tę starą łódź. — Wyglądam przez okno — rzekł May wit tym samym tajemni- czym głosem. — Nie wiem dlaczego. Widzę tego człowieka z Jed- noczonych Sanów. Stojącego w trawie. Dlatego. Haddy powiedział: — Śnił mi się człowiek. I to jest ten sam człowiek, tak samo ubrany, jak ten ze snu, i ze spiczastą czapką na głowie. Spotkałem go w moim śnie. Ale wiedziałem, że Haddy cyganił. Sam mi powiedział, że spot- kał tatę na nabrzeżu w La Ceibie i myślał, że jest misjonarzem Kościoła z Moraw. Nie sprostowałem tego, co mówił, gdyż nastrój przy ognisku w Jeronimo stał się uroczysty. — Zostałem tu przysłany — rzekł tata. — Nie powiem wam, kto mnie przysłał i dlaczego. I nie powiem wam, kim jestem i co zamie- rzam zrobić. To tylko gadanina. Chcę wam pokazać, dlaczego tutaj jestem. Wy patrzcie. A jeśli nie spodoba wam się to, co zobaczycie, możecie mnie zabić. Ze zmęczenia jego głos stał się szorstki. Wysyczał te słowa ponownie: „Możecie mnie zabić", żeby to do nich dotarło. Nastąpiły pomruki i Haddy podrapał się w gruby palec i powiedział, że nie ośmieliłby się zrobić czegoś takiego, jak zabić ojca, i ma nadzieję, że jego łódź zostanie szybko naprawiona. Tata ciągnął dalej: — Nie przybyłem tutaj, żeby wami rządzić. Przybyłem tu, żeby dla was pracować. Jeśli nie będę pracował dos- tatecznie ciężko, zwróćcie mi uwagę, a ja postaram się pracować ciężej. Przyjdziecie do mnie i powiecie: „Musisz pracować lepiej niż teraz". Pracuję dla was, ludzie, i zobaczycie rzeczy, których nigdy nie widzieliście. Co chcecie, od czego mam zacząć? To zależy od was. 149 Nikt się nie odezwał. — Chcecie trochę żywności? — zapytał tata. — Chcecie mostu i trochę fasoli, i pompy łopatkowej, i kurnika. Maywit odchrząknął. — Usłyszałem was—rzekł tata. — Będę posłuszny. I ci Indianie tam na wzgórzach przyjdą tu, żeby popatrzeć, i nie uwierzą własnym oczom. Absolutnie oszaleją ze zdumienia. Słuchacze siedzieli przykuci do miejsca. Dochodziły tylko odgło- sy z dżungli i tu i ówdzie klaśnięcie zabijanych moskitów. Za na- szymi namiotami i naszym ogniskiem czerniła się dżungla. Czerń skrzeczała, mruczała, podniosła się i otuliła nas swoim hałasem i swoją słodko-kwaśną wonią, ukryte owady były podniecone, a ciem- ne drzewa szeleściły jak miotły. — Teraz chodźmy się położyć — rzekł tata — zanim nas zjedzą żywcem. Ale pozostał przy ogniu. — Nie idziesz spać? — zapytał Haddy. — Nigdy nie śpię. Następnego dnia zasadziliśmy fasolę-cud. Tata zrobił z tego całą ceremonię. Ustawił ludzi w szeregu i kazał im kopać łopatami własnego wyrobu — tata wystrugał te łopatki z desek. Haddy nie kopał. — Nie jestem farmerem — powiedział —jestem żeglarzem. A tata na to: — On nie chce sobie zabrudzić swych małpich palców. Mężczyźni stali ramię przy ramieniu i dźgali ziemię. Nie było to trudne. Niemiec Weerwilly miał tutaj ogród — większość fasolo- wych tyczek nadal stała. Do południa przekopaliśmy przeszło akr chwastów. Tata przy- wlókł nasiona fasoli. Mówią, że to fasola-cud, rzekł, bo to odmiana czterdziestodniowa. Pierwszym zasadzonym nasionom nadawał imiona. — To jest kapitan Haddy — oznajmił, trzymając w ręce nasiono. 150 — A to jest Francis — wziął drugie. Potem wrzucał je do dołków w ziemi. — To jest May wit. To Charlie, to Jerry... Szedł wzdłuż bruzd, a gdy zabrakło mu nazw, sadził szybciej. Połowę pola zajęła fasola-cud, a resztę kukurydza-cud, pomidory, papryka — nasiona kupione we Florence, Massachusetts. Po połud- niu padało. Tata powiedział, że się tego spodziewał. To także należy do ceremonii. Wieczorem, gdy zostaliśmy sami, mama zapytała go: — Nie położysz się na chwilę, Allie? Ale tata się tylko roześmiał i rzekł, że chciał zabrać nas ze Stanów i ocalić. Nie myślał, że ocali również innych. Jednak tak się stało. Gdybyśmy tu nie przybyli, ci ludzie gnuśnieliby i zjadłyby ich sępy. — Chcę im dać szansę wykorzystania ich umiejętności. Następnego dnia zapytał May wita, czym się zajmował. — Byłem kościelnym w Limon. — I wyjaśnił: — Czyściłem brązy, żeby się świeciły. Sprzątałem ławki. Wywieszałem numery hymnów na tablicy. Tata był zawiedziony. — Również znam się trochę na fryzjerstwie. — Strzyżenie? — Strzyżenie i układanie żelazkami. Zakręcanie. Prostowanie. I wiem, jak woskować — fale. Małe nocne szczury, zwane pacas, wgryzały się w rogi nylono- wych namiotów. Jedliśmy pacas. Miały dobry smak. I tata stwierdził, że to poetyczna sprawiedliwość. Zrobiliśmy drewnianą platformę pod namioty, żeby ich podłoga była sucha i żeby stały prosto — kołki nie trzymały się na mokrym gruncie. W dole rzeki zrobiliśmy pułap- kę na ryby — płynęły wąskim lejem do drucianej klatki, a z prostego dachu, ramy i kawałka siatki na moskity zbudowaliśmy werandę zabezpieczającą przed moskitami, gdzie mogliśmy się zbierać. Były to drobne usprawnienia, nie wynalazki, ale ułatwiały życie i w ciągu kilku dni zobaczyłem zarys osady w Jeronimo. Każdego wieczora Zambowie odwracali się do nas plecami i wła- zili do dżungli. Każdego ranka pomarszczeni i przesyceni wilgocią pojawiali się ponownie. „Mają tam obóz", wyjaśnił tata. Pod koniec 151 pierwszego tygodnia Haddy opuścił Jeronimo z kilkoma Zambami. Haddy nie wrócił od razu, ale Zambowie wrócili. W uprzęży, którą tata dla nich zrobił, ciągnęli tratwę z kloców. Na niej znajdowały się ostatnie nasze rzeczy z „Małej Haddy". Bojlery, zbiorniki i resztę żelastwa ułożono dalej. Niektóre rury tata zużył na swój pierwszy prawdziwy wynalazek w Jeronimo — na zwykłe koło łopatkowe, które ciągnąc pas złożony z wydrążonych łupin orzechów kokosowych, nalewało wodę do bębna na szczycie wieży stojącej nad brzegiem rzeki. Dzięki takiemu ustawieniu bębna mogliśmy poprowadzić wodę rurami, gdzie tylko chcieliśmy, ale najwięcej jej szło do wydzielonej szopy, naszej łazienki. Praliśmy tam odzież, braliśmy prysznic, gotowaliśmy wodę do picia i w sumie to urządzenie przyczyniło się do poprawy naszego życia. Nadmiar wody płynął kamiennym przepustem i pod łazienką do ustępu, na krańcu polanki, gdzie stała nasza latryna. Ustęp był zawsze czysty, ale latryna Maywitów była brudna i tak pełna much, że tata powiedział: — Każdy, kto używa tego tronu, jest Władcą Much. Ten pierwszy wynalazek, pompa, był prymitywny, ale Maywito- wie i Zambowie byli pod wielkim wrażeniem działania pompy — pluskania i chlapania, jednak nie mogli zrozumieć, tak mówili, dlaczego tata zrobił taką rzecz w porze deszczu, kiedy wszędzie jest woda. — Budujemy na przyszłość, na okres suszy — wyjaśnił tata. — Trzeba było zrobić takie cywilizowane urządzenie. A wiecie, dlacze- go jest to doskonały wynalazek? — Ponieważ nie musisz chodzić w dół z kubłem — odparł Maywit. — To oczywiste — przyznał tata. — Tak, jest doskonały, bo sam się porusza, wykorzystuje dostępną energię i nie zanieczyszcza po- wietrza. Zróbcie coś takiego w Massachusetts, a dadzą wam dyplom. Ale ich nie interesuje doskonałość. Kilka dni później, po wielkiej ulewie, rzeka wezbrała i koło łopatkowe zostało wyrwane ze wsporników. Tata wzmocnił je me- talowymi taśmami i pompa dalej dostarczała wody i spłukiwała latrynę. 152 Za każdym razem, gdy tata coś zrobił, mówił: — Oto, dlaczego tutaj jestem. Tata dążył do tego, żeby nikt się nie wałkonił. — Jak zobaczysz, że ja sobie siedzę, ty też siadaj — mawiał. Ale nawet jadł na stojąco. Część pola fasoli podzielono na działki —jedna działka dla każdego dziecka, które musiało ją wypielić. Mieliśmy jeszcze inne zajęcia, takie jak zbieranie drewna na opał i czyszczenie pułapki na ryby. A gdy wykonaliśmy nasze zadania, musieliśmy zbierać kamienie wielkości kurzego jaja, żeby wybrukować nimi ścieżki. Tak więc zawsze było coś do roboty, co może miało nawet dobre strony, bo odwracało uwagę od upału i owadów. I od niepewności też, bo chociaż tata mówił z przeświadczeniem: „Oto, dlaczego tutaj je- stem", my nie wiedzieliśmy, dlaczego tam jesteśmy, a za bardzo baliśmy się, żeby spytać. Praca w pierwszych tygodniach polegała głównie na oczyszcze- niu terenu. Ten proces oczyszczania ziemi z zarośli i małych drzewek bardziej odsłonił działalność Weerwilly'ego i niektóre porzucone przez niego przybory. Znaleźliśmy pług i bele siatki drucianej, i wiele drobnych narzędzi, zupełnie dobrą latarnię i bęben nafty, który mógł nam wystarczyć na długie miesiące. Te odkrycia wywołały u taty entuzjazm i przekonały go, że Weerwilly poniósł klęskę, bo był lekkomyślny jak ludzie w Ameryce, którzy marnotrawią doskonałe drewno i drut. I powiedział, że gdyby Maywitowie byli trochę obrotniejsi, znaleźliby te rzeczy i sami je wykorzystali, żeby popra- wić tutejsze warunki, a nie bawili się we Władcę Much. Pewnego dnia, idąc za jakimiś Zambami karczującymi teren, zauważyłem ptaszka, który szarpał się w trawie. Ale to nie trawa go trzymała — ale pajęczyna, gęsta jak kłębek wełny pajęcza sieć. Ukląkłem i uwolniłem ptaszka, puściłem go, nim pomyślałem, żeby poszukać pająka. Potem go zobaczyłem — był tak duży jak moja dłoń, brązowy i kosmaty, koloru korzeni trawy. Bucky, Zambo, powiedział, że to pająk Hanancy, i nie tylko łapie ptaki, aleje zjada, i mnie też mógłby zjeść, gdybym nie był ostrożny. Ptak o szarobrzo- skwiniowej barwie przylatuje tylko na kilka tygodni w roku, wyjaśnił Bucky. Domyśliłem się, że to ptak wędrowny, zbyt niewinny, żeby 153 wystrzegać się pająków w trawie dżungli. Zmartwiłem się na myśl, że my jesteśmy trochę podobni do tego ptaka. Wszystko było w tej trawie — skorpiony, węże, drut, kości kur- czaków, myszy, pacas, butelki po winie, mrowiska, rączki łopat. Wycinaliśmy trawę, żeby moskity nie mogły tu się mnożyć, ale w trakcie tej roboty często znajdowaliśmy jakieś pożyteczne rzeczy. Gdy karczowaliśmy ziemię, mama nadzorowała, bo zaraziła się pragnieniem taty, żeby oczyścić całe Jeronimo i pozbyć się robactwa. Maywit i tata kopali otwory pod słupy dla naszego nowego domu. Tata stale powtarzał, że potrzebują ręcznej koparki. Później tego dnia Francis Lungley uderzył swoją maczetą w jakiś metalowy przedmiot. Przyniósł to tacie, który stwierdził, że to końcówka koparki. Zrobił ostrza, które przypominały szczęki, i powiedział: — Teraz potrzebne są tylko rączki i możemy pracować. Zabrało mu mniej niż godzinę, żeby zaczęła działać. — Potrzebna mi była koparka i znaleźliśmy ją. Teraz pytam was, czy to przypadek, czy też część jakiegoś wielkiego planu? Najlepsze, co znaleźliśmy, to pocięte na deski drewno. Tata stwierdził, że to najlepszy gatunek mahoniu — tak dobry, że nawet się zastanawiał, czy nie zrobić z niego pianina. Było za ciężkie na dom, ale powiedział, że wie, co z niego zbuduje. Odłożono je na bok, wylazły z niego węże i pozostawiono, żeby przeschło. — Znajdźcie mi więcej tego drewna — rzekł i tego samego dnia znaleziono jeszcze trochę. Zambowie się śmiali, bo leżało ono do- kładnie tam, gdzie mówił tata. Mama pracowała razem z Zambami. Miała na sobie koszulę taty, a włosy okryła apaszką. Był to pomysł taty. Stwierdził, że nikt z tubylców nie przestanie pracować, kiedy kobieta wycina zarośla. Wkrótce większa część Jeronimo została wy karczowana i wypalona. Wyglądała jak krajobraz po bitwie — czarna ziemia, czarne pniaki, a para i dym unosiły się ze szczelin w ziemi. Zardzewiała chata Maywitów stała obwieszona powojem na wyspie drzew banano- wych. To, co miało być naszym domem, było prostokątną zagrodą z trzydziestu słupów wystających na jakieś sześć stóp z ziemi. Gdy tylko położono podłogę na tych słupach, przeniesiono tam urządze- 154 nia kuchenne spod drzewa guanacaste. Ta część domu stała się na- szą kuchnią. W czasie oczyszczania terenu odkryto również kilka arkuszy blachy. Ale tacie się nie spodobały i przez kilka dni szedł z trzema Zambami w górę rzeki, żeby wycinać bambus. Odchodził wcześnie rano i jakąś godzinę później bambusy długości ośmiu stóp pojawiały się, płynąc rzeką do Jeronimo. Inni Zambowie, May witowie i mama wyciągali je na ląd. Ale właściwie niosła je rzeka, mówił tata. Był genialny, gdy chodziło o upraszczanie roboty. Te bambusy, grube na pięć cali, troskliwie rozłupywano i wygła- dzano wewnątrz, żeby przypominały rynny. Kładąc je na belkach dachu i dopasowując jak dachówki, zwierając je razem na całej długości rowkami zachodzącymi na siebie i ułożonymi na przemian — stworzono całkowicie szczelny dach. Tata był tak zadowolony, że zaśpiewał: — „Pod bomem! Pod bumem!" Ściany wybudował tak samo — mieliśmy cztery pokoje i weran- dę, którą tata nazwał galerią. Cały ten dom miał ogromny okap, jak wielki domek dla ptaków. Tatę tak wciągnęła budowa domu i realizacja innych projektów w Jeronimo, że nie mieliśmy lekcji. Mama skarżyła się, że nas zaniedbują. Powinni spędzić trochę czasu z dziećmi. Co się stanie z naszą edukacją? — To właśnie edukacja, jakiej potrzebują — oświadczył tata. — Każdy w Ameryce powinien ją mieć. Gdy Ameryka zostanie zdewa- stowana i spustoszona, takie właśnie umiejętności ocalą te dzieci. Nie pisanie poezji ani malowanie palcem, ani to, że wiedzą, co jest stolicą Teksasu — ale przeżycie, odbudowa cywilizacji z dymiących zgli- szczy. Była to jego stara śpiewka, wojna w Ameryce, ale teraz czuł, że znalazł lekarstwo. May witowie i Zambowie patrzyli na bambusowy dom jak na cud. Tata powiedział nam: — Oni nie malują obrazów, nie wyplatają koszyków ani nie rzeźbią twarzy na orzechach kokosowych i nie wydrążają misek do sałaty. Nie śpiewają, nie tańczą, nie piszą 155 wierszy. Nie potrafią narysować prostej linii. Dlatego ich lubię. To jest niewinność. Trochę zetknęli się z religią, ale to przezwyciężą. Mamuśka, tutaj jest nadzieja. W czasie stawiania domu tata zaproponował nam, żebyśmy przy- glądali się jego pracy wraz z dziećmi Maywitów. Clover i April zaprzyjaźniły się z dziewczynkami Maywitów, chociaż Clover tyra- nizowała je, każąc im powtarzać alfabet w nieskończoność — a Jerry bawił się z chłopcem imieniem Drainy, który też miał dziesięć lat. Nie było nikogo w moim wieku, a więc mogłem pomagać tacie lub bawić się sam. Drainy miał wyłupiaste oczy, ogoloną głowę i szczerby między zębami. Miał kolekcję małych samochodów i rowerków zrobionych z drutu wieszaka. Gdy on się bawił z Jerrym, ja znalazłem kilka zabaweczek z drutu i poustawiałem je z brzękiem na ziemi. Tata zapytał mnie, co to jest. Pokazałem mu. Były pomysłowo zrobione. Miały ruchome części i jedna zabawka przypominała w każdym szczególe rower na trzech kołach z pedałami. Tatę fascynowało wszystko, co się ruszało. Usiadł i zaczął je studiować. Medytował nad nimi przez kilka minut, a potem je wypróbowywał i powiedział: — Są zrobione za pomocą bardzo przemyślnych przyrządów. Widzisz, jak ten drut jest wykrzywiony i złączony? Nie ma w ogóle lutowania i kąty wygięcia są doskonale uformowane. Popatrzył na mnie i mrugnął. — Charlie, myślę, że ktoś chowa przed nami narzędzia. Błędnie oceniłem tych ludzi. Mógłbym wyko- rzystać te precyzyjne przyrządy, którymi zrobiono te zabawki. Po- kazał je Maywitowi, który potwierdził, że one na pewno należą do Drainy'ego. Wezwano Drainy'ego na werandę. — Skąd je masz? — zapytał tata. — Zrobiłem je. — Posłuchaj, synku. Chcę, żebyś mi pokazał dokładnie, jak je zrobiłeś. Dam ci trochę drutu. A ty przynieś narzędzia i zrób dla mnie jedną zabawkę. Tata dał chłopcu kilka pasemek drutu, ale Drainy się nie ruszał. Trzymał je w swej brudnej ręce i zagryzał wargi. 156 — Nie chcesz mi pokazać swoich narzędzi? I Maywit szturchnął chłopca w ramię. — Nie mam narzędzi. — A więc nie możesz ich zrobić — rzekł tata. — Mogę — odparł Drainy. Usiadł po turecku, wziął drut w zęby i żuł go, i ciągnął przez szpary jak dentystyczny sznurek do czysz- czenia zębów, i wysysał jak szpik kostny, aż uformował z niego koło zębate i trzymał je, żeby tata mógł je podziwiać. May wit z podniecenia zaczął szybko mówić: — Zrobił je swoimi zębami! Tata powiedział do Drainy'ego: — Troszcz się o te siekacze i czyść je codziennie. Będę cię później potrzebował. 13 Nie było łatwo żyć w tych pierwszych tygodniach w Jeronimo. Nie było to kokosowe królestwo żywności za darmo, chat z trawy, słonecznych dni „Pod bomem... Pod bumem". Dzikość była brzydka i nieprzydatna, a gdzie znajdowały się niebezpieczne zwierzęta? Było coś upartego w drzewach dżungli, w sposobie, w jaki tłoczyły się i nie dawały nam cienia. Widziałem okrucieństwo w ich zwisają- cych pnączach i samolubstwo w ich systemie korzeni. Była tutaj tylko praca i coraz więcej pracy, i rutyna, które zajmowały każdą godzinę, gdy było jasno. Na .Jednorożcu", w La Ceibie, a nawet w Hatfield mogliśmy robić w znacznym stopniu to, co nam się podobało. Tata zostawiał nas samych i zajmował się swoimi sprawa- mi. Na ogół mu pomagałem, ale czasem nie. Tutaj było inaczej. O wschodzie słońca rozlegał się dzwonek, a do tego czasu tata już zdążył rozpalić ogień i przygotować kawę. Maywitowie zawsze nam towarzyszyli. Przestali gotować dla siebie, odkąd przybyliśmy do Jeronimo. Po zjedzeniu ananasa i owsianki tata zwoływał Zam- bów i zapoznawał z „celami" dnia. W poniedziałki przedstawiał program tygodnia: ukończyć budowę domu albo przynieść tyle a tyle buszli kamieni, albo wykarczować pewną część terenu, albo ciąć 157 paliki na fasolę, albo kopać doły na kanały. May witowie byli głównie ogrodnikami, Zambowie karczownikami ziemi i budowniczymi, a dzieci May witów i my zbieraczami i sprzątaczami. Pracowaliśmy rano, bo w porze lunchu panował już straszliwy upał — był lipiec. Lunch składał się zwykle z gorącej zupy, bo tata uważał, że trzeba się pocić — to nas oziębia w naturalny sposób. Po południu pracę zwykle przerywał deszcz, ale ulewy nie trwały długo i szybko wracaliśmy do roboty. Kończyliśmy pracę późnym po- południem, ponieważ wtedy pojawiały się czarne muchy i moskity, a ich ukąszenia były torturą. Przed zachodem słońca po kolei myliśmy się w łazience. Jedna z zasad brzmiała: prysznic każdego dnia. W Hatfield nigdy nie byliśmy tacy czyści, ale tutaj tata stał się maniakiem czystości. Również codziennie kazał nam zmieniać ubrania. Rzeczy, które miały być prane, najpierw moczono w wanience i jednym z zapa- chów Jeronimo był śmierdzący jak skunks odór gotowanej odzieży. Pani Maywit zawsze prała rzeczy swej rodziny w rzece, ale teraz używała blaszanej wanienki. Tata był zadowolony, że Maywitowie poszli za naszym przykładem i brali prysznic każdego dnia. Tylko Zambowie pozostawali tacy sami — pocili się jak kocury —jak tata, gdy się bardzo złościł. W pierwszych dniach spędzaliśmy godziny zmierzchu moskitów, pomiędzy kolacją a pójściem do łóżka, na werandzie zabezpieczonej przed insektami. Gdy dom został wykończony, siedzieliśmy na Ga- lerii (także zabezpieczonej przed owadami), aż nadchodził czas, żeby kłaść się spać. Maywitowie często nam towarzyszyli. Maywit opo- wiadał o Indianach mieszkających w górach i w górnym biegu rzek. Lubił informować. Twierdził, że to, co mówił Haddy, iż niektórzy Indianie mają długie ogony, to prawda. Mówił, że jedno plemię Indian to olbrzymy, a inne to Pigmeje. Dziwną historię opowiedział o Indianach zwanych przez niego Munchies. Mieszkali w pewnej części Moskitii i wyznał, że gdy pierwszy raz nas zobaczył, myślał, że my jesteśmy Munchies. Mun- chies chowają się w ukrytych miastach w dżungli. Są tu dłużej niż Indianie Miskito, Pajowie, Twahkowie czy Zambowie. Ale nie ma 158 czego się ich bać, ponieważ są spokojni i cnotliwi. Są również bardzo wysocy, budują piramidy i pod każdym względem są szlachetnymi ludźmi. — Zapomniałeś o jednej ważnej rzeczy — odezwał się tata. — To są biali Indianie. Bielsi niż ja — nawet niż ty. Maywitowie byli koloru kawy instant i mieli płonące włosy i zielone oczy. — Widziałeś ich? — zapytał May wit. — Tatuś wie wszystko — oświadczyła Clover. — Wiem o tych Munchies — rzekł tata. — Powiedz nam o ich złocie. — Nic nie wiem o żadnym złocie. — Mają kopalnie złota — rzekł tata. — Bryłki tak duże jak orzechy włoskie. Walą w nie młotkiem i piszą na nich. Walcują je i robią z nich bransoletki. Złoty pył i złote płytki — sztaby szerokie na jard. — Haddy ci to powiedział? — Nie. Ale wstrzymaj oddech, May wit. Nie chcę słuchać o bia- łych Indianach, którzy są aniołami. Chcę słuchać o diabłach z Nika- ragui. — O tych, co mają broń? — Nie tylko o nich, ale o tych, którzy przeszkadzają żyć, przez których macie bóle głowy i bóle zębów, i sflaczałe opony, i mnóstwo moskitów, o tych, którzy chowają wasze rzeczy, tak że nigdyjuż nie możecie ich znaleźć. O tych, którzy wywołują śmieszne hałasy w nocy i nie pozwalają wam spać, i rozbierają wasz dom, i go podpalają. — Nigdy o nich nie słyszałem — oświadczył May wit. — Gdzie to słyszałeś? — Na zdrowy rozum. Jeśli są złoci biali Munchies w ukrytych miastach, to muszą być także okropne diabły, co cię krzywdzą, prawda? Mama powiedziała: — Allie cię nabiera. Nie wierzy w to, co mówi. Myślę, że to cholernie interesująca historia o tych Munchies. — Ale on słyszał o tym przedtem. — Opowiedz coś, czego nie znamy — poprosił tata. — Zapo- mnij o Munchies i diabłach. Jeśli będziesz w nie wierzył, niczego nie dokonasz. Połowę życia spędzisz na oglądaniu się na kogoś innego. Ja nie wierzę w Munchies, chyba że sam nim jestem. — Zmarszczył brwi. — Co jest całkowicie możliwe. Jerry powiedział, że nie wierzy w istnienie Munchies, a April oznajmiła, że to głupi przesąd tak samo jak wielkanocny zajączek, święty Mikołaj i Bóg. Maywit powiedział, że możemy wierzyć, w co chcemy, ale naprawdę on wierzy w Boga i pani Maywit też. Oni widzieli Boga na własne oczy w kościele shoutersów w Santa Rosa. — Jak dokładnie Bóg wygląda? — zapytał tata. — Jak ptak w chmurze — odparł Maywit. — Tak mówi mama Kennywick. — A więc nie widziałeś Boga? — Nie, mama Kennywick widzi Boga, a ja widzę mamę Kenny- wick. — U shoutersów — powiedziała pani Maywit o kurzych oczach. — To przeżycie — wyznał Maywit. — Na pewno — rzekł tata. — Teraz opowiedz mi coś, czego nie wiem. — Wiesz o Duppies? — Haddy o nich wie — wtrąciłem. Ale Haddy uciekł — rzekł tata. — Więc dajmy głos temu dżen- telmenowi. Proszę mówić dalej. Dałeś nam dowód, że istnieje Bóg — to znaczy, że mama Kennywick wołała, iż Wszechmocny wyglą- da jak ptaszek w chmurach. Teraz opowiedz nam, co to jest Duppy. — Shoutersi opowiadali mi o nich i wielu ludzi, nawet ci Zambo- wie, wierzy w Duppies. Głównie, ojcze, to są duchy. — Zmarłych — rzekł tata. — Żywych. — Rozumiem. — Każdy ma swego Duppy. Jest taki sam jak ty. Ale to twoja druga część. Mają własne ciała. 160 — A więc połowa świata to ludzie, a połowa to Duppies, czy tak? — Nieważne — rzekł Maywit. Pani Maywit wykręcała sobie palce. — Nie można ich schwytać. — Są niewidzialni? — zapytał tata. — Są tu — rzekł Maywit. — Gdzieś tutaj. Czekają. Pokazują się od czasu do czasu. Ale nie palą się do ciebie. Przez nich krzyczysz. Duppies też krzyczą. Dlatego shoutersi je widzą. Ja nigdy nie widzę mojego Duppy. — Skąd wiesz, że ja nim nie jestem? — zapytał tata. Maywit nie powiedział już ani słowa. Wpatrywał się w tatę i jego twarz koloru proszku kawowego obwisła ze strachu. Pod oczami powstały nowe obwódki. Jakby w końcu zrozumiał, kim jest ten człowiek, i był gotów podporządkować się temu przeświadczeniu. — Dosyć, Allie — odezwała się mama. Po czym zwróciła się do May wita. — Nie widzisz, że on żartuje? — Nieważne. — Ale gdy wypowiadał to słowo, głos pana May- wita drżał. Tatę zainteresowały historie May wita, ale w dalszym ciągu żar- tował o Munchies i Duppies. Byłem pewien, że trochę w to uwierzył — było zbyt piękne, żeby nie wierzyć. Żywe duchy! Biali Indianie! I wiedziałem z doświadczenia, że tata nigdy bardziej nie szydził, jak wtedy gdy dyskutował o czymś poważnym. Jeśli ktoś się bał, tata żartował. Jeśli ktoś próbował być zabawny, tata cytował Biblię albo mówił: — Nie słyszeliście, że zbliża się wojna? Był skomplikowany w inny sposób. Po przybyciu do Jeronimo oświadczył, że może się obyć bez snu. Nie spał, gdy my szliśmy spać, i pracował, gdy wstawaliśmy rano. Twierdził również, że przez kilka dni może się obyć bez jedzenia i nigdy nie jest chory, i nigdy nie gryzą go moskity. To stanowiło zagadkę dla Maywitów i Zambów, aleja wiedziałem, że on chce dawać przykład. Jeśli on będzie ciężko pracował i nie będzie się skarżył, inni też będą tak postępować. Praca 161 i brak snu nie wywoływały u niego zdenerwowania. W istocie nigdy nie widziałem, żeby był tak szczęśliwy. I mama, która kochała go, gdy był w tym nastroju, była również szczęśliwa. Teraz mieliśmy dom i różne wynalazki, dzięki którym życie było wygodniejsze. Zambowie, których spotkaliśmy przypadkiem na brzegu rzeki w „Wiaderku na Ryby", chyba też byli zadowoleni. Chodzili w kąpielówkach i koszulach z krótkimi rękawami, które mama dla nich zrobiła z żaglowego płótna. A Maywitowie przy pomocy taty ulepszyli swój dom. Nasza fasola-cud już miała strączki i tata powiedział, że za kilka tygodni będzie można ją zrywać. Zboża bujnie rosły przy rowach nawadniających. Gdy przychodziło się do Jeronimo ścieżką od stro- ny mokradeł, widziało się coś, co wyglądało jak osada: domy, ogrody, ścieżki wybrukowane kamieniem i pompę wyrzucającą wo- dę do bębna. Było to cywilizowane miejsce, które tata zobaczył pierwszego dnia, gdy my widzieliśmy tylko wysoką trawę, błotnisty brzeg i palący się fotel. Ja miałem więcej szczęścia od innych. Kiedy bliźniaczki miały kłopoty z żołądkiem, a potem mama i Jerry, ja nie zachorowałem. I zauważyłem, że tata lubił mnie trochę bardziej z tego powodu. Miał taki zwyczaj insynuowania, że jeśli ktoś jest chory, to udaje albo co najmniej przesadza. Nigdy nie mówił: „On jest chory", ale zawsze „On mówi, że jest chory", albo „Ona twierdzi, że jest chora". — Nie mam czasu chorować — mawiał. — Gdybym miał trochę wolnego czasu, prawdopodobnie byłbym chory jak pies. Pewnego dnia wrócił Haddy. Ale już uprzednio tata zaczął budo- wać to, co nazwał fabryką, a co na razie było dużym szkieletem odartych z kory pali, wysokich na dwa piętra, w wykopie, na tyłach odchwaszczonej ziemi. Tam znajdowały się bojlery. Usłyszeliśmy dźwięk silnika, zanim ujrzeliśmy łódź. Tata kazał mi wleźć na pal, żeby zobaczyć, co się dzieje. — Kto to jest? — zapytał. I jego głos po raz pierwszy w Jeronimo zabrzmiał gniewnie. — To „Mała Haddy" — powiedziałem. Zobaczyłem zerwaną płachtę i budkę sternika. 162 Tata ucieszył się, ale gdy podszedł do brzegu, nie był zadowolony z tego, co zobaczył. Haddy nie był sam. Był z nim jakiś człowiek — biały człowiek z walizką. Haddy wyjaśnił, że wypompował łódź w „Wiaderku na Ryby" i załatał ją. Stwierdził, że bez bojlerów i żelastwa jest dość wolnej burty, żeby z łatwością płynąć w najpłytszej rzece. Po spędzeniu dwóch tygodni w Santa Rosa, gdzie łódź odpowiednio naprawiono, zdecydował się spróbować dopłynąć do Jeronimo, żeglując rzeką Bonito, tam gdzie odgałęzia się od rzeki Aguan. — Przywożę ci trochę prawdziwej żywności z Rosy — kraby, małże, mule. Te skorupiaki były w małych beczkach na pokładzie. Po- tem pokazał nam zdechłego żółwia. Miał odcięte płetwy, a jego głowa jaszczurki zwisała z wielkiego pancerza. Ale taty to nie interesowało. — Kto to jest ten hamburger? — zapytał. — Ten tu to pan Struss z Rosy. — Jak się pan ma — rzekł ten człowiek. Zrobił krok naprzód po gąbczastym brzegu i postawił walizkę na ziemi. Potem zdjął okulary słoneczne i próbował się uśmiechnąć, ale jego zmrużone oczy za- mknęły się w słońcu i twarz mu się wykrzywiła. Był trochę starszy od taty i tęgi, a na każdym wybrzuszeniu jego ciała widniała plama potu — miał księżyce pod pachami i mokry pas w talii. Zwrócił swój cierpiący uśmiech na nas. — Jakie śliczne dzieci. — Patrzył ponad nami. — I zbudowali- ście sobie piękny dom. — Czego pan chce? — zapytał tata, blokując drogę i zostawiając nieznajomego w grzęzawisku. Zambowie odłożyli narzędzia, a Maywitowie przydreptali z ogro- du. Było nas około siedemnaściorga. Obserwowaliśmy tatę i niezna- jomego. — Pan Haddy powiedział, że płynie tędy, i uprzejmie zabrał mnie. Haddy odezwał się: — To pasażer, który płaci, a ja cały czas steruję. On siedzi przy łańcuchu. On zna drogę. — Byłem już tu przedtem. Pan Roper mnie zna. Prawda, panie Roper? — zwrócił się do May wita. 163 — Nie ma tu żadnego pana Ropera. To przypadek błędnej toż- samości. Z powodu upału zaczyna pan bredzić. Maywit zachichotał i milczał. Nieznajomy zmieszał się. Znów włożył słoneczne okulary, do- tknął wypoconych łat na koszuli i rzekł: — Przybyłem tutaj, żeby wam zadać pytanie. — Nie interesują nas pańskie pytania — oświadczył tata. — Właśnie na nie odpowiedziałeś, bracie. Cieszę się, że tu przybyłem. Ponieważ pytanie brzmi: Jesteś zbawiony? Mam zabaw- ne odczucie, że Pan nasz... — Pan nasz jest tam na drzewie — rzekł tata, wskazując palcem gałąź i ptaszka na niej. Nieznajomy popatrzył na palec taty i nawet poprawił okulary, żeby lepiej mu się przyjrzeć. — Proszę się wynosić — rzekł tata i obdarzył go głupkowatym uśmiechem. — Nie możesz odpowiadać za tych ludzi. — W ogóle nie odpowiadam — powiedział tata. — Jeśli o mnie chodzi, to nawet nie otworzyłeś ust ani nie pytałeś. Nie wolno ci. Ja jestem właścicielem tego miejsca i nie masz mojego pozwolenia, żeby tu wysiąść na ląd. Jeśli chcesz rozmawiać z tymi ludźmi, to będziesz musiał to zrobić gdzie indziej, poza Jeronimo. Jakieś pół mili stąd na północ napotkasz małe bagno. To są Bagienne Wrota, granica Jeronimo. Nie możesz zabłądzić. Tam proszę iść i wygłaszać kazania. Proszę się ruszyć, panie Struss. — Wręczył mu walizkę. — Pan przysłał mnie tutaj. — Bzdura — rzekł tata. — Pan nie miał pojęcia, że to miejsce istnieje. Gdyby miał, zrobiłby coś z nim dawno temu. — Ta rzeka nie należy do ciebie, bracie. — Masz zamiar chodzić po wodzie? — zapytał tata. — Jeśli tak, nie mów nic więcej, aż znajdziesz się na środku rzeki. Pan Struss przyglądał się nam. Muchy obsiadły mu ramiona i ciężko oddychał. — Wiecie, że jestem sprawiedliwy. — Tata zwrócił się do nas. — Jeśli któryś z was chce z nim pójść, ja go nie zatrzymuję. Śpieszcie 164 do Bagiennych Wrót i posłuchajcie, co ten dżentelmen ma do zaofia- rowania. Kogoś to interesuje? Maywit i jego żona o kurzych oczach patrzyli z niepokojem na tatę. Zambowie zaczęli chichotać. — Przepraszam, panie Roper, zechce pan... — Zamilcz! — zawołał tata i Francis Lungley głośno się roze- śmiał. — Lepiej niech pan zrobi to, co powiedział mój mąż—odezwała się mama. — W Bagiennych Wrotach są pirogi i ja dam panu lunch w torebce. Nie będzie pan miał kłopotu z powrotem na wybrzeże. — Pan Bóg chce mnie tutaj — oświadczył pan Struss. — To w was lubię, ten zupełny brak arogancji. Ale posłuchaj, nie mam zamiaru kusić cię męczeństwem, a więc zabieraj się i nie wracaj. Trochę później z ganku domu widzieliśmy, jak pan Strauss idzie brzegiem rzeki w kierunku Bagiennych Wrót. W jednej ręce trzymał walizkę, w drugiej torebkę z lunchem. Szedł sam. — Pomyślcie tylko, że ten hamburger zrobił taką podróż, żeby zadać głupie pytanie. — Tata przyłożył twarz blisko twarzy May wita i rzekł: — Jesteś zbawiony? — Tak, ojcze. Potem po kolei pytał każdego, a oni odpowiadali twierdząco, śmiali się razem z nim. Zapytał mnie i ja odpowiedziałem: „Tak!" Stałem przy oknie i widziałem, jak pan Struss, słysząc nasz śmiech, obejrzał się. Wyglądał na chorego, ale szedł dalej. Mijały dni. Słoneczne, przesycone kurzem, bo rzadko padało. Ale noce były szaleńcze, pełne bzykania owadów i ćwierkania ptaków, które czasem przemieniało się w piski. W ciemności lepiej słyszeli- śmy cichy szum małp na gałęziach, a dźwięk cykad przypominał zapłon w silniku, jakby każdy krzew i każde drzewo paliło się. W nocy upał dokuczał bardziej niż w dzień. Było duszno i sen wydawał się śmiercią. Bezsenne zanurzenie się w tym rozhulaniu dźwięków. Tata w tych dniach walił młotem. Nie powiedział dlaczego, ale po jego oczach poznałem, że w jego umyśle szaleje burza. I każdy 165 w Jeronimo pracował z nim nad wybudowaniem fabryki. Był to, jak dotąd, tylko szkielet z rurami, z palami i ludźmi wiszącymi jak małpy na poprzeczkach, gdzie wykonywali polecenia taty. Powolna praca i przez długi czas nikt nie wiedział, co z tego wyjdzie. Następnego dnia po zebraniu fasoli tata ogłosił święto. Był to nasz pierwszy wolny dzień od sześciu tygodni. Zambowie upolowali czubacza, a Maywitowie przynieśli gotowaną kassawę i banany, i inne owoce. Tata nie pozwolił zabić kur Maywitów. — To byłoby naruszenie kapitału — powiedział. Po południu ucztowaliśmy na frontowym podwórku. May wit i Haddy kolejno opowiadali historie z Wybrzeża Moskitów — o piratach i kanibalach — a Clover i April śpiewały „Pod bomem, pod bumem". Tata wygłosił do nas mowę. My jesteśmy cegłami, powiedział. Wyjaśnił, co można zrobić z cegieł. I rozgniewał się tylko raz, wtedy gdy Haddy pochwalił posiłek. Tata nienawidził, gdy się mówiło o żywności — o gotowaniu czy też jedzeniu. Tak czynią głupcy. To samolubstwo i nieprzyzwoitość mówić, jak smakują różne rzeczy. Nazwał nasze święto pierwszym świętem dziękczynienia. Był sierpień. Maywit powiedział, że wie o tym, nie patrząc do kalendarza, bo przyleciał ptak o sierpowatym dziobie. Ptak był zielono-żółty, błyszczący, bardzo mały i jego trele przypominały mi piosenkę graną na flecie przez chłopca na plaży w La Ceibie podczas naszego pierwszego wieczoru. Praca przy fabryce postępowała naprzód. Położono deski maho- niowe i przytwierdzono do pali. Podłogi nic mi nie przypominały, ale kiedy ściany były gotowe, wszystko nabrało znajomego kształtu i nim zostało skończone, domyśliłem się, co to jest. 14 Większość z nich łącznie z Maywitami (widzieli coś takiego w Trujillo) myślała, że tata zwariował i wybudował silos. — Wariactwo! Co za ziarna tam złożysz? — zapytał Haddy, mówiąc w imieniu wszystkich. 166 Tata powiedział, że nie ma zamiaru niczego tam wkładać, a z pewnością nie ziarno. — Ale czekajcie, a zobaczycie, co ja stam- tąd wyciągnę. I będę wyciągał. Posłuchajcie — wyszeptał i popatrzył — to jest wieczne. Nigdy nie stanie, nigdy nie przestanie działać. Nie był to kształt butelki, jak czasem mają silosy, ani dzbanu-ter- mosu, i nie było skrzyń na paszę. Był to wysoki budynek, sześcienny. Nie miał okien i tylko jedno wejście, właz na wysokości dwudziestu stóp od ziemi, bez schodów prowadzących do niego. Wielkie, drew- niane mahoniowe pudło, wzniesione na naszej polance w dżungli. Gigantyczne pudło z blaszaną pokrywą. Było dziwactwem o takiej wspaniałości jak piramida egipska. Wystarczył sam kształt. Nieważ- ny był cel. Ale ja wiedziałem, że to jest „Wanienka dla robaków" powiększona tysiąc razy. Jak tylko ten budynek został wzniesiony, tłum ludzi przychodził, żeby go oglądać. Przypuszczam, że nasze walenie młotkiem słychać było w lasach. Tata witał tych nieznajomych. Byli to Indianie ze wzgórz, farmerzy mówiący po hiszpańsku, Kreole i Zambowie. Indianie nie zostali, ale inni tak — pan Harkins i pan Peaselee, stara pani Kennywick (ta, która widziała Boga w kościele shoutersów) i jeszcze wielu. Powiedzieli, że obserwowali, jak się dom — tak to określili — wznosi. Zachwycali się nim. Był wyższy niż drzewa i płasko zakończony, jak nic innego tutaj. Widzieli go z daleka. Ich ciekawość była dla nas korzystna. Właśnie wtedy, gdy tata potrzebował pomocy, ci ludzie zleźli z drzew i powiedzieli, że chcą pomóc. Wraz z zakończeniem budowy innych budynków, pierwszy- mi żniwami i zebraniem reszty plonów, które szybko dojrzewały, mieliśmy to, czego potrzebowaliśmy — dlatego wszyscy w Jeronimo przypuszczali, że wykonaliśmy naszą robotę. Dlatego fabryka, jak tata wciąż nazywał ten budynek, była zadziwiającą niespodzianką. Po co ona jest? Co ona tu robi? Tata obiecał inne cuda, ale trzeba było jeszcze dodać drewna do konstrukcji i zrobić cegły. — Gdzie są cegły, ojcze? — zapytał Maywit. — Stoisz na nich. Tata wskazał kikutem palca ziemię. — Glina! To są cegły, siedzimy na nich, czekają, żeby je zrobić. 167 I trzeba było się zająć również kowalstwem. — Żelazny wiek wkracza do Jeronimo — stwierdził tata. — Miesiąc temu była to epoka kamienna — kopanie warzyw drewnia- nymi łopatkami i zabijanie szczurów ostrzami z kamienia. Porusza- my się szybko. Za kilka dni będzie rok 1832! Aleja mam zamiar wskoczyć w wiek XX. Było tu więcej ślusarki niż przy robotach wodnych, ale budowa szła gładko. Nowi ludzie byli zadowoleni z pracy i z przyjemnością słuchali taty, który mówił cały czas. — Jedna ze słabości XX wieku? Powiem wam o tej najgorszej. Ludzie nie mogą być sami. Nie mogą tego znieść. A więc idą do kina, jadą do barów z hamburgerami, umieszczają swoje numery telefo- nów w szmatławych gazetach i mówią: „Proszę, zadzwoń do mnie". To choroba. Ludzie nienawidzą własnego towarzystwa — płaczą, gdy widzą siebie w lustrze. Przeraża ich wygląd własnych twarzy. Może to jest klucz do wszystkiego... Kanalizacja składała się głównie z kolanek — takich, że nawet krowa mogła dostać zeza. Jedne z nich to kolanka zakupione w La Ceibie, a inne zrobiliśmy w kuźni. Kuźnię zbudowano z pierwszych cegieł, a miech kowalski (zwykły ogień nie wystarczał) stanowiły dwie łopatki i skórzany miech. Tata miał jeszcze swój palnik spawal- niczy, za pomocą którego zespawał każde złącze, bo nie chciał marnować gazu z cylindra. Widok taty w masce spawalniczej, jak ciskał spojrzeniami w szybce maski, w rękawicach ochronnych i azbestowym fartuszku, i jego syczący palnik fascynowały obserwa- torów. A on nie przestawał mówić, nawet będąc w masce. — Dlaczego wszystko staje się coraz gorsze i słabsze? — docho- dził cichy głos spod maski, jak z konchy. — Dlaczego się nie polepsza? Dlatego, że godzimy się na to, godzimy się, że wszystko się rozsypuje, rozpada! Ale nie powinno tak być, rzeczy mogłyby trwać wiecznie. Dlaczego stają się coraz droższe? Każdy głupiec widzi, że powinny tanieć, ponieważ technologia staje się coraz wydajniejsza, skuteczniejsza. To rozpacz akceptować zgrzybiałość rzeczy przestarzałych... Lubili, jak mówił, ale zachwycali się promieniem iskier i łuskami 168 -* fruwającego metalu. Zdumiewali się, gdy widzieli, jak żelazne szta- by miękną i skapują jak smoła pod niebieskim płomieniem palnika. Palnik spawalniczy to była jedna z zabawek taty. Były i inne — „Skrzynka z gromami", „Rozbijacz atomu" i nawet prostsze, jak przyrząd, który gwintował rury — przez niego własnoręcznie wyko- nana maszynka z nastawnymi szczękami. Dla niego to były zabawki, ale dla innych cuda. Kiedy wziął zardzewiałą rurę i giął ją, gwintował i dokręcał kolanka, że wyglądała jak wał korbowy, wszyscy zebrali się, żeby to oglądać. Był czarownikiem w swej żelaznej masce, przekształcając skrawki żelaza w jakąś symetryczną część potrzebną do instalacji, żeby stanowiła brzuch i trzewia fabryki. Twierdził, że nawet z tym podstawowym sprzętem może zrobić najprostszy pręt czy rurkę do najmniejszego obwodu komputera. — Mógłbym robić mikroukłady scalone z najgrubszego kawał- ka żelaza. Głuchy metal mógłby mówić. To są właśnie układy komputerowe — słowa i zdania prymitywnego języka. Nie myślicie, że komputery są prymitywne — rzekł, zwracając się bezpośrednio do Harkinsa — a jednak są. To mechaniczne dzikusy. Powiedział, że tworzy potwora. — Jestem doktor Frankenstein! — wykrzyknął poprzez swoją maskę. Nazwał jeden komplet rur płucami potwora, a wyciąg i dwa zbiorniki — nerkami. Zawsze mówił o fabryce w rodzaju męskim. — Potrzebny mu żołądek — albo: — To trafi prosto do jego wątroby. A czy to się nada na jego przełyk? Harkins i Peaselee śmiali się z tego i pytali, czy ten potwór ma imię. — Powiedz im, Charlie — rzekł tata. Pamiętałem. — „Tłuścioch" — odparłem. Wszyscy wyszeptali tę nazwę. Jerry i bliźniaczki byli zdumieni, że ja wiem coś, czego oni nie wiedzą — nie tylko nazwę, ale cel, jak on działa i jak będzie wyglądał, gdy będzie gotów. Okazywali mi swój szacunek i przez pewien czas przestali na mnie mówić głupol czy kretyn. Nawet mama była trochę zdziwiona, skąd ja tyle wiem. Powie- działem jej, że widziałem model w małej skali. Pamiętałem ranek, 169 gdy tata i ja załadowaliśmy „Wanienkę dla robaków" do furgonetki i pojechaliśmy do Polskiego, żeby mu zademonstrować jej działanie, a po drodze minęliśmy stracha na wróble. Tata najpierw był wesoły, potem się wściekał, a drewniana skrzynka łyknęła trochę wody i wytworzyła krążek lodu w kubku. Pamiętałem jeszcze coś innego — gumową uszczelkę w Northampton i policjanta, i jak tata powie- dział: „Nikt nigdy nie myśli o opuszczeniu tego kraju. Aleja o tym myślę każdego dnia!" I pamiętałem „Małpi dom". I słowa: „To hańba". Wszystko to działo się dawno, ale widząc ten ogromny budynek bez okien na skraju polanki, zrozumiałem, dlaczego tu jesteśmy — żeby zbudować „Tłuściocha", żeby wytwarzać lód. To było to odległe puste miejsce, o którym tata zawsze mówił. Tutaj mógł robić to, na co tylko miał ochotę, i nie musiał się przed nikim tłumaczyć, dlaczego tak postępuje. Nie było tu Polskiego, który mówił: „Bułczy, bułczy". Tata powiedział: — Patrzycie na Jeronimo i nie możecie powiedzieć, jaki to jest wiek. To część waszej pradawnej planety, z ludźmi, którzy do niej pasują. I dziwicie się, dlaczego wygnałem tego misjonarza? Tata znalazł swoje pustkowie. Ale ludzie bali się „Tłuściocha". Zaczęło się od Francisa Lun- gleya. Powiedział, że słyszał w nocy hałas. Maywit twierdził, że dziwnie pachnie, nie jak maszyna, ale jak tchnienie tygrysa. — Wewnątrz są nietoperze — oznajmiła mama Kennywick, co było prawdą. — Ma jedenaście par oczu w nocy — oznajmił Haddy, co nie było prawdą. Przyglądali mu się z niepokojem, jakby był niebezpiecznym potworem. Nikt nie wszedłby do środka bez taty, ale tata miał zwyczaj śpiewania tam, co przerażało wszystkich. Harkins kiedyś rano powiedział, że „Tłuścioch" znikł. Wybiegliśmy z domu i zoba- czyliśmy, że stoi. — Właśnie wrócił — stwierdził. Zambowie wciąż słyszeli hałas dobiegający stamtąd. Jakieś głosy. Tam są czarownice, mówili. Tata prosił, żeby się uspokoili. 170 — Tego się nie trzeba bać — przekonywał. — To nic nowego. To nawet nie jest wynalazek. Ale oni wciąż się bali. — To cud, ale nie magia. Ludzie uważają, że jestem wynalazcą. Wcale nie. Popatrzcie, co tu robię. — Sperymenty — rzucił May wit. Złapał to słowo od Haddy'ego. — Powiem wam, co robię, co każdy, który coś wynajduje, robi. Ja powiększam. Waląc młotkiem w nasadę bojlera, mówiąc w czasie pracy, stwierdził, że większość wynalazków to albo adaptacja, albo powię- kszanie. — Weźcie ciało człowieka — rzekł. — Zawiera w sobie całą fizykę i chemię, którą powinniśmy znać. Najlepsze wynalazki są oparte na anatomii człowieka. — On sam ma dwa patenty, których pomysły stamtąd zaczerpnął, zrobił plagiat z ludzkiego ciała — samouszczelniający się zbiornik i metalowy mięsień. Nie ma lepsze- go przykładu inżynierii jak biodrowy staw panewkowy. Technologia komputerowa to niezdarny sposób stworzenia mózgu, a centralny układ nerwowy jest milion razy bardziej skomplikowany. — Izolacja? Spójrzcie na tkankę tłuszczową! Trzeba studiować rzeczy w naturze. Każdy, kto przyjrzy się badawczo aligatorowi albo żółwiowi, mógłby zrobić wóz pancerny. Świat przyrody pokazał człowiekowi, co jest możliwe. W świecie bez ptaków nie byłoby samolotów. Samoloty to po prostu powiększone jaskółki. Ludzie Zambo gapili się na tatę, a inni słuchali tego człowieka, który im ciężej pracował, tym więcej mówił. — Co to jest dzikus? — zapytał. — To ktoś taki, któremu nie chce się rozejrzeć dokoła i zobaczyć, że może zmienić świat. Każdy rozejrzał się dokoła i stwierdził, że tak to jest. Tata ciągnął dalej. Dzikość to widzieć, ale nie wierzyć, że możesz to sam zrobić i właśnie to jest okropne. Człowiek, który zobaczył ptaka i stworzył z niego boga, ponieważ nie mógł sobie wyobrazić, że sam może fruwać, jest dzikusem najbardziej podstawowego ga- tunku. Są plemiona, którym nie przyszło na myśl, żeby zbudować chaty. Snują się nadzy i łapią obustronne zapalenie płuc. A przecież 171 żyją w sąsiedztwie ptaków, które budują gniazda, i zajęcy, które kopią nory. A więc ci ludzie to dzikusy pozbawieni wszelkiej war- tości, którzy nie mają wyobraźni, żeby schronić się gdzieś przed deszczem. — Nie twierdzę, że wszystkie wynalazki są dobre. Ale zwróć- cie uwagę, że te, które są niebezpieczne, zawsze są nienaturalne. Chcecie.przykładu? Zaraz wam podam najlepszy, jaki znam. Pasta serowa w aerozolu, którą wyciskasz na kanapkę. To bardzo kiepski pomysł. Mama Kennywick zaśmiała się ha, ha, a Haddy powiedział, że nigdy nie słyszał o serze wyciskanym z puszki! — Jak krem do golenia — rzekł tata. — Wychodzi jak ohydne gówienko. Warstwa ozonu? Pochłania to. I są w tym cztery złe rzeczy: topiony ser, wyciskanie, puszka i kanapka. Wciąż walił młotem w bojler. — Nigdy nie zrobiłem niczego, co nie istniało w podobnej formie w naturze. Wybieram coś albo część czegoś i powiększam to, jak moje zawory albo mój metalowy mięsień i mój samouszczel- niacz. Czerpałem pomysły z anatomii człowieka — zastawki serca, prążkowany mięsień, otrzewna. Słuchajcie, zrobiłem zbiorniki na gaz zabezpieczone przed przekłuciem. Ale to tylko problem skali i zastosowania, i nie bójmy się tego — powiedział — ulepszenia. To znaczy zrobić to troszeczkę lepiej niż Bóg. Kiedy tylko tata wymieniał Boga, ludzie w Jeronimo patrzyli na niebo i wyglądali na bardzo zawstydzonych i winnych, i rzucali ukradkowe spojrzenia, jakby czekali na grom. Tata to zauważył i zmienił temat. — Ludzie mówią o wynalezieniu koła. Ale co jest takiego nad- zwyczajnego w kole? Nie ma porównania z łożyskami kulkowymi, ale istnieją łożyska kulkowe w naturze — takie elementarne macie w biodrze. Rozwój soczewek? Wszystkie optyczne wynalazki to plagiat oka ludzkiego, chociaż przyznaję, że przy porównaniu oko ludzkie nie jest tak dobre. Haddy powiedział, że już dawno tak przypuszczał. Wszystko to 172 oczy i nosy, mają tylko inne nazwy. A żurawie i bomy na nabrzeżu w La Ceibie są takie same jak ramiona, tylko większe i potężniejsze. — A więc rozumiesz, o co chodzi — rzekł tata. — A co to jest? — Skończył walić młotem w bojler i ciągnął go do „Tłuściocha". — To speryment — odpowiedział Haddy. — I nie dam się na to złapać. — To wnętrzności człowieka — wyjaśnił tata —jelita i narządy. Jego mostek, układ pokarmowy, oddechowy, krwionośny. Tkanka tłuszczowa. Po co to tworzyć? Bo niedoskonały jest nasz świat! I dlatego robię to, co robię. I dlatego nie wierzę w Boga — przestań- cie patrzeć w górę, ludzie! — bo jeśli można ulepszać, wprowadzać poprawki, to ten fakt nie przemawia bardzo za Bogiem, prawda? Ale nikt nie odpowiedział i nikt nie śmiał wejść sam do „Tłuścio- cha". Było tam ciemno, bardzo zimno i mnóstwo żelaznych rur. „Tłuścioch" nie miał okien, wskutek izolacji stał się lepki, jego najciemniejsze kąty mruczały. — Nie ma się czego bać — rzekł tata i spojrzał na mnie. Wie- działem, co nastąpi. Zabrzęczał na mnie nitami. — Charlie się nie boi. Chcecie zobaczyć, jak wejdzie na górę? Twarze na polance błysnęły jak tarcza zegara. — Nie wróci żywy — rzekł Francis Lungley. — To uwaga ignoranta — stwierdził tata. — Tatusiu, dlaczego Charlie tak się trzęsie? — zapytała Clover. — Charlie się nie trzęsie. A więc musiałem być posłuszny. Pracowałem przy miechu. Zostawiłem go, wytarłem ręce i spoj- rzałem na te wszystkie twarze jak tarcze zegara. Mówiły swoimi zmrużonymi oczami: „trzecia piętnaście", i ja się zastanawiałem dlaczego. Niektórzy wlepili wzrok we mnie, inni w tatę. Gdyby nie patrzyli z takim lękiem, czułbym się lepiej, wchodząc do „Tłuścio- cha". Ale odbierali mi odwagę. — A niech tam! — zawołałem i wszedłem do środka. Tata zatrzasnął za mną drzwi i odciął większość dziennego świat- ła. Mogłem widzieć słońce, świecące w kurzu pomiędzy szparami 173 drzwi, tylko przez belki podłogi, które trzeba było jeszcze pokryć deskami. To tak, jakby się było w ciele potwora, pod zimnym brzegiem jego zbiornika. Żelazne rury biegły dokoła ścian. Smar uszczelniający i świeże spawanie wypełniły cały budynek fetorem zepsutych jaj i nieświeżego mięsa. Tam, gdzie smugi słońca oświetlały zardzewiałe rury, widziałem czerwonawe jak mięso wy- brzuszenia. Najmniejszy ruch moich stóp wywoływał huczące echo. Jak organy. Tydzień temu wspinałem się na zewnątrz z łatwością. Ale teraz byłem pierwszy raz wewnątrz, sam za zamkniętymi drzwiami, w cie- mności. Przełknąłem mój strach i spojrzałem do góry — droga na górę była drogą wyjścia. Zacząłem wspinać się po rurach, w środko- wej części po zbiornikach, które tata nazwał nerkami, przez zardze- wiały żołądek jak u ptaka, do stalowej tuby nazwanej przez niego przełykiem. Jedyne dźwięki, które przenikały przez ściany, to wrza- ski Clover i April bawiących się z dziećmi May witów — w słońcu. Nie było płynu w rurach „Tłuściocha". Ze względu na rozcho- dzące się echo było to trochę tak, jak przebywanie w czymś gigan- tycznie martwym. Panował chłód, pokręcone rury trzaskały, gdy się wspinałem. Rozkołysałem się, dotarłem do kolczastej siatki, którą Drainy Maywit zrobił swoimi zębami, przeczołgałem się przez nią, znajdując drogę palcami. Gdy tylko powiedziałem sobie: „Nie patrz w dół", spojrzałem w dół. I stale patrzyłem. Rozpoznawałem to, co widziałem. Nie był to brzuch — ale głowa taty, mechaniczna część jego umysłu i zwoje mózgu, silne, wielkie i tajemnicze. Wszystko to odsłoniło się przede mną, ale nie było tego za dużo, jak stronica książki pełna tajemnic, wydrukowana za małą czcionką. Wszystko pasowało tak ładnie i było tak dobrze połączone i ostatecznie umocowane, że wyglądało na samolubstwo. Widziałem, że panuje tu porządek, ale ten ład — jego zasięg — przestraszył mnie. „Jak ciało człowieka", powiedział — ale to była najciemniejsza część jego ciała. I w tej ciemności znajdowały się złącza i styki jego umysłu, dżungla pokręconego żelaza, wybrzuszone zbiorniki wiszące na cienkich przewodach, 174 zalutowane rany, tuby jak pnącza w małpim mroku, ciężar metalo- wych wężów rozwidlających się do sufitu i wszędzie utrzymujące równowagę małe uchwyty. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Nie mogłem tego całkowicie zrozumieć, na tyle żeby poczuć się bezpiecznym. Pomyślałem: moż- na tu umrzeć albo — zamknięty wewnątrz — zwariować. Stoczyłem bój z drzwiami na górze, pchnąłem je i otworzyłem. Pod nimi ujrzałem słomiane kapelusze. Ktoś—nie tata—zapiszczał na mój widok. Przystawili drabinę do „Tłuściocha" i zszedłem, a wszyscy z niepokojem patrzyli mi w twarz. — W każdym razie nie krzyczał — rzekł Francis. — Teraz ty, Fido — rzekł tata i popchnął go za drzwi. — Wchodź! Korzystaj. Zapoznaj się. Posyłał ich jednego za drugim, zamykał drzwi. I musieli się wspinać po rurach na górę, żeby się nie bać, z wyjątkiem pań May wit i Kennywick i dzieci. Powiedzieli, że chcą wejść, ale tata rzekł: — Naprawdę liczą się chęci. Powiedział, że wysyła ludzi, żeby pokonali strach, i ja mu uwie- rzyłem. Ale sądziłem też, że chce ich zadziwić jankeską pomysło- wością i dać im przebłysk swego umysłu, którego model znajdował się w „Tłuściochu". Jeśli o mnie chodzi, nie wspomniałem o tym. Wiedziałem, co widziałem. I byłem zadowolony, że tata zmusił mnie do tej wspinaczki. Robił ze mnie mężczyznę. Każdy porównywał to przeżycie do czegoś innego. Maywit po- wiedział, że to tak, jak w dzwonnicy kościoła dunkersów. Zambowie twierdzili, że to tak, jak w pewnej jaskini łupkowej w Esperanzas, a Harkins wyjawił, że miał kiedyś taki sen. Ale kiedy próbował wyjaśnić, głos mu się załamał i łzy napłynęły do oczu. Haddy powiedział: — Wielkie mi co! To przypomina maszynownię na bananowym statku. Bojler i rury. Gdy Jerry to usłyszał, chciał koniecznie tam wejść, ale tata się nie zgodził. — Mam nadzieję, że wszyscy podziwialiście tę siatkę nad wyda- lającymi parę płucami — rzekł tata. — Tę ładną rzecz zrobił Drainy. Drainy przymocował tę sieć zębami. Zrobił ją w taki sposób jak 175 swoje zabawki z drutu z zaciskami, klamrami i spinkami, które ogryzał i przytwierdził zębami. — I jak chyba zauważyliście, „Tłuścioch" nie oddycha — rzekł tata. — Dlatego chciałem, żebyście go zobaczyli teraz, nim wpom- puje się w niego trochę życia. Wtedy stanie się groźny — strefa niebezpieczna. Będzie miał pracę do wykonania i nie chcemy, żeby wtedy ktoś plątał się dokoła jego flaków. Gładkie mahoniowe deski ogromnej chłodni odbijały zieleń oraz złoto słońca na polance w dżungli, i błyszczały jak skóra. — Nie uwierzycie, co ten chłopak potrafi. Tata był dumny ze swego dzieła i zadowolony, że ma tylu świadków. Nikt nie wątpił w niego ani w to, co robi. Lubił prowadzić nas rankiem od pompy nad rzeką do łazienki i przez pola pokazując, jak wszystko jest uporządkowane i schludne, woda tryska, koła się kręcą, i krzyżówki sadzonek strzelają w górę, i rosną grube warzywa. Chodziliśmy ścieżkami, które wybrukowaliśmy, mijaliśmy rośliny, które zasadziliśmy. To, co tata obiecał pierwszego dnia w Jeronimo, teraz się spełniło i każdy mógł zobaczyć — mieliśmy żywność, wodę, schronienie, wszystko wyglądało tak, jak przepowiedział, ale panował większy ład i radość, niż sobie wyobrażaliśmy. I w czasie tych porannych inspekcji brał mamę pod rękę i rozmawiał z każdym, mówiąc do niej. Nazwał tę wyrwę w dżungli wyższą cywilizacją. — Tak mogłaby wyglądać Ameryka — rzekł. — Ale gnije i jest łatwo palna. Wskutek zachłanności najgorsi stają się złodziejami, a najlepsi ofiarami systemu. Ludzie Zambo nie wiedzieli, o czym on mówi, ale lubili sposób, w jaki mówił. Śmiali się, gdy krzyczał: — Reostat! Termodynamika! Niezakłócony środek! — Jestem jedynym człowiekiem, który został. Ale nawet wtedy, gdy nie mówił dla zabawy, musiałem pochylać głowę, bo w przeciwnym wypadku pytał: — Czemu szczerzysz zęby, Charlie? A przecież, kto by się nie śmiał z pewnych rzeczy, o których mówił. 