Kaliszewski Kakub - Szczęściarz
Szczegóły |
Tytuł |
Kaliszewski Kakub - Szczęściarz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kaliszewski Kakub - Szczęściarz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kaliszewski Kakub - Szczęściarz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kaliszewski Kakub - Szczęściarz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jakub Kaliszewski
Szczęściarz
Z pomocą pożyczonej łopaty przekopałem się przez ostatnią zaspę. Porzuciłem
niepotrzebne już narzędzie i ruszyłem dalej w górę, zaciskając zmarznięte ręce
na skalnych występach i zmrożonych grudach śniegu. Wreszcie wspiąłem się na sam
szczyt i stanąłem u celu. Przede mną zwisała ogromna czapa śniegu, gotowa do
oderwania się w każdej chwili i runięcia z lawiną na leżącą w dole wioskę.
Spojrzałem przed siebie, ogarniając wzrokiem panoramę doliny, oceniając swoje
szanse. Powinno mi się udać. Mieszkańcy wioski musieliby mieć prawdziwego pecha,
żeby główne uderzenie śnieżnej fali trafiło właśnie w nich...
Podkopałem nieco nawis z lewej strony, po czym uderzyłem weń z całej siły.
Oderwał się i zaczął zsuwać w dół stoku, z coraz większą prędkością, ściągając z
sobą coraz więcej śniegu. Po krótkiej chwili zboczem gnała już porządna lawina.
Odetchnąłem z ulgą widząc, jak obrany przez nią kurs omija z daleka wioskę.
Mogłem już zejść z powrotem i odebrać zasłużoną zapłatę, wcale zresztą niemałą.
Żaden z mieszkańców nie dokonałby przecież tego, co ja. Owszem, każdy z nich
potrafiłby wspiąć się na górę, zapewne zrobiłby to nawet lepiej. Każdy z nich
mógł uruchomić lawinę. Ale tylko mi starczyło szczęścia na tyle, by zapobiec
katastrofie.
Kiedy tylko moi rodzice zauważyli, że jestem Szczęściarzem, natychmiast wysłali
mnie do Dziadka. Dziadek był nauczycielem wszystkich Szczęściarzy w okolicy,
najstarszym z nas, pamiętającym jeszcze czasy sprzed nadejścia Pecha. Mieszkał
samotnie w odludnej okolicy, daleko w górach. Dotarcie do niego było zresztą
pierwszym testem. Udawało się to naprawdę niewielu.
Dziadek odnalazł mnie podczas spaceru, na jakiejś skalnej półce. Leżałem ze
złamaną nogą, usiłując podnieść się po upadku jakiego doznałem w czasie
wspinaczki do gniazda skalnego gołębia w poszukiwaniu jaj - od dwóch dni nie
miałem nic w ustach. Dziadek pomógł mi wstać, ale dalej musiałem radzić sobie
sam. Pokuśtykałem za nim do chaty.
Wkrótce stałem się jego ulubionym uczniem. Twierdził, że spośród wszystkich,
którzy przez te wszystkie lata usiłowali przedrzeć się przez góry na południe,
ja rokuję największe nadzieje. Że przypominam mu jego samego z lat młodości.
Często opowiadał mi o przeszłości, o utraconej cywilizacji, o swoim
dzieciństwie. W niektóre historie trudno mi było uwierzyć, wydawały mi się
bajkami nieco sklerotycznego już starca, jednak zawsze słuchałem ich z uwagą i
cierpliwie, nie przerywałem, wszystkie pytania zostawiałem na koniec, tak jak
mnie tego uczył.
- Jesteś Szczęściarzem, więc nie musisz się spieszyć, tak jak inni - pouczał
mnie, gdy robiłem coś pochopnie, bez zastanowienia, jak moi rówieśnicy. -
Pamiętaj, że masz przed sobą całe, długie życie, będziesz miał czas na wszystko,
nawet na znalezienie partnerki i rozmnożenie.
Przekraczając ostrożnie strumień zauważyłem samicę myjącą się w jego czystej,
zimnej wodzie. Nagle z krzaków wypadł młody, nagi samiec, dopadł ją i zwarli się
w krótkiej, intensywnej kopulacji. Samiec odbiegł dalej, a samica została na
miejscu, nieco oszołomiona, z rozłożonymi ponętnie nogami. Czując umiarkowane
podniecenie podszedłem i wyładowałem się w nią, nie wiedząc nawet, czy to
zauważyła.
