15033
Szczegóły |
Tytuł |
15033 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15033 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15033 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15033 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dashiell Hammett
Osmalona fotografia
Przełożył Wacław Niepokólczycki
Idiotyczna sprawa
Przełożył Krzysztof Zarzecki Iskry, Warszawa 1988
Osmalona fotografia
— Miały wrócić wczoraj — zakończył swoją opowieść Alfred Banbrock. — Ale
gdy dziś rano jeszcze się nie pojawiły, żona zatelefonowała do pani Walden. Pani
Walden powiedziała, że ich tam nie było... że w ogóle nie miały być.
— Z pozoru więc wygląda — zasugerowałem — że córki pana wyjechały z
własnej woli i z własnej woli pozostają poza domem?
Banbrock kiwnął głową z powagą. Zmęczone mięśnie obwisły w jego pełnej
twarzy.
— Tak może się wydawać — przyznał. — Dlatego przyszedłem po
pomóc do pańskiej Agencji zamiast na policję.
— Czy kiedyś zdarzały się im takie zniknięcia?
— Nie. Jeśli czytuje pan prasę, zapewne napotkał pan wzmianki o nieregularnym
trybie życia młodego pokolenia. Moje córki wyjeżdża ją i przyjeżdżają, kiedy im się
podoba. Ale chociaż nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek znałem ich zamiary, na
ogół zawsze wiedzieliśmy, gdzie są.
— Nie domyśla się pan, czemu w taki sposób wyjechały?
Potrząsnął zniżoną głową.
— Były ostatnio jakieś kłótnie? — zaryzykowałem.
— Nie... — zaczął i nagle zmienił to na: — Tak... chociaż uznałem sprawę za nic
nie znaczącą i wcale bym sobie jej nie przypomniał, gdyby mnie pan nie zapytał. W
czwartek wieczorem... na dzień przed ich wyjazdem.
— O co poszło?
— O pieniądze, oczywiście. Nigdy nie kłóciliśmy się- o nic innego. Dawałem
córkom spore kieszonkowe... może za spore. I nie musiały się do niego ograniczać.
Rzadko kiedy zresztą go nie przekraczały. W czwartek wieczorem poprosiły mnie o
sumę, która znacznie przerastała uzasadnione potrzeby dwojga dziewcząt.
Odmówiłem wypłacenia jej, choć w końcu dałem nieco mniejszą. Nie była to w
ścisłym sensie tego słowa kłótnia... ale lekkie ochłodzenie naszych wzajemnych
stosunków.
— I właśnie po tej sprzeczce powiedziały, że jadą na weekend do Monterey, do
pani Walden?
— Możliwe. Nie jestem tego pewien. Wydaje mi się, że dowiedziałem się o tym
dopiero nazajutrz, ale mogły powiedzieć wcześniej mojej żonie.
— I nie przychodzi panu na myśl żaden inny powód ich ucieczki?
— Żaden. Nasza sprzeczka o pieniądze... która nie była zresztą wcale tak
niezwykła... nie mogła z nią mieć nic wspólnego.
— A co sądzi ich matka?
— Ich matka nie żyje — poprawił mnie Banbrock. — Moja żona jest ich
macochą. Jest tylko o dwa lata starsza od Miry, mojej starszej córki, i równie jak ja
zdezorientowana.
— Czy pana córki i ich macocha żyją w zgodzie?
— Tak! Tak! W doskonałej zgodzie! Ilekroć w rodzinie następował podział,
zawsze tworzyły zwarty front przeciwko mnie.
— Córki wyjechały w piątek po południu?
— W południe lub kilka minut później. Samochodem.
— A samochodu oczywiście nadal nie ma.
— Naturalnie.
— Jaki to samochód?
— Locomobile, ze składanym dachem. Czarny.
— Może mi pan podać numer rejestracyjny i numer silnika?
— Zaraz sprawdzę.
Odwrócił się w krześle do wielkiego biurka z zasuwanym blatem, które zasłaniało
ze ćwierć ściany biura, pogmerał w papierach w przegródce i podyktował mi
numery przez ramię. Zapisałem je na odwrocie koperty.