176 — Musimy zamykać nasze pułapki, bo zjawią się tu różni faceci, różni bracia, członkowie sekt religijnych i opanują wszystko. Otwo- rzą tu stacje benzynowe, kina, do których można wjechać samocho- dem, kioski z szybkimi potrawami. Zaczną wydawać katalogi. Och, na pewno będą łapać okazję raz tu, raz tam. Założą ośrodek handlowy obok „Tłuściocha" i sprowadzą klientów. Możecie być absolutnie pewni, że znajdą miejsce dla sprzedaży toyoty na ścieżce Bagnistych Wrót. Zrobią parkingi stąd aż do wzgórz. Udogodnienia! Będą nas tym zanudzać na śmierć. — Chciałbym, żebyśmy mieli chiński sklep — odezwał się Maywit. — On chce mieć chiński sklep! — zawołał tata. Maywit dodał: — Żeby kupić trochę soli, mąkę, olej. — Oszczędzaj pieniądze — rzekł tata. — Niepotrzebny jest chiński sklep. Morze jest pełne soli — sól morska jest najlepsza. Żadnych dodatków. Mąkę łatwo mieć. Jak tylko kukurydza dojrzeje, sami ją zmielimy. Popatrz na nią — piękna kukurydza-cud. Sam przywiozłem to ziarno aż z Massachusetts. Jest trzy razy większa od waszej mieszanki honduraskiej. — Mówił o oleju — wtrącił Harkins. — Słyszałem i moja odpowiedź brzmi: — Orzeszki ziemne! Obok ziemniaków. Jest pół akra orzeszków ziemnych. Ale dajcie mi trochę czasu. Nie popędzajcie. Gdzieś się spieszycie? Gdy tylko zebraliśmy ziemniaki i yamy, zamierzał zakazać upra- wy kassawy. To dla leniuchów, powiedział. Jak banany. Prawda, że nie trzeba pielić, ale kassawa wyczerpuje glebę i jest mało pożywna. Gdy będziemy ją uprawiać, dostaniemy świra. Pracowano dalej przy „Tłuściochu", zakładano i spawano nowe rury, uszczelniano zbiorniki, wykańczano palenisko i komin. Teraz nikt się już nie bał. W istocie ludzie Zambo woleli pracować we- wnątrz, bo było tam znacznie chłodniej. „Tłuścioch" miał podwójne ściany, a dach i południowa strona pokryte były wypolerowaną cynową blachą, która odbijała padające bezpośrednio na nie promie- nie słońca. — Gdyby to były słoneczne tafle, bylibyśmy samowystarczalni, 177 jeśli chodzi o elektryczność — powiedział tata. — Ale nie potrzebu- jemy elektryczności czy też kopalnego paliwa, to jest wyższa cywi- lizacja. Wypróbowaliśmy, czy „Tłuścioch" nie przecieka, wlewając doń wodę. Trysnęła pięknie z dziewięciu kolanek. Tata zaznaczył te miejsca, a gdy wyschły, uszczelnił. Potem oświadczył, że skończone i że on i Haddy jadą do Trujillo. — Po plazmę dla „Tłuściocha" — wyjaśnił. Postarał się, żeby przysłano do Trujillo trochę wodoru i amoniaku. Nie chciał, żeby dostarczano je do Jeronimo z obawy, że wywoła to misjonarską ciekawość i sprowadzi więcej niepożądanych gości, jak pan Struss, lub kogoś o podobnych przekonaniach, co Spellgood, czy też przed- stawicieli Toyoty. — Żeby okna się świeciły, używaliśmy u dunkersów amoniako- wej wody — rzekł May wit. — U shoutersów — poprawiła pani Maywit. — Nieważne — odparł Maywit. Haddy zauważył, że w całym Jeronimo nie ma ani jednej szyby, co było prawdą. — Amoniaku można używać do wszystkiego — odezwał się tata. —Zegar amoniakowy jest najdokładniejszy w świecie. Nie wie- rzycie? — Maywit zmarszczył brwi. — Tik-tak w nim to oscylacja ato- mu azotu w cząsteczce amoniaku. Francis wszystko to wie, prawda? — Prawda, ojcze. — Ja używam wzbogaconego amoniaku — rzekł tata. — Czym się zajmowałem, jak myślicie, w La Ceibie? Plułem na placyk, jak inni gringos? O, nie! Przygotowałem mieszankę z amoniaku. To naprawdę mój sekret. Im bardziej jest wzbogacony, tym szybciej paruje. Zobaczycie. Maywit rzekł: — Słyszałem o tym. — On robi to wszystko sam dla sperymentu! — rzekł Haddy, a Zambowie gapili się. — On go wzbogaca. Oto sposób. — Jest bardziej toksyczny — powiedział tata. Zambowie roze- śmiali się na dźwięk słowa „toksyczny". Ale gdy tylko uszczelni się go w urządzeniu, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. I działa wie- 178 cznie. Słyszeliście o kwasach w waszym żołądku. Nie są toksyczne, ale są potężnymi substancjami. Mogłyby wypalić dużą dziurę w ko- szuli, gdyby wyciekły. I istnieje amoniak w przyrodzie — wiecie, w gnijących warzywach, wodzie morskiej, w glebie, nawet w moczu. Maywit potwierdził, że o tym też słyszał. — Chcesz, to pojadę do Trujillo? Kupię trochę soli i oleju dla mamy. Tata położył rękę na koszuli Maywita, zrobionej z worka po mące, w miejscu, gdzie na ramieniu widniał napis „La Rosa". — Potrzebuję cię tutaj, przyjacielu. Od tej chwili jesteś moim superin- tendentem. Musisz zostać, żeby mi móc powiedzieć, co należy zrobić. Potem zwrócił się do wszystkich — do pani Kennywick, Za- mbów, Harkinsa, Peaselee'a, Maywitów i do nas. — Przyjmuję od was polecenia. Wy tutaj wszystkim się opieku- jecie. I jeżeli chcecie, żeby „Tłuścioch" zaczął działać, musicie mnie posłać do Trujillo po soki witalne dla niego. Wreszcie tata dodał im odwagi, żeby powiedzieli: — Tak, prosimy. — Tymczasem zerwijcie trochę pomidorów. On — wskazał na Maywita w koszuli z worka na mąkę — chce mieć chiński sklep! Mama zapytała, jak długo go nie będzie. — Chyba nie dłużej niż tydzień, biorąc pod uwagę wszystkie niespodziewane okoliczności — odpowiedział tata. Następnego dnia „Małą Haddy" puszczono na rzekę i odpłynęła z Jeronimo na wybrzeże. Haddy siedział przy łańcuchu, a tata przy sterze. Haddy oświadczył głośno, żeby każdy mógł słyszeć: — Ale to jest moja łódź. Biegliśmy wzdłuż brzegu rzeki prawie aż do Bagiennych Wrót, ale zgubiliśmy ich w głębokim zielonym listowiu, które tata kiedyś porównał do starych banknotów dolarowych. Bez taty Jeronimo było bardzo spokojne — żadnych przemó- wień, ipiewów, i walenie młotkiem też ustało. Jedyne dźwięki to 179 plusk pompy na brzegu i wody w kanałach. Reszta to zwykłe pomruki dżungli równie stale istniejące jak cisza, ptaki, owady i piski małp, które zmieniały się wraz z upałem i przeistaczały się w naglący ryk po zapadnięciu nocy. Mama nie przejęła władzy. Kiedy tata był tutaj, robiliśmy wszy- stko tak, jak on chciał, podrywał nas do pracy, ale mama nie robiła wynalazków i nigdy nie wygłaszała przemówień. Gdy mówiła, była to delikatna prośba, żeby ktoś pokazał jej, w jaki sposób oni tutaj to robią. Suszenie pieprzu stanowi dobry przykład. Gdy pojawiły się małe czerwone owoce pieprzu na niskich krzewach, pani Maywit powie- działa, że trzeba je wysuszyć. Gdyby tata tu był, wyciąłby z blachy wieloboczny bęben z sitem i nazwał go „siewnik pieprzowy" lub podobnie, żeby w nim suszyć pieprz, tak jak zrobił pułapkę na ryby, łazienkę czy bambusowe dachówki. Ale mama miała panią Kennywick i panią Maywit. I one wyjaś- niły jej, jak nanizać pieprz i go powiesić. —Wy wiecie najlepiej — powiedziała. To nawlekanie zajęło cały dzień. Mama i inne kobiety kucały obok siebie na macie na podwórku i nanizywały pieprz na sznurek, tak że długie pasma wyglądały jak petardy. Tata by tak nie postąpił i na pewno by nie kucał. Zrobiłby dla siebie krzesło, prawdo- podobnie fotel-leniwiec z młodego giętego drzewa, z miejscem do pracy, z pedałem i oparciem. — Popatrz, jak jest dostosowany do kształtów ciała, mamuśka. Ludzie Zambo uczyli mamę, jak wypatroszyć i odrzeć ze skóry takie zwierzęta jak pacas, jak umieścić na kołku ryby i suszyć je, i jak wędzić mięso. Były to powolne, brudne, tradycyjne metody, ale jak twierdziła mama, jej się nie spieszyło. I to były nasze lekcje w Jeronimo — gospodarskie zajęcia ludzi dżungli — przygotowanie tego, co zerwaliśmy albo złapaliśmy. Mama upewniła się, że każdy z nas rozumie, na czym polega patroszenie i wędzenie. Nie wolno nam było się bawić, dopóki nie nauczyliśmy się wykonywania tych prac. To różniło się od metody taty. On był innowatorem. Nie namyślał się długo, gdy trzeba było zatrudnić kilka osób do odarcia kory 180 z drewna lub do kopania rowów i nie mówił im, po co to czynią, dopóki nie skończyli. Wtedy mawiał: — Pokazaliście, co potraficie. — Albo prosił ich, żeby zgadli, czemu ma służyć dana rzecz (nikt dotąd nie zgadł, po co jest „Tłuścioch"), i śmiał się, jeżeli dawali błędną odpowiedź. Miał swoje własne metody wykonywania róż- nych rzeczy, lubił mówić ludziom, że ich metody są po prostu stratą czasu. — Teraz wam pokażę, jak to należy zrobić — mawiał, a gdy gapili się głupio, dodawał: — Jak wam się podoba to małe urządze- nie? Nigdy nie potrafił dobrze słuchać. Ale tak wiele wiedział, że nie musiał. Słyszeliśmy jego grzmiący głos, gdziekolwiek byliśmy, i od- kąd tu przybyliśmy, jego paplanina nie ustawała od rana do nocy, jak dźwięki szarańczy w Jeronimo i była nawet głośniejsza niż guń-guń- guń-guń małp wyjców. Ale teraz nie słyszeliśmy jego głosu. Niczego nie budowaliśmy, nie było inspekcji, kuźnia wystygła. Żadnej mowy o „celach", zebrań na werandzie i nie słyszeliśmy już — „Potrzebuję tylko czterech godzin snu". Oczyściliśmy pułapkę na ryby, wyplewiliśmy ogród i zerwali pierwsze pomidory. Mama gładko sprawowała raądy, poddając su- gestie, nie wydając rozkazów. Zrobiła chleb z kassawy, o czym tata nawet nie pomyślał, według przepisu pani Maywit. A pani Kenny- wick pokazała, jak przygotować wabul ze zgniłych bananów. W swój badawczy spokojny sposób mama odkryła coś zadziwia- jącego. Stwierdziła, że byłoby dla nas pouczające, gdybyśmy się nauczyli nazw drzew w Jeronimo i dokoła niego. Zapytała Zambów, jak one się nazywają i do czego ich się używa, tak że można było przybić do nich tabliczki, by łatwiej nam było zapamiętać. Stwier- dziła również, że sporo drzew na południowym krańcu polanki to sapodilla. Nawet Maywitowie o tym nie wiedzieli. Ludzie Zambo nazywali je „gumą do żucia" i wyjaśnili, jak wyciąga się z nich gumowy sok, gotuje się go i tłucze na kawałki. — Jest tu dosyć gumy do żucia, żeby wyprodukować tonę kau- czuku — rzekła mama. Myślała, że to zabawne. — Tak by powiedział Allie. Poczekajcie, aż o tym usłyszy. Zrobi dla nas wszystkich kalosze. 181 Praca taty to był wysiłek, praca mamy to była nauka i zabawa, ale przeważnie pozostawiała nas samych sobie. Nie czuliśmy nadzo- ru, jak wtedy gdy był tata, i stopniowo odważyliśmy się wyruszać poza polanę i nawet poza Jeronimo, z dala od plusku naszych wodociągów i pisku małp. Odejść, wyrąbać ścieżkę i rozbić obóz. To był mój pomysł. Przypominał wyzwanie taty, ale to ja rzuciłem wyzwanie sobie, ośmielając innych — dodało mi to odwagi. Ośmieliliśmy również dzieci Maywitów i nadaliśmy im przezwiska i zaraz wołali na siebie „Gnojek", „Głupek". Alice i Drainy nie bali się, ale mali, Leon i Veryl (o której się mówiło „Peewee") byli nieśmiali i zawsze zostawali w tyle. Znaleźliśmy drogę, która prowadziła od rzeki do części dżungli pełnej krzyczących ptaków. „Tam są potwory", uprzedził Drainy, a dzieciaki Maywitów przytaknęły, że w takich miejscach możesz spotkać swego ducha, Duppy. Clover zauważyła, że tylko ciemniaki tak myślą. Rozbiliśmy nasz obóz przy głębokiej sadzawce w małym zakątku dżungli, jakieś pół godziny drogi z Jeronimo przez liany i drzewa płomieniste. — Potwory są w wodzie — oświadczył Drainy i żadne z nich nie chciało wejść do sadzawki. Ale to dlatego, że nie umieli pływać, a my umieliśmy. Pływanie, gdy oni nas obserwowali, dawało nam poczu- cie wyższości, a Jerry powiedział im, że mają paraliż kurczowy. Oni nie bali się salamander ani węży, ani zielonych jaszczurek. A niektóre z tych jaszczurek były tak duże jak koty. Gdy mówiliśmy: „Tam na drzewie jest twój duch", trzęśli się ze strachu, bo nie mogli go zobaczyć. Ale gdy widzieliśmy jakieś włochate zwierzę podobne do świni sapiące w krzakach, Alice mówiła: — O, to jest krowa morska. Dla mnie wyglądała jak potwór, ale ta mała dziewczynka nie bała się, więc i my nie mogliśmy się bać. Dla naszego obozu zrobiliśmy najpierw szałas z gałęzi, potem chatę i hamaki z pnączy. Clover i Alice zrobiły dla nas siedzenia, wykopały dół na ognisko i nazbierały kwiatów. Clover nie miała dość 182 siły, żeby wykonać całą ciężką pracę, ale wiedziała, jak zapędzić do niej dzieci May witów. Zauważyłem, że była jak tata. Równie sta- nowcza. I nie chciała o niczym słyszeć, i nie była zadowolona, dopóki ona sama nie kierowała operacją. Rosła tam pewna wachlarzowata roślina, którą można było jeść — jej korzenie. Tak powiedziała Alice. Clover kazała wszystkim zebrać te korzenie do koszyków zrobionych domowym sposobem i zjedliśmy je. Przypominały smakiem surową marchew i nazywały się yautia. Te rośliny, banany i inne owoce zebrane po drodze stanowiły nasze pożywienie w obozie. Clover skarżyła się, że Jerry i April nigdy nie pomagają. Alice powiedziała: — Peewee to głupol, naprawdę. Zawsze je, a nigdy nic nie zbiera. — Drainy stwierdził, że najwięcej pracuje. Nikt nie kłócił się w Jeronimo, ale tutaj wszyscy się awanturowali. A więc postanowiliśmy wymyślić pieniądze. To niedobrze dosta- wać wszystko za darmo. — Od tej chwili — oświadczyłem — będziemy musieli kupować żywność w sklepiku obozowym. — Gdzie jest ten sklepik, kretynku? — zapytała Clover. Wskazałem na pierwszą rzecz, która mi przyszła do głowy, na małą ławeczkę. — Siedzisz na nim — powiedziałem. Gdy Clover stała się właścicielką sklepu, przestała gadać, a ja wyjaśniłem, że kamienie i małe kamyki to będą nasze pieniądze, ponieważ nie było ich dużo w tym omszałym miejscu. — Chcę kupić trochę jedzenia, mamusiu — powiedział Leon. — Gdzie masz pieniądze? — Nie mam. — No, to zacznij kopać. To była nowa dobra zabawa. Zaczęliśmy szukać kamieni i każdy zebrał mały stosik. Dla mnie było to łatwe, bo nurkując w sadzawce, mogłem zebrać tyle kamieni na dnie, ile tylko chciałem. Stałem się najbogatszy w obozie. Clover prowadziła również szkołę, która mieściła się w pier- wszym szałasie. Drainy miał kościół — drzewo, na którym umieścił krzyż z drutu. Zbudowaliśmy ogrodzenie z gałęzi, a w innym szałasie Drainy zrobił druciane pudełko, które nazwał odbiornikiem radio- 183 wym. To była fantazja, ale telefon był prawdziwy — duże połówki łupin orzecha kokosowego połączone sznurem. — To tak jak znów być w domu — powiedział Jerry. Ale tak nie było. To inni ludzie tak żyli, mieli radia, szkoły, kościoły, i pieniądze. Jednak byłem szczęśliwy w obozie — szczę- śliwszy niż w Jeronimo. Lubiłem to miejsce ze względu na jego tajemniczość, a przede wszystkim ze względu na to, że pełno w nim było rzeczy zabronionych przez tatę. Wydawanie pieniędzy w skle- piku i rozmowy telefoniczne były przyjemne. A gdy Clover znudziły się lekcje, ja stałem się nauczycielem. Pokazałem Maywitom, jak liczyć pieniądze, i uczyłem ich arytmetyki i pisać swoje imiona. Jerry chciał umieścić tabliczkę: „Przejścia nie ma", aleja stwierdziłem, że to tylko zaciekawi ludzi. Zamiast tego zmusiłem wszystkich, żeby pomogli wykopać duży rów na ścieżce — pułapkę na ludzi, żeby chwytać intruzów, a nawet duże zwierzęta, jak górskie krowy. Drai- ny powiedział, że są tutaj tygrysy — miał na myśli pumy lub jaguary — i ja chciałem jednego złapać. Wbiliśmy ostre pale w dno pułapki, pokryliśmy ją warstwą gałęzi i gliny, żeby wyglądała jak ścieżka. To metoda Zambo, stwierdził Drainy. Tata by nas zabił za zrobienie czegoś takiego, ale wciąż był na wybrzeżu. Odmawialiśmy modlitwy, śpiewaliśmy hymny, których nauczyła nas Alice, i odprawialiśmy długie głośne nabożeństwa w cieniu świętego drzewa. Wciąż pomagaliśmy w Jeronimo, zbierając pieprz, pieląc, doglą- dając pułapki na ryby i wykonując inne zadania. Ale potem gdy zrobiliśmy, co do nas należało, i mama była zadowolona, uciekali- śmy do naszego obozu w dżungli, wracając do rzeczy, których nienawidził tata. To wynagradzało wszystko, czego nigdy nie mieli- śmy w Massachusetts, i uciszało we mnie tęsknotę za Stanami. W ten sposób przezwyciężałem mój smutek za domem. Nazwaliśmy obóz „Akr". „Akr" pomógł mi trochę zrozumieć dumę taty z Jeronimo. Do- póki nie zbudowaliśmy naszego obozu, nie wiedziałem, dlaczego tak się chełpi tym, co zrobił w Jeronimo. Tata nalegał, żebyśmy się przypatrzyli badawczo ogrodowi, dróżkom i wodociągom. Chciał, 184 żebyśmy podziwiali sposób, w jaki możemy nie moknąć w czasie deszczu i nie pocić się w czasie najgorętszego dnia, i nie być nękanymi przez owady. Był szczęśliwy i w obozie wiedziałem dlaczego. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że model życia i rzeczy, które zrobiliśmy sami, są nasze. Nawet dzieci May witów cieszyły się z tego. Ale uważałem, że nasze osiągnięcie było większe niż taty, bo jedliśmy owoce, które rosły tuż obok, i wykorzystywaliśmy wszy- stko, co znaleźliśmy, i przystosowaliśmy się do dżungli. Nie przy- płynęliśmy łodzią z ładunkiem narzędzi i nasion i nie zrobiliśmy żadnego wynalazku. Po prostu żyliśmy jak małpy. To był pomysł Drainy'ego, że wszyscy powinniśmy się ochrzcić. Powiedział, że wszyscy pójdziemy do piekła, jeśli się nie ochrzcimy, i nalegał, żebyśmy to zrobili tak jak dunkersi, wchodząc do głębokiej wody w sadzawce, a on będzie wygłaszał nad nami modlitwy. Wydawało nam się, że to dobra zabawa, więc rozebraliśmy się do majtek i przygotowaliśmy się na chrzest. — Ja będę chrzcił — oświadczył Drainy. — Wiem, jak to się robi. — Ale, ale — wtrąciła Alice — Drainy nie umie pływać. Nie może chrzcić, jeśli nie umie pływać. Zjedzą go potwory w wodzie. — Odeszła. — Jeśli naprawdę się boisz, zapomnijmy o wszystkim — powie- działem Drainy'emu. — Nie boję się. — I Drainy usiadł na brzegu i wymachiwał nogami w wodzie. — Pójdziecie do piekła, jeśli nie zostaniecie ochrzczeni. — My nie wierzymy w piekło — oznajmiła Clover. — Tylko ciemniaki wierzą. Drainy powiedział: — Jeśli Alice zdejmie majtki i pokaże cipkę, to na pewno pójdzie do piekła. Alice była w „szkole". Wyjrzała przez okno i wrzasnęła: — Drainy Roper, wynoś się stąd! — I zakryła usta ręką. — To nie jest jego nazwisko — powiedziała. Clover zauważyła: — Nazwałaś go Drainy Roper, i tak powie- dział ten misjonarz, którego tata wyrzucił. 185 — Tak się nazywamy — wyjaśniła Veryl. — Zwariowałaś! — wykrzyknęła Alice. Drainy wyciągnął nogi z wody i potwierdził, tak, to jest ich nazwisko, Roper. Misjonarz miał rację. I on był dunkersem. Gdyby tutaj był — powiedział Drainy — mógłby nas ochrzcić. — Jeśli nazywacie się Roper, dlaczego nosicie nazwisko May- wit? — zapytał Jerry. — Mają dwa nazwiska — powiedziała April. — Nie, mamy jedno — odparł Drainy. — I to nie jest May wit. — Skąd się bierze May wit? — zapytałem. — Twój ojciec nam je dał — powiedziała Alice. — I mój ojciec je przyjął. — Jeśli to nie było jego nazwisko, dlaczego na nie się zgodził? — zapytałem. — Bał się — wyjaśniła Alice. — Twojego ojca — dodał Drainy. — Jesteś ciemniak — stwierdziła Clover. — Twój ojciec umie robić czary — rzekł Drainy. — To, co on robi, to nie są czary, to wiedza — powiedziałem. — Wiedza jest gorsza — oświadczyła Alice. Nie uwierzą mi, pomyślałem, i było mi przykro, że tata zmienił im nazwisko. — Czasem też się go boję — powiedziałem. Jerry i bliźniaczki śmiali się ze mnie. Ale nie wiedzieli tego, co ja wiedziałem. Clover powiedziała, że tata jest dobry i nie trzeba się go bać. — Mógłby zarobić majątek jako wynalazca — stwierdził Jerry. — Dlaczego nie stał się bogaty? — zapytała Alice. — Bo chciał tu przybyć, żeby zbudować miasto w dżungli. Coś więcej niż miasto — powiedziałem. To nie przekonało dzieci Maywitów, a kiedy im powiedziałem, że według taty wojna zbliża się do Stanów, wybuchnęły śmiechem. Wtedy straciłem odwagę i przestałem mówić, bo z jakiego innego powodu ktoś opuściłby Stany, żeby wypruwać sobie flaki w dżungli? Wiedziałem więcej. Widziałem wnętrze „Tłuściocha". Ten obraz wrócił do mnie i gdy myślałem o tacie, widziałem zawieszone 186 zbiorniki, dzikość pogiętego żelaza, rury jak zwoje mózgu i małe uchwyty. To tak jak oglądanie wnętrza czyjegoś domu, i dzięki studiowaniu poznawało sieje lepiej. Poznałem człowieka najlepiej na podstawie tego, co zrobił, i w „Tłuściochu" zobaczyłem umysł taty, jego wersję — jego zagadkę, punkt widzenia, wielkość — to mnie przeraziło. Dzięki rozmowie o tacie — szeptem — zapomnieliśmy zupełnie o chrzcie i zamiast tego zbieraliśmy szalone mrówki. Puszczaliśmy je na wodę i obserwowaliśmy, jak walczyły na powierzchni sa- dzawki. Powracając tego dnia z „Akru", zobaczyliśmy zacumowaną „Ma- łą Haddy". Jedni mężczyźni nieśli ścieżką wąskie butle z gazem do „Tłuściocha", a inni turlali stalowe bębny wzdłuż bali drewna, które służyły za szyny. Peewee krzyknęła, kiedy zobaczyła tatę. Pracował przed „Tłu- ściochem", ręcznie przepompowywał zawartość jednego z bębnów do rury. Jego maska przestraszyła dziewczynkę. Była to maska gazowa dla bezpieczeństwa, ale miał w niej oczy owada i ryj. Na bębnie była wyrysowana trupia czaszka i piszczele. — Zawsze to nosi, kiedy ma do czynienia z trucizną — powie- działem. Słowo „trucizna" wywarło jeszcze gorsze wrażenie na dzieciach May witów niż maska i pobiegły prosto do domu z palcami w ustach. Dziesięć dni zajęło tacie przewiezienie amoniaku i wodoru z Tru- jillo do Jeronimo. Mama opowiadała nam o jego przygodach. O groźbach w mieście. O wścibskich ludziach. Żołnierze hondurascy oskarżyli go o szmugiel materiałów wybuchowych. Były kłótnie i prawie walka na pięści. „Ile pompek możesz zrobić?" Kłopoty z sępami. Ciężkie chwile na rzece, miejscami za płytkiej. Szorowa- nie dnem łodzi i pościg nieprzyjaznych Zambów i jeszcze więcej sępów. Powolna i niebezpieczna podróż. Z kilem, który się ciągnął po dnie rzeki. Były tylko cztery maski — dla taty, Haddy'ego, Harkinsa i Lun- gleya. Z powodu groźby oparów nie pozwolono nam przebywać koło „Tłuściocha", dopóki nie przeniosą amoniaku i wodoru, a przewody 187 nie zostaną uszczelnione. Tata pracował całą noc, bez lampy i bez światła ogniska. Księżyc w pełni nadał polanie mlecznoróżowy odcień masy perłowej, a „Tłuścioch" wyglądał jak blok czarnego marmuru, pomnik lub grobowiec w dżungli. Czterej ludzie w maskach krzątali się wewnątrz i na zewnątrz „Tłuściocha" i słyszeliśmy tylko brzęk stalowych bębnów i butli z gazem i tatę, który wołał: „Uważaj", „Ostrożnie", „Przesuń dalej", i wycie małp, pawianów. Rano tata był bardzo podniecony. — Gdyby coś poszło nie tak, wylecielibyśmy do nieba z połową doliny — rzekł — i prawdo- podobnie wylądowalibyśmy w Hatfield, roztrzaskani w drobny mak. Spędziłem najniebezpieczniejsze dwanaście godzin mego życia — stwierdził. — Chyba były one dla nas również niebezpieczne — zauważyła mama. — Na pewno, ale wy nie zdawaliście sobie sprawy z niebezpie- czeństwa, więc mogliście spać w błogiej ignorancji. Na to mama: — Podoba mi się to. — I odwróciła się do niego plecami. — Tylko ja tutaj wiem, jak śmiertelna jest ta substancja. Biorę pełną odpowiedzialność. Czy bałem się? Nie, proszę pani. — Mogliśmy zginąć! — Nie wiedziałabyś, co cię trafiło. Daję ci na to gwarancję, nie do podważenia. Zostałabyś rozbita na atomy z uśmiechem na twarzy. Mama odpowiedziała: — Dziękuję, kolego. — Nie martw się. Wszystko jest zabezpieczone. Dziś po połud- niu mam zamiar go zapalić. — Tata zobaczył, że przysłuchuję się przy drzwiach. — Przestań szczerzyć zęby i ogłoś tę nowinę, Charlie. Chcę, żeby każdy to zobaczył. — Dlatego tu jestem — oświadczył tata po lunchu. — Dlatego tu przyjechałem. Stał przed paleniskiem „Tłuściocha" z garścią zapałek. Haddy był przy nim, a w pobliżu May witowie z dziećmi o szarych twarzach. 188 Clover i April siedziały na ziemi z ludźmi Zambo, Harkins i Peaselee na beczce i panią Kenny wiek w fotelu, który przyciągnęła z Bagnis- tych Wrót. Przyszli jeszcze inni nieznajomi, przyglądając się zza pól fasoli. — Założę się, że nadal nie wiecie, do czego to służy — rzekł tata. — Do gotowania — odparł Haddy i wyszczerzył zęby. — Nie zgadujmy — powiedział tata. — Widzieliście, że Lun- gley i Dixon postawili tace z wodą na półce wewnątrz potwora. Teraz zapalimy mały ogień tą malutką zapałką. — Maszyna parowa. Bojler. — Haddy wygłupiał się przed zde- nerwowanymi ludźmi. — Przestańcie! Ale nie odchodźcie. Nie uwierzycie własnym oczom! Zawołał Peewee. — Ponieważ ona jest najmłodsza — powiedział — więc pierwsza powinna zapalić ogień. — Kiedy my wszyscy umrzemy, odejdziemy stąd, ty wciąż jeszcze tu będziesz, Peewee. Opowiesz swoim wnukom, że byłaś tu tego historycznego dnia. Powiesz im, że zapaliłaś ogień. Tata potarł zapałkę o siedzenie spodni i pokazał jej, gdzie mają trzymać. Na palenisku leżało trochę drewna. Dziewczynka przyło- żyła zapałkę i buchnął płomień. Zambowie złapali się za uszy, mama Kenny wiek wydęła policz- ki, a May wit rzekł: — Nic nie szkodzi. — Przez kilka minut słysze- liśmy tylko trzask ognia. Ptaki i owady Jeronimo milczały. Ludzie wstrzymali oddech i czekali ze świecącymi twarzami. W „Tłuściochu" rozległ się plusk, jakby jakaś ciecz bulgotała w rurach. Poruszyliśmy się, odwracając od ognia w stronę tego dźwięku w „Tłuściochu". Teraz każdy z nas słyszał oddech drugiego. Haddy oblizał zęby: — Wariactwo! — Poczekaj! — zawołał tata. Więcej plusków, więcej drżenia rur i zgrzytu pęczniejących zbiorników — tak to się przejawiało — i stłumione bulgotanie w brzuchu „Tłuściocha" jak przy rozwolnieniu. Nie był to jeden czysty dźwięk, ale jakaś wibracja w urządzeniu i dokoła niego. 189 Ziemia huczała pod naszymi stopami. Ciecz przesuwała się, wciąż podnosiła i gdy nastąpił ostateczny dopływ, wibracja zmniejszyła się i cała fabryka jakby zaczęła się ruszać. Otaczająca dżungla pomru- kiwała w tym samym rytmie, przypominającym pulsowanie żył w czasie potężnego wydalania kału. Maywit powiedział: — Coś dziwnego wychodzi przez komin. — Dym — odparł tata. — Przestaje go boleć brzuch — wyszeptał Drainy. — To jeszcze trochę potrwa — rzekł tata. — Niech każdy się rozgości. Usiądźcie tam, gdzie jesteście, pozwólcie swym myślom trochę powędrować. Ale nie myślcie o wojnie lub szaleństwie. — Właśnie o tym myślę — powiedziała mama Kennywiek. Pani Maywit wlepiła swe kurze oczy w tatę i zapytała: — Czy możemy się modlić? — Jeśli czujecie potrzebę, zaczynajcie. Ale naprawdę wolał- bym, żebyście tego nie robili, bo wtedy potraktujecie to, co się tutaj dzieje, jako cud — a to nie jest cud. Tylko powiększony model termodynamiki. Mogłem wywnioskować z ich twarzy i postawy, że wszyscy się modlą. Siedzieli ciasno z szyjami ściągniętymi jak ptaki podczas deszczu. Od czasu do czasu tata poprawiał ogień. Nie trzeba jednak było dodawać wiele paliwa — ogień był mały i gdy „Tłuścioch" zaczął gwizdać i szumieć, utrzymywał go na tym poziomie. — To tutaj wszystko się dzieje — wyjaśnił tata. — To jest cen-' trum świata! Nie musicie nigdzie iść —jesteście w samym środku. W ten sposób minęło pół godziny. Nagle tata przestał mówić i wspiął się na drabinkę. Odczytał temperaturę na termometrze, który wystawał, i miał całkiem zadowoloną minę. Jeszcze piętnaście mi- nut, powiedział, a gdy minął ten czas, znów wszedł na drabinkę i wczołgał się do środka. — Mam nadzieję, że nie trzeba go będzie wyciągać za nogi — powiedział Haddy. Niektórzy zasyczeli, a Haddy i inni spojrzeli na mamę. — Allie wie, co robi — powiedziała — i oto on. 190 Głowa taty wyłoniła się z włazu. Zrobił jakąś minę, trudno po- wiedzieć jaką, był tak wysoko. Pomachał ręką. Trzymał białą kulę jak bryłkę surowej bawełny. — Co ojciec tam ma? Tata krzyczał: — Nie widzieliście, ludzie, śnieżnej kuli? — Rzu- cił ją i rozpadła się w trawie, bielsza niż pióra czapli. Pobiegliśmy, żeby jej dotknąć i gdy dotykaliśmy, czując ostrość jej kryształów, zaczęła znikać. Ale wtedy triumfalnie tata przyniósł kawałki lodu. !5 Po tej stronie rzeki, węższej i płytszej niż wszystko, co widziałem — przed górami i dżunglą na odcinku dwudziestu mil stawała się małą strugą — ludzie klękali na brzegach, machali do nas i modlili się. Teraz już wiedzieli, kim jesteśmy, co przynosimy. Wieść o „Tłu- ściochu" rozeszła się po całej dolinie. — Czy ktoś chce się napić?—wołał tata do tych ludzi na brzegu, którzy brali nas za misjonarzy. Haddy'ego to pytanie bardzo bawiło i sapał za każdym razem, kiedy je słyszał. A więc później, nawet w nie zamieszkanych stronach rzeki tata łapał spojrzenie Haddy'ego i krzyczał: — Czy ktoś ma ochotę napić się czegoś zimnego? — I Haddy pękał ze śmiechu. Ale to klękanie i oddawanie szacunku smuciło tatę. — Ci idioci myślą, że przybyliśmy tutaj, żeby głosić Biblię. Pięcioro nas siedziało w łodzi — oprócz taty, Haddy'ego i mnie była jeszcze Clover i Francis Lungley. Ale nie była to „Mała Haddy". Nasza nowa łódź, zbudowana w kilka tygodni po tym jak „Tłu- ścioch" zaczął produkować lód, była adaptacją pirogi, z dziobem jak igła, szerokim brzuchem i prawie płaskim dnem. Poruszał ją mecha- nizm pedałowy, który uruchamiał ster, coś podobnego do łódek-ła- będzi w parku w Bostonie. Ze względu na jej kształt i ładunek tata nazwał ją „Sopelek". 191 Z wyjątkiem pedałów, koła zębatego i części łańcucha (pocho- dziły z roweru Harkinsa — „pożarłem jego raleigha" — rzekł tata) mechanizm napędowy „Sopelka" został zrobiony w kuźni w Jeroni- mo, a pewne drobne części z drutu obgryzł zębami Drainy. — Ten dzieciak to ludzki mikrometr — zauważył tata. Na śród- okręciu tata umieścił składzik na lód. Na przodzie łodzi były dwa siedzenia i dwa obok siebie na rufie z miejscem dla pedałującego, czyli tego, którego tata nazwał „marzyciel", bo każdy, kto pedałuje, marzy, aby życzyłby sobie znaleźć się gdzie indziej. Płynąc pod prąd, Francis ruszał pedałami. Była to doskonała łódź w górnym biegu rzeki. Tata uważał, że ma taką zdolność utrzymywania się na wodzie, że mógłby w niej wędrować na przełaj przez cały kraj pod warun- kiem, że na trawie byłaby choć odrobina rosy. Haddy powiedział: — Ci ludzie nigdy nie widzieli takiej łodzi. — Żartujesz — odparł tata. — Oni widzieli wszystko. Podróż rzeką jest łatwa. To autostrada. Misjonarze pływali tędy w czółnach od lat. Szczerze mówiąc, nie uważam tej łódki za wielkie osiągnięcie. — Powiem ci coś—rzekł Haddy, a właściwie krzyczał z dziobu, gdzie siedział za Clover — oni nie mieli ze sobą lodu! — To przypuszczenie... Francis Lungley krzyknął na dźwięk tego słowa. — ...Ale oni tu byli. Haddy wzruszył ramionami. Miał na sobie koszulę zrobioną przez mamę z worka po mące. Na plecach widniał napis: Enriąuecida eon Vitaminas*. — A ja chcę dotrzeć tam, gdzie oni nigdy nie byli — oświadczył tata. Niebieskie motyle spłoszone naszym hałasem jak latawce fruwa- ły do paproci zwisających nad rzeką. Pluskanie wywołane przez ster poruszany nogą przypominało odgłos pralki mydlącej bieliznę. Roz- poznałem niektóre ptaki na drzewach — sójki, dzięcioła o dziobie koloru kości słoniowej, kakadu, kraski, i rozróżniałem również krzy- ki ukrytych ptaków — nagły krzyk małej indyczki, piski leśnej * Wzbogacona witaminami. 192 przepiórki i basowe wołanie czubacza. Te same ptaki mieszkały obok naszego obozu „Akr". Była to wciąż nasza tajemnica, kryjówka przed tatą, jego pracą i jego oratorskimi popisami. — Chcę zawieźć ten ładunek lodu do najgorętszego, najcie- mniejszego, najpaskudniejszego zakątka Hondurasu, gdzie modlą się o wodę i nigdy nie widzieli lodu, i nigdy nie słyszeli o puszkach, a tym bardziej puszkach aerozolu. — Sevilla jest taka — rzekł Francis Lungley. Głowa mu podska- kiwała, gdy naciskał pedały. Też miał na sobie koszulę z worka. Napis na jego plecach głosił: Molino Harinaro* i 45,36 Kgs Netos. — Naprawdę Sevilla to brud. Wymieniał tę osadę, odkąd tylko tata prosił o wskazanie możli- wie najbiedniejszego miejsca. To wywołało jedną z pierwszych kłótni w Jeronimo. Haddy, Harkins i Peaselee chcieli zabrać lód do Santa Rosa albo do Trujillo. Tata pytał, co to ma za sens. Do tych portów zawijają duże statki — te miasta mają więcej elektryczności, niż potrzebują. — Chcecie wywrzeć wrażenie na swoich przyjaciołach. Nie, popłyniemy w górę rzeki. Wtedy właśnie Francis Lungley powiedział, że raz był w Sevilli, najbardziej odległym miejscu w górnym biegu rzeki. Już dalej płynąć nie można. Haddy i inni oznajmili, że oni nie pojadą do tego parnego, obsranego przez nietoperze zakątka, gdzie ludzie nie szanują niczego i prawdopodobnie mają ogony. Tatę jednak to zainteresowało. Fran- cis powiedział, że omal dwa razy tam nie umarł — pierwszy raz ze strachu, drugi — z głodu. To zrujnowana wieś, gdzie ludzie jedzą nieczystości i wyglądają jak małpy. W każdym razie są brzydcy jak małpy. Mają włosy jak szczury i są prawie nadzy. Nie są nawet chrześcijanami. — Zdaje mi się, że to jest właśnie to, czego szukam — rzekł tata. Haddy zgodził się i stwierdził, że poganie są najlepszymi ryba- kami i najsilniejszymi wioślarzami. — Ci chłopcy wiedzą, jak się pracuje, naprawdę. * Młyn zbożowy. Gdy tak pruliśmy naprzód (mając małpy po prawej stronie, szopy po lewej), tata powiedział: — Trudno mi uwierzyć, że jacyś misjo- narze nie zjawili się tu przedtem i nie kupili ich dusz za ciasteczka, za puszki topionego sera i ryż. — Popatrzył na małpę na gałęzi. — I za czekoladowe batoniki. — Płynęliśmy dalej. Odwrócił się i znów popatrzył na małpę. — Za dietetyczną pepsi. — Teraz zwrócił się do szopów. — Za „Kool-Aid". — Cisnął niedopałek cygara do rzeki. — Aż ślinka napływa do ust, prawda? — Widzisz Sevillę, ojcze — powiedział Francis, mocniej peda- łując. Jego koszula z worka była mokra od potu. — Chcę ujrzeć zrujnowaną wieś bez nazwy, gdzie tłucze się moskity i je zjełczałe wabul od dwu tysięcy lat. — Wskazał góry. — Tam gdzie jest piekło i gdzie smażą się żywcem. — Szkoda, że nie wróciliśmy do Laguny Piwowara — rzekł Haddy. — Tam są takie zrujnowane wsie. Wyruszyliśmy przed świtem — tak wcześnie, że nocne moskity jeszcze się nie pochowały i nas gryzły. Ale w południe, chociaż zrobiliśmy wiele mil, znajdowaliśmy się w pewnej odległości od gór Olancho, które oznaczały koniec rzeki — a tam znajdowała się Sevilla. Zawinęliśmy do brzegu na lunch. Był tak gęsto zarośnięty, że nie mogliśmy wysiąść z łodzi. Busz i jardy lian kryły brzeg. Mama dała nam na drogę koszyk z owocami, chleb z kassawy, świeże pomidory i napój, który tata nazwał sokiem dżungli, z owoców mango i guawy. Clover skarżyła się, że sok nie jest dość zimny. — Jest dostatecznie zimny — odparł tata. — Słuchaj, nikt nie będzie ruszał tego lodu! Sprawdził składzik w łodzi, żeby się upewnić, czy lód jeszcze się trzyma. Lód był owinięty w liście bananowe, a schowek oblepiony gumą, którą zebraliśmy z drzew kauczukowych. Jednak nie zrobił nam kaloszy. — Trzeba się liczyć z pewną stratą — rzekł. Lód skurczył się nieco w opakowaniu z liści bananowych. — Trochę przecieka. To naturalne. Działa tarcie — naciskał lód rękami — wskutek zbyt dużego ruchu. W porządku, Francis? 194 Francis obierał banana, delikatnie, koniuszkami palców, jakby otwierał jakiś prezent. — Gdzie jesteśmy? Wioska Sevilla znajdowała się w pewnej odległości, stwierdził Francis. Ale nie mógł powiedzieć dokładnie jak daleko. Skrzywił się, gdy tata zapytał, ile to mil. — Ilu ludzi wiosłowało pirogą, kiedy byłeś tu poprzednio? — Nie było pirogi — odparł Francis. — Tylko nogi. Pokazał nam swoje popękane stopy. Kostki miał oblepione potem od naci- skania pedałów. Tata wybuchnął: — Teraz on nam to mówi! On szedł! Z tego, co wiemy, wynika, że dotrzemy tam dopiero rano. — Zerwał linę łodzi z gałęzi i ogłosił koniec lunchu. — Jeśli chcesz, to możesz tu zostać — powiedział mi. — Ale nie mamy zamiaru tu się-kręcić i patrzeć, jak się obżerasz! Wepchnąłem kanapkę, którą sobie zrobiłem, do kieszeni i odbi- liśmy wkrótce przy akompaniamencie gadania taty, pruliśmy na- przód, jakby to była motorówka. — O czym myślisz? — Chciałbym zerwać jedno z tych awokado, tam — odpowie- działem. — Widzisz rzeczy, których nie ma — rzekł tata. — Nie ma w pobliżu awokado. Ale były — małe, dzikie. Jedliśmy je w „Akrze". Alice Maywit je rozpoznała. John Zambo powiedział jej o nich. Obraliśmy je i utłukli z solą i zasadzili nasiona. Spojrzałem na Francisa, ale utkwił wzrok w tatę. — To nie są prawdziwe maślane gruszki — rzekł. — Odmiana krzaczasta. — Jeśli mam tyle autorytetów na pokładzie, dlaczego tak wolno się posuwamy? Żadna rzeka nie jest prosta. Skręcają i płyną w poprzek, a cza- sem zawracają. Dziób łodzi zmierza w kierunku, który właśnie opuściłeś. Podróżowanie rzeką to jakby ciągłe zawracanie i nigdy nie 195 można dopłynąć tam, gdzie się chce. Słońce przesuwa się bokiem od dziobu do prawej burty, tam kołysze się, aż zakręt rzeki przeniesie je na lewą burtę. Szybko ślizga się po rufie. Wiesz, że płynąłeś naprzód, ale słońca już nie ma na twojej twarzy — teraz ogrzewa tył głowy. Kilka minut później uderza w twoje dłonie. Potem znów jest przy prawej burcie. Jeszcze kawałek i pada dokoła łodzi; nie ma sensu tak żeglować. Słońce mówi ci tylko, ile czasu minęło. W że- gludze morskiej słońce jest dobrym przewodnikiem, ale tutaj wpro- wadza zamęt. W dżungli wszystkie rzeki są labiryntami, a ta jeszcze większym niż inne — tylko małe czółno albo pomysłowa piroga jak nasza może się poruszać. Złe było nie to, że cofaliśmy się, ale że wydawało się nam, iż nigdzie nie płyniemy. Docieraliśmy do brzegu zarośniętego wodnymi liliami, hiacyntami i zielonymi zmiętymi liśćmi i widzie- liśmy odcinek otwartej wody. A więc płynęliśmy tym odcinkiem. Po pół godzinie, gdy hiacynty porosły cały brzeg, a gałęzie uderzały w łódź, trącały nasze twarze i zrzuciły czapkę baseballową taty, zrozumieliśmy, że wybraliśmy złą drogę. Albo też znaleźliśmy się w bagnie ubitym jak stały ląd albo na lagunie otoczonej czarnymi drzewami, albo ocieraliśmy się o pniaki. Trzeba było zawracać i przemykać się przez gęstwinę kwiatów i kłody drzew, które wzię- liśmy za brzeg. Gdy minęliśmy te przeszkody, zaczęliśmy płynąć po czymś, co wydawało się nową rzeką albo dopływem, raz wąskim, raz szerokim jak staw i bez ujścia. Słońce zrobiło pełny obrót i jeszcze jeden obrót, tata przeklinał i pytał, dlaczego trzeba przepłynąć pięć- dziesiąt mil rzeką, żeby posunąć się o pięć mil lądem. Oznaczył na mapie rzekę, naniósł płycizny, zakola i fałszywe zakręty, półksiężycowe ławice piasku, bagna i laguny — wszystkie podstępy jej krętego nurtu. Było to coś więcej niż kręty nurt. Była to gmatwanina supłów, splątanych jak robaki zimą, zupełnie bez sensu. Nawet tata, który lubił komplikacje, nazwał to piekielnym labiryn- tem i powiedział, że gdyby miał pogłębiarkę i barkę pełną dynamitu, rozprostowałby te zakola i przebiłby się tak, że można by oglądać światło dzienne z jednego końca na drugi. 196 Był to temat jego przemówień. Kiedy znaleźliśmy się na bagnach skuszeni widokiem otwartych wód, tata powiedział: — Mam zamiar coś z tym zrobić — i o wyspach: — Zatopię je przy pierwszej okazji — a o stawach: — Połączę je kanałem, skana- lizuję, potrzebuję jedynie trochę dynamitu i rąk do pracy. Tata był teraz na dziobie razem z Clover, a z boku pedałował Haddy. — Trzeba oczyścić te wszystkie przeszkody, zrobić coś w rodza- ju czerpaka, który wytnie te wodorosty u korzeni. Jakoś uporządko- wać ten bałagan. Jakie to bardzo amerykańskie — powiecie — ten człowiek chce wprowadzić trwałe zmiany do spokojnej dżungli! Ale nie zamierzam jej zatruć, a na pewno nie skomercjalizować. Och, jak chciałbym wziąć to w swoje ręce. — I roześmiał się, patrząc na węzły i zakola. — Naprawdę doprowadza mnie to do szału. Poczerwieniał na twarzy, a ponieważ był wysoki, takie kucanie na dziobie tej wąskiej łodzi było dla niego niewygodne. Z rękami na biodrach kołysał się jak ktoś, kto jedzie na rowerze, nie trzymając się kierownicy. Co pewien czas zaglądał do piwniczki i mówił: — Przynajmniej lód się trzyma, czego nie mogę powiedzieć o załodze. Pedałuj, Haddy! Nie łap krabów. Czy ty też szukasz awokado? Minęliśmy półkole chat. Francis nazwał to wioską. — Widzę oznaki korupcji — rzekł tata. — Widzę blaszaną puszkę. — Przy innych chatach na brzegu zauważył: — To są opakowania po gumie! Przed nami była jeszcze jedna wieś, właściwie trudno to nazwać wioską — stało kilka chat bez ścian i rosły drzewa bananowe. Tata ożywił się, nabrał nadziei. Dwóch ludzi siedziało na brzegu rzeki, uderzając kamykami w zanurzone głazy. Francis wyjaśnił, że łowią ryby, ogłuszając je za pomocą kamieni. Po uderzeniu odwracali kamienie i wyciągali z wody rozgniecione węgorze, kijanki, żaby. — Chyba się zbliżamy — rzekł tata. Francis trzasnął się ręką w czoło. — Zapomniałem — zawołał. — Te mahonie! — Uśmiechnął się do drzew, jakby oczekiwał, że i one odpowiedzą mu uśmiechem. — Już blisko. 197 Tata był zadowolony. — Nie wycięli drzew. Nie mają czym. Posiadają tylko prymitywne narzędzia. Nie mają do czego użyć drzew. A więc tylko siedzieć i patrzeć, jak urosną. To bardzo dobry znak. Tutaj kolczaste źdźbła trawy wyrastały z wody i niskie pniaki wyciętych drzew stały w kałużach. Kępy szpinaku podskakiwały na rzece, a czarne liany kołysały się jak druty wysokiego napięcia zerwane podczas burzy. Wszystko dokoła było zielonymi ruinami i mogło stanowić pozostałość po powodzi. W tym, co miało być rzeką, znajdowały się pędy liści i ziemia parowała z otworów krateru pokrytych pianą. Błoto i moskity — i trudno było określić, gdzie kończy się rzeka, a zaczyna grunt. Nie było wyraźnego brzegu i gdyby nie wysokie drzewa za tym wszystkim, myślę, że zawrócili- byśmy — z pewnością nie mogliśmy posuwać się dalej. Wiele z mniejszch drzew było martwych i na tych najbardziej martwych widniały brązowe strączki drżące pod gałęziami. — Nietoperze — wyjaśnił Haddy — to nietoperze. — Powtórzył Clover tę swoją historyjkę o wysysaniu krwi przez nietoperze, ale ona odparła: — Nie przestraszysz mnie. Patrząc w zarośla, dojrzałem ludzkie twarze. Były całkowicie nieruchome i okrągłe, wpatrzone również we mnie białymi oczami, które nie mrugały. Nie bałem się, dopóki nie uświadomiłem sobie, że musiały tam być cały czas, że obserwowały nas, jak borykaliśmy się, przeciągając łódź przez kępy szpinaku i zielsko. Tata też ich zobaczył: — Mam dla was małą niespodziankę — rzekł. Na dźwięk jego głosu, gdy wciąż patrzyliśmy na nie, twarze znikły. Nie poruszyły się, po prostu znikły; w jednej minucie gapiły się, na nas, w drugiej znikły. Schowali się w liściach, ale nawet liście się nie poruszały. — Wysiadamy — powiedział tata. — Rzućcie kładkę. Idziemy za nimi. Ty pierwszy, Charlie. — Dlaczego ja? — Wiedziałem, że nie powinienem pytać. — Bo jesteś najdzielniejszy synku. Nie było to prawdą. Ale ryzyko, do jakiego zmuszał mnie tata, 198 było jego metodą pokazania, że nie ma ryzyka. Na głazie w Baltimo- re, na słupie na .Jednorożcu", podczas wspinaczki w „Tłuściochu" — był to trening na chwile takie, jak ta. Tata chciał, żebym był silny. Wiedział, że przygotowuje mnie na coś gorszego, na to przemykanie na koniuszkach palców po kładce przez szpinakowe bagna i na huśtanie się ponad kałużami spienionej wody i pnączy. — Mocniej stąpaj, Charlie. Tak zrobiłem, a wąż skręcony w sześć bransolet na niskiej gałęzi zebrał się w sobie, spadł do wody i popłynął. Potem tupałem, jak tylko mogłem, i mała tłusta żmija zdumiona stukiem moich butów wślizgnęła się do dziury w pniaku, tak że widać było tylko szary koniuszek jej ogona. Tata mówił: — Nic nie można powiedzieć o tych ludziach. Może są to Munchies — ha! Przeszliśmy jakieś trzydzieści jardów po kładce i powtórzyliśmy cały proces, żeby zrobić ścieżkę przez tę papkę. Trudno było uwie- rzyć, że ludzie stali tu w bagnie. Jak zniknęli, nie czyniąc plusku? Dotarliśmy do krzewów wyglądających jak ogrodzenie, a gdy minęliśmy je, drzewa były wyższe i miały puste pnie jak grube spódniczki układane w fałdy. Papużkowate ptaki i ptaki tak małe, że mogły być owadami, wrzeszczały dokoła naszych głów. Nad wierz- chołkami mahoni ujrzałem jeszcze inne ptaki, siedziały tam lub latały, rzucając cień jak fruwające indyki. Ich skrzydła, dotykając wierzchołków, wydawały szelest podobny do miotły. Może były to czubacze — słyszałem jakby brzęk skrzypiec, ale tata powiedział, że to są sępy i że chciałby im skręcić chude śmieciarskie łby. — Sevilla — rzekł Francis i wskazał palcem polankę w odległo- ści kilku jardów. Była to też dżungla, ale tu, gdzie znajdowaliśmy się, było ciemno, a tam słonecznie. Komary i muchy bzyczały w blasku światła. Haddy powiedział: — Nie podoba mi się, że ta wieś jest tak blisko. — Co to za domy, tatusiu? — zapytała Clover. — Ten rodzaj zabudowań oczywiście... Nigdy nie przyznawał się, że czegoś nie wie, ale niełatwo było 199 wytłumaczyć budowę tych chat! Były to małe garby zrobione z tych samych kolczastych traw, przez które przechodziliśmy po chodniku z desek. Szkielet z odartych gałęzi utrzymywał w równowadze motki suchej trawy zebrane na górze. Nie, to nie były chaty, raczej ule, którym przydałoby się strzyżenie. — ...tam prawdopodobnie trzymają zwierzęta, córeczko — rzekł tata. — Nie ma tu zwierząt — oświadczył Francis. — Ja nie widzia- łem. — Tym lepiej — stwierdził tata. — Jeśli oni w czymś takim mieszkają, to przybyliśmy do właściwego miejsca. Haddy zachichotał i rzekł do mnie: — Właściwe miejsce dla ojca to zawsze złe miejsce dla mnie. Tata patrzył z zadowoleniem na tę nędzną wieś. Jednak tylko chaty były nędzne. Ta dżungla, początek wielkiego lasu, była wysoka i panował w niej porządek. Każde drzewo znalazło dla siebie przestrzeń, żeby rosnąć osobno. Drzewa rozrastały się w różny sposób w zależności od smukłości czy też wielkości liścia, te z wielkimi liśćmi na poszyciu dżungli, wysokie z małymi listkami wznosiły się do góry i paproć rosła pomiędzy nimi. Zawsze wyobra- żałem sobie dżunglę jako dławiące się spaghetti, plątaninę zwisającą i krzyżującą się, masę włochatych zielonych lin, zbity gąszcz łodyg — ohydną mieszaninę, której odór uderzał w twarz i która ciskała dokoła gałęziami. Ta dżungla przypominała raczej kościół z kolumnami, wachla- rzami, wiszącymi kwiatami i małymi plamami białego nieba nad wygiętym dachem z gałęzi. Nie było w tym nic duszącego i chociaż dżunglę przepełniała wrzawa ptaków, panował tu bezruch — ani wiatru, ani nawet podmuchu w tej wilgoci, wśród zielonych cieni i niebieskobrązowych pni. I żadnej plątaniny — tylko las pionowych drzew, bardzo cierpliwy i opiekuńczy. To trochę takjak być w jakimś wnętrzu z pięknym dachem nad głową. A ten ład i ta wielkość sprawiały, że małe chaty w dole wydawały się jeszcze bardziej przysadziste. Wieś — jeśli to była wieś — była wyludniona. Bez ludzi przy- 200 pominała obrzeże obozowiska, gdzie jacyś podróżnicy, zbyt leniwi lub chorzy, żeby zbudować właściwe szałasy, wyrąbali krzewy, przenieśli ogień blisko skały i spędzili jedną niewygodną noc, zanim znów wyruszyli w drogę, żeby gdzieś umrzeć. Jedyną oznaką życia był chory szczeniaczek, który szczekał na nas zza stosu śmieci — skórek po owocach i przeżutych łodyg trzciny — i nawet nie chciało mu się wstać. Dałem głodnemu stworzeniu kanapkę, którą włożyłem do kieszeni po lunchu. Próbował mnie ugryźć, a potem zjadł kanapkę. Pośrodku pięciu chat, wszystkich zbudowanych z kę- pek trawy, znajdowała się osmolona jama na ognisko i kilka rozbi- tych tykw. Nigdzie żywego ducha. 4 Ale widzieliśmy przedtem twarze. Haddy powiedział: — Nie winię ich, że wynieśli się z tego miejs- ca. Lungley, to, co mówisz, to prawda. Tu jest nędza. — Rozglądał się dokoła i gdy mówił, oblizywał zęby: — Możemy wracać do domu, ojcze. Możemy bić własne moskity. Tata wachlował się swoją baseballową czapką. Powiedział: — Nie mogą być daleko. Prawdopodobnie przy kiosku z hamburgerami. — Spojrzał, zobaczył, że Haddy zmierza w kierunku chodnika z desek. — Czy ktoś chce się czegoś napić? Na te słowa Haddy zesztywniał, jakby strzała ugodziła go między łopatki. Obejrzał się i zaczął prychać, jakby kichał. — Albo może — tata pochylił się i coś podniósł z ziemi — oni reperują swoje latarki elektryczne. Rzućmy okiem na tak zwane trwałe towary konsumpcyjne. Rozsypujące się baterie do latarek elektrycznych leżały w zardze- wiałej skrzynce, z której złaziła farba i były tak zmiażdżone, że trudne do poznania. Wyglądały jak stara kiełbasa. — Francis, powiedziałeś, że to dzikusy. Biedny Zambo, który może nigdy w życiu nie widział latarki — latarki były zabronione w Jeronimo — po prostu uśmiechnął się do taty i wyszczerzył zęby jak pies, który słyszy, jak zatrzaskują drzwi. — Ale jeśli oni używają tych bubli, to chyba są dzikusami. Usiedliśmy, czekaliśmy i obserwowaliśmy mrówki. 201 — Pewnie stoją w długiej kolejce przy stacji benzynowej, żeby napełnić bak. — Nie widziałem tu żadnej stacji benzynowej — powiedział Francis. — Nie żartujesz? Było oczywiste, że ktoś tu mieszka — łóżka ze słomy w chatach, muchy kręcące się nad stosem śmieci i trójnóg ze spalonym maleń- kim zwierzakiem na nim, najprawdopodobniej pieczoną małpą z podwiniętymi palcami. Tata zapytał: — Jak z nimi rozmawiałeś, gdy byłeś tu poprze- dnio? Francis otworzył usta i machnął swoim niebieskim językiem. — Jakim językiem? Francis nie rozumiał, o co tacie chodzi. Powiedział, że z nimi mówił i oni z nim mówili. Oni. Dzikusy. Było to wyjaśnienie jak w Jeronimo. Ludzie mówili po angielsku, hiszpańsku, kreolsku, ale nie wiedzieli, kiedy przechodzą z jednego języka na drugi. Wydawało się, że patrząc w twarz drugiego czło- wieka, wiedzą, jakiego użyć języka, czasami mieszali je, tak że to, co z tego wychodziło, brzmiało jak nowy język. Ja sam miałem taki zwyczaj. Mogłem rozmawiać z każdym i często nie uświadamiałem sobie, że nie mówię po angielsku. Ate każdy na Wybrzeżu Moskitów, niezależnie od tego, jak wyglądał albo jakim językiem mówił, twier- dził, że jest Anglikiem. Przemierzając polanę z Clover, tata wyglądał jak ktoś, kto poka- zuje córce zoo — niecierpliwy, dumny, paplał bez przerwy i jakby zadzierał nosa. Potem z drugiej strony jamy na ognisko usłyszeliśmy jego głos. — Okay, koniec zabawy. Widzimy was! Przestańcie się chować, marnujecie tylko czas! Wychodźcie stamtąd, nie skrzywdzimy was! Wychodźcie zza drzew! Jego głos rozbrzmiewał wśród prostych drzew dżungli i wyso- kiego nieba. Krzyczał tak przez kilka minut, a my patrzyliśmy. Clover zerkała na paprocie, w które tata uderzał kijem. Wyglądał jak Polski, gdy płoszył przepiórki w Hatfield. 202 Najdziwniejsze było to, że podziałało. Nagle zaczęli otaczać nas ludzie, przeszło dwudziestu. Gapiliśmy się, a oni ukazali się w ten sam sposób, w jaki zniknęli, bez ruchu czy dźwięku. W jednej chwili tata krzyczał na pustej polance: „Wychodźcie!", a w następnej ludzie już tam byli i tata wykrzykiwał te same słowa w ich twarze. Nie wiedzieliśmy, czy tata rzeczywiście ich widział, czy też tylko uda- wał. Kobiety miały na sobie jakieś łachmany, mężczyźni szorty. Te stroje jednak nie kryły ich nagości. Stanowiły raczej jakieś ubiory, niż służyły za okrycie. Widzieliśmy części ich ciała przez dziury i rozdarcia. A dzieci — w wieku Clover i moim — były zupełnie nagie, co było żenujące. — Dzicy — rzekł Haddy i wyszczerzył zęby. Tata powiedział: — Według mnie, wcale tak źle nie wyglądają. Czy to na pewno to miejsce? Francis potwierdził, że tak. Sądziliśmy, że tata ich powita. Ale nie. Odwrócił się do nich plecami, jakby ich już znał od dawna i rzucił przez ramię: — Okay, chodźmy — myśląc o nich. — Idźcie za nami... mamy robotę. Trzej mężczyźni — wyglądali trochę jak Francis, tylko że byli bardziej nadzy i mieli bardziej skołtunione włosy — poszli za tatą do kładki. — Wy tu zostaniecie — zwrócił się do nas. — Odpocznijcie, poznajcie się, niech oni się oswoją. Ruszył niecierpliwie, grzmocąc czapką muchy, a potem słyszeli- śmy, jak kopie kładkę, żeby odstraszyć węże. Trzej mężczyźni szli za nim bez słowa. — On wszędzie czuje się jak u siebie w domu — zauważyła Clover. Przypominało to mamę. Ludzie gapili się na Clover poprzez zasłonę dymu wydobywają- cego się z dołu. Mieli szare, poplamione twarze i nosili popalone łachy. Błoto oblepiało im nogi. — Se-evilla, człowieku — rzekł Haddy. — Co za speryment! — Omal tu nie umarłem, Haddy — wtrącił Francis. — Dwa razy. Teraz ludzie popatrzyli na nas. 203 — Coś ty im zrobił, Lungley? — Nic. — Jak leci? — Haddy zwrócił się do mieszkańców. Wyszczerzył zęby i otworzył usta, żeby słyszeć. Nikt nie odpowiedział. — Chyba są chorzy — wyszeptał Haddy. Nagie dzieci schowały się za rodzicami. Patrzyliśmy na każde z nich poprzez polanę i było to tak, jakby dzieliły nas różne światy. Odwrócili głowy. Stary człowiek miękko zeskoczył z drzewa w lesie. Nosił krótkie, ucięte z długich spodnie w paski, druciane okulary i skarpetki, ale był bez butów — paznokcie u nóg miał żółte i popękane. Szyję obwiązał szmatą, a z włosów sterczały mu kawałki słomy. Na przegubach rąk nosił jak bransoletki rowerowe spinacze. — TojestGowdy — powiedział Francis. — Wygląda, jakby chciał się czegoś napić — stwierdził Haddy. — Wariactwo. Następnie usłyszeliśmy głos taty. Niewidoczny mówił: — Ostrożnie! Powoli! Nie upuśćcie go! Zapakowaliśmy lód w liście bananowe tak starannie, że bloki wyglądały jak paczki związane pnączami. Milczący ludzie nieśli dwie paczki każdy. Tata przyprowadził ich na środek polanki i kazał je położyć na ziemi. — Kto tu rządzi? — zapytał tata. — Człowiek w okularach — odparł Francis. — Ten, Gowdy. — Wskazał głową człowieka, który stał o kilka kroków przed grupą gapiów. Gdy zauważył, że utkwiliśmy w nim wzrok, stary człowiek wyciągnął trochę słomy z włosów. Tata potrząsnął jego ręką. — Ty jesteś Gowdy? — Gowdy — odparł i zachichotał. — Mamy dla ciebie małą niespodziankę—rzekł tata przyjaźnie. — Chcesz, żeby inni ją poznali ? — Wyciągnął swój scyzoryk i mrug- nął do nas. — Chcę im coś pokazać. Gdy ludzie zbliżyli się, tata przeciął pędy, odsunął liście i odsłonił jeden blok lodu. Wbił ostrze noża jak kilof i odłamał koniuszek. Dał tę bryłkę lodu Gowdy'emu. Stary człowiek bawił się lodem tak jak Polski w Hatfield, nie 204 wiedząc, czy to jest gorące czy zimne. Ludzie zebrali się, żeby dotknąć. Śmiali się, pchali, żeby podejść bliżej i potykali się o swe dzieci. Ci, którzy dotknęli lodu, wąchali palce albo trochę odchodzili, żeby je oblizać. Tata wciąż do nas mrugał, gdy mówił do starca: — No i jaki jest wyrok? — Dzień dobry, panie. Czuję się dobrze, dziękuję. Gdzieś ty poszedł? Poszedłem do buszu. — Druciane okulary Gowdy'ego przekrzywiły się wskutek poszturchiwania tłumu. — Dzisiaj jest poniedziałek, wtorek, środa. Dziękuję. To dobra lekcja. — Bawił się lodem, gdy mówił. — Nie ma pojęcia — powiedział do nas tata. Lód topił się na dłoni starca. Woda spływała po ręce, pozostawia- jąc na skórze brudne smugi. Skapywała z łokcia. — Zupełnie ciemny — rzekł tata. Objął starego człowieka i uśmiechnął się. Gowdy zadrżał. — Co to jest? — zapytał tata. — Ód — odparł Gowdy. — Boże Wszechmogący! — zawołał tata i popchnął go tak mocno, że omal nie przewrócił. Gdy tylko to powiedział, wszyscy, łącznie z Gowdym, rzucili się na kolana. Ten nagły ruch spłoszył ptaki. Pofrunęły w górę, małe i duże, potrząsnęły gałęziami i zaalarmowały siedzące na grzędzie, które jak indyki poszybowały z wierzchołków drzew. Chory szcze- niaczek szczekał i potykał się, gdy ludzie klęczeli i mruczeli ze ściśniętymi gardłami. — Och, ojcze, nigdy nie usłyszysz złego imienia... — Dość tego! — zawołał tata. — Wstańcie! Z klęczek! — Próbował ciągnąć ich, potem odwrócił się do Francisa i krzyknął: — Jesteś zdrajcą, wpuściłeś mnie w maliny! Dziękuję! Haddy śmiał się cicho, zadowolony, że są to chrześcijanie. I może cieszył się w duchu, że tata, który rzadko popełniał błędy, omylił się, przywożąc tutaj lód, podczas gdy on sam mógł z łatwością popłynąć na wybrzeże i wywrzeć większe wrażenie. Podszedł do tych ludzi, 205 żeby ich uspokoić, gdyż wciąż wzdychali i modlili się, i powiedział: — Jesteście dobrzy, ale to jest naprawdę busz. Tata był wściekły; znikł, tak jak poprzednio ci mieszkańcy Sevilli w pobliżu kładki. Odszedł, pozostawiając po sobie obłok dymu i gniewny zapach. Wyjęliśmy resztę paczek z łodzi i rozmawialiśmy z wieśniakami. Powiedzieli, że widzieli lód cztery czy pięć razy. Powiedzieli, że to cudowna rzecz, i mówili o nim „zimne kamienie, które zamieniają się w wodę". Misjonarze przywieźli im lód i oni sądzili, że my też jesteśmy misjonarzami, a tata jest naszym kazno- dzieją. Chcieli wiedzieć, gdzie mieszkamy i czy możemy dać im trochę żywności albo soli. Gowdy chwalił się, że każdy w wiosce jest ochrzczony. Powiedział, że oni czekają — czekają, żeby pójść do Nieba, żeby zobaczyć Jezusa. Haddy stwierdził, że to paskudne miejsce na cze- kanie, pełne małpich odchodów, ale rozumiał, dlaczego chcą stąd jak najszybciej odejść do nieba lub gdzie indziej. Tata wrócił za późno, żeby usłyszeć coś z naszej rozmowy, ale to i tak nie miało znaczenia. — Spacerowałem w pobliżu — powiedział. Nie chciał rozmawiać z nikim z mieszkańców Sevilli. Powtarzał tylko, że Francis go zdradził. Kiedy Gowdy starał się, żeby ludzie zaśpiewali hymn, tata tak wrzasnął, jakby młot spadł mu na palec, a potem powiedział, że będzie na nas czekał w łodzi. Opuściliśmy Sevillę. Ludzie kłócili się o lód. Wskutek złego nastroju taty podróż powrotna do Jeronimo odbywała się prawie w milczeniu. Płynęliśmy teraz szybciej. Znaliśmy już kontury rzeki i płynęliśmy z prądem. Tata naniósł poprawki na swoją mapę i nie obraliśmy błędnego kursu. Ja poruszałem pedałami. Tata siedział na dziobie z Clover na kolanach, zżymając się nad mapą, ponieważ ludzie w Sevilli widzieli lód przedtem i modlili się. — Mogliby równie dobrze być w Hatfield i wycinać szparagi — tylko tyle powiedział. Tulił Clover, jak duży chłopczyk swego misia. Francis i Haddy wiedzieli, że są ignorowani. Kucali na śródokręciu, tam gdzie znajdował się składzik na lód, i nic nie mieli do roboty. Po chwili Francis powiedział, że zobaczył pirogę. Ktoś nas śle- dził. Tata nic na to nie odpowiedział, nawet nie odwrócił głowy. 206 — Małą — rzekł Haddy. — Pirogę. Rozejrzałem się, ale nic nie zobaczyłem. Musiałem uważać przy sterze. — Ja słyszę — wyszeptał Francis. Mruczał jak Zambo z dżungli. Powiedział, że słyszy sześciu wioślarzy — trzy pirogi. — Nigdy nie widziałem takiej łodzi jak ta — rzekł Haddy. Zapadł zmrok. Wydawało się, że wyrasta z brzegu rzeki. Drzewa wydymały się, pogrubione czernią. Z nieba schodził jasno oświetlo- ny łuk. Pojawiły się punkciki gwiazd i rozbłysły jak kuleczki. — Oni wciąż są za nami. Otuliła nas noc. Woda przed nami wciąż delikatnie połyskiwała, a za nami piana wydobywająca się spod łopatki koła rozchodziła się po rzece. Wkrótce zobaczyliśmy latarnie Jeronimo i iskry z komina „Tłu- ściocha". Światła były niewielkie i zupełnie nieruchome na brzegu, ale płynęły z pasa lądu i żółtymi kałużami przeciekały do rzeki. Słyszałem, jak ktoś mówił: — Oto oni. W sypialni tej nocy Jerry powiedział: — Mogłem pojechać z tatą. Ale nie chciałem. Byliśmy w „Akrze" cały dzień. Mama pozwoliła. — Widziałem dwa węże — pochwaliłem się. — Jeden o mało mnie nie ugryzł. — Zbudowaliśmy jeszcze jedną pułapkę na ludzi. Nie wiesz, gdzie ona jest, wpadniesz w nią i się zabijesz, Charlie. — Lepiej śpij, głupku. Później poprzez ścianę słyszałem, jak mama pocieszała tatę. Najpierw myślałem, że mówi do April czy Clover, bo jej głos był taki łagodny. Ale ona mówiła o lodzie, łódce i jego ciężkiej pracy. Wszystko jest wspaniałe, mówiła. Jest z niego dumna i nic innego nie ma znaczenia. Tata nie sprzeciwiał się. — Nie znalazłem tego, czego się spo- dziewałem. Nie chciałem tego — powiedział. — Modlili się do mnie, mamuśka. — Chciałabym kiedyś popłynąć w górę rzeki — powiedziała mama. — Popłyniemy. Nie jest tak, jak sądzisz. Nie spodoba ci się tam. 207 Jest źle, ale w najnudniejszy sposób. Och, myślę, że oni są w porząd- ku — potrafią wykorzystać lód. Ale cóż można zrobić z ludźmi już skorumpowanymi? Dostaję szału. Minęły dwa tygodnie, nim znów powróciliśmy do Sevilli, i w tym czasie my, dzieci, spędzaliśmy więcej czasu w „Akrze", w naszym małym obozie przy sadzawce. Cieszyłem się, że nasz obóz jest solidniejszy niż cokolwiek w Sevilli. Tkaliśmy hamaki z zielonych pnączy. Jedliśmy dzikie cebule. Od hamaków dostaliśmy wysypki, od cebuli bólu brzucha. Salamandra wypełzła z sadzawki, a my zapędziliśmy ją do pułapki i zatłukli kijami. Potem pocięliśmy ją na kawałki i suszyliśmy mięso na trójnogu w stylu Zambo. Ale nastę- pnego dnia pasma mięsa znikły. Peewee powiedziała, że przyszedł potwór i zjadł je, aleja sądziłem, że to jakieś zwierzę, bo trójnóg nie był dostatecznie wysoki. Zbieraliśmy jagody. Niektóre zjadaliśmy, a inne służyły do od- ganiania moskitów—rozcieraliśmy jagody na skórze i ich wyschnię- ty sok odstraszał moskity. Alice Maywit pokazała nam grona czer- wonych owoców i powiedziała: — To trucizna. Clover rzekła: — Nie wierzę. Ty się wszystkiego boisz. Założę się, że to są czarne jagody lub coś w tym rodzaju. — Chcesz spróbować, dziewczyno? — zapytał Drainy. Pokazał jej swe zęby skręcające drut. Clover spojrzała, jakby miała ochotę spróbować, żeby pokazać, że ma rację, ale mocno ją szturchnąłem i kazałem trzymać się od tego z daleka. — Nie wolno bić! — zawołała. — To zasada. Tatuś tak powie- dział! — To nie jest Jeronimo — oświadczyłem. — Tu jest nasz, Akr" i mamy własne zasady. Najprzyjemniejsze w obozie było to, że mogliśmy robić, co tylko chcieliśmy. Mieliśmy pieniądze, szkołę, religię, pułapki i truciznę. Żadnych wynalazków czy maszyn. Mieliśmy nasze sekrety — prze- 208 cięż znaliśmy nawet prawdziwe nazwisko Maywitów. Mogliśmy udawać, że jesteśmy uczniami lub żyć jak Zambo. Ten dzień stanowił dobry przykład. Drainy zaproponował, byśmy zdjęli nasze ubrania, sam zdjął szorty, żeby pokazać, że mówi serio. Potem zrobiła to samo Peewee, a potem Clover i inni. Alice zrzuciła swoją sukienkę przez głowę i zdjęła majtki, a ja zdjąłem szorty. Nasza ósemka stała tak chichocząc zupełnie naga, ale ja się tak zawstydziłem, że wskoczy- łem do wody. Udałem, że chcę popływać. Inni porównywali swoje ciała i tańczyli w kółko. Alice stała nad brzegiem sadzawki. — Widziałeś kiedyś cipcię? Uklękła, rozchyliła kolana i uszczypnęła palcami ciemne zmar- szczki i przez chwilę myślałem, że tonę. — Co to jest? — Złączyła uda i nasłuchiwała. Ja nic nadzwyczajnego nie słyszałem, tylko zwykłe dźwięki. Alice powiedziała, że słyszy gza końskiego. Zobaczyła, że jeden zbliża się do niej, wpatrywała się w niego i była bardzo zmartwiona. To oznacza, powiedziała, że w pobliżu są obcy. Szybko ubraliśmy się i ruszyliśmy z obozu dróżką przy rzece. Po kilku chwilach zobaczyliśmy czółna. To Indianie, powiedziała Alice. Wiedziała o tym, kiedy zobaczyła tego gza. Czółna były to stare, nasiąknięte wodą wydrążone pnie, a wioślarze wyglądali jak ludzie z Sevilli, ich cienkie ręce sterczały ze szmat, a kawałki słomy tkwiły w gęstych włosach. — Próbują nas szpiegować — powiedział Jerry. Ale nie mogli widzieć, że ich obserwujemy. Przechytrzyliśmy ich i śmialiśmy się cicho — nawet April, która zwykle się bała — gdy patrzyliśmy, jak walczą z prądem w starych czółnach. — Płyną z Jeronimo — rzekła Clover. — Dobrze, że nie widzieli nas nagich! — zawołał Drainy. — Nigdy nie znajdą naszego obozu — powiedziałem. — Nikt nie znajdzie „Akra". Cieszyłem się, że mamy to bezpieczne miejsce w dżungli. I teraz, ponieważ widziałem Sevillę, wiedziałem, że nasz obóz był dobrze zorganizowany — lepiej.niż wioski prawdziwych ludzi dżungli. 