To był półzwierzęcy seks i półzwierzęca partnerka. Nazywałem je w myślach
samicami, aby w ten sposób pozbyć się jakiegoś nieprzyjemnego, trudnego do
określenia uczucia, jakie następowało chwilę później. A także dlatego, by móc
jakoś wytłumaczyć się z tego, co robię, wyimaginowanemu obrazowi Nadii, jaki
nosiłem stale w umyśle i z którym rozmawiałem co wieczór, zdając relację z
całego dnia.
Przeklęty Dziadek i przeklęta jego moralność! Wszyscy normalni ludzie traktowali
szybki seks z każdym napotkanym partnerem jako jedyną formę przetrwania gatunku
w świecie, w którym na każdym kroku groziła natychmiastowa śmierć. Po prostu
przystosowanie do warunków. Dla mnie było to dziwaczne wynaturzenie. Dziadek
wpoił we mnie wszystkie ideały, w jakich wychowany był on sam, w czasach
spokoju, w czasach chodzących bezpiecznie po ulicach rodzin, babć śpiewających
kołysanki wnukom, par toczących skomplikowane, długotrwałe gry miłosne,
rozbudowanych flirtów i reguł zalotów. Wszystko to okazało się absurdalnie
bezużyteczne, ale wtedy, w samotnej, górskiej chacie, wydawało się jedynie
słuszne.
A jednak prawa natury były nieubłagane. Gdy wreszcie zszedłem z gór dowiedziałem
się, jak wyglądają "te sprawy" (ulubione określenie Dziadka), i wiele innych, w
rzeczywistości. Po namyśle stwierdziłem w końcu, że taki sposób załatwiania
kwestii rozmnażania jest logiczniejszy i bardziej przystający do rzeczywistości,
jednak nie mogłem już pozbyć się pewnych naleciałości, jak na przykład właśnie
to nieprzyjemne odczucie mdłości po każdym przypadkowym akcie z jakąś
przypadkową samicą. Dziadek nazywał to kacem moralnym.
Dziadek lubił opowiadać mi o tym, jak badał i rozwijał swój talent.
- We wczesnej młodości zauważyłem, że szczęście sprzyja mi wyjątkowo. Gdybym
wierzył w cokolwiek, uznałbym, że czuwa nade mną jakiś bóg, czy aniołowie... ale
postanowiłem podejść do tego racjonalnie. Przebadać moje szczęście. Trudno było
znaleźć na ten temat jakąś fachową literaturę, dopóki nie zdałem się całkowicie
na moje szczęście i nie zacząłem przeszukiwać katalogów na chybił-trafił.
Napotykałem na różne, oderwane od siebie wzmianki o cudownych ocaleniach czy
dziwacznych katastrofach. Po kilku latach doszedłem wreszcie do wniosku, że
oprócz ludzi, do których los uśmiecha się z normalną częstością, jest też
kategoria wyjątkowych szczęściarzy. Było nas niewielu, ale istnienie takiej
grupy w każdym pokoleniu, o mniej więcej stałej liczebności, było faktem.
Wtedy jeszcze, jak wiesz, szczęście, fart, nie były tak niezbędne do przeżycia,
jak teraz. Owszem, były przydatne, ale i bez nich można było sobie całkiem
nieźle poradzić. Ja jednak nie miałem poza tym żadnych szczególnych zdolności,
nigdy nie byłem w niczym lepszy od innych w czynnościach wymagających skupienia,
czy wysiłku umysłowego. Za to bez trudu ogrywałem wszystkich w karty, trafiałem
do kosza, zgadywałem odpowiedzi na testach...
Utrzymywałem się z wygranych na loteriach. Nie miałem żadnego stałego zajęcia.
Zdobywanie kobiet przychodziło bez trudu, ale z utrzymaniem ich przy sobie
zawsze miałem problemy, gdy tylko odkrywały, jak bardzo jestem nikim, jak bardzo
wszystko co mam, zawdzięczam ślepemu trafowi. Moje życie, jeżeli w ogóle go
kiedyś miało, traciło jakikolwiek sens. Dopóki nie nadszedł Kataklizm...