— Umieszczę ten samochód na policyjnej liście wozów skradzionych —
powiedziałem. — Można to zrobić bez wspominania o pańskich córkach. Może
biuletyn policyjny spowoduje znalezienie samochodu, co z kolei pomoże nam
odnaleźć dziewczyny.
— Doskonale — przystał — skoro da się to zrobić bez przykrego rozgłosu. Tak
jak powiedziałem na początku, nie chcę większego rozgłosu niż absolutnie
konieczny... chyba że się okaże, iż dziewczętom stała się krzywda.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i wstałem.
— Chciałbym teraz porozmawiać z żoną pana — powiedziałem. —
Jest w domu?
— Chyba tak. Zadzwonię i powiem, że ją pan odwiedzi.
Rozmawiałem z panią Banbrock w wielkiej wapiennej fortecy na
szczycie górującego nad oceanem i zatoką wzgórza w Sea Cliff. Była wysoką
ciemną dziewczyną lat dwudziestu dwu, skłonną do tycia.
Nie powiedziała mi nic takiego, o czym by jej mąż wcześniej nie napomknął, ale
podała mi więcej szczegółów.
Otrzymałem rysopis dziewcząt:
Mira — lat dwadzieścia, wzrost 173 cm, waga 68 kg, budowa atletyczna, dziarski,
niemal męski sposób poruszania się, krótkie brązowe włosy, oczy piwne, cera
ciemna, twarz kwadratowa z szeroką brodą i krótkim nosem, ukryta pod włosami
blizna nad lewym uchem. Lubi konie i wszelkie zabawy na świeżym powietrzu.
Kiedy wychodziła z domu, miała na sobie niebieskozieloną suknię wełnianą, mały
niebieski kapelusik, krótkie czarne selskinowe futro i czarne pantofle.
Rut — lat osiemnaście, wzrost 162 cm, waga 48 kg, oczy piwne, włosy krótkie,
brązowe, cera ciemna, twarz drobna, owalna. Cicha, nieśmiała, skłonna szukać
oparcia w starszej, silniejszej siostrze. Ubrana była w tabaczkowobrązowy płaszcz
lamowany futrem, szarą jedwabną suknię oraz szeroki brązowy kapelusz.
Dostałem po fotografii każdej z dziewcząt i dodatkowo zdjęcie Miry stojącej przed
kabrioletem. Otrzymałem spis rzeczy, które z sobą wzięły — takie, jakie zwykle bierze
się na weekend. A co najważniejsze, uzyskałem od pani Banbrock listę ich
przyjaciół, krewnych i znajomych, o których wiedziała.
— Czy wspominały o zaproszeniu od pani Walden przed kłótnią z ojcem? —
spytałem, schowawszy te rzeczy do kieszeni.
— Chyba nie — odparła pani Banbrock z namysłem. — Wcale nie łączyłam tych
dwu rzeczy. Bo one tak naprawdę wcale się nie pokłóciły z ojcem. Wymiana zdań,
która nastąpiła między nimi, była nie dość ostra, by móc ją nazwać kłótnią.
— Widziała je pani, kiedy wyjeżdżały?
— Oczywiście! Wyjechały w piątek o wpół do pierwszej. Pocałowały mnie jak
zwykle na pożegnanie i nic w ich zachowaniu nie wskazywało, że coś jest nie tak.
— Nie ma pani pojęcia, dokąd mogły się udać?
— Nie.
— Nic nie przychodzi pani do głowy?
— Nie. Wśród nazwisk i adresów, które panu dałam, są krewni i znajomi
dziewcząt w innych miastach. Mogły się udać do któregoś z nich. Sądzi pan, że
powinniśmy...
— Zajmę się tym — obiecałem. — Potrafi pani wskazać paru z nich, do których
najprawdopodobniej mogły się udać?
— Nie — odparła zdecydowanie. — Nie potrafię.