209 Wspomnieliśmy o czółnach w Jeronimo. Nikt ich nie widział. Tata powiedział: — Może to Munchies! Może Duppies! — I próbo- wał przestraszyć Maywitów. Rano tata powiedział, że wracamy do Sevilli, ale pan Peaselee, który pracował jako strażak, dopuścił do wygaśnięcia ognia w „Tłu- ściochu". Lód zaczął się topić. Tata powiedział: — Może będziemy musieli odłożyć tę podróż. Wszyscy na Ga- lerię! Wygłosił odczyt o odpowiedzialności i dobrych obyczajach, za- pytał, czy sądzimy, że „Tłuscioch" może obyć się bez troski i opieki? „Tłuscioch" był dobry, bo byliśmy troskliwi, ale jeżeli będziemy go zaniedbywać, stanie się niebezpieczny. Jeśli nie będziemy wykony- wać naszych obowiązków, pęknie i zemści się na nas, zabijając wszystkich. I tata dodał: Jest pełen trucizny! Gdy napalono w „Tłuściochu" i zrobiono nowy lód — i zapako- wano go, usłyszałem, jak tata powiedział: — Nie można ani przez chwilę spuścić z oczu tych ludzi. — Tak właśnie mawiał Polski — zauważyła mama. — Nie porównuj mnie z tym nieukiem. — Stajesz się drażliwy, Allie. — Trucizna — rzekł tata. — Wodór i wzbogacony amoniak. Trzydzieści stóp sześciennych każdego z nich. Też byłabyś drażliwa, gdybyś wiedziała, jakie nam grozi niebezpieczeństwo. — Wezmę żywność — powiedziała mama i odeszła. Tata zobaczył, że się przysłuchuję. — Tylko ja tutaj za wszystko muszę ponosić odpowiedzialność. Dlaczego tak jest, Charlie? Powiedz mi. Pomyślałem, on rzeczywiście mówi jak Polski. Popłynęliśmy do Sevilli — tylko nasza rodzina Foxów, nikt inny. Tata poruszał pedałami i cały czas mówił. — Nie sądź, że to mi się podoba. Ostatnia rzecz, której chciałem, to powrót do Sevilli. Mógłbym równie dobrze wrócić do Hatfield. Ale musimy. Nie możemy ich tak zostawić po przy wiezieniu jednego ładunku. Myślałem, że moglibyśmy im podsunąć jakieś pomysły, pomóc, żeby zamrozili swe ryby, mieli więcej czasu na gospodaro- 210 wanie, żeby robili różne rzeczy, na co pozwala lód. O to przecież chodzi, prawda? Żeby wykorzystali nasze doświadczenia. Ale wiem, co oni zrobią z lodem — zrobią z niego kostki i wrzucą do szklanek z cocą, i dostaną bzika jak inni. — Nie mówiłeś o coca-coli — powiedziała mama. — Daj im trochę czasu. Dopłynęliśmy do Sevilli w trzy godziny. Tata pedałował szaleń- czo i krzyczał, jak ma zamiar dynamitem przebić kanał przez dżung- lę i wydraguje z rzeki hiacynty. Gdy był w złym nastroju, tworzył w wyobraźni największe plany. Przy drzewach mahoniowych powi- tało nas pięciu mieszkańców Sevilli. Wyskoczyli z kęp szpinaku i trawy i zaskoczyli nas. Widzieli nas na rzece, powiedzieli. Ale myśmy ich nie widzieli. Tańczyli dokoła mamy, mówiąc jej, żeby uważała. — Poprzednio nie zgotowali nam takiego przyjęcia — zauważył tata. — Chyba chcą, żebyśmy poszli za nimi — powiedziała mama. Jak poprzednio, pobiegłem naprzód, tupiąc po kładce, żeby od- straszyć węże. Jerry szedł za mną, rozglądając się z niepokojem na obie strony. — Co to jest? — zapytał. — Nie było tego przedtem — powiedziała Clover. Na polanie w Sevilli stało drewniane pudło. Było tak duże jak ja i z pewnej odległości wyglądało jak „Tłuścioch". Było podobne do oryginału „Wanienki dla robaków". Miało komin i palenisko. Kilka kobiet kucało przed nim i podkładało do ognia. Tacie się to spodobało. — Może jednak daliśmy im jakieś po- mysły. Zawołał Gowdy'ego, który czekał, żeby nas powitać. — Co tam macie? — zapytał tata. — To coś znajomego. Szedł prosto w kierunku pudła, a mieszkańcy Sevilli zebrali się dokoła. — Ód! — odparł Gowdy. Tata otworzył drzwiczki, ale zawiasy z postrzępionych winorośli były tak słabe, że drzwi odpadły i róg ich zajął się ogniem, gdy 211 uderzyły o palenisko. Tata zgasił ogień. Zajrzeliśmy do środka. Było tam pusto. — Co, do diabła, to wszystko znaczy? — zapytał tata. — Zrobili kopię „Tłuściocha". Ale po co? — rzekł. Oczywiście, że to nie działało. Nadawało się tylko do gotowania jajek albo żeby samemu się podpalić. — Kto podsunął wam ten niedorzeczny pomysł? Uśmiechali się. Traktowali tę skrzynkę z szacunkiem i poprosili, żeby tata zaintonował dla nich hymn. Tata wpadł w szał. Zaczął wydzielać zapach gniewu. Gowdy próbował dać tacie kulawego szczeniaczka, ale tata powiedział, że mamy dość chorych zwierząt i chorych ludzi również. A więc wyładowaliśmy lód i nawet nie odpakowując go, powróciliśmy na naszego „Sopelka". Tata powiedział do mamy: — Mam nadzieję, że jesteś zadowo- lona. — Powiedział też, że nigdy już nie popłynie do Sevilli. — Nie przybyłem tutaj, żeby dawać ludziom do czczenia fałszy- we bóstwo — rzekł. Ale wszyscy widzieli to bóstwo zrobione ze spaczonych desek związanych lianami. — To naprawdę problem — rzekł tata. — Każdą dostatecznie zaawansowaną technologię trudno odróżnić od magii. 16 — Na co jest lód? — zapytał mały Leon Maywit. Tacie nie przeszkadzały głupie pytania małych dzieci. A więc zaczął wyjaś- niać. — Przede wszystkim jest to środek konserwujący — dzięki nie- mu żywność pozostaje świeża, a więc chroni cię przed głodem i chorobą. Zabija bakterie, łagodzi ból i zmniejsza obrzęki. Wszy- stko, czego dotknie, lepiej smakuje bez stosowania chemikaliów. Warzywa są kruche, a mięso nigdy się nie psuje. Posłuchaj, to środek znieczulający. Mógłbym usunąć twój wyrostek robaczkowy scyzo- rykiem, gdybym miał kawał lodu, żeby zamrozić twoje nerwy i od- ciągnąć twój umysł od operacji. Nie znajduje się w naturalnej formie na Wybrzeżu Moskitów, a więc to początek doskonałości w tym 212 niedoskonałym świecie. Nadaje sens pracy. Jest za darmo. Jest nawet ładny. Jest oznaką cywilizacji. Zwykle sprowadzano go z północ- nych krajów na statkach, tak samo jak wożono złoto i przyprawy... Byliśmy na Galerii, my wszyscy, Foxowie, May witowie, Zambo- wie, pani Flora Kennywick i inni — na jednym z tych taty obiadów- -zebrań. Tata wskazał kikutem palca góry, które wznosiły się za „Tłuściochem". Powiedział: — A oni będą następni. Kraina Indian. Zawieziemy im tonę. Ludzie patrzyli na jego palec, nie na góry, i gdy powiedział: „tonę", ziemia zadrżała i wybałuszyli oczy. Było to drganie bez hałasu, powolne niby kołysanie, od którego również Galeria drgnęła. Dwadzieścia sekund trwało to wirowanie, jakby obniżał się pokład łodzi. Nic nie spadło, ale rozległ się jakiś ludzki krzyk z lasu i zapierający dechjęk smutku z rzeki. Wydawało mi się, że wszystko poruszyło się, tylko nie my. Skorupa ziemi skurczyła się i lekko poślizgnęła. To był pierwszy wstrząs, ale jej różne trzęsienia trwały minutę. Tata wydął wargi i powiedział: — O rany! Pani May wit powiedziała: — Och, Boże, Roper, co zrobimy? — Wraz z panią Kennywick zaczęły się modlić. Gdy usłyszałem „Roper", popatrzyłem na May wita. Zakrył twarz i szlochał: „Nieważne". Chwila minęła. Chyba ja jeden usłyszałem to nazwisko. — Módlcie się, jeśli musicie — rzekł tata — ale wolałbym, żebyście posłuchali, co mam do powiedzenia. Wszyscy z wyjątkiem nas byli zmartwieni, jakby tata znów chciał wskazać palcem góry i wywołać nowe trzęsienie ziemi. — Po prostu głośno myślę — powiedział tata — ale gdybym miał odpowiedni sprzęt, wiecie, co bym zrobił? Mama uśmiechnęła się. Domyśliłem się, o czym myślała — po co cokolwiek robić? Było jasne z miejsca, gdzie siedzieliśmy, że Jeronimo stanowi sukces. Pobiliśmy moskity, ujarzmili rzekę, wysuszyli bagno i na- wodnili ogrody. Przeżyliśmy najgorszą pogodę w Hondurasie — 213 czerwcowe powodzie, wrześniowy upał — i przezwyciężyliśmy je. A w tym momencie przetrwaliśmy trzęsienie ziemi; nic się nie rozpadło! Jesteśmy zorganizowani, powiedział tata. Naszą wodę do picia oczyszcza destylator, który biegnie z paleniska „Tłuściocha". Mamy jedyną fabrykę lodu w Moskitii, jedyną w swoim rodzaju na świecie, i potrafimy, jak twierdził tata, stworzyć górę lodową. Tam w dole rośnie kukurydza, wysoka na osiem i pół stopy, z kolbami długimi na stopę. „Są tak wielkie, że wystarczy wziąć tylko jedenaście, żeby mieć tuzin". Mamy świeże owoce i warzywa, i inkubator (dzięki uchodzącemu ciepłu z „Tłuściocha") do wylęgu jaj. „Kontrola — to oznaka cywilizacji. Każdy potrafi coś zrobić raz, ale powtórzyć to i utrzymać — to prawdziwa próba". Mamy ryż, najtrudniejszą uprawę. Mamy pierwszorzędny system kanalizacji i natrysk. .Jesteśmy czyści!" Wydajna pompa wiatrowa zastąpiła koło wodne w dniach produkowania lodu. Większość wynalazków zrobiono z lokalnych materiałów, a trzy nowe budynki zostały wy- łożone płytkami bambusowymi pomysłu taty. Mamy kurnik i dwie łodzie przy brzegu i najlepsze ubikacje ze spuszczaną wodą w Hon- durasie. Jeronimo to arcydzieło porządku — „właściwej technolo- gii". Tak to tata określił. Produkujemy więcej, niż potrzebujemy. Nadwyżki ryb, które złapaliśmy, pływają w zbiorniku nazwanym przez tatę „farmą rybną" — jego określenia były zawsze wspanialsze niż same przedmioty. Zbieramy większe plony, niż możemy zjeść, ale nadmiaru nie sprze- dajemy. Część tata dawał ludziom w zamian za pracę, chociaż nigdy nie rozdawał żadnej żywności żebrakom. Wolał z tych produktów — na przykład arbuzów albo ogórków, albo kukurydzy, wyjąć nasiona i wysuszyć. Obdarowywał każdego, kto mu pomagał. Zawsze było coś do roboty. Postanowił na przykład poprawić bieg rzeki, oczyścić ją z hiacyntów. — Może to zająć całe życie — mawiał. — Ale mam całe życie przed sobą! Nigdzie się nie wybieram! Robotnicy rzeczni otrzymali kawały lodu i woreczki ziarna. Krzyżówki, kukurydzę-cud. Wspaniałą fasolę, sześćdziesięciodnio- we pomidory. 214 Żyliśmy szczęśliwie i w ukryciu. Od strony rzeki z całego Jero- nimo widziało się tylko kwadratową głowę „Tłuściocha", jego bla- szany kapelusz i dymiący komin. — Słaba widoczność — mawiał tata. — Nie chcę, żeby mnie nękały bęcwały — misjonarze w motorówkach, którzy chcą tu przy- jeżdżać i raczyć nas Pismem Świętym. Był listopad, pogoda jak w lipcu w Hatfield, i Jeronimo stało się naszym domem. I osiągnęliśmy to bez modlitwy, powiedział tata, nikt nie oddał swej duszy, nie obiecywał posłuszeństwa albo zaginał ośle uszy w Biblii czy powiewał flagą. Nie zanieczyściliśmy rzeki. Za- chowaliśmy ekologię Wybrzeża Moskitów. A wszystko dlatego, że zaufaliśmy .jankesowi z talentem, który potrafi urzeczywistniać swo- je plany" —jemu. Często mówił, że gdyby nie przestępstwa urzęd- ników i głupota, i dwudziestocentowy dolar, i nadciągające burzowe chmury wojny, mógłby to samo zdziałać w Hatfield, Massachusetts. Wszystko to było jasno widoczne z Galerii, która właśnie drgnęła wskutek trzęsienia ziemi i gdzie tata mówił: — Gdybym miał odpo- wiedni sprzęt, wiecie, co bym zrobił? Inni byli dalej szarzy ze strachu i nie odpowiadali. — Co byś zrobił, Allie? — zapytała mama. — Wykopałbym szyb. Wybrał Maywitów i panią Kennywick i mówił do nich, bo oni modlili się najżarliwiej i wciąż jeszcze trzęśli się ze strachu. — Wykopałbym otwór, taki jak przy budowie kanału Santa Barbara albo na Morzu Północnym. Diamentowe wiertła, gigantycz- na platforma, cały ten sprzęt wiertniczy. Wierciłbym — ile — cztery, pięć tysięcy stóp i dostał się do źródeł energii pod nami. — Tupnął nogą w podłogę Galerii. — Tak jak wy wyciągacie sok z drzewa sapodilli. Ta sama zasada. — Ojcze, zrób mi śliczny, mały kapelusz przeciwdeszczowy — powiedziała pani Kennywick. Ale jej głos mówił, że wciąż myśli o trzęsieniu ziemi. — To dudnienie przypomniało mi o tym. Dlaczego ktoś inny nie doda dwa do dwóch? Rozumiecie, błąd, j aki popełni aj ą ci, co szukaj ą ropy, polega na tym, że tracą cudowną okazję. Mają całe żelastwo, 215 cały sprzęt, ale gdy tylko ropa zaczyna tryskać, zakopują otwór i wiercą inny. Szaleństwo i krótkowzroczność! — Ale ojciec nie popełni tego szaleństwa — powiedział May wit do mamy, jakby się domyślał, co nastąpi. Wyglądał na przestraszo- nego albo może mi się tak tylko wydawało, ponieważ wiedziałem, że naprawdę nazywa się Roper. — Ja pozwolę, żeby tryskała — rzekł tata — i w dalszym ciągu będę wiercił. Trzeba przejść przez łupki bitumiczne, przewiercić trochę głębiej, przejść przez granit, powiercić jeszcze głębiej — i dotrzeć do trzewi Ziemi. — Wariactwo! — zawołał Haddy. — To naprawdę jest spery- ment. — Drżenie ziemi, które właśnie mieliśmy, to geologiczne trze- szczenie, podziemne charczenie z trzewi Ziemi. Tam w dole jest gaz. Super ogrzana woda, para pod ciśnieniem — całe ciepło, jakiego potrzebujecie! Pan Peaselee powiedział: — Nie jest nam teraz dość ciepło, ojcze? A pan Harkins zauważył, że jest tak gorąco, iż można dostać pypcia, chociaż nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. — Tatuś nie mówi o pogodzie — oświadczyła Clover. — Posłuchajcie, co mówi ta mała dziewczynka. Wszyscy popatrzyli z uznaniem na Clover. Upajała się przez chwilę ich wodnistym wzrokiem. — Geotermiczna energia! Nie śmiejcie się. Tylko w niewielu krajach na świecie da się ją wykorzystać, a wy macie to szczęście, że żyjecie w jednym z nich. Pod całą Ameryką Środkową leżą prawdziwe pokłady energii. Jesteście nad pęknięciem w litosferze. Cienka skorupa, przesuwające się warstwy skalne. Posłuchajcie wul- kanów. Wołają:—Geotermiczna energia! Geotermiczna!—ale nikt nie wyciąga z tego wniosków. Nikt chyba nie rozumie, że współczes- ny świat powstał w ten sposób — nikt prócz mnie, a ja rozumiem, ponieważ przyłożyłem do tego rękę. Każdy inny ucieka albo reali- zuje pełną marnotrawstwa i brudu technologię, albo się modli. — Już się nie modlimy — wtrąciła pani Kennywick. — Ziemia obiecana znajduje się na waszym podwórku! Wszy- 216 stko, co powinniście zrobić, to przebić ten klomb i wiercić w skorupie ziemskiej i złapać ciepło. Byliśmy na Księżycu, ale nie byliśmy w naszym piwnicznym bojlerze. Słuchajcie, jest tam na dole dosyć energii, żeby móc gotować, aż do końca świata! Musiałem się uśmiechnąć. Tylko tata mógł myśleć o gotowaniu, wwiercając się do rdzenia ziemi. — Nie będzie kosztować ani grosza — tym się zwykle przechwalał — a pomyślcie o korzyściach. Wielki wynalazek jest dożywotnią rentą. Tatę podnieciło to drżenie ziemi i własny pomysł i — zaraził innych na Galerii swoim entuzjazmem i optymizmem — właśnie tylko tymi uczuciami, bo byłem pewien, że nie zrozumieli słowa z tego, co mówił. — Widzę coś w rodzaju przewodu. Wywierconą dziurę. Na dół wpuszczamy wiertło, a w górę idzie energia cieplna. Dowiodłem już, że potrafię wytwarzać lód z niczego, tylko za pomocą rur, składni- ków chemicznych i odrobiny drewna. Do tego potrzebny był mózg. Ale słuchajcie, każdy dureń potrafi wykopać otwór. Dlaczego i my nie mielibyśmy? Istnieje poważna przyczyna — nie mamy sprzętu. Jeszcze nie. Są pewne rzeczy na świecie, których nie można zrobić z bambusa lub drutu. Ale powiem wam coś innego. Wyssanie geo- termicznej energii — myślę o wielkiej skali — może zlikwidować to trzęsienie ziemi albo przynajmniej je złagodzić. Rozumiecie, nie mówię o niczym innym jak o ujarzmieniu wulkanów. Poruszyła ich jego mowa i wydawało się, że z ochotą chwycą za łopaty i zaczną kopać, tam gdzie im wskaże. Wszyscy z wyjątkiem Haddy'ego. Wstał, chrząknął i rzekł: — To dobry speryment, ale potrzeba do tego strasznie dużo mózgów. Tymczasem Lungley i ja chcemy zawieźć trochę lodu do Bonito i do „Wiaderka na Ryby". — Wciąż tak ci zależy, żeby wywrzeć wrażenie na twoich przy- jaciołach? — Nie mam tam przyjaciół — odparł Haddy. — Ale mogę używać mojej łodzi jak w dawnych czasach: ładować i żeglować. To mój zawód, ojcze. — Rozumiem, że nie interesuje cię geotermiczna energia. 217 — Interesuje, na pewno, naprawdę. Ale ten speryment, człowie- ku, to duża rzecz. Nie mamy tych wszystkich otworów i drągów. — Jeszcze nie — odparł tata. Haddy wyszczerzył zęby i zamrugał jak królik. — Ile lodu chcesz zabrać w dół rzeki? — Jakieś dwadzieścia funtów. Dwa, trzy worki. — Niewarte fatygi — rzekł tata. — Dlaczego nie wziąć tony? Haddy roześmiał się głośno ze zdumienia i ulgi. — Wtedy zatonie moja stara łajba! — Lód płynie, Figgy. — Haddy zaśmiał się na to słowo. — Możesz go holować. — Jak to zrobimy? — Weź górę lodową. — Góry lodowe i czółna — powiedział do mnie Maywit, ale dostatecznie głośno, żeby tata mógł usłyszeć. — Ojciec jest napra- wdę cudotwórcą! — Maywit był bardzo przestraszony. — Możemy zrobić górę lodową przed śniadaniem — oświad- czył tata. Był to rodzaj wyzwania, które tata lubił, coś dużego i widocznego — zadanie, które było jednocześnie widowiskiem. Miał zastrzeżenia, żeby Haddy zabrał kilka worków z lodem na wybrzeże, ale holowanie góry lodowej — to inna historia. Wyobraziłem sobie piramidę — której boki są zanurzone w wo- dzie, a wierzchołek wystaje na powierzchni — holowaną przez „Małą Haddy". Góra lodowa taty miała kształt jajka i była tak duża jak tata, żeby skupić jej zimno i ograniczyć topnienie. Wyliczył so- bie, że jeden blok stworzony z wielu małych kawałków zmniejszy się tylko o jedną trzecią, gdy dopłyną do Wschodniego Bonito i wciąż bę- dzie wy glądał jak góra lodowa w „Wiaderku na Ryby". Ale nie dotrze na wybrzeże. — My tutaj udowadniamy nasz punkt widzenia, nie próbując zmienić niczyjego życia. Zobaczymy, jak zniesie wstrząsy. Powiedział mamie, że tak przede wszystkim tworzy się morale. — Lubię, kiedy się ma jakiś pomysł, a nikt się nie śmieje. Zasługują na górę lodową. 218 Haddy był bardzo zadowolony. Góra lodowa to była jego duma i on będzie dowodził Kreolami, spławiając ją w dół rzeki. — Słucham rozkazów — rzekł tata. — Jeśli Figgy chce mieć górę lodową, to ją dostanie. Odłożono wszelką inną pracę. Napalono w „Tłuściochu" i uru- chomiono wszystkie pompy. Wprawdzie staraliśmy się, żeby „Tłu- ścioch" stale prychał, ale wyjmowaliśmy lód tylko wtedy, gdy po- trzebowaliśmy dla naszej przechowalni-chłodni, gdzie trzymaliśmy kury, które padły, i warzywa. „Jesteśmy całkowicie zamrożoną osa- dą", rzekł tata. Ale naprawdę lód jak dotąd nie był koniecznością. Była to nowość, jak pomysł taty z energią geotermiczną. Po co wiercić pięć tysięcy stóp, żeby dotrzeć do trzewi wulkanu? Żeby zapewnić „Tłuściochowi" nie kończące się dostawy ciepła. Jeden plan usprawiedliwiał następny. Mogliśmy się bez nich obejść, alejak powiedział tata, po co żyć jak dzikusy. „W końcu Robinson Crusoe wrócił do domu! Ale my tu zostaniemy". Powiedział: — Pewnego dnia będzie tu biegł przewód, całkowi- cie uszczelniony i wieczny, a całą tę fabrykę lodu będzie zasilała energia geotermiczna. Lód będzie nam wyłaził uszami i nie trzeba będzie rąbać drewna. Pomyślcie o przyszłości. To było tego dnia, gdy zrobiliśmy górę lodową. Napompowali- śmy wody do „Tłuściocha" i utrzymywaliśmy ogień w palenisku, i wsłuchiwaliśmy się w syk i burczenie w rurach. Tata biegał tam i z powrotem na dróżkę prowadzącą do rzeki, gdzie bryłki lodu nabierały kształtu owalnej góry lodowej. — To piękne i za darmo. Znajdźcie mi lepsze połączenie cnót. Co pół godziny zamrażaliśmy nową partię bryłek i w południe skończyliśmy — duża niebieskobiała góra lodowa leżała w błocie parując i pocąc się, przewiązana liną holowniczą w środku. Miała z grubsza kształt garbusa volkswagena, ale była szersza, na platfor- mie z kloców bambusowych, które służyły najpierw jako płozy, a potem jako tratwa. Nie mieliśmy trudności, żeby ją spuścić na wodę. Linę holowniczą uwiązano do „Małej Haddy", a jej strzelający silnik ściągnął ją na brzeg i na rzekę. Kreole — Harkins, Peaselee i May wit, byli na dziobie, a Haddy 219 w budce sterowniczej, lód zgrzytał, bambus jęczał, a błotnista woda rozpryskiwała się dokoła. Ze wszystkich dziwnych rzeczy, które płynęły tą rzeką w dżungli, ta była najdziwniejsza. — To nasze przesłanie dla świata — oświadczył tata. — Chciał- bym zobaczyć ich twarze, gdy się pojawi — wynurzy na powierzch- nię z najgorętszej, najbardziej niezdrowej, spieczonej i pełnej owa- dów dżungli na całej półkuli. Oderwą wzrok od pranej bielizny. Co to jest? To góra lodowa, mama, i płynie tutaj! Mama powiedziała: — Pomyślą, że to koniec świata. — Ale to dopiero początek. To cud tworzenia, mamuśka. Góra lodowa podskakując, okrążyła zakole rzeki i znikła z pola widzenia. Dzieci pobiegły dróżką do Bagnistych Wrót, żeby jeszcze na nią spojrzeć. Mama poszła do domu, a ja zostałem sam z tatą na brzegu rzeki. — Pojechałbym z nimi — powiedział. — Ale nie chciałem zepsuć im zabawy. Niech im przypadnie chwała. — Popatrzył na „Tłuściocha". — Zresztą muszę go pilnować. Może się przegrzać. Jest pełen trucizny i palnego gazu. Amoniak i wodór, Charlie — to jego żywotna energia! — Popatrzył na kikut swego palca i dodał: — Ale zawsze we wszystkich dużych wynalazkach tkwi niebezpie- czeństwo. Dostrzegłem okazję do opowiedzenia mu o „Akrze". Tam nie było niebezpieczeństwa, z wyjątkiem zastawionych przez nas puła- pek. Mieliśmy żywność i wodę, i schronienie. Bałem się jednak, co on powie o drzewie modlitwy i szałasie szkoły. Mógłbym mu wy- znać, że pewnego dnia rozebraliśmy się do golasa i porównywaliśmy nasze genitalia. Wściekłby się albo zaczął wrzeszczeć i nazwałby nas dzikusami. A więc nic nie powiedziałem. — Czujesz się trochę jak Pan Bóg — wyszeptał, rozglądając się dokoła. Jego ubranie było mokre od bryłek lodu i potu. Palce miał czerwone od trzymania lodu. Włosy długie i twarz ostrą jak topór. Zwrócił swe przekrwione oczy na mnie i w dalszym ciągu zmęczo- nym, monotonnym głosem szeptał: — Bóg bawił się, tworząc takie 220 rzeczy jak góry lodowe i wulkany. Szkoda, że nie skończył swego dzieła. Ha! „Mała Haddy" wróciła do Jeronimo o zmierzchu. Haddy chicho- tał z dumy, ale w końcu wyznał, że góra lodowa zaczęła pękać we Wschodnim Bonito. Odcięli ją, a kawałki puścili z prądem na wy- brzeże. Haddy był trochę wstawiony, ponieważ w chińskim sklepie w Bonito przehandlowali trochę lodu za tykwy z miszlą. Tata uśmiechał się nad rzeką, może wyobrażał sobie, jak bryłki lodu płyną do Santa Rosa i ludzie pokazują je sobie i wyłapują przejęci lękiem, że z dżungli wypływa lód. — To był wielki dzień — powiedział. — Nic nie kosztował i w rezultacie wszyscy jesteśmy szczęśliwi. — Powiedział nam, że opuścił Stany, żebyśmy mogli spędzić takie dni jak ten, razem pracując i realizując nasze pomysły. O tym zawsze marzył. Poza Galerią tej nocy ptaki zachowywały się cicho w ciemnym mroku i nietoperze zaczęły piszczeć. Otaczała nas kolista zasłona wrzasku owadów. Lekki wietrzyk szybciej poruszał drzewami. Gra- liśmy w „Jenkinsa" na podłodze Galerii przy akompaniamencie błyskawic rozdzielających góry od nocnego nieba. — To następna podróż. Kraina Indian. Zawieziemy im tonę. Ale gdy wskazał palce, Kreole i Zambowie mocno uchwycili się poręczy, spodziewając się nowego trzęsienia ziemi. A Haddy, zmartwiony, z wystającymi zębami, jeszcze bardziej przypominał królika. Tata ich nie widział. Patrzył na góry, czekając na nową błyska- wicę. Nadeszła. Rozświetliła mu twarz. — Czujesz się trochę jak Pan Bóg — rzekł. 17 W ciągu dnia Jeronimo było nasze — nasz model, nasze ogrody, szum i plusk naszych pomp, słodki orzechowy zapach rozłupanych 221 bambusów, nasze kwiaty, nasza mechanika. Było gorąco, ale upał i światło pozbawiły go całkowicie fetoru. I właściwie zawsze za dnia tata mawiał: — Oświadczam, że to jest sukces. Najzimniej było w Jeronimo tuż przed świtem, jak właśnie teraz, kiedy panuje smolista lepka czerń, i tak cicho jest na polanie, że można słyszeć, jak z drzew spadają krople. Jest obco i dziko. Naj- mocniej wówczas pachnie dżungla, czuje się swędzenie włochatych pnączy, paskudny smak soczystych liści, widzi stoczone przez robaki pnie i gnijącą rzekę, sunącą koło nas. Takie są odory i zapachy wczesnego ranka, mokra od rosy trawa i wilgotne płatki, i to one przytłaczały cywilizowane wonie Jeronimo. Wszystko było czarne pod czarnym niebem. Gwiazdy, które o pół- nocy wyglądały jak strumień pękniętych pereł, nie świeciły o tej porze. Były otworami światła jak rozcięcia na oczy w czarnych maskach. Tata obudził Jerry'ego i mnie i kazał nam się ubrać. — Wszyscy jesteśmy gotowi — rzekł. Czekaliśmy w ciemności, stojąc na mokrej trawie obok paleniska „Tłuściocha", ziewając i drżąc z zimna. — Już od dawna jestem na nogach, żeby to wszystko zebrać — rzekł tata. Widziałem żarzący się koniuszek jego cygara, nic poza tym. — Prawie nie zmrużyłem oka. — Ojciec nie potrzebuje snu — rzekł Maywit. Tak więc i jemu zrobił wykład. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyłem, że Maywit mocuje się z blokiem lodu. Był prawie tak duży jak góra lodowa, którą Haddy holował w dół rzeki dwa dni temu. Coś w drżą- cych ruchach May wita mówiło, że nie jedzie z nami. Pracował zbyt ciężko, dysząc i gadając z Peaseleem, jakby niecierpliwił się, że jeszcze tu jesteśmy, jakby wskazywał nam drzwi. Blok lodu — wyglądał w mroku jak kawał tłustej słoniny — był owinięty w rękawice z liści bananowych i przymocowany do wą- skich sań. Sanie miały parę płóz umieszczonych blisko siebie i tak ustawionych, żeby mogli je ciągnąć ludzie w uprzęży. — Nie mów mi o kołach — rzucił tata. 222 Ale nikt o nich nie wspominał. Szeleszcząc liśćmi bananowymi, gdy okrywali lód, Maywit i Pea- selee szeptali między sobą. Koniuszek cygara taty wciąż się świecił. — Koła są dla brukowanych dróg, nie zaprowadzą was nigdzie na tych górskich szlakach. Zupełnie nieskuteczne. Złamią się lub ugrzęzną w tej błotnistej mazi. Ale ślizgacz, ten tutaj — tak nazwał sanie z lodem — będzie po prostu sunął po wybojach. Lód już nie błyszczał jak słonina. Został już okryty. Wyglądał jak granit, jak nagrobek. Maywit i Peaselee odsunęli się na bok, oczy mieli szeroko otwarte. — No co? Jedziecie z nami? — Nie mogę. — Maywit wahał się i wycofywał. — Jestem nadzorcą. — Tata roześmiał się. — Jeśli jesteś nadzorcą, wyczyść te rynsztoki. Chcę, żeby były tak czyste, żebym mógł z nich jeść. Gdzie jesteś, Peaselee? Peaselee rzekł: — Ojcze? — Siedział ze skrzyżowanymi nogami, ale wstał, mamrocząc coś. — Jedziesz? — Nie, człowieku. Tam zawsze kłopoty. Przemytnicy, żołnierze. Złodzieje. Ludzie z Nikaragui. Tam w górach mają broń, naprawdę. — Przestań, nie masz pojęcia o kłopotach. — Tata odwrócił się plecami do Kreolów. — Gdzie są moi ludzie z dżungli, moi holow- nicy? — Tu, ojcze. — Dobiegło ciche warknięcie. Za nami stali Za- mbowie, podobni do czarnych drzew, którzy przez cały czas się przysłuchiwali: Francis Lungley, John Dixon i Bucky Smart. Teraz widziałem, jak ich okrągłe głowy poruszają się pod otworami gwiazd w niebie. — Włóżcie uprząż i ruszamy! — rzekł tata. — Wracaj do łóżka, Peasie. Wyśpij się dobrze. Ruszyliśmy z polany, tata na przedzie, Zambowie ciągnący sanie, Jerry i ja za nimi. Tata wciąż mówił: — Kłopoty, on mówi. Ja nie nazywam tego kłopotami, i cóż to znaczy ta garstka nicponi? A tego mieszańca mógłbym zmusić, żeby błagał o litość. Braki paliwa, bez- robocie, kanalie w Waszyngtonie i bandziory na rogu każdej ulicy! 223 Dzieciaki w szkole podstawowej wąchające klej, łotry na każdej ambonie, stare kobiety-kutwy, punki z klas średnich, dwucyfrowa inflacja i dwudolarowa cena bochenka chleba. To nazywam kłopo- tami. Umarłe rzeki, miasta, które wyglądają jak Kalkuta — to są kłopoty naprawdę. Nie idziesz na spacer, bo się boisz, że dostaniesz nożem w plecy, więc zostajesz w domu, a oni wchodzą oknem. Są to mordercy — maniacy, dziesięciolatki, grasujący po okolicy. Chodzą do szkoły! Cały kraj wykrwawia się na śmierć — wykrwawia... Wciąż mówił, gdy weszliśmy na ciemną ścieżkę wiodącą z Jero- nimo, a ptaki zerwały się do lotu na dźwięk jego głosu. — Nasza technologiczna przyszłość jest w małych rączkach Japończyków i pozwalamy, żeby kulisi produkowali dla nas towary. A co z tymi podskakującymi jeźdźcami wielbłądów szaleńczo pod- noszącymi ceny ropy co dwa tygodnie? Czy ktoś tutaj mówił o kło- potach? Gałęzie paproci zakrywały gwiazdy nad nami, a ścieżka była tak wąska, że mokre liście strącały rosę na nasze ramiona. W ciągu dnia ten szlak był zielonym tunelem, ale w nocy przypominał gardziel jaskini. Tata dalej mówił o Stanach Zjednoczonych. — To mnie doprowadza do szału. Szliśmy za jego głosem i trzeszczeniem sań. Szybko zaczęliśmy się wspinać, a wkrótce Jerry poskarżył się, że bolą go nogi. Moje trzęsły się od tego nowego wysiłku wspinaczki i stopy miałem mokre, ale nie powiedziałem mu o tym, nazwałem go natomiast mazgajem i mięczakiem — tak by powiedział tata — i od razu poczułem się silniejszy. Droga biegła serpentynami poprzez ciemne pikiety drzew. Nigdy tu nie byliśmy. W ciasnych kątach Zambowie wołali: Hop! Hop! Hop! i zawracali sanie. Tata miał rację — koła nie przydałyby się tutaj. Głazy i miękkie błoto zablokowałyby je. A Jerry i ja mieliśmy szczęście. Sanie poruszały się tak wolno na tych zakrętach, że mogliśmy przystanąć i odetchnąć. Płozy robiły głębokie bruzdy, a na najbardziej strbmych odcinkach słyszeliśmy Jak Zambowie szeptem narzekali. — Nie mówiąc już o Rosjanach — rzekł tata. 224 Świt przebijał się, podnosząc niebo i odsłaniając drzewa za nami. Dżungla nie wydawała się teraz taka wielka, tylko że w szarzyźnie, nim wzeszło słońce nad wierzchołkami drzew, słychać było gwizd i wrzawę ptaków i pospieszny ruch, może węży, może pacas czy myszy — czmychanie małych stworzeń ze ścieżki. W mroku wyda- wało mi się, że ryję w norze, ale wschód słońca zazielenił ścieżkę i sprawił, że poczułem się malutki na tym z rzadka zalesionym zboczu. Jerry i ja zostaliśmy w tyle. Kiedy dogoniliśmy sanie, zo- baczyliśmy, że tata i Zambowie zatrzymali się i patrzą na dolinę. — Ale tam nie ma kłopotów — rzekł tata. Znajdowaliśmy się nad Jeronimo i widzieliśmy jego bambusowe dachy, słupy drzewnego dymu zmieszane z parą i pierzynki porannej mgły leżące na polach. Światło słoneczne, które oświetlało to wyso- kie zbocze, gdzie staliśmy, nie dotarło jeszcze do Jeronimo. Jego kształt był wyraźny nawet w obłoku mgły. Kamienne ścieżki biegły między ogrodami, jak gwiazda wyszyta na fladze. Jeronimo wyglą- dało stąd cudownie, ani nie miasto, ani nie farma, ale osada z dokład- nie rozmieszczonymi budynkami nad rzeką, która była krętą niebie- ską żyłą w mięśniu dżungH. Z większej odległości dym unosił się z bruzd innych polanek. — Właśnie wstali — powiedział tata widząc, jak ludzie ruszają się w Jeronimo. — Ktoś idzie siusiu, pewnie Figgy. Widziałem koszulę Haddy'ego uszytą z worka na mąkę. — Ukołysany fałszywym poczuciem bezpieczeństwa — rzekł tata. — Winię siebie. „Przemytnicy — złodzieje". Oczywiście Pea- selee chce wrócić do łóżka. On wie, że jest w Szczęśliwej Dolinie! Jerry zawołał: — Tam jest pani Kennywick. — Szła ciężko w stronę kurnika. — Nakarm kury, łuskaj ziarno — rzekł tata. „Tłuścioch" był wieżą z jasną pokrywą, jego reflektory w blasza- nych dołeczkach chwytały pierwsze promienie słońca. Nie dorów- nywał niczemu na milę — cudowny w dolinie, która sama była pełna ;udów. — Mama—powiedział Francis i wskazał palcami drobną postać Tiamy wieszającą na sznurze bieliznę. 225 — Ale z niej pracuś. — Tata poklepał mnie z dumą. Ale z mamy wcale nie był pracuś. Brała rzeczy ze spokojem i zawsze pytała nas, czy jesteśmy głodni albo zmęczeni, albo czy czegoś chcemy. Dzięki zachęcie mamy włóczyliśmy się po lesie i założyliśmy obóz w dżungli, „Akr". Tata traktował nas jak doro- słych, co oznaczało, że pędził nas do roboty. Byliśmy przecież dziećmi — trochę tęskniącymi za domem i lękającymi się ciemności, i nie bardzo silnymi. Mama o tym wiedziała. To tata w tym — jak można by przypuszczać — kokosowym królestwie słońca i lenistwa zawsze rządził, pokrzykiwał i zapędzał nas do pracy. Zapowiadała się całodzienna wędrówka i wiedziałem, że z mamą byłoby inaczej. Tata mógł sobie mówić: „Pracuję dla was" i „Powie- dzcie mi, co mam zrobić", ale on wszystkim kierował. Dzięki niemu Jeronimo udało się — to było jego dzieło — i on o tym wiedział. A jednak w chwilach takich jak ta wolałem, żeby była tu mama. Szłaby z nami za saniami z lodem. Rozmawialibyśmy z nią o naszych nadziejach, które nieśliśmy na plecach jak spadochrony. Z tatą słuchaliśmy i pociliśmy się. — Jeszcze jakaś mila po tej krętej ścieżce, tak na oko — rzekł tata, patrząc na wzgórze. — Musimy ciągnąć ten stary „Ślizgacz". Jak tylko tam wleziemy, droga już będzie biegła w dół. Wskazywał przed siebie na coś, co wyglądało na szczyt góry. Było to sklepienie, które widzieliśmy w Jeronimo. Godzinę później, kiedy tam dotarliśmy, zobaczyliśmy, że to wcale nie jest szczyt, ale grzbiet innego zbocza. Wydawało się, że te stoki ciągną się w nie- skończoność. Jerry powiedział: — Chcę odpocząć. Poczekasz na mnie, Charlie? — Tata będzie niezadowolony. Nie możemy siedzieć, gdy oni ciężko pracują. Twarz Jerry' ego płonęła z gorąca i była mokra od potu. Ręce miał brudne, a chude nogi podrapane przez jeżyny, które rosły przy drodze. Powiedziałem, że pobiegnę do taty i go zapytam. Żal mi było Jerry'ego i również chciałem odpocząć. — Jerry chce się zatrzymać. Jest zmęczony. — On mówi, że jest zmęczony. 226 Tata szedł dalej. Zawołał Zambów. — Zjemy lunch na szczycie. Wtedy będziemy mieli piękny poobiedni poślizg i ciśniemy ten zamrożony monolit w to ciemne pustkowie. Francis Lungley chrząknął. Tata mrugnął do mnie: — Powinieneś mówić ich językiem. Ale gdzie jest szczyt? Te szczyty były równie fałszywe, jak te pod nimi. Pokazywały jedynie szczyty za nimi. Patrząc wstecz, widzieliśmy biegnące jedne za drugimi powyginane stoki, które wydawały nam się szczytami, dopóki tam się nie wdarliśmy. Wleźliśmy na zbocze góry tylko po to, żeby zobaczyć z daleka jej ramiona oświetlone słońcem. — Zaraz potem będzie spadek — rzekł tata na najbardziej stro- mym odcinku. Lodowy blok tańczył, a jego liściasta osłona trzeszczała, gdy go ciągnięto. Chociaż nie widziałem Zambów, słyszałem, jak z trudem łapią oddech. Ich sapania były regularne i świszczące jak skrobanie piły przecinającej kloc. Byliśmy przyzwyczajeni do wilgotnego cienia naszych drzew, do pełnego owadów brzegu rzeki, płaskich ogrodów i chłodnych jaskiń Jeronimo. Tutaj na górze drzewa były cienkie i wysuszone przez słońce, zbocza kamieniste i nie było tu ani cienia, ani schronienia. Słyszeliśmy szczekanie psów i od czasu do czasu czuliśmy dym. Ale nie widzieliśmy ludzi. Tata wciąż mówił, wciąż obiecywał nam lunch i przepowiadał, że wkrótce będzie spadek. Dość szybko Jerry i ja chodziliśmy w błocie. Woda wypływała z bambusowych sań i wyciekała na ziemię. Lód szybko się topił — niższa część tej bananowej rękawiczki, cała ta izolacja, poczerniała od wilgoci. Kąt drogi był tak ostry, że nie można było równomiernie popychać sań, lecz trzeba było je szarpać i woda wypływała spod płóz wraz z każdym szarpnięciem. Wylazłem z Jerrym spoza sań. Zambowie, pochyleni do ziemi w swojej uprzęży, ciężko oddychali, jakby piłowali drzewo. Z ich podbródków lał się pot, a twarze były straszliwie wykrzywione. Przykucnięci w ten sposób, walcząc prawie na kolanach, już nie 227 wyglądali jak ludzie. Przemienili się w cierpiące zwierzęta. Wskutek tego wielkiego wysiłku, mieli twarze psów i pobrużdżone palce. Nozdrza szeroko rozwarte i zapadnięte oczy. Wyglądali tak przera- żająco z kroplami potu na karku, że nie śmieliśmy im powiedzieć, iż lód się topi. I wiedzieliśmy, że jeśli powiemy tacie, to doprowadzimy go do szału. Minęła już dawno pora lunchu. Tata popędził naprzód, żeby zobaczyć, co jest przed nami. Kiedy wrócił, powiedział: — Zróbmy przerwę na lunch. — Zrozumieliśmy, że znajdujemy się blisko szczytu. Jerry i ja nieśliśmy lunch w plecakach. Rozłożyliśmy na kamieniu kanapki z pomidorem, gotowaną kukurydzę, guawy, banany i sok dżungli, a tata zaczął rozwodzić się nad tym, że kolejka linowa byłaby znacznie przydatniej sza na tej krętej drodze. — Trzeba zaprojektować serię trójnogów z liną do podnoszenia ludzi i ładunków w górę i w dół — rzekł. — Nie jest to trudniejsze do zrobienia niż wyciąg dla narciarzy. I podczas gdy Zambowie sapali, a Jerry pojękiwał z powodu okaleczonych nóg, tata galopował dokoła zbocza i mówił: — Trzeba działać etapami — oto sposób. Wciągnąć tu kilka słupów i uruchomić krążki linowe. Wózek po prostu będzie się kołysał nad tymi małymi skałami. Jeśli masz doskonale zrobiony zębaty łańcuch, możesz nim poruszać ręcznie do góry lub na dół albo zrównoważyć liną biegnącą z drugiej strony i wtedy to urządzenie będzie samo działało. A wówczas ciężar przy spadaniu podniesie skrzynkę na szczyt. To nie jest zwykła skała, na której niszczysz skórzane buty — to potencjalny balast. Och Boże! Podskoczył do sań, żeby podziwiać ich wielkość, ale zauważył, że lód się topi. — Kurczy się! Charlie, ty gagatku, dlaczego nic nie powiedzia- łeś? Ruszajmy, nim się cały rozleci. I pobiegł naprzód wołając: — Trzeba było osłonić go gumową pończochą! Zambowie westchnęli i znów włożyli uprząż. Nawet po południu nie dotarliśmy do szczytu. Tata krzyczał, 228 a Zambowie potykali się. A tak bardzo się starali, żeby go zadowolić, że wpadli sankami na głaz, który je przebił. Z chrząknięciem prawie ludzkim blok lodu pękł, rozrywając osłonę z liści i łamiąc sanie. — Cudownie — rzekł spokojnie tata. —*Oto, czego mi było trzeba. Bardzo wam dziękuję, panowie. A teraz nie miejcie mi za złe, ale idę na spacer dokoła domu. Wy zostańcie tutaj, a jeśli jesteście skłonni pozbierać te części, obiecuję, że nie będę wam przeszkadzał. — I uśmiechnął się niewyraźnie. Znikł. Po chwili usłyszeliśmy, jak krzyczy za skałą. Francis Lungley spojrzał na mnie z przestrachem. — Jest wściekły — powiedziałem. — Lepiej zajmijcie się tym. Zambowie wyjęli lód i narzekając zrobili parę sań. Minęła prawie godzina, nim mogliśmy ruszyć, ale teraz tata i Bucky zaprzęgli się do jednych sań, a Francis i John kierowali drugimi. Było gorzej niż przedtem, bo tata się wściekał, burczał, sarkał i pokrzykiwał. Pęk- nięty lód topniał. Dwa zespoły poruszały się szybko po szlaku. Ale wcale nie zbliżaliśmy się do grzbietu. Jerry i ja popędziliśmy naprzód słuchając, z jakim trudem oddychają ludzie za nami. Za następnym wzniesieniem znaleźliśmy się w zagłębieniu peł- nym białych kwiatów i pszczół. Ścieżka pierwszy raz zaczęła opadać (ale podnosiła się znów po drugiej stronie), więc tata i Zambowie nie musieli się już tak wysilać. Kiedy zrównali się z nami, tata powiedział: — Macie brudne ręce i szyje. Co się z wami dzieje? Nie możecie utrzymać czystości? Wyjaśniliśmy, że wysmarowaliśmy się sokiem z czarnych jagód, aby odpędzić muchy i pszczoły. Był to trik Alice May wit, który nam pokazała w „Akrze". Sok z jagód był dobrym środkiem odstraszają- cym owady. Zambowie też go używali, tylko że nie można było dojrzeć czarnego soku na ich czarnych twarzach. Tata został pogryziony — przeguby rąk i kark miał całe w bąb- lach. Myślałem, że będzie nam wdzięczny za tę informację. Było to naturalne lekarstwo, działało i było za darmo. Ale nie chciał nawet na nie spojrzeć. Powiedział: — Myślisz, że boję się kilku much? Ha! Jeśli wy się ich boicie, to nie ma tu dla was miejsca. 229 Pszczoły bzykały dokoła niego, gdy mówił. Odpędzał je. — One wiedzą, kiedy się boisz! Wyczuwają strach! — Trochę później pszczoła użądliła go w ucho. Spuchło i trzęsło się jak korale indyka. Powiedział, że nic nie czuje. Słońce mieliśmy przed sobą, zaczynało kryć się za górę, na którą się wspinaliśmy. Oślepiało nas, ale już tak nie grzało. Zastanawiałem się, co się stanie, kiedy zajdzie, bo przez cały czas pobytu w Jeronimo —już prawie siedem miesięcy — zawsze wracaliśmy do domu przed zachodem słońca. Ale nie dotarliśmy do wioski, a Jeronimo leżało daleko. Tata i Zambowie wciąż pochrząkiwali w swej uprzęży, ciągnąc sanki. — Będziemy musieli iść do domu w ciemności — odezwałem się. — Nie możemy wrócić do domu, dopóki nie dostarczymy lodu. Dostarczymy gdzie? Spojrzałem na ładunek na saniach. Izolacja z liści bananowych zwisała luźno jak ubranie dorosłego na dziecku. Pozostało niewiele lodu. — Dlaczego nie pomyślałem, żeby dać gumową osłonę? Te dwa błazny uparły się na te bezużyteczne liście. Słońce jak cząstka zimnego owocu już prawie zaszło i twarz taty nabrała miedzianego odcienia w jego ostatnim blasku. Ponaglał Zambów, jakby ścigał słońce na wierzchołek. Ale zachód słońca był szybszy i gdy oni ciągnęli sanie ścieżką, plasterek słońca zamigotał za skałami i jego poświata zaróżowiła niebo. Determinacja wtedy tatę opuściła. Wyszedł z uprzęży, przeszedł po ścieżce, żeby coś burknąć w zapadającym zmierzchu. — A więc dobrze, rozbijamy obóz. — Gdzie będziemy spali? — zapytał Jerry. — Jak to gdzie, tam, po drugiej stronie ulicy, w „Holiday Inn"! Wy, dzieciaki, możecie się rozgościć w holu przy basenie, podczas gdy ja załatwię dla nas kilka pokoi. Czy chcecie wielkie łóżko? Bo ja tak i jestem pewien, że mają klimatyzację i kolorowy telewizor... Chodził dokoła i gryzł cygaro, gdy mówił: — Mają rożen, ping-pong, hamburgery i zwariowanego pianistę 230 w koktajlbarze. Chcesz trochę monet, Jerry, do szafy grającej? Chcesz posłuchać jakiejś melodii? Jerry zaczął płakać. Ukląkł, żeby poprawić sobie sandał, oparł głowę o kolano i cicho szlochał. Żal mi go było. Przecież zapytał tylko, gdzie będziemy spali, ale tata szydził z niego, opowiadając o „Holiday Inn" i gorącym prysznicu, i dobrym długim odpoczynku. — Charlie pobiegnie po toffi. Uważnie przechodź przez ulicę, synku! Wiedziałem, że tata był rozczarowany, że nie dotarliśmy do indiańskiej wioski, więc zamiast narzekać czy płakać jak Jerry, postanowiłem zrobić coś pożytecznego. — Idę poszukać drzewa na szałas — powiedziałem. — Słyszysz, Fido? Pokaże nam, jak rozbić obóz. Już pokazał nam, jak odpędzać owady. Będziecie musieli uznać wyższość tych dzieciaków. — Charlie wie — przyznał Francis. — To mądrala — przyznał tata. — Przejrzał was. Było rzeczą jasną, że tata nie myślał przedtem o rozbiciu obozu. Większość żywności już zjedliśmy. Nie mieliśmy ani namiotów, ani moskitier, ani latarek czy koców, tylko jeden turystyczny komplet naczyń. Worek na wodę był prawie pusty. Ale różne czynniki nam sprzyjały — panowała susza, a więc nie zmokniemy, i tu w górze było mniej insektów, a cały dzień widzieliśmy pacas i ptaki, a więc moglibyśmy je zjeść. Tata wędrował z lekkim bagażem w nadziei, że zdobędzie górę, ale nie udało się nam, a teraz zapadał zmrok. — Nie stójcie tak — zawołał tata do Zambów. — Improwi- zujcie! Zambowie rozpalili ognisko, a Jerry i ja zbudowaliśmy szałas ze znalezionych opodal kijów. Potem zebraliśmy suchą trawę i zrobili- śmy łóżko w środku i staraliśmy się nie przeszkadzać tacie, który przeklinał, tnąc nożem jakieś młode drzewko. Nie umiał rozbijać tymczasowych obozów i był zdumiony, jak szybko i dobrze Jerry i ja zbudowaliśmy szałas. Nie musiał być wodoszczelny — miał nas tylko chronić przed wiatrem, który się 231 wzmógł, gdy zapadł zmierzch. Kiedy tata zobaczył nasze łóżka-le- gowiska z trawy, zapytał: — Macie zamiar złożyć jajko? Wyciął pięć młodych drzewek mówiąc: — Chcę zbudować pra- wdziwe schronisko! — Zaczął wiązać je razem, ale nim skończył pierwszą ramę, zrobiło się zupełnie ciemno. Szkoda, bo jego schro- nisko byłoby znacznie lepsze od naszego. Wreszcie kopnął to i po- wiedział: — Po co to wszystko? — Widząc, że mam kilka sztuk yautii, zapytał: — Zrywasz kwiatki, Charlie? Dobry pomysł. Wło- żysz je do swojego zielnika. Mama się ucieszy, prawda? Wyjaśniłem, że to sąyautie i ich korzenie są równie smaczne jak marchew. — Eddoes — powiedział Bucky. Tak je nazwał. Zakłuł szczura paca ostrym kijem i piekł go na ogniu na tym samym kiju. — Nie jestem głodny — powiedział tata. — Zresztą nie jadam szczurów ani chwastów. Patrzył, jak jemy, i opowiadał, jak podróżując po Europie Wschodniej, odczuwał wstręt, gdy wszędzie przy posiłkach natrafiał na brudne srebrne sztućce. Dostawał tłuste noże, poplamione łyżki, a w zębach widelców zawsze widniały resztki wczorajszego jedze- nia. W innym miejscu znalazł włos w mleku. Cały czas opisywał te brudne sztućce, wywołując śmiech Zambów. A ja pomyślałem sobie, jakie to dziwne, że siedzimy tutaj na tym stoku w Hondurasie, jedząc palcami upieczonego paca i upieczone yautie, a tata skarży się na brudne widelce w Bułgarii. Zwykle w ogóle nie mówił o jedzeniu i uważał, że to nieprzyzwoite chwalić je. Ale w czasie tej nocy na górze mówił tylko o okropnych posiłkach i nie domytych sztućcach. W końcu powiedział: — Przez was topnieje mój lód. — I kazał nam zgasić ogień. Zambowie usłuchali. Zrobili sobie posłania obok niskiej zasłony z gałęzi. Zachowywali się zupełnie inaczej niż w Jeronimo. Tutaj w górach stali się małomówni, bardziej prości i trochę dzicy. — Nie jestem zmęczony — oświadczył tata, gdy Jerry i ja wleźliśmy do naszego szałasu. — Będę tu siedział i chłodził nogi, aż będziecie gotowi do marszu. Siedział ze skrzyżowanymi nogami blisko lodu. Złączył dwa 232 bloki, żeby skupić ich zimno. Z jarzącego się koniuszka jego cygara wiedziałem, że się dąsa — może myśląc o brudnych sztućcach. Ale przypuszczałem, że również pilnuje lodu. Uprzedził nas, żebyśmy go nie dotykali. Zambowie chwilę coś tam mamrotali, westchnęli i padli jak kloce na ziemię. — Chciałbym, żeby mama tutaj była — rzekł Jerry i natychmiast zasnął. Wiatr szumiał w zaroślach i dął w stronę skał i suchej trawy. Był to jedyny dźwięk, dźwięk wiatru, ale potem usłyszałem inny odgłos. Plink-plink-plink, jakby ktoś uderzał w klawisz starego pianina. To topniał lód, krople wody uderzały w blaszane naczynie z turystycz- nego kompletu. Byłem strasznie głodny i spragniony, i dźwięk wody zwiększał moje pragnienie. Wystawiłem głowę z szałasu i ujrzałem tatę przy wygasłym ogniu siedzącego naprzeciw bloku lodu. Blok ten z jego niezdarną osłoną zmniejszył się od rana o jedną czwartą, ale na tle wygwieżdżonego nieba wciąż wyglądał jak nagrobek, a tata jak biały trup, który wylazł z grobu. W świetle gwiazd jego twarz przemieniła się w trupią czaszkę, a ramiona w kości kościotrupa. — Chcę spać we własnym łóżku! — krzyknął. Myślałem o tym, co powiedzieć. Postanowiłem mimo wszystko nie prosić go o wodę. — Na co patrzysz? — zapytał ostro. — Pierwszy raz od powsta- nia świata tutaj stopniał lód. Pomyśl o tym! A ty twierdzisz, że to nic nie znaczy. 18 Obudziłem się zmęczony, w wilgotnym ubraniu, i przypomnia- łem sobie, że wciąż jesteśmy w górach — tata, Zambowie i lód. Tata spał na boku, na ziemi, z rozłożonymi rękami, z czapką baseballową pod policzkiem. Ale obudził się szybko i twierdził, że nawet nie drzemał. Powiedział, że znudził się patrząc, jak chrapiemy. Oświad- czył: — Nie, nie ponieśliśmy fiaska. — I kazał mi napełnić płócienny worek wodą, która nakapała do turystycznego kompletu. 233 — Nie warto zakładać uprzęży. — Zerkał pod osłonę lodu. Wsunął kawały lodu do plecaków. Każdy był wielkości piłki futbo- lowej, pokropiony brązowym poszarpanym liściem i miał fakturę zgniłej ostrej gąbki. Tylko tyle zostało z wielkiego lodowego bloku, który ciągnęliśmy z Jeronimo. — Nic nie mówcie. Nie zadawajcie żadnych pytań. Nie chcę nic słyszeć. Chodźmy! Pobiegł naprzód ścieżką, a plecak podskakiwał mu na plecach, hop, hop. Francis Lungley szedł za nim z drugim plecakiem, potem Bucky i John z pustymi rękami, i Jerry, i ja starając się dotrzymać im kroku. Niosłem długi worek z wodą. Obijał mi się o kolana i nie pozwalał biec. Świt był chłodny, skąpany w świetle, z paczuszkami chmur leżącymi nad stokiem jak duchy martwej makreli. Na przodzie tata zatrzymał się przy występie skalnym. Myślałem, że na nas czeka, ale zobaczyłem, że dotarł do innego pasma gór. Do ostatniego. Poniżej rozciągał się płaskowyż, a nie, jak przypuszczaliśmy, głęboka dolina. W dole był Honduras. Taki pusty świat. Nie sądziłem nawet, że pustkowie może być takie smutne. Był to inny kraj od tego, który znaliśmy — nie kończąca się dżungla, wulkany, i nie było oceanu. Nie widzieliśmy żadnych rzek, żadnej wody. Tylko wierzchołki drzew i przemykające ptaki. Zasięg tej przestrzeni sprawiał, że poczułem się mały i słaby. Żadnych dymiących kominów, żadnych dróg, nic, co by wskazywało, że mieszkają tu ludzie. Było to Olancho, ale to tylko nazwa. Była to ziemia niczyja. — Wygląda tak niegościnnie — powiedziałem. — Nigdy nie widziałeś Chicago! Wierzchołki drzew pod nami ciągnęły się aż do horyzontu i ta nie złamana niczym zieloność dawała takie wrażenie głębi, że wcale nie wyglądała jak las. Był to falujący ocean dzikich liści, przypływ tak duży, że sięgał do pasma górskiego. Tata uśmiechał się do tego wszystkiego, a jednak to on powiedział nam, że najgłębsze fale 234 oszukują cię tym, że są tak płaskie — jeśli postawisz tam stopę, wciągną cię i zatopią. Stąd droga wiodła cały czas w dół. Ale nie było drogi. Tata puścił się biegiem obok strugi w kamienistym korycie. Zambowie powiedzieli, że musimy uważać na pszczoły. Indianie hodowali pszczoły i zawsze mieli ule obok chat. I trzymali również psy — półdzikie. Poczuliśmy zapach dymu, nim zobaczyliśmy pszczoły czy też psy, a gdy struga rozszerzyła się w potok, wiedzie- liśmy, że znajdujemy się blisko wsi. Las był tu ciemniejszy — byliśmy pod tym oceanem drzew, które widzieliśmy, i schodziliśmy w dół. Moje powonienie mówiło mi więcej, niż mogłem logicznie wyjaśnić. Woń stojącej wody, dymu drzewnego, spalonego mięsa i woń brudniejsza, zjełczała woń latryn i psów —wszystko gotowało się razem. Był to jakiś duszący smród, który teraz łączyłem z ludzkim domostwem — nie naszym, ale innych ludzi. Czystość Jeronimo wyczuliła mój nos na te ostre wonie. Mogliśmy nie zauważyć chat. Były pokryte liśćmi i zrobione z odartych z kory pali tego samego koloru, co drzewa umierające przy nich. Wygłodniałe psy przybiegły do nas i Francis zawołał: — Ojcze! Ojcze! — I dwie papugi zakrakały do niego z gałęzi. — Zostaw to mnie — rzekł tata. Zabaczył jakieś drzewa cytry- nowe i wyszeptał: — Kulki z sokiem. W potoku, który biegł przez wieś, klęczały kobiety w błocie i prały; tarły koszule i spodnie o głazy. — Te kobiety piorą odzież — powiedziałem. — Co z tego? — zapytał Jerry. — Nikt tu nie nosi odzieży — odparłem. — Tego rodzaju. Indianie na tej polance byli właściwie nadzy. Mieli na sobie tylko szorty, i to porwane — bardziej przypominające fartuszki. — Może mają tylko jedną parę. Kobiety rozproszyły się, gdy zobaczyły tatę, ale on się nie zatrzy- mał. Przeszedł przez potok, rozpryskując wodę, potem kopnięciem wylał wodę z sandałów i poszedł w stronę Indian i ich chat. Nie miały te chaty blaszanych stromych dachów, w których żyli Kreole nad rze- 235 ką, i były znacznie większe niż szczurze nory, jakie widzieliśmy w rozsypującej się Sevilli. Były to wysokie prostokąty na palach, z wystającymi dachami i czymś w rodzaju poddasza pod strzechą z trawy i liści. Tych chat było dziesięć. Tata powiedział: — Nie ma puszek po piwie, papierków po cukierkach, baterii do latarek... Staliśmy tuż za nim. — I nie ma łuków i strzał — ciągnął dalej. — Żadnej broni. Prawdopodobnie jesteśmy pierwszymi białymi, jakich kiedykolwiek widzieli. Nie róbcie niczego, co by mogło ich przestraszyć. Żadnych hałasów. Żadnych nagłych ruchów. Zjawiło się z dwunastu brązowych Indian z chińskimi oczami, poważnymi twarzami i krótkimi nogami. Niektórzy mieli długie koczki włosów upięte z tyłu głowy. Przed nami stał szpaler mężczyzn rzucających ukradkowe spojrzenia — kobiety schowały się i nigdzie nie mogliśmy dojrzeć dzieci. — Podnieście wolno ręce — powiedział tata. Podnieśliśmy wolno ręce. — Francis, ty jesteś ekspertem od Indian Miskitów. Powiedz im, kim jesteśmy. Francis był zmieszany. — Kim jesteśmy, ojcze? — zapytał. — Powiedz im, że jesteśmy ich przyjaciółmi. — Przyjaciel! — krzyknął Francis. — Przyjaciel! — Nie po angielsku, głupcze. Powiedz im to w miskito czy jakimś innym zwariowanym języku. Indianie obserwowali, jak tata kłóci się z Francisem. — To nie są Miskici. Oni są z plemienia Paya lub Twahka. Może dajmy im garść bananów. — Ty mnie doprowadzisz do szału — rzekł tata i odepchnął Francisa. Zaczął mówić po hiszpańsku. Zapytał, czy oni mówią po hiszpańsku. Indianie gapili się na nas. Powiedział po hiszpańsku, że jesteśmy przyjaciółmi i przyszliśmy z daleka, spoza gór. Wciąż się gapili. Powiedział, że mamy dla nich prezent. W dalszym ciągu nie przestawali wpatrywać się w nas swymi podpuchniętymi chińskimi oczami. — Może oni są głusi — zauważył tata. Zdjął plecak z ramion 236 i podszedł do tych ludzi. — Otwórzcie go. — I rękami pokazał, o co mu chodzi. Jeden Indianin ukląkł i otworzył. — Widzicie? On mnie doskonale rozumie. Indianin zajrzał do środka, potem odwrócił miękki plecak do góry nogami i wylał z niego wodę. Wypowiedział jedno słowo, którego nikt z nas nie zrozumiał. — Szybko, Francis, daj mi twój plecak! Francis otworzył drugi plecak i rzekł: — Tam jest tylko woda, ojcze. — Coś na pewno zostało, może malutki kawałek. Indianie patrzyli, jak tata i Francis szukają w tej zupie, w mokrym plecaku. — Mam! — zawołał tata i trzymał pręcik lodu — oto, co zostało z bloku. Może dwie uncje. — Poszliśmy za nim, gdy zrobił kilka kroków, żeby pokazać ludziom. Położył ten pręcik na swojej dłoni. Może jego niecierpliwość ogrzała mu rękę, a może ta gałązeczka była taka mała. Niezależnie od tego, co to było, ten maleńki kawałeczek znikł, zanim mogli się mu przyjrzeć, roztopił się i wyciekł szparami między palcami. Tata wciąż trzymał wyciągniętą rękę, ale Indianie patrzyli na kikut palca. — Nie mogą w to uwierzyć — rzekł tata spokojnie. Zaczął iść z powrotem. Na początku myślałem, że wraca do Jeronimo. Ale nie — coś mruczał po hiszpańsku i po angielsku. Zostawił nas naprze- ciwko tych zdumionych Indian. Po czym wrócił i wygłosił mowę. Przyniósł im prezent, oświadczył. Ale prezent znikł, co to za prezent, który znika? Właśnie, to jest interesujące pytanie—to woda, ale w takiej formie, jakiej nigdy przedtem nie widzieli, twarda jak kamień i znacznie bardziej pożyteczna, dobrze przechowuje mięso i znieczula ból. Bardzo zimna! My nazywamy ją lodem i my mamy taki wynalazek, tam za górami, żeby wytwarzać go z wody rzeki. Przyniósł blok lodu tak duży jak dwóch mężczyzn, ale on się zmniej- szał i zmniejszał, i gdy dotarliśmy do wsi, stał się malutki. To pech, bo też znikł, a jeszcze chwilę przedtem mógłby im pokazać. — Ale wrócę tu — zapewnił. — I pokażę wam. Większość Indian wciąż patrzyła na jego palec. 237 Wtem jeden z Indian powiedział coś bardzo wyraźnie po hiszpań- sku. Miał kwadratową twarz i najgrubszy kok, który sterczał jak krótki koński ogon. — Idźcie precz! — zawołał. Jego zęby były czarnymi pieńkami. Tata roześmiał się. — Powiedziałem, że to był wypadek, Jack. Czy byłeś tam, skąd przyszliśmy? Wiesz, jak długo trwa, żeby wciągnąć ten lód tak daleko? — Zdumiony rozkazem Indianina, mówił po angielsku. A po hiszpańsku rzekł: — Nie wiń mnie. Czy widziałeś kiedyś lód? Dotykałeś go? — Idźcie precz! — powtórzył Indianin. — Dziękujemy. Nic nie jedliśmy od wczoraj. Musieliśmy biwa- kować na tej górze. Zużyliśmy wodę, a te dzieciaki mają pokaleczo- ne, otarte nogi. Bardzo dziękuję. — Idźcie! Słowo to było wypowiedziane ostrym tonem, czarne zęby India- nina były srogie, ale on sam wyglądał na przestraszonego. Tata mówił i wyjaśniał sprawę lodu. Może nie przyglądał się Indianom i dlatego nie zauważył, że się bali. Może sądził, że ich osłupienie ma jakiś związek z cudem, który się roztopił i wyciekł. Indianie byli koloru gliny i stali tam jak sztuki porcelany, które lada chwila pękną. Kim jesteśmy? — wydawało się, że nad tym się zastanawiają. Skąd przybywamy? Czy spadliśmy z nieba? — Prawdziwe dzikusy — rzekł tata. Nie widział ich lęku. — Myślę, że dostałem to, na co liczyłem... Oni patrzyli na kikut taty, gdy nim wymachiwał. — Gdyby lód nie stopniał, byliby z nami. Dziękujemy, mówili- by, jesteście cudowni, dajcie nam trochę więcej itp. Ale, panowie, nasz plan stopił się, spalił na panewce... Teraz Indianie pokazali swoje zęby, tak jak ich psy — czarne zęby, surowe wargi, skośne oczy. — .. .1 nie mogę znieść tej neolitycznej wrogości... Bucky powiedział: — Idziemy. Francis powiedział: — Tak. — Ja się nie ruszam — rzekł tata do wycofujących się Zambów. — Aty.Charlie? — Ja też nie — odparłem. — Powiedz im to. Wziął mnie za rękę i pchnął przed siebie, tak że stałem twarz w twarz z Indianami, owiany jego zapachem złości. Powiedziałem po hiszpańsku: — Ja się nie ruszam. — Słyszeliście? Czy słyszeli? Sprawiali wrażenie, że są równie głusi, jak wtedy, gdy się pojawiliśmy. Indianin, który kazał nam się wynosić, obrywał kawałki martwej skóry z łokcia. Potem popatrzył i syknął: — Idźcie. — Powiedz mu, że zostaniemy tutaj, dopóki nie dostaniemy czegoś do jedzenia. Przynajmniej to mogą dla nas zrobić. Trochę gościnności ich nie zabije. Nie jesteśmy misjonarzami ani poborcami podatkowymi. Powiedziałem to. Gdy mówiłem, tata szeptał do Zambów: — To miejsce jest dziwniejsze niż Jeronimo kiedykolwiek było. Ileż rzeczy mógłbym tu zrobić! Niczego nie mają. Ale popatrzcie na te chaty. Umieją budować mocne szkielety. — Gdy skończyłem mówić do Indian, odwrócił się do mnie. — Powiedz im, że chcemy czegoś do jedzenia—rzekł. —Niczego nie chcę dla siebie, to wy potrzebujecie trochę strawy. Zjemy, a potem ruszamy. Indianie, słuchając mnie, mieli niezdecydowany wyraz twarzy. — I powiedz im, że tu na słońcu jest za gorąco. Chcemy usiąść w cieniu. Udało mi się to wytłumaczyć, chociaż musiałem pytać tatę o nie- które hiszpańskie słowa. Indianin, który mówił (ale wszystko, co powiedział dotąd, to „Idźcie precz"), cofnął się do największej chaty i wszedł tam. — Idzie zapytać Gowdy'ego, czy to w porządku — rzekł tata. Indianin znów się pojawił i gestem poprosił, żebyśmy usiedli przy chacie. — Przyjacielskie stworzenia, prawda? — Tata mamrotał, gdy 239 usiedliśmy. — Co oni chcą ukryć? Myślę, że coś tu mają, czego nie chcą nam pokazać. Naprawdę chciałbym tu trochę pomyszkować. Chociaż byłem taki zmęczony i głodny, chętnie poszedłbym stąd, i wywnioskowałem z twarzy Jerry'ego, że on czuje to samo. Tata był niewzruszony, wciąż Jedyny Właściciel Jeronimo, jeśli nie Król Moskitii szepczący coś do Zambów ze swoją wszechpotężną miną. Wydawało się, że nie dostrzega — albo jeśli zauważył, to nic sobie z tego nie robi — że Indianie wypełzli na polanę i usiedli półkolem, obserwując nas ze swymi śliniącymi się psami. — Oczywiście, że tu śmierdzi — rzekł tata. — Nie są zorgani- zowani. Ale jest tu zdrowy klimat. Chłodniej tu niż w Jeronimo. Ziemia żyzna. Niewiele owadów. Dużo twardego drewna. Można by tu sprawić cuda, gdyby... Tata zamknął usta, gdy przyniesiono jedzenie i wodę. Rzadko okazywał zdumienie, tak że jego nagłe milczenie było równie zadzi- wiające jak jego ryki. To ludzie, którzy wnieśli tykwy i kosze, wprawili go w takie osłupienie. Gapił się na nich i ze ściśniętymi zębami jak brzuchomówca powiedział: — Popatrzcie! Trzech chudych mężczyzn, nie-Indian, stało przed nami. Byli bladzi i szarzy pod warstwą brudu i pod zarostem. Tata gwizdnął cicho, gdy ich mierzył wzrokiem. Byli wysocy, kościści i posinia- czeni, w podartych spodniach i zniszczonych sandałach. Dwóch z nich miało na głowie opaski, takie, jakie noszą Indianie. Ich twarze były rozgorączkowane i zapadnięte, czaszki osłaniała szara ziemista skóra. Patrząc na ich brody i kości, myślałem o świętych z książek obrazkowych. Ale oni prawie się uśmiechali, gdy postawili żywność i badawczo nas obserwowali swymi zaciekawionymi oczami. — A nie mówiłem? — Tata zwrócił się do nas. — Nie chcieli, żebyśmy ich zobaczyli. Mają białych niewolników! Dostaliśmy gotowane banany, płaskie tłuste placki z kukurydzy, naleśniki i wabul. Woda pachniała sierścią psów. — Teraz wszystko się zgadza! Hej — zwrócił się do jednego z mężczyzn po hiszpańsku — pozwalacie, żeby ci Indianie mówili wam, co macie robić? 