Kilka dni później, przy przekraczaniu kolejnego lodowatego strumienia, odczułem
wyraźnie zmianę. Najpierw odczuło ją moje ciało - wszystkie mięśnie, z których
napięcia nie zdawałem sobie nawet sprawy, rozluźniły się, zmęczone zmysły
przytępiły się, pozwalając sobie na odpoczynek. Poczułem zmęczenie, senność,
zakręciło mi się w głowie.
Znalazłem się w strefie Fortuny, i mój wyćwiczony organizm zdał sobie
natychmiast sprawę z tego, że wreszcie może odpocząć od ustawicznej czujności.
Po stopniu nasilenia aury poznałem, że jestem już blisko celu. Rzeczywiście, tak
jak głosiły plotki - tutaj nic mi już nie groziło.
Celem mojej wędrówki była Strefa Fortuny Biggsa, najlepiej chroniony obszar na
całym Południu. I chyba wreszcie go osiągnąłem. Mijałem ścieżki wydeptane w
lesie przez niezliczone stopy - stopy dzieci i dorosłych - i inne ślady pobytu w
tych lasach większej ilości ludzi. Wkrótce zaś wyszedłem na pola uprawne, na
których pracowali zgięci rolnicy.
Podniosłem wysoko swoją laskę Szczęściarza. Gdy szedłem drogą między polami,
pierwsze podbiegły do mnie dzieci, asystujące starszym przy zbiorach, krzycząc
radośnie jedno przez drugie, zadając pytania, które zawsze, w każdej osadzie
brzmiały tak samo - skąd przychodzisz? co tam słychać? czy słyszałeś o...? czy
widziałeś...? dokąd odejdziesz? czy mógłbyś zanieść...?
Dziadek opowiadał o filmie, który kiedyś oglądał - minęło dużo czasu, nim
wytłumaczył mi, co to były filmy - o Listonoszu, przemierzającym bezdroża po
jakiejś katastrofie. Film podobno był kiepski, ale mi spodobała się ta opowieść.
Wiedziałem, że przeznaczeniem Szczęściarza jest być takim właśnie listonoszem,
wędrującym od jednej wioski do drugiej, przynoszącym nowiny i chwilowy uśmiech
losu. Nawet w strefach Fortuny witano mnie z radością - nikt przecież nie ważył
się opuścić bezpiecznego rejonu, przez co obszary te były może nawet bardziej
odcięte od zewnętrznego świata niż zwykłe osady. Tylko dzięki nam mieszkańcy
stref mieli jeszcze poczucie uczestniczenia w czymś większym, bycia cząstką
jakiejś cywilizacji, kultury, częścią ludzkości, a nie odosobnioną monadą skrytą
pośród lasów i gór.
Pozwoliłem zaprowadzić się do wsi. Po drodze minąłem jakiegoś starca. Ten widok
wstrząsnął mną - tak dawno nie byłem w żadnej strefie, że odzwyczaiłem się już
od widoku ludzi po czterdziestce. Zwolniłem, by mu się przyjrzeć z podziwem,
lecz tłum dzieci pociągnął mnie dalej.
Inną ulubioną opowieścią Dziadka była historia o nadejściu Pecha. Za każdym
razem brzmiała trochę inaczej, trochę straszniej, trochę dłużej trwało jej
opowiedzenie, jednak nie miałem powodów, by nie wierzyć w każde jej słowo.
Dowody miałem przecież wszędzie wokół siebie.
- Przez lata nikt niczego nie zauważał. Dziwne, niewyjaśnione przypadki zdarzały
się przecież zawsze, nie było najmniejszych powodów, by je łączyć. Wydawało mi
się, że tylko ja, przeczulony na punkcie losu i fortuny, wiązałem jakoś w całość
rosnącą lawinę informacji o katastrofach, wypadkach, zaginięciach, pożarach.