Z tego spotkania wróciłem prosto do Agencji i uruchomiłem jej maszynerię:
załatwiłem, aby agenci innych oddziałów Continentalu zajęli się niektórymi
nazwiskami z mojej listy, umieściłem kabriolet locomobile na policyjnej liście
samochodów zaginionych, dałem fotografowi zdjęcia dziewcząt, aby zrobił kopie.
Uczyniwszy to wybrałem się na rozmowę z ludźmi z listy, którą dostałem od pani
Banbrock. Najpierw udałem się do Constance Delee, mieszkającej w domu
czynszowym przy Post Street. Otworzyła mi służąca. Powiedziała, że panna Delee
wyjechała z miasta. Nie chciała powiedzieć dokąd ani kiedy wróci.
Stamtąd poszedłem na Van Ness Avenue i odnalazłem niejakiego Wayne'a
Ferrisa w salonie samochodowym: młodego człowieka z przylizanymi włosami,
którego wspaniałe maniery i ubiór całkowicie zakrywały wszystko inne, co mógł
posiadać — na przykład rozum. Chciał mi
pomóc, ale nie wiedział nic. Bardzo dużo czasu mu zajęło powiedzenie tego. Miły
chłopak.
Następny niewypał: Pan Scott jest w Honolulu.
W biurze pośrednictwa handlu nieruchomościami przy Montgomery Street
zastałem innego przylizanego, stylowego młodego człowieka o miłych manierach i w
ładnym ubraniu. Nazywał się Raymond Elwood. Mógłbym go wziąć za bardzo
bliskiego krewnego tego Ferrisa, gdybym nie wiedział, że świat — zwłaszcza ten
bywały na tańcach i herbatkach — jest pełen tego typu ludzi. Nie umiał mi nic
powiedzieć.
Potem kilka dalszych niewypałów: — Jest poza miastem — albo: — Wyszła na
zakupy — czy: — Nie wiem, gdzie może go pan znaleźć.
Zanim zrezygnowałem z dalszych poszukiwań na ten dzień, znalazłem jeszcze
jedną przyjaciółkę panien Banbrock. Panią Stewart Correll. Mieszkała przy Presidio
Terrace, niedaleko od Banbrocków. Była drobną kobietą, a raczej dziewczyną, mniej
więcej w wieku pani Banbrock. Puszysta blondyneczka o wielkich oczach tej
szczególnej odmiany błękitu, która zawsze wygląda uczciwie i szczerze bez względu
na to, co się za nią kryje.
— Nie widziałam ani Rut, ani Miry od-ponad dwóch tygodni — odpowiedziała
na moje pytanie.
— A czy wtedy... kiedy je pani ostatni raz widziała... czy któraś z nich mówiła o
wyjeździe?
— Nie.
Oczy były szeroko otwarte i szczere. W górnej wardze drgał jakiś malutki mięsień.
— I nie przychodzi pani na myśl, dokąd mogły się udać?
— Nie., i
Palcami zwijała koronkową chusteczkę w kulkę.
— Czy dały o sobie znać od ostatniego widzenia się z panią?
— Nie.
Lecz zanim to powiedziała, zwilżyła językiem usta.
— Czy może mi pani podać nazwiska i adresy wszystkich znanych sobie ludzi,
których one również znały?
— Czemu?... Czy?...
— Istnieje szansa, że któraś z tych osób widziała je później niż pani —
wyjaśniłem. — A może nawet widziała je po piątku.
Podyktowała mi bez wyraźnego zapału kilkanaście nazwisk. Wszystkie miałem już
na swojej liście. Dwa razy zawahała się, jak gdyby miała wymienić nazwisko,
którego nie chciała powiedzieć. Patrzyła na mnie wciąż szeroko rozwartymi,
szczerymi oczyma. Palcami, które już nie gniotły chusteczki, skubała materiał
spódnicy.
Nie udawałem, że jej wierzę. Nie czułem się jednak dość pewnie, aby ją przyprzeć
do muru. Przed wyjściem obiecałem jej, że jeszcze wrócę, co mogła uznać za groźbę,
jeżeli chciała.