240 — Mniej więcej. — Wydawało się, że nie przejmował się tym. Nadal się gorączkowo uśmiechał. — Co dla nich robicie? — Czyścimy im buty. Tata roześmiał się. — Nie straciliście poczucia humoru. — Przesunął tykwę z wabulem do Jerry'ego, nawet nie próbując. India- nie przyglądali się z polanki z opuszczonymi głowami. Jedyny dźwięk, jaki stamtąd dobiegał, to warczenie psów, które wygryzały sobie pchły z pokiereszowanych zadków. — Jak się nazywacie? Jeden z nich zwilżył wargi, słysząc to pytanie, a drugi, z lepkimi strąkami włosów, odparł: — Nie mamy imion. — Słyszycie? Nie mają imion. Tata groźnie spojrzał na Indian. Dokoła nas w wysokich drze- wach ptaki tokowały i biły skrzydłami o liście, a odgłos potoku przypominał spadanie kamieni. — Pewnie pojmali ich na szczycie i zrobili z nich więźniów — rzekł tata do Francisa. — A więc są od czarnej roboty. — Gringo — rzekł jeden z nich słysząc, jak tata rozmawia po angielsku. W jego wygłodzonej twarzy o ładnych rysach było coś z nawiedzenia i dobroci. — Północny Amerykanin, co? Jesteś z misji? — Czy wyglądam na misjonarza? — Potem tata szeptał do niego, żeby Indianie nie mogli usłyszeć. — Nie. Mamy osadę za górami. Gdybyście mogli dostać się tam — czmychnijcie kiedyś w nocy — będziecie uratowani. To najlepsza droga na wybrzeże. — Mężczyzna zaprzeczył głową i dotknął ręką brody. — Po coście tutaj przyszli? — Właśnie miałem powiedzieć. Przyniosłem trochę lodu — pół tony. No, prawie. Ci Zambowie i ja. Ci chłopcy to moje dzieci, Charlie i Jerry. Wytrzyj usta, Charlie. — Gdzie jest ten lód? — Stopił się. Człowiek uśmiechnął się. — Nie wierzysz mi? — Lód. — Ten człowiek powiedział po hiszpańsku do swych towarzyszy i teraz wszyscy się uśmiechnęli. Cała trójka uklękła przed ojcem i ten pierwszy facet zapytał: — Gdzie dostaliście wasz lód? — Zrobiliśmy — rzekł tata. Pociągnął mały łyk z tykwy. — Powinniście zobaczyć, co tam mamy. Ogrody, żywność, pompy, kury, drenaż i największą w kraju maszynę do wytwarzania lodu. — Macie generator do wytwarzania elektryczności? — Nie wspominaj przy mnie o generatorze. Powiedz mu, Charlie. Wyjaśniłem, że tata wynalazł metodę otrzymywania lodu z ognia. — Twój ojciec jest inteligentnym człowiekiem. — Każdy to mówi — powiedziałem. Tata rzekł: — Zamęczą was tutaj na śmierć. A gdy nie będzie już z was pożytku, zabiją i rzucą sępom. I znajdą sobie nowych niewol- ników. — Twarz taty pociemniała. — Myślicie, że będą chcieli coś nam zrobić? Mężczyzna powiedział: — Kto to wie? — I reszta pokiwała głowami. — Chcę stąd odejść z głową na karku — rzekł tata. — Czy ci Indianie słuchają nas? — Słuchają, ale nie rozumieją. To bardzo prości ludzie. I bardzo silni. — Tak przypuszczałem. Ale wy nie powinniście być tutaj w ich całkowitej niewoli. Nie mają prawa was więzić. Jesteście więźniami, prawda? Człowiek, który cały czas rozmawiał, wzruszył ramionami. Ten gest wstrząsnął całym jego rozluźnionym ciałem. Nie wyglądał na zakłopotanego, ale po prostu na niczym mu nie zależało. Tata rzekł: — Zauważ, nie jem dużo. Powiem ci dlaczego. Bo mam ogromny apetyt. Ale gdy nie jem, inne rzeczy robię lepiej. Rozwiązuję problemy. Ciężko pracuję. To też forma jedzenia. Powi- nieneś wypróbować tę metodę. Gdybym jadł, nie robiłbym niczego innego... Przez cały ten czas Zambowie jedli i niewiele słuchali, co mówił 242 tata. Tata był zadowolony, że ma nowego słuchacza. Może odciąg- nęło to jego myśli od fiaska wyprawy. Mężczyźni szeptali między sobą, wtem jeden z nich, który przed- tem nic nie mówił, powiedział: — Nie mówicie prawdy... Jeśli chodzi o lód? — Praktycznie to była góra lodowa — rzekł tata. — Stopiła się w błoto, ale tam, skąd pochodzę, jest tego mnóstwo. Mamy tam wszystko. — Broń? — Nie potrzebuję broni. Gdybym potrzebował, mógłbym zrobić cały arsenał. Ale to byłoby podyktowane rozpaczą. Ale, rzekł, oni przypomnieli mu, jak się czuł w Stanach — jak więzień, bliski rozpaczy, krwiożerczy, prawie wariat. Odczuwał frustrację widząc, jak wszystko podupada, była to jakby niewola, bo system przeistoczył ludzi w niewolników. — A więc co zrobiłem? Pozbierałem się i odszedłem. Radzę wam postąpić tak samo. Indianie siedzieli po turecku ze swymi brzydkimi psami w odle- głości trzydziestu stóp. Obserwowali, jak tata rozmawia z tymi chudzielcami. Nie mogłem odczytać z gładkich gliniastych twarzy Indian, o czym myśleli. Indianie mogli być nieszkodliwi, ale psy do nich należały. Dzikość psów sprawiała, że Indianie wydawali się niebezpieczni. — Chcą, żebyście sobie poszli — powiedział człowiek z włosa- mi jak strąki. — Nie wiedzą, co jest dla nich dobre — rzekł tata. — Nie zasługują na lód ani na nic innego, jeżeli nie mogą okazać zwykłej grzeczności. Ale wy — dodał— zachowujecie się jak przyjaciele. — Zgodnie z naszą naturą. — Moi Zambowie pewnie myślą, że jesteście Munchies. — Ach, Moskitia! — Chciałbym coś dla was zrobić — rzekł tata. — Pomożesz nam, jeśli nie rozgniewasz Indian. Jeśli po prostu odejdziesz. — Słuchaj, pewnej ciemnej nocy powinniście się stąd wydostać. 243 Zróbcie to. Zwiewajcie. — Po angielsku tata dodał: — Zyskajcie nad nimi przewagę. — Indianie twierdzą, że nie ma drogi przez góry. — Oczywiście, tak mówią. Słuchaj, nie dostaniesz przecież od nich mapy. — Jak daleko jest do waszej wsi? — Dzień marszu. Dłużej —jeśli się niesie lód. Ale to już nasz problem. — Będziecie w domu po zapadnięciu zmroku. Nagle tata rzekł: — Chętnie bym wysadził to miejsce w powietrze i zabrał was stąd. — Byłoby to bardzo głupie — rzekł ten człowiek i nawet nie mrugnął. — To zależy od was. — Idźcie, bo w przeciwnym wypadku oni nas ukarzą. Dostaliśmy tykwę wabulu, wodę i kiść bananów. Gdy wlewali- śmy z tykwy wodę do naszego worka, trzej chudzielcy poszli do Indian. Indianie nadal siedzieli na ziemi, ale psy odbiegły, gdy oni się zbliżyli. Nie zaczęły szczekać, dopóki nie dotarły do krańca pełnej korzeni polany. Bez psów Indianie wydawali się bardziej nadzy i jakby trochę przestraszeni. Opuściliśmy ich bez słowa — Indianie siedzieli, trzech niewol- ników stało. Psy podskakiwały naprzód, cofały się, ścigając nas do potoku. Szczekały, prężyły się i pokazywały nam swoje dzikie, tchórzliwe oczy. Żaden mężczyzna nie ruszył się. Pod tym dużym lasem wydawali się tacy mali, gdy patrzyli, jak odchodzimy. Kobiety nie powróciły. Mężczyźni wyglądali, jakby pozowali do jakiejś starej, straszliwej fotografii. Na drodze tata rzekł: — Czego nie mogę pojąć, to po pierwsze, jak oni się tu dostali. — Twahka, ojcze? — Nie. Ci inni. — Użył hiszpańskiego słowa. — Ci bezimienni. Bucky powiedział: — W dżungli jest pełno małp. — Małpy nie zadają tylu pytań... Ani niewolnicy, pomyślałem. 244 — .. .Coś dziwnego dzieje się tutaj. Wygramoliliśmy się z lasu i spod iglic skalnych, i znaleźliśmy się na ścieżce, którą przyszliśmy do pasma gór. Potem tam, gdzie rozbiliśmy obóz wczoraj wieczorem, znów zatrzymaliśmy się i pu- ściliśmy tykwę z napojem wabulu dokoła. Usiedliśmy na złamanych zostawionych saniach, resztkach „Ślizgacza". Tata powiedział, że kiedyś jakiś cudzoziemiec je znajdzie, i ogło- si, że istniała tu wielka cywilizacja i odda „Ślizgacz" do muzeum. I to go rozśmieszyło. — A widzieliście twarze tych Indian, kiedy zobaczyli lód? Popatrzyliśmy na niego. — Omal nie zemdleli. — Zaczął chichotać, myśląc o tym. Jerry przyglądał się badawczo tacie. — Nie mogli w to uwierzyć — ciągnął. — Wybałuszyli oczy, oszołomieni i zmieszani. W końcu — ponieważ wszyscy milczeli, ja powiedziałem: — Jaki lód? — Lód, który im pokazałem. Sądziłem, że znów mnie poddaje próbie. Powiedziałem: — Wszystko się stopiło, tatku. — Ten mały kawałek . Nie była to prawda. — Widziałeś to, prawda, Jerry? — Tak, tatku. Pomyślałem: gnojek z niego. — Twój ponury brat stara mi się wmówić, że zmarnowaliśmy czas. Potrzebne ci są okulary, Charlie. Psuje ci się wzrok. Zapewne astygmatyzm, prawda, Francis? — Na pewno — odpowiedział lojalny Zambo. Tata wziął Jerry'ego na barana i niósł go, a ja szedłem za nim z ludźmi Zambo. Zmęczenie odmalowywało się na ich twarzach. Była to dla nich oszałamiająca podróż, tym bardziej że sądzili, iż Indianie Twahka mają ogony, i może przypuszczali, że ci trzej chudzielcy to Munchies. Szarość oblekła ciała Zambów i plamy na tej szarości przypominały powierzchnię ciemnych winogron. A w miarę jak szliśmy, stawali się coraz pewniejsi, że widzieli lód i zadziwili Indian. „Klejnot w ręce ojca jak kamień". Tata odezwał się: — Teraz już cały czas schodzimy w dół. 19 Na tej wiodącej w dół ścieżce w szylkretowym zmierzchu myśla- łem o kłamstwie taty. Miałem nadzieję, że w to nie wierzył, ale jak go uratować od tego, by go nie powtórzył? Co mogłoby na niego wpłynąć? Może w ciągu naszej dwudnio- wej nieobecności nie wszystko działo się dobrze w Jeronimo. Może powstał jakiś problem, który przerwie jego przechwałki, nie klęska, ale jakiś szkopuł, żeby nie wygłaszał przemówienia, że nasze fiasko okazało się sukcesem. Indianie nie byli oszołomieni! Patrzyli tylko na nas i na mokre plecy taty i przysłali nam swoich niewolników. Jego kłamstwo zasmuciło mnie bardziej niż jakiekolwiek inne. A jednak mówił z przekonaniem i twierdził, że wyprawa była tryumfem i nie może się doczekać, żeby opowiedzieć o niej mamie. Wciąż i wciąż starałem się sobie przypomnieć lód w dłoni taty i zdumienie na twarzach Indian. Ale niczego tam nie było: ani lodu, ani zdumienia. Wszystko było gorsze i dziwniejsze niż jego kłam- stwo. Kazali nam iść precz i chudzi niewolnicy przyglądali nam się badawczo, a psy chciały nas pogryźć. — Och, lubię wracać do domu zmęczony po dobrym dniu ze słońcem w oczach! Przede mną na ścieżce tata rozmawiał z Zambami i Jerrym. — Można zawinąć człowieka w lód i odświeżyć go jak seler, i uchronić przed porażeniem słonecznym. Tutaj powinno to mieć pożyteczne zastosowanie. A czy opowiadałem wam kiedyś o postę- pie w kriogenice? Jego głos przedzierał się przez drzewa i męczył mnie. Nie miałem ochoty słuchać jego zadufania. Obawiałem się, że tata będzie powta- rzał tę historię w Jeronimo. A jego kłamstwo przyjąłem z lękiem. 246 „Czy widziałeś twarze tych Indian?" Ale twarze Indian były zmie- szane, mieli małpie zmarszczki i chcieli nas zastraszyć, pokazując jak psy swoje czarne zęby. Kiedyś wierzyłem, że tata, który jest o wiele wyższy ode mnie, widzi rzeczy, których ja nie mogę zoba- czyć. Wybaczałem dorosłym, którzy się ze mną nie zgadzali, i wini- łem siebie, że jestem taki mały. Ale to wydarzenie mogłem ocenić. Widziałem je. Kłamstwa mnie niepokoiły, a kłamstwo taty, które było również przechwałką, wywoływało obrzydzenie i oddalało mnie od niego. — Charlie tam w tyle robi, co może, ludzie! Kochałem tego człowieka, a on nazwał mnie durniem i sfałszował jedyny świat, jaki znałem. Modliłem się o jakieś kłopoty. I moje modlitwy zostały wysłu- chane. Coś było nie w porządku w Jeronimo. Tego sobie życzyłem, ale jak wszystkie spełnione życzenia, było to coś gorszego, niż oczekiwałem. W Jeronimo panowała cisza, słychać było tylko lekkie trzepota- nie liści. Zawsze było tu ciszej o zmierzchu; sprawiało to słońce padające przez drzewa i sposób, w jaki odbijało się w rzece słabymi błyskami. Wirujący pył. Ludzie przygarbieni po tak długim dniu pełnym światła i zupełnie bezchmurnym. Tego wieczoru Jeronimo było martwe. Unosiła się atmosfera jakiegoś ukrytego zagrożenia, która świadczyła, że coś się właśnie wydarzyło, jak cisza po wrzasku. Słyszałem szelest jaszczurek na ziemi i ptaków szykujących się do snu na gałęziach, ich chód o zmie- rzchu. Tata zatrzymał nas i rzekł: — Ktoś tu był i poszedł sobie. „Tłuścioch" się nie palił. W domu May witów było ciemno — nie paliły się ich zwykłe lampy — okna były otwarte, ganek pusty, nie unosił się dym. — Allie. — To zawołała mama, blada czekała na Galerii. Tata poszedł do niej i zapytał, co się dzieje. — Myślałam, że wam się też coś stało. — Też? — Maywitowie... odeszli. Nie mogłam ich zatrzymać. 247 Tata rzekł: — Wiedziałem o tym. I uśmiechnął się do Francisa. Aleja czułem się za to odpowiedzialny. Modliłem się, żeby coś się wydarzyło, i wydarzyło się. Modliłem się o coś, co by nie poz- woliło tacie kłamać w Jeronimo o oszołomionych Indianach, o lo- dzie, i wypowiedzieć zdanie: „Szkoda, że nie widzieliście ich min". Teraz tata uśmiechał się do Clover. Przybiegła do niego spod domu, objęła i wyjaśniła: — Przypłynęła motorówka i zabrała wszystkich May witów. Ten człowiek cię znieważał. To ten sam misjonarz, którego wyrzuciłeś. Mama Kennywick krzyczała na niego i Peaselee popsuł pompę, i mama powiedziała, że będziesz wściekły, kiedy o tym usłyszysz. Ale nie jesteś, prawda? Tatusiu, to sprawka duchów! Tata popatrzył kolejno na wszystkich i wydął wargi z zado- woleniem. — Dlaczego mam być wściekły? Wiedziałem, że to się stanie. — A co z Drainym i innymi dziećmi? — zapytał Jerry. — Odjechali — powiedziała Clover. — Wszyscy, w motorówce tego człowieka. — A nie mówiłem? — Tata uśmiechnął się do Zambów, a oni też mu odpowiadali uśmiechem. Mama zeszła z Galerii z April, która była przygnębiona. Mama powiedziała: — Robiłam, co mogłam, ale nie chcieli słuchać. Nie słuchali, nie poznawali mnie, tak się bali. — Nie mów — powiedział tata stanowczo. — Wszystko wiem. Maywitowie uciekli z tą nędzną kreaturą w jakiejś zanieczyszcza- jącej powietrze łajbie. Przyjaciel Figgy'ego. Nie musisz wymie- niać jego nazwiska. Wystarczyło mi jedno spojrzenie i już wiedzia- łem. Słysząc „Figgy", ukazał się Haddy i powiedział: — Wariactwo. Ci ludzie skaczą tu i tam i nie mieliśmy chwili spokoju. Mama Kennywick trzęsie się ze strachu i od tego czasu boli ją brzuch. Peaselee też wrzeszczy, że widział jakiegoś faceta z bronią. Człowie- ku, cieszymy się, że jesteś z nami, ojcze. Tata chwilę czekał i rzekł: — I wiem jeszcze coś. Uśmiechnął się, potem nabrał wody w usta. 248 — Ojciec wie. — To Francis odezwał się do Bucky'ego. — Ci May witowie muszą się jeszcze wiele nauczyć. Jeśli wszystko wiedział, dlaczego nie znał ich prawdziwego nazwiska? — Maywit to nie jest ich nazwisko. Nazywają się Roper. Oni wszyscy to Roperowie — odezwałem się. — Kto tak twierdzi? Powiedziałem, co dzieci mówiły, ale nie wspomniałem o „Akrze" ani o tym, że oni wszyscy bali się taty. Jerry, Clover i April nie odezwali się — na mnie więc spadła cała wina za to, że wiedziałem. Tata nadal się uśmiechał. Mama powiedziała: — Szkoda, że o tym nie powiedziałeś, Charlie. — Myślałem, że tatuś wie. Tata zapytał: — Co jeszcze wiesz? Miałem zamiar powiedzieć: — Ci ludzie, których nazwałeś nie- wolnikami, nie wyglądali na niewolników, a Indianie byli przestra- szeni. Lód stopił się, nim go zobaczyli. Nie pozwoliłeś nam odpo- cząć, przez ciebie Jerry płakał, gdy opowiadałeś o „Holiday Inn". I to była okropna podróż, gorsza niż wyprawy rzeką, i prawdopodobnie było to fiasko. Ale odparłem. — Nic więcej. — Więc ja wciąż wiem więcej niż wy, ale czy ja kiedykolwiek w to wątpiłem? — bo wiem, że oni wrócą. Poszliśmy do łazienki i zrzuciliśmy ubrania. Tata uruchomił prysznic — co za cudowny wynalazek! Przypominało to mycie samochodu — ze strumieniami wody strzelającymi z rur na ścianach. Wszyscy tam znajdowaliśmy się, szturchając się w przyjemnym pyle wodnym w półmroku — tata, Jerry, Zambowie i ja. W „Tłuściochu" nie palił się ogień, więc nie było gorącej wody, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nieszkodliwe, szybkie uderzenia pryszniców zmyły kurz gór i złe wspomnienia. Mama powiedziała: — Nie byłabym tego taka pewna, Allie. — Ona mi nie wierzy — rzekł tata. — Dajcie mydło. Był dumny ze swego mydła. Robiliśmy je sami z tłuszczu wie- przowego, który otrzymywaliśmy ze sprzedaży lodu. Było to tłuste, 249 żółte mydło i przypominało kawał słoniny. — Żadnych dodatków — mówił tata. — Można je jeść. — Nie było cię tutaj. — Nie muszę być. — To było okropne — ciągnęła mama. — Ten misjonarz — Struss. — Wiem. Wołając przez ściany łazienki, mama powiedziała: — Zdaje się, że on był w Sevilli. Nie wiem, co on tam widział, ale chyba tych śmiesznych ludzi, jak się modlili. Wrócił, żeby oskarżyć nas o świę- tokradztwo i rozprzestrzenianie kłamstw o nauce. — Namydlcie się — rzekł tata do Zambów. Zawsze myli się kucając, nigdy stojąc. I zawsze mieli na sobie szorty podczas kąpieli. Nie mogłem ich dostrzec w ciemnej łazience, ale słyszałem, jak woda grzmoci ich głowy i jak oni plują i parskają. — Czy oni mogli klęczeć, modlić się do lodówki? — zapytała mama. — Cokolwiek to było, twój wielebny Struss był poważnie zaniepokojony. Przyszedł, trzęsąc się ze złości. Krzywdzimy ludzi, wiodąc ich na manowce. Głównie wrzeszczał na Maywitów. Nazy- wał ich Roperami. Kazał im zejść nad rzekę, gdzie polewał ich wodą. To rytuał oczyszczenia — powiedział, zmywanie grzechów, których my ich nauczyliśmy. Pani Kennywick nie wiedziała, gdzie się obró- cić, a pan Peaselee prawie oszalał. Tata rzekł: — Byłem tego pewien. — Kazałam mu się wynieść. Powiedziałam, że za dziesięć minut wracasz i zatopisz jego łódź. — Bardzo słusznie — odkrzyknął tata przez ścianę. — Zrobił- bym to. — Zapakowali swoje torby. Naprawdę torby. Papierowe. I wszyscy odpłynęli. — A więc uciekli od nas — powiedział tata. — Bali się — wtrącił Haddy. Usta przyciskał do ściany łazienki, a jego zęby przebiły się przez nią. — Kaznodzieja gadał o żołnie- rzach, kłopotach i broni. Tata zamknął wodę. 250 — O jakich żołnierzach? — zapytał, gdy ociekaliśmy wodą. — W górach. Za wzgórzami. W dole rzeki. Nad drzewami. Z bronią. Rosjanie i inni. Peaselee ich słyszy. Clover dodała: — On powiedział, że ty jesteś równie zły jak żołnierze. — Peaselee tak mówił? — Ten człowiek. Misjonarz. Nazwał cię komunistą. Tata wyprowadził nas z łazienki. Zambowie skakali, tańczyli i ruszali palcami, żeby się osuszyć. Tata związał wokół pasa worek po mące, z włosów skąpy wała mu woda, a jego ciało było białe jak mar- mur. Jedną rękę podniósł do góry, jak posąg przed budynkiem sądu. — To dla mnie żadna nowina — stwierdził. — Ale powiem wam coś, o czym nie wiecie. Oni na pewno wrócą. Bo tu jest szczęśliwe miejsce, a świat nie jest szczęśliwy. Świat jest zgniły. Ludzie są podli, okrutni, fałszywi; zawsze udają, że są czymś, czym nie są. Są słabi. Wykorzystują sytuację. Nikczemny mały człowiek, który widzi Bo- ga w wężu albo diabła w grzmocie, uwięzi cię, jeśli ma nad tobą przewagę. Daj komuś małą szansę, a on zrobi z ciebie niewolnika — powie ci najstraszniejsze kłamstwa. Widziałem ich, biegających wokół, odgrywających Boga. A nasi przyjaciele, Maywitowie — przepraszam, Charlie — Roperowie — będą tam samotni. Będą się bali. Bo świat śmierdzi! Zaczął iść długimi krokami w stronę domu. — Oni wrócą — poczekajcie. Pamiętajcie, gdzie to słyszeliście. Pamiętajcie, kto to powiedział. Mama ruszyła za nim i zapytała: — Jak poszło z lodem? Tata wciąż szedł. Odchrząknął. Pilnie słuchałem i tata powiedział cicho: — Skurczył się. Wiedziałem, że to błąd ciągnąć tyle lodu, tak daleko. A więc nie kłamał. „Akr" w dżungli nadal pozostał naszą tajemnicą. Nie był taki sam bez Drainy'ego, który się modlił, i Alice, która gotowała, i Peewee, i Leona, którzy wyplatali koszyki, ale teraz, gdy było nas mniej, 251 wydawał się większy i mogliśmy się rozłożyć. Każdy z nas miał własny solidny szałas. Przynieśliśmy sznur z Jeronimo i umocowa- liśmy do drzewa huśtawkę, zawiązując wiszący koniec i siadając na nim. Tata by na to nie pozwolił w Jeronimo. To nie było pożyteczne, bo gdy ktoś się nie huśtał, sznur po prostu zwisał — takie miałby zastrzeżenia — i było to marnotrawienie dobrego sznura. Jedliśmy korzenie yauti i dzikie awokado i naprawiliśmy kamu- flaż wszystkich pułapek — czterech — były to głębokie nory ładnie zakryte gałęziami. Pewnego dnia w pułapce zobaczyliśmy, jak jeden wąż zjada drugiego — część utkwiła mu w gardle i oba węże biły ogonami. Zjadacz nie mógł się wygramolić ani przestać jeść, więc obserwowaliśmy go bezpiecznie. Zanieśliśmy go do Jeronimo. — Oto doskonały symbol zachodniej cywilizacji — powiedział tata. Pewnego dnia małpa szerokonosa zjawiła się na drzewie naszego kościoła, siedziała tam i dłubała w zębach. Przyglądała się nam z za- ciekawieniem, jakby chciała się bawić. Potem pociągnęła nosem, zes- koczyła z drzewa, wylądowała koło jakiegoś krzewu i zerwała mały okrągły owoc. I znów wskoczyła na drzewo, jedząc go. Ogryzała skór- kę i wysysała środek, potem pokręciła się na gałęzi i zrobiła koziołka. Tak odkryliśmy guawy. Małpa pokazała nam kilka krzewów po przeciwnej stronie sadzawki i tego dnia zanieśliśmy kosz tych owo- ców do Jeronimo. Mama powiedziała: — Możemy z nich zrobić dżem. Ale tata stwierdził, że są za małe i kwaśne, bo rosną dziko. Jeśli przemyśli to sobie, może wyhodować słodkie guawy, takie duże jak piłki tenisowe — a mówiąc o jedzeniu, lepiej zacznijcie zrywać i obierać warzywa, bo nic nie będzie na lunch. Robiliśmy to, czego od nas żądano w Jeronimo, wykonywaliśmy swoje obowiązki. Ale zawsze wracaliśmy do „Akru", żeby żyć jak małpy. Brakowało nam Maywitów — wciąż łączyłem to nazwisko z nimi — ale bez nich nie potrzebowaliśmy ani szkoły, ani sklepu. Mieliśmy luźne strony z księgi hymnów Drainy'ego, ale nie odpra- wialiśmy już nabożeństw. Zresztą było za gorąco, żeby myśleć o piekle. 252 Siedząc w „Akrze", wiedzieliśmy, że nadeszła pora sucha. Nikt w Jeronimo tego sobie nie uświadamiał ani nie uważał za istotne. Ogrody jeszcze kwitły, ale my stykaliśmy się z różnymi porami: nie mieliśmy wynalazków. „Akr" był prymitywny, nędzna nora w dżungli, ale trawa była tu miękka, sadzawka uprzyjemniała życie i mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Dla zabawy mogliśmy pływać lub huśtać się na linie. Susza dżungli nie dotknęła sadzawki. Chyba miała zapas wody z wiosny. Ale reszta terenu była bardzo sucha. Widzieliśmy, jak mrówki urządzają pogrzeby — całe procesje niosące ciała i liściaste parasole. Węże żyły w korzeniach martwego drzewa w rogu obozu. Trzymaliśmy się z daleka od tego drzewa, ale myśleliśmy, czy nie wrzucić ich do pułapek, zamienić te pułapki w doły dla wężów. Węże i pszczoły wielkości orzecha włoskiego nie przerażały nas. Nauczy- liśmy się, że można przewidzieć, jak zachowają się najdziksze stwo- rzenia, i chociaż kiedyś wszystko tu wyglądało bardzo niebezpiecz- nie, teraz wydawało się, że panuje większy spokój niż w Jeronimo. Przyszliśmy tutaj, żeby uciec z Jeronimo. Od zbudowania „Tłu- ściocha" tatę odwiedzali różni ludzie, którzy chcieli lodu. Gaduły. Słyszeli o tacie. Prawili mu komplementy. Tata zaprzęgał ich do pracy, dawał im proste zajęcia, a oni zabierali lód do piróg. Zawsze byli jacyś obcy w Jeronimo, którzy podziwiali wynalazki taty albo szukali lodu. — Ja nic nie robię z ich lodem, tylko chłodzę ich bunya — mówił Haddy. Bunya to napój z kwaśnego soku, który tubylcy robili z kas- sawy. Tata mówił: — To nie ma znaczenia. Mogą go nieść na głowach, jeśli o mnie chodzi. Gdy przyzwyczają się do lodu, doznają objawie- nia, sami znajdą dla niego zastosowanie. Każdy zrobi coś innego — jeden będzie przechowywał mięso, drugi wykorzysta go jako środek znieczulający, a jeszcze ktoś inny wpadnie na pomysł, żeby zamrozić ryby, zamiast je wędzić, a ilu wyleczy nim porażenie słoneczne? Oczywiście, że to może trwać przez pokolenia, ale pomyśl o przy- szłości — nikt tego nie czyni. „Tłuścioch" jest wieczny. Nie ma części zamiennych, Figgy! 253 Tata często mówił o „objawieniu" różnych rzeczy. To prawdziwy wynalazek, mówił — odsłania swoje znaczenie, powiększa wartość, ujawnia braki, wnosi poprawki i działa na twoją korzyść. Guawa, która rośnie dziko, to dla niego niedoskonałość. Trzeba ją udoskona- lić, żeby nadawała się do jedzenia. — Tylko dzicy i zabobonni ludzie przyjmują świat taki, jaki jest. Trwonią czas i przyzwyczajają się do tego. Bóg pozostawił świat w nie wykończonej formie — mówił. — Zadaniem człowieka jest zrozumieć, jak on działa, pomajstrować przy tym świecie i wykoń- czyć go. — Myślę, że chyba dlatego tak nienawidził misjonarzy: bo uczyli ludzi, żeby godzili się na swoje ziemskie brzemię. Dla taty zawsze istniała możliwość ułatwienia sobie życia, za pomocą zesta- wu kół, płóz czy systemu krążków linowych. — Ale zamiast ulepszyć świat — mówił — większość ludzi, stara się ulepszyć Boga. Bóg — Bóg, który nie żyje, był szybkim wynalazcą, podobnie jak ci, których można spotkać w każdym urzędzie patentowym. Tak, miał wielką ideę, żeby stworzyć świat, ale zaczął i zajął się czymś innym, zanim świat zaczął właściwie działać. Bóg jest jak chłopiec, który bawi się zabawką, bąkiem, a potem wychodzi z pokoju i niech się kręci. Jak można to czcić? Bóg się znudził — mówił tata — znam ten rodzaj nudy, ale walczę z nią. Tata zobaczył rzekę i rzekł: — Wyprostujmy jej bieg. Ciągnąc pod górę lód, nie mówił o niczym innym tylko o kolejce linowej dla pasażerów i ładunków. Jeszcze wciąż mówił o drążeniu szybu, żeby wydobyć gorącą parę z rdzenia ziemi — wszystkie te wynalazki odsłaniały niespodziewane rzeczy, które tata nazwał „nieoczekiwaną zmarszczką". Przykładem wystająca rura na goleni „Tłuściocha", zbierała ona krople z wilgotnego powietrza. Tata dodał więcej rur i zamienił to w kondensator; skąpy wała z niego woda do zbiornika. Była to najczystsza woda i teraz się chwalił, że może wytwarzać wodę i mrozić ją — za pomocą ognia! Nie przypuszczał, że ta zimna rura tak się zachowa. To było objawienie. Nazwał ją „ścięgnem". My, dzieciaki, twierdziliśmy, że gdyby tata zobaczył „Akr", dostałby ataku albo wyśmiałby nas. Był perfekcjonistą. Nie mogłem 254 zapomnieć, jak w górach kopnął swój szałas i siedział całą noc na ziemi. Powiedział: „Chcę spać we własnym łóżku". Wolał cierpieć, niż spać w źle zrobionej chacie, i często gdy patrzył na pożywienie Zambów lub wabul pani Kenny wiek, mówił: „Raczej skonam z gło- du, niż to zjem" — i tak myślał naprawdę. Nie śmieliśmy powiedzieć, że można jeść to, co dziko rośnie, i spać na ziemi. Jego pułapki na moskity, „Pudła na owady" zapra- szały insekty poprzez przegrody, z których nie było ucieczki, i Jero- nimo było wolne od owadów. Ale niepotrzebne były siatki i pudła, jeśli się wiedziało o soku z czarnych jagód, który działał jak citro- nella. „Boisz się kilku owadów?" — czasami pytał, a kiedy indziej mówił: „To nie to, że nie chcę ich mieć na swojej skórze — nie chcę ich mieć w zasięgu trzech mil ode mnie". Mogliśmy mu powiedzieć, że dużo pracy jest w ogóle niepotrzebnej — nauczyliśmy się tego — i łazienka jest niepotrzebna, jeśli ma się sadzawkę lub rzekę. Wyho- dowane przez tatę marchewki były smaczne, ale dzikie yautia były równie dobre. Mieliśmy je bez kłopotu. Zakazał jeść banany i ma- niok: „Rozleniwiają cię i ja nie lubię skutków bananów". A lód — był cudem, ale jak większość cudów mogłeś go tylko podziwiać. Im bardziej o tym myślałem, tym bardziej byłem pewny, że my, dzieci, pozostawałyśmy w Jeronimo ze względu na „Akr". Znajdo- wał się w dżungli, pomiędzy górami i rzeką, w zaułku wąskiej ścieżki wydeptanej przez nasze stopy. Był niewidoczny i bezpieczny. Każde popołudnie spędzaliśmy w „Akrze" i żałowaliśmy, że nie możemy tam spać. Chcieliśmy dowieść tacie, że można to zrobić. Ale pod koniec każdego dnia rozpychaliśmy zarośla i wracali do Jeronimo, i słyszeliśmy pompy, ich prychanie i stukanie, zanim dojrzeliśmy zabudowania. Tata uśmiechał się, bo w chłodzie póź- nego popołudnia oczyszczał „Tłuściocha" i dawał lód Kreolom albo Zambom znad rzeki, którzy nań zapracowali. Oto był tu ze swoimi obcęgami i swoim krążkiem, podnosząc wielkie bloki parującego lodu ze spiżarni tego potwora z płonącym paleniskiem. I zawsze, gdy przychodziliśmy, tata mówił: — Gdzie byliście? Wygłupialiście się w zaroślach? Odpowiadaliśmy, że pływaliśmy lub wędrowaliśmy. 255 — Popatrzcie na nich, ludzie. My tu się zamęczamy, a oni sobie spacerują. Ci „ludzie" to Haddy, Zambowie, Peaselee i Harkins. To byli jego słuchacze, bo on nigdy nie przestał opowiadać im o swoich planach. W owych dniach mówił o mrożeniu ryb i wysyłaniu ich w głąb kraju, gdzie nikt ich nigdy nie widział. Liczących sześć stóp rzecznych ryb! Sumy! Może to zmienić całkowicie ich tryb życia. A zwłaszcza jeśli mają otwarte głowy i nie znajdują się we władzy jakichś nędznych kreatur, które głoszą, że istnieje piekło. Była to częsta skarga. Maywitowie nie powrócili. Tata twierdził, że doprowadza go to do szału. — A zabawne jest to, że piekło jest wytworem wyobraźni. Ale nie „Tłuścioch"! On ma w sobie więcej trucizn niż wiele piekieł. Och, mógłbym nauczyć tych misjonarzy tego i owego o chemicznym spa- laniu. Gdyby zobaczyli, jak wodór i amoniak zachowują się w stanie wolnym, uwierzyliby we mnie, a nie w tego, kto bawił się bąkiem do gry. Gdyby „Tłuścioch" wysadził w powietrze swoją pokrywę... Przez tę gadaninę w „Akrze" było jeszcze przyjemniej. Obóz był naszą tajemnicą. I nauczyliśmy się tam rzeczy, których nawet tata nie znał. Moje urodziny nadeszły i minęły — w każdym razie ten miesiąc. Miesiące miały nazwy, ale dni nie miały liczb. Skończyłem czterna- ście lat, ale wciąż byłem mniejszy, niż chciałem. A teraz w Jeronimo zaczynała się pora suszy. Kurz i martwe liście. Rzeka zaczęła się zwężać i śmierdzieć. Zmieniła się w zatoczkę pomiędzy głębokimi płytami kipiącego błota z brzęczącymi nad nimi muchami i zielonymi włosami wewnątrz. Chrapała i zalewała miej- sce cumowania. Trochę wyżej stała się bagnem i teraz nie można już było płynąć w górę do Sevilli. Łodzie uderzały o muł, a pompy na brzegu rzeki często dławiły się wsysanym szlamem i zielskiem. Już od miesięcy nie padało i jak twierdził tata, może potrwać miesiąc lub więcej, nim zacznie znów padać. Teraz tata robił tylko małe ilości 256 lodu i nasza woda do picia pochodziła tylko z kondensatora znajdu- jącego się na goleni „Tłuściocha", na „ścięgnie". Nie wspomnieliśmy tacie o „Akrze", więc nie mogliśmy mu powiedzieć o źródlanej wodzie w naszej sadzawce; najej obrzeżach wciąż rosła zielona trawa. Ogród w Jeronimo był zielony, rosły w nim: fasola, pomidory, kukurydza — łodygi kukurydzy były zadziwiająco wysokie. Ale pompy wciąż się dusiły. Tata powiedział, że był głupcem, gdyż sądził, że rzeka będzie zawsze płynęła — było to równie niepewne jak cokolwiek innego na tej niedoskonałej ziemi. Znów mówił o wy- drążeniu szybu, nie geotermicznego, ale prostszego, docierającego do lustra wody. Kiedy tylko ktoś przychodził w tych dniach, musiał kopać ten otwór. Dziurę. Praca była ciężka i niewielu miało ochotę przerzucać błoto za mały kawałek lodu albo woreczek nasion. Tata przewidywał, że Maywitowie wkrótce wrócą do Jeronimo i praca ruszy pełną parą. Powtarzał to od trzech tygodni. Pewnego dnia powiedział do mamy: — Zostawiam pod twoją całkowitą opieką Jeronimo, kochanie. — Jedziesz gdzieś? — Nie. Ale muszę pomyśleć o mojej Dziurze. Nienawidził rzeki i jej woni i mówił tylko o swojej Dziurze. — Idę popracować nad moją Dziurą — powiedział wcześnie rano. I pytał każdego gościa: — Co masz zamiar zrobić z moją Dziurą? — Albo był w niej, albo najej krawędzi, z twarzą czerwoną jak pomidor, przeklinał rzekę i klimat, próbując wymyślić maszynę do usunięcia błota i innych brudów. — Słuchajcie, będzie działała na tej samej zasadzie, co odkurzacz; będzie kopać i wsysać jedno- cześnie — trzeba dać jej zęby, płuca i uchwyty... Skarżył się, że pracuje narzędziami człowieka jaskiniowego. — Gdybym tylko miał żelazny sprzęt! — Kopał z Zambami. Nic innego nie robił. Gdy pokazywała się śniedź na kukurydzy albo robaki w pomidorach, albo motylica na fasoli, to kazał nam, dzie- ciom, tym się zająć. Nie było wody. Wciąż kopał. To zadanie 257 owładnęło nim jak gorączka. — Nigdy nie zatrzymuję się, dopóki nie dotrę tam, dokąd zmierzam. Potem zamknął „Tłuściocha". Tak bardzo byliśmy przyzwycza- jeni do ryku i pomrukiwań tej wytwórni lodu, że gdy tata pewnego dnia wygasił ogień, wydawało mi się, że stanęło moje serce. Musia- łem wstrzymać oddech, żeby je słyszeć. „Tłuścioch" już nie był mokry i już nie kapała z niego woda. Wyglądał tak, jakby umarł, i tata trochę zesztywniał, upodabniając się do swego wynalazku. — A co z lodem? — zapytała mama. — A co z moją Dziurą? A więc otwór pogłębiał się i był już dostatecznie szeroki, żeby cztery osoby mogły w nim stać, machając łopatami. Wyglądał jak wejście do wulkanicznej dziury, a obok urastała piramida błota i kamieni. — Co dowodzi, jeśli potrzebny jest dowód, że nawet za pomocą prymitywnych narzędzi i niewielkiej pracy mięśni można zrobić coś konkretnego na tym tandetnym świecie, który odziedziczyliśmy. Ale wciąż nie dobraliśmy się do wody. Przestali do nas przycho- dzić goście. Praca była zbyt ciężka. Tata kopał w dziurze i prawie wcale nie jadł. Mówił: — Gdybym tylko miał sprzęt, żelazny sprzęt... Pompy dawały nam tylko zieloną strugę z wyciśniętej rzeki. Musieliśmy podlewać ogrody ręcznie, lejąc wiadra wody do śluzy, która łączyła się z rowami nawadniającymi. Mama stała po kolana w błocie na brzegu rzeki, a my — czwórka dzieci, które tata nazwał „Brygadą nosiwodów" — podawaliśmy wiadra wody z ręki do ręki na brzeg. Pewnego dnia rano pracowaliśmy w naszej brygadzie, gdy mama powiedziała: — Haddy strasznie się śpieszy. Biegł z dżungli do Dziury taty. Nikt tutaj nigdy nie biegł. Działo się coś ważnego. — Peaselee mówi, że jakieś typy są na ścieżce! Wrzasnął o tym do Dziury. Obserwowaliśmy. Tata wylazł i postawił łopatę obok siebie. — Nie mówiłem? To May witowie. 258 — Przybiegł, żeby mi powiedzieć. — Gdzie on jest? — Wciąż biegnie. Może jest teraz w Bagnistych Wrotach. — Tata widział, jak mu się przyglądam. — Niech nikt nic nie mówi. Nie można ich winić, że odeszli. Cieszmy się, że wrócili. Będziemy się tak zachowywać, jakby nigdy nas nie opuścili — przeżyli ciężkie chwile. Myślicie, że tu jest sucho? Jest bardzo mokro w porównaniu z suszą, jaką oni tam mają. Słuchaj- cie, świat jest straszliwym miejscem dla każdego, kto próbował żyć w Jeronimo. Ci biedni ludzie potrzebują jak najwięcej sympatii. Bądźcie dla nich mili. Dajcie im trochę groszku do łuskania, zaprzęg- nijcie do roboty. Mamy dodatkowe ręce do kopania mojej Dziury. — Może to jacyś ludzie, którzy chcą lodu? — powiedziała mama. — Wiem, że to May witowie — zapewnił tata. Ale tym razem się mylił. To nie Maywitowie byli na drodze. — Mężczyźni — powiedziała mama, patrząc przed siebie. Sta- nęliśmy za nią. — Trzech ich jest, Allie. — Ich też się spodziewałem — rzekł tata, ale jego głos już nie był taki ciepły. — To niewolnicy. — To dlaczego mają broń, tatusiu? — zapytała Clover. Zambo- wie byli przestraszeni. Mówili: — Karabusy. 20 W tej chwili wiedziałem, co czuli mieszkańcy Sevilli, rzeczni Kreole, górscy Indianie lub ktokolwiek inny, kto obserwował nas, Foxów, jak wyłaniamy się z dżungli. Wkroczyliśmy do ich wsi właśnie tak — obcy, nieproszeni. A więc zasłużyliśmy na tę wizytę, ale przez to nie było nam lżej. Te trzy strachy na wróble były ubrane inaczej niż w indiańskiej wsi w Olancho — przepocone koszule, brudne spodnie i buty. Myśmy ich sobie nie wybrali — oni wybrali nas. To właśnie zoba- czyli dzicy. Szli prosto w naszym kierunku, nie patrząc ani w lewo, ani w prawo. Wyglądali gorzej w ubraniu niż półnadzy w wiosce. 259 Jeden miał przerzucony karabin przez ramię, a pozostali dwaj trzy- mali w rękach pistolety. Nasłuchiwali i mrużyli oczy, mieli trochę głupawe i trochę rozgniewane miny, jakby polowali na koty. Twarz taty drgnęła. Nie ze zmartwienia. Przeprowadzał w my- ślach szybkie obliczenie, dodawanie, odejmowanie, rozwiązywał algebraiczne zadanie — czego oni mogą chcieć. Rozpoznałem ich odzież—to właśnie ją prały Indianki w potoku. Zambowie obserwowali ich ze skraju dziury swoimi okrągłymi oczami kosa. — Powiedz im, Allie, żeby odłożyli broń. — Pozwól mi się tym zająć. — Tata wyszedł im naprzeciw i zapytał po hiszpańsku: — O co chodzi? Mężczyźni uśmiechnęli się do niego, ale ich ręce trwały w bez- ruchu. Rozglądali się po Jeronimo. Trzymali nas w napięciu i mil- czeniu swoją bronią. Nie mieli żadnych insygniów, chociaż ich ubrania były podobne i wyglądały jak mundury. Dzięki długim włosom i brodom wydawało się, że są braćmi. W pamięci utkwili mi jako ludzie wysocy, ale tutaj okazali się niewysocy — byli wzrostu mamy. Jeden z nich, ten z pistoletem, miał pas z dużą mosiężną klamrą. Sprawiał wrażenie bardziej inteligentnego, mniej gwałtow- nego niż pozostali dwaj, ale może dlatego, że tamtym brakowało zębów. A ten z karabinem miał bandaż na ręku — ale był to brudny bandaż i pewnie zakrywał jakąś infekcję. Wśród Indian w tamtej wiosce zachowywali się chytrze, prawie nieśmiało — szeptali do nas, przynieśli nam żywność i przestrzegali przed kucającymi Indianami. Tutaj znikła zupełnie ich zaczajona chytrość. Wyglądali na silnych, jakby byli przyzwyczajeni do wkra- czania do wsi i oceniania sytuacji. Nie spieszyli się, nawet nie odpo- wiedzieli na pytanie taty, zanim nie wymamrotali czegoś między sobą. — Nie myśleliśmy, że was znajdziemy. — To ten z mosiężną klamrą się odezwał. Miał duże usta i teraz widziałem, że się nie uśmiecha. To tylko jego duże żółte zęby rozciągały mu wargi. — Oto jesteśmy — rzekł tata bezbarwnym głosem. — Ilu was jest? — Tysiące... 260 Mężczyźni szybko obejrzeli się do tyłu. — Łącznie z białymi mrówkami — rzekł tata. — Roi się od nich tutaj. Haddy wyszeptał do mnie: — Nie podobają mi się ci ludzie. A potem zawołał: — Hej, Lungley! Ale Zambowie zniknęli: wy leźli z Dziury taty i wycofali się do lasu. — Przyszliście w samą porę na śniadanie — rzekł tata. — Usmaż kilka jajek dla naszych przyjaciół, mamuśka. — Wciąż mówił po hiszpańsku. — Czeka ich długa podróż. Wszyscy przeszliśmy do Galerii i tam ci ludzie odłożyli broń. Usiedli na podłodze, zjedli jajka z fasolą, a tata opowiadał o białych mrówkach. Termity, powiedział, dostały się wszędzie — do żywno- ści, roślin, nawet dachów i podłóg domów. — Zjadają nas żywcem! Po raz pierwszy usłyszeliśmy o białych mrówkach — ale nikt tacie nie zaprzeczył, bo nigdy nikt mu nie zaprzeczał. Nieznajomi słuchali i pożerali jedzenie. Kiedy skończyli, popatrzyli na nas. Bladzi, chudzi. Jedzenie nie złagodziło wyrazu ich twarzy, wyglądali na jeszcze bardziej głodnych i niebezpiecznych. Człowiek z zębami, który przedtem się odezwał, powiedział, że skończyła im się woda, że zabłądzili, szukając wody, i obozowali w górach. — Wiem, jak to jest — rzekł tata. Mama zabrała talerze i ten sam facet — Wielki Ząb, on mówił cały czas — wyjaśnił: — Twój mąż powiedział nam, że ma wodę i żywność. Zaprosił nas. Powiedział, że ma wszystko. Tam w górach nie mają nic. — To koniec suchej pory — stwierdził tata. — Czujemy jej skutki. Wszystko jest martwe albo umiera. Nie zobaczymy deszczu jeszcze długo, ale białe mrówki stają się coraz grubsze! Nikt nie przypomniał mu, jak się chwalił, że Jeronimo jest zabez- pieczone przed termitami. — Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli zacząć jeść termity. Człowiek z zębami rzekł: „Fe" — ta myśl wzbudziła w nim wstręt. — Oto chłopcy z miasta — powiedział tata mamie. 261 Mężczyźni wciąż ciężko oddychali, jakby z głodu. — Rozejrzyjcie się dokoła, jeśli nie spadnie deszcz, nie będzie nic do jedzenia. Każdy wam to powie. Kończą się nasze ostatnie zapasy. Mrówki są wszędzie. Nasza rzeka zamieniła się w strumyk. Jak przyjdziecie następnym razem, będzie inaczej. — Gdzie są twoi Zambowie? Tata zmarszczył nos. — Pewnie sądzili, że jesteście żołnierzami. Zobaczyli broń. Karabusy. — Nie rozumiemy. — Arkebuzy — broń. Jesteście teraz w Moskitii. Nie miałem czasu im powiedzieć, że macie przyjacielskie zamiary. Chyba zanu- rzają swoje strzały w truciźnie, prawda, Charlie? Powiedział to bardzo zwyczajnie. Poznałem po jego głosie, że chce potwierdzenia. Odparłem: — Tak. — Ale ich nabraliście! — Stał się wesoły. Odwrócił się od nich i popatrzył z Galerii tam, gdzie leżała rzeka, śmierdząca i prawie w bezruchu. — Dokąd idziecie? — Tu jest bardzo ładnie. — Roi się od mrówek! — Tata spojrzał na nich. — Nie widzimy żadnych mrówek. — Oczywiście, gdybyście je widzieli, moglibyście je zabić. — Gdzie jest ten lód, o którym nam mówiłeś? — Nie robimy już lodu. Spójrz na rzekę. Wygląda jak ściek. Potrzebujemy wody, którą jeszcze mamy, dla upraw. Człowiek, który cały czas mówił, powiedział do swoich: — On już nie robi lodu. — Niewiele zostało z rzeki — rzekł tata. — Ale dość, żeby po- płynąć czółnem. To jest Bonito. Płynie do Aguan. Mogę wam wyry- sować mapę. Około dnia drogi na wybrzeże. Spodoba się wam tam. — Nam się tutaj podoba. — Żałuję, że nie ma dla was miejsca. Ale większość domów zaata- kowały mrówki. Wy macie szczęście. Nie będzie mrówek na wybrzeżu. — Obok jest pusty dom. Zauważyli opuszczony dom Maywitów. Nie ma na nim dachu — rzekł tata. 262 — Mylisz się. Tata zwrócił się do Haddy'ego. — Powiedziałem ci, żebyś zdarł podłogę i dach, Figgy. Teraz weź swój łom i zrób to. Chcę, żeby wszystkie zbutwiałe belki zostały zerwane. Potem usłyszeliśmy, jak Haddy łomem rozbija dom Maywitów — trzask i pisk desek, jakby zarzynano świnie. — Przepraszam, wybaczcie nam, ale mamy robotę — rzekł tata. — Nie jesteśmy na wakacjach. Mężczyźni poszli z tatą. — Moja Dziura. Będziecie musieli tutaj zostać nad ziemią. Nie pozwalam na broń w mojej Dziurze. Człowiek z karabinem rzekł: — Arkebuz, karabus. — I uśmiech- nął się. Duży Ząb rzekł: — Rozejrzymy się. — Idźcie nad rzekę. Zobaczycie tam czółno. Jest wasze, powio- słujcie na wybrzeże. — Nie jest to konieczne. — Tak mówią mrówki. Mężczyźni wzruszyli ramionami. — Zdradzę wam tajemnicę — rzekł tata. — Jesteśmy samowy- starczalni. Możemy się wyżywić. Ale nie możemy wyżywić nikogo innego. Dlatego proponuję, żebyście poszli swoją drogą. — Zastanowimy się nad twoją propozycją. Przyszło mi na myśl, że ci ludzie mówią po hiszpańsku tak, jak nigdy przedtem nie słyszałem. Grzecznie, niektóre zwroty były dla mnie nowe, i nie opuszczali słów. Byli to ludzie wykształceni i wy- dawało się, że są tu nie na miejscu, gdzie język hiszpański był mieszaniną kreolskiego i angielskiego. Gdy słuchałem ich doskona- łej hiszpańszczyzny, zaczynałem podejrzewać, że są nieuczciwi. Ale tak również przypuszczał tata — nigdy nie ufał ludziom wykształco- nym, a ja wiedziałem, że nienawidzi tych mężczyzn. — Dobrze. Mam inną propozycję — rzekł tata. Jego cierpliwość się wyczerpywała. — Odłóżcie broń. Denerwuje mnie. Nie pytam, skąd ją macie. Mówię tylko, że nie przybyłem tutaj, żeby patrzeć w otwór lufy. Okay? Czy widzicie jakieś zamki na tych drzwiach? 263 Widzicie jakieś ogrodzenia? Nie? Dlatego, że to jest najspokojniej- sze miejsce na świecie. I chcę, żeby takim pozostało. Mężczyźni tylko się uśmiechali i mocno trzymali broń. — Weź łopatę, Charlie, i właź do Dziury. Weszliśmy do Dziury. Tata wyszeptał: — Myślałem, że ci dżentelmeni to niewolnicy Indian. Okazuje się, że jest odwrotnie. Kopnij mnie, Charlie, jestem głupcem! Jakieś trzydzieści minut później usłyszeliśmy nad sobą hałas. Haddy właził do Dziury. — Dom Maywitów skończony. Wytrząsnąłem z niego wszy- stko. Wygląda jak szkielet, ale nie widziałem mrówek. Tata odwrócił się. Trzymał łopatę. Kopał i myślał. Haddy rzekł: — Nie lubię tych przyjaciół, ojcze. — Nie mów tak głośno, Fig. — Siedzą pod drzewem guanacaste. — Dobrze — rzekł tata. — Zdejm dach i podłogę u siebie w domu i powiedz Harkinsowi, żeby zrobił to samo. Jeśli nie możesz znaleźć Peaseleego, zajmij się również jego domem, zerwij dach i podłogę. Mamy plagę robactwa. Charlie, zabierz Jerry'ego i weźcie torbę z odchodami kur, rozsmarujcie je w spiżarni. Zwilżcie tak, żeby śmierdziało. Zabij deskami piwnicę z pędami i szopę z fasolą. Powiedz mamie, co robicie. Dał nam jeszcze inne instrukcje, a gdy skończył, wymienił każdy budynek w Jeronimo z wyjątkiem jednego. Zapytałem: — A co z „Tłuściochem"? — Nie dotykaj go. Upewnij się, że ogień jest wygaszony. Haddy uśmiechnął się jak królik do taty. — Gdy mrówki wszy- stko zjedzą i rozbierzemy domy, przyjaciele nie będą mogli zostać. — Coś w tym rodzaju — rzekł tata. — Mam zamiar rozładować sytuację środkami pokojowymi. W porze lunchu Jeronimo było już całkiem zmienione — dom Haddy'ego nie miał dachu i podłogi, dom Maywitów również, we- 264 randa Peaseleego była rozwalona, inne domy odarte z gontów, piw- nica z korzeniami zabita deskami, spiżarnia zabita deskami i wysma- rowana odchodami, łazienka zatkana i wysmarowana odchodami, pompy unieruchomione — wszystko zniszczone „dla dobra, jak powiedział tata, dezynfekcji". Nasz dom jeszcze był cały, tak samo „Tłuścioch", a reszta była albo otwarta ku niebu, albo zamknięta. — To wojna przeciw mrówkom. Peaselee i Harkins nie wrócili. Prawdopodobnie było to błogo- sławieństwo, bo ich domy znalazły się w tak opłakanym stanie, że gdyby to zobaczyli, bardzo by ich to przygnębiło. Mama powiedzia- ła, że pani Kenny wiek poszła do Bagnistych Wrót do swej siostry — nie mogła znieść tych huków i trzasków. Zambowie nie pojawili się, a jednak wiedziałem, że chociaż nie widzieliśmy ich, oni nas obser- wują przez szpary wśród liści. Było to drastyczne posunięcie ze strony taty, to niszczenie wię- kszości domostw. Ale nie dziwiło nas i nie martwiło. Wiedzieliśmy, jak szybko potrafi zbudować dom. Często mówił, że zniszczenie i stworzenie to ojciec i syn. Rozbił „Małą Haddy" w drobny mak i złożył ją w lepszym kształcie, tak że mogła płynąć pod prąd. Mieliśmy zaufanie do jego szybkości i pomysłowości. Ale po tylu miesiącach wysiłku, żeby wszystko działało jak trzeba, czy mogli- śmy przypuszczać, że w Jeronimo zapadnie cisza i stanie się ono slumsem w ciągu jednego ranka? Trzej mężczyźni znikli, poszli do dżungli ze swoją bronią. Wró- cili na lunch. Tata był w dobrym humorze. Powitał ich serdecznie i napełnił talerze jedzeniem. Powiedział: — Jeśli pójdziecie od razu po lunchu, dotrzecie do wschodniego Bonito. Jest tam chiński sklep — Linga Hermanosa. Są tam konserwy mięsne i pewnie rum. Jest mishla i muzyka radiowa. To dla was miejsce, chłopcy z miasta... Siedziałem w kącie Galerii z Clover, April i Jerrym. — Co tata zrobił z tymi domami? — zapytała Clover. — Rozsadził — odpowiedział Jerry. — Rozwalił, Charlie i ja położyliśmy kupki kur w spiżarni. April powiedziała: — Wygląda gorzej, niż jak tu przyjechaliśmy. 265 — Chcę pójść do „Akru"! — powiedziała Clover. — Nie możemy — odparłem. — Charlie ma pietra. — Nieprawda. Tata chce, żebyśmy mu pomogli. — Nie ma tu nic do roboty. Gnój. — Haddy sądzi, że ci ludzie to kryminaliści i że mają zamiar kogoś zastrzelić — powiedział Jerry. — Nie będą mogli nas zastrzelić, jak będziemy w naszym obozie — powiedziała Clover. — Tam nas nie znajdą. A April dodała: — A jeżeli spróbują, to wpadną w pułapkę. Był doskonały dzień na obóz i było więcej wody w naszej sadzawce niż w całym Jeronimo. Oddałbym wszystko, żeby tam spędzić popołudnie, żeby popływać. Chciałem stąd odejść, potem wrócić i zobaczyć, że ci ludzie poszli sobie, a domy zostały odbudo- wane. Ale gdy wyjawiłem to dzieciakom, mama zauważyła: — To niegrzecznie szeptać. Tata rozmawiał z tymi mężczyznami. Nagle wstał i powiedział: — Ci panowie chcą wiedzieć, jak straciłem palec. To interesu- jąca historia. Krążył dokoła nich i zaczął grzmieć po hiszpańsku. — Była to nasza pierwsza noc w Jeronimo. Byliśmy odizolowa- ni w tej dziczy. Sądziliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani. Mie- liśmy moskitiery, śpiwory, namioty, jak prawdziwi guerrilleros. Położyliśmy się spać, zasnęliśmy. Ale mnie się śniło, że naciskam na dzwonek przy drzwiach. Taki dzwonkowy koszmar. Stałem przy drzwiach diabła i próbowałem wejść do środka. Naciskałem, nie wiedziałem wtedy, że wystawiłem palec spod moskitiery. Rano obudziłem się i usiłowałem go wyjąć. Ale to już nie był palec, ale kikut! W nocy coś zjadło mój paluch — szczur, nietoperz, pancernik, pekari. Mamy tu różne stworzenia. Pokazał mężczyznom kikut. — Tylko to mi zostało. Dobrze, że nie wystawiłem całej ręki. Nosiłbym teraz hak. Mężczyźni przyglądali się kikutowi. Nie mogłem się zoriento- wać, czy wierzyli mu, ale tata opowiedział tę historię żywo i dobrze. 266 — Popatrzcie na ślady zębów! Po zapadnięciu zmierzchu to miejsce roi się od różnych stworzeń. Już nie jesteście w górach — tu jest dżungla, chłopcy. — Byliśmy w dżungli. — Nie tak dzikiej. To nie jest Olancho czy Tegoose. Ludzie tutejsi to potomkowie piratów i kanibalskich Karibów. Pająki są tak duże jak szczeniaki. Sępy obrobią was do czysta. Tu jest Wybrzeże Moskitów! Dlatego radzę wam popłynąć w dół rzeką, tam gdzie możecie zamknąć drzwi i okna. Jeśli ktoś będzie spał na dworze, nic z niego nie zostanie rano — nawet kości. Facet z zębami zwrócił się do swoich towarzyszy. — A gdzie wy śpicie tej nocy? — zapytał tata. Nie odpowiedzieli. — Lepiej być w środku i daleko stąd. Możecie stracić coś więcej niż palec! Pracowaliśmy po południu, kopiąc Dziurę, uszczelniając domy i żałując, że nie jesteśmy w „Akrze", podczas gdy trzej mężczyźni rozmawiali ze sobą. Byli niespokojni, obserwowali, jak pracujemy. Mieli rozgorączkowane, nerwowe oczy w chorych twarzach i poru- szali się jak jaszczurki kuląc się, gdy się rozglądali. Za każdym razem, gdy patrzyli na tatę, on podnosił kikut palca i mówił: — Wkrótce się ściemni. Odsunęli się, ignorując go. To podniecało tatę — ich obojętność. — Daję wam szansę — mówił. Potem prawie prosił: — Daję wam moje czółno. Zrobicie mądrze, jak stąd odejdziecie. Tu się bardzo szybko ściemnia. Mężczyźni bawili się z Clover i April pod drzewem guanacaste. Haddy zapytał: — Gdzie ja będę spał, ojcze? — Mam dla ciebie łóżko — odparł tata, po czym krzyknął w stronę mężczyzn: — Odejdźcie od tych dzieci! Wziął swój młotek do wyciągania gwoździ i poszedł do nich, mijając otwarte albo ślepe domy. — Nie obchodzi mnie, czy tu zostajecie, ale trzymajcie się z daleka od moich dzieci. 267 — To są bardzo inteligentne dzieci. — Mają inteligentnych rodziców. — Tak. Opowiedziały nam, jakie cudowne rzeczy umiesz zrobić. Clover odezwała się: — Ja nic nie mówiłam, tatusiu. To April. April rzekła: — Clover wychwalała twój szyb, żeby otrzymać geotermiczną energię wulkanów. — To otwór na wodę — wyjaśnił tata. — Ta susza zamienia nas w Zambów. Po prostu walczymy o wodę. Zamknijcie swoje buzie, dziewczynki, i idźcie zrobić coś pożytecznego. Mężczyźni wynieśli się chyłkiem nad rzekę. Straciliśmy ich z oczu, myśleliśmy, że sobie poszli, ale o zmierzchu wrócili. Była to pora, kiedy moskity i nietoperze budziły się i fruwały. Mężczyźni trzaskali się w głowy, tarli kostki u nóg, drapali się tam, gdzie koszule były dziurawe. Podczas ich nieobecności nastrój taty się zmienił. Dąsał się, żuł cygaro. Nie odzywał się do nas, natomiast chodził dokoła i mamrotał. Zabrał swoje narzędzia do „Tłuściocha", stanął na drabinie, waląc młotem w ściany koło włazu. Gdy znów zobaczył tych ludzi, zaczął się śmiać. Zapadł mrok. Haddy przyniósł z łodzi latarnię. Kruche owady obsiadły jej szklany kominek. Stałem z Jerrym i przyglądałem się. Tata wciąż się śmiał. Powiedział: —Jestem głupcem. Powiedzie- liście, że wam się tutaj podoba, a ja wam nie wierzyłem. Ale teraz jestem całkowicie przekonany. Naprawdę tak myślicie. Zostajecie tu na noc, prawda? — Tak. — Nie zdziwię się, jeżeli zechcecie tu spędzić dwie noce albo i więcej. Może aż do czasu, gdy spadnie deszcz i zaczniemy siać, ale to jeszcze długo! — Zostaniemy, aż będziemy gotowi. Potem sobie pójdziemy. Wypowiedział te słowa człowiek o twarzy owada, który siada na strączkach fasoli i ryje w nich, dopóki nie zje ich wnętrza. Insekty robią małe sondujące drgnienia, ale ich pyszczki mają tyle wyrazu co para kleszczy. Ci ludzie właśnie tak wyglądali — wargi jak kleszcze i oczy jak koraliki. Insekty. — Nie jestem dzikusem — rzekł tata. — Nie mam zamiaru 268 schwytać was i uwięzić. Wybór należał do was. Ale teraz jest już ciemno. — Wziął latarnię i przystawił do ich twarzy, otwierając tym samym insektom drogę do ich koralikowych oczu. — Nie możecie nigdzie pójść. — Mężczyźni gapili się na moskity i skaczące ćmy. — Szaleństwem byłoby teraz odejść. Nie mamy wiele, ale to, co mamy, należy również do was. Przez to zarobaczenie — widzicie termita na szkle, widzicie jego szczęki? — brak nam domów. Ale możemy zapewnić jedzenie i schronienie. — On jest bardzo rozsądnym człowiekiem. — Robię, co mogę. — On rozumie. — Kiedy zobaczyłem was tam na górze — czy to wieś Twahka? — wziąłem was za więźniów. Mężczyźni uśmiechali się i odpędzali owady od policzków i uszu. Trzymając w ten sposób latarnię, tata zamęczał ich. — Myślałem, to niewolnicy! Mężczyźni śmiali się i odganiali insekty. — Ale wy byliście gośćmi tych Indian. A teraz jesteście naszymi gośćmi. Popatrzcie... Moskit usiadł na ręce taty. Pozwolił mu tak być przez chwilę, a potem trzasnął go ręką. Pokazał tym ludziom zmiażdżonego mo- skita, plamę krwi. — Nie żyje! Ale nie żałujcie go. To nie jego krew, to moja. — Mężczyźni cofnęli się trochę. Tata wytarł krew kikutem palca. — To jest Moskitia! — powiedział. — Masz rację. Tu jest więcej różnych stworzeń niż w górach Olancho. — Wybrzeże Moskitów jest pełne niespodzianek — oświadczył tata. — Dlatego je lubimy, prawda, panie Haddy? — Ja będę spał na mojej łodzi, ojcze. — Dobrze, Figgy. Charlie, zabierz Jerry'ego do domu, bo w prze- ciwnym razie zjedzą was żywcem... Ruszyliśmy w stronę domu, który był teraz jedynym kompletnym budynkiem w Jeronimo. Jerry wziął mnie za rękę — martwił się, jego dłoń była wilgotna. Potrząsał głową, żeby odganiać moskity. 269 — ...a wy, panowie, możecie skorzystać z szałasu. Jerry zapytał: — O jakim szałasie on mówi? — Tata powiedział to słowo po angielsku. — Przecież nie mamy szałasu. Latarnia kołysała się, tata prowadził tych ludzi do „Tłuściocha". W kręgu światła przystawił drabinę do wejścia na górze. Kilka minut później tata już był przy drzwiach Galerii. — Oni chcą jeść. Włóż coś do wiadra, mamuśka, a ja im zaniosę. — Postawił z brzękiem wiadro i mama wlała do niego wabul. Potem zrobiła paczki z fasolą i ryżem, owinęła je w liście bananów i włożyła do koszyka. — Zadręczą nas — powiedziała mama. Twarz taty była pozbawiona wyrazu, jego długi nos opalony na czerwono. Popatrzył na podłogę, gdzie jedliśmy. Wydawało się, że w ciągu tego pełnego zamętu dnia przeżył różne nastroje i teraz już nic nie zostało. Podnosił nogi i gdy je stawiał, ruszał się jak gęś. — Zadręczą nas? Nieprawda. Nikt nas nie zadręczy. Gdybym sądził, że coś takiego jest możliwe, bylibyśmy jeszcze wciąż w Hat- field. — Głos miał matowy, chodził tam i z powrotem. — Nikt, w kim tli się najmniejsza iskierka, nie może być uciskany przez nikogo na tym świecie ani nie musi znosić chwili zniewolenia. Dowiedliśmy tego, mamuśka. Sami wybraliśmy sobie nasz własny grzmiący gar- nek, siedzimy na nim i ponosimy konsekwencje. Mama uśmiechała się. — Grzmiące garnki — rzekł tata. — Tak nazywaliśmy w Maine nocniki. Było już po północy, a wciąż tak gorąco, że trawa i drzewa huczały od owadów. Żaby szorowały brzuszkami po skurczonej rzece i słyszałem ssanie sitowia. Te dźwięki dotarły do mnie zaraz po obudzeniu. Tata położył mi ręce na twarzy. W ciemności sądzi- łem, że to jeden z tych facetów przyszedł mnie udusić. — Włóż buty i chodź ze mną. Nie mieliśmy światła, ale w poświacie księżyca nad polaną widziałem puste domy i sterty drewna zerwanego z dachów i podłóg. 