Najszybciej i najmniej zauważalnie ginęli starsi ludzie. Nikt przecież nie
zwróci uwagi, gdy jakiś staruszek poślizgnie się na chodniku i połamie się w
jakiś osobliwy, śmiertelny sposób, albo dostanie nagle wyjątkowo złośliwego
raka. Owszem, niepokoiła trochę wzrastająca liczba nekrologów, szczególnie gdy
zaczęło to dotykać ludzi sławnych, z pierwszych stron gazet. Jednak nikt nie
odważył się stwierdzić, że ludzkość po prostu zaczyna wymierać z powodu głupich
przypadków...
W pewnym momencie nie można już było tego ignorować, ale oczywiście ci głupcy
nie potrafili wyciągnąć prawidłowych wniosków.
Mówiono coraz głośniej o zbliżającym się końcu świata, o nadchodzącej Zagładzie
przez wielkie "Z". Z roku na rok oczekiwano z coraz większą niecierpliwością
wielkiego "bang", które miało zakończyć smutne dzieje naszej planety, a
nagromadzenie klęsk tłumaczono jedynie zbliżającą się kulminacją, jedną,
ostatnią klęską.
Nikt - oprócz mnie - nie przewidział, że kulminacji nie będzie. Że katastrofa
już nadeszła, a był nią po prostu Wielki Pech, który dotknął przeważającą część
ludzkości. Pech dotykał pojedyncze jednostki, grupy ludzi, a nawet całe kraje -
jakiś przypadkowy incydent na granicy stawał się przyczyną wojny, wypadek
lotniczy pozbawiał naród wszystkich przywódców... ale najgorsze były klęski
żywiołowe. Różnie je sobie tłumaczono - nagłym ociepleniem klimatu, gdy
nadchodziły fale upałów i susze, czy plamami na słońcu w przypadku ostrych zim
szalejących w krajach, które nigdy dotąd nie widziały śniegu. Pożary lasów,
trzęsienia ziemi... wkrótce już nie było tygodnia, by w jakimś punkcie globu nie
zdarzyło się jakieś nieszczęście.
Cywilizacja zaczęła się rozpadać. Nie istniały państwa, nie istniały rządy,
życie w dużych miastach stało się zbyt niebezpieczne, a skomplikowane
technicznie urządzenia były zbyt podatne na przypadkowe uszkodzenia. Gdy
wreszcie stało się jasne, że zagłada nie nadejdzie, a dekadenckie nastroje
wygasły, trzeba było jakoś sobie zacząć radzić w nowym, pechowym świecie.
Wtedy znalazłem sens w życiu. Stałem się pierwszym Szczęściarzem. Odkryłem, że
mogę przynosić szczęście nie tylko sobie, ale i innym, roztaczając wokół siebie
coś w rodzaju aury, czy sfery, w której pech nie był już tak dotkliwy. Takich
jak ja było zresztą więcej. Powoli zaczęliśmy skupiać wokół siebie ocalałe
resztki społeczności. Trzeba było oczywiście wrócić do starych metod, do
prostych narzędzi, prostego, wiejskiego życia... to było trudne, ale zajęło nam
mniej czasu, niż można było się spodziewać. Powstały sfery Fortuny wokół siedzib
najsilniejszych, najlepszych z nas. Inni wybrali życie wędrowców, woląc
przynosić powodzenie ze sobą, od wioski do wioski, pomagać nieszczęsnym
niedobitkom ludzkości.
Jak zwykle, byłem potrzebny. Tutaj, na skraju strefy, potrzebny był także łut
szczęścia, przyniesiony przez wędrowca. Zaprowadzili mnie do chaty, w której
jakaś kobieta właśnie rodziła. Urodziła już dwójkę zdrowych synów, ale z trzecim
dzieckiem był jakiś problem. Nie mając pojęcia o medycynie, usunąłem się w kąt,
ustępując miejsca akuszerce, która spojrzała na mnie z wdzięcznością.
Wystarczyło, że zjawiłem się w izbie, a od razu poród zaczął przebiegać
sprawniej. Po chwili ukazała się główka dziecka, za nią reszta ciała.
Dziewczynka, mokra, różowa i wrzeszcząca. Odczekałem jeszcze jakiś czas, aby
upewnić się, że wszystko jest w porządku, po czym wyszedłem i, ignorując kolejną
bandę dzieciaków - płodni to oni tutaj byli, nie ma co - skierowałem się ku
centrum strefy w poszukiwaniu siedziby Biggsa Szczęściarza.