— Dziękuję bardzo — powiedziałem. — Wiem, jak to trudno czasem
coś dokładnie sobie przypomnieć. Jeśli natrafię na coś, co mogłoby wesprzeć pani
pamięć, wrócę i powiem.
— Co?... Tak, proszę! — rzekła.
Oddalając się od domu, tuż przed zniknięciem z jego pola widzenia, nagle się
odwróciłem. W oknie na pierwszym piętrze chwiała się puszczona wolno firanka.
Latarnie uliczne nie były dość jasne, abym mógł mieć całkowitą pewność, że za
chwiejącą się firanką widniała blond główka.
Zegarek wskazywał dziewiątą trzydzieści. Zrobiło się za późno na dalsze wizyty u
przyjaciół dziewcząt. Wróciłem do domu, napisałem raport z działalności dziennej, i
położyłem się do łóżka myśląc więcej o pani Correll niż o siostrach Banbrock.
Wydała mi się warta bliższych badań.
Kiedy nazajutrz rano przyszedłem do biura, zastałem kilka telegramów. Żaden nie
wnosił nic do sprawy. Badania przeprowadzone w innych miastach nie ujawniły
niczego. Badanie w Monterey ustaliło pobieżnie — co w zawodzie
detektywistycznym jest najpowszechniejszym stopniem ustalenia — że ostatnio nie
widziano tam ani dziewcząt, ani kabrioletu locomobile.
Wczesne wydania popołudniowej prasy były już na ulicach, kiedy wyszedłem
zjeść śniadanie przed podjęciem harówki w miejscu, w którym ją przerwałem
poprzedniego wieczoru.
Kupiłem gazetę, żeby poczytać przy grejpfrucie.
Zepsuła mi śniadanie:
SAMOBÓJSTWO ŻONY BANKIERA Służąca pani Stewart
Correll, żony wiceprezesa Golden Gate Trust Company, znalazła dziś rano swoją
panią martwą w sypialni domu przy Presidio Terrace. Na podłodze koło łóżka leżała
butelka po truciźnie. Mąż zmarłej nie potrafił wskazać powodu samobójstwa żony.
Oświadczył, że nie sprawiała wrażenia osoby w stanie depresji ani...
W domu państwa Correll musiałem się sporo nagadać, zanim mnie dopuszczono
do pana Correll. Był on wysokim, szczupłym, niespełna trzydziestopięcioletnim
mężczyzną o ziemistej, nerwowej twarzy i niebieskich, niespokojnych oczach.
— Bardzo przepraszam, że pana w takiej chwili niepokoję — powiedziałem, gdy
wreszcie przedostałem się do niego. — Nie zajmę panu więcej czasu, niż jest to
konieczne. Jestem agentem Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Próbuję
odnaleźć Rut i Mirę Banbrock, które zniknęły przed kilku dniami. Pan je zna, jak
sądzę.
— Tak — odparł obojętnie. — Znam.
— Wiedział pan, że zniknęły?
— Nie. — Jego spojrzenie przesunęło się z fotela na dywan. — Czemu miałbym
wiedzieć?
— Czy widział pan którąś z nich ostatnio? — spytałem ignorując jego pytanie.
— W zeszłym tygodniu... chyba we środę. Właśnie wychodziły... stały w
drzwiach i rozmawiały z moją żoną, kiedy wróciłem z banku.
— Czy żona nie mówiła panu nic o ich zniknięciu?
— Nie. Doprawdy, nie mam nic do powiedzenia na temat panien Banbrock.
Wybaczy pan, ale...
— Jeszcze tylko chwilkę — poprosiłem. — Nie narzucałbym się panu, gdyby nie
było to konieczne. Byłem tu wczoraj wieczorem, aby zadać kilka pytań pana żonie.
Wydawała się zdenerwowana. Odniosłem wrażenie, że jej odpowiedzi były
chwilami... hm... wymijające. Chcę...