270 Jeronimo wyglądało jak przed miesiącami, kiedy zaczęliśmy budo- wać — fioletowe paliki w pustym kraterze, a wokół gwizd i trzesz- czenie dżungli. Tata niósł pod pachą grubą deskę, tylko to. Bardzo to niezdarna broń, jeśli miała służyć jako broń. Poszliśmy do spiżarni. Unosił się tam smród mokrych odchodów kurzych. Tata ukląkł w trawie, wcią- gał powietrze, jakby liczył oddechy. — Dałem im wszelkie szanse, żeby sobie poszli. Nawet ofiaro- wałem czółno. — Zabił moskita i pokazał mi czarną plamę na palcu, jak poprzednio: — Nie lituj się nad moskitami. To moja krew. Kiwnąłem głową. Bałem się dźwięku własnego głosu. — Ale oni odmówili. Słyszałeś. Mają zamiar przyczepić się do nas, jak przyczepili się do tych Indian. Pamiętasz tych biednych, poważnych ludzi siedzących na brudnej ziemi z tymi zwariowanymi kundlami. Charlie, to Indianie byli więźniami. — Bali się. — Naprawdę? — Tata zwiesił głowę. — Nieczęsto się mylę, ale kiedy się mylę, to popełniam straszne błędy. Było to wyznanie. Nie wiedziałem, co powiedzieć, żeby mu ulżyć. — Nieczęsto robię błędy. Ty o tym wiesz. Ale to jest pirami- dalny błąd. Patrzył na „Tłuściocha". Zgarbił się i ochrypłym, żartobliwym tonem, którego używał, gdy poddawał mnie próbie, powiedział: — Czy możesz wejść na drabinę i wepchnąć tę belkę bezszelestnie przez podpórki przy włazie? — Chyba tak. — Bądź bardziej pewny, Charlie, bo jeżeli zbudzisz te karalu- chy, zaczną strzelać. Dał mi belkę. Była ciężka, ale pachniała słodko, aromatem pie- czonych orzechów — dopiero co została ścięta. — Mogliby nas wszystkich zabić — rzekł. Chciałem rzucić belkę i uciec. — W górę, zaczynaj. Podczołgaliśmy się do drabiny i on ją przytrzymał. Ja wspiąłem 271 się nad nim i przypłynęła do mnie fala ciepła z jego ciała, czerwony pot jego zmartwienia, jak para krwi w powietrzu. A potem ochłodził mnie lekki wietrzyk pośrodku drabiny. Byłem zadowolony, że jest ciemno — nie widziałem wyraźnie ziemi, tylko księżycowobiałe dzięcioły jak gołębie dziobiące trawę i bryłki światła koloru kitu na drzewach. Palce mojej wolnej ręki były blade. Drżały na szczeblach. Bliżej włazu wyobraziłem sobie, że słyszę, jak ci ludzie chrapią w „Tłuściochu" na górnej platformie, w plątaninie rur. Przed kilkoma miesiącami widziałem te zwoje i rynienki i wydawało mi się, że ujrzałem w przelocie mózg taty. Nie mogłem ich rozdzielić, a teraz było rzeczą straszną, że ci intruzi są tam śmierdząc, czekając i od- mawiając odejścia. Ludzie, których nienawidził, wtargnęli do tego prywatnego miejsca. Żelazne podpórki były przymocowane do słupków. Tata pewnie przybił je dzisiaj po południu. Nigdy ich przedtem nie widziałem. Nie mieliśmy zamków w Jeronimo. To był pierwszy. Podniosłem drewnianą belkę, ustawiłem na drzwiach nad pod- pórkami i zsunąłem ją w dół. Doskonale pasowała. Ale jak tylko to zrobiłem, uświadomiłem sobie, że jest to ostateczne posunięcie. Zaryglowałem drzwi — zabarykadowałem je, jakby powiedział tata. Moje nogi stały się miękkie i zacząłem się chwiać. Szybko zszedłem z drabiny przypuszczając, że za chwilę usłyszę trzask, padnie strzał. — Cofnij się. Tata zabrał drabinę z „Tłuściocha" i położył na trawie. Przywarł ustami do mojej głowy. — Nie właziłeś na drabinę. Jego oddech parzył mi ucho. — Nie barykadowałeś tych drzwi. Wziął mnie za rękę i ścisnął ją. — Nie mamy żadnych zamków w Jeronimo. Tak mocno trzymał moją rękę, że myślałem, iż pękną w niej kości. Prowadził mnie do paleniska. — Chciałem, żebyś tutaj wypróbował swój wzrok. Sądzę, że jest równie dobry jak mój. Założę się, że możesz zobaczyć to samo, co ja. Popatrz tam. ( 272 Wciąż trzymając moją rękę w swojej lewej dłoni, poruszał drugą. Za tępym kikutom palca było palenisko. — Ktoś zostawił ogień — rzekł. Ale nie było ognia. Powiedziałem: — Nie widzę. Moja ręka obumarła. Wciąż ją mocno ściskał. — Patrz — rzekł, zapalił zapałkę i przyłożył do wiązek drewna na podpałkę. Wszystko było przygotowane — drewno, patyki, gałę- zie, pocięte konary i na górze rozłupane kloce. — Ktoś tutaj rozpalił ogień, a ja im mówiłem, żeby tego nie robić. — Tak. Puścił moją rękę, ale nic w niej nie czułem. Było tak, jakby w mroku mi ją oberwał. — Żadnego ognia — powiedziałem. Miał dziką twarz. Drewno na podpałkę było chyba przesycone benzyną, bo zasy- czało ssss i wybuchło płomieniem, który objął patyki i rozłupane kloce nad nim. Huk ognia zagłuszał szept taty. Huczały cegły, a gdy tata zamknął drzwiczki do paleniska, słyszałem wycie w kominie i słabe, śmieszne gulgotanie płynu w rurach „Tłuściocha", przełyka- nie, czkanie, tak smutne tej nocy. — Pozwolimy, żeby się palił. Jest pełno drewna. Nic nie może- my zrobić, żeby go zgasić. Jego głos był cichszy niż hałas dokoła nas. — Jakiś diabeł to zrobił. — Ci ludzie... — Ale cóż mogłem powiedzieć, czego on już nie wiedział? Wiedział, że ci ludzie wewnątrz zamarzną na śmierć. Chciałem coś powiedzieć, ponieważ widziałem ich wyraźnie, jak leżą, szarzy, ze szronem na twarzach. — Zacznij liczyć, Charlie. Gdy dojdziesz do trzystu, nie będzie tam nikogo. Nie powiedział nic więcej. Poprowadził mnie do domu w milcze- niu. Przełykał ślinę, jakby też liczył. Trzask ognia, nabrzmiewanie rur, zgrzyt złączy — wszystko to brzmiało jak przyspieszone tykanie odmierzanego czasu. 273 Nim dotarliśmy do domu, usłyszeliśmy wewnątrz „Tłuściocha" stukanie, walenie kolb karabinów w ściany. Tata dalej przełykał ślinę i ruszył do „Tłuściocha". — Jeśli będą leżeć, nic im się nie stanie. Walenie stało się gorączkowe. — Chcą go rozwalić. — Tata nie zaniepokoił się. Zbudował go sam, z mahoniowych pali na umocnionej ramie. On wiedział, jak silny jest „Tłuścioch". Cztery strzały puknęły wewnątrz, potem więcej. Ale tłumiły je podwójne ściany i nawet ja nie byłem pewien, czy to są strzały, dopóki tata nie potwierdził, że ci ludzie strzelają. — Allie, nic ci nie jest? To była mama, stała na Galerii w białej nocnej koszuli. Tata odpowiedział, ale jego słowa zagłuszył straszny hałas, który nastąpił po strzałach — wielki trzask w „Tłuściochu". Jakby bez przerwy spadały ze schodów beczki. Ludzie w potrzasku próbowali sobie otworzyć drogę, bijąc w drzwi. Strzelali i metal dźwięczał, gdy kule uderzały w rury — i wciąż głuchy odgłos beczek odbijających się od grubych ścian. — Licz dalej, Charlie. Clover, April i Jerry pojawili się z mamą na Galerii. April płakała, a inni pytali: — Gdzie jest tata? — i — Co z Charliem? — Co za harmider? — Haddy stał za nami w swym nocnym stroju — podkoszulku i szortach w paski. Tańczył tam i z powrotem ze strachu. — Połóż się spać, Figgy. Wszystko będzie dobrze. Jeszcze tylko kilka minut. — Co tak trzeszczy? — Cykady. Ale hałas się wzmagał i przewody jęczały, jakby chowani żyw- cem ludzie krzyczeli. Rury dzwoniły. Znałem te rury — gdy się ich dotykało, zimny metal zdzierał skórę z palców. Cały budynek się zatrząsł. Blaszany dach zagrzechotał. Ten hałas w ciemności spra- wiał, że „Tłuścioch" wydawał się większy niż zawsze. Stłumione echo tego buczenia i strachu oraz dźwięk strzałów dziurawiły nocne 274 powietr ze. Walka toczyła się jak w piekieln ej ogromn ej trumnie, którą zabito z ludźmi na wpół żywymi . — Niszczą go — zawołał tata. Nie bał się, ale był dotknięt y i zły. — Nie położą się. Chcą go przedzi urawić. Mówił tak, jakby coś się rozrywa ło w jego głowie. Dziecia ki płakały, a Haddy wciąż tańczył w swych szortach w paski. — Nie! — krzy knął tata. I zaczą ł biec. Wte m nastąpił a eksplozj a. Napełnił a polanę światłe m, które po- żółciło mi twarz. Zabarwi ło każdy liść nie zielenią, ale złotą czerwie- nią i skupiło pobliski e budynki — chłodnię, inkubat or, piwnicę — porażają c je bladym, mączyst ym płomien iem, a potem odrzucił o jak papier. Eksplozj a uniosła „Tłuścio cha" z ziemi, złamała go i opuści- ła, rozrzuca jąc jego deski jak płatki, gdy kula ognista łatwo palnego gazu wystrzel iła do góry jak balon. Tata odwróci ł się od wybuch u. Jedna strona jego twarzy płonęła, druga była czarna. Miał jedno oko czerwon e. Wbił je we mnie, było tak żywe, jakby miało pęknąć krwią. Usta miał otwarte. Może krzycza ł, ale tamten hałas był większy . Łosk ot skończy ł się, ale wskutek jego siły drzewa jeszcze się kołysały, jak przed burzą podrzuc ały gałęzia mi. Ptaki obudził y się i kwiliły. Oderwa ne deski ścian zajęły się ogniem, ogień przywarł do rur, które strzelały niebiesk im płomien iem, jak kuchenk a gazowa, a z wewnąt rz dochodz iło skwierc zenie, jakby tłuszczu na patelni, i duszący smród amoniak u z odchodó w, który szczypał mnie w nos i kłuł w oczy. Tata popędził w kierunk u płomien i, potem zakrył dłońmi twarz i wrócił do nas. Usta miał czarne i teraz słyszałe m, co mówi: — C hodź cie za mną! Był zupe łnie szty wny, ani jede n mięs ień mu nie drgn ął. — C hodź cie za mną.' — rykn ą/. Ma ma i dzieci chwycił y go, objęły i błagały. Myślałe m, że go przewró cą. „Tatusiu " — krzyczel i, i „Allie"! Płakali i próbow ali go poruszy ć, i my wszyscy dusiliśm y się oparami amoniak u. Hadd y jękną ł: — Wszy scy umrz emy. 275 — Wyrwiemy się z tej trucizny — powiedział tata, ale wciąż się nie ruszał. Zastanawiałem się, czy nie jest ranny. Twarz miał brudną i w smugach. — Jest więcej wodoru w zbiornikach, amoniak nas zatopi. Za- kryjcie twarze! Na polance po Jeronimo pozostało tylko światło. Palił się „Tłu- ścioch". Nie zdawałem sobie sprawy, że taki jasny ogień może być taki cichy. Domy paliły się jak kosze i jedynie ptaki robiły najwięcej hałasu. Polankę, jej obrzeża i drzewa też objął ogień. Ogień rozprze- strzeniał się szybko. Nie płomienie i nie światło, ale ściekowy smród amoniaku sprawiał, że wydawało się, iż jest to koniec świata. Wy- buchł następny zbiornik gazu i przyniósł ogromną falę gorąca i tru- cizny. Tata przecierał oczy i straszliwie skrzekliwym głosem prosił nas, żebyśmy poszli za nim. Ale nie ruszał się. Gdy zobaczyłem go w tym stanie, i jego czerwone oczy, zacząłem płakać. Powiedziałem: — Znam miejsce... Gdy zacząłem iść, poszli za mną, popychając mnie na chłodnej ścieżce. Wszystko to zabrało mniej niż pięć minut: nadal liczyłem. I wtedy usłyszeliśmy różne wstrząsy w ciemności, podobne do zatrzaskiwa- nia drzwi w domu podczas wietrznych letnich nocy. Część trzecia LAGUNA PIWOWARA 21 Całą noc ogień „Tłuściocha" widoczny był nad wierzchołkami drzew jak jasny kapelusz. Nawet tutaj dosięgał nas smrodliwy pod- much gorącego gazu, amoniaku. Płomienie przybliżyły Jeronimo. Unoszące się iskry zgasiły gwiazdy i zastąpiły je płonącą słomą, a kłęby dymu zaciemniały niebo. Siedziałem w naszym ciemnym obozie „Akrze", torturowany przez moskity. Nie mogłem znaleźć czarnych jagód, których używa- liśmy, żeby odpędzić owady w ciągu dnia. Dym z Jeronimo w tym nie pomagał i wydawało się niefortunne, żeby rozpalić ognisko w pobliżu ognia, który zniszczył nasz dom. Jeszcze wciąż go trawił w gwałtowny i nienasycony sposób, żywił się suchym drewnem i wypluwał drzewa w niebo jako popiół. Dzieciaki wlazły do szałasu, gdzie ukryły się i zasnęły. Pojękiwania Haddy'ego o jego łodzi przemieniły się w leniwe pochrapywania. Sen go upił i ogłupił. Tata znalazł kąt w obozie i tam się położył. Spał jak inni. Nie wypowie- dział słowa. — Prześpij się trochę, Charlie — powiedziała mama. Ziewnęła. Wkrótce i ona zasnęła i tylko ja czuwałem. Siedząc tak wśród tych pomrukujących ludzi, odkryłem, jak długie były noce taty. Zwykle on obserwował, jak przemija noc. W ciemności rozlegały się stukot i brzęk spadających gałązek i krótki cwał spadających drzew. Piszczały nietoperze i z powodu ognia wciąż kwiliły jakieś ptaki, a inne zawodziły jak klarnet. Te odgłosy 277 — przede wszystkim ptaków — nie były odgłosami dżungli. Były zbyt ostre, nękały i zgrzytały pośród tych łagodnych czarnych ota- czających drzew. Nieład wprowadzał ten właśnie hałas, najgłośniejszy w nocy i największy w najciemniejszych miejscach. Czasem wydawało mi się, że to struga wody tryska z pękniętego szlaucha. Przysłuchiwałem się dżungli w jakimś rozdarciu. Te ukryte stworzenia, a nawet drzewa miały głosy. Pobrzmiewał w nich ich donośny czujny strach w ciągu nocy wywołany ogniem, który poruszał niebo. Byłem ślepy, a świat spadał jak krople rosy dokoła mnie. Wydawało się, że nie ma sposobu, by to zahamować, uciszyć albo uśpić. Wszystko ryczało. Straciłem nadzieję i zupełnie obudzony zacząłem się martwić. Nie była to samotność, lecz raczej koszmar zniszczenia, żelazne koło, które obraca się i obraca, monotonny hałas w bezczasowym mroku, rozrzucającym pióra i szpony. Ale tata zachowywał się mądrze wśród tego ogromu dźwięków. Noce takie jak dzisiejsza, które mnie martwiły, napełniały jego umysł projektami. Tak więc, gdy nastał świt, rozumiałem go lepiej i bałem się go bardziej niż podczas oszałamiającego zniszczenia Jeronimo. — Niech śpi — powiedziała mama. Byłem zdumiony, że jest taki spokojny: nigdy nie widziałem, żeby tak mocno spał. Leżał na boku, skulony, z rękami na twarzy i podciągniętymi kolanami — zawiniątko pomruków i chrapnięć. Muchy siedziały na jego koszuli i bez przeszkód drapały mu zmarszczki, jakby się bawiły, taki był nieruchomy. Nikt nie mówił, nikt nie chciał usłyszeć, co on powie po przebudzeniu. Był już dzień. Poczułem się źle i byłem taki mały pod tymi drżącymi drzewami. Podczas pory suchej o brzasku wydawało się, że liście umierają, gdy słońce w nie biło. Rosa wysychała na trawie i źdźbła więdły i świeciły jak złota nić pod łańcuchami staniolu na gałęziach. Odarty z wilgoci i ciemności pył na ziemi przeniknął do powietrza, wnosząc żółty zapach zniszczenia, tak słodki o tej wczesnej godzinie. Wscho- dzące słońce ogrzewało każde żywe stworzenie, usztywniało je i złociło śmiercią. Na błyszczących drzewach leżały piękne kruche 278 monety, a krzewy pełne były złotych płatków. Gdy tylko promienie słoneczne przesiały się przez górne gałęzie drzew, w „Akrze" zapa- nowała jasność i śmierć dokoła czarnej sadzawki. Czekaliśmy, prawie nie oddychając, żeby tata się obudził. Drze- małem i obserwowałem pająki obok sadzawki, sposób, w jaki szar- pały swe siatki, jak cytrę, żeby schwycić i splątać walczącą muchę, nim rzuciły się na owada i obandażowały go jak mumię. Zawieszały te paczuszki ładnie owiniętych much w wysokim rogu pajęczyny, jak tutejsi Indianie przechowują pieprz i kukurydzę. — Biedny tatuś — szepnęła Clover. — Jego speryment omal nas nie zabił — powiedział Haddy. — Teraz nic nam nie jest — oświadczyła mama. — Charlie nas uratował. — To nie jest obóz Charliego. To jest „Akr". Należy do nas wszystkich — sprostował Jerry. — Dzieci May witów pomagały nam zbudować te szałasy. A teraz on zbiera pochwały. — Mamrotałeś wczorajszej nocy — zauważyłem. — Bałeś się! — Nieprawda. — Aleja się bałem! — wyznał Haddy. — Modliłem się. Widzia- łem śmierć. To było gorsze niż piekło kaznodziei. Wolę raczej huragany niż ogień. Widziałem diabły. Widziałem, jak tańczyły duchy Duppies. Tak się bałem, że już chciałem umrzeć. Clover zapytała: — Co się stało z tymi ludźmi, mamusiu? — Odeszli. — I gdyby nie odeszli, mielibyśmy na pewno kłopoty — stwier- dził Haddy i powtórzył: — na-pe-wno! — Widziałem, jak odchodzili — odezwałem się. — Nie myśl o tym, Charlie. — Mama przytuliła mnie. — Teraz jesteśmy bezpieczni. Tata będzie wdzięczny, gdy się obudzi. — Co tatuś robi? — zapytała April. Jego sen sprawił, że staliśmy się bezradni. Nie mogliśmy się ruszyć. Dopóki on tam leżał, nie mogliśmy nigdzie pójść. Wtedy uświadomiliśmy sobie, jak bardzo go potrzebowaliśmy. Znaliśmy go tylko w ruchu, zawsze na straży. Przerażał nas jego widok leżącego tak nieruchomo. Gdyby umarł, zginęlibyśmy. 279 Słońce, teraz nad głowami, ogrzewało mu plecy. Śpiący ludzie wydają woń, odór brudu, jedzenia i potu, i ran — tak, wyobrażam sobie, parują trupy lub zaparzony kompost. Tata nie ruszał się. Może nadrabiał zaległości snu za te wszystkie noce, kiedy czuwał. Ale wyglądał i pachniał jak nieboszczyk. April zapytała: — Mamusiu, czy my umrzemy? — Nie gadaj głupstw! — żachnęła się mama. Znalazła nasze koszyki i pomogła nam zebrać owoce: yautii, guawy i dzikie awoka- do. Pochwaliła nasz obóz, to była dobra robota, ocaliła nam życie. Haddy, gdy zobaczył yautię, powiedział: — Wy, dzieciaki, lubi- cie eddoesl Moja mama robiła eddoesl Tata przewrócił się na bok i skoczył na nogi. — Chodźmy! — powiedział i uklęknął. Było wczesne popołudnie. Spał prawie trzynaście godzin, lecz nikt o tym nie wspomniał. — Kłamcy, oszuści, degeneraci, którzy śpią do południa — to byli ludzie, których nienawidził. Zawsze nam mówił, że długi sen jest formą choroby, i winił nas, gdyśmy zaspali. Siedział na złotej trawie i położył ręce na brzuchu. — Na co się patrzycie? Jego głos był inny, bezbarwny, prawie apatyczny i bardzo cichy. Ledwie poruszał wargami. Wydawało się, że jest bardzo zmęczony, a przecież obserwowałem go całą noc i widziałem, że spał mocno. Mama uklękła i dotknęła jego twarzy. — Masz osmalone włosy. Z brwi została mu szczecina, brodę i rzęsy miał opalone. Nada- wało mu to dziwny wyraz. Jedna strona twarzy była różowa i pomięta z odciśniętą mapą snu na policzku. Jedno oko było bardziej czerwone od drugiego. Włożył swoją czapkę baseballową. — Miałem okropną noc. Prawie nie zmrużyłem oka. Haddy rzekł: — Spałeś jak suseł, prawda, mamo? Tata odparł: — Rano nie mam cierpliwości do kłamców. Pociągnął nosem i stał się czujny, jakby nagle coś usłyszał. Zapach dymu i amoniaku wciąż unosił się w powietrzu, zmieszany z wonią spalonego bambusa i przypieczonej blachy. Tata westchnął. Na twarzy ukazała się rysa. Uśmiechnął się smutno, przypomniał sobie. 280 — Wszystko skończone — rzekł przygnębionym głosem. — Cała twoja praca — powiedziała mama. Jeszcze klęczała i zaczęła płakać. — Tak mi przykro, Allie. — Ja jestem szczęśliwy — oznajmił tata. — Jeronimo jest zni- szczone. Haddy powiedział: — Poszło jak petardy. — Jesteśmy wolni — oświadczył tata. Mama zaprotestowała: — Wszystko, co zrobiłeś, przepadło. Do- my, plony, te cudowne maszyny. Cała praca... — To pułapki — rzekł tata. — Nigdy nie powinienem był ich robić. — Skąd mogłeś wiedzieć? — Tylko ja jeden mogłem wiedzieć. To nie była ignorancja, to była delikatność. Ale to zawsze był mój problem. Jestem zbyt am- bitny, zbyt staranny. Jestem idealistą i nic nie mogę na to poradzić. Próbowałem rozładować sytuację środkami pokojowymi. Wybuch nastąpił prosto w moją twarz. — Allie, dlaczego... — I zasłużyłem na to. Toksyczne substancje — tu nie ma dla nich miejsca. Nigdy więcej nie będę pracował z truciznami i łatwo palnym gazem. Proste rzeczy — fizyka, a nie chemia. Dźwignie, wagi, wózki, krążki, pręty. Żadne chemikalia, chyba te, które powsta- ją w naturze. Stałe elementy... Mama szlochała: — Ale ci ludzie nie żyją! — Zahartowani w ogniu, mamuśka. Clover powiedziała: — Właśnie nad tym się zastanawiałam. — Ale nie odeszli. Materii nie można zniszczyć. Zapytaj Fig- gy'ego. Oni domagali się transformacji. Smieciarze tacy jak oni zasługują, żeby ich tak potraktować... Mama zakryła oczy palcami. Płakała cicho, gdy tata wstał. — Myślałem, że coś tworzę, buduję — rzekł. — Ale prosiłem się o zniszczenie. To konsekwencja doskonałości na tym świecie — przeciwstawienie gniewu niedoskonałości. Ci śmieciarze chcieli żyć naszym kosztem! A „Tłuścioch" mnie zawiódł. Koncepcja była błędna i teraz wiem dlaczego — nigdy więcej trucizny, mamuśka. 281 Powiedział to, prawie popłakując, ze splecionymi rękami. Po- szedł nad sadzawkę i dotknął wody. — Każdy może zniszczyć cokolwiek na tym świecie. Amerykę upokarzają, poniżają mali ludzie. Mówił to tak, jakby mu pękło serce. Wziął trochę wody w dłonie i umył twarz i ręce. — Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce? — To , Akr" — odparłem. — Nasz obóz — dodał Jerry. — Nazywacie to obozem? — Wciąż mówił cicho. — Tu się bawimy — wyjaśniła Clover. — Plac gier. Cały czas mieliście tu wodę? — Ze źródła — wyjaśniłem. — Można tu pływać — rzekł Jerry. Tata rozejrzał się. Wiedziałem, że myśli, iż to zupełnie nieodpo- wiednie miejsce. Chciałem mu powiedzieć, że tu byliśmy szczęśliwi. Zobaczył huśtawkę. — Poznaję tę linę. — To z mojego steru — rzekł Haddy. — Pomysł Charliego. — I chaty. I owoce. I małe koszyki — mówił ze smutkiem. — To czysta maskarada. — W koszyku są guawy — powiedział Jerry. — Zjedz, Allie. Nic nie jadłeś. — Jedzenie dla małp, małpie figle — rzekł tata. — Nienawidzę tego i tego nie chciałem. Dlaczego nas tu zabrałeś, Charlie? — Uratował nas — oświadczyła mama. — Znalazł dla nas żywność i wodę. Allie, mogliśmy umrzeć! — Nie wyhodował żywności, nie wykopał wody. — Tata nie chciał na mnie patrzeć. — Chodźmy — rzekł. — Robi się późno. Tak tu bezczynnie siedzicie. — Nie możemy wrócić do Jeronimo — rzekła mama. — Kto mówi o powrocie? Kto wspomina Jeronimo? Nie chcę go widzieć. — Dokąd pójdziemy? — zapytała mama. — Daleko stąd! Daleko! 282 — Musimy uratować coś, żeby zabrać ze sobą — powiedziała mama. — Nie możemy tak pójść. — Właśnie tak chcę odejść. — Ale stał przed nami tylko z czap- ką na głowie, wymachując rękami sterczącymi z nadpalonych ręka- wów. Jak człowiek, który ocalał z eksplozji, co było faktem. Haddy zapytał: — A narzędzia? Żywność? Worki. A moja łajba? Nie zostawię jej! — Wszystko jest zatrute — oznajmił tata. — Mieliśmy za dużo rzeczy — za dużo szmelcu, za dużo bębnów z trucizną. Na tym polegał nasz błąd. Wiesz, co może wywołać powódź amoniaku? Wszystko jest skażone, a co nie jest skażone, spaliło się na popiół. — Proszę cię, Allie, ty bredzisz. — Nie przesadzam. To niedomówienie. Teraz chodźmy — chcę się uwolnić od tego smrodu. — Do rzeki? — Mamuśka — powiedział — zabiłem rzekę! — Dlaczego nie możemy tutaj zostać? — zapytał Jerry. — Żeby wąchać flaki „Tłuściocha"? To jest odpowiedź. Będzie śmierdział przez rok i doprowadzi cię do szaleństwa. Nie, ja chcę stąd odejść — wskazał ręką na wschód, w kierunku Esperanzas — przejść te góry. — Za nimi jest rzeka — powiedział Haddy. — Rio Sico. — Wiem o tym, Figgy. — Płynie do Paplayi i Camaron. Możemy pójść do Piwowara. To moja własna laguna. — To coś dla nas — zgodził się tata. Tego było już za wiele dla mamy. Z wyrazem bólu zapytała: — Skąd wiesz? Tata poruszył czołem, tam gdzie powinny być brwi, uśmiechnął się nieszczęśliwie: — Bo podoba mi się ta nazwa. Łaził dokoła polany, rozchylał zarośla, zaglądał pomiędzy kona- ry jak ktoś, kto nie może sobie poradzić z zasłoną na oknie. Niecier- pliwił się i dlatego stał się niezdarny i bezradny. Wreszcie westchnął. — Okay, Charlie, poddaję się. Jak się stąd wydostać? Pokazałem ścieżkę. 283 — Tak myślałem — rzekł. I ruszył naprzód. — Lepiej ja pójdę pierwszy. — Kto ci powierzył kierownictwo? — Wykopaliśmy tutaj pułapki i przykryli gałęziami — powie- działem. — Na wypadek gdyby przyszli bandyci. Możesz w nie wpaść. — Wiem wszystko o pułapkach — rzekł i szedł dalej. Szliśmy za nim, niosąc koszyki z żywnością i dzbanek z wodą. Pomiędzy „Akrem" i rzeką leżało Jeronimo. Nie było innej drogi w góry. Tata kazał nam iść szybciej, ale nie mogliśmy uniknąć Jeronimo — tliło się na końcu ścieżki. Tata pochylił głowę. Haddy powiedział: — Wariactwo. Jeronimo wyglądało jak po bombardowaniu. Było to pole pyłu, kapciuch szarego popiołu, spalone drzewa sterczały jak kolce. Po- nieważ ogień się rozprzestrzenił, polanka była większa i przypomi- nała krater. Rury „Tłuściocha" runęły i bieliły się jak kości, i wszy- stkie pompy się zawaliły. Ani jeden dom nie stał, ani jedna szopa nie pozostała nietknięta. W ogrodach rośliny były spalone, a łodygi pokryte pęcherzami jak ciało. Kukurydza leżała na ziemi, dynie i pomidory pękły i sączył się z nich sok — ugotowały się tak, że się zepsuły. Niektóre owoce wyglądały jak zniszczone portmonetki. Te spopielałe ruiny były jednak niczym w porównaniu z ciszą. Byliśmy przyzwyczajeni do świergotu i skrzeczenia ptaków, do wysokich tonów cykad. Nie rozlegał się żaden dźwięk, nic się nie ruszało. Wszelkie życie wypaliło się w Jeronimo. Ptaki, które widzie- liśmy, leżały martwe, zwęglone, pozbawione piór, z malutkimi skrzydełkami i śmiesznymi głowami. Śluzowate ryby płynęły na powierzchni zbiornika. Śmierć, cisza i fetor w popołudniowym słoń- cu. Niektóre wzniesienia jeszcze się tliły. — Chcieliście to zobaczyć! — rzekł z gniewem tata. — Nasyć- cie wzrok. Z dala ptaki zarechotały w lesie, przedrzeźniając go. Czmychnął na czarną trawę, podniósł maczetę ze spaloną rączką. 284 Potem poszedł do naszego domu i pociął resztki budulca, doprowa- dzając budynek do kompletnej ruiny. Staliśmy tam, gdzie była łazienka. Ogień strawił przepusty i skru- szył niektóre gliniane rury. Powietrze drażniło oczy. Mama powiedziała: — Niczego nie dotykajcie. Haddy zauważył: — Nie ma czego dotykać. Nic nie zostało. — Słyszałem to! — Tata szedł ku nam z maczetą w ręku. Myślałem, że zetnie Haddy'emu głowę. Zamachnął się maczetą. — Ja zostałem, oni zostali — ty zostałeś, Figgy. Jeżeli masz si- łę narzekać, to nic złego z tobą się nie dzieje. Okaż trochę wdzięcz- ności. Haddy wyszczerzył zęby. — Moja łódź zapaliła się. Jest zupełnie zniszczona. — Ja straciłem wszystko, co miałem, a on się martwi o swoją łajbę. — Ona była dla mnie wszystkim na świecie — rzekł Haddy. Łzy płynęły mu po nosie i skąpy wały z zębów. — Jaki pożytek z łodzi, kiedy nie ma rzeki? — Rzeka jest tam, ojcze. — Rzeka jest martwa—powiedział tata. — Pełna wodorotlenku amonu i śniętych ryb. Powietrze — czujesz? —jest skażone. Potrwa rok, nim to miejsce przestanie być toksyczne. Jeśli tu zostaniemy, umrzemy. Tata kopnął popiół. — On o tym wiedział, ale chciał, żebym to ja powiedział. I tata nic więcej nie mówił. Powietrze przeszywała dusząca woń amoniaku, a w wodorostach przy brzegu leżały chwycone w potrzask śnięte ryby i obrzmiałe żaby. Był to jeszcze okropniejszy widok niż upieczonych ptaków w czarnej trawie. Te stworzenia rzeczne były pulchne i nie wykazywały żadnych oznak zniszczenia. Nie zostały spalone, ale otrute. Musieliśmy przez nie się przedzierać i odpychać patykami ich ciała, żeby się dostać na przeciwny brzeg. Tata trzy razy przeprawiał się, niosąc dzieci. Podczas ostatniej przeprawy, gdy walczył z błotem, trzymając Jerry'ego z twarzą i rę- 285 kami czarnymi od sadzy, w ubraniu podartym i pochlapanym, tata zaczął płakać. Po prostu stał w wodzie i szlochał. Najpierw sądziłem, że to Jerry — nigdy przedtem nie widziałem, żeby tata płakał. Całą twarz miał zmarszczoną, usta wyciągnęły się, potem stały się kwa- dratowe i widziałem korzenie jego zębów. Z trudem chwytał powie- trze i cicho pokrzykiwał. — Wiem, co myślicie. Dobrze, przyznaję się... zrobiłem strasz- ną rzecz. Zaryzykowałem. Zatrułem całą okolicę. Jestem mordercą. — Znów szlochał. — To nie ja! Przeszedł, pluskając na brzeg, postawił Jerry'ego i idąc szybko, zaprowadził nas do lasu. Po tym płaczu nie widzieliśmy jego twarzy. Wschodnia strona rzeki była pagórkowata. W ciągu godziny zostawiliśmy za sobą niewielki las i znaleźliśmy się wśród niskich cedrów. Nad nami leżało górskie siodło pomiędzy dwoma szczytami Esperanzy. Dzięki suchej porze dni były pogodne, błękitne, las nie wyrośnięty, łatwiej było w nim chodzić i mieliśmy więcej dziennego światła. Ale było również więcej zapachów. Podczas wielkiego upału, kiedy nie spadł deszcz, odór dżungli przypomina odór skunksa i jest równie silny jak odór śmieci. Kwaśne fale tej woni biły w nas, kiedy się wspinaliśmy. Część drogi była znajoma. Powiedziałem tacie, jak przyszliśmy tutaj z Francisem i Buckym, szukając bambu- sów. Powiedział: — Oni śpią dzisiaj w swoich łóżkach. Szedł ze spuszczoną głową, jak ktoś, kto coś zgubił i idzie swoim śladem, żeby to znaleźć. Napotkałem jego wzrok — tata wyglądał, jakby go ktoś spoliczkował. Powiedział: — Nie oglądaj się. Zszedł z nasłonecznionej drogi na wyschnięty stok wśród mar- twych drzew. Pięć mil w górę po tym łagodnym zboczu znajdowało się siodło grzbietu i tu ujrzeliśmy nowe pasmo gór. Haddy powie- dział, że to Sierra de San Pablo. Pomiędzy nami i tymi górami leżała głęboka dolina rzeki Sico, która płynęła w kierunku północno- -wschodnim, do wybrzeża. 286 W czasie drogi do dna doliny tata usiadł. Ucieszyłem się, gdy powiedział, że tu spędzimy noc. Nic nie spałem ostatniej nocy. Mama powiedziała: — Szkoda, że nie mamy koców. — Koców? W taki upał? — zdziwił się tata. Żeby przypomnieć tacie, że stracił łódź, i może żeby mu to wytknąć, Haddy rozłożył swój duży dyplom kapitana i powiedział: — Gówno. — I użył go na podpałkę. — Nawet nie mamy garnka, żeby ugotować wodę — poskarżyła się mama. — Tylko ten dzbanek. I on jest prawie pusty. — Dzieci znajdą nam źródło — rzekł tata. — Wiedzą więcej o tych małpich podchodach niż my. Popatrz na nie. One to uwiel- biają. Zebraliśmy suchą trawę na posłania i zrobiliśmy legowiska w zboczu. Tam usiedliśmy, słuchając szumu wietrzyka w cedrach i jedząc ostatnie owoce przyniesione z , Akra". Mama znalazła tro- chę rosnącego dziko manioku i upiekła go nad ogniem. Jerry powie- dział, że gdy się zamknie oczy, smakuje jak rzepa. Gdy zapadł zmrok, wleźliśmy do naszych nor. Były muchy, ale nie moskity. W ciemności April leżąca za mną wyszeptała: — Widziałam, jak płakał. Zapytaj Jerry'ego. — A Clover mruknęła: — To kłamstwo. Był wściekły. To wina Charliego. Później zbudziła mnie znów Clover: — Tatusiu, Jerry kopnął mnie w plecy. A tata mówił: — Nie zmusisz mnie, żebym coś z tego zjadł. Nie jestem obozowiczem. Zresztą kłopot z wieloma ludźmi polega na tym, że jedzą za dużo. A zwłaszcza produktów skrobiowych. Nie ma niczego dobrego w tej kassawie. Odzyskał swój dawny głos. Znów wygłaszał kazania. „Nie oglą- daj się". Trzej dorośli siedzieli przy ognisku, pilnując nas. Znów poczu- łem się bezpieczny. I słuchałem. Pośród gwizdu cykad Haddy opo- wiadał o tygrysach. Tata śmiał się niefrasobliwie, jakby zachęcał tygrysa, żeby się pokazał, a wtedy on mógłby wskoczyć na drzewo. — To jest najlepsze: zmykać nago, nie mając nic — rzekł tata. — Myśmy po prostu poszli sobie. To było łatwe! 287 Już zapomniał o Jeronimo. Ale mama zauważyła: — Nie mieliśmy wyboru. — Wybraliśmy wolność. — Miał zadowolony głos. — To tak, jak być rozbitkiem. Mama powiedziała: — Nie chciałam być rozbitkiem. Cykady znów gwizdnęły i przestały. — Odeszliśmy we właściwym czasie. Miałem rację, żyjemy, mamuśka. 22 Poniżej stoku cedry i wysokie sosny ustąpiły miejsca drzewom kauczukowym — chicletom i sapodilli. Były pełne gumowego soku i przypomniały mi, jak wyrabialiśmy gumę w Jeronimo, ten zapach gotowanej siarki i te kawałki, w które zawinęliśmy bloki lodu. Wydawało się marnotrawstwem przechodzić obok i nie nacinać ich. Wiele drzew w tej części dżungli znajdującej się na stoku można było wykorzystać — rosły tam palmy i bambusy, i nawet bananowce wśród opuszczonych chat z liści palmowych. Ale my nie przestawa- liśmy wędrować przez dżunglę. Patrzyłem na nią oczami Jeronimo. Mogliśmy się zatrzymać gdziekolwiek, nazwać to domem i zacząć wyrąb. Tata powiedział: — Nie mam ochoty tu nic robić. Te kauczukow- ce? Nie nęci mnie nacinanie ich i wygotowywanie pary kaloszy. Lepiej oszczędzić te drzewa. Niech się rozrastają i stają płodne. Tak, przedtem mógłbym tu się zatrzymać i trochę przy nich pomajstro- wać. Ale zdobyłem już doświadczenie. Dróżką był piaszczysty wąwóz, potem pełen kamyków i dużych kamieni. Usłyszeliśmy za sobą krzyk czubacza. Haddy walnął go w łeb pałką i skręcił mu szyję. Niósł tę czarną kurę za nogi, kołysząc nią jak torebką z lunchem. Powiedział, że ją oskubie i upiecze na kiju, jak dojdziemy do rzeki. — Figgy się nie zmienił — rzekł tata. — Ale ja jestem innym 288 człowiekiem, mamuśka. Człowiek, który nie chce się zmienić, jest stracony. Zdobyłem zadowalające doświadczenie. Mówił o swoim Doświadczeniu, tak jak kiedyś mówił o swojej Dziurze. — Załamałem się tam. Załamanie nie jest złe. To Doświadcze- nie. Jestem silniejszy niż kiedykolwiek. Mama powiedziała innym tonem, jakby chciała zmienić temat: — Mam nadzieję, że wkrótce znajdziemy wodę. — Można maszerować siedem dni bez wody. — Ale nie wędrując w taki sposób, ja nie mogę. — Podaj mamie dzbanek, Charlie. Gdy dawałem mamie się napić, zapytałem, czy tata się zmienił i co miał na myśli. Powiedziała, że to nic nie znaczy. Gdyby napra- wdę się zmienił, toby tyle o tym nie mówił. Po prostu chce podtrzy- mać nas na duchu. Tata wciąż mówił, ale gęstsze listowie tłumiło jego głos i nie rozlegało się echo. Była tu prawdziwa dżungla, nie górskie zarośla. Bambusy rosły gęsto. Wskutek wilgotności drzew w tym wąwozie było chłodno. Widzieliśmy komary i motyle na roślinach przypo- minających rośliny ozdobne, ale ogromnych rozmiarów — papro- cie i kauczukowce, i figowce z nakrapianymi liśćmi, a niektóre czerwone, z czarnymi prążkami i dusząco włochate, jakby rosły w butelce. — Przed moim Doświadczeniem nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby robić coś takiego. Słuchajcie, zastanówcie się, czego chcemy dokonać! Oszołamiające, naprawdę! Nie mam nic przy sobie. — Odwrócił się, żeby popatrzeć na nas na dróżce i wywrócił swoje puste białe kieszenie. — Nic tu nie ma! Potykaliśmy się, idąc za nim poprzez smugi zielonego światła. Jak zawsze dzięki jego gadaninie, czas szybciej płynął. Haddy po- wiedział, że gdyby to nie był marsz w dół, on by w ogóle nie poszedł. — Musimy zjeść mojego ptaka. Tata powiedział: — No cóż, gdy naprawiałem pompy u Polskiego i wyruszałem rano w pole, miałem więcej w kieszeniach niż teraz. 289 Albo gdy jechałem do Northampton. Obciążony rzeczami, z portfe- lem pełnym pieniędzy. Clover zapytała: — Czy nie mamy w ogóle pieniędzy, tatusiu? — Co tu można kupić za pieniądze? Jerry wyszeptał: — Jesteśmy biedni. Skończeni. Trzeba było zostać w „Akrze". — Pieniądze są bezużyteczne. Dowiodłem tego. April powiedziała wprost: — Chyba umrzemy. — Nie podoba ci się to czyste niebo, mamuśka? — zapytał tata. Wysokie puste niebo płonące błękitem, a pod nim mała ścieżka. Bardziej kamienista, teraz z głazami — wspinaliśmy się na nie, takie były duże. Jednak nie była to droga, ale wyschłe koryto rzeki. Głazy zostały wessane przez płynącą wodę. — To prawdziwa próba pomysłowości — rzekł tata. — Ufamy mózgom i doświadczeniu. Cieszę się, że Jeronimo zostało znisz- czone! Mama zauważyła: — Ci trzej ludzie może byliby nieszkodliwi. — Smieciarze! Spojrzeliśmy w górę myśląc, że zobaczymy sępy. Ale on mówił o tych facetach. — Oto jak pierwsza rodzina staje twarzą w twarz z rzeczywisto- ścią. Tak to jest, mamuśka. Jesteśmy pierwszą rodziną na ziemi, która idzie drogą chwały z pustymi rękoma. — Nie chciałabym za nic w świecie umrzeć w ten sposób — rzekła mama. Wciąż myślała o tej trójce. — Jest gorszy sposób — stwierdził tata. — Sposób, w jaki oni by nas zabili. Śmieciarz wybiera odpowiedni moment. Pod głazami rósł mech i było mokro. Przed nami mieliśmy bagnistą kałużę; pierwszy raz odkąd opuściliśmy Jeronimo, zobaczy- liśmy wodę. Tata powiedział: — Woda ma tutaj zapach, jak wszystko inne. Ale to była stojąca woda i pływały w niej martwe owady jak listki herbaty. Więcej wody ciekło spod gładkich głazów; burzyła się na brzegu, nadając gliniastym brzegom ścieżki fakturę masła orzecho- wego. Woda nadal sączyła się, stała się strugą i było jej już tak dużo, 290 że bulgotała jak powoli gotująca się woda w garnku. Miała przypra- wiającą o mdłości woń butwienia, ale jej plusk był pełen nadziei, jak prosta piosenka. I w tej okolicy były zwierzęta i ptaki — małpy na drzewach, małe pancerniki poniżej, ptaki pava krzyczące szaleńczo i więcej czubaczy. Jeśli one mogły tu żyć, i my mogliśmy. W niebez- piecznym miejscu dzikie zwierzęta dodawały otuchy. Szliśmy przez pewien czas obok koryta. Biegły tu poziome tarasy. Tata powiedział: — Oto, jak rodzi się rzeka. Widzicie na własne oczy. Nie musicie dowiadywać się tego z książek. To jest źródło oceanów. Było to tak, jakby tata stworzył to źródło swoimi przemowami, jakby powołał je do życia magią swego głosu. Tylko dzięki sile jego woli ukazała się, tak się wydawało, przyjemna dolina. Otworzyła się przed nami przestrzeń, świeciło silne słońce. W dżungli nie byłem wystawiony na jego działanie. Tak wiele różnego rodzaju drzew mnie osłaniało. Ale ta dolina to było jak wyjście na dwór — za- rośnięte ściany po obu stronach. Potok, skurczony w czasie pory suchej, był zieloną żyłą biegnącą środkiem szerokiego kamienistego koryta. — Tu jest zadowalająco — oświadczył Haddy, pożyczając jedno ze słów taty. — Możemy zbudować tu łódź. Albo takie pipanto. W płytkim potoku stała płaskodenna łódź. Jakiś mężczyzna stał na rufie i popychał ją drągiem na piaszczystą łachę, pod drzewa. Tata powiedział: — Chyba mogę sobie przypisać wynalezienie tej łodzi. — To jest pipanto. Czółno z wydrążonego pnia — wyjaśnił Haddy. Tata stwierdził, że fakt, iż używają go Zambowie i Miskitowie, jest bez znaczenia. Wyobraził sobie, że to jest najlepszy model na naszą rzekę, i ucieszył się, że tego samego modelu używano tutaj. — Ci ludzie potrzebowali tysięcy lat albo i więcej, żeby wyna- leźć tę łódź. A ile mnie to zajęło, Figgy? — Ktoś nas obserwuje — zauważyła mama. Człowiek przyciągnął łódź na łachę. Stał tam jak czapla z jedną 291 nogą podniesioną i patrzył na nas. Był bardzo chudy, nie tak ciemny jak Zambo i miał ostre zęby. — Naksaa — rzekł tata. Było to przyjazne słowo, coś w rodzaju: cześć, jak się masz, dzień dobry, dziękuję itp. Haddy dał nieznajomemu zdechłego czubacza i wyglądało 10 tak, jakbyśmy odeszli z Jeronimo i przewędrowali całą tę drogę, i obozo- wali na zboczu specjalnie po to, by dać ten prezent. — Wygląda na głodnego — powiedział Haddy. Człowiek ten przyglądał się tacie z błyszczącymi oczami. Powiedział: — Pan Parks. A więc wiedzieliśmy, że jest Miskito, bo Miskitowie nie wyma- wiają litery f. Tata powiedział: — On mnie zna. Co jest dziwne, bo ja się zmieniłem. — Uśmiechnął się. — Zdaje się, że jestem tu sławny. Haddy powiedział temu Miskito: — Tak, to jest pan Farkis. Miskito opowiadał z podnieceniem mamie: — Ten człowiek dał mi mój ogród! — Zaczął chwalić tatę przed nami. Wskazał ręką chatę za drzewami i wysoką kukurydzę. — Duża, tam na wprost. Duże pomidory jak to. — Zacisnął pięść. — Krzyżówki — rzekł tata. — Omal się nie zabiłem, wytwarza- jąc lód, a będą mnie pamiętać dzięki nasionom kupionym we Floren- ce, Massachusetts. — A pieprz, o taki! — Przychodziłeś do Jeronimo i trochę tam pracowałeś, tak? Zapłaciłem ci nasionami. Szkoda lodu. To był dobry pomysł, ale trochę trudny do zrealizowania. Miskito przytakiwał: — Tak, tak. Tata powiedział: — Wynalazłem tę łódź. — Każdy ma pipanto — rzekł Haddy. — A ci, którzy ich nie mają, mają pirogi. — To moja łódź — powiedział tata. Miskito nalegał, żebyśmy zobaczyli jego ogród, więc wspięliśmy się na urwisko nad łachą piachu i podeszli do jego chaty. Była chybotliwa, pokryta strzechą z trawy i liści palmowych, ale ogród pięknie się rozrósł. Była wysoka kukurydza z kitkami, pomidory bez 292 podpórek, pieprz, fasola i dynie. Były też melony. Te warzywa wyglądały nie na miejscu w indiańskim ogrodzie. Nie było papai, awokado, kalebaszu, czy też granadilii. Przypominało to Hatfield albo Jeronimo. Miskito otrzymał te nasiona od taty kilka miesięcy temu, kiedy przeszedł grzbiet górski, żeby nas odwiedzić. Pracował dzień lub więcej i dostał nasionajako zapłatę. Nigdy nie widział, żeby nasiona tak szybko wypuściły pędy i dawały takie owoce. Tata zerwał strączek fasoli i rzekł: — „Cuda Kentucky". Przy chacie rosły banany. Indianie nazywają je „pląs", ponieważ wyglądają jak płaskie flaszki. Ale tata powiedział, że to nie jest zasługa tych ludzi, że mają te drzewa — one same rosną. Słyszeliśmy dźwięk młócenia. To żona Miskita młóciła łodyżki ryżu o ramę i ziarna ryżu spadały na matę ze skóry wołowej. Prze- stała, gdy Miskito ją zawołał, i poczęstowała nas smażonymi bana- nami i pieczoną kukurydzą. Oskubała czubacza Haddy'ego i zwią- zała go na szpikulcu nad ogniem. Tata nie chciał nic jeść. — Proszę nie brać tego do siebie — powiedział, odmawiając spożycia wabulu. Mama powiedziała: — To ich obyczaj. Wiesz o tym. — A co z moimi obyczajami? — zapytał tata. Zrozumiałem, że on się wcale nie zmienił, bo zawsze to mówił w Jeronimo. Uśmiechnął się do Miskita. — Zostawiam sobie miejsce na później. — I dodał: — Głód to dobra rzecz. Dodaje ci stanowczości. Po jedzeniu od razu czujesz się senny. To, co masz w ręku — Miskito trzymał upieczonego, ociekającego tłuszczem czubacza — to środek nasenny. Na pewno o tym wiedziałeś, prawda? Nie mówię o umie- raniu z głodu, ale o głodzie. To główny bodziec natury. Rodzaj siły. Uśmiechnął się do nas. Siedzieliśmy na ziemi, ogryzając kości przy prosiaku Miskitów zwanym Ed. — Jest tylko jedna rzecz, której pragnę — rzekł tata. — Myślisz, że mógłbym się wykąpać? Mówiąc wyraźnie i za pomocą języka gestów, znaków i dźwię- 293 ków wytłumaczył, że chciałby mieć trochę prywatności, gorącą wodę i koszyk. Miskito dostarczył mu tego, co chciał. Tata powiesił ładnie upleciony koszyk na drzewie, Miskito nalał do niego wody, tak że działał jak prysznic. Ten rytuał miał miejsce za chatą. Słysze- liśmy, jak tata prychał wodą i szorował się. Haddy powiedział: — Ojciec ma obyczaje, naprawdę. — Ten prysznic był więcej wart niż posiłek — oświadczył tata, kiedy skończył kąpiel. Twarz mu się zaróżowiła. Uszy stanęły do góry. Skakał na słońcu, żeby wyschnąć. — I w ten sposób zaspokoi- łem pierwszy głód. To mi było potrzebne. Mamuśka, jestem gotów. Miskito był zdumiony tą całą kąpielą i gadaniną taty. I jakby chcąc mu dogodzić, posłał żonę do ogrodu, żeby zebrała jarzyny, jakieś cztery buszle w ślicznych koszykach. I jako ostatni prezent dał tacie drąg od swego czółna. Tata próbował odmówić przyjęcia po- darunków, ale zaakceptował je, gdy Miskito załadował je do czółna i czekał przy nim pokrzykując, żeby tata do niego wsiadł. Haddy powiedział: — On mówi „lukpara", to znaczy — nie martw się. Tata wsiadł i rzekł: — Ja je tylko pożyczam, Fred. Możesz je mieć z powrotem w każdej chwili. Tak to tego dnia zaczęliśmy płynąć Rio Sico. Tata pchał, a Haddy przy dziobie wypatrywał przeszkód. — Głaz — krzyczał, kiedy coś zobaczył. Wolna burta miała tylko pięć cali, ale rzeka była zupełnie gładka, bez fal. Do wybrzeża mieliśmy czterdzieści mil i tata obli- czył, że rzeka płynie z szybkością czterech mil na godzinę. — Niezbyt szybko, prawda? Gdy tylko okrążyliśmy pierwsze duże zakole i chata Miskitów znikła nam z oczu, tata wyciągnął łódź na brzeg. Znalazł trochę drewna dla nas na siedzenia, wpychając deski w śródokręcie. Zdjął koszulę i zrobił z niej daszek, wtykając jej końce do krawędzi prawej burty i rozciągając nad pochylone deski. Zabezpieczył ją rękawami. — Wygląda jak namiot tlenowy! Po to, żebyście nie dostali 294 porażenia słonecznego. — Zebrał wiązkę gałązek. — A to zwiększy trochę naszą szybkość. Prawdziwa miotła czarownicy! Umocował gałązki na końcu drąga, wiążąc je pnączami, i zrobił sobie wiosło-miotłę, tak że mógł z rufy jedną ręką popychać łódź. Potem przygotował naczynie z gęstym dymem dla ochrony przed komarami i dymiąc ruszyliśmy. Obiecał, że znajdziemy się na wy- brzeżu przed zapadnięciem zmroku. — Czy ktoś przyjrzał się chacie Miskitów? — zapytał. — Wszystkie tak wyglądają — potwierdził Haddy. — To nie znaczy, że są dobre, Figgy. Ta nędzna chatynka rozleci się przy pierwszym deszczu. To szlachetny człowiek i ma dzięki mnie wspaniały ogród warzywny, ale chałupka kiepska. — Minęli- śmy na brzegu więcej chat, więcej Miskitów, prosiaków i psów. Tata powiedział: — To wzruszające. — Widzę błysk w twoim oku, Allie. — Bo właśnie wymyśliłem, jakie chaty są odpowiednie na tym terenie. — Powiedziałeś, że skończyłeś z wynalazkami. — Nie przybyłem tutaj, żeby mieszkać w chacie z trawy — rzekł. — Nie jestem Robinsonem Crusoe. Zaufaj mi, daj mi trochę czasu, dobrze? Hej, nie dotykaj tych koszyków! / Jerry wyjął pomidora i wycierał go o kolano. Tata kazał mu go odłożyć. — Zatrzymamy się i znajdziemy coś do przegryzienia, jeśli jesteś głodny, ale nie jedz tych warzyw. To krzyżówki. Zjesz je i będziesz żył z naszego kapitału. Kiedy dotrzemy tam, dokąd jedzie- my, wykorzystamy je jako nasiona. Są dostatecznie dojrzałe. Mama powiedziała: — To niesprawiedliwe. — Dla rozmnażania. — Nic się nie zmieniłeś. Tata zamiatał swoją miotłą tam i z powrotem. Powiedział: — Mój sposób myślenia się zmienił. Nigdy więcej chemikaliów, lodu, urzą- dzeń. Jeronimo było błędem. Musiałem skazić całą rzekę, żeby to zrozumieć. 295 Mama powiedziała: — Jerry chce tylko jednego cholernego pomidora! — Ten pomidor jest przedstawicielem rzędu roślin pnących. To zarodek ogrodu, mamuśka. Gdzie twoja wyobraźnia? — Proszę, nie kłóćcie się — powiedziała Clover. Haddy stwierdził: — Tata ma nowy speryment. — Milczeć! — zawołał tata. — Kto tu mówił o uszkodzeniu mózgu? Tata w dalszym ciągu poruszał swoją miotłą-wiosłem, krzycząc cały czas. I przewidział, że przed zmrokiem będziemy w Paplayi na wybrzeżu w zasięgu ręki od Laguny Piwowara. Haddy odwrócił się i wyszczerzył zęby na dźwięk tej nazwy. — Moglibyśmy przejść tą plażą do Panamy — rzekł tata. — Moglibyśmy przejść na Cape Cod — powiedziała mama. Tata się roześmiał. — Cape Cod wyleciał w powietrze, wyjecha- liśmy w samą porę. Nic tam nie zostało — zupełnie nic. Znikł, nie rozumiesz? — O czym ty mówisz? — zapytała mama. — Koniec świata. — Tata skierował na północ swoją miotłę. — Tego świata. Spalony na wiór. — Jeronimo zostało z tyłu. — Jeronimo to nic w porównaniu ze zniszczeniem Stanów Zjed- noczonych. To nie tylko spalone budynki i panika. Pomyśl o lu- dziach. Pamiętasz czubacza Figgy' ego? Jak wskutek pieczenia mięso odpadało od kości? Oto, co się stało z milionami Amerykanów. Ich mięso zsunęło się z kości. Potem przyszli śmieciarze. Hatfield jest całe w popiołach. Bliźniaczki zaczęły płakać. Mama próbowała je pocieszyć. Powiedziała do taty: — Zobacz, co zrobiłeś. — Nic nie zrobiłem, uratowałem je. Jerry zapytał: — Czy to prawda, że nic nie zostało? — Nic, co chciałbyś zobaczyć — odparł tata. — Uważasz, że to źle być na tej łodzi? Och, chłopcze, to wakacje w porównaniu z wojną w Stanach. 296 Haddy zapytał: — Była tam wojna? — Straszliwa. — Próbujesz nas przestraszyć — rzekła mama. — Przestań mówić w ten sposób, Allie. To okrutne. Nie wiesz, co się dzieje w Stanach. — Wiem, co widziałem. Wiem o armiach, o żołnierzach — całe to palenie i zabijanie. — Uderzał swoją miotłą w rzekę. — Wiedzieli, gdzie byłem. Mama trzymała w ramionach bliźniaczki. Usiadły pod daszkiem zrobionym z koszuli taty. Mama powiedziała: — On żartuje, dziew- czynki. Nie zwracajcie na to uwagi. — Też mi żart — powiedział tata. Spojrzał na mnie i mrugnął. — Ale teraz jesteśmy bezpieczni. Ta łódź, ta rzeka. Myślisz, że to ryzykowne, ale ja ci mówię, wszystko idzie dobrze. Żyjemy. To więcej niż można powiedzieć o innych ludziach. Był czerwiec. Rok temu opuściliśmy Hatfield. Przed dwiema nocami widzieliśmy zniszczone Jeronimo. W mózgu taty Stany Zjednoczone zostały starte z powierzchni ziemi w ten sam sposób co Jeronimo — dokonał tego ogień i pozostał tylko dym i chmury żółtej trucizny. Tak powiedział. — Ścigali mnie. Trudno było uciec. Chciałem, żeby przestał. Powiedziałem: — To piękna rzeka. — Teraz o tym mówisz, Charlie! Słyszysz, mamuśka? Mówi, że to piękna rzeka. A pewnie, twoje życie od niej zależy. Więcej nie opowiadał o wojnie w Ameryce czy też o utracie Jeronimo, które były dla niego tym samym. Mówił spokojnie o tym, jak będziemy mogli znów zacząć od nowa. Powiedział, że te trudne ucieczki przed śmiercią zaostrzyły jego umysł. Oto dowód. Znajdowaliśmy się w pipanto liczącym czternaście stóp i płynęliśmy szybko na wybrzeże. Była to tylko płaskodenna łódź, ale mieliśmy cień, siedzenia i dymiący garnek przeciw koma- rom. Tata przemienił ją w coś wygodnego i szybkiego. Mówił w podnieceniu, ale mówiąc, jakby coś tworzył, i podczas tej podróży 297 w dół rzeki ani na chwilę nie przestawał gadać. Martwiłem się. Wczoraj płakał, dzisiaj krzyczał o swoim doświadczeniu i końcu świata. Był bardzo niespokojny i chyba głodny i teraz trudniej niż kiedykolwiek można było przewidzieć, co uczyni. Ale nie było na ziemi bardziej pomysłowego człowieka. 23 Jerry kołysał się na siedzeniu zrobionym przez tatę. Wyszeptał: —Tata myśli, że jest wielki. — I spojrzał na mnie z nachmurzoną miną. Clover spuściła głowę. — On jest wielki. — Jest wielu wynalazców na świecie. On nie jest jedyny. — Nie jest taki jak inni — powiedziałem. — W każdym razie świat jest zniszczony — rzekła April. — Tatuś tak powiedział. Jerry zapytał: — Skąd wiesz, że nie jest taki jak inni? — Tworzy z innych przyczyn. — Z jakich? Popatrzyłem w tył — szeroko otwarte oczy taty dodały mi odwa- gi. Podczas tej chwili przerwy Jerry wyszeptał szorstkim tonem: — Nie wiesz. Ale ja wiedziałem. Tata był pomysłowy, ponieważ potrzebował komfortu. Nigdy się do tego nie przyznał, ale ja wiedziałem to z Jeronimo i z ulepszonej pirogi. Nie zmienił się, wciąż miał pomy- sły, wciąż potrzebne mu były wygody — bardziej niż nam. Zaparł się, żeby ulepszać rzeczy, ale nie był taki jak inni ludzie. Nie mogłem powiedzieć Jerry'emu, gdy tata słuchał. Tworzył wynalazki dla siebie samego. Był wynalazcą, bo nienawidził twardych łóżek i złego jedzenia, i powoli płynących łodzi, i lichych chat, i brudu. I marno- trawstwa — narzekał na koszt różnych rzeczy, ale nie chodziło o pieniądze. Istotnie były marne i rozsypywały się zaraz po kupieniu. Przede wszystkim myślał o sobie! Dlatego wymyślił w Hatfield hydrauliczne krzesło i urządzenie do masażu nóg. Tłumaczyło to jego brak zainteresowania własnymi 298 wynalazkami przemysłowymi, uważał je za mierne, tworzone dla zysku. Wyjaśniało to również jego manię wytwarzania lodu. Dlatego płakał, gdy Jeronimo zostało zniszczone. Nie chciał żyć, jak mówił, jak małpa. Działalność taty, jego podróż, też były wynalazkami. Gdy wyda- ło mu się, że Ameryka jest skazana na zagładę, wymyślił drogę wyjścia. Opuszczenie kraju na bananowej łodzi to jeden z jego najbardziej pomysłowych planów. I Jeronimo dostarczało wielu przykładów jego pomysłowości, choćby urządzenia stworzone przez niego dla ułatwienia życia — jego życia. Te projekty i taktyka stanowiły jego odpowiedź na niedoskonałość świata. Ale czasami litowałem się nad nim. Od braku komfortu i braku satysfakcji kręciło mu się w głowie. Przed chwilą mama, która usłyszała szepty Jerry'ego, oznajmiła: — On jest perfekcjonistą. — Nie bądź zgorzkniała — powiedział tata. Mama patrzyła na dżunglę nad brzegiem rzeki. — Co za miejsce dla perfekcjonisty — powiedziała. Każdy myślał o nim jako o prostym człowieku. Aleja nie dałem się oszukać. Był przeciwieństwem obozowicza. Sadził najlepsze warzywa, bo nie mógł znieść smaku bananów i wabulu. Nienawidził spania pod gołym niebem. — To bezprawne i nienaturalne spać na gołej ziemi. — Zawsze mówił z czułością o swoim łóżku. — Nawet zwierzęta robią sobie posłania. — Stała dostawa lodu za darmo stanowiła jego odpowiedź na tropik, skomplikowany system pomp — na porę suchą. Lubił przeciwności losu skierowane przeciw niemu. Mówił, że pomagają mu myśleć. Ale chociaż był ambitny ze względu na własne wygody, nigdy nie próbował zarobić na swoich wynalazkach — chciał tylko wieść życie, które inni mieliby ochotę naśladować. Honoraria za swoje patenty uważał za „śmieszne pieniądze". — Mogę być samo- lubny — mawiał — ale nie jestem chciwy. Wskutek samolubstwa stał się mądry. Chciał mieć rzeczy, które by mu dogadzały — własne łóżko, własną żywność, a również świat. Jego wyjaśnienia wydarzeń były równie pomysłowe jak jego wyna- 299 lazki. Czy była wojna w Stanach? Czy ludzie go ścigali, jak twier- dził? Czy naprawdę na niego polowali, bo „zawsze najpierw zabijają mądrych"? Nie wiedzieliśmy. Ale jeśli wierzyłeś w coś z tego, mogłeś być tutaj bardzo szczęśliwy. Nie zwracałeś uwagi na upał, owady czy też ciemność, która zagrzebywała cię w nocy. Opowieści taty zabijały twój zmysł węchu. Gdy słyszałeś, co opowiada o Ame- ryce, pocieszało cię, że jesteś tak daleko na Wybrzeżu Moskitów. Jego pocieszało! Oto on krzyczy o swych planach, śmiejąc się z naszego oszoło- mienia. Mogły to być proste projekty, jak ulepszenie drągu czółna albo zrobienie dymiącego garnka przeciwko owadom z łupiny orze- cha kokosowego, albo opis bezpiecznego domu, który miał zamiar zbudować. Albo mogło to być coś zwariowanego. — Jaki szalenie kiepski świat stworzył Bóg! Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktokolwiek krytykował Bo- ga. Ale tata mówił o Bogu tak jak o pracujących akordowo ślusarzach czy elektrykach. — Nieżyjący chłopiec, który bawi się bąkiem. — Tak określał Boga. — A bąk jest prawie pozbawiony energii. Czy czujesz, jak się obraca? Rzadko przestawał mówić. Przypominało to wrzawę dżungli po naszej ucieczce z Jeronimo. Jak ptaki, cykady i nocne bębnienie wzdłuż Rio Sico, i gdy zakręciliśmy w Rio Negro do Paplayi. Ale ze wszystkich dźwięków dżungli najwyraźniej i najczęściej rozlegał się głos taty, który domagał się komfortu. Kilka dni zabrała nam podróż po wybrzeżu, żeby dotrzeć do Laguny Piwowara. Po całej tej gadaninie, przycumowaniu łodzi i spokojnym słabym wietrzyku wyczekiwałem czegoś błękitnego — piasku, fal, palm, plaży. Ale laguna przypominała śródlądowy czer- pak, a jej szyję stanowiło wzniesienie, które zasłaniało ocean i za- głuszało przyjemny dźwięk fal zalewających piasek i wprawiających w tan kamyki. Znaleźliśmy się w błocie. Laguna była szeroka, płaska i bagnista. Brązowa woda rozlewała się muliście do brązowego brzegu. Żad- 300 nych fal — brudna tafla ze szczeciną wodorostów i ściętymi palmami jak stare latarnie. Warstwa błota i mułu pokrywała dookoła brzegi. Muchy gromadziły się tam, gdzie zielone krowie placki schły na krawędziach nieruchomej, czarnej kałuży. — Jest tu okropnie — powiedziała mama. — Nie bądź bezradna. — Tata spojrzał na mnie. — Jest rozgo- ryczona. Haddy zapiszczał z radości, gdy zobaczył Wieś Piwowara. Jego matka tam mieszkała. Chaty skupiły się przy brzegu. Miały kształt dzwonnic i ten sam kolor co laguna. Zambowie wiosłowali na swych łodziach w stronę pali mola. Popołudnie było parne, słońce jak purpurowa obręcz ukazało się w szarej morskiej mgiełce. Tata powiedział: — Tutaj się rozstajemy. — Nie idziesz ze mną, ojcze? — Nie, to znaczy, że ty nie idziesz ze mną. Haddy przełknął ślinę, jakby chciał przełknąć swój strach. Ale wydawało się, że tkwił mu w gardle i poruszał się jak jabłko Adama. Powiedział, że nie jest gotowy, żeby teraz zejść na ląd. — Figgy się ociąga. — Oni zapytają: „Haddy, gdzie twoja łódź?" — Możesz im opowiedzieć o swoim doświadczeniu. Ja mam żonę i czworo dzieci, i nic więcej. I nie skarżę się. Haddy otworzył usta, zaczerpnął duży łyk powietrza i jęknął: — Nic mi nie zostało! Kołysząc czółnem od rufy do dziobu, tata zdjął zegarek z ręki. Był to stary kosztowny zegarek — złoty ze złotą bransoletką. Tata był z niego dumny. Przeżył nasze ucieczki i nasze niepowodzenia. Mocny, wodoszczelny, dokładny, był jedyną wartościową rzeczą na tej łodzi. Tata często mówił, że jest on teraz dwa razy więcej wart niż w chwili, gdy go kupił, i że jego wartość z każdym rokiem rośnie. Ale najprawdopodobniej znalazł go szczęśliwie na wysypisku w Northampton. — To forsa w banku, Fig. Haddy wepchnął ręce do kieszeni spodni. — Nie wezmę twego zegarka. 301 — Nie będzie mi więcej potrzebny — prawda, mamuśka? Wyciągnął chudą rękę Haddy'ego z kieszeni i przesunął mu zegarek nad broniącymi się palcami. I roześmiał się. — Synku, przestrzegaj czasu i uciekaj od zła. Haddy popatrzył na mamę i rzekł: — Speryment. — Zatrzymaj go — powiedziała mama. — Byłeś naszym do- brym przyjacielem. Uśmiechając się smutno do zegarka i zwilżając zęby językiem, Haddy zapytał: — Ale dokąd ty idziesz, ojcze? Tata odparł: — Popłyniemy najciemniejszą odnogą w tej lagunie. I musimy znaleźć w niej najmniejszą szparę, gdzie nie ma ludzi czy możliwości popełnienia plagiatu. Drzewa, woda, ziemia — to wszy- stko, czego nam trzeba. W tej norce się zaszyjemy. Oni mnie nigdy tam nie znajdą. — Nie podoba ci się Laguna Piwowara? — Zbyt odsłonięta — rzekł tata. — Nie chcę, żeby mnie odwie- dzali śmieciarze. Czółno dryfowało w stronę wsi. Widzieliśmy szałasy w kształcie dzwonnic i paleniska, gdzie gotowano, i błotniste brzegi, i mokrych Zambów, i psa. — Chcę znaleźć prawdziwy zakątek. Samotny. Nie zamieszka- ny. Pusty kącik. Dlatego tu jesteśmy. Jeśli ta osada jest na mapie, to już się dla mnie nie nadaje. — Laguny Miskity nie ma na mapie. — Jest bardzo mała? — Ojcze, jest taka mała — rzekł Haddy — że gdy tam się znajdziesz, nie uwierzysz, że tam jesteś. Gdy tata popychał pirogę do mola, Haddy dawał nam instrukcje. Dwie mile wzdłuż brzegu Piwowara do starego koryta rzeki, a potem w głąb lądu przez trzy mile. Płyń tak długo, aż już nie będzie można płynąć. — Przez wdzięczność przedłużał swoje wskazówki, ale gdy wysadziliśmy go na brzeg i poczłapał przez błoto do chaty swojej matki, nie obejrzał się. Podziwiał swój nowy zegarek, podniósł przegub dłoni i wkrótce otoczyły go dzieci, Kreole i Zambowie, śpiewając na powitanie. 302 Odczułem ból, gdy widziałem, jak odchodzi. Już nie należał do nas. Znów byliśmy sami — pierwsza rodzina, jak to powtarzał tata. Ale bez naszych starych przyjaciół, bez Haddy'ego, Maywitów, naszych Zambów i mamy Kennywick, i reszty — wydawało się, że jesteśmy ostatnią rodziną. Znaleźliśmy dopływ sączący się do Piwowara i to było nasze wyjście. Tata pchał łódź do pasma lagun. Ostatnią była Laguna Miskita. Musiała nią być, bo nie mogliśmy płynąć dalej. Z wyjątkiem innej odnogi, która prowadziła w bok i była za mała nawet dla czółna, nie było otwartych wód. Był to ślepy zaułek i nie widać było żadnej chaty. Wyciągnęliśmy naszą łódź na ląd i podparliśmy ją palami. To był nasz dom. Były tu czaple i zimorodki, a nad głowami pelikany. Wśród niskich szarych drzew na skraju potykały się jakieś dzikie krowy z zamglonymi oczami. Laguna kipiała i spływała smugami zbutwienia. Była koloru gotowanej wątroby. Dokoła bzykały muchy. Nawet błoto kipiało, a ciśnienie zbutwiałego gazu pod ziemią poro- biło na brzegu dziury jak dołeczki. — Jesteśmy tu sami — oświadczył tata. — Patrzcie, żadnych śladów! Powiedział, że odtąd nasze życie będzie proste — ogrodnictwo, rybołówstwo i zbieranie tego, co wyrzuci morze. Żadnych trujących urządzeń, żadnych błędów z Jeronimo, nic bardziej wyszukanego, tylko toaleta ze spuszczaną wodą. Warzywnik tutaj, kurnik tam, dobra solidna chata, która nie przemaka. — Kurnik? — zapytała mama. — Gdzie masz zamiar znaleźć kury? — Czubacze—odparł tata. — Kury to termin ogólny. Będziemy hodować czubacze, oswoimy je. — Co jeszcze? — Nic. Na tym polega piękno tutaj. Przeżycie oznacza totalną aktywność. Nie ma czasu na nic innego. — To będzie ciężka próba — stwierdziła mama. — Ciężka próba to uczciwe postępowanie. 