Biggs był legendą. Podobno był tak stary, jak Dziadek, a może jeszcze starszy.
Szybko zorientował się, co jest grane, i jak może wykorzystać swój dar.
Zgromadził wokół siebie wielu ludzi gotowych mu służyć w zamian za możliwość
przebywania w jego pobliżu. W istocie Biggs był najsilniejszym Szczęściarzem, o
jakim słyszałem. Potrafił zatrzymać trzęsienie ziemi, odwrócić bieg rzeki
grożącej powodzią, ugasić pożar lasu samym swoim pojawieniem się w odpowiednim
miejscu, w odpowiednim czasie. Nic dziwnego, że do jego siedziby przybywało
coraz więcej spanikowanych, pozbawionych dachu nad głową biedaków.
W swoim osobliwym państewku Biggs, który przyjął tytuł Wielkiego Szczęściarza,
wprowadził surowe, okrutne rządy. Absolutna władza obudziła w nim sadystę,
tyrana, gotowego skinieniem posłać na śmierć wszystkich swoich poddanych. Biggs
był pierwszym, który przywrócił w nowym świecie pojęcie wojny. Sam prowadził do
boju swych wojowników, uzbrojonych w prymitywne miecze i maczugi, z trudem
wykute z łamliwej i kruchej stali, ale jednak skuteczne w rozbijaniu łbów
opornych. W ten sposób Biggs rozszerzał swoje władanie poza granice strefy.
To wszystko mało mnie jednak obchodziło. Ludzie przebywający w otoczeniu Biggsa
woleli takie życie, niż żadne. Nikt im przecież nie bronił odejść w głąb lasów i
samemu spróbować szczęścia w dziczy. Owszem, czułem pewien niesmak, wręcz
obrzydzenie na myśl o stosowanych przez Wielkiego Szczęściarza metodach, jednak
gdyby nie pewien osobisty zatarg, nigdy by mi zapewne nie przyszło do głowy
szukać jego strefy, a tym bardziej zbliżać się do niego samego.
Nazywała się Nadia i była Szczęściarą. Pierwszą, jaką spotkałem w swoich długich
wędrówkach. Oczywiście, natychmiast zakochałem się - a ponieważ szczęście mi
dopisywało, ona odwzajemniła moje uczucie.
To były cudowne dni. Wreszcie żadne z nas nie musiało nigdzie się spieszyć,
mogliśmy smakować i poznawać siebie przez długie godziny. Byliśmy sobie
przeznaczeni. Nasza miłość nie miała nic wspólnego z szybką, bezstresową
kopulacją, jaka była udziałem pozostałych ludzi. To było coś, co dotąd znałem
jedynie z opowieści Dziadka, a co uważałem dotąd za jedną z jego fantazji.
Zamieszkaliśmy na jakiś czas w pewnej wiosce. Planowaliśmy wspólną przyszłość,
może nawet założenie własnej strefy Fortuny... nie chciałem już wędrować,
chciałem tylko zostać przy niej. Zastanawiałem się nawet, czy nasze wzajemne
szczęście zostałoby odziedziczone przez nasze dzieci. Czułem, że w spotkaniu
Nadii mój dar objawił się najpełniej.
Radość trwała jednak krótko. Nie zdążyliśmy się sobą nacieszyć. Pewnej nocy na
wioskę napadł konny oddział zbrojnych. Widziałem coś takiego pierwszy raz w
życiu. Całą wioskę spalili, a mnie i Nadię, nie mogąc zabić w tradycyjny sposób,
porwali i zawieźli do obozu. Tam pierwszy raz spotkałem Biggsa i okazało się, że
moje szczęście w pewnych sytuacjach nie wystarcza. Poczułem, jak ziemia usuwa mi
się spod nóg, a potem straciłem przytomność. Obudziłem się gdzieś w lesie. Sam.
Bez Nadii.
Wiedziałem wcześniej, że mój talent mogę rozwijać. Dziadek robił tak całe życie,
od niego też dowiedziałem się, jak to robić. Trzeba wystawiać się na jak
największe niebezpieczeństwa, wciąż ryzykować, wciąż wystawiać swoją fortunę na
próbę.