Zerwał się z fotela. Frzybliżył poczerwieniałą twarz do mojej twarzy.
— Ty! — wykrzyknął. — Dziękuję ci za...
— Spokojnie, panie Correll — próbowałem go uciszyć — nie ma co się...
Lecz on był ogromnie wzburzony.
— Doprowadziłeś moją żonę do śmierci — oskarżał mnie. — Zabiłeś
ją tym swoim cholernym wścibstwem... swoimi groźbami, swoimi...
To było głupie. Żal mi się zrobiło tego młodego człowieka, którego żona popełniła
samobójstwo. Lecz miałem robotę. Docisnąłem śrubę.
— Nie będziemy się kłócili, Correll. Rzecz w tym, że przychodziłem tu dowiedzieć
się, czy pana żona wie coś o Banbrockównach. Nie wyjawiła mi całej prawdy.
Później popełniła samobójstwo. Chcę wiedzieć czemu. Wyjaw mi tę prawdę, a
zrobię, co tylko zdołam, ażeby prasa i opinia publiczna nie połączyły jej śmierci ze
zniknięciem Banbrockówien.
— Jak mogłyby to zrobić?! — wykrzyknął. — To absurd!
— Może... ale między tymi dwoma zdarzeniami jest związek! — wyrecytowałem.
Żal mi go było, ale musiałem zrobić, co do mnie należało. — Niezaprzeczalny. Jeżeli
powie mi pan jaki, może dałoby się uniknąć rozgłosu. Tak czy owak się dowiem.
Albo pan mi to powie... albo nie oglądając się na nic sam się tego dowiem.
Przez chwilę myślałem, że mi przyłoży. Nie winiłbym go za to. Zesztywniał cały...
potem oklapł. Usiadł na fotelu. Wzrokiem odbiegł gdzieś w bok.
— Nie mam nic do powiedzenia — wymamrotał. — Dziś rano pokojówka weszła
do jej pokoju i znalazła ją martwą. Żona nie zostawiła żadnego listu, żadnego
wyjaśnienia, nic.
— Widział ją pan wczoraj wieczorem?
— Nie. Jadłem kolację poza domem. Przyszedłem późno i udałem się prosto do
swego pokoju, nie chcąc jej budzić. Nie widziałem jej od wczoraj rano.
— Czy wydawała się wówczas zaniepokojona albo zatroskana?
— Nie.
— A czemu, zdaniem pana, to zrobiła?
— Boże, skąd mam wiedzieć! Wciąż łamię sobie nad tym głowę.
— Utrata zdrowia?
— Nie wyglądała na chorą. Nigdy nie chorowała, nigdy się nie skarżyła.
— Może ostatnie kłótnie?
—- Nigdy się nie kłóciliśmy... ani razu w ciągu półtora roku naszego małżeństwa!
— Kłopoty finansowe?
Potrząsnął głową bez słowa, nie odrywając wzroku od dywanu.
— Może jakieś inne?
Znowu potrząsnął głową.
— Czy pokojówka nie zauważyła nic szczególnego w jej zachowaniu wczoraj
wieczorem?
— Nie.
— Przejrzał pan rzeczy żony... w poszukiwaniu jakichś papierów, listów?
— Tak... i nic nie znalazłem. — Uniósł głowę i spojrzał na mnie. — Jest tylko
jedno... — powiedział bardzo wolno — na palenisku kominka w jej pokoju
zauważyłem kupkę popiołu... jakby spaliła jakieś listy lub papiery.
Correll nie miał dla mnie nic więcej... przynajmniej nic więcej nie zdołałem z niego
wydobyć.
Panienka u głównego wejścia do biur Alfreda Banbrocka w Gmachu Shoremana
powiedziała mi, że szef jest na konferencji. Kazałem się zaanonsować, Wyszedł i
zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Na jego zmęczonej twarzy malowało się
jedno wielkie pytanie.
Nie kazałem mu długo czekać na odpowiedź. Był dorosłym mężczyzną. Nie
owijałem rzeczy w bawełnę.