303 Tej nocy i przez wiele nocy potem spaliśmy pod podpartą pirogą. Wieczorem było zimno i przygotowywaliśmy naczynia z dymem, żeby odpędzić moskity. Codziennie pracowaliśmy, żeby uczynić to miejsce wygodnym. Robiliśmy to już przedtem w Jeronimo, ale dopiero gdy zajęliśmy się przeczesywaniem plaży, stwierdziliśmy, że nie mamy żadnych narzędzi, tylko nadpaloną maczetę. Zbudowa- liśmy latrynę i miejsce do gotowania, a tata odmierzył krokami ogród — ziemia jest tak czarna i miękka na brzegu, że prawie nie trzeba jej uprawiać — powiedział. — Jeszcze może minąć kilka tygodni, nim zacznie padać. Tym- czasem zbudujemy prawdziwy dom, wodoszczelny, i zasadzimy te nasiona. Gdy tylko przystąpiliśmy do budowy nowej chaty, zachorowała April, potem Clover, potem Jerry i mama. Mieli biegunkę z wysoką gorączką. Zbledli, leżeli pod czółnem, jęczeli i biegali do latryny. Mama powiedziała, że to przez tę całą podróż i naszą dietę: dziki maniok i ryby, i małże, które wykopywaliśmy z błota. — Jeśli to z powodu pożywienia, to dlaczego Charlie nie choru- je? — zapytał tata. — A jeśli to z powodu ciężkiej pracy, to dlaczego nie bolą mnie plecy? — Jak śmiesz oskarżać nas, że udajemy — powiedziała mama. — Tylko pytam. — Nie terroryzuj nas, Allie! Tata zamilkł. Strasznie było słyszeć, jak się kłócą w tej ciszy szarej laguny, ale ich milczenie było jeszcze gorsze. Przez dwa dni nie rozmawiali ze sobą i wskutek tego, my, dzieci, szeptaliśmy. Mama wyzdrowiała, ale wciąż była słaba. Tata powiedział: — Chorzy mogą się zająć nasionami. I oni oczyścili warzywa Miskitów i kukurydzę i suszyli nasiona, podczas gdy tata i ja zbieraliśmy materiał na chatę. Znaleźliśmy opuszczone czółno. Załataliśmy je, uszczelniliśmy szpary. — Jakiś głupiec je wyrzucił, a to doskonała łódź — rzekł tata. R6biliśmy codzienne wyprawy w dół odnogi rzeki i do Piwowara, żeby zebrać drewno wyrzucone przez fale: belki i deski, które wpły- wały przez przybrzeżną zatoczkę i zostały wyrzucone na ląd. Drewno 304 to wbijało się w błoto i miało dużo śrub i gwoździ. Wyjmowaliśmy je i gdy udało nam się je wyprostować, używaliśmy ich do wzmoc- nienia fundamentu chaty. A przeczesywanie plaży i zbieranie tego, co przyniósł przypływ, dało nam inne skarby. Na wybrzeżu chaty przypominały dzwonnice na palach. Ale nie taty. Jego dom miał kształt małej barki na fundamencie, jakby wanienki opartej o brzeg. Włożył dużo wysiłku, żeby był wodosz- czelny, smołował szczeliny, a potem wbijał paski blachy, żeby zabezpieczyć go przed szczurami i wilgocią. Ta barka-chata była większa niż czółno, ale jej podstawa miała jego formę. Pewnego dnia przechodził tędy jakiś Zambo. Nie zauważył nas, dopóki tata go nie zawołał. Miał zmiętą twarz, czystą żółtą koszulę i słomkowy kapelusz. Nazywał się Childers. Szedł do kościoła. Powiedział, że jest niedziela. — Szkoda, że mnie o tym poinformowałeś — oświadczył tata. Śmiech Childersa odzwierciedlał strach. — Gdyby Bóg nie odpoczął siódmego dnia, skończyłby tę pracę. Pomyślałeś kiedyś o tym? Childers zapytał: — Robisz tu barkę? — To dom. — Wygląda jak barka albo łódź. Rzeczywiście, łódź z dachem na błotnistym brzegu z widokiem na Lagunę Miskita. — Gdy przyjdą deszcze, będę suchy jak orzech. Pomyśl o tym. Zambo zastanowił się, potem znów się roześmiał, zagęgał, gdy tata stał naprzeciwko niego. Różnica pomiędzy nimi zdumiała mnie i przeraziła. Zambo w żółtej koszuli, słomianym kapeluszu i z laską, i tata, wysoki, kościsty, czerwony, z długimi tłustymi włosami i brodą, dzikim wzrokiem, kikutem palca i w szortach z płótna żaglowego. Tata był chudszy niż Zambo. I dotąd nie zauważyłem, jak dzikie ma spojrze- nie. Gdybyś nie wiedział, można by pomyśleć, że on jest dzikusem, a nie Zambo. Gdyby Zambo miał takie włosy i oczy, uciekałbym przed nim, co sił w nogach. Ale myśmy się przyzwyczaili, że tata wygląda jak żywy strach na wróble, dziki człowiek lasu, i krzyczy. 305 Zambo prychał ze zmartwienia, gdy tata biegał dokoła chaty, wskazując jej zalety. — Zauważ, jaka jest praktyczna — mówił. — Bez pali, a więc nie zapadnie się podczas trzęsienia ziemi. Posmołowany dach nie będzie przeciekał. Zrobiona z wraków statków, które zatonęły na Wybrzeżu Moskitów. Każdy kawałek budulca został uszczelniony i wygładzony przez ocean. Dwie długie kabiny dla dorosłych i dzieci, każda z osobnym wejściem. Ma wszystko — prywatność, siłę i wdzięk. Będzie tu stała jeszcze długo, gdy szałasy z liści palmo- wych zdmuchną letnie sztormy. Chciałbym przeżyć jakieś złe sztor- my, wtedy mógłbym dowieść, że mam rację. Wtedy wejdę do chaty i będę się śmiał do rozpuku. Grube ściany zabezpieczą przed chło- dem, a wiaterek będziemy mieli od końca do końca przez otwory pomiędzy kabinami. Ponadto mogę podnieść dach. Nie wiem, dla- czego ci to wszystko mówię. Childers powiedział: — Mój dach nie przecieka. — Zobaczymy. Ale szczerze mówiąc, wy, ludzie, tutaj robicie wielki błąd. Zawsze mówicie o dachu, zawsze koncentrujecie się na tym, co na górze. A co z dołem? Childers zaczął się wycofywać. — Dół jest równie ważny. Nie możesz usunąć problemu przez umieszczenie domu na palach i podwyższeniu go o dziesięć stóp. To tylko zwiększa ten problem. Dlatego dom jest podatny na ciosy, rzuca się w oczy i nie jest trwały. Popatrz, co się stało w Stanach! Wykład taty zaskoczył Zamba. Nie odpowiedział, dalej cofał się po błotnistym brzegu. — Ten dom jest wodoszczelny od góry do dołu — rzekł tata. — A twój? Czy twój dom jest wodoszczelny? Teraz Zambo zobaczył mamę i bliźniaczki rozdzielające nasiona na stosiki. Dotknął kapelusza w staromodnym geście powitania. — Jak się czuje mama? — Proszę nie deptać mego ogrodu — powiedział tata. Zambo popatrzył w dół. Nie było tam żadnego ogrodu. Na czubkach palców przeszedł przez wyimaginowane bruzdy. — A teraz robisz bałagan w moim kurniku! 306 Zambo go nie widział. Nie było żadnego kurnika. Ale podniósł nogi, złożył ręce, zmarszczył z lękiem czoło, jakby niewidoczny kurnik stał na jego drodze. — Zapamiętaj sobie. Doświadczenie to nie przypadek. To na- groda dla tych, którzy dalej je prowadzą. To świadomy akt i ciężka praca. Ty wolisz chodzić do kościoła — zabawne miejsce do cho- dzenia, jeśli się zważy, w jakim stanie jest świat i jak do tego doszło. Siódmego dnia Bóg wyszedł z pokoju. Dlaczego ty popełniasz ten sam błąd lenistwa? Po co się modlić, kiedy możesz zbudować taką chatę jak ta? — Nie mam narzędzi — powiedział Zambo w panice. Zaczął biec. Tata poszedł za nim krzycząc: — Ja też nie mam narzędzi. Wszystko, co tu widzisz, zrobiłem swoimi rękami! Ale Zambo już znikł, idąc w kierunku Piwowara. Nie mógł słyszeć słów taty. Zresztą to, co tata powiedział o narzędziach, nie było prawdą. Tata stwierdził: — Nie podoba mi się ten człowiek, bo jest całkowicie pozbawiony ciekawości. Powróciliśmy do pracy. Tata zaprzeczył, że mamy narzędzia. Było to kłamstwo, inny wynalazek. To go pocieszało. Mieliśmy narzędzia i coś więcej niż narzędzia. Wybrzeże Moski- tów dostarczało nam większości tego, czego potrzebowaliśmy. Zna- leźliśmy na plaży młot do wyciągania gwoździ i dopasowaliśmy do niego rączkę. Waląc w koniuszki ogrzanych gwoździ, zrobiliśmy śrubokręty i dłuta. Zardzewiałe ostrze piły, które leżało wśród mors- kich wodorostów, teraz błyszczało, bo stale go używaliśmy. Zna- leźliśmy drut, blachę, butelki ze szczątków okrętów wyrzuconych przez przypływ i zerwane sieci, które połataliśmy, i dostatecznie dużo płótna żaglowego, żeby mama mogła uszyć dla nas szorty i sukienkę dla siebie. Jej igłami były kości ptaków. Mogła mieć prawdziwe igły ze Wsi Piwowara, ale tacie spodobał się ten pomysł zabijania ptaków — śmieciarzy żywiących się padliną — i ostrzenia ich kości na igły. 307 Przeczesywanie plaży było brudną, wyczerpującą pracą. Prawie każdego dnia na początku naszego pobytu na Lagunie Miskita przed świtem, w trzeszczącej ciemności pełnej nietoperzy płynęliśmy czół- nem w dół, przecinając Lagunę Piwowara, do nędznej wioski zwanej Mocobila. Właśnie na zachód od niej, nim Zambowie się budzili, przeszukiwaliśmy plażę, żeby zdobyć pożyteczne przedmioty. Szli- śmy ramię przy ramieniu, tata i ja — a gdy bliźniaczki i Jerry poczuli się już lepiej, też nam towarzyszyli — wyciągając z gęsto zasupłanej masy drewna, sznurów i wodorostów to, co przyniósł nocny przy- pływ. Znaleźliśmy więcej sprzętu do łowienia ryb, niż mogliśmy wy- korzystać, i linę, i szmaty, i plastikowe wiadra, i bryłki smoły, i wios- ła, i drągi do czółen, i garnki, i rondle. Pewnego dnia znaleźliśmy sześciostopową drabinę, a potem kolejno dwa sedesy. To było jak przeszukiwanie wysypiska śmieci w Northampton, ale nie ośmieliłbym się użyć przy tacie słowa śmieciarze. Tak jak w Northampton na wybrzeżu pełno było ptaków i czasami musieli- śmy je przeganiać z wraków przyniesionych przez przypływ, żeby móc przeczesywać plażę. Były na niej sępy i pewnego okropnego dnia tata zabił sępa strzałem z procy tylko po to, żeby nam pokazać, jak reszta sępów będzie się nim żywiła. — Jest tak jak w Northampton — rzekł tata. — Myślisz o wysypisku śmieci? — zapytał Jerry. — O mieście — odparł tata. — O tych wszystkich dzieciakach chodzących do szkoły! Obserwowaliśmy, jak sępy wyrywają krwawiące kawałki z piersi martwego ptaka, podczas gdy jego skrzydła trzęsły się jak połamana parasolka. Drewno i większość przedmiotów, które znajdowaliśmy, wymy- ło i wybieliło morze. Metal pokrywała rdza lub skorupiaki, ale tata brał garnek i uwielbiał czyścić go piaskiem. Odnowił garnki, zamon- tował sedesy w naszej nowej latrynie i zrobił nam sandały z opon samochodowych. Cieszyłem się, że jesteśmy sami. Nikt nie widział naszych głupa- wych szortów i sandałów zrobionych domowym sposobem, czy też 308 składu rupieci, jaki stworzyliśmy w Lagunie Miskita: Zambo, Chil- ders, nigdy nie wrócił. — Działa tu pewnego rodzaju przemysłowy darwinizm — po- wiedział tata. — Rzeczy, które dostają się na tę plażę, to nieznisz- czalne szczątki, które przeżyły sztormy, przypływy i ataki morza. Dowiodły swej wartości — wytrzymały próbę pogody i czasu. Wy- korzystując je, budujemy osadę, której nie będzie można zniszczyć. Wasz przeciętny Crusoe, rozbitek, żyje jak małpa. Aleja nie jestem głupcem. Weźcie te sedesy. To naturalna selekcja. Zbiorniki poszły sobie, ale one są wieczne. Kopnął na bok gumowe lalki bez rąk, trampki nie do pary i kawałki plastikowej pianki. Szydził z porwanych kamizelek ratun- kowych i zardzewiałych aerozolowych puszek. Przyzwyczailiśmy się do jego słów: — Teraz mamy doskonały sworzeń... Mama nazwała tatę sroką. Myślałem, że chodzi o jego głos, ale to przez to przeczesywanie plaży i zbieranie rupieci. Przynosił do obozowiska rzeczy pozbawione praktycznej wartości — chomąto końskie, wtyczkę do kontaktu, i mówił: — Kiedyś odsłonią swoje zalety. Oprócz swoich opowieści o Stanach („To było okropne" — więc dlaczego się uśmiechał?) nie zmienił się. Ale nasza sytuacja bardzo się zmieniła. Mieliśmy dom, żywność i rutynę codziennych zajęć, a jednak życie tutaj było trudne. Trzeba się było krzątać cały dzień. Całkowita aktywność jest dobra — twierdził tata. Cel — przeżycie — daje ci zdrowie. Ale często chorowaliśmy — biegunki, gorączka, ukąszenia pcheł piaskowych, i musieliśmy zostawać w hamakach. Mama wyciągała gnidy i wszy z naszych włosów. Każde skaleczenie było zainfekowane i trzeba było je przemywać gorącą wodą morską. Tata nigdy nie chorował. — Ja się nie chwalę. Po prostu nie poddaję się. Zwalczam to. Bądźcie czyści, a nigdy nie zachorujecie. Przyszliśmy na lagunę z jednym kawałkiem mydła. Tata nie mówił, skąd je miał. Myślę, że zwędził Indianom Miskitom, na Rio Sico po swoim prysznicu. Mydło szybko się skończyło. Ale w Mo- cobili był sklep prowadzony przez Kreola imieniem Sam. Tata 309 nazwał go wujem Samem. Sprzedawał mąkę, oliwę, siekiery i haczy- ki do wędek miejscowym Zambom. Tata unikał tego sklepu. Wuj Sam zobaczył nas kiedyś, jak przeczesujemy plażę, i zapytał tatę, czy się trochę zna na generatorach. Jego się zepsuł. Tata napra- wił go, ale nie chciał wziąć za to pieniędzy. Wreszcie gdy wuj Sam nie dawał mu spokoju, zgodził się zabrać pudełko żółtego mydła do prania. — Właśnie tylko tego nam brakowało na lagunie — powie- dział tata. — Nim je zużyjemy, znajdę sposób, żeby samemu robić mydło. — Przypomniał nam, że w Jeronimo wyrabialiśmy mydło z tłuszczu świńskiego. — Dobre na to, co wam dolega. Moglibyście je jeść! Nie rósł tu nadrzeczny deszczowy las i chmurna dżungla, które zaczęliśmy lubić w Jeronimo. Był to las przybrzeżny, niski, słony, gorący i pełen chudych much. Nie było tu tapirów ani wydr, tylko jaszczurki i szczurowate zwierzęta, i ptaki morskie, które po upie- czeniu okazywały się tłuste. Zabijaliśmy ptaki dla ich puszystych piór, a nie mięsa, bo tata chciał mieć miękkie poduszki. Otaczały nas bagna, w których stały zbutwiałe drzewa, nagie i szare. Tam, gdzie odpadała kora, pojawił się grzyb. Po zachodzie słońca w tych bag- nach pogwizdywały nietoperze. Rosły palmy. Tata kazał mnie i Jer- ry'emu wspiąć się na nie i zrzucić orzechy kokosowe. Jerry bał się wysokości i zaczął płakać, zanim znalazł się w połowie drogi, a na ziemi powiedział mi, że tata to kretyn. — Jeśli nie będziesz z nim współpracować, znienawidzi cię — powiedziałem. — Chcę, żeby mnie nienawidził. Czasami myślałem, że teraz, gdy jesteśmy sami, znamy się lepiej i lubimy mniej. Tata wiedział, że jesteśmy słabi i przestraszeni. Wybuchały kłótnie. Nie było gdzie się chować. Tęskniliśmy za „Akrem". Wciąż panowała pora sucha — gdzie jest deszcz? Po trzech tygodniach zauważyliśmy, że poziom wody w lagunie obniżał się prawie o stopę na tydzień. Ukazały się połamane łodzie, podziura- wione czółna, czaszki krów, ości ryb, wszystko czarne od błota. Pewnego drda pojawiia się górna krawędź nadbutcia todz\ wiosto- 310 wej, jakby zarys okna kościoła na powierzchni laguny. Wyciągnęli- śmy ją na brzeg i odkryliśmy, że pokryty mułem motor przyczepny jest do niej przymocowany. Tata rozebrał go i zaczął czyścić każdą część. Użyliśmy łodzi jako wanny. — Tylko do tego nadają się dingi misjonarzy. Mama stwierdziła, że nie ma sensu majstrować przy motorze, kiedy jest tyle roboty z sadzeniem roślin. Właśnie pokazały się kiełki w płytkich pudłach. Trzeba je będzie szybko wysadzić w rzędach. To doprowadziło do sprzeczki. Gdybyśmy byli w pobliżu, chy- baby tak nie wrzeszczeli. Ale my byliśmy w czółnie i łowiliśmy węgorze. Używaliśmy obciążonej kolistej sieci, podobnej do tej, którą jakiś człowiek zarzucał pierwszego dnia naszego pobytu w La Ceibie. Żal mi go było. Ale teraz my byliśmy jak ten biedny rybak. Z naszej zatoczki słyszeliśmy, jak tata mówi: — Nie mam zamia- ru wyrzucać tego motoru. Nigdy nie wiadomo, kiedy się może przydać. — Sroka. Nie widzieliśmy ich. Ich głosy szybowały nad laguną. Docierało do nas echo odbite od martwych drzew i brzegu, gdzie hiacynty pozostawione przez opadającą wodę zaczęły zwijać swe płatki. — Ta sroka uratowała ci życie, mamuśka. Gdyby nie ja, wszyscy zginęlibyście. — Nie możesz się chwalić Jeronimo. Przede wszystkim narazi- łeś nasze życie na niebezpieczeństwo. — Kto, do diabła, mówi o Jeronimo? — Mówisz, że uratowałeś nam życie. — Jeronimo to był błąd w ocenie. Byłem zbyt ambitny. Myśla- łem, że lód jest odpowiedzią. Ale teraz wiem, że ochrona własnego istnienia to sprawa najważniejsza. Uratowałem wam życie, zabiera- jąc was do Jeronimo! — Wysadziłeś nas w powietrze! — Wyciągnąłem was ze Stanów. Ameryka zatonęła, mamuśka. Dosłownie. — Skąd wiesz? — To jest dowód. Zabrzęczał czymś, czego nie mogliśmy zobaczyć. — Śmieci — powiedziała mama. — Łupy człowieka przeczesującego plażę. To detritus umarłej cywilizacji. Część, która się utrzymuje na powierzchni wody. Ame- ryka runęła i te rzeczy przypłynęły do naszego samotnego brzegu. — To zwariowane wyjaśnienie. — Zgadzam się. Ale świat zwariował. I my przyszliśmy tutaj. Znasz lepsze miejsce? — Allie, zabijesz nas tutaj! Jej głos drgał wzmocniony przez wodę. Zostaliśmy w naszej zatoczce, trzymając mocno sieć i krótkie wiosła, słuchając. Clover powiedziała: — Mama zaczyna rozrabiać. To wszystko przez nią. Na to Jeny: — Ty też jesteś kretynką, Clover. Mama ma rację. Tu jest strasznie. Mam nadzieję, że uderzy go po głowie. — Chcę uciec z tego ohydnego miejsca — odezwała się April. Kazałem im wszystkim się zamknąć pod groźbą, że wywrócę czółno i będą musieli po nie popłynąć. — A jeśli tata ma rację? — powiedziałem. I słuchaliśmy dalej kłótni. Teraz on mówił: — Staram się, żeby życie było dla ciebie znośne. Bardziej niż znośne! Tu jest życie usłane różami w porównaniu z tym pustkowiem, które opuściliśmy. — W Jeronimo? — W Stanach! Tam pozostali tylko śmieciarze! Jesteśmy pier- wszą rodziną, mamuśka. Wiemy, co tam się stało. Gdy tylko zasie- jemy nasze rośliny, będziemy samowystarczalni. — Twój ogród to fantazja. Twoje kury to fantazja. Nie ma plonów. Nic nie posadziliśmy. Mówisz o zwierzętach domowych i o tkaniu. Tu niczego nie ma, tylko śmieci z plaży. Wszystko, co robisz, to wygłupiasz się z tym motorem. Spójrz na siebie, Allie. Nie wyglądasz jak człowiek. O tym samym myślałem, gdy Childers, Zambo, szedł do kościoła w czystej koszuli. A więc mama też to zauważyła. — Proszę cię, żebyś patrzyła w przyszłość — powiedział tata. 312 — Puść wodze wyobraźni. Dowiodę, że mam rację. Ale nie jestem tyranem. Nie będę cię tutaj trzymał wbrew twojej woli. Jeśli nie jesteś zadowolona, możesz... Nic więcej. Słuchaliśmy, ale słyszeliśmy tylko uderzenia wody o czółno i pisk czapli. Wyleźliśmy z naszej zatoczki i zobaczyliśmy, że podwórze jest puste, ogień się nie pali. Kupa rupieci, drewna i metalu z plaży wyglądała jak śmieci wyrzucone przez przypływ. Potem zobaczyliśmy tatę. Był sam, miał gumowe buty nie do pary, jeden wysoki, drugi niski. Nic nie mówił. Czy domyślił się, że słyszeliśmy kłótnię? Zaczął rydlem kopać ogród na błotnistym wale tuż nad laguną. Dołączyliśmy do niego i bez słowa pomagaliśmy robić bruzdy na sadzonki. Pracowaliśmy nadąsani i zawstydzeni całe popołudnie. O zmroku pojawiła się mama. Objęła nas. Spacerowała, powie- działa. Ale nie ma gdzie pójść. Miała nogi zabłocone do kolan, we włosach jakieś kolce, brudną twarz. Płakała. — Weź prysznic — rzekł tata. — Dobrze ci to zrobi. Jerry zapytał: — Mamusiu, jak długo będziemy w tym miejscu? Nie odpowiedziała, patrzyła na tatę. Tata odezwał się: — Odpowiedz mu. — Do końca naszych dni — odparła. Tata wydawał się zadowolony. Uśmiechnął się i rzekł: — Mamy szczęście, zdaje się, że zaczyna padać. 24 Pasemka chmur koloru kleju poprążkowały błękit nieba nad nami, ale za laguną w kierunku Piwowara tworzyła się każdego popołudnia gęsta ława chmur. Pozostawała tam i drgała. Szaroczarna o fakturze stalowej waty. Czasem wyglądała jak stok górski, wisiała i gęstniała, aż zmiotła ją noc. Każdego ranka nie było tych chmur, a pasemka i kłęby obłoków przypominały baloniki na ładnym suficie. Czarna chmura zawsze wracała później, wyglądając złowrogo. Ale deszcz nie padał. 313 Tata krzyczał, żebyśmy mu pomogli sadzić w ogrodzie. Coraz bardziej szalał. Mówił, że jesteśmy okropnie leniwi i powolni i nigdy nas nie ma, kiedy on nas potrzebuje. Wściekał się, że nie ma deszczu. Obiecał go, a on nie przyszedł. Najbardziej wrzeszczał na Jerry'ego. Jerry wołał na niego: Ple-ple. Przypuszczaliśmy, że deszcz spadnie tak jak w Jeronimo, że jego czarne pręty będą bić o drzewa. Ale codziennie czarna chmura tylko się zbierała i trochę wiało. Tata powiedział, że szkwał idzie od morza i że w każdej chwili możemy zmoknąć do suchej nitki. Pracowaliśmy i czekaliśmy w spokojnym upale, obserwując na wschodzie ciemne niebo nad wierzchołkami drzew. Burza czaiła się i przyglądała się nam swoimi obwisającymi zmarszczkami chmur. Ale się nie zbliżała. Woda w naszej lagunie wciąż opadała. Liście lilii wodnej koły- sały się na długich łodygach. Ziemia była tak sucha, że błoto stward- niało i stało się tak sztywne i gładkie jak cement. Żeby zasadzić kiełkującą fasolę, kukurydzę i rozsady pomidorów — trzeba było rozbijać tę błotnistą skorupę, robić w niej rowki. Taszczyliśmy wodę w wiadrach i wlewaliśmy do tych szczelin, żeby nawilżyć korzenie. To była nasza praca, dziecięcej brygady nosiwodów, a tata zaj- mował się pompą mechaniczną. Zrobił jedną, która podnosiła lewar- kiem wodę do drewnianych śluz, szereg rynien z dźwigniami, które łapały i dostarczały ruchem wahadłowym wodę laguny na błotnisty brzeg z wielkim pacnięciem i trzaskaniem desek. Ale potrzeba było siedmiu mężczyzn, żeby pompa mogła działać, i tata ciągle na nas grzmiał, więc chodziliśmy z wiadrami. — Dlaczego ona tak tam wisi? — pytał, wykrzywiając twarz do czarnej chmury. — Dlaczego nie pada? Noszenie wody i zdobywanie żywności to były nasze główne obowiązki, a mimo to wskutek upału wyschły nasze rowy i zwiędły niektóre rośliny w ogrodzie. Wieczorem jedliśmy maniok, muliste ryby i gotowane banany. Tata zachowywał się tajemniczo. Nie mogliśmy zobaczyć, czyje, czy śpi. — Czekam, aż sytuacja się poprawi. Nie odpocznę, dopóki się nie zmieni, i nie złapiecie mnie najedzeniu tego świństwa. Mówił, że gdy nie je, potrzebuje mniej snu. Wykorzystywał 314 nocne godziny na reperację motoru. Wycierał części i robił nowe uszczelki do tłoka. Ale nie mieliśmy ani benzyny, ani oleju i tam gdzie powinny być świece, były puste łożyska. Tata jednak jakoś się tym nie przejmował. Smarował go tłuszczem pelikana i szarpał sznur rozrusznika, dusząc go tak, że dławił się i terkotał. Rozchodził się przy tym zapach pieczonego pelikana. Mama uważała, że ten motor to jego zabawka. — Dzięki niemu nie wariuję — mówił tata. Słysząc to, mama wstrzymywała oddech, wpatrywała się w nie- go, aż on się odwracał. — Deszcz!—krzyczał do czarnej chmury. Krzyczał tak głośno, tak natarczywie i rozkazująco, że garbiliśmy się, oczekując ulewy. Ale była tylko chmura i zmieniający kierunek wiatr. Potrząsnął rękami i rzekł: — Gdy przybyłem tu na Wybrzeże Moskitów, ogarnęło mnie przerażenie, że ci ludzie tak mało uczynili, żeby ulepszyć swoje życie. Żyli jak wieprze. Krzywiłem się z bólu na widok ich zachwaszczonych plonów i ich wzruszających domów. Co oni jedzą — łuski kukurydzy? Czy żują swoje palce? Czy śpią z twarzą w dłoniach, a deszcz spływa im po ramionach? Czym się wycierają? Gdzie są ich narzędzia? Czy marzą, a jeśli tak, to o czym? Byliśmy w ogrodzie, podlewając rośliny. Trzymaliśmy nierucho- mo nasze wiadra, żeby słuchać. — Tak myślałem — ciągnął. — Teraz, po roku, zdumiewa mnie, że mają tak dużo! — Jerry mówi, że ty nie szanujesz Zambów — powiedziała Clover. Jerry, zdradzony, miał zmartwioną i nieszczęśliwą minę. — Jestem pełen podziwu dla nich — rzekł tata. — Chociaż żyją jak wieprze. Ale to nie dla mnie — żyć z dnia na dzień w nędzy. To nie w moim stylu. To jest trwała osada. Nigdy nie obiecywałem, że będzie łatwo. Kładziemy właściwe fundamenty. To jest organizm. Gdy zacznie działać, sytuacja się zmieni. „Myśląc głośno", mówił o hodowli czubaczy, które są podobne do indyków, i o stworzeniu nowej farmy rybnej, i o konserwowaniu 315 mięsa w wędzarni. Prawdziwym problemem nie jest żywność, lecz brud. Chciał ułożyć deski na błotnistym pasie, który był naszym podwórkiem, i zrobić pomost, i stopniowo zmienić go w szeroki osłonięty ganek z łazienką. Zdrowa żywność, czystość, dużo gorącej wody i żadnych owadów. — Widzę wylęgarnię tutaj i wieżę ciśnień, i bojler. To nie brak lodu jest problemem w tropikach, ale brak gorącej wody. Kto by pomyślał? Widzę układ przecinających się dróg do miejsca cumo- wania i podpórki pod rośliny w ogrodzie. Same mosty i chodniki z desek. Wasze nogi nigdy nie będą dotykać ziemi. Zrobimy z tego obozowiska na lagunie ogromne molo! Był to dobry pomysł, ale jak dotąd mieliśmy tylko małą, wodo- szczelną chatę na błotnistym brzegu i skład rupieci — stertę drewna i skrawków metali, wysoką na osiem stóp, które przyciągnęliśmy po kawałku z plaży. Tata powiedział, że chce je przesortować ale nie było na to czasu. Ogród, nasza największa nadzieja na przeżycie, stale nas zatrudniał. I już szczury znalazły stos rupieci i zagnieździły się tam, i wydzierały się wraz z szopami, nocnymi włóczęgami. Nasz obóz wyglądał gorzej niż jakakolwiek osada Miskitów czy Zambów, jaką widziałem. Byłem zadowolony, że nie mieliśmy go- ści, bo wiedziałem, że uznają ją za dziwną. Jeśli nie będą się z nas śmiali, będą się nad nami litowali. Było rzeczą jasną, że przyszliśmy tutaj z niczym i teraz mieliśmy tylko to, co znaleźliśmy na plaży. Późnym popołudniem, gdy czarna chmura wisiała od strony wschodniej, dym z obozu unosił się do góry; nasze mieszkanie wyglądało jak śmietnisko na szarym brzegu, gdzie zrozpaczeni lu- dzie przyszli, żeby umrzeć. — Jesteśmy uciekinierami z więzienia — stwierdził tata. Tak myślał o Ameryce. Ale jeśli zagubiliśmy się i schwytało nas w pułapkę bagno na wybrzeżu, to czy nie jesteśmy nadal więźniami? Tak myślałem, gdy widziałem naszą chatę i rupiecie z czółna ze środka laguny. Jerry i ja nauczyliśmy się sztuki zarzucania kolistej sieci i wybaczano nam nieobecność w brygadzie nosiwodów, jeżeli dostarczaliśmy ryb czy węgorzy. Lubiliśmy wiosłować do końca laguny, tak że nie musieliśmy oglądać tego, co tata nazywał domem. 316 W jakiś tydzień po tym, jak po raz pierwszy pojawiła się chmura burzowa, gdy Jerry i ja siedzieliśmy w czółnie, łowiąc ryby, usłysze- liśmy głośny huk. Przypominał wystrzał armatni. — Tata uruchomił silnik — rzekł Jerry. Ja też myślałem, czy też chciałem myśleć, że ten silnik wyciągnie nas stąd. Powiosłowaliśmy do domu, gdzie tata stał na suchym twardym błocie. Oczy miał bez wyrazu. Słuchał. Jerry zapytał: — Uruchomiłeś motor? — A jeśli tak? — Możemy wrócić do domu. To było zabronione słowo. — Frajer! — rzekł tata. Znów rozległ się ten huk. Nie był to motor. Był to odgłos dalekiego grzmotu. — Dlaczego nigdy mi nie wierzysz? Dalej grzmiało, czasem jakby waliły armaty, a czasami powoli i okropnie, jakby ściana z cegieł runęła do piwnicy. Jakby cała cywilizacja zawaliła się, ginąc pod swoim przytłaczającym cięża- rem, stwierdził tata. Dźwięki te dochodziły stamtąd, gdzie znajdo- wała się chmura. Tata szczerzył zęby i mówił: — Wojna! Z przeciwnej strony laguny dobiegła zwariowana odpowiedź na grzmot: — guń! guń! guń! — i znów te same cztery nuty, ale cichsze. To małpy wyjce za każdym razem, gdy grzmiało, skrzeczały i ryczały. Coś jeszcze dziwniejszego działo się pod wpływem grzmotu. Na całej lagunie, jakby zbudzone hałasem, stworzenia zaczęły wyłazić z zakopanych jaj. Najpierw wyłoniły się żółwie i iguany, potem aligatory. Jaja były ukryte w błocie, ale gdy te śliskie łuskowate istoty wyczołgały się, ciągnęły za sobą skorupki jaj i zostawiały te spękane pokrywy na brzegu. Pod huczącym niebem laguna się ożywiła. Podczas tego okresu grzmotów przyczłapał Haddy od strony Laguny Piwowara. Miałjasne spojrzenie i uśmiechał się, jak dopiero co wylęgła iguana z flegmą na przednim zębie. Przyniósł nam paczkę 317 z mięsem skorupiaków, żywe kurczaki związane sznurkiem i torbę cukru. Podrapał się w plecy, ocierając o drzewo, a cały czas patrzył na stertę rupieci. Potem pocałował bliźniaczki i zapytał: — Jak leci? W porządku tutaj? — Podaj mi linę, Charlie — powiedział tata. Nie okazał zdumie- nia wizytą Haddy'ego, a gdy dałem mu linę, okręcił ją dokoła rozrusznika i szarpnął. Usłyszeliśmy „hop-hop-hop" i poczuliśmy smród ptasiego tłuszczu. Włosy taty powiewały. — Przyniosłem trochę ślimaków. — Czy wyglądam na głodnego? — Tata zupełnie go zignorował i w dalszym ciągu szarpał rozrusznik. — Hip! Hip! Hip! — Haddy bardzo dobrze naśladował ten łoskot. — To jest speryment, naprawdę! — To? — Silnik bez świec i oleju! — To zajęcie pozwala mi nie zwariować. — Tata znów obrócił linę. — Pomaga myśleć. Planuję swój bojler i ścieżki. Trzeba jakoś zabezpieczyć się przed tym błotem! — Przyniosłem trochę cukru. — Biały cukier. — Żachnął się tata. — To najgorsze, co możesz włożyć do ust. Nie ma ani uncji wartości odżywczej, same kalorie, które spalają się tak szybko, że z sykiem niszczą każdą witaminę B i C w twoim ciele. Wywołuje skurcze, choroby nerek, zmęczenie i — czy wiesz o tym? —jest nałogiem jak narkotyk. Figgy, przyszedłem tutaj, żeby uciec od tej trucizny. — Następnym razem przyniosę ci benzynę i olej — rzekł Haddy. — I zestaw świec. — Nie potrzebuję. — Dlaczego palisz kurzy tłuszcz? — Bo nigdzie się nie wybieramy — odparł tata. Haddy zobaczył Jerry'ego. — Jak leci, Jeny? — Nie rozmawiaj z nim. Jest w niełasce. — Nie mogę pojąć, jak nas znalazłeś — odezwała się mama. — Przyszedłem od strony starego koryta rzeki. Popatrzyłem tu, 318 popatrzyłem tam. Mam doświadczenie, wtem usłyszałem głos ojca. Jak wam się podoba ten grzmot? Człowieku!, ale będzie burza! Rozejrzał się po naszym obozowisku i pociągał nosem jak królik. — Piekielne miejsce ta laguna. — Wciąż się urządzamy — powiedziała mama. — Nie bardzo to jeszcze wygląda, ale Allie ma plany. Znasz Alliego. — Sperymenty — rzekł Haddy. Tata nie uśmiechnął się. Szarpnął linkę silnika i powiedział: — Wracamy do roboty. — Twój ogród jest bardzo blisko wody. To twoja barka? — Chata — sprostowała mama. — Dom — rzekł tata. — Dom, tak? — Haddy przygatry wał się jego budowie. — Dom bardzo blisko wody, naprawdę. — Woda jest tam — rzekł tata, otwierając szeroko usta, żeby powiedzieć to wyraźnie. Wskazał błotnisty pas przy wybrzeżu laguny. — Dojdzie tu, gdy spadnie deszcz. Dojdzie do tej sterty śmieci. Skąd się tu one wzięły? Wyjce? Pawiany? Tata zbliżył się do Haddy'ego z liną, jakby miał zamiar okręcić mu ją dokoła chudej szyi. — Dlaczego próbujesz wszystkich zdener- wować? — zapytał. Haddy zaapelował do mamy. — Wcale nie próbuję, mamo. — Allie się wścieka, bo nie pada. Tata rzekł: — Nie mam kontroli nad żywiołami. Gdybym miał, świat nie znajdowałby się w stanie takiego bałaganu. Mów do mnie o rzeczach, które mogę kontrolować. Jak moją złość... którą kontro- luję w tej chwili. — Przyjdzie deszcz, kiedy będzie gotów — stwierdził Haddy. — A gdy już przyjdzie, będziesz chciał, żeby sobie poszedł. Tak to jest. Będziemy mieć deszcz, na pewno. To dopiero będzie doświad- czenie! — Nie powiedziałeś, co cię do nas sprowadza — rzekł tata. — Czego ty właściwie chcesz? — Przywitać się i dowiedzieć, jak leci. Powiedzieć o mojej nowej łodzi. 319 — Powiedzieć nam, jak straciłeś swój nowy zegarek. A więc o to chodziło. Tata zauważył. My nie. Haddy nie nosił złotego zegarka, który dostał od taty. Dlatego tata był taki zły. Haddy rzekł: — To ta sama historia co historia łodzi. Zamieniłem zegarek na łódź. Nie łódź z motorem. Ale z żaglami. Nie mógłbym przepłynąć nią przez tak płytką wodę, więc przyszedłem. Chcesz ją zobaczyć? — Nie — odparł tata. — Nazwałem ją „Omega", jak zegarek. Bardzo ładna ta łódź. — Miałem ten zegarek piętnaście lat. — Jest trzecia... trzecia trzydzieści — powiedział Haddy, wpa- trując się w aureolę mglistego słońca, żeby udowodnić, że bez zegarka wie, która godzina. — On po prostu go oddał! — Żachnął się tata. Mama powiedziała: — Myślałam, że aprobujesz takie rzeczy. — Za moją łódź — powiedział Haddy. — To słodka łódź. — Łódź to nie jest odpowiedź. — Ja nie zadaję pytań. — Postaraj się zadać sobie pytanie, gdzie będziesz za piętnaście, dwadzieścia lat. — Powiem ci, gdzie będę w przyszłym tygodniu — Cabo Gra- cias. — Haddy zwrócił się do mamy. — Dostałem pracę. Przewóz ślimaków i żółwi z Carataski do Cabo Gracias. Znasz to miejsce? Mama zaprzeczyła. — To na przylądku, przy ujściu Wonks. To niezła rzeka. Patuca przy niej to sadzawka. Chcesz tam popłynąć, mamo? — Bardzo. Moglibyśmy zabrać dzieci. — Zabiorę was na dobrą wyprawę, na pewno. Popatrzycie na krowy morskie, na żółwie. Za kilka tygodni to miejsce będzie pełne żółwi składających jaja. Słodka zielona woda i przyjemny piasek. Dzieciaki będą pływać, my będziemy łowić ryby i cały świat u na- szych stóp. • Pragnąłem tego, ale gdy spojrzałem na tatę, wiedziałem, że to nigdy nie nastąpi. Miał pochmurną minę. Odpędził nas i zawołał do mamy: ? 320 — Przestań go zachęcać! Dopiero zaczęliśmy ogród. Musimy zbudować chodnik z desek, staw rybny i kurnik. Staram się założyć tu solidny fundament i nikt mi nie pomaga. Figgy, czy nie widzisz, że mamy tu robotę? — To jeszcze jedna przyczyna, dlaczego przyszedłem—powie- dział nerwowo Haddy, ściskając przegub dłoni, żeby ukryć miejsce, gdzie był zegarek. — Ta laguna to nie jest miejsce dla porządnych ludzi. To bagno i udręka. A pawiany? — słyszysz? Martwią się o deszcz i martwią się naprawdę. Bo gdy spadnie, odświeżą się, a twój speryment cały zmoknie, ojcze. — Co proponujesz? — Wieś Piwowara całkiem przyzwoita dla rodziny. — On uważa, że tu nie jest przyzwoicie. Ten dzikus, który oddał mój zegarek, insynuuje... — Nie bądź niegrzeczny, Allie — powiedziała mama. — Ktoś go tu przysłał. Kto cię tu przysłał, Fig? — Nikt! — Wracaj i powiedz temu, kto cię przysłał, że tu jest teraz nasz dom. Tu mieszkamy. To wysiłek pionierów. Haddy zagryzł wargi. Jerry zawołał: — Ja chcę iść z Haddym. — Widzisz, co zrobiłeś! Haddy próbował się ruszyć. Ale nogi miał tak ciężkie, że nie mógł ich dźwignąć. Ciągnął je, wciąż mocno trzymając przegub dłoni, potykał się, prawie usiadł. — Dobrze, Jerry, zostaw wiadro i idź. Rusz się! Ale pamiętaj. Jeśli pójdziesz, pójdziesz na dobre. Nie wracaj. Nie chcę więcej widzieć twojej twarzy. — Allie! — krzyknęła mama. — To taktyka — rzekł tata do Jerry'ego. — Czy jesteś na tyle mężczyzną, żeby się na to zdobyć? Jerry zaczerwienił się i odwrócił wzrok, gdy łzy napłynęły mu do DCZU. — A więc wracaj do roboty, chłopcze. — Głos taty był szorstki jak papier ścierny. 321 Clover powiedziała: — Po pierwsze, ja nie chciałam iść, tatusiu. — I Jerry z wściekłością spojrzał na nią. — Te duszone ślimaki będą świetne — powiedziała mama. — Proszę usiąść, Haddy. Ale Haddy jeszcze nie wrócił do siebie po tym powiedzeniu taty, „Widzisz, co zrobiłeś?" Spojrzał na stopy, może zastanawiając się, dlaczego nie chcą go stąd zabrać. Potem patrzył na tatę z przestra- chem. Tata rzekł: — I oto nadchodzi. Czarne chmury zgromadziły się na wschodzie, a tata krzyczał gromkim głosem. Wiatr ustał i przez pewien czas nie było czym oddychać. Pot przyciemnił brodę taty. — Nienawidzę tego. Huk armatni, walenie się ścian, cegły spadające do piwnicy Ameryki. — Grzmot przypomina kamienie. — Haddy zwykle martwił się po kreolsku. — I jeszcze coś ci powiem. Wiem, dlaczego przyszedłeś tu dzisiaj, bo wreszcie usłyszałeś, co się stało w Stanach. Chciałem, żeby Haddy zaczął mówić. Ale milczał. Tata zrobił krok w jego stronę. Ciało Haddy'ego mówiło „nie", ale jego twarz „tak". — Przyznaj, Figgy. — I nowy grzmot wstrząsnął laguną. — Coś słyszałem — rzekł Haddy. — Że zostały zmiecione z powierzchni ziemi. — Tak, ojcze. — I boisz się. — Tata utkwił wzrok w jego twarzy. — Na pewno. — Dlatego — tata mówił powoli, uśmiechał się — nazywam to przyszłością. Chata-barka na błotnistym brzegu, czółno, pompa ze śluzą, do której obsługi trzeba było siedmiu osób, ogród sadzonek, kupa śmie- ci, muchy, skaczące szczury i małpy-wyjce bębniące: guń, guń, guń. Kiedy ktoś jest chory i przestraszony, jego dolegliwości uwida- 322 czniają się, a jego obrażenia rzucają się w oczy. Zobaczyłem szramę na czole Haddy'ego, której nigdy nie widziałem. — Nim odejdziesz, rozejrzyj się dokoła... i powiedz, co widzisz — rzekł tata. Haddy popatrzył z jednej strony na drugą, przełknął ślinę i po- wiedział: — Mówisz o tej kupie śmieci, ojcze? < Jerry wyszeptał do mnie: — Kupa śmieci, racja. To całe miejsce jest śmietnikiem. Dlatego chciałem stąd iść. A ty nie? — Widzę kwitnącą wioskę — rzekł tata. — Widzę zdrowe dzieci, kukurydzę na polach, pomidory na krzakach. Ryby pływają, a pompy bulgoczą. Duże miękkie łóżka. Mamę przy kołowrotku. Czubacze, które jedzą z ręki. Małpy, które zbierają kokosy. Wę- dzarnię. Wszechogarniającą aktywność! Oto, co widzę. I każdy, kto... Haddy zaczął się oddalać. Spieszył się, popędzany siłą słów taty. Były to tylko słowa. Żadna z tych rzeczy nie istniała. A gdy Haddy odszedł, tata mówił do nas. — .. .Kto tego nie widzi, nie ma tu co robić. Po czym szarpał liną motoru, jakby go dusił. Myślałem o Haddym potykającym się w ciemności na swych dużych człapiących stopach, gdy Jerry znów się odezwał: — A ty nie, Charlie? Nie chciałeś z nim pójść? — Nie — odparłem. — Tata zwariował. Powiedział to tak, że dostałem gęsiej skórki. — Dlatego chcę iść. — Zaczął płakać, ale zwiesił głowę, żebym tego nie widział. — Jeśli nie pomożemy tacie, wszyscy umrzemy — powiedzia- łem. — Nie chcę mu pomóc! Jerry był biedny. Skarżył się, że tata go prześladuje, a faworyzuje bliźniaczki. Tata stale do niego mówił: „Jesteś strasznie brudny". Nazywał go próżniakiem. Kazał mu się wspinać na drzewa. Z nas wszystkich Jerry najbardziej chorował na biegunkę i źle wyglądał — 323 blade policzki, długie, pełne kurzu włosy, chuda szyja i strupy tam, gdzie drapał się po ukąszeniu much. Pogoda wpływała na tatę. W wilgotnym upale i ciszy laguny milczał. Przy grzmotach zaczął się kłócić z mamą. Miał swoje humory, wrzeszczał, czepiał się Jerry'ego. Wiedział, że Jerry nazy- wał go Ple-ple, i nie dawał biednemu dziecku spokoju. Jerry był zły i bezbronny. — Chcę do domu — rzekł Jerry. Było to zabronione słowo. — Tutaj jest dom — oznajmiłem. Powiedziałem, że Ameryka została zniszczona, że uciekliśmy w samą porę. Nic nie zostało, tylko to, co wyrzuciło morze na plaży przy Lagunie Piwowara. — To tata tak mówi. — Haddy też! — Nie obchodzi mnie to. — Jerry zaczął się drapać. Nigdy nie wyglądał gorzej. — Szkoda, że Haddy poszedł. Nigdy już nie wróci. — No, widzisz. Musimy ufać tacie. — Ja mu nie ufam. To po prostu człowiek, który śpi w naszej chacie. Nie mogłem go pocieszyć. A jego złość wzbudziła moje wątpli- wości — więc po cichu, gdy tata zbijał młotkiem kurnik dla czuba- czy, które zamierzał hodować, zapytałem mamę. Co się wydarzyło w Stanach? Czy zostały zniszczone? Pytanie zasmuciło ją. Ale powiedziała: — Tak myślę. — Nie — rzekłem. — Tak. — Odgarnęła włosy z moich oczu i przytuliła. — Bo jeśli tak się stało, jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. — A jeśli tak się nie stało? — zapytałem. — To popełniamy okropny błąd. Byłem za duży, żeby siedzieć na jej kolanach. Ukląkłem obok niej i przez chwilę sądziłem, że walenie młotem przez tatę i rozlega- jące się grzmoty to dźwięk jej serca. — Ale to prawda — rzekła — słyszałeś, co powiedział Haddy. I usłyszałem grzmot. Ale to również była zapowiedź niczym nie udowodniona. Mama prosiła, żebym jej uwierzył. Podobnie jak z pogodą, ten okres grzmotów, ten nagły łoskot obiecywał deszcz 324 i burze. Nikt nie wiedział, kiedy to nastąpi, jak to będzie i jak długo trzeba będzie podlewać nasz nędzny ogród marnych sadzonek. Nikt nic nie wiedział. 25 Kiedy w końcu spadł deszcz, był tak rzęsisty, jakby to miała być kara za wątpliwości, że w ogóle nadejdzie — i odtąd wierzyłem we wszystko. Nie pluskał, ale spadał z czarnego nieba jak żelazne miecze, bił po plecach i skręcał gałęzie drzew. Rozdzierał piach, trzaskał w głazy, burzył morze i wywoływał łoskot za przybrzeżnymi falami. Jakby to nie była woda, ale klingi lub gruby śrut. Tego dnia byliśmy na plaży — Jerry, tata i ja — rozciągając drut na kurnik. Ze wschodu nadciągnęły trąby wodne, pięć, potem jeszcze pięć, i ławica chmur pękła i runęła na nas, niebieskoczarna. Wyrzu- cały duże, twarde krople, wstrząsały naszą drogą, długie bicze pry- sznicu ciskały na plażę. Czapka zleciała tacie z głowy, ubranie mu zwiotczało, sczerniało i przylgnęło do ciała. Z brody kapała woda, a u jego stóp powstawały fontanny, gdyż deszcz wypłukał kamienie z ziemi. Tata zaczął od razu wrzeszczeć. Podniósł pięści. Słuchaliśmy go z uwagą i nawet Jerry był posłuszny — nie nazywał go już „Ple-ple". Nie oczekiwa- liśmy tego, chociaż tata był zadowolony i omal się nie zadławił, gdy śrut deszczu uderzył go w twarz. — Jest! A nie mówiłem? Bierzcie ten drut, ruszajcie się! Z trudem szliśmy przez piasek do naszej laguny, walcząc z wia- trem wiejącym od strony dżungli. Tata jak szalony popychał czółno wiosłem, szczerząc zęby, gdy krople deszczu waliły w zatoczkę. W czółnie były trzy cale wody, gdy opuściliśmy przesmyk i zoba- czyliśmy, że nawałnica uderza w lagunę i smagają, wyrzucając bryły błota. — Wiatr się zmienia — rzekł tata. — To sztorm wirowy. — Nie będziemy musieli podlewać ogrodu — powiedział Jerry. Gdzie był ogród? Gdzie była chata? Laguna zniknęła w ciemno- 325 ściach. Biała kreska odciśnięta na brzegu była pianą fal. Wtedy zobaczyłem. Pod pochylonymi drzewami, poprzez migotanie miota- ' jącego deszczu ujrzałem bezładny stos — nasz obóz, zanurzony : w czerni, podczas gdy wszystko dokoła się ruszało — fruwające gałęzie, postrzępione liście, strumienie wody. Tata rzekł: — Znajdę ci coś do roboty, Jerry. Ten deszcz zaprzągł i nas z powrotem do pracy. — Wziął Jerry'ego za ramię i krzyknął: — ] Teraz mi wierzysz? Deszcz smagał policzki Jerry'ego, ale ręka taty spoczywała pod jego brodą, wystawiając twarz chłopca na ulewę. — Tak — odpowiedział Jerry i krople deszczu wpadły mu do ust. — Tak, proszę! Okiennice w chacie były spuszczone i zatrzaśnięte. Mama i bliźniaczki były wewnątrz, ale wystrzały deszczu na dachu były tak głośne, że nie słyszeliśmy się nawzajem. Za zamkniętymi oknami było duszno i stęchło. Siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami, jedząc rybę i eddoes, słuchając, jak deszcz bombarduje nasz obóz i gruchocze nasz dom. Tata uśmiechał się i z ruchu jego ust mogłem odczytać, że mówi: — Jest nam zupełnie sucho. Mama zmarszczyła czoło, jakby chciała powiedzieć: — To wszy- stko jest straszne. — Niewdzięcznica! — krzyknął tata, głos jego przebił się przez burzę. Całą noc trwał ten hałas — szelest luźnych desek wyrzuconych ze sterty rupieci, trzask drzew spadających w pobliżu, skwierczenie deszczu na blaszanych łatach umieszczonych na ścianach chaty. To mnie podniecało i czułem, że szybko bije mi serce. To trzepotanie mego serca nie pozwalało mi usnąć. Wyobraziłem sobie, że deszcz wypędził szczury ze stosu rupieci. Zdesperowane zgromadziły się wokół domu, mokre grzbiety poruszały się jak połyskliwy potok, gdy ogryzały nam ściany. Wskutek burzy teren jakby się rozszerzył. Nie znajdowaliśmy się na brzegu laguny. Staliśmy się plamką w ogromie Hondurasu, na obrzeżu jego gwałtownego wybrzeża. Okiennice naprężały się pod wpływem wiatru, który próbował je 326 podnieść i grzechotał zawiasami. Nasza czwórka dzieci miała łóżka w przedniej części domu. Wszyscy spali. Ja czuwałem, jak wówczas, gdy uciekliśmy z Jeronimo, a tej nocy fantastyczny odgłos deszczu przypominał ogień — płomienie trzaskające koło domu napełniające powietrze smrodem spopielałego błota. Dotknąłem serca, żeby nie waliło tak szybko, żebym mógł oddychać i spać. Jedna okiennica trzęsła się bardziej od innych. Chwyciłem ją, żeby ją umocować, ale uderzyła mnie w kciuk. Kiedy zabrałem rękę, deski zaczęły straszliwie terkotać i nim mogłem ją zabezpieczyć, okiennica podniosła się, rozłupując deskę i wyrywając śruby z zasu- wki. Deszcz wpadał przez okno. Sięgnąłem po trzaskającą okiennicę i coś zimnego, i wilgotnego złapało moją dłoń. Nim zdołałem krzyk- nąć, znów coś zimnego i wilgotnego dotknęło moich ust. — Nie krzycz — powiedział jakiś bulgocący głos. Najpierw pomyślałem, że to tata z jakimś szaleńczym nocnym pomysłem. Palce miałem na zębach. — Tatusiu... — odezwałem się. Ale był to Haddy. Stał w oknie z twarzą ociekającą wodą i wil- gotnymi wyłupiastymi oczami. Puścił mnie i wyszeptał: — Chodź tutaj, szybko. Wyślizgnąłem się, mając na sobie tylko szorty. Był to jeden z pomysłów taty z okresu Jeronimo — w czasie deszczu miej na sobie jak najmniej rzeczy — mówił tata — bo skóra schnie szybciej niż odzież. Haddy stał w błocie ze spuszczonymi rękami. Nie widziałem go wyraźnie, ale słyszałem, jak deszcz bije w jego kapelusz. — Pękła twoja okiennica — rzekł. — Przestraszyłeś mnie. — Trząsłem się z zimna. Deszcz pokry- wał mnie kroplami i ciął moją skórę. Wziął mnie za rękę, przyłożył swoją twarz tak blisko mojej, że deszcz ściekł z jego policzków na moje, i powiedział: — Nic nie mów ojcu, że tutaj przyszedłem. — W świetle błyskawicy jego twarz stała się fioletowa, wargi czarne, a zęby niebieskie. — Zamorduje mnie! — Jak się tu dostałeś? — Wiosłowałem i popychałem drągiem — wymamrotał. — Jesteś dobrym chłopcem, Charlie, naprawdę. 327 Odniosłem wrażenie, że jest bardzo głodny i że ma zamiar mnie ugryźć. — Zatoka nie jest dość szeroka dla wioseł. — Woda się podnosi. Zobaczyłem jego łódź na brzegu. — Chodź do domu i osusz się — rzekłem. — Ojciec w środku? — Tak. — Nie wejdę. — Skierował się w stronę brzegu. — Mam paczkę dla was. Podniósł beczkę z dzioba łodzi i wcisnął w błoto. Potem kucnął obok i wyciągnął z kieszeni plastikowy woreczek i podał mi go. — To świece, a to benzyna. Weź je. — Pada, Haddy. — To było wszystko, co mogłem powiedzieć. Była północ, szalała burza, a on zepsuł okiennicę, zakrył mi dłonią usta, żeby przywieźć te rzeczy. Po co? — Pada, naprawdę. Dlatego przyszedłem. — Tata śpi. — Tak przypuszczałem. — Jest wściekły na mnie. — Haddy przeturlał beczkę wzdłuż brzegu, popchnął na stertę rupieci i oparł przy niej kloc. — To do motoru ojca — powiedział. — Co mam z tym zrobić? — Nie powiesz mu, skąd to jest. Powiesz, że znalazłeś, Charlie, czy chcesz, żebym umarł? — Nie. — A więc nie wspominaj o Haddym — powiedział. — A teraz pomóż mi popchnąć łódź. Wciągnęliśmy łódź do wody i Haddy wsiadł do niej. Błyskawica pękła nad drzewami, w dalekim końcu laguny. Niebo nabrzmiało żółtoniebieskim płomykiem, migając jak neonówka, i oświetliło brzydkie chmury. Haddy pochylił się nad wiosłami. — Łódź napełniła się wodą. Wszystkie rzeki przybiorą i wasz ogród zatonie. Woda będzie wszędzie. Może ojciec uruchomi swój silnik i przyjedzie do Wsi Piwowara. Będziemy się nim opiekować. 328 Zabiorę was wszystki ch do ujścia rzeki w Wonks, żeby łowić ryby i łapać żółwie. — O n nie chce, żeby się nim opiek ować . — C hcesz zaton ąć? — T ata na to nie pozwoli. On ma plan. Chce, żeby padało. W chacie jest sucho. To nasz dom. Guń! — P awia n cię usłys zał, Charl ie. W łoskocie grzmotó w naprzeci w czarnej laguny można było wyróżni ć bębnieni e wyjców, a huk i trzaski deszczu sprawiał y, że ziemia stała się głęboką jaskinią, a niebo zapełniło się niebezpi eczny- mi głazami, zbyt wielkim i, żeby je ujrzeć. A dokoła nas w wilgoci i hałasie była ta ciemna krawędź małp. Przy pomniał o mi się. — Czy to prawda, że Stany zostały zmie- cione z powierz chni ziemi? — zapytałe m. — C iężko! Ciężko! Wszędzi e! Patrz — ale nic nie można było zobaczy ć — ona tonie. — J esteś pewi en? Gdzi e to słysz ałeś? Napr awdę, nic tam nie ma... — O na tonie — powtarz ał przestras zonym głosem. Poruszył rękami. Oparte wiosła pomogły mi ujrzeć powierz chnię łodzi. — W szyst ko poszł o! To były ostatnie słowa, które usłyszałe m. Chlapał piórami wioseł, obrócił łódź na bok i wiosłow ał w deszczu, jęcząc niewyra źnie. Brzeg znikł. Haddy zabrał ze sobą lagunę, wszystki e drzewa i pozo- stawił mnie na chłoszcz ącym deszczu. Czerń nocy była nade mną i pode mną. Deszcz zamknął się nad Haddym i jego wiosłam i. Przypo minał człowiek a wiosłują cego w stronę góry. Był to tylko deszcz i wycie małp w tej niepodzi elnej ciemnoś ci. Guń! Guń! Guń! Rano para unosiła się z zimnych pęcherzy kipiącej laguny, z ko- rzeni jak knykcie, z wysmag anej trawy i połaman ych drzew. Ziemię pokrywa ły różowe robaki. Po dwunast u godzina ch ulewneg o de- szczu jej wygląd był wstrząsa jący. Panował a cisza. 329 Większość kiełków w naszym ogrodzie przykleiła się płasko do błota jak znaczki pocztowe, a reszta pływała w rowkach, które wykopaliśmy. Cała półka bruzd ześlizgiwała się na boki i skupiła na brzegu. Ogród był pełen wody: mniejsze kiełki utonęły, większe wystawały, pokazując blade włoski korzeni. Gałązki, porwane liście zaśmiecały lagunę. Tata rzekł: — Mogę się założyć, że jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy nie przemokli w tym kraju, a może i na świecie. — Pada na nasze podwórko, a on myśli, że cały świat jest mokry — wyszeptał Jerry. — Dlaczego nie możemy stąd wyjechać? Wziąłem Jerry'ego na bok i pokazałem mu beczkę z benzyną i świece. — Możemy uciec stąd z tym motorem — oświadczył Jerry. Był w lepszym humorze niż dotąd. — Znajdziemy Haddy'ego. On nas zabierze do domu. — Nie możemy wracać do domu — powiedziałem. — Nie ma go już. Tata miał rację. — Nie! — Haddy mi powiedział. Przecież by nie kłamał. Nie płacz. Ale on już zaczął. Zakrył ręką twarz, by to ukryć. — Pojedziemy gdzie indziej — powiedziałem. — Do Wsi Piwo- wara albo do jakiejś innej miejscowości na wybrzeżu, lepszej niż ta. — Mówiłem tak do niego, żeby przestał szlochać, a potem kazałem mu przysiąc, że nikomu nie powie o benzynie i świecach. Clover była z tatą na brzegu i mówiła: — Nasz ładny ogród w ruinie. — Przyjdzie do siebie w słońcu — rzekł tata i polecił nam kopać rowy, żeby go wysuszyć. W ciągu nocy drzewa dokoła laguny zazieleniły się jaskrawo, ich liście umył deszcz. Błyszczały jak świeża farba. Szarość znikła wszędzie i pod czystym niebem laguna była ciemnoniebieska. Zie- mia była czarna. Krzyki ptaków muskały wodę. Drewno wyrzucone przez fale na brzeg rozsypało się ze sterty rupieci, ale gdy Jerry i ja zebraliśmy je i ułożyli, beczka z benzyną została schowana. Popchnąłem woreczek ze świecami pod swój 330 hamak. Do czego one się nam przydadzą, jeżeli tata postanowił zostać? Ale burza nie naruszyła jego motoru, była to pierwsza rzecz, jaką sprawdziłem rano. Wciąż tkwił przy swoim pniaku, szczelnie osłonięty plastikiem jak kawał mięsa. Tata powiedział, że powinniśmy podziwiać to szalone marno- trawstwo energii — natura wariuje i wszystko zatapia. Było to ogromne obłędne trwonienie wody, jak zamierzone morderstwo, któremu błyskotliwy człowiek może zapobiec, wpełzając do swojej wodoszczelnej chaty... i cały ten wysiłek na nic, bo wciąż żyjemy. — Ale przecież nie mieliśmy umrzeć! Burza przeraziła wszystkich z wyjątkiem taty. Był pod wraże- niem, w jaki sposób zniszczyła drzewa, i zachwycał się wyrywaniem korzeni. Obliczył, że sześć cali deszczu spadło w ciągu nocy. Trzeba to podziwiać. I popatrzcie na strzaskane gałęzie. I pomyślcie o szyb- kości. Można by zbudować maszynę, która by wykorzystywała padający deszcz — poruszałby koło zamachowe, ta sama zasada co koło wodne, ale bardziej skuteczna — nie trzeba ciągnąć. Tylko że na deszczu nie można polegać, bo świat jest niedoskonały. Natura próbowała was spalić, potem zamorzyć głodem, potem zatopić i ka- zała wam kopać ogród kijem jak dzikusy. Zdumiało was to i zatrwo- żyło, że coś się nie uda. Z tego strachu ludzie stają się religijnymi wariatami, a nie wynalazcami. — Ale miną tygodnie, nim ktoś obsieje ogród, i do tego czasu nasz rozkwitnie. Mama powiedziała, że te szkody ją przestraszyły. Będziemy musieli walczyć, żeby ocalić ogród. Na to tata: — Lubię porządną walkę. W ciągu tego gorącego dnia większość roślin ożywiła się tak, jak przewidział. Nawet małe pędy wykonały polecenia taty i to, co wcześnie rano wyglądało jak zrujnowany, zatopiony ogród, znów zaczęło rosnąć. Ważną rzeczą teraz, mówił tata, jest ochraniać rośliny. To nie ilość deszczu była taka zła, ale jego gwałtowność; wiatr, trąby morskie, erozja. — Jeśli nie będziemy się troszczyć, rośliny wybiją się ze swych otworów. Ale my będziemy się troszczyć. 331 Pocięliśmy kawałki bambusu i dokoła niektórych roślin zrobili- śmy pierścienie, a inne obwałowaliśmy ziemią, żeby je podeprzeć. Tata powiedział: — Czy to nie pomysłowe? — Uwierzę, gdy będziemy mieli warzywa—powiedziała mama. — Cierpliwości! Pod wieczór napłynęły chmury i pierwsze krople uderzyły w nas jak kule. Tata kazał Jerry'emu i mnie pracować nago przy naprawie ogrodu i tak męczyliśmy się w błocie po kostki i w deszczu smaga- jącym nasze plecy. — On traktuje nas jak niewolników — stwierdził Jerry. — Chciałbym, żeby ten motor działał i żeby móc stąd uciec. — Już uciekliśmy — powiedziałem. — Nawet jeżeli Ameryka spłonęła — nawet jeśli jest zniszczona — to tam jest lepiej niż tu. To jest śmierdzący śmietnik. Chcę do domu. — Ale ogród jest teraz w porządku — oznajmiłem. — Kiedy warzywa urosną, wszystko będzie inaczej. — Dlaczego jesteś zawsze po stronie taty? — Miał rację, jeśli chodzi o deszcz. Miał rację w sprawie ogrodu. — Wciąż pada — zauważył Jerry. Grzmot wywołał wyraz na- pięcia na jego twarzy, a na ustach pojawił się lękliwy uśmiech. Duże krople deszczu młóciły naszą małą chatę. Następnego dnia część ogrodu zniknęła. Niektóre rośliny pływa- ły w lagunie, zmyte przez burzę wraz z innymi śmieciami, inne leżały w bruzdach. Bambusowe pierścienie na nic się zdały. Tylko łamały rośliny pod wpływem siły deszczu. — Nic z tego — powiedziała mama. — Rozśmieszasz mnie — rzekł tata. — Mówisz tak, jakbyśmy mieli jakąś alternatywę! Robimy wszystko, co możemy. Nic innego. Ogród jest naszą jedyną nadzieją, mamuśka. Masz jakiś lepszy pomysł? — Dlaczego nie spakujemy się i nie pójdziemy stąd? — Nie ma co pakować. Nie ma gdzie iść — powiedział tata. — Jest Wieś Piwowara, Haddy mówił... 332 — Figgy jest zajęty umieraniem. Wszyscy są, z wyjątkiem nas. — Wziął łopatę i poprawił bruzdy, i sadził na nowo lepkie pędy. Gdy zobaczył, że mu się przyglądamy, rzekł: — Trzymajcie się mnie, inaczej wy też umrzecie. Jerry ukląkł i rzekł: — Nienawidzę go. Clover usłyszała i powiedziała: — Powiem tatusiowi. — Chcę, żebyś mu powiedziała, głupolu. Chcę zobaczyć, jak się wścieka. Wtedy Clover zaczęła płakać. Pobiegła do mamy i poskarżyła się: — Jerry mnie przezywa. — Nikogo nic nie obchodzi — stwierdził tata. Rzucił łopatę i odwinął motor. Poruszał go liną, dławił go. Widząc to, omal nie powiedziałem o świecach i benzynie. Ale przecież powiedział: „Nie ma co pakować. Nie ma gdzie iść". Będzie jeszcze bardziej szaleć. Zapyta, skąd je mam i dlaczego, i jak. Będzie wrzeszczał, jeśli wspomnę o Haddym. Wolałbym, żeby Haddy nigdy nie przyszedł, nie obarczył mnie tą tajemnicą. — To po to, żeby nie wariował — odezwał się Jerry. Patrzyłem na tatę, jak szarpie linę. — Nie działa — stwierdził ze śmiechem Jerry. Skoncentrowaliśmy się na tym, co zostało z ogrodu. Ale na brzegu dostrzegłem, że to nie deszcz wyrządził największe szkody. Poziom laguny podniósł się, tak jak przepowiedział Haddy, i zatopił rośliny na jej skraju. Jerry chciał powiedzieć tacie, że się myli, ale nim zdołał, zaczęło znów padać. Zdjęliśmy odzież i zaczęliśmy wy- lewać wodę. Tego dnia padało pięć razy. W południe było tak ciem- no, że musieliśmy zapalić w chacie świece, żeby zobaczyć nasze kraby. Przed kilkoma dniami wszędzie był pył i szare drzewa. Teraz znajdowaliśmy się na pustkowiu błota i wody. Pokazały się żaby tam, gdzie żab nigdy nie było, i węże, i wszędzie ślady zwierząt. Jaszczur- ki pozostawiały ślady na brzegu przypominały takty na papierze nu- towym z małymi nutami powyżej i poniżej linii swych ogonów. Deszcz wskrzesił do życia więcej ptaków i krabów, i langust. Łapa- 333 liśmy je z łatwością. Mama gotowała je na piecyku. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy przeżyć bez ogrodu. Pewnego ranka tata wślizgnął się do chaty. Był cały zabłocony. Miał błoto na piersiach, na udach, śluz na rękach i ciekło mu z nosa i z brody. Był zły. Nie chciał, żebyśmy go zobaczyli w takim stanie. Ale my gapiliśmy się i nawet mama była zdumiona. — Pompki — rzekł i chwycił linę z motoru. — Śmieciarze wrócili — rzekł tata, patrząc w górę. Szare mewy i tłuste pelikany przyleciały z głębi lądu, żeby najeść się stworzenia- mi, które wyłoniły się z błota. Za nimi pokazały się sępy, ale zamiast jeść, siedziały na drzewach i wyczekiwały. Tata krzyczał na ptaki, żeby je przepłoszyć. Ale one krzyczały na niego. Nie cierpiał śmie- ciarzy, mówił — nie cierpiał ich szalonych oczu, ich brudnych dziobów, sposobu, w jaki rzucają się na zdobycz, sposobu, w jaki walczą o odpadki. I jakby w odwecie — ale co one takiego mu zrobiły? — łapał je, dając im połknąć haczyki z przynętą, zbierał je i piekł. Jadł je. Jego głodem była nienawiść. Używał ich tłuszczu do motoru i zostawiał ich krew i pióra w błocie. Pewnego ranka zoba- czyliśmy, że zabił sępa i powiesił wysoko na drzewie. Tam pozosta- wał, zlinczowany, aż inne ptaki rozerwały go na kawałki. — Wiecie, dlaczego nienawidzę śmieciarzy? Mama wiedziała: — Allie, proszę cię. — I odeszła. — Bo przypominają mi ludzkie istoty. Zaprzeczył, że laguna się podnosi. Nawet wtedy gdy linia brzegu pochłonęła prawie cały ogród i zakryła fundament wędzarni, nie chciał przyznać, że laguna napełnia się wodą. Mówił, że ziemia się uspokaja. — To efekt obniżenia się terenu. Dlatego uszczelniłem chatę. Spodziewałem się tego. Wbił młotem znak w błocie na skraju laguny. Następnego dnia znak znikł — albo został zatopiony, albo zmieciony. Tata powie- dział, że sęp wziął to za łajno i zjadł. Burze oczyściły nasz obóz. Wskutek zniszczenia stał się czyst- 334 szy. Prawie gotowy kurnik dla czubaczy znikł. Latryna znalazła się w zatoczce. Deski na chodnik pokryło błoto. Pompa wymagająca siedmiu osób obsługi rozpadła się — wydawała się teraz mała i prosta. I chata zaczęła się zapadać. Kiedyś spoczywała wysoko na błot- nistym wale na swoim wodoszczelnym dnie. Ale teraz wokół niej rozlewało się błoto. Wyglądała jak grób rodzinny, bunkier z drzwia- mi, który częściowo osiadł w ziemi na starym cmentarzu. Mama martwiła się. Powiedziała, że nie może gotować, gdy klęczy w wodzie, i co się stanie, gdy błoto dostanie się przez włazy. Tata przesunął kuchnię do środka i dorobił komin. Chata przypomi- nała jeszcze bardziej małą barkę i teraz woda laguny ochłapy wała jej przód. — Allie, to mnie denerwuje. Tata wziął linę i jakieś krążki i przywiązując do drzewa liny holownicze, napiął je i spróbował wyrwać chatę z laguny. Mocował się, ale bez rezultatu. Chata tkwiła mocno w błocie. Zostawił ją przywiązaną do drzewa. — To nie powinno się stać — oznajmił. — Nie powinna ugrząźć w błocie. Umocował kłody drewna do boków na poziomie błota, żeby ją ustabilizować i zapobiec dalszemu zapadaniu. Powiedział, że jest mu przykro, iż nie mamy czasu popłynąć na wybrzeże — burza wyrzu- ciła na plażę mnóstwo ciekawych przedmiotów. Najbardziej wzbu- rzone morza dają ci najlepsze rzeczy — żelazne łańcuchy, stalowe bębny, jardy płótna żaglowego. Tylko zwykłe przypływy przynoszą sedesy. Ale pozostaliśmy na Lagunie Miskita i próbowaliśmy zabezpie- czyć obóz. Kopaliśmy rowy, wylewaliśmy wodę, łowiliśmy ryby. Burze nas atakowały. Skradały się i zaciemniały dzień. Marzliśmy przez nie i zapędzały nas do chaty. Kradły nasze drewno, przełamy- wały nasze rowy, zapaskudzały to miejsce błotem i podniecały małpy. Z burzami przylatywały zawsze stada ptaków-śmieciarzy. — Worki z piaskiem — rzucił tata. — Gdybyśmy mieli worki z piaskiem, bylibyśmy w dobrej sytuacji. Jestem pewien, że jest ich 335 mnóstwo w Mocobili. Oni tam nie wiedzą, co z nimi zrobić. Wszyscy na wybrzeżu są zajęci umieraniem. Deszcz i podnosząca się laguna ukradły większość tego, co mieliśmy, a wiatr zabrał resztę. Teraz nie było tu wiele więcej niż nasza chata. Sterta rupieci rozproszyła się, beczka z benzyną znikła. Ale z tego byłem zadowolony. Nie musiałem już strzec tajemnicy. Nie będę miał kłopotów, a zresztą nie było dokąd pójść. Jerry twierdził, że wkrótce tata zrezygnuje i zabierze nas do Wsi Piwowa- ra. Nie będzie miał wyboru — obóz okazał się fiaskiem, tata popełnił błąd, chowając się w tym zakątku. W ciągu tygodnia poszedł nasz ogród. Nie został ani jeden pęd. Nie mieliśmy więcej nasion. Żywiliśmy się lądowymi krabami i mo- krymi eddoes. Chodziliśmy z brudnymi nogami. Błoto wysychało na nas, pozostawiając na skórze szare płaty. Bądźcie czyści, mówił tata, ale gorący prysznic, który zrobił, też znikł. Laguna znajdowała się pod frontową częścią chaty i w nocy słyszałem pukanie, jakby kości pod podłogą. Chata nachyliła się do przodu, naciągając linę. Podczas burz słyszałem, jak ta przywiązana lina trzeszczy. — Jakieś przecieki? — pytał tata. Ale nie pojawiły się. Chata była sucha. I to była jego jedyna satysfakcja — chata nie przeciekała. Chwalił się tym, gdy spadł deszcz. — Woda jest pod spodem, z przodu — powiedziałem. — Pod dziobem — poprawił tata. Mówił teraz: — Chodźcie na pokład, chodźcie na rufę. — Jesteśmy przywiązani do tego drzewa. Jeśli lina pęknie albo drzewo się złamie, weźmiemy czółno. Nie zniesie nas! Jerry, wyszo- ruj pokład. Silny nurt opływał lagunę. Ten widok przeraził tatę. Mknęły w nim krzewy wyrwane z korzeniami, gałęzie, orzechy kokosowe, czarne owoce i martwe nabrzmiałe zwierzęta — wszystko poruszało się szybko do zatoki i morza. Ziemia zmiękła i zamieniła się w bagno. Drzewa stały w wodzie, znikły ścieżki, a woda wciąż przybierała, aż to, co kiedyś było obozem rozpostartym na całej długości wału laguny, było teraz jedynie małą wyspą — z naszą chatą na ławicy błota. Powstawały 336 zatoczki w rozpadlinach brzegów laguny. Nie mogliśmy zobaczyć żadnej żywej duszy w tym labiryncie błotnistych dróg wodnych. Dokoła nas krążyły ptaki. Tata przeklinał je z naszej przechylonej chaty. Chciał je wszystkie zabić. Świat zatonął, mówił. Zrobił listę potrzebnych rzeczy: łańcuchy, krążki linowe, złącza do koła łopatkowego i pedały, drewno na chodniki, płótno żaglowe, więcej nasion, wewnętrzne rury, cynowe blaszki, druciana siatka, sól. — Nasiona? — zawołała mama. — Przecież nie ma gdzie ich sadzić. — Hydroponika — rzekł tata. — Sadzenie w wodzie. Pomyśl o tym. Był pewien, tak twierdził, że większość potrzebnych nam rzeczy leży na plaży przy Mocobili. Gdy tylko przestanie tak bardzo padać, zrobi wypad w czółnie, żeby po raz ostatni zobaczyć Wybrzeże Moskitów. — A co będzie, jeśli umrzemy? — zapytała April. — Są gorsze rzeczy. — Co jest gorszego niż śmierć? — zapytała Clover. — Przeistoczenie się w śmieciarzy. — Tata machnął swoją listą. — Już się to zaczyna dziać. Ze śmieci wyciągnąłem ten papier, ze śmieci wyciągnąłem ten ołówek. Ale nie mi są potrzebne — wam tak. — Może oni przyślą po nas pomoc — powiedziała Clover. — Kto oni? — Ludzie. — Co za ludzie? Myślisz, że straż przybrzeżna czeka na nasz sygnał o niebezpieczeństwie, że wyśle po nas ekipy ratownicze w płaszczach nieprzemakalnych? Nie — oni wszyscy zostali storpe- dowani. Córeczko, uwierz mi, my jesteśmy ostatnimi, którzy pozo- stali. Mama powiedziała: — Allie, dlaczego nie popłyniemy razem? 