W ten sposób przeszedłem do legendy. Podejmowałem się zadań, na które nie
odważał się żaden inny Szczęściarz. Szalone, niebezpieczne, brawurowe. Czasami
nawet niepotrzebne. Zjawiałem się tam, gdzie nie zjawiał się przede mną nikt.
Zawsze na czas, zawsze dokonując jakiegoś niewiarygodnego czynu. W końcu ludzie
zaczęli wierzyć, że przynoszę ze sobą jakąś odmianę ich losu. Nazywali mnie
Zwiastunem, Jutrzenką, myśląc, że moje pojawienie się oznacza koniec wielkiego
Pecha... ja jednak zawsze odchodziłem dalej, szukając kolejnych wyzwań. Miałem
bowiem przed sobą tylko jeden cel.
Osiedle wyglądało prawie jak miasta z opowieści Dziadka. Równo wytyczone ulice,
domy z kamienia i wypalanej cegły... wyjątkowo zaawansowana technika. Na każdym
rogu stał strażnik z armii Biggsa. Każdy z nich obserwował mnie z uwagą. Byłem
tu obcy, a tu nie lubili obcych. Obcy mogli stanowić zagrożenie.Słyszałem o
kilku zamachach na Wielkiego Szczęściarza, oczywiście nieudanych. W początkach
panowania jego poddani usiłowali go ubezwłasnowolnić - związać, zamurować, tak,
by ich nigdy nie mógł opuścić, bowiem wówczas jedynym środkiem nacisku, jakim
dysponował Biggs, był szantaż. Jednak żadna z tych prób nie powiodła się - więzy
pękały, mury kruszyły się... po tych przeżyciach, z biegiem lat, Biggs popadł w
pewną paranoję, która udzieliła się naturalnie całemu jego państwu - wszyscy
tutaj bez przerwy spoglądali za siebie.
Stanąłem przed drzwiami do monumentalnej budowli. Podszedł do mnie strażnik z
groźną miną i przypasanym mieczem. Wyminąłem go. Usiłował mnie zatrzymać, ale w
tym samym momencie potknął się o jakąś nierówność i wyrżnął nosem w chodnik.
Wstał i zaczął wołać swoich kolegów, ja jednak nie zwracałem na nich uwagi.
Nacisnąłem klamkę - drzwi na szczęście były otwarte... gdy szedłem długim
korytarzem, nikomu nie udało się mnie powstrzymać. Nie miałem pojęcia, gdzie
szukać Biggsa, ale wiedziałem, że mój ślepy traf doprowadzi mnie w końcu do
niego. I rzeczywiście, znalazłem go za jakimiś kolejnymi otwartymi losowo
drzwiami.
Wielokrotnie pytałem Dziadka o to, dlaczego nadszedł wielki Pech, i dlaczego
pojawili się Szczęściarze.
- Nie mam pojęcia - odpowiadał zawsze. - Sam się nad tym zastanawiałem przez
całe życie. Stworzyłem setki teorii i hipotez, ale żadnej z nich nie dało się w
żaden sposób udowodnić. Szkoda, że jestem takim niepoprawnym ateistą, zapewne
łatwiej byłoby mi uwierzyć, że to kara boska, niż jakaś lokalna, chwilowa w
skali wszechświata, fluktuacja prawdopodobieństwa...
Chciałbym wiedzieć cokolwiek, żeby mieć nadzieję. Żeby łudzić się, że okres
Pecha potrwa tylko kilka pokoleń, a potem wszystko wróci do normy. Ale nie wiem
tego. Może to rzeczywiście koniec świata... może kiedyś nawet Szczęściarze okażą
się za słabi i ludzkość ostatecznie zniknie, pochłonięta przez lawinę
idiotycznych, przypadkowych śmierci, aż ostatni człowiek zginie potknąwszy się o
wystający korzeń.