— Sprawa przybrała kiepski obrót — powiedziałem, kiedy drzwi się za nami
zamknęły. — Sądzę, że winniśmy poprosić o pomoc policję i prasę. Pani Correll,
przyjaciółka pana córek, skłamała mi wczoraj, kiedy ją wypytywałem. W nocy
popełniła samobójstwo.
— Irma Correll? Samobójstwo?
— Znał ją pan?
— Tak! Bardzo dobrze! Była... była serdeczną przyjaciółką mojej żony i córek.
Zabiła się?
— Tak. Trucizna. Minionej nocy. Co ona ma wspólnego ze zniknięciem pana
córek?
— Co ma wspólnego? — powtórzył. — Nie wiem. Musi mieć?
— Sądzę, że tak. Mówiła mi, że nie widziała pana córek od paru tygodni. Jej mąż
natomiast przed chwilą powiedział, że były u niej w ostatnią środę po południu, gdy
wrócił z banku. Była zdenerwowana, kiedy ją wypytywałem. Wkrótce potem zażyła
truciznę. Nie można chyba wątpić, że musi mieć jakiś związek z ich zniknięciem.
— A to oznacza...
— Że pana córki — dokończyłem za niego — są, być, może, zupełnie bezpieczne,
ale nie wolno nam ryzykować.
— Sądzi pan, że coś im się stało?
— Nic nie sądzę — rzekłem wymijająco — ale uważam, że skoro z ich zniknięciem
tak ściśle wiąże się śmierć, to koniec żartów.
Banbrock porozumiał się telefonicznie ze swoim adwokatem — rumianym,
siwowłosym staruszkiem nazwiskiem Norwall, który słynął z tego, że wiedział więcej
o spółkach akcyjnych niż wszyscy Morgano-wie, ale nie miał najmniejszego pojęcia
o procedurze policyjnej — i kazał mu spotkać się z nami w Gmachu Sprawiedliwości.
Spędziliśmy tam półtorej godziny napuszczając policję na ślad tej sprawy, a
prasie podając to, co naszym zdaniem powinna opublikować. Było tam mnóstwo
ogólnych danych o dziewczynach, mnóstwo fotografii i tak dalej, lecz ani słowa o
związku pomiędzy nimi a panią Correll. Policja, oczywiście, została o nim
powiadomiona.
Kiedy Banbrock i jego adwokat odeszli, wróciłem do pokoju służbowego
detektywów, aby przeżuć sprawę z Patem Reddy, wyznaczonym do niej policyjnym
detektywem.
Pat Reddy był najmłodszy spośród detektywów policyjnych — wielki
jasnowłosy Irlandczyk, który na swój leniwy sposób lubił efektowne zagrania.
Przed paroma laty jako świeżo upieczony mundurowy patrolował swój rewir w
jednej z lepszych dzielnic. Pewnego wieczoru wypisywał mandat na samochód
zaparkowany przy hydrancie przeciwpożarowym. Nagle zjawiła się właścicielka
samochodu i wdała się z nim w sprzeczkę. Była to Althea Wallach, jedyna i
rozkapryszona córka właściciela Wallach Coffee Company — szczupła, lekkomyślna
dziewczyna o gorących oczach. Musiała dobrze nagadać Patowi, bo zaprowadził ją
do komisariatu i zamknął w celi.
Podobno nazajutrz wpadł do komisariatu pieniący się z wściekłości stary Wallach
z połową wszystkich adwokatów San Francisco. Pat jednak nie ustąpił i dziewczyna
musiała zapłacić grzywnę. Stary Wallach mało się potem nie rzucił na Pata z
pięściami w korytarzu. Pat uśmiechnął się sennie do importera kawy i wycedził przez
zęby:
— Odczep się lepiej ode mnie... bo przestanę pijać twoją kawę.
/ Słowa te trafiły do wszystkich gazet w kraju, a nawet do jednej sztuki na
Broadwayu.