337 Mamy przecież czółno. Moglibyśmy dostać się do zatoki, mogli- byśmy... — Do zatoki! — Tata wyszczerzył gniewnie zęby. — Z takim prądem, ze złamanymi gałęziami, zgniłymi owocami! Ja tego nie zrobię. — Dlaczego? — Bo nie jestem złamaną gałęzią. Martwe rzeczy płyną z prą- dem. Do tej zatoki zmierza orszak pogrzebowy. Jeśli poddamy się temu prądowi, jesteśmy zgubieni. — Wskazał kikutem palca w kie- runku wybrzeża. — Wszystko zmierza tą drogą. Ale my musimy z tym walczyć, bo w dole jest śmierć. — Możemy zamieszkać we Wsi Piwowara. Wiesz o tym. — Jak dzikusy. Jak śmieciarze. Umrę, nim przeobrażę się w jed- nego z tych ptaków jedzących odpadki. Żyć z dnia na dzień? Ja? Nie, mamuśka, ja tworzę rzeczy. A jeżeli nie mogę przeżyć w ten sposób, skończę w płomieniach — przemienię się w ludzką pochodnię. Wtedy ptaki mnie nie dosięgną. Ha! — A co z nami? — zapytała Clover. — Wszyscy spłoniemy! To nie hańba być ostatnimi, którzy odchodzą. To znaczy, że udowodniliśmy swoją rację. — Wciąż się uśmiechał. Jego twarz już się świeciła, jakby wewnątrz zaczął się żarzyć. Zrozumieliśmy, że myśli poważnie, więc zdumieliśmy się, gdy mama wy buchnęła śmiechem. Tata spojrzał na nią swoimi rozgorączkowanymi oczami. — Allie, jesteśmy zbyt mokrzy, żeby spłonąć. — Mam paliwo. — Otworzył szeroko usta, żeby ją wyśmiać. Miał dziki wygląd. — Nic nie mamy! — Benzynę — syknął tata. — Wykąpiemy się w niej. Wyciąg- niemy zatyczkę. Jedna zapałka i już! Było to tak, jakby powiedział mamie, że ma broń. Wyjąkała: — Nie ma tu benzyny. — Mam beczkę. 338 Mama nic nie powiedziała. — Znalazłem w błocie. Jakiś wariat wyrzucił ją ze statku albo był zajęty tonięciem. Beczka dotarła do naszego brzegu. Przywiąza- łem ją do drzewa. — Uśmiechnął się do naszych przestraszonych twarzy. — To nie hańba umrzeć w sposób przez siebie wybrany. Jerry patrzył na mnie. Potrząsnąłem głową. Nie chciałem, żeby powiedział tacie, jak Haddy przyniósł nam tę beczkę. — Charlie ma świece — odezwał się Jerry. — Charlie nie ma nic takiego. — Pokaż mu — rzekł Jerry. Wyjąłem woreczek z hamaka i dałem tacie. Rozerwał plastik i badał je paznokciem kciuka. — Znalazłem w błocie — powiedziałem i spojrzałem na Jerry'e- go, żeby nie ośmielił się zaprzeczyć. Tata się pocił. Podszedł blisko mnie. Twarz miał gorącą, wargi białe i popękane. Myślałem, że mnie uderzy lub zażąda wyjaśnień, gdzie je znalazłem — dokładne miejsce — i oskarży o kłamstwo. Ale zawahał się. Może zawstydził się, że mówił o samobójstwie, o oble- waniu się benzyną. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nim zdołał to zrobić, mama krzyknęła: — Allie! Tata odwrócił się do niej. Z lękiem w oczach mama zawołała: — Dom się poruszył! Tata poczuł to — wszyscy poczuliśmy — w momencie, gdy otworzył usta. Było to lekkie uderzenie, trącenie desek podłogi, boczne pchnię- cie pod naszymi nogami. Tata zaczął się śmiać i wtedy już o mnie zapomniał. Pobiegł na zewnątrz mówiąc: — Zaplanowałem to w ten sposób. Tej nocy obudził nas grzmot, który wstrząsnął chatą. Ale tą kanonadą był motor wibrujący na belce, do której był przymocowa- ny. Echo rozległo się nad laguną i otaczającym bagnem. Tata uśmier- cił silnik i teraz słyszałem nietoperze, stałe bębnienie deszczu i mał- py, które odpowiadały na hałas wywołany przez tatę. Potem unosiliśmy się na wodzie. Czułem to, woda pchała chatę 339 i kołysała nas w hamakach. Wzbierająca laguna podniosła małą wodoszczelną chatę i przemieniła ją w barkę. Rano woda była dokoła nas i oświetlał nas błotnisty błysk z laguny. Drzewa znajdowały się w oddali, ale nasza przywiązana lina wciąż trzymała nas przy samo- tnym drzewie w wodzie. Byliśmy poza nurtem i motor przylegał do nadburcia na krótkim pokładzie za chatą. Czółno z beczką benzyny i jakimiś znalezionymi przez tatę rupieciami było przywiązane z tyłu — do rufy — przypomniał tata. — Kto miał rację? — Wziął mamę za rękę i powiedział: — Nie mógłbym umrzeć, nawet gdybym próbował. — A co będzie, jak zacznie przeciekać? — zapytała mama. — Kłody pod nami! Mamy stałą pozycję, nie zatoniemy! Tak to zaplanowałem! Mama stała przy kuchence, smażąc rybę na śniadanie. — Holownik „Annie" — rzekł tata. — Teraz coś zjem. Oszczę- dzałem na ten moment. Niech sobie pada. Ale chata wciąż szurała dnem, a gdy się kołysała pod wpływem naszych ruchów, czuliśmy uderzenia błota pod spodem, tyłeczek chaty ślizgał się na miękkim gruncie. Tata zjadł ogromne śniadanie, potem wziął drąg czółna i zaczął pchać nas dalej na otwartą wodę. Jerry powiedział: — Jak tylko dotrzemy na wybrzeże, poszuka- my Haddy'ego. Zawiezie nas do La Ceiby. Możemy dostać się na tę bananową łódź. Clover powiedziała: — Tatusiu, Jerry mówi, że płyniemy na wybrzeże. — Chcesz umrzeć, chłopcze? — Ale przecież powiedziałeś, że jesteśmy bezpieczni — zapro- testował Jerry. — Każdy może płynąć z prądem na wybrzeże — rzucił tata i pchnął drągiem. — Mógłbym to zrobić bez silnika. Ale ja kurczowo się trzymam. Walczyłem. — I pchnął drągiem. — Nie jestem stwo- rzony, żeby hodować warzywa. Jestem wynalazcą. Tworzę rzeczy, Jerry. Ale to Wybrzeże Moskitów to kompletna strata, to krawędź przepaści. Jeden fałszywy krok i po wszystkim. — Nie przestawał popychać drągiem, przesuwając płynącą chatę na głębsze wody. — 340 Tam w dole jest śmierć. Zniszczenie. Śmieciarze. Zjadacze odpad- ków. Wszystko zrujnowane, zbutwiałe i martwe jest w tym nurcie płynącym na wybrzeże. I jest to miejsce położone najbliżej Stanów — skąd wiemy, że nie jest zatrute? Walczyłem z tym prądem cały czas — i popychał — i to była próba. Nie oddałem ani cala. Czy kiedyś mówiłem: „Okay, dryfujemy z pomocą boską"? Nigdy. Dla- tego zwyciężamy. Jerry powiedział: — Nie ma gdzie pójść. To nam mówiłeś. — Wyrywasz tę uwagę z kontekstu! — Tata zanurzył drąg w błocie i zawisł na nim. — Źle mnie cytujesz. Prawda, Charlie? — Jeśli nie płyniemy na wybrzeże, to dokąd zmierzamy? — zapytałem. — Ja tworzę rzeczy! Mam w głowie mapy. Są bezpieczniejsze miejsca na tych mapach, niż moglibyście sobie wymarzyć. Popatrz- cie na dom, który zbudowałem, płynie. Popatrzcie na ten motor — dookoła rozrusznika nawinął linę i zapalił — działa! Jacyś głupcy to wyrzucili! Popatrz na nas, mamuśka, nasza wyporność wynosi tylko stopę, półtorej stopy na zewnątrz. Możemy płynąć tym statkiem, gdzie chcemy. Możemy uciec od tych ptaków. Tam w dole wszyscy umierają, ale my będziemy żyć. Myślicie, że jestem tak szalony, żeby ryzykować, że się wszyscy potopimy, kiedy cały świat jest nasz? I mówiąc to i jeszcze więcej, skierował chatę w stronę lądu, w stronę Patuki, żeglując pod prąd. Część czwarta W GÓRĘ RZEKI PATUCA 26 — Ocaliłem was od pewnej śmierci — oświadczył tata. Tak, byliśmy żywi w tym świecie wody. — Co macie zamiar dla mnie zrobić? Czy mogliśmy mu czegoś odmówić? Zawdzięczaliśmy mu wszy- stko. — Musicie robić to, co powiem. Jak inaczej mogliśmy spłacić nasz dług. — W górę rzeki — rzekł. — W dole jest kloaka. Wiecie o tym. Ale nawet jeśli to była prawda, nasza wyprawa nie była łatwiej- sza. Każda mila wydawała się błędem, bo już nie byliśmy wolni. Przypominało to powolną śmierć z koszmarnych snów, gdy złapany w potrzask próbujesz krzyknąć, a nie możesz dobyć głosu. Nikt nic nie powiedział. W ciągu dnia nasza sytuacja się zmieniła. Ze zmokniętej, kłócącej się rodziny, która brudnymi rękami przywiera do błotnistej łachy i obawia się gorszej powodzi, przeistoczyliśmy się w rzecznych ludzi. Głównie martwiliśmy się tym, że zanurzone głazy przetną kadłub i zatoniemy jak cegła. Jerry i ja ciągnęliśmy łańcuch sondu- jący na dziobie. Bekanie i trzaskanie motoru wygoniło małpy z drzew — pawiany o białych twarzach i oposy — i przestraszyło wszystkie stworzenia z wyjątkiem motyli. Ulewne deszcze, grzmoty laguny i zniszczenie naszego ogrodu były już koszmarnymi wspomnieniami. Ale w chwili gdy sądziliśmy, 342 że jesteśmy uratowani i zdołamy dopłynąć do Piwowara, żeby się schronić bezpiecznie w jednej z tych pochylonych jak dzwonnica chat, tata obrócił łódź i zaczął walczyć z prądem, płynąc w górę. Jerry stwierdził, że to wygląda niebezpiecznie. Powiedziałem tacie, że się boję. Mama zapytała: — Allie, dlaczego nie zaryzykujemy na wybrze- żu? Przynajmniej wiemy, jak tam jest. Tata nazwał nas dzikusami. Ten rodzaj myślenia zgubił ludzkość. Czy chcemy zniweczyć naszą szansę? Nie jest niebezpieczne to, cze- go nie wiemy, ale to, co wiemy. Tylko tonący trzymają się kurczowo wraku. Ci, którym chciało się szukać tego, co nieznane — ocaleli — ale komu się chciało? Oczywiście nie jest łatwo przemierzać ciężką łodzią wezbraną rzekę, mając jeden silnik! Ale okaże się, że warto! Miał rację w wielu innych sprawach, więc zgadzaliśmy się ze wszystkim, co mówił. — Dentyści w Stanach mieli udziały w fabrykach słodyczy — mówił. — Lekarze byli właścicielami szpitali. Detroit finansuje szy- by naftowe. Ameryka to ostatnie stadium raka! Widziałem, że to wszyst- ko prowadzi w dół rzeki. Dlaczego nikt inny tego nie zauważył? Pewnego dnia przepłynęła obok nas puszka ze środkiem owado- bójczym w aerozolu. Tata nie zastanawiał się, skąd pochodzi: był zajęty narzekaniem. Przypłynęły też plastikowe dzbanki. Ale on dalej pomstował. Pomstował na grubasów, polityków, banki, płatki śniadaniowe i śmieciarzy — nad nami szybowały myszołowy i błot- niste sępy. Krzyczał na nie, przeklinał maszyny. — Czekam z utęsknieniem na dzień, kiedy będę mógł odczepić ten motor i zmienić go na maszynkę do mięsa, czym jest w istocie. Wszystkie maszyny są grabarzami — mówił. — Zostawcie je same przez minutę i pogrzebią się. Dobre są tylko do robienia dziur. Miałem kiedyś Dziurę. Oblizał wargi, gratulując sobie. — Zrobiłem lód z ognia. Nazwał naszą pływającą chatę „Francis Lungley", potem zmienił na „Prezydent Fox" i wreszcie wyskrobał paznokciem na jej boku „Zwycięstwo". Mówił, że to jest świat. Miała dwadzieścia siedem stóp długości i sześć stóp szerokości. On i mama mieli „kapitańską 343 kabinę" (kuchenka, krzesło, łóżko z piór pelikana). Gdy dodatkowe obciążenie drewnem przerzuciliśmy za burtę lub pocięliśmy na opał, nasz statek poruszał się łatwiej, z wdziękiem łodzi sunącej kanałem albo zmotoryzowanej barki w dolinie Connecticut. Gdy tylko minę- liśmy stare koryto rzeki, gdzie gałęzie uderzały w nasz dach, z trudem przemierzaliśmy odnogę, płynąc środkiem nurtu. Wszędzie będzie dobrze, rzekł tata, byle pod prąd. Zaczęliśmy płynąć Patuką tego pierwszego dnia. Byliśmy zdu- mieni, że ta wielka rzeka płynie cały czas poza bagnem na wschód od naszej małej Laguny Miskity — cztery godziny drogi łodzią. Ale rzeka była ukryta. Nie widzieliśmy jej, dopóki nie znaleźliśmy się prawie na jej powierzchni. Tata powiedział, że wcale go to nie dziwi — znów miał rację! Wskutek deszczu wezbrała i przelała się przez swoje czerwone brzegi, zalała drzewa i stała się tak cicha i szeroka, że czasami, na niektórych odcinkach, wydawało się, że wcale nie płynie. Tata prowadził łódź wzdłuż krawędzi zatopionych brzegów, gdzie prąd był łagodny. Niewiele posuwaliśmy się naprzód, ale jak powiedział tata: — Przecież się nie pali. Po co ten pośpiech? To nie są wakacje, to jest życie. W nocy przywiązywaliśmy się do drzewa, jedliśmy i spali z na- szymi garnkami dymu przeciw moskitom. Gdy chmura moskitów zbliżyła się, miliony spadły na nas jak jakaś okropna sieć, z głośnym intensywnym szumem, jak szumy w radiu między stacjami. Rzeka mruczała, siorpała przy naszych kłodach, a tata mówił, że my jedni zostaliśmy z całego świata. Gdybyśmy wezwali pomocy, nikt by nie nadszedł. O, możemy spotkać maruderów, możemy przypadkiem natknąć się na dzikusów, nawet zobaczyć całe wsie na wysokim urwisku, które się uratowały. Ale my jedni wiemy, że wydarzyła się katastrofa — ogień, po którym nastąpił grzmot wojny i powódź, miał miejsce wszędzie na ziemi. Skąd ktoś tutaj w Moskitii może wiedzieć, że Ameryka przestała istnieć. Człowiek jest tak zarozumiały, iż myśli, że deszcz pada tylko na niego. Ale tata wie, że to jest zjawisko globalne. A na każdym etapie on przewidział, co nastąpi. Nawet sami Amerykanie zobaczyli znak — tylko o tym 344 mówili! Ale podczas gdy oni siedzieli, narzekali i wykręcali palce, tata przedsięwziął środki, żeby zapobiec naszemu zniszczeniu. — Może czasami przesadzałem — powiedział — ale tylko po to, żeby was przekonać, jak poważna jest sytuacja, i zmusić do wyjazdu. Trudno was organizować. Prawie cały czas mi nie wierzycie! Co to ma za znaczenie, mówił, jeśli się mylił w małych, dener- wujących sprawach? Słuszność jego myśli potwierdziły wielkie wy- darzenia. I to, co widzieliśmy w ciągu minionego roku, to najwyższa forma twórczości. On przechytrzył widmo, które nawiedziło świat, zabierając nas z kruchej i tymczasowej cywilizacji. Wszystkie światy miały swój kres, lecz Amerykanie byli pewni, że mimo oczywistych wad ich świat przetrwa. Niemożliwe! Ale tata przewiezie nas bez- piecznie w górę rzeki. — Ple-ple! — mówił Jerry. — Ple-ple, ple-ple, ple-ple. Tata go nie słyszał. Krzyczał: — Jak mogę się mylić, jeśli płynę pod prąd? Wybrzeże umarło. Prąd zmierzał w tym kierunku. A więc wyda- wało się rozsądne, że wypłynął z życia — z gór i źródeł. Tam wśród wulkanów Olancho założymy nasz dom. To opowiadał nam wieczorem, gdy byliśmy przywiązani do drzewa i żaby kumkały dokoła. W ciągu dnia nadal mówił, ale ponieważ motor działał, trudno było cokolwiek usłyszeć. Wydawało się, że rzeka wystąpiła z brzegów, zalała dżunglę. Była to pustynia wody. Przepłynęły obok nas pnie drzew z zakrzy- wionymi korzeniami. Rzadziej padało — trochę pokropiło rano, lało po południu. Ale jak powiedział tata, my byliśmy wodoszczelni. I gromadziliśmy deszczówkę do picia. Słońce na rzece przemieniło błotnisty nurt w mosiądz. Nadało dżungli miły, jasny odcień. Świe- cąc przez poranną mgłę, pogrubiło powietrze złotym pyłem, który tańczył pomiędzy konarami. Czasami ukazywały się chmury białych motyli — regaty rozpostarte tuż nad wodą. Albo pojawiały się nie- bieskie, tak duże jak wróble, drgając delikatnymi skrzydełkami, poruszały się tak nieśmiało jak piękne skrawki jedwabiu rozrzucone z drzew. Dwa lub trzy razy w ciągu dnia widzieliśmy Zambów lub Miski- 345 tów, sunących w swych czółnach w dół rzeki. Często machali do nas rękami, ale prąd unosił ich tak szybko, że jak tylko ich dostrzegali- śmy, już byli poniżej nas i za zakrętem rzeki. — On jest skończony. — Tata zwykle mówił, gdy któryś z nich nas mijał. — Trup, zombie*, a nie Zambo. Płynie tam, żeby umrzeć. Byli przemoczeni, ale wyglądali zupełnie normalnie, wiosłując w swojej brudnej bieliźnie. Jerry powiedział, że pewnego dnia wskoczy do naszego czółna i niech prąd zaniesie go na wybrzeże. Tata dowiedział się o tym, może od którejś z bliźniaczek, i kazał mu do niego wsiąść. — Wsiadaj i płyń. Potem tata spuścił je i pozwolił popłynąć z prądem. Jerry był zbyt przestraszony, żeby wiosłować. Trzymał się kurczowo siedzenia, skulił się ze zwieszoną głową i ryczał. Gdy Jerry prawie znikł nam z oczu, mama powiedziała: — Allie, zrób coś! — I tata schwycił linę. Była przyczepiona do czółna. Szarpnął ją, przewracając Jerry'ego na twarz. Jerry się trząsł, gdy tata przyholował jego i czółno. — To było szaleństwo! — powiedziała mama. — Dowiodłem swej racji. Spełniło się moje życzenie. — Co by było, gdyby lina pękła? — Wtedy spełniłoby się życzenie Jerry'ego — oświadczył tata. — Jeszcze ktoś chce spróbować? Może zdecyduję, że następnym razem puszczę łódź. W dół tego kanału. Kogoś to interesuje? Następnego dnia złapał mnie na drzemce przy łańcuchu. Ukarał, każąc mi wsiąść do czółna i holował mnie za łodzią („Mam błogą nadzieję, że ta lina się nie zerwie! Lepiej siedź spokojnie"), podczas gdy moje małe czółno kołysało się i obracało w ślad za nią. Mijaliśmy zatopione wsie. Wyludnione — drewniane szkielety chat stały w wodzie, niektóre wywrócone, inne z zerwanymi dacha- mi, nic więcej. Te umarłe, puste chaty świadczyły, że tata ma rację. Po- wiedział, że tych ludzi zmiotło — to ci faceci w długich czółnach, któ- rych widzieliśmy wiosłujących w dół kanału, aż pochłonie ich morze. * Zombie — trup przywrócony do życia za pomocą czarnoksięskich praktyk. 346 — Nie będą tego potrzebowali — powiedział i ze rwał z drzew awokado, limony, papaje i banany. W niektórych opuszczonych wsiach znaleźliśmy worki z ryżem i fasolą. Tata powiedział: — To nie jest napad. To nie jest rabunek. I na pewno nie jest to zbieranie śmieci. Tam gdzie są, nie potrzebują tego. Ale czasem ptaki uprzedzały nas w tym zajęciu. — Śmieciarze! Pewnego dnia myśleliśmy, że widzimy samolot, ale nasz motor działał tak głośno, że nie mogliśmy usłyszeć silników maszyny. Tata powiedział, że to myszołów. Co za istota ludzka zechciałaby tu przylecieć? To najbardziej pusta okolica na mapie. W całym świecie ta część Hondurasu jest najbezpieczniejsza i najmniej znana — ostatnie pustkowie. — Ale nie chwalcie mnie — chwalcie łódź. — Nasze „Zwycię- stwo" było jak drewniany prosiak w wodzie, skrzypiało i prychało. — To łódź przyszłości. Deszcz zmoczył mrówki i wyrosły im skrzydła. O zachodzie słońca te fruwające termity okrywały jak płatki dach naszej chaty-łodzi. Dżungla była zasypana tymi żarłocznymi fruwającymi mrówkami, bliźniaczki nazywały je „wszy". Wraz ze zmianą pogody rzeka zmieniała kolor i była różna o każdej godzinie. Lubiłem, gdy nabie- rała barwy mosiądzu; w ciągu dnia zieleniała, a czerwony mulisty pas pokazywał się od przodu, jak nasiąknięte wodą ciasto; lubiłem, gdy popychała ślizgające się kępki szpinaku i sposób, w jaki poru- szała się wśród nieruchomej dżungli. O zmierzchu powietrze było czarne od owadów i bagnista woda pozostawiała pod drzewami czarne plamy. Niebo stało się czystsze, gdy zapadał mrok. Cienie wyprostowywały się i sztywniały. Potem niebo zaciemniało się i to była noc. Nic nie można było zobaczyć, czerń tak czarna, że czuło się na twarzy jej futro. Bez gorącego słońca, które to wszystko wypalało, zapach drzew przypominał smród zzieleniałego mięsa. Pełna rzeka sapała jak stado wieprzów, a ptaki podskakiwały na gałęziach obok nas i głośno wrzeszczały. Czuliśmy się chorzy podczas tego spokojnego, kończącego się dnia. Przywiązywaliśmy się i siadaliśmy wśród garnków z dymem prze- 347 ciwko owadom w naszej drewnianej pływającej chacie i jedliśmy, co tylko udało się nam zdobyć z zatopionych wsi. — To jest przyszłość — mówił tata. Wbijał swój poparzony nos w nasze twarze, aż zgadzaliśmy się, że jest nam przytulnie, jesteśmy szczęśliwi i dobrze nam się powodzi. — Tak to jest — mówił. — Popełnia się fatalny błąd myśląc, że przyszłość związana jest z nowoczesną technologią. Ja sam tak myślałem! Ale tak się działo, przed zdobyciem przeze mnie tego doświadczenia. Och, miały to być okręty z napędem rakietowym. — Koleje jednoszynowe — wtrąciłem. — Kosmiczne pojazdy — dodała Clover. — Pachnące wizje — rzekł tata. — Wideokasety zamiast szkoły. Wszystko o liniach opływowych. Posiłki w pigułkach. Zielone na śniadanie, niebieskie na lunch, fioletowe na deser. Wrzucasz do ust całe pożywienie, jakiego potrzebujesz. — I kombinezony kosmiczne — zauważyła April. — Racja—rzekł tata. — Ogłupiali ludzie ze spiczastymi uszami i imionami, jak Grok, w hełmach, żyjący w chromowanych domach. Poruszające się chodniki, szklane kopuły nad miastami i żadnej pracy, tylko zabawa z komputerami i wąchanie pachnącej wizji. „Wsiadajcie do statku kosmicznego, dzieci, zrobimy sobie piknik na Księżycu" — coś takiego. — To może się zdarzyć — powiedziała mama. — Nigdy. To bzdura. Clover powiedziała: — Myślę, że tata ma rację. — Sciencefiction dała ludziom więcej fałszywej nadziei niż dwa tysiące lat Biblii — powiedział tata. — Same kłamstwa! Program kosmiczny — czy o tym mówisz? To fałsz, pełne fanfaronady marnotrawstwo pieniędzy podatnika. Nie ma przyszłości w kosmo- sie! Lubię to słowo — kosmos! To właśnie oni wszyscy odkrywali — pusty kosmos! Pustą przestrzeń! April odezwała się: — Ja też myślę, że tata ma rację. — To jest przyszłość — oznajmił tata. — Mały motor w małej łodzi na mulistej rzece. Gdy motor wysiada albo nie mamy benzyny, wiosłujemy. Żadnych kosmonautów! Żadnego paliwa, żadnych stat- 348 ków kosmicznych, żadnych szklanych kopuł. Tylko praca! Człowiek przyszłości będzie koniem pociągowym. Na Księżycu nic nie ma, są tylko koleiny i wzgórki i ci z nas, którzy odziedziczyli tę znużoną staruszkę Ziemię, będą mieli tylko drewniane koła, taczki, lewarki i krążki linowe — najprymitywniejszą fizykę rodem ze szkoły śred- niej, której przestali uczyć, gdy wszyscy oblewali z niej egzaminy i zaczęli czytać sciencefiction. Nie, trzeba umieć samemu sobie radzić albo umrzeć. Nie zielone pigułki, ale pełno błonnika w poży- wieniu. Ciężka, wyczerpująca praca — prosta, ale niełatwa. Kapuje- cie? Nie promienie laserowe, nie elektryczność, ale siła mięśni. To co teraz robimy! Jesteśmy ludźmi przyszłości, korzystającymi z te- chnologii przyszłości. My tego dokonujemy. Chciał, żebyśmy się czuli w naszej rozsypującej się chacie-łodzi jak najnowocześniejsi ludzie na ziemi. Przechowywaliśmy tajemni- cę istnienia w naszej zadymionej kabinie. Już teraz nigdy nie mówił o przemienieniu świata za pomocą geotermicznej energii albo lodu. Obiecał nam brud i znój. To jest chwała, twierdził. Ale po tych krótkich nocach uruchamiał motor i ustawiał przód chaty pod prąd, a Jerry szeptał: — On nas zabija. Trzymaliśmy się brzegu rzeki, podpływając blisko i studiując jej prąd, nim posunęliśmy się naprzód. Robiliśmy pięć do sześciu mil dziennie i mieliśmy wciąż dużo benzyny. A zresztą co to miało za znaczenie, gdybyśmy wszystko zużyli? Całe życie przed nami, by dopłynąć w górę rzeki. Sądziłem, że wszyscy z wyjątkiem Jerry'ego zostali przekonani. Ale pewnego dnia, gdy pruliśmy naprzód, motor zwariował. Turko- tał, hałasował, stawał się zapamiętały, dziki, przeraźliwie gwizdał. Ptaki wylatywały z drzew. Wtem coś nagle warknęło i po jednym lub dwóch turkotach silnik zamarł. Ale jego echo w dalszym ciągu rozbrzmiewało w dżungli. Łódź chybotała i stała się lekka, straciła kierunek, podnosiła się jednym końcem, cofała. Płynęliśmy w dół, bokiem, w milczeniu, pod chmurą mrówek. — Kotwica! — Tata przeskoczył na dziób. — Wyciągnijcie liny. 349 Nasza kotwica była piękna — znaleźliśmy ją na plaży niedaleko Mocobili. Kiść zakrzywionych haczyków na grubym trzonie. Ale była również bardzo ciężka. Potrzebowaliśmy pomocy taty, żeby ją zarzucić na nadburcie, ale już wtedy sunęliśmy tak szybko, że wydawało się, iż to się nam nie uda. Tata wyskoczył za burtę i popłynął do brzegu z liną. Ubezpieczył nas, kotwica chwyciła. Znaleźliśmy się w załomie rzeki, prąd nas obrócił i płynęliśmy środkowym nurtem. Woda opryskiwała nas z wszystkich stron i cała chata-łódź trzęsła się, gdy pomagaliśmy tacie wsiąść. Zgubiliśmy czop. Nic wielkiego, tylko zawleczka — ale to oznaczało, że śruba się oderwała i jest na dnie rzeki. — Nie możesz zrobić innej śruby? — zapytała mama. — Oczywiście, że mogę. Daj mi tokarkę, chwytaki, dłuta i pil- niki. A co to jest? Chcesz powiedzieć, że mamy tylko śrubokręt? A więc trzeba będzie nurkować po tę starą śrubę. Spojrzeliśmy w górę rzeki na ciemne macki przypływu. — Nie martwcie się — powiedział tata. — Mamy resztę życia, żeby to znaleźć. — Uśmiechał się. Gryzł brodę. Odwrócił się do Jerry'ego. — Dlaczego się tak dziwnie uśmiechasz? — Resztę życia. To wydaje się głupie, gdy tak to mówisz. — Zobaczymy, jak głupie. Zanurkujesz po tę śrubę. — A co z aligatorami? — zapytałem. — Ty się nie boisz aligatorów — powiedział. — Ty pójdziesz po Jerrym. Mama sprzeciwiła się. — Nie. Nie pozwolę, żeby chłopcy tam popłynęli. — Posłuchaj. Nie chodzi o to, co ty chcesz. Chodzi o to, co ja chcę. Ja jestem kapitanem statku i to są moje rozkazy. Każdy, kto ich nie posłucha, idzie na brzeg. Wasze życie jest w moich rękach. Wysadzę was — wszystkich. Jego duże pokaleczone ręce ociekały wodą. Jego głos był bronią — groził, że nas opuści, jeżeli nie wskoczymy do rzeki — ale czego najbardziej się obawiałem, to tego, że ciśnie mnie na ląd swymi okropnymi dłońmi. Życie tutaj sprawiło, że miał straszne ręce. — Nałóż na siebie tę uprząż — powiedział do Jerry'ego i dał mu 350 linę, żeby się obwiązał w pasie. Jerry z chorymi oczami, wyzywają- cym wzrokiem zrzucił sandały i przeszedł na burtę. — Jest gdzieś w tej odnodze — powiedział tata. — Zgubiliśmy ją obok tamtych drzew. Pewnie uderzyliśmy o głaz. Prąd nie może zabrać bardzo daleko kawałka solidnego mosiądzu. Najpierw popłyń do brzegu, potem zanurkuj i znajdź ją. Jerry wstrzymał oddech i poszedł za burtę jak koszyk. — Cały czas przygotowywałem was do tego — oświadczył tata. — Wszystko po to, żeby przeżyć. — Wyciągnął z kieszeni gwóźdź. — Wystarczy na nową zatyczkę. Ale potrzebujemy śruby. — Trzy- mał gwoździk pomiędzy palcami. — Zawsze coś małego uratuje cię przed dzikusami. Jak te świece. Jak ta śruba. Jak to. Ta zatyczka utrzymywała naszą całą cywilizację. Nie ma lepszego przykładu, jak bardzo chwiejna jest ta równowaga. — Spojrzał na małe stopy Jerry'ego na wodzie. — Jak sobie radzi? Jerry podskakiwał na rzece i wydmuchiwał wodę, ale nim zdołał odzyskać swój styl, popłynął w dół i oparł się o łódź. — Nic nie widzę. Woda jest zbyt mulista. — Spróbuj jeszcze raz. — On jest zmęczony, Allie. — Odpocznie, jak znajdzie śrubę. — Pozwól mnie pójść — poprosiła mama. — A jeśli utoniesz, co się stanie? — Co się stanie, jak Jerry utonie? Powiedziała to powoli, zdławionym głosem. Tata podrapał się w brodę. — Potrzebuję cię tutaj, mamuśka. Jerry próbował cztery razy. Za każdym razem prąd znosił go do nas z pustymi rękami. W końcu był tak zmęczony, że nie mógł podnieść rąk i tata musiał ciągnąć linę jego uprzęży, żeby nie popły- nął w dół rzeki. Przyszła kolej na mnie. Popłynąłem do brzegu, potem zanurko- wałem na dno w miejscu wskazanym przez tatę. Wbiłem ręce w muł i grzebałem w nim. Błoto przelatywało mi przez palce. Kipiąca rzeka była jak zupa jarzynowa. Słońce kłuło ją i ukazywało długie cienie, które wziąłem za aligatory. Gdy nie mogłem dłużej oddychać, wy- 351 płynąłem na powierzchnię i zobaczyłem, że znajduję się prawie przy łodzi. — Nie jesteś poważny — rzekł tata. Kazał mi popłynąć z pow- rotem. Szlam i wodorosty na dnie wywoływały wstręt. Czarny nurt szczypał w nogi. Błoto uderzało w twarz. Ale co gorsza, będąc na linie taty, czułem się jak pies na smyczy. Znajdowałem się w jego mocy. Ale gdybym się odwiązał od liny, zmiótłby mnie prąd, utopił- bym się. Psie życie. Byłem zadowolony, że Jerry powiedział to, co myślał. Dlaczego ja nie powiedziałem tacie, co o nim myślę? Psie życie — bo myśmy się nigdy nie liczyli, bo on miał zawsze rację, zawsze wszystko wyjaśniał, a przede wszystkim dlatego, że kazał nam robić te trudne rzeczy. Nie chciał, żeby nam się coś udało, chciał się śmiać z naszego niepowodzenia. I nawet pies myśliwski nie mógłby znaleźć małej śrubki na dnie tej rzeki. Powiedziałem mu, że napiłem się wody, że jest mi niedobrze i że nie mogę tam wrócić. Roześmiał się. Wiedziałem, że tak będzie i rzekł: — Dzieci są do niczego podczas kryzysu. Co jest ironią, bo dzieci zwykle powodują kryzysy. Naprawdę, ja mogę o siebie dbać! Nie potrzebuję pożywie- nia, nie potrzebuję snu — nie cierpię. Jestem szczęśliwy! April zapytała: — Tatusiu, czy to jest kryzys? — Niektórzy mogliby tak sądzić. Mamy silnik, którego nie możemy użyć. Mamy łódź, która nie porusza się naprzód. Mamy dwie kaleki, które nie mogą znaleźć śruby. Jeśli ta kotwica albo ta lina pęknie, będziemy tarzać się w błocie. Ściemnia się. A to jest dżungla. Pączuszku — rzekł — niektórzy mogliby uznać tę sytuację za kryzysową. Mama powiedziała: — Chcę spróbować, Allie. Ale tata już nakładał swoją uprząż. Przywiązał koniec liny do nadburcia. On wierzy, powiedział, że to, co utrzymuje jego linię życia, jego linę ratowniczą, to jeden z jego własnych węzłów. Z ciężkim pluskiem wszedł do wody. Obserwowaliśmy, jak nur- kuje, przypuszczaliśmy, że znajdzie śrubę za pierwszym podejściem. 352 Uniósł się w górę, nie podniósł rąk. Znów zanurkował. Był dos- tatecznie silnym pływakiem, żeby móc się utrzymać mimo silnego prądu, ale gdy zanurkował po raz trzeci, nie wypłynął na powierzch- nię. Czekaliśmy. Patrzyliśmy, jak woda się marszczy nad tym miej- scem. Clover zapytała: — Gdzie on jest? — Może on to widzi — powiedziała mama. Bzykająca chmura moskitów pojawiła się i znikła. April powiedziała: — Już jest długo na dole. — Tam jest ciemno — zauważył Jerry. Wstrzymaliśmy oddech, milczeliśmy. Minęło jeszcze kilka minut. Nie wiem ile. Nie można było tutaj dokładnie mierzyć czasu. Dzień był jasny, noc ciemna: czas płynął jednostajnie. I każda gorąca godzina była taka sama, cicha, tępa. Może znajdował się na dole godzinę. Mama podeszła do barierki i poruszyła linę. Podniosła ją z łatwo- ścią i wyciągnęła na pokład zwijając, aż miała ją w całości na łodzi. Koniec był skręcony jak ogon kundla tam, gdzie tkwił supeł. — Utonął! — krzyknęła Clover. Zesztywniała. I płakała tak bardzo, że się dławiła, więc płakała jeszcze więcej. Jerry powiedział: — Nie widzę go. Ale Jerry przestał patrzeć. Gapił się na mnie. Jego twarz była spokojna — bardzo blada i pełna nadziei, jak kogoś, kto siada rano na łóżku. Mama potrząsnęła głową. Zerknęła na strumienie wody przele- wające się w dół. Nic nie mówiła. Nagle poczułem się silny. Przed chwilą zapadła noc, ale teraz wszystko wydawało się jaśniejsze. Niebo czyste. Malutkie owady awanturowały się nad rzeką. Zstąpił spokój, jak to migotanie koma- rów, wysrebrzył wodę i poznaczył ją smugami. Ta cisza zamknęła wszystko. — On gdzieś jest! On gdzieś jest! — Głos April nie poruszył rzeki ani drzew. Targała sobie włosy. Trzymała Clover i razem się dławiły i szlochały. 353 — Możemy dryfować — rzekł Jerry. — Zawiążemy się wieczo- rem, a rano popłyniemy w dół rzeki. To będzie łatwe. — A jeśli tata miał rację? — zapytałem. — Nie bójcie się — powiedziała mama. — Nie boimy się — zapewnił Jerry. Mama powiedziała: — Nie mogę myśleć. — Jej nasłuchująca twarz była piękna. Nie rejestrowała żadnego dźwięku. Nie słyszała słów April, że umrzemy, ani Clover wołającej tatę, ani Jerry'ego, który opisywał naszą łatwą podróż na wybrzeże. Mały Jerry, odzyskawszy wolność, biegał po pokładzie. — Słuchajcie — rzekła mama. Woda srebrzyła się, dżungla stała w bezruchu — było to króle- stwo owadów, pełne małych gwizdków, świat cykad. Jakiś Zambo przepłynął w swoim czółnie. Jego odjazdy i powroty odmierzał czas. Jedyny czas tutaj — ruch człowieka. Ten Zambo żył. — Nie umrzemy — powiedziałem. Mama nie słyszała mnie, aleja naprawdę w to wierzyłem. Nasza łódź była mała i wisiała na linie pośrodku rzeki jakby w powietrzu. Nigdy nie czułem się bezpieczniej. Tata odszedł. Jak tu było cicho. Wątpliwości, śmierć, zmartwienie — minęły jak cień skrzydła ptaka, które nas musnęło. Teraz — po jak długim czasie? — zapomnieliśmy o tym cieniu. Byliśmy wolni. — Za kilka dni będziemy na wybrzeżu — rzekł Jerry. — Umrzemy tam — powiedziała Clover. Tak zawsze mówił tata. Chyba mu wierzyłem. On zginął i zabrał ze sobą strach. Usłyszałem własne słowa: — Możemy pozbyć się tego motoru. Zbudujemy ster. Prąd nas poniesie. Jerry spróbował uspokoić bliźniaczki, żeby przestały płakać. -— Nie chcecie wrócić do domu? Czy to sprawiło owo zakazane słowo? Usłyszeliśmy plusk. Brzmiał jak eksplozja w tym gwiżdżącym świecie. Ukazała się mokra, ociekająca głowa taty, jego broda doty- kająca barierki, kawałek mosiężnej śruby uderzający w deski. Krzyk- nął: — Zdrajcy! I całe światło znikło. 354 27 Przez trzy następne dni Jerry i ja byliśmy za karę holowani za łodzią w czółnie. Jedliśmy w nim i spaliśmy w nim. Kołysało się i kręciło jak spławik na końcu wędki. Z trudem można się było położyć. Między nami znajdowała się beczka i ostre, kwaśnomdłe spaliny, które zmieszane ze smrodem palonego materiału z rury wydechowej motoru, wywoływały u mnie dojmujący ból głowy. Klęczeliśmy w wodzie przedostającej się przez szczeliny w tym wydrążonym klocu drewna, zabijaliśmy czas, ciągnąc haczyk wędki ze steru, mając nadzieję, że złowimy zębacza. Tata siedział na końcu tej liczącej trzydzieści stóp liny cumow- niczej na sterze chaty-łodzi, tyłem do nas. Nienawidziłem jego ramion, tłustych włosów, pochylenia kręgosłupa. Wyobrażałem so- bie, jak by to było wbić w niego nóż, tuż pod zniszczonym kołnie- rzem. Czasem wyobrażałem sobie, jak to robię. W moich rojeniach nie było krwi, krzyku, walki. Tylko świsty wypuszczonego powie- trza, gdy ostrze wślizguje się i rękojeść ociera o ciało. Potem przestał istnieć jak rozerwana dętka. Widziałem to tak jasno, że aż bolała mnie ręka, jakbym już to zrobił — jakbym go przekłuł. Słuchałem, co mówił, sądząc, że wie, co mi chodzi po głowie, i czułem się winny. Ale słyszałem tylko, jak mama się z nim sprze- cza, próbując go przekonać, żeby nas wpuścił na barkę. Nie chciał dyskutować na ten temat. Uważał, że zasługujemy na gorszą karę. Trudno było go słyszeć poprzez huk motoru. Był dumny z siebie, że nigdy nie złoił nam skóry ani nie dał klapsa w złości.'Byłoby dla nas lepiej wczoraj, gdyby nas zbił. To czółno, owady i upał bardziej dokuczały niż chłosta. — Przetnijmy tę linę holowniczą — rzekł Jerry. — Pokażemy mu! Jerry chciał, żebyśmy się zdali na łaskę fal. Może tata poddawał nas próbie, żeby zobaczyć, czy mamy odwagę to zrobić. Ale nie pozwoliłem Jerry'emu dotknąć liny. Bałem się, że sama pęknie albo tata ją przetnie. Często podczas tych dni budziłem się rozgorączko- wany myśląc, że mkniemy w dół Patuki w tej nędznej łódce. 355 Powiedziałem: —Jeśli dotkniesz tej liny, wyskoczę i popłynę na brzeg. Będziesz sam, Jerry. Umrzesz. Przez krótki czas, gdy tata zniknął, kiedy myślałem, że utonął, starając się znaleźć śrubę, nie bałem się. Mieliśmy łódź, nasze hamaki i mamę. Ale gdy wlazł na łódź, przyniósł ze sobą stary strach. Znów przerażony wierzyłem, że nad całym światem szalała burza i że na wybrzeżu jest śmierć. — Nie wierzę w te bzdury — oświadczył Jerry. Jerry był bardziej gwałtowny w tym czółnie niż na łodzi lub gdziekolwiek indziej. Tutaj holowany na końcu liny, mówił zabro- nione rzeczy. Stale mówił o ucieczce i powrocie do domu. Z tego, co mówił, powstawały moje koszmary, ponieważ najgorsze twory mo- jej wyobraźni oblekał w słowa. Zasługujemy na karę w tej łódce, myślałem. Tu jest nasze miejsce. — Nienawidzę go — mówił Jerry. — To wariat. Powiedziałem Jerry'emu, że bez mojej pomocy nigdy nie dotrze na wybrzeże. — Nigdy nie dopłyniemy w górę rzeki — rzekł. — To niemo- żliwe. — Skąd wiesz? Kopnął beczkę z benzyną, rozległy się dwa głuche odgłosy jak uderzenia bębna. — Jest prawie pusta. Tata nie może uruchamiać motoru bez benzyny. — Będzie wiosłował. — Popłynie w tył. Na myśl o tym Jerry się roześmiał. Powiedział, że cieszy się, iż ja się martwię. — Powiem mu, że kończy nam się benzyna. Obserwuj go, jak dostanie świra. — Daj spokój. — Ty się go boisz, Charlie. Jesteś starszy ode mnie i masz stracha. Ja nie mam. Głos mu się załamał, gdy to mówił, i musiał dwa razy przełknąć ślinę, nim skończył. Cierpiał przez tę karę w czółnie. Źle sypiał i źle 356 wyglądał. Kiedy nie skarżył się na tatę, kwilił, szlochał jak niemowlę. Wydawał się małym dzieckiem, gdy płakał. Zakrywał twarz, głowę miał spuszczoną, żeby tata tego nie widział. Pewnej nocy, gdy usłyszał śmiech taty w kapitańskiej kajucie, powiedział: — Chciałbym go zabić. Jego głos dochodził z ciemności. Oddychał ciężko, jakby wypo- wiedzenie tych słów wymagało wielkiego wysiłku. — Nietrudno byłoby go zabić. — Jerry dyszał. — Moglibyśmy podkraść się do niego. Uderzyć młotkiem. W mózg... — Nie mów tak, Jerry. — Boisz się. Tak, bo mówisz straszne rzeczy, które krążą w mojej głowie, myślałem. Czułem gładką rączkę młotka. Słyszałem trzask i zoba- czyłem, jak czaszka pęka niczym orzech kokosowy — wyciek bia- łego płynu. Powiedziałem: — Nie. — Chciałbym, żeby umarł — rzekł Jerry. Znów zaczął płakać. Jego łzy pocieszały mnie. Płakał dla mnie. Twierdził, że pewnego dnia widział samolot, mały, szary, jedno- silnikowy samolot, leciał nad naszymi głowami. Ja go nie widziałem. Powiedziałem, że śni. Był to myszołów albo czapla, albo papuga. Każdy lecący ptak przypomina tutaj „Cessnę" albo „Piper Cub". Jerry płakał, bo nie chciałem mu wierzyć. Przypominałem tatę, stwierdził. Byłem gorszy niż tata. — Haddy dał ci te świece i benzynę. A tata wszystko przypisał sobie! Kto łapał ryby tam na lagunie? My! On nas traktuje jak niewolników. A co się stało z jego ogrodem i tymi wszystkimi głupimi wynalazkami? Zmyły się. My uratowaliśmy mu życie! Znów głośno wypowiadał moje myśli i tym mnie przerażał. — Jeśli wspomnisz mu o Haddym, powiem mu, co ty mówiłeś — że chcesz go zabić. To spłoszyło Jerry'ego. Wiedział, że posunął się za daleko. — Zresztą — stwierdziłem — on i tak temu zaprzeczy. — Bo jest kłamcą. Zawsze się myli. Nigdy nie ma racji. — Tego nie wiesz. Nie mamy żadnego dowodu. Prawdopodob- nie ma słuszność. Haddy zgodził się z nim. Ty masz jedenaście lat 357 i brudną twarz. Kiedy tata puścił cię samego w tym czółnie w ze- szłym tygodniu, wypłakałeś sobie oczy. Byłeś zadowolony, gdy przyciągnął cię z powrotem. — Oszukał mnie. Teraz bym nie płakał. Popłynąłbym. — Ale jego oczy były czerwone i zaropiałe jak dwie rany. Tata patrzył z burty i widząc, że się kłócimy (nie mógł słyszeć, z powodu huku motoru), przytaknął głową i wyszczerzył zęby, jak- by chciał powiedzieć: „To jest właśnie miejsce dla takich punków jak wy". Mama powiedziała, że jeśli on ma rację, to jesteśmy najszczęśli- wszymi ludźmi na świecie. A jeśli się myli, popełniamy straszny błąd. Ale była mu posłuszna. Też się bała. — Może dowiemy się, czy ma rację, czy nie — powiedziałem Jerry'emu. — Nie chcę popłynąć na wybrzeże, jeśli to cmentarz. I co za sens mówić o Ameryce, jeśli już nie istnieje? Tata tak mówi i, Haddy też. Co ty wiesz, głupolu? Jerry powiedział: —Mamy biały dom w zielonym polu, otoczony drzewami. Na drzewach są ptaki. Drozdy i sójki. Świeci słońce. Syrena straży pożarnej w Hatfield obwieszcza południe. Ludzie przechodzą koło naszego domu, patrzą na ścieżkę i mówią: „Gdzie są ci Foxowie?" — Nie — zaprzeczyłem. Ale widziałem to wyraźnie. Widziałem chmury nad stodołą Polskiego i pagórki, doliny i kukurydzę. Czułem zapach kwiatów, żywicy z sosen, ściętej trawy, słodycz rosy na dmuchawcach, gorącego asfaltu na wiejskich drogach. — „Czy ich stary zabrał ich daleko?" To mówią. — Jerry spoj- rzał na mnie. Był zaskoczony, trochę przestraszony. — Charlie, dlaczego płaczesz? Zakryłem twarz dłońmi. — Proszę, nie płacz — rzekł — To mnie przeraża. Wreszcie tata pozwolił nam wrócić do łodzi. Tak wstydziliśmy się tego, co mówiliśmy, że udaliśmy się prosto na dziób i zaczęliśmy pracować przy łańcuchu sondującym. Byliśmy poparzeni od słońca, pogryzieni przez owady i mieliśmy biegunkę. Jerry buntował się w czółnie, ale tutaj wyglądał mizernie i nie powiedział na tatę złego 358 słowa. Natomiast wyzywał bliźniaczki. Nawet ugryzł April w ramię i ślady zębów stały się fioletowe. Cieszyłem się. Od dawna chciałem ugryźć ją i Clover też. Wsie, które mijaliśmy, były zalane i wyludnione — rzędy chat, kilka drzew owocowych, fetor latryny przypominający pełen dymu zapach spalonej grzanki. Były to zielone widmowe miejsca z pełza- jącymi szczurami, z zatopionymi czółnami i nowymi pnączami do- koła palów chat. Tam, gdzie pokazały się korzenie, wyglądały jak krótkie palce u nóg z czarnymi siniakami, długie zielska zwisały w zwojach z gałęzi podobne do skalpów czarownic. Ale pewnego dnia, po jedenastu dniach pływania po rzece Patuca, dotarliśmy do wsi, która nie została zatopiona ani nawet zalana. Leżała na wysokim czerwonym brzegu przy zakolu rzeki. W płytkiej wodzie kucało dziecko, załatwiając się z wyrazem zobojętnienia na twarzy, jak pies w zaroślach. Tata wyciągnął szyję, żeby lepiej się przyjrzeć wsi. Potem uśmie- chnął się, jakby ją poznawał. — Wiem, gdzie jesteśmy — rzekł. — Gdzie, Allie? — Zobaczysz. Kucające dziecko usłyszało nasz motor. Okryło się jakąś szmatą i uciekło. Tata wyłączył silnik i przywiązał naszą łódź do drzewa. Teraz na urwistym cyplu, tam gdzie widzieliśmy dym i słomiane strzechy chat, pojawiło się piętnastu mężczyzn. Mieli na sobie łach- many i przyglądali się nam pustym wzrokiem. — Miskitowie — rzekł tata. — Indianie. Byli czarni, brązowi, żółtawi, bardzo chudzi. Ich szczupłość była jak podejrzliwość. Nie ruszali się. ' Tata wskoczył na brzeg i wyciągnął rękę. — Hej. Naksaal Wkrótce witał się z nimi i gadał jak najęty, tak jak to robił, gdy chciał oczarować obcych. Już dawno nie widzieliśmy go tak pełnego energii i przyjaźni. Gdy był w dobrym humorze, miał zwyczaj przykładać kikut palca do piersi rozmówcy, jakby go łaskotał. Dzia- 359 łało to w przypadku Haddy'ego. Działało obecnie w przypadku Indian. Szturchnął ich w żebra i powiedział: — Zrobiliście to tym razem, prawda? Jesteście mądrzy ludzie, prawda? Jesteście zadowoleni z siebie? Przestańcie się śmiać — rzekł, gdy znów ich kolejno połaskotał. — Co jest takie śmieszne? Indianie chichotali i podskakiwali. Chociaż na początku wyglą- dali dziko, teraz przyjaźnie rozmawiali z tatą. Już nie mieli ochoty nas zjeść, chociaż wciąż wyglądali na głodnych. Zaprosili nas do wsi. Mama powiedziała: — Trzymajmy się razem. Nie podoba mi się tutaj. Niech tata mówi. Jerry stwierdził: — Tylko w tym jest dobry. — Licz się ze słowami — powiedziała mama i odeszła, zosta- wiając Jerry'ego nadąsanego. — Ta wieś to ruina — zauważyłem. — Ci ludzie umierają z głodu. — Tata wie, gdzie jesteśmy — rzekła mama. — Słuchajcie, co on mówi. Cóż on mógł powiedzieć? Stała tu ponura grupa stłoczonych chat zrobionych z porwanych liści bananowych, związanych pnączami i pokrytych słomianą strzechą. Za nimi ciągnęła się sawanna, a dalej, jak plama pleśni, dżungla. Ziemia była błotnista po niedawnym deszczu i całe to miejsce śmierdziało brudem, starym wabulem i dymem mokrego drewna. Widzieliśmy poprzednio takie wsie jak ta. Indiańska nędza. Łodygi sczerniałych bananów zwisały z niektó- rych smutnych chat, a obok kulawy pies żuł brudną głowę ryby. Kobieta o płaskiej twarzy ciągnęła sanki wyładowane połamanymi kijami. Mruczała coś w obłędzie, gdy przechodziła obok nas. Mówiła do mamy — coś złego — a potem śmiała się, ukazując zniszczone zęby. Inna kobieta ze zwichrzonymi włosami szorowała jakieś łach- many w blaszanej misce, spojrzała w górę, wykrzywiła się i powró- ciła do swego zajęcia. — Co wam mówiłem? — odezwał się tata. Roje głośnych much bzykały dokoła twarzy ludzi, ich dużych brudnych stóp i pokrytych strupami kostek. Potem znalazły sobie 360 czarne banany, a potem ślizgały się na garnkach na trójnogach. Nie widziałem ogrodów, ale przy niektórych chatach rosły kępy drzew bananowych i mizerny maniok. Samotne prosię chrumkało i pchało ryjem łupinę papai. Wśród szałasów znajdowała się otwarta szopa pokryta blaszanym dachem. Widniał na niej napis „La Bodega". Jerry i ja zajrzeliśmy do środka, ale zobaczyliśmy tylko puste półki, jakieś wiszące worki po mące i lampę. — Widzicie — rzekł tata. — Miałem rację. Dwóch Indian obdzierało korę z pnia. Jeden używał drewnianego młotka, a drugi maczety. Przerwali pracę i patrzyli na tatę. Zapano- wała cisza, słychać było tylko prosię i monotonne bzykanie much. — To jest to — rzekł tata. Zebrał się tłum. Ludzie przyglądali się włosom mamy — podróż po rzece i słońce rozjaśniły je i miała blond pasma — ale słuchali ta- ty. Mieli wysuszone, wygłodniałe twarze, zestarzałe z głodu. Dwóch mężczyzn nosiło na szyi skóry węża, coralitos, czerwone z czarnymi kółkami. — Oto przyszłość! Tata rozglądał się pełen podziwu. Błotnista ziemia parowała w słońcu. Z powodu dymu, woni zbutwiałej strzechy i wabulu zacząłem mrugać oczami. Przy swoich nędznych szałasach Miskitowie w łachmanach odpowiedzieli mi mrugnięciem. — Chcę wam pogratulować, ludzie — rzekł tata. Indianie byli zdumieni, ale znów ściskali dłonie i uśmiechali się do niego. — Mieliście dobry pomysł. Wyglądali na zadowolonych, ponieważ nikt jeszcze im tego nie powiedział. Gdy się uśmiechali, wyglądali na mniej głodnych. Jeden z nich odchrząknął i powiedział: — Robimy nowe czółno. — I wskazał tych dwóch mężczyzn stojących w rozkroku przy pokiereszowanym pniu. — To dobra myśl. — Masz zapasowy tasak? — zapytał ten z młotkiem. — Niepotrzebny tasak. Może się przydać dłuto do twego młotka. 361 Mam dłuto. Możemy dojść do jakiegoś porozumienia. Będziecie mieli ładną łódź. — To ciężka praca, wujku. — Wiem. Ale po co się spieszyć? Dysponujecie całym czasem na świecie. — Masz piłę, wujku? — zapytał Miskito ze skórą węża na szyi. — Po co ci piła? Nie dostaniesz nigdzie piły. Nie ma żadnych pił. Chłopie, uwierz mi, można żyć bez piły. Mężczyzna o końskiej twarzy zapytał, czy tata ma siarkę, żeby zrobić kauczuk. Tata odparł: — Nie wspominaj przy mnie o siarce, przyjacielu. W rowie leżały taczki przewrócone na bok. Tata podniósł je i postawił. Patrzył na nie z taką miłością, jak kiedyś na „Tłuściocha". Powiedział, że jest to doskonały wytwór inżynierii, punkt podparcia koła, rączki działające jak lewarki, pełna równowaga. Człowiek może podnieść ciężar czterokrotnie większy od jego własnej wagi przy minimum wysiłku. Indianie słuchali, jak tata chwali te stare rozlatujące się taczki i patrzyli na nie, jakby były zaczarowane. — Nie sprzedaję moich taczek. — Człowiek, który to powie- dział, splunął na palec i wytarł ślinę o rączkę. — Nie winię cię. Teraz się przydadzą, gdy połowa świata jest zniszczona. Nie patrzyli już dłużej na taczki. Tata uśmiechał się, widząc ich otwarte usta. — Nie słyszeliście? Szpary w ich oczach mówiły „nie". — Tak, właściwie prawie wszystko poszło. — Tata wzruszył ramionami. — Tylko niewielu z nas pozostało. — Tam — znów wskazał ręką — wszyscy umarli albo umierają. W dolnym biegu rzeki — tam był świat. Zmrużyli oczy. Człowiek o końskiej twarzy zapytał: — Dlaczego my nie umar- liśmy, wujku? — Bo jesteście za mądrzy. I żyjecie mądrze. Tata prawił im komplementy. Mówił im to, co nam, że to jest wieś 362 przyszłości, że oni są ludźmi przyszłości, nowymi ludźmi. Są szczę- śliwi, rzekł, że prowadzą proste życie, podczas gdy wszystkich innych diabli wzięli. Słuchając, jak mówi im, że są w niebie, tu w tej nędznej wiosce z chudymi kogutami i czarnymi owcami, jedną świnią i zniszczonymi chatami, poprawili swoje łachmany i rozwe- selili się. — Oni myśleli, że udajemy się na Księżyc — rzekł tata. — Słuchajcie, nikt się nie wybiera na Księżyc. Poczęstowali nas tykwami z wabulem i tata trochę zjadł. Kawę robili z tłuczonych ziaren palonej kukurydzy, ale tata ją wypił. Dali nam banany. Tata rzekł: — Przy bananach mówię dość. — Dali mu śmierdzące cygaro. Tata zapalił i powiedział: — Najlepsza rzecz do odganiania owadów. Oni opowiedzieli nam, że to nie jest wieś, tylko rodzina. Nazy- wają się Żółwie. Każdy Miskito tutaj to Żółw. Ojcowie i matki, i dzieci, i kuzynowie w skomplikowany sposób wszyscy byli Żół- wiami, dużymi i małymi. Tata powiedział, że go to nie dziwi. Rodziny to jedyne społeczne jednostki, które pozostały. Przedstawił nas i kazał Clover i April zaśpiewać dla nich piosenkę. Bliźniaczki zaśpiewały: Pa, pa, ptasz- ku. Indianie odwzajemnili się tańcem — powoli, ciężko stąpali w kole i klaskali w dłonie. Ta wieś, rodzina Żółwi, była taka jak dwadzieścia innych, które widzieliśmy i zignorowaliśmy. Ale to działo się wiele miesięcy temu i teraz tata był zupełnie innym człowiekiem. Oto dowód. Był bardzo cierpliwy. Nie żądał od nich, żeby się zmienili. Nie kręcił nosem na ich kwaśny wabul. Nie zwracał uwagi na ich huczącą od much latrynę albo ich chudą zwariowaną świnię. Mówił, że to wspaniałe miejsce. To właśnie była wieś przyszłości, którą opisał nam mniej więcej przed tygodniem na rzece. Chwalił sposób życia tych Indian i powie- dział, że podziwia węzły na pędach, które łączą ich chaty. Gdy tak mówił, chmury zebrały się nad nami i zaczął padać drobny deszcz, a w oddali rozległ się grzmot, jakby toczyły się beczki. Indianie bali się grzmotu. Burza ich zmartwiła. Tata stwier- 363 dzil, że to poczucie strachu ich uratowało. Wyczuli niebezpieczeń- stwo, tak jak on. Znalazł za sklepem beczkę z ropą. Indianie powiedzieli, że to do generatora, ale generator jest zepsuty. Zardzewiały. Czekają na nową armaturę. — Nie marnujcie swego czasu — rzekł tata. — Po co wam elektryczność? — Żeby mieć światło — powiedzieli. — A co zrobicie, gdy się wypalą żarówki? Potrzebne będą no- we. Nie można ich dostać za żadne skarby. Nie ma żarówek. Niczego nie ma! Tata powiedział, że oni mają to, co mają, a czego nie mają, to nie istnieje. Indianie zrozumieli to szybciej niż my w łodzi. Powiedział im, że jeśli potrzebują oleju, mogą użyć wnętrzności ryby lub tłuszczu świni. A nam jest bardziej potrzebna ropa niż im, bo on ma już mało paliwa do motoru. Może w zamian dać im dłuto i sedes i jeszcze dorzucić lustro, jeśli rzeczywiście chcą. Powiedzieli: — Okay. — Wymiana towarów — wyjaśnił nam, gdy ładował beczkę z ropą na czółno. — Odtąd tak to już będzie. Powinni być zadowoleni, że im zabiera tę benzynę, powiedział, gdyż stanowi niebezpieczeństwo pożaru. — Przyznaj — rzekł, szturchając tego faceta kikutem palca w pierś — że robię ci dużą przysługę. Mama powiedziała: — Zdaje się, że odniosłeś sukces, Allie. — Nie ma rady, mamuśka. Lubię tych ludzi. Jerry wyszeptał: — Oni umierają z głodu. Są brudni. Popatrz na ich domy. Niczego nie mają. Widać ich kości. Leje im się z nosa. Są jak widma. — Według taty, tak to ma wyglądać — powiedziałem. — Okropne. — Jerry, on ma rację. I nawet Jerry musiał przyznać, że tata to przewidział. Tata zapytał: — Znacie „Jenkinsa"? 364 Powiedzieli, że jakiś Jenkins mieszkał w Mocoron, ale umarł ugryziony przez żmiję. — Nie, to gra. Graliśmy w nią w Jeronimo i na Lagunie. Ktoś w jednej grupie cho- wa monetę w dłoni, a druga grupa stara się zgadnąć, kto to jest. Druga grupa woła: „Okna!" albo „Zamykać", „Wspinać się". Ci, co mają mo- netę, muszą wykonywać dokładnie to, o co proszą gracze drugiej gru- py: — zamykać okna, wspinać się na nie. Zwykle w trakcie tych czyn- ności moneta wypada — nim ktokolwiek może zgadnąć, kto ją miał — i wszyscy się śmieją. To niemądra gra, ale Indianom się podobała i graliśmy w nią na ladzie sklepu, dopóki nie przestało padać. W końcu tata oznajmił: — Na nas już czas. Chcieli, żebyśmy zostali, podobała im się ta gra i przyjazne szturchnięcia taty. Ale tata powiedział, że nie chce ich wykorzysty- wać. Przy rzece, gdzie się zebrali, żeby nas pożegnać, wydawało mi się, że straszna przepowiednia taty sprawdziła się. Oni byli Indiana- mi, ale wyglądali jak my. Pogryzieni, zabłoceni, a ich łachmany nie różniły się od naszych. Oto przyszłość, którą obiecał, i my byliśmy w niej dzikusami. — Płyniesz w górę, w barce? Tata przytaknął. — Mobilgasna? — Jak daleko jest Mobilgasna? — Cztery godziny. — Jedziemy dalej. — Wumpoo? — Jak daleko? — Dwa dni. — A więc płynę miesiąc lub rok. Płynę, aż skończy się rzeka. Na rzece tata zapytał: — Czy on powiedział Wumpoo? Mama odparła: — Coś takiego. — Wumpoo brzmi znajomo. Coś to znaczy. Ale co? Mama nie wiedziała. Ale tata miał rację. Wumpoo brzmiało znajomo. Tej nocy przycumowaliśmy poniżej Mobilgasny, było tu bardziej 365 stromo, brzegi były pokryte głazami i porośnięte sosnami. Leżeliśmy w hamakach i słyszeliśmy, jak tata chwali się mamie: — Właśnie widziałaś przyszłość. Nie jest taka zła. Tylko wygląda brudno... Wtedy omal nie spadłem z hamaka. Wumpoo — Guampu! Pa- miętałem, co to znaczy. 