Ale do tego czasu musimy starać się ocalić jak najwięcej. Na nas,
Szczęściarzach, spoczywa obowiązek przetrwania. Szkoda, że tak niewielu z nas w
pełni zdaje sobie z tego sprawę. Chciałbym, żebyś chociaż ty to rozumiał. Trudno
mi to wytłumaczyć racjonalnie, ale czuję... czuję, że nie powinieneś żyć tak jak
inni. Jesteś od nich lepszy, ale nie oznacza to, że możesz nimi gardzić, ale że
masz im pomagać. Wyciągać z kłopotów. Takie jest twoje przeznaczenie. Myślę, że
właśnie w tym celu rodzą się Szczęściarze.
Słowa Dziadka były piękne i wzniosłe, jednak nie przekonały mnie. Nie widziałem
sensu w tym, aby zdziesiątkowana ludzkość miała odrodzić się korzystając z
mojego szczęścia. Początkowo wykorzystywałem swój talent po to, aby zdobywać
środki utrzymania, a potem, po stracie Nadii - dla treningu. Owszem, pomaganie
innym przynosiło sporą satysfakcję, nigdy jednak nie stało się celem samym w
sobie. Przepraszam, Dziadku. Marny był ze mnie materiał na Mesjasza.
A teraz stałem przed Biggsem, Wielkim Szczęściarzem, który reprezentował
wszystko, czym tak gardził mój mistrz. I szczerze mówiąc, gówno mnie to
obchodziło. Mógł sobie robić co chciał w swojej żałosnej domenie.
Popełnił tylko jeden błąd.
Przede mną siedział wątły starzec, jednak w jego oczach płonęły wielka siła woli
i żądza życia. Wpatrywał się we mnie tymi płonącymi ślepiami, usiłując
zrozumieć, po co przyszedłem, i czego od niego mogłem chcieć. Wiedział
naturalnie, że jestem Szczęściarzem - rozpoznawaliśmy się nawzajem bez trudu -
jednak nie poznawał mnie. Trudno było mieć o to do niego pretensje - widział
mnie tylko raz, przez chwilę, wiele lat temu.
Drzwi po drugiej stronie pokoju otworzyły się i weszła przez nie Nadia. Moja
Nadia. Starsza, jakby przygarbiona, z poszarzałą, smutną twarzą, ale to wciąż
była moja ukochana Szczęściara. Ona także nie poznała mnie. Podeszła do Biggsa i
stanęła obok niego.
- Kto to jest, kochanie? - spytała, wskazując na mnie.
- Nie ma pojęcia - odparł. - Zapewne jakiś wędrowiec przyszedł z wizytą...
Westchnąłem. Nie wiedziałem, co robić. Opadła ze mnie cała chęć zemsty. Nadia,
choć zmęczona, wyglądała jednak na szczęśliwą. Może rzeczywiście lepiej było jej
tutaj, niż mogłoby być kiedykolwiek ze mną. Może powinienem jednak zostawić ich
w spokoju.
- Wiem, po co przyszedłeś - odezwał się w końcu Biggs. - Pewnie jesteś jednym z
tych idealistów, wędrujących od wioski do wioski. Chcesz mnie zniszczyć, bo
uważasz, że krzywdzę moich poddanych. Chcesz przywrócić im jakąś wyimaginowaną
wolność. Otóż słuchaj, gówniarzu...
- Nie - przerwałem mu, podnosząc dłoń - Ja... pomyliłem się. Przepraszam.
Zamrugał gwałtownie, zdziwiony. Przeprosiłem jeszcze raz i odszedłem,
zostawiając ich oboje sobie samym.
Wędrowałem ulicami miasta bez celu, bez sensu, z pochyloną głową wpatrując się w
bruk. W głowie miałem pustkę, nie byłem w stanie skupić się na żadnej myśli, na
żadnej emocji, nie myślałem nawet o tym, jak mi źle. Nagle, wychodząc zza
jakiegoś rogu, wpadłem na spieszącego się gdzieś strażnika. Uderzyłem go z
rozpędu w pierś tak, że niemal się przewrócił. Instynktownie spiąłem się,
szykując się do walki, on jednak tylko pogroził mi palcem..
- No - stwierdził - masz szczęście, że się spieszę, inaczej byś popamiętał. Masz
szczęście!
Odszedł, a ja długo stałem, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Tak.
Miałem szczęście. Miałem cholerne szczęście.