28 Tylko ja pamiętałem Guampu, tę nazwę, ale miałem powody. Zachowałem je dla siebie, ssąc ten sekret jak cukierek. Nikt więcej o niej nie wspomniał. Inni byli spokojni albo tak przygnębieni wioską Żółwi, że stracili nadzieję. Podczas dni spędzonych w zapachu gorącego błota, w spokoj- nych odcinkach górnego biegu rzeki, oni myśleli, że kończy się nasza wyprawa. Że tylko to nas czeka do końca naszego życia, jak tata lubił mówić. Aleja chciałem płynąć dalej ze względu na Guampu. Widzieliśmy więcej brudnych zapuszczonych wsi, gdzie miesz- kańcy wypalili kawałki dżungli i tam postawili chaty. Widzieliśmy jak odchwaszczali ryż, rozrzucali ziarno, ciągnęli niezdarne wózki i piłą cięli drewno na deski. Ukazały się góry — żółte szczyty pasma biegnącego na północ i zachód, z chmurami płynącymi nad nimi, jakby peruki tych szczytów ześlizgnęły się. Pomiędzy wsiami ciąg- nęła się milami niepodzielna dżungla. Tata pogratulował sobie, że nas doprowadził łodzią do przyszłości. Mamy szczęście, powiedział. Jesteśmy bezpieczni, jesteśmy wolni, jest nam zupełnie wygodnie. Dużo jedzenia i silnik za nami — może ostatni na ziemi. Płyniemy przez pustkowie w pięknym stylu! Tak mówił. Ale ropa Miskitów była zła, woda w niej zanieczyszczała zawo- ry i po dniu złorzeczenia i przymilania się tata wyrzucił motor do rzeki. — Nie potrzebuję go! Już go nie potrzebuję! Tylko zawracanie głowy! Zróbmy mu przyzwoity pogrzeb! Zatonął wśród wodorostów i zaczął krwawić tęczą. Pchaliśmy naszą chatę-barkę długimi bambusami, naciskając na 366 nią całą siłą na dziobie i przesuwając ją w stronę rufy. W ten sposób płynęliśmy powoli wzdłuż mulistego brzegu rzeki, bez fal. Prąd był tu mniej szybki i słońce świeciło cały dzień, nadając wodzie ciepły maślany wygląd. Drzewa w wysokich lasach były ciężkie od pnączy i pełne mlaskających małp i ostrych dźwięków cy- kad. Z niektórych pnączy zwisały kwiaty niczym kępki jaskrawych szmat lub miały pąki jak lotki badmintona. Widzieliśmy polanki i pla- że wetknięte w zakola rzeki. Każde z tych miejsc jest dobre, oświad- czył tata. Możemy się zatrzymać gdziekolwiek i nazwać je domem. — Dlaczego tego nie robimy? — zapytała mama. — Ja się zgadzam — rzekł tata. — Może tutaj. Czy tu zawi- niemy? Mama powiedziała tak, bliźniaczki przytaknęły, nawet Jerry po- godził się w jakiś głupawy, kapryśny sposób. Tata pokonał ich, upał dobrał się do nich. Słońce i para rzeczna ugotowały ich mózgi jak płaty ryby w rondlu. — Nie — sprzeciwiłem się — płyńmy dalej. Ruszyłem palem bambusowym udając, że jestem w świetnej formie. Tatę to ucieszyło. Wykorzystał moje słowa jako pretekst do dalszej drogi. Podniósł swój drąg i rzekł: — Gdyby nie ty, Charlie, założyłbym obóz tutaj. Dobre odwodnienie i żwirowaty brzeg. Zdu- miałeś mnie. Zdaje się, że wreszcie mam z ciebie pożytek. Czterna- stolatek i już pokazuje charakter. Aleja chciałem dotrzeć do Guampu. Jak tata mógł zapomnieć tę nazwę? Może dlatego, że nienawidził przeszłości, omyłek i niepo- wodzeń. Odwrócić się i szybko oddalić — to była jego dewiza. Wymyślić jakikolwiek pretekst, żeby odejść. Po prostu zwiewać. Dzięki tej filozofii był taki, jaki był — na tym polegał jego geniusz. ,,Nie oglądaj się". Jednak dla mnie przeszłość była jedyną realną rzeczą, moją nadzieją — samo słowo przyszłość przerażało mnie. Przyszłość przemawiała do taty, ale dla mnie była męcząca, ślepa i ciemna. Guampu to cząstka tej przeszłości i pamiętając o tej nazwie, namówiłem go, żeby pchać dalej łódź. Tata wierzył, że posuwamy się ku przyszłości. Ja czułem coś przeciwnego, jakby przebłysk przeszłości. W każdym razie to nie 367 było daleko, a nawet jeśli się myliłem, chciałem się przekonać, czy moja pamięć mnie nie zawiodła. Po pięciu dniach, od chwili gdy opuściliśmy wieś Żółwi, około południa, usłyszeliśmy samolot. Jego szum zbliżył się, chociaż nie mogliśmy go zobaczyć, przyniósł ze sobą znajome uczucie. Samolot nad głowami przypomniał strzyżenie włosów maszynką. Pochyliłem się, gdy go usłyszałem, i poczułem zęby na moim karku. Tata za- przeczył, że to samolot. — Wiatr — powiedział. Ale zamilkł. Wy- glądał tak, jakby właśnie usiadł na mokrej trawie czy na krowim placku. Ja miałem więcej nadziei związanej nie tylko z Guampu. Stałem na dziobie, badając rzekę. Oleiste krążki, małe prążkowa- ne i włochate bruzdy rozprzestrzeniające się w nurcie. Wypatrzyłem zieloną butelkę na żwirowatym dnie i puszkę dietetycznej pepsi-coli na powierzchni, i coś w rodzaju mydlin, jak piana z płatków mydla- nych. Widziałem tonący kawałek papieru zwijający się, gdy płynął w dół, i różne inne rzeczy, i pomyślałem o domu, ponieważ każdy wyrzucony przedmiot stanowił cząstkę przeszłości. Były to odpadki tego innego świata. Dla mnie było to cudowne. Tego dnia usłyszałem śpiew — muzykę zagłuszały drzewa. Ale woda wychwytywała ją, a również światło, upał, zmiany na niebie. Czekałem, żeby ktoś coś powiedział. — Allie. — Mama nadsłuchiwała. Usłyszała to. — Ptaki. To nie były ptaki, lecz muzyka kościelna. Jerry zapytał: — Kto śpiewa? — Dzikusy — odparł tata. — To może być Guampu — powiedziałem. Okrążyliśmy zakole, dżungla była za nami, słońce padało na brzeg. Z dala od brzegu stały domy z błyszczącymi dachami z nowej falistej blachy, które chwytały słońce i mrugały do nas. Pośrodku dużej polany znajdował się drewniany biały kościół z pochyłym dachem i dzwonnicą. Wszystko było wspaniałe, czyste, biała przystań po- śród splątanych drzew i dzikich pnączy stojąca dumnie na tej krętej rzece. . Tata miał czarną twarz. Skóra schodziła mu z nosa i policzków, 368 zostawiając czerwone plamy. Zobaczył domy, kościół i klomby z kwiatami. Spuścił głowę, pot szaleńczo spływał mu z karku. — Pewnie to jest misja — powiedziała mama. Ale czując wście- kłość taty, zapach, który wydawał, gdy był zły, nie powiedziała nic więcej. Przed nami było miejsce do cumowania. Małe molo z desek przymocowanych do beczek po ropie. Bostoński statek wielorybni- czy z płóciennym daszkiem z frędzlami i kilka małych ding już tam cumowało. Clover zapytała: — Gdzie jesteśmy, tatku? Usta taty były zamknięte, ale oczy płonęły ogniem energii, którą nazywał głodem. Odgarnął swe długie włosy, cisnął drąg do wody, popychając nas bliżej tego miejsca, bliżej śpiewu i innego dźwięku — generatora, który sapał w szopie przy brzegu. Był to tylko kraniec misji. Zobaczyliśmy pompę ścieku, odprowadzającego nieczystości do rzeki, mały stosik butelek, puszek i trochę kolorowego papieru — więcej nadziei. Śpiew ustał. Teraz huczał tylko generator. Kierowaliśmy się do mola. Jak nędznie wyglądała nasza chata- barka przy lśniącym kadłubie statku wielorybniczego z jego żółtym daszkiem. Czym była nasza łódź, jeśli nie posmołowanym płynącym wrakiem, zrobionym z wyciągniętego ze śmieci drewna? Wyglądało to śmiesznie, a tata wydawał się wariatem. — Zobaczymy, co tu jest. — Taty głos przypominał dźwięk pias- ku w zardzewiałym wiadrze. Mama straciła panowanie. — Płyńmy dalej. Tu nie mamy czego szukać. Allie, nie! — Mają prawdziwe domy — zauważyła April. — Patrzcie, tam jest tablica na słupach — rzekł Jerry. — Grają w koszykówkę. Odważyłem się i powiedziałem: — To Spellgoodowie. — Bzdura! — Powiedz nam, co wiesz, Charlie — poprosiła mama. — Spellgoodowie, nie pamiętasz? Powiedzieli, że mieszkają w Guampu. Emily tak powiedziała. Ten kaznodzieja z rodziną, z... 369 — Która to jest Emily? — Jedna z tych dziewczynek. Była na .Jednorożcu". Ci ludzie, co się modlili. — Wiedziałem, że to dzikusy — rzekł tata. — Allie, może mogą nam pomóc. — Nie potrzebujemy żadnej pomocy! — Jesteśmy brudni. Popatrz na nas. — Te kanalie ukrywają się tutaj, zanieczyszczając to miejsce. Moż- na by sądzić, że mają więcej rozumu. Nic nie pozostało z reszty świata. Wskoczył na molo i zakołysał w złości deskami. — Mam wiadomość dla tych ludzi. Poszliśmy za nim — popędziliśmy — po schodkach prowadzą- cych do ścieżek obramowanych białymi kamieniami. Zobaczyliśmy nie więcej niż dziesięć domów, ale były czyste, z rabatami kwiatów przed gankami i z parującymi od upału blaszanymi dachami. Za nimi ciągnął się pas startowy skoszonej trawy, lotnisko wycięte z dżungli. Nie było jednak żadnego samolotu i nikt nie przyszedł nas powitać. Nikogo nie widzieliśmy. Ale okiennice w kościele były otwarte i słyszeliśmy głos, który z pewnością należał do wielebnego Spellgooda. — Jezus — mówił powoli. — Rozwalę mu łeb — powiedział tata. Jerry zapytał: — Czy to też jest przyszłość? — Zapamiętam to sobie, synku! — Tata kopnął biały kamień. — Trzymajcie się mnie. — Wracajmy na łódź, Allie. Chodźmy stąd. — Ona się boi — zauważył tata. — Nigdy nie widziałam cię tak zagniewanego. — To prawda — przyznał tata. — Poniżasz mnie przed dziećmi. Spellgood wygłaszał kazanie swoim piskliwym papuzim głosem. Cytował Pismo Święte: Samu-uel, rzekł, i coś o dziesięciu krążkach sera i Filistynie z Gat. — Pożałuje, że nie jest w Gat. Zajrzeliśmy przez otwarte okno. Czekałem na krzyk taty — ale 370 nie nastąpił. Usłyszałem tylko syk wydobywający się z gardła jak trujący gaz uciekający z rury, jak „Tłuścioch", gdy się gotował. W kościele było ciemno, ale na przedzie, na stole, stał telewizor i zgromadzeni Indianie, w białych koszulach i białych strojach, wpatrywali się w ekran. Ekran był duży, taki jak drzwi samochodu, i Spellgood z niego wrzeszczał. Obraz był w kolorze. Wielebny zielonożółty, trzymając procę, opowiadał jakąś historię. Obok niego znajdował się jakiś ogromny zielony człowiek z twarzą goryla jak z plastiku, z kłami, w hełmie. Podczas kazania Spellgood włożył kamień do procy, by rzucić go w tego ogromnego manekina stojącego przy nim. — Oni mają tu telewizję — rzekł Jerry. Indian tak zdumiewał program, że nas nie widzieli. Był to dla nich cud — był to cud dla mnie. Powiedziałem: —Ten program musi skądś pochodzić. Może jest przekazywany przez satelitę ze Stanów. — Niemożliwe — powiedział tata. Głos miał cichy, rozdziera- jący, jak w dniu, gdy płakał w Jeronimo po pożarze. — Ameryka została zniszczona. — Skąd jest ten program? — Z wnętrza tego pudła. To wideokaseta. Taśma. Trik, stara technologia. Indianie myślą, że to magia. Niesamowite! Pobiegł do kościoła, przeszedł do nawy i wyciągnął wtyczkę. Zaczął do nich przemawiać, po czym krzyknął: — Poczekajcie! — Bo gdy tylko obraz zasyczał i znikł, Indianie wstali. I wyszli z ko- ścioła. Nie byli zdziwieni, tylko znudzeni, i zaczęli rozmawiać, gdy tata wyłączył program. Szybko kościół opustoszał i ubrani na biało Indianie ruszyli do dżungli. Spellgoodów nigdzie nie widzieliśmy. — Z powrotem na łódź — rzucił tata. — Nie możemy się rozejrzeć? — zapytała Clover. — To miejsce nie istnieje! Nie był zadowolony, że siedzimy na pokładzie i patrzymy na domki, i rozkoszujemy się tym widokiem przeszłości. Kazał nam 371 pójść do kabiny — nam, dzieciom — i zablokował drzwi deską. Siedzieliśmy w chacie zastanawiając się, co się teraz zdarzy. — Myślę, że ruszamy — powiedział Jerry. Rzeczywiście. — Zabiera nas — powiedziałem. Ale po dziesięciu minutach łódź znieruchomiała. Słyszeliśmy plusk kotwicy i gmeranie taty przy linach. Coś mruczał do mamy, ale nie potrafiliśmy rozróżnić słów. Gdy słońce znikło ze szpar chaty i ochłodziło się, usłyszeliśmy szum samolotu. Sunął nisko i głośno, jak maszynka do strzyżenia włosów, a potem zapanowała cisza. Clover zapytała mnie, dlaczego tata zachował się tak śmiesznie, a April chciała się czegoś napić. Zanudzały mnie pytaniami, aż wreszcie zasnęły. Ja też zasnąłem, ale obudziłem się w ciemności. Dlaczego nie zabrać czółna na ląd? Jerry już nie spał i był gotów zrobić to, co zechcę. Wygramolili- śmy się przez właz, który uszkodził Haddy wtedy w nocy, gdy dał nam świece i benzynę. Zakotwiczyliśmy po drugiej stronie szerokiej rzeki, trochę ponad Guampu. Słyszeliśmy generator i widzieliśmy światła Guampu. Ale nawet bez świateł, dzięki blaskowi księżyca, który padał na rzekę, mogliśmy zobaczyć, że nie ma czółna. Jerry przytknął usta do mego ucha: — On je zabrał. — Może spuścił je na rzekę — wyszeptałem. — A więc nie będziemy mogli się ruszyć. — Popłyńmy. Prześlizgnęliśmy się przez burtę i popłynęliśmy żabką do dale- kiego brzegu, dając się ponieść prądowi, żeby nie pluskać. W misji pa- liły się wszystkie światła i mrugały do nas przyjaźnie: Nie przypusz- czałem, że jeszcze w swoim życiu zobaczę światło elektryczne. Jedy- ny dźwięk, jaki słyszeliśmy, to sapanie generatora daleko w dole rzeki. Ruszyliśmy w stronę domków, starając się pozostawać w cieniu, gdzie to było możliwe, a potem pochyleni podkradliśmy się do największego domu, gdzie zobaczyliśmy migotliwe światło. Był to salon Spellgoodów. Wszyscy znajdowali się w środku, oglądali telewizję równie zahipnotyzowani jak Indianie w kościele. Spellgo- odowie jedli lody z dużych miseczek, podnosili łyżki do swoich 372 niebieskich twarzy. Od czasu do czasu śmiali się. Było to przedsta- wienie kukiełkowe — zielona żaba z materiału i świnka z gumy z jedwabistymi włosami — a prawdziwy człowiek w garniturze rozmawiał z nimi, jakby byli ludźmi — rodzaj programu, który doprowadzał tatę do szału. Emily Spellgood leżała na podłodze. Była tylko o rok starsza od czasu, gdy ją ostatni raz widziałem, ale była dużo wyższa i chudsza. Miała krótkie włosy, nosiła dżinsy i trampki. Widząc, jak dobrze jest ubrana, zmartwiłem się. Jerry i ja mieliśmy długie włosy. Byliśmy pokryci błotem rzecznym. Mieliśmy na sobie tylko krótkie majtki, ociekające wodą. Czułem się jak dzikus. Nie chciałem zostać. Spellgoodowie z przyjemnością oglądali kukiełki i nawet Jerry się śmiał, aż kazałem mu usiąść ze mną pod oknem, tak żeby obmyślić, co robić dalej. Siedzieliśmy tak, słuchając programu i uwag Spellgoodów. Po jakichś dwudziestu minutach program się skończył. Nastąpiła jakaś sprzeczka i mnóstwo propozycji. — Zabawmy się w Najeźdźców Kosmosu — odezwało się jedno z dzieci Spellgoodów. — Chcę posłać twoją rakietę w kosmos. — Nie, obejrzymy jeszcze raz Muppety. Lubię tę część o śpie- wających maleństwach. Są takie ładne. — A co z Star Trekl — zapytała Emily. — Możemy zobaczyć, czy udało im się wydostać... Gurney Spellgood powiedział: — Nie. Jest późno. Potrzeba nam czegoś moralnie zdrowego. Włożył kasetę do czarnego pudełka i zaczął się program z muzy- ką organową i kazanie pt. Chrystusowa krucjata. Potem znów jedli lody i śpiewali telewizyjne hymny. — Będziemy tu całą noc — wyszeptałem. — Gwiżdżę na to — rzekł Jerry. Wyglądał jak mały wilczek. — Przynajmniej to jest prawdziwe. Chciałbym, żeby tata zobaczył. Nawiasem mówiąc, gdzie on jest? Chciałem właśnie powiedzieć „Cieszę się, że go tu nie ma", kiedy brzęknęły drzwi frontowe. Usłyszałem odgłos ślizgania się trampek na ganku, jak gumki do ołówka. Ktoś był na zewnątrz. Przeczołgałem 373 się tam i zobaczyłem chłopca, mniej więcej w wieku Jerry'ego, który marzycielsko wpatrywał się w owady tańczące dokoła świateł — był to jeden z małych Spellgoodów. Był taki czysty i schludny w swoim białym podkoszulku i szor- tach, że podsunął mi dobry pomysł. Luźno rozpuściłem włosy — sięgały do ramion — i wylazłem z cienia. Cichutko zagwizdałem. Mały chłopczyk podskoczył. — Kim jesteś? — zapytał. Ale nie był zaniepokojony. — Soy una amiga di su hermana, Emily*. — Szepcząc mogłem mówić śpiewnym, dziewczęcym głosem. Zapytał po angielsku: — Jak się nazywasz? — Rosa — zapiszczałem. — Emily a casa?** — Ogląda telewizję. Powiedziałem mu, wciąż piszcząc indiańską hiszpańszczyzną, że chcę z nią mówić. — Nie powinnaś tu być — rzekł. — Twahkas nie wolno tu przychodzić wieczorem. Udałem, że popłakuję, potem powiedziałem smutno — i byłem smutny! — Lo mucho siento, chico. Voy a mi kiamp, to znaczy, że bardzo mi przykro i że wracam do domu. — Ach, poczekaj chwilę — rzekł. I wrzasnął: — Emily! — I poszedł do domu. Emily zaraz wyszła, ale gdy szukała mnie w ciemności, ja sta- nąłem obok i wyszeptałem: — To ja, Charlie Fox, z bananowej łodzi, ten, który zabił mewę. Nie bój się, nie skrzywdzę cię. Pamiętasz? Ze zdumioną miną zapytała: — Co ty tu robisz? Hej, to niesamo- wite! — To jest Jerry — powiedziałem, ponieważ właśnie wylazł zza domu jak wilk. — Płyniemy w górę rzeki z naszymi starymi. Utknę- liśmy tu. Podeszła bliżej i powiedziała: — Hej, co ci się stało? Jesteś brudny. Zmalałeś. Czy coś nie w porządku? Masz takie długie włosy. * Jestem przyjaciółką twojej siostry, Emily. ** Emily w domu? 374 Uciszyłem ją i powiedziałem: — Czy możemy porozmawiać tam, gdzie nikt nas nie usłyszy? Ale już było za późno. Gurney Spellgood stał przy oknie. — Kończ, Emily. — A potem mnie zobaczył i powiedział: — Twoi rodzice będą się zastanawiali, gdzie jesteś, młoda damo. Będzie mnóstwo czasu, żeby porozmawiać jutro. Na szczęście widać było tylko moją głowę, bo nie nosiłem koszuli. Ale miałem długie włosy indiańskiej dziewczyny. — W porządku, tatku — powiedziała Emily. — To tylko para Twahków, którzy chcą się ochrzcić. — Bóg was kocha — rzekł Spellgood. — Zapisz ich nazwiska, kochanie, i niech wezmą prysznic i trochę Kool-Aid. — Chodźcie za mną. — rzekła Emily. Chichotała, gdy prowa- dziła nas do kościoła, który znajdował się w mroku. Okrążyliśmy budynek i usiedliśmy pod drzewem. —Myślał, że jesteście Indiana- mi. Ja też! Macie kłopoty czy co? — Coś jakby — rzekłem. — Przybyliśmy tu po południu. — Mieliśmy chrzest w Pautabusna. Tam jest naprawdę ohydnie. Przylecieliśmy samolotem. Widzieliście nasz samolot? To awionet- ka „Cessna Directorial", ma dziewięć miejsc. Tatuś ma licencję. Już latał pięćset godzin. Naprawdę ładna, ma radio i wszystkie wygody. — Jak ją dostaliście? Miałem na myśli, jak to możliwe, ale ona odpowiedziała: — Z datków. Kupiliśmy go w Baltimore. Tatuś przyleciał nim tutaj. Wróciliśmy „Jednorożcem". Myślałam, że może ty na nim będziesz. Szukałam cię, naprawdę. Hej, myśli, które przechodziły mi przez głowę, były naprawdę zdrożne! Dlaczego twoje włosy... — Emily — zapytałem. — Czy Baltimore jest okay? — Jest jakieś inne. Zamknęli taty kościół, tam, gdzie można było modlić się w samochodach. Nie mogli płacić podatków — za mało ludzi. Dlatego dali mu samolot. Jerry zapytał: — Czy Ameryka jeszcze istnieje? — Odbiło ci czy co? — Emily zaśmiała się. — Hej, ten dzieciak jest naprawdę dziwny! 375 — Mój tata mówi, że Ameryka została zmieciona z powierzchni ziemi, że nikt nie został prócz nas. Dlatego tu jesteśmy. — To głupie — rzekła Emily. Cały kraj powstał i zaczął błyszczeć, gdy ona wypowiedziała te proste słowa. A tata wydał się malutki i zmykał jak karaluch, gdy zapala się światło. — Taak — rzekł Jerry. — Och, ja myślałam, że mój tata to dziwak! — Że wszystko poszło z dymem. Spaliło się — rzekłem. — Tak myśli. — Byliśmy tam trzy tygodnie temu. Jest tak samo. Naprawdę fajnie. Nauczyłam się tańczyć na wrotkach. Ale musieliśmy tu wró- cić. Gdyby nie samolot, byłoby naprawdę kiepsko. Ale kupiliśmy kilka nowych kaset. Mamy wideo i gry. I film Rocky. Tatuś nawet pozwala nam go oglądać. Mówi, że ma zdrowe przesłanie. To o bo- kserze — to naprawdę fajny facet. Jerry zaczął mnie szturchać. — Wiedziałem — mówił. — Cały czas kłamał. Kłamca! Wracam do domu. Nie płynę w górę rzeki, żadną łodzią. — Twój brat jest naprawdę dziwny. — Emily — powiedziałem — mamy poważne kłopoty. — Naprawdę? Niemożliwe. — Pomożesz nam? — Oczywiście! Chcę pomóc. Hej, często myślałam o tobie. Możesz tu zostać. — Nie. Musimy dotrzeć do wybrzeża. — Tatuś może cię zabrać samolotem. To tylko półtorej godziny! — Nie ma innej drogi? — Rzeka. — Tak przypłynęliśmy. Tata pójdzie za nami. A co z szosami? — Jest tylko jedna. Tam. — Podniosła rękę i wskazała ciemności po drugiej stronie rzeki. — Prowadzi do Awawas przy rzece Wonks. Tam stoi nasz dżip, zaparkowany po drugiej stronie. Widać go z rzeki. To toyota landcruiser, z napędem na cztery koła. Zielony z czarną tapicerką. Chrzciliśmy w Awawas. Wonks to naprawdę faj- 376 na rzeka. Możesz dostać się na wybrzeże tą drogą. Tam jest pełno łodzi. — Emily — powiedziałem —jeśli dasz nam kluczyki do dżipa, możemy odjechać. Mama zawiezie nas do tego miejsca, które się nazywa... — Awawas. — Tak, a potem zostawimy dżipa i jakoś zabierzemy się rzeką. — Czy wasz ojciec nie zwariuje, jeśli go nie weźmiecie? — On już zwariował — powiedział Jerry. — Może robić, co zechce—powiedziałem. — To zależy od niego. — Nie boisz się? — Kiedy myślałem, że on ma rację — tak, bałem się. Teraz, gdy wiem, że się myli, nie boję się. A ty boisz się ojca? — Mój ma broń — powiedziała Emily. — Automat, mossberg. Z teleskopem. To przeciw komunistom. Tu dokoła są miliony komu- nistów. Hej, gdybyś się uczesał, wyglądałbyś bombowo jak James Taylor. — Daj nam te kluczyki do samochodu. Będziemy dobrze o niego dbali. — To nie jest samochód, to landcruiser. Hej, czy wasz tata naprawdę powiedział, że Ameryka została zmieciona z powierzchni ziemi? To nie do wiary, wiesz? Ludzie na statku dużo o nim mówili. Że jest naprawdę dziwny. Najbardziej niesamowity pasażer, jakiego kiedykolwiek mieli. Hej, chyba nie masz mi za złe, że tak mówię. Gdyby ktoś tak się odezwał o moim tacie, ja bym płakała, nawet jeśli byłoby w tym trochę prawdy. Wszyscy mówili, że żyjecie z Zamba- mi, biegacie nago i łazicie po drzewach. Chciałam do ciebie napisać list. Jak ci się podobają moje włosy? Miałam loczki, ale tata kazał je ściąć. Bo niezbyt moralne. Chcesz trochę pieniędzy? Trochę oszczę- dzam. Mogę ci dać czternaście dolarów. Och, szkoda, że nie jestem chłopcem... W tej chwili zapanowała cisza, która zabrzmiała jak nagły głuchy huk, w Guampu wysiadły wszystkie światła. Jakby czarna pokrywa zatrzasnęła się nad tym miejscem. Ustał szum generatora. Teraz słyszałem żaby. 377 — To tak zawsze — powiedziała Emily. — Pewnie zabrakło benzyny. — Rozległy się głosy z domku. — Oni są naprawdę stuknięci. Oglądali Chrystusową krucjatę. Hej, czy opowiedziałam ci o magnetowidzie firmy Sony? Tata wy- głasza na nim kazania. Może odprawiać nabożeństwa, nawet kiedy go tu nie ma, tak było dzisiaj. Twahkas szaleją, kiedy to oglądają — wolą to niż prawdziwe kazania. Czasem przychodzą do kościoła tylko wtedy, kiedy tata jest na ekranie. Wszyscy chcą się teraz chrzcić, żeby móc oglądać... — Jeśli nie dostaniesz tych kluczyków, Emily... — Nie martw się, kurczaczku. — Wstała. — Dostanę je. Zresztą będzie łatwiej w ciemnościach. Lepiej nie rozbijcie wozu. — Odeszła mówiąc: — Niesamowite! Kiedy zniknęła, Jerry zaczął gderać. A jeśli nie znajdzie kluczy- ków? Kopał wysoką trawę. Powiedział: — Tata jest wszarzem. Kłamcą! O Jezu, co my zrobimy? — Pojedziemy do domu. — Hatfield jest tak daleko. Ty nawet nie umiesz prowadzić. Może powinniśmy tu zostać. Nienawidzę go, mógłbym go zabić. — Wziął mnie za rękę. — Charlie, ja się boję. — Mówiłeś, że się nie boisz. — Ta dziewczyna ma rację. On naprawdę jest wariatem. Emily wróciła, machając latarką i dzwoniąc kluczykami. — Nie ma prądu. Tata się wścieka. Dopiero kazał naprawić generator. Kościół przysłał jakiegoś faceta z Tegoose. Oświetliła latarką swoją twarz. Była bledsza. Miała szminkę na ustach i zielony pył na powiekach. Z tą tłustą czerwienią warg wydawała się starsza. Uśmiechnęła się i zapytała: — Podoba ci się? — Na zębach widniały czerwone plamki. Przerażało mnie to i pod- niecało. — Hej, myślałam. Nie musisz od razu odejść. Możesz zostać tu trochę. Może poznasz jakichś Twahków. Niektórzy z nich są napra- wdę mili. Moglibyśmy polecieć samolotem. A nie chcesz obejrzeć telewizji? — Mój tata nas zabije. 378 — On jest niesamowity... gorszy niż mój. Hej, dlaczego twój brat płacze? — Nie zważaj na niego. Ale pamiętaj... to wszystko to tajemni- ca. Nikomu o nas nie mów. Musisz przysiąc. Z ręką na sercu, przysięgnij, że nikomu nie powiesz... nawet twemu ojcu. — Nie wydam cię, naprawdę. — A jak oni zapytają? — Tatuś już cię widział. Myśli, że jesteście Indianami! Oni już poprzednio brali dżipa. Zawsze robią jakieś zwariowane rzeczy. Zrzucę winę na Twahków. To łatwe. Poszła z nami do brzegu rzeki. Nim wskoczyliśmy do wody, powiedziała, że chce mnie pocałować. Nie mogłem tego zrobić w obecności Jerry'ego, więc kazałem mu płynąć naprzód. Kiedy usłyszałem plusk, pocałowałem ją w policzek. Chwyciła mnie i przy- łożyła swoje usta do moich. Jej wargi były miękkie, nasze przednie zęby zderzyły się, wbiła się palcami w moje plecy i miażdżyła mnie swoimi kośćmi. Trzymałem ręce spuszczone. Niepokoiłem się, jak dostanę się na łódź, ale tak się cieszyłem, że uwolniłem się od jej pocałunków, iż pływanie wydawało się łatwe. Rzeka była zimna. Odwróciłem się, zobaczyłem małe światełko Emily i chciałem znów ją pocałować. 29 Mama stała przed chatą, gdy wleźliśmy na pokład. — Gdzieście byli, chłopcy? — Starała się być zagniewana, ale w jej głosie brzmiał lęk. Można łatwo rozpoznać, co ludzie czują, gdy się ich słyszy w ciemnościach. Emily pokazała mi to, a teraz mama. — Tam — odparłem. — To był mój pomysł, więc nie wiń Jerry'ego. Szukałem czółna, ale nie widziałem go. — Gdzie tata? — Myślałam, że byliście z nim. Czuwałam. Nagle znikły wszy- stkie światła. — Ich generator wysiadł. — Staraliśmy się zobaczyć daleki 379 brzeg, ale Guampu okrywał mrok, po prostu dżungla i białe domki jak znaki kredą. — On nas okłamywał, mamusiu — oświadczyłem. Powiedziałem jej, co Emily mówiła o Baltimore i Ameryce. „To głupie". — Nie ma znaczenia — stwierdziła mama. — Ameryka jest taka sama, mamusiu. Nic się nie wydarzyło. — Nienawidził tego, co tam się działo. Dlatego wyjechał. Dla- tego jesteśmy tutaj. Nigdy nie wróci. — Ja tu nie zostaję — oświadczył Jerry. — Ani ja — dodałem. — Nie ma wyjścia — powiedziała mama. — Musimy robić to, co nam każe. — „Popełniamy straszny błąd".. .tak raz powiedziałaś. Smutnym głosem pokonanej mama oznajmiła: — Nie powinnam była tego wam powiedzieć. To prawda, ale musimy się z tym pogo- dzić. Teraz to jest nasze życie. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zaczęła płakać i głos u wiązł jej w gardle. Płakała cichutko jak Clover. — Możemy stąd wyjechać, mamusiu. Dżip stoi tam, wśród tych drzew, po tej stronie rzeki. — Pokazałem jej kluczyki i wyjaśniłem, jak je dostałem. — Możesz nas zawieźć. Naszą piątkę, nim on wróci. — Chcesz zostawić tatę? Nie mogę uwierzyć w to, co mówisz. — To może być nasza ostatnia szansa. Proszę cię. Obudź bliźniaczki i jedźmy. Pospiesz się, bo on może nas zatrzymać. — Chcesz, żeby tata wrócił na łódź i zobaczył, że uciekliśmy od niego? To okropne, Charlie. — Chcę wrócić do domu. — Schwyciłem mamę za ramiona i potrząsnąłem nią. — A co ze mną? Nie sądzisz, że z ochotą skorzystałabym z szan- sy? Ale zobacz, jak jest ciemno. Nie ma taty. Zawsze tak się- boję, jak go nie ma. Nie odepchnęła moich rąk, ale tak się trzęsła, że puściłem ją. Jeśli ona nie chce jechać, to nie możemy uciec tym dżipem. A jednak wydawało mi się, że mięknie. Jej głos brzmiał tak, jakby miała się 380 ? zgodzić. Ale się bała. Tata był gdzieś tam w ciemności — w czółnie lub na brzegu. — Może on nas zostawił — powiedziałem. — Nie możemy niczego robić bez niego. — Może on nie wróci! — Proszę cię, mamusiu, proszę! — powiedział Jerry. Głos mamy zadrżał, gdy stwierdziła: — Nie mogę myśleć spo- kojnie w ciemności. — Jutro będzie za późno. Spellgood będzie szukał kluczyków. Zobaczy naszą łódź. Zaaresztują nas. Światło zabłysło w Guampu, gdy mówiłem. Teraz widzieliśmy ostre kontury domków. Za nimi jak fajerwerki wschodzącego słońca coś wybuchało. Wielkie płomienie zabarwiły stojące obok drzewa zielenią i złotem, zwilżyły je światłem i ukazały szalone cienie Zambów. Ptaki skrzeczały i piszczały, krzyki ludzi dotarły do mnie jednocześnie ze smrodem palącej się benzyny. — Pożar! — zawołał Jerry. Płomienie oświetliły mu twarz. Potem poszedł generator. Zbiorniki huknęły i wrzuciły szopę do rzeki. Strumienie ognia i palące się drągi poruszały się szybko, tańcząc w nurcie. Ludzie w Guampu krzyczeli, zbudziła się cała dżungla z hałasem małp i odgłosem ptasich skrzydeł młócących gałęzie drzew. — Och, Boże! — zawołała mama. Bliźniaczki obudziły się i zaczęły krzyczeć. Z gardła Jerry'ego wydobywały się jęki przerażenia. A mama, uderzając ręką w barierkę, płaczliwym głosem zawo- dziła: — O Boże, o Boże, nie trzeba było tu się zatrzymywać. Dlaczego nie popłynęliśmy dalej? — Jerry, bierz bliźniaczki —rzuciłem.—Mamusiu, chodźmy stąd! — Usiądźcie! To był głos taty. Ukazał się na rzece. Stał w czółnie z płomieniami za sobą, z twarzą pełną grozy. — Nigdzie nie idziecie. Walczył z czółnem. 381 — Allie, co się dzieje? — Ogień został opanowany. Nikt nie jest ranny. Złapią ten samolot. Dobrze, że zauważyłem... Zrobiłem im przysługę. Zdusi- łem w zalążku. Okay, zbierajcie się, ruszamy. — Jesteś kłamcą — powiedział Jerry i rzucił się na tatę jak kundel. — Okłamywałeś nas. Powiedziałeś, że Ameryka została zniszczona. — Miałem rację. Spójrz na płomienie — rzekł tata. — Kłamca! Kłamca! — powtarzał Jerry. — Charlie, zabierz tego krzykacza na dziób. Wiejemy! — Nie jedziemy z tobą, nie po tych kłamstwach, które nam opowiedziałeś. Kazałeś nam cierpieć bez powodu — powiedziałem. — Na dziób! — Allie, posłuchaj. On ma plan. — Ty! — rzekł tata i popchnął mamę na kabinę. — Ty zawsze byłaś przeciwko mnie. Zawsze próbowałaś mnie poniżyć. Nie ma z ciebie więcej pożytku niż z tych dzieci. Ogień z Guampu, płonący samolot zaczerwieniły mu twarz, uwydatniły strąki włosów i wyborowały puste dziury w oczach. Tak się przeląkłem jego twarzy, krzyków bliźniaczek, że złapałem Jerry - 'ego i popchnąłem na dziób. Łódź wciąż się kołysała na kotwicy. I dwie liny z nadburcia były przywiązane do drzewa, które pochylało się na przeciwległym do Guampu brzegu. Słyszeliśmy zamęt u Spellgoodów i wystrzały płomieni łopoczących jak żagle podczas wichru. — Zabijmy go — powiedział Jerry. — Zwiążemy go i wal- niemy młotkiem. Wtedy nie będzie mógł nas zatrzymać. Zasługuje na to. — Dobrze — powiedziałem. — Ty to zrób. — Jak? — Młotkiem — wyszeptał. — Walnij w głowę. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że użyje takich słów. Słysząc, jak je powtarza, wiedziałem, że to niemożliwe. Były szorstkie, brutalne (młotek, walnąć) i przestraszyły mnie. Przed oczyma miałem już 382 widok krwi. Wrzaski z Guampu brzmiały tak, jakby krzyczało moje zranione sumienie. — Nie mogę. — Jeśli tego nie zrobimy, on zabije nas. — Nie mów... nie mów... — Okłamywał nas — rzekł Jerry. — Jest niebezpieczny. Spalił ich samolot, wysadził w powietrze generator. Uderzył mamę. Tak teraz będzie, jeśli z nim zostaniemy — pewnie jeszcze gorzej. — Podnieś kotwicę — wrzasnął tata. — Odwiąż tę linę od drzewa! — Nie rób tego — rzekł Jerry. — On chce odpłynąć. Weźmie nas dalej w górę rzeki. I tam nas będzie trzymał. Boi się, bo wzniecił ogień. Nigdy nie wrócimy do domu. — Kotwica! Pospiesz się! — Ruszajmy — powiedziałem. — Możemy skoczyć na ten brzeg i odjechać. Chodź, Jerry. — On zabije mamę i bliźniaczki. Wiem, że to zrobi. Tata pojawił się za nami krzycząc. — Co was dręczy? Daj mi te liny, Charlie. Jerry, weź bambus i zaczynaj szybko popychać. Jeżeli te dzikusy nas zobaczą, rzucą się na nas jak lawina. Wszedł do zwojów łańcucha. Nim zdążyłem pomyśleć albo powstrzymać się, szarpnąłem go, opasując mocno kostki nóg. Pró- bował się ruszyć, ale się przewrócił. Upadł ciężko i uderzył głową o barierkę. Nie stracił przytomności, ale był oszołomiony i trochę się uśmiechał. — Przepraszam — powiedziałem. Bałem się. Powtarzałem, że jest mi przykro, i chciałem mu pomóc wstać. Ale wtedy Jerry zaczął wiązać mu ręce, przeciągając linę dokoła kciuka i nadgarstka. — Zajmij się nogami — powiedział Jerry. Pomóż mi! Owinąłem resztę łańcucha dokoła jego kostek. — Nie uderzę go — powiedziałem. — Nie zabiję. — To zwiąż go mocno — rzekł Jerry i w dalszym ciągu krępował mu ręce. Tata nauczył nas tych węzłów. — Allie, nadchodzą! — krzyknęła mama z rury. 383 Tata jakby zrozumiał, ale leżał na plecach względnie spokojnie, tak że mogliśmy zrobić podwójne węzły na rękach i nogach. Mruczał i ślinił się jakoś głupkowato, a ja przepraszałem go za to, co robimy. — Ze światłami — powiedziała mama. Nie mogła nas widzieć. — Allie, co mam robić? Samolot wciąż się palił za domkami, ale pożar generatora zdła- wiła dżungla. Na brzegu, w mroku, zobaczyliśmy migoczące światła latarń, reflektorów. Mama nie przestawała krzyczeć. Jej głos go ożywił. Otworzył oczy i rzucił się na nas. Ale węzły trzymały i przewrócił się. Znów uderzył głową. Klęknął i próbował uwolnić ręce. Jerry podniósł z po- kładu żelazną rurkę i uniósł nad głową taty. Wyrwałem mu i rzuciłem za burtę. Tata nie spojrzał. Chrząkał nad węzłami, potem zajęczał z zakłopotania i złości, że nie może zerwać lin za jednym zamachem. — Hej — powiedział, jakby był pijany, i zaczął gryźć nadgarstki. Nie chciałem tam być, gdy się uwolni. Jerry i ja pobiegliśmy na rufę. Przyciągnąłem czółno do naszej strony łodzi, z dala od Guampu, i poleciłem mamie wsiąść. Trzymała bliźniaczki, skulona w mroku, wpatrzona w brzeg Guampu, gdzie migotały małe światełka i palił się samolot. Na brzegu rozległ się wrzask. Krzyczał Spellgood po hiszpańsku i w jakimś indiańskim języku, może w narzeczu Twahka. Jego głos odbi- jał się ogromnym echem, jakby krzyczał przez głośnik albo megafon. — Wsiadaj do czółna, mamusiu. Proszę, pospiesz się! Usłyszeliśmy strzał, niezbyt głośny, ale miał w sobie złośliwość zatrutej strzały, woda zatrzęsła się, cłilupnęła w drzewa rosnące za nami na bliskim brzegu. — Gdzie tata? — Nie jedzie. Znów strzał i więcej indiańskich krzyków Spellgooda. — Allie! — Mama go zawołała, wprowadzając April i Clover do czółna. Zakryły twarze. Tak bardzo się bały, że nie mogły wydać głosu. Potem wsiadł Jerry, potem mama, która wciąż wołała: — Allie! Allie! Wskoczyłem i odepchnąłem czółno od łodzi. Znajdowaliśmy się 384 tylko dwadzieścia stóp od brzegu położonego naprzeciwko Guampu, ale zanim zrobiliśmy połowę drogi — jedno uderzenie wiosła — światło padło na chatę na łodzi i oświetliło ją od tyłu. Nas osłaniała łódź, jej cień; patrzyliśmy, co się dzieje. Tata wstał i gdy próbował zakryć twarz przed światłem, zobaczy- łem, że wciąż ma związane ręce. — Communistasl — ryczał Spellgood. — Satanas\ Mama zawołała: — Allie... tutaj! Co z nim? Tata młócił związanymi rękami o dach chaty, uderzając supłami w drzewo. — Satanas! Diabolos! — Hej, pomóż mi — powiedział tata, zwyczajnie, spokojnym głosem. Gdy mówił, znów huknął strzał. Chwilę przed dalekim trzaskiem rozległ się cichszy dźwięk, prawie niewinny, jakby dojrzała śliwka pacnęła na podłogę. I tata osunął się na kolana mówiąc: — Nic mi nie jest! Wszystko w porządku! Żyję! Dotarliśmy do brzegu. Dzieci wyskoczyły, ale mama została przy dziobie. — Allie! — Nie zostawiaj mnie. — Podniósł związane ręce. — Krwawię, mamuśka. Mama wyrwała mi wiosło i tym samym ruchem zanurzyła w rze- ce, i wciągnęła nas do łodzi, podczas gdy ja się opierałem. — Kto tam jest? — ryknął Spellgood przez megafon. Próbował znaleźć nas za pomocą światła. — Kto to powiedział? Tata stęknął i znów jęknął: — Nie mogę się ruszać. Stojąc w czółnie po bezpiecznej stronie łodzi, mogliśmy przetur- lać tatę i ściągnąć go z pokładu na czółno. Ryknął, jakbyśmy mu złamali kręgosłup, ale nie wahaliśmy się. Z jego jedną nogą sunącą po wodzie, która rozpryskiwała się po górnej krawędzi czółna, zawróciliśmy na brzeg, tam, gdzie czekały dzieci. — Pospieszcie się! — rzuciła mama. — Idę po was! — krzyknął Spellgood. 385 — Nie mogę się z tego uwolnić — powiedział tata. Mama wyciągnęła go na brzeg i wciąż zakryci przed Guampu przez cień naszej chaty-łodzi rozwiązaliśmy węzły taty. Ale nawet uwolniony nie mógł się ruszyć. Podniósł głowę, ale reszta ciała leżała bezwładnie. — Pomóż mi, Charlie — rzekła mama. — Wszyscy, chwyćcie go! — Wyciągnęła go spośród krzaków, a my pchaliśmy go za nogi. Na dalekim brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Pewnie usły- szeli krzyki. Docierało kilkanaście głosów. Wołali nas i raz lub dwa wydawało mi się, że Emily wypowiada moje imię. Ale rzeka była tu szeroka, wybrzeże Guampu oddalone o pięćdziesiąt jardów. Płynę- liśmy bez słowa, aż znaleźliśmy dżipa. Z drugiego brzegu w dalszym ciągu dobiegały do nas głosy. Jakby to oni się zagubili lub byli ranni i wzywali pomocy w ciemnościach — a nie my. 30 W ciemności, po usłanej liśćmi wąskiej drodze, z nocą napiera- jącą na nasz dach, dwadzieścia osiem mil na tym pełnym kolein szlaku do Awawas równało się jakby przeszło stu. Mama jechała jak tylko mogła najszybciej, obracając dżipem, zmieniając biegi. Mil- czeliśmy. Obserwowaliśmy ptaki na drodze i szopy jak futrzane kulki z jarzącymi się jak żarówki oczami, które zastygały, słysząc nasz niepohamowany warkot. Gdy mama się odzywała, zawsze zwracała się do taty. — Wszystko będzie dobrze. Nie opuszczę cię, Allie. Tata nie odpowiadał. Siedział z tyłu z przymkniętymi oczami. Plamy błota na nim rozsiewały woń śmierci. A potem, wciąż w ciemnościach, skończyła się droga. Znaleź- liśmy się w ślepym zaułku drzew, paproci, niskich zarośli przy reflektorach wozu, w głośnym brzuchu dżungli. Mama wyłączyła sta- cyjkę i zaciągnęła hamulec. Wysiadła z dżipa i wygodniej usadowiła tatę. Mówiła do niego łagodnie, jakby spał. — Będziesz żył, Allie. Gdy zgasły światła samochodu, zobaczyliśmy gwiazdy, księżyc 386 na kobiercu nieba. Księżyc zachodził i gałęzie tworzyły na nim rysy. Przez chwilę nie było słońca, tylko szare światło. Podnosiło ono drzewa i przenikało przez nie jak unosząca się woda; powlekało je pasmem mgły, którą, gdy zaczął się świt, pocięły promienie słońca; oślepiły nas. Otaczająca nas dżungla zmieniała się z każdą chwilą, z czarnej do wyblakłej, do mglistej, do woskowej, do szarej, pozby- wając się cieni — przypływ światła z lustrem za nim. Było tak, jak- byśmy przez ten cały czas jechali w ciemności do światła, sunąc jak przestraszeni ludzie w cichym czółnie do tego jaśniejszego miejsca. Cała czerń spłynęła z porannych drzew i stała się błotem i wodą. I świt pokazał nam, że jesteśmy sami. Dżungla w nocy była wysokai jej chłodny mrok ociekał czernią. Ale brzask był jasnożółty, przełamany usychającymi drzewami. Był to brzeg rzeki i nocne listowie stało się kruchymi i ciężkimi chwastami. Przed nami, tam gdzie sądziliśmy, że też będzie dżungla, była woda, rzeka Wonks, skąd uchodziła cała czerń. — Mamuśka. — Jego głos był równie delikatny jak to światło. Nie mogłem patrzeć na jego białą jak papier twarz, krew pod brodą, lepkie półkola na powiekach. Podszedłem do rzeki z Jerrym, stąpając po korzeniach. Żaba skoczyła obok mojej stopy. Chciałem ją przebić. Ale po widoku taty nie mogłem tego zrobić. Szukałem owoców yauti i guaw. Jerry powiedział: — Nie chcę, żeby umarł. Usłyszeliśmy głosy i popatrzyliśmy na dżipa. Dwóch Indian stało przy oknach. Chyba poznali, że to jest dżip Spellgooda, bo uśmie- chali się i rozmawiali z mamą, która wysiadła z wozu. — Znajdźcie mi łódź — powiedziała. — I wodę. I żywność. Szybko! Tylko głowa taty żyła. Zauważyliśmy to, gdy położyliśmy go na ziemi. Stało się to jasne, gdy mama obmyła mu ranę. Jego głowa żyła, ale ciało było jak worek patyków i nasion. Kula weszła bokiem w szyję i wyszła z tyłu. Kość karku nie była złamana, ale widać było czerwone włókna i tłuszcz w poszarpanej, otwartej ranie, i czarny siniec dokoła niej jak duży skorupiak. Mama okryła ranę płótnem, które Indianie dla niej wygotowali, potem położyli tatę na desce 387 i zanieśli nad rzekę. Nieśli go nogami do przodu, jak grabarze, bo myśleli, że nie żyje. Mama oparła go o dziób łodzi, a była to łódź płaskodenna ze sterem z długą rączką. Teraz płacz bliźniaczek przyciągnął innych Indian, stali na żwirowatym brzegu, patrząc na nas i nie zadając pytań. Niektórzy pobiegli do siebie po więcej garnków z fasolą i ryżem — angielskim jedzeniem, jak je nazywali — i po wabul i dzbanki z kawą. Jeden z Indian powiedział mamie, że to ani dobrze, ani źle, jeśli tata nie żyje. Każdy umiera, tak już jest na świecie, nic nie można na to poradzić, a więc trzeba być szczęśliwym, rzekł. — Wierzysz w to — odezwała się mama — bo ja nie, więc nie proś mnie o to. Wyciągnij mnie stąd i oddaj kluczyki z wozu kaz- nodziei. Tak powiedziałby tata. Przejęła jego determinację w jakiś pełen paniki sposób. Kazała nam podskoczyć po wiosła i drągi i wydała polecenia Indianom. Nie miała taty smykałki do różnych wynalaz- ków, ale wiedziała, co powiedzieć Indianom, żeby sklecili daszek nad głową taty. A gdy jakiś Indianin nalegał, że pojedzie z nami, stanowczo odmówiła: docenia jego propozycję, ale niepotrzebna jest jego pomoc. — Nie zostanę tutaj ani minuty dłużej. — Inny Indianin, bardziej chełpliwy niż pobożny, wspomniał o nabożeństwie w ko- ściele. Byli to „pobożni Indianie", jak ich kiedyś nazwał tata. Mama powiedziała: — Ja się nie modlę. Odbiliśmy od brzegu w tej łodzi z płaskim dnem. Mama na rufie, trzymając ster, bliźniaczki w środku z żywnością, Jerry i ja przy wiosłach; każdy po innej stronie taty, na dziobie. — Jedziemy w górę rzeki? — Tata wiedział, że płyniemy. Pró- bował coś dojrzeć ponad burtą, ale nie mógł. — Tak — odparła mama. — W górę rzeki. Ale zawróciła łodzią i popłynęliśmy w dół. Silny prąd rzeki przypominał nadchodzący przypływ, ale ciągle trwał. Poruszające się wody wyglądały tu dziwnie, obmywając naj- bardziej martwe, najspokojniejsze brzegi. Ostatnim razem płynęli- 388 śmy w dół Rio Sico, gdy uciekaliśmy z Jeronimo. Ale Sico była strumyczkiem w porównaniu z rzeką Wonks i wtedy była pora sucha. Wonks była pełniejsza i szersza nawet niż Patuca. Sunęliśmy środ- kiem i poruszaliśmy się szybko. Właściwie nie było potrzeby wio- słować, tylko przy zakolach, żeby utrzymać równowagę łodzi. Tata myślał, że wciąż jesteśmy na Patuce, płynąc w górę. Był szczęśliwy —jego głowa była szczęśliwa, reszta jego ciała była jak worek z piaskiem. — Pchaj mocno — mówił. — Precz z wybrzeżem, precz ze śmieciarzami. Tam w dole rzeki jest śmierć! Słuchaj, Wybrzeże Moskitów to wybrzeże Ameryki. Wiesz, co to znaczy. Daliśmy mu wodę i wabul, ale nie chciał jeść. Powiedział, że chce się wygłodzić, aby odzyskać siły. — Nie na wiele wam się przydam jako kaleka. Coś jest nie tak z moimi nogami. — Iz rękami również — nie mógł nimi ruszać. Odganialiśmy muchy z jego twarzy. Jego duża głowa spoczywała w niszy na dziobie; wrzeszczał do nas, gdy pędziliśmy w dół, mówiąc, że jesteśmy bezpieczni, bo płyniemy w górę rzeki, i czasami płakał. Najbardziej płakał, gdy widział ptaki. Na początku były to nie- szkodliwe ptaki, papugi i kraski, ale on majaczył i one przeistaczały się w złowrogie istoty. Stały się duże. Urosły im pióra i szpony. Teraz bociany szybowały nad głowami, myszołowy i wreszcie sępy, któ- rych najbardziej nienawidził. Nigdy nie widzieliśmy takich sępów. Były czarne, a nie nędznie szare, i ogromne, z poszarpanymi końcami skrzydeł, wyskubanymi szyjami i zakrzywionymi dziobami. Krążyły bez trzepotu jak wstrętne latawce, wydawały się słabe i cierpliwe na tym letnim niebie. — Zabierzcie te ptaki! — Zawsze przerażał go widok tych śmieciarzy, ale teraz, kiedy nie mógł nawet podnieść rąk, tym bar- dziej się bał. Bał się również innych rzeczy; gdy łódź się przechylała — będąc kaleką, nie mógł pływać. Gdy muchy siadały mu na powiekach. Nagłego hałasu, ognia. I nie chciał zostawać sam. Nie znosił, gdy się zatrzymywaliśmy. Kiedy zawinęliśmy tego pierwsze- go dnia do przybrzeżnej wioski, Susca, po bandaże i świeżą wodę, Jerry i ja musieliśmy być z nim do powrotu mamy. Nie dziwił się, że 389 tu są wsie, że mijają nas łodzie, że Indianie pokrzykują. — Tu toczy się życie ostatnich ludzi — w górze rzeki. Ale znajdowaliśmy się piętnaście mil w dół i zmierzaliśmy na wybrzeże. — Przykryjcie mnie — mówił. Musieliśmy zmienić położenie daszku, żeby nie widział sępów, które za nami podążały. I mówił, że nie cierpi pustego nieba. — Gdybym się znalazł w więzieniu, nigdy bym nie wyglądał przez okno. Jesteśmy szczęśliwi, twierdził. Rzeka to labirynt. —Łatwo na nią wpłynąć, trudno z niej wypłynąć. — Majaczył, gdy nie spał, a gdy spał, pokrzykiwał w swych snach i zawsze miał pianę na ustach. Łatwo wpłynąć? Nie moglibyśmy posuwać się w górę pod prąd, nawet gdybyśmy próbowali. W nocy cumowaliśmy naszą łódź nie- daleko wsi. W niektórych były misje braci morawskich, modlący się Indianie i ludzie z Pensylwanii. Nie, Ameryka nie została zniszczona. Mama prosiła o żywność, wodę i lekarstwa. Ludzie byli dobrzy. Dostawała wszystko, czego chciała. Zatrzymaliśmy się w Wiri-Pani i Pranza, a w miejscu o nazwie Kisa-laya widzieliśmy zabłocone platformy kolejowe. Powiedziano mamie, że za trzy dni będziemy na wybrzeżu, Cabo Gracias a Dios, o którym mówili Przylądek. Bliźniaczki nie miały nic do roboty. Były chore ze zmartwienia, rzygały ze strachu, z szybkością, z jaką się poruszaliśmy. Mama pozostawała na rufie, w słomkowym kapeluszu z Susca. Podnosiła długi rumpel, nie patrząc na lewo czy prawo, ale jakby w dół rzeki, ponad głową taty. Rozmawiała tylko z bliźniaczkami i znajdowała się za daleko od taty, żeby odpowiadać na jego słowa. Chciałem jej powiedzieć, że nie miałem zamiaru wyrządzić tacie krzywdy, że myślałem tylko o naszej ucieczce. Uciekliśmy, ale w najgorszy sposób, w dół rzeki, której nie znaliśmy, z chorymi dziewczynkami. Wieźliśmy głowę taty na wybrzeże. Co pięć mil znajdowała się wioska, gdzie Indianie obłędnie krzyczeli do nas po angielsku. Indianie stawali się bardziej czarni, gdy zbliżaliśmy się do wybrzeża, a wiszące sępy większe i bardziej złowrogie. Czasami w nocy pokazywały się aligatory. Uciekały 390 z brzegu i płynęły pod prąd. Ale były tchórzliwe, nie atakowały, a gdy uderzały w nas swymi pyskami, robiliśmy pochodnie ze szmat. Czasem nagłe światło powstrzymywało je, a zawsze płomienie tuż przy ich zielonych nozdrzach. Bliżej wybrzeża rzeka była bardziej mroczna i kręta, a ląd błot- nisty, tak że żurawie przypominały koszule wiszące na płotach. Było tu cieplej. Pod wpływem upału tata więcej majaczył. Te majaczenia znów mi przypomniały, jak wspinając się w Jeronimo na „Tłuścio- cha", ujrzałem w przelocie jego mózg. Widziałem, jak jest skompli- kowany. Osłupiałem na widok tych wszystkich zwojów. To mózg był sprawcą wszystkiego. Jego majaczenia wychodziły z tych orbit i układów, z nich wyroiły się rury i zawory, i półki, i — lód, ból. Najbardziej ględził o tym, jak niedoskonały jest świat. To znałem na pamięć. Ale było coś jeszcze. — Jestem ranny. — Powtarzał to bez przerwy, jakby właśnie uświadomił to sobie i z trudem w to uwierzył. — Nie mogę się ruszać, nie mogę nic robić. — Będziesz się czuł lepiej — powiedziałem. — Człowiek powstał ze świata pełnego wad, Charlie. Dlatego nie jestem doskonały. Jaki z tego pożytek? Źle zaprojektowano ludzkie ciało. Skóra nie jest dostatecznie gruba, kości nie są dostate- cznie mocne, za mało włosów, nie mamy szponów, nie mamy kłów. Upuść nas i łamiemy się! Cóż, nie jesteśmy nawet symetryczni. Jedna noga większa od drugiej, leworęczni, praworęczni, z nosa nam się leje. Popatrz, gdzie jest nasze serce. Nie mieliśmy stać wyprostowani — nasza postawa eksponuje najczulsze części ciała, serce i genitalia. Powinniśmy chodzić na czworakach, mieć większe owłosienie, być bardziej odporni na upał i mróz, mieć ogon. Co się stało z moim ogonem, to chciałbym wiedzieć. Musiałem stać się wynalazcą. By- łem za słaby, żeby inaczej żyć. Patrz na mnie. Patrz, dokąd dopro- wadziło mnie siedemdziesiąt pięć pompek w ciągu dnia. Tak, odtąd będę żył na czworakach. Do tego się nadaję — ręce i kolana. Powtarzał i powtarzał to w kółko, gdy pędziliśmy w dół rzeki, pod osłoną motyli i poszarpanych cieni ptaków tak wysoko na niebie, że musiałem położyć się na plecach, jak tata, żeby je dojrzeć. 391 — Jeszcze gorsza jest sytuacja innych ludzi. Kobiety, Charlie, mają zły kształt. Cieknie z nich, kapie. To straszne, jak z ciał kobiet wycieka cała ta krew, cały ten niepotrzebny tłuszcz. Obnoszą te swoje ciała cały czas. Nic dziwnego, że są takie szalone zastanawia- jąc się, po co istnieją. To upokarzające mieć ciało błędnie zaproje- ktowane. Myślałem, że jestem najsilniejszym człowiekiem na świe- cie. Jestem po prostu miazgą. Wskutek słabości stajesz się mądry, ale nawet największa mądrość nie może cię uratować, jeśli wszystko sprzysięgło się przeciw tobie. Powiem ci, kto odziedziczy świat — ptaki śmieciarze. Nadają się do tego, wszystko im sprzyja. Żywią się niepowodzeniem. Niebo w Ameryce jest teraz czarne od nich. Wiszą tam, czekają. Zabierz je ode mnie! Mam piasek w oczach! Żyję, ale nie widzę, mamuśka! Okropnie ciężko wiosłowało się z krzykami taty w uszach. Było tak źle, że prawie nie widziałem zakrętów rzeki, i to uratowało mnie przed częstym zastanawianiem się, co się z nami stanie na wybrzeżu. Tata nalegał, żeby mieć nakrytą głowę. Nosił kaptur, jak człowiek skazany na szubienicę, i pocił się w nim. Nie widział przelotu kaczek, koziołkujących siewek, flamingów, mew, które spotykały nas blisko wsi mających angielskie nazwy Living Creek i Doyle. Milczał przez długie okresy. Jego milczenie było jeszcze gorsze niż jego jęki. Wtedy myśleliśmy, że nie żyje. Wciąż wydzielał woń śmierci. Wie- dzieliśmy, że żyje, dzięki jego skórze, pokąsanej przez owady. Dopadły go muchy. Karaluchy z żółwiowymi pancerzami gryzły go. Gorączka trzęsła. Majaczył i walczył, i obnażał swoją ranę. — Natura jest krętaczem. Chciałem mieć równe kąty i proste linie. Lód! Och, dlaczego wszystko cieknie? Kaleczysz się przy otwieraniu puszki z tuńczykiem i umierasz. Przebijasz sobie stopę i twoje życie wycieka z rany palca. Po co są te rogi łosi? Chodź na czworakach i żyj. Chronią cię kolana i ręce. Albo one, albo skrzydła. Na tej wezbranej rzece jego głos skrzypiał, docierając przez szubięniczny kaptur. — Słuchajcie mnie, ludzie. Niech wam urosną skrzydła, a nigdy was nie dopadną! Rzeka stawała się szersza i prąd osłabł. Musieliśmy mocno wiosłować, żeby posuwać się naprzód. Po obu stronach brzegów 392 ciągnęły się bagna, nie było gdzie przycumować i w ciągu ostatniej gorącej nocy cały czas płynęliśmy. Tuż przed brzaskiem zobaczyli- śmy latarnię morską i usłyszeliśmy plusk fal o plażę przy ujściu rzeki. To był Przylądek. — Co to? Poznał ten dźwięk. — Nie! — I po raz pierwszy podniósł ręce. Ściągnął swoją maskę i powiedział: — Charlie, nie kłam. Powiedz, gdzie jesteśmy. Pochyliłem się. Nie mogłem mówić. Potem musiałem się odwró- cić, bo z obnażonymi zębami coś mnie jakby pchało, żebym odgryzł mu ucho. — Sępy — powiedział, a potem to straszne zdanie. — Chrystus jest strachem na wróble! A jednak wydawało się, że wszystko, czego się tata obawiał, jest prawdą. On to przepowiedział. Niebo było gęste od ptaków — brzydkich pelikanów, mew i sępów. Krążyły i szybowały. Kołysały się nad wielkim łukiem tropikalnej plaży. A czasami pośpiesznie spadały w dół, gdy na przybrzeżnych falach znajdowały się duże taplające się żółwie z dziobami jak papugi i workowatymi karkami. Skorupy żółwi były pokryte skorupiakami, chwastami i stward- niałymi glonami. Jedne poruszały swymi odnóżami po piasku, posu- wając się w górę, a inne cofały się w niskie wydmy. Mrugając oczami, zamyślone składały brązowe jaja. Pyszczki z wysiłku miały pokryte mydlaną śliną. Nie wydawały żadnego dźwięku. Tylko ptaki krzyczały, a gdy żółw został wyrzucony na brzeg brzuchem do góry przez burzliwą falę, sępy rzucały się na jego nie osłonięty kark i wyszarpywały, wydziobywały go ze skorupy. Mewom zostawały resztki. Słońce potęgowało ten straszliwy koszmar — mnóstwo żółwich pokryw pluskało na brzegu, zalewając jaja w piasku, a ptaki szybowały na niebie. Było to piekło na wybrzeżu, które nam obiecał tata. Wybraliśmy zaciszne miejsce w gaju palmowym, przy plaży przewróciliśmy naszą płaską łódź i założyliśmy obóz. I tata płakał. 393 Za każdym razem, kiedy próbował mówić, wybuchał płaczem. To wi- dok morza, Wybrzeża Moskitów tak na niego działał. Jego łzy mówi- ły nam, że oszukaliśmy go, zawiedli, przywieźli tutaj, żeby tu umarł. Czarni Indianie przybywali w swoich czółnach, żeby na nas popatrzeć. Tata odsyłał ich krzykiem. Mama poszła do Cabo Gracias, do wsi, żeby znaleźć doktora. Ludzie mówili, że lekarze są w górnym odcinku rzeki w misjach albo w La Ceiba czy Trujillo — nie tutaj. Powiedziała tym ludziom, że potrzebna jest łódź, która by nas zabrała na wybrzeże. Ale wszystkie łodzie płynęły na południe, do Bluefields i Puerto Cabezas, i Pearl Lagoon. Śmiali się, gdy im mówiła, że nie ma pieniędzy. Zabiliśmy żółwia i podczas gdy sępy dumnie kroczyły w pobliżu, szeleszcząc skrzydłami i obserwując nas, upiekliśmy tłuste mięso na ogniu. Wierzyliśmy, że przepowiednia taty całkowicie się sprawdzi- ła. Umieraliśmy na Wybrzeżu Moskitów, w gorącym piasku, pośród żerujących ptaków i uciekających żółwi. Było gorzej, niż mówił. Ameryka była bezpieczna — słowa Spellgoodów potwierdzili bracia morawscy — ale my znajdowaliśmy się daleko, a więc co to miało za znaczenie? Piekłem jest to, czego nie możesz mieć. Najle- psze wspomnienia mieliśmy z życia w dżungli. Było już za późno, żeby wracać — nie można było płynąć rzeką bez łodzi motorowej, a w obliczu wielkiego, pozbawionego wyrazu morza czuliśmy się mali i samotni. Uciekliśmy na wybrzeże, ale byliśmy bardziej niż kiedykolwiek rozbitkami trzymającymi się kurczowo tego skrawka brzegu. Zawładnęło nami zmęczenie i pustka i prawie nie rozmawia- liśmy. Tata mógł ruszać rękami, ale nogi były bezużyteczne. Leżał, gapiąc się na fale, żółwie, ptaki. Przy każdym wschodzie słońca widział potwory morskie łapiące oddech na przybrzeżnych falach. Tam w dali sunęły żaglówki, łodzie do łapania krewetek, rybacy. Ale nikt z nich nie przypłynął do nas na tyle blisko, byśmy mogli zobaczyć, czy jest wśród nich Haddy. Łodzie nie lądowały na naszej plaży, a tata odstraszył od nas czarnych Indian. Bliźniaczki tak chorowały, że nie mogły ustać na nogach. Siedziały pod łodzią z tatą. Naszą nadzieją była mama. Nadal chodziła każdego dnia trzy mile pośród palm do Cabo Gracias, prosząc o lekarstwa i trochę 394 płótna na bandaże dla taty. — Nie jestem żebraczką... nie przyjmuję słowa „nie" za odpowiedź — mówiła. Ludzie nazywali ją Ciocią i mówili, że jest loca — szalona. Jerry i ja zbieraliśmy żółwie jaja i drewno na opał. Słuchaliśmy próśb taty, żeby go zabrać w górę rzeki, zabijaliśmy siadające na nim muchy. — Z której strony jest rzeka? — pytał cicho. Mówił jak dziecko o życiu na czworakach, daleko, w Moskitii i o wchodzeniu do morza w sicie. Na ogół nic nie mówił. Patrzył. Myśli marszczyły mu czoło. Łzy zbierały mu się w oczach i bezgłośnie spływały po policzkach. Pięć takich dni bardziej nas osłabiło niż rzeka i teraz to wybrzeże wydawało się wielką pomyłką. Stworzenia tutaj żywiły się sobą. Kręciliśmy się w łachmanach. Im dłużej tu przebywaliśmy, tym więcej baliśmy się oceanu. Z powodu żółwi nigdy nie pływaliśmy, a z powodu ptaków siedzieliśmy pod osłoną. Kiedy spałem, śniła mi się żywność. Śniłem o ciastku czekolado- wym z nadzieniem i zimnym mleku. Śniłem o naszej kuchni w Hat- field, jak czasem w nocy szedłem tam po ciemku, otwierałem lodów- kę, żeby się ochłodzić i popatrzeć na jej oświetlone półki, na ser, na mleko, bekon, słoik z galaretką z winogron, dzban z wodą, pieróg, dzbanek ze świeżym sokiem pomarańczowym. Kuchnia tonęła w mroku, ale wnętrze lodówki było jasne i pełne czystej żywności. Pewnego dnia z takiego snu wyrwały mnie krzyki Jerry'ego i miałem zapamiętać to przebudzenie. Jerry zobaczył żaglówkę pły- nącą z południa. Wiatr był od lądu. Łódź lawirowała, jej szare żagle były ustawione pod wiatr i pruła w kierunku plaży. — To łódź, tatusiu! Tata podniósł się i patrzył, jak Jerry biegnie w stronę żaglówki. — Może to Haddy -— powiedziałem. — Gdzie mama? Rozejrzałem się. Byłem rozespany.. — Pewnie jest we wsi. — Bliźniaczki spały obok niego. Spały* trzymając się za ręce. — Idź zobacz, kto to jest — powiedział tata. Spojrzał na mnie przymilnie, tchórzliwie, tym słabym spojrzeniem żądał komfortu i prosił, żeby zrobić wszystko, by stąd odejść — w tym spojrzeniu " i 395 pełnym winy tkwił cień smutku i nienawiści do siebie samego. Widziałem jego twarz. Ale dopiero później uświadomiłem sobie, co wyrażała. — Nie spiesz się — powiedział. — Ja będę tutaj. Zostawiłem go z bliźniaczkami i pobiegłem na plażę. Jeny dotarł już do żaglówki. Rozmawiał z człowiekiem na pokładzie, który zebrał żółwie koło masztu i zapełnił nimi małą kajutę. Nie był to Haddy, ale chciał rozmawiać. Złamał swój grot i potrzebował liny. Mówił właśnie o linie, kiedy usłyszeliśmy krzyk. — Bliźniaczki — powiedział Jerry. Był to krzyk dziecka, pełen skargi i żalu, dramatyczny. — Mamo! Mamo! Mamo! Mamo! — Macie kłopoty, naprawdę — powiedział człowiek na łodzi na dźwięk tego głosu. Bliźniaczki się obudziły, przecierały oczy, gdy przybiegliśmy do naszego małego obozowiska. Taty nie było, ale widzieliśmy ślady jego ciała na piasku, podobne do śladów jaszczurki ze znakami rąk po każdej stronie. Na czworakach. — Mamo! Stłumiony krzyk rozległ się z drugiej strony wydmy. Zawlókł się dość daleko od obozu. Spieszył się. Leżał na piasz- czystej skarpie. Zmierzał na zachód, gdzie było ujście rzeki. Ale teraz się nie ruszał. Pięć ptaków stało nad nim — sępów — i atakowało jego głowę. Zadawały okrutne ciosy w czaszkę. Rzucały na niego straszne cienie. Miały kawałki jego ciała w dziobach. Ptaki spojrzały na mnie. Przerwałem im, krzyczałem i machałem rękami. Nie bały się. To zwycięstwo odebrało im strach. Wahały się, odskakiwały na bok, pozwalały mi patrzeć na głowę taty. Złapałem kij, ale nawet gdy posuwałem się naprzód, sęp pochylił się, uderzył i znów wyszarpnął kawałek, jak dziecko, które chwyta coś ekstra, bo Część piąta WYBRZEŻE MOSKITÓW 31 Mogliśmy tam umrzeć z głodu. Mieszkańcy umierali co dzień. Ale śmierć białego człowieka to sensacyjna wiadomość — śmierć misjonarza, jak go nazwali. Jak bardzo on by tego nienawidził! Wiadomość krążyła i dotarła do Haddy' ego. Przypłynął z ciekawości i został z nami, kiedy zobaczył, kto to jest. Kiedy płakał, jego łzy przypominały nam, że my wcale nie płakaliśmy. Wyczerpanie było silniejsze niż smutek. I wkrótce wiatry, które spiekły nas na plaży żółwi poniżej Cabo Gracias a Dios, popchnęły nas na północ wzdłuż Wybrzeża Moski- tów. Płynęliśmy przy dobrym wietrze z ładunkiem umierających żółwi. Po śmierci taty czas się zmienił. Dnie były długie i niczym nie przerywane, jak zdanie bez przecinków, i czuliśmy się zagubieni. Były chwile, kiedy jakby oczekiwaliśmy, że tata się pokaże, chociaż wiedzieliśmy, że nie żyje; że się zjawi gdzieś na rufie i będzie się miotał na pokładzie, i krzyczał na nas, jak wtedy, gdy pękł czop na rzece Patuca. Rybitwy odpoczywały na tej łodzi. Widziałem je i słyszałem wrzaski taty na wietrze. Haddy najbardziej oczekiwał pojawienia się taty. Staliśmy się czujni. Nigdy nie mówiliśmy o nim słowa. Minęliśmy Carataskę, a gdy dotarliśmy do Mocobili, ledwo po- znaliśmy ją od strony morza. Cumowanie u Piwowara, tam gdzie zbieraliśmy rupiecie, a potem w Paplaya i Camaron. Czułem, że 397 zmierzamy do domu. Czułem również, że możemy umrzeć w każdej chwili. Nie zasługiwaliśmy na więcej szczęścia niż to, co mieliśmy, nie wspominaliśmy o śmierci taty. W nocy płynęliśmy przy łopocących żaglach, w ciągu dnia mo- rzył nas upał. Łódź podnosiła się i opadała, zanurzając się w zielonej wodzie, zabierając nas dokądkolwiek. Kiedyś wierzyłem w tatę i świat wydawał się bardzo mały i stary. On odszedł i teraz ledwie wierzyłem w siebie, a świat nie miał granic. Cząstka z nas umarła wraz z nim, ale ta cząstka, która została we mnie, bała się go bardziej niż kiedykolwiek i wciąż spodziewała się, że się pojawi, wciąż słyszała, jak krzyczy: „Najpierw dopadną mnie —jestem ostatnim człowiekiem!" Tak mówił wiatr, fale, każdy ptak, każdy odgłos z lądu. Myślały głośno, jak on. Pewnego dnia o świcie zobaczyliśmy światła La Ceiby. Wiał silny wiatr. Znosił nas i przechylał bardziej na zachód, za szałasami, potem rzucił nas z powrotem, aż mogliśmy zawinąć koło kilku palm, do plaży podobnej do tej, z której uciekliśmy trzysta mil, gdzie tatę zakopaliśmy wśród zakopanych jaj. Niczego tu nie było. Odpadki po orzechach kokosowych, śmieci wyrzucone z morza, chaty na palach, pelikany, krowa — inne pustkowie. Taty tu nie było, ale jego głos wciąż rozbrzmiewał. Zmartwienie pojawia się później, gdy smutek sączy się i pamięć staje się ciężka i beznadziejna. Za wcześnie, by móc odczuwać cokolwiek poza szokiem ulgi i pozostałością bólu. Odarto nas żyw- cem ze skóry, byliśmy jedną krwawiącą raną. Przeszliśmy przez ogień, wciąż płonęliśmy. Nie, nie było go tu. Ale ból był tak silny, że nie mogłem go opłakiwać. Opuściliśmy żagle. Wciągnęliśmy łódź i przeszliśmy się wśród palm. Mieliśmy tylko to, co na sobie. Ale Haddy był bogaty w żółwie. Pomógł mamie chodzić, po raz pierwszy dotykał jej ręki, podpierał ją i wyglądał dumnie. Za palmami ciągnęła się wybrukowana droga, stał jakiś samo- chód gruchot i kierowca. Szybko znaleźliśmy się w tym wozie. W drodze powrotnej do La Ceiby i do domu. Świat był w porządku, 398 ani lepszy, ani gorszy niż wtedy, gdy go opuszczaliśmy — chociaż po tym, co tata nam powiedział, to, co zobaczyliśmy, wydawało się wspaniałe. Było wspaniałe nawet tutaj, w tej starej taksówce z gra- jącym radiem. ^ SPIS TREŚCI Część pierwsza Bananowa łódź 7 Część druga Wytwórnia lodu w Jeronimo 110 Laguna Piwowara Część trzecia a Piw 277 Część czwarta W górę rzeki Patuca 342 Część piąta Wybrzeże Moskitów 397