Lecz Pat nie poprzestał na ciętej ripoście. W trzy dni później pojechał z Altheą
Wallach do Alameda i wziął z nią ślub. Widziałem to na własne oczy. Tak się akurat
złożyło, że płynąłem tym samym promem co oni i powlekli mnie z sobą na świadka.
Stary Wallach natychmiast wydziedziczył córkę, ale nikogo poza nim ten fakt nie
zmartwił. Pat nadal obchodził swój rewir, ale teraz, kiedy stał się sławny, bardzo
szybko dostrzeżono jego zalety. Awansowano go do biura detektywistycznego.
Stary Wallach udobruchał się przed śmiercią i zostawił Althei swoje miliony.
Pat wziął wolne popołudnie, żeby pójść na jego pogrzeb, i wrócił wieczorem do
pracy, po czym schwytał w nocy cały samochód bandziorów. Z pracy nie
zrezygnował. Nie wiem, co jego żona robiła z pieniędzmi, ale Pat nie zaczął nawet
palić lepszych cygar — a powinien. Obecnie mieszkał w rezydencji Wallachów, to
prawda, i co jakiś czas w deszczowe poranki przywoził go do Ratusza wytworny
staromodny samochód hispano-suiza, ale poza tym nie zmienił się zupełnie.
Był to właśnie ten wielki jasnowłosy Irlandczyk, który siedział po drugiej stronie
mego biurka w pokoju służbowym i okadzał mnie czymś w kształcie cygara.
Wreszcie wyjął ów cygaropodobny przedmiot z ust i zaczął mówić przez kłęby
dymu:
— Ta Correllowa, która, jak mówisz, ma powiązania z Banbrockównami... parę
miesięcy temu napadnięto ją i ograbiono z ośmiuset dolarów. Wiesz o tym?
Nie wiedziałem
— Zabrano jej coś oprócz gotówki? — zapytałem.
— Nic.
— Wierzysz w to?
Uśmiechnął się.
— No właśnie — rzekł. — Nie złapaliśmy ptaszka, który to zrobił.
' Z kobietami, które w taki sposób ponoszą straty, zwłaszcza w gotówce,
nigdy nie wiadomo, czy to napad, czy wypad.
Pociągnął trochę trucizny z cygaropodobnego przedmiotu i dodał:
— Ale mógł to być naprawdę napad. Co teraz zamierzasz zrobić?
— Chodźmy do Agencji, zobaczymy, czy nie nadeszło co nowego. Potem
chciałbym jeszcze raz porozmawiać z panią Banbrock. Może ona nam coś powie o
pani Correll.
W Agencji zastałem raporty dotyczące reszty pozamiejskich nazwisk i adresów.
Najwyraźniej nikt z tych ludzi nie znał miejsca pobytu dziewcząt. Poszliśmy z
Reddym do domu Banbrocków w Sea Cliff.
Banbrock telefonował do żony o śmierci pani Correll, a poza tym czytała już o niej
w gazetach. Powiedziała nam, że nie wie, jaki mógł być powód samobójstwa. Nie
wyobrażała sobie, aby między tym samobójstwem a zniknięciem jej pasierbic istniał
jakiś związek.
— Kiedy ostatni raz widziałam panią Correll dwa, może trzy tygodnie temu,
wyglądała jak zawsze na zadowoloną i szczęśliwą — powiedziała pani Banbrock. —
Była rzeczywiście kapryśna z natury, ale nie do tego stopnia, aby popełnić taką
rzecz.
— Czy miała jakieś kłopoty z mężem?
— Nie. O ile wiem, byli szczęśliwi, chociaż...
Urwała. W jej ciemnych oczach ukazało się wahanie, zakłopotanie.
— Chociaż? — powtórzyłem.
— Jeżeli teraz panom nie powiem, pomyślicie, że coś kryję — rzekła czerwieniąc
się, z uśmiechem, w którym było więcej zdenerwowania niż rozbawienia. — To nie
ma żadnego znaczenia, ale zawsze byłam trochę zazdrosna o Irmę. Ona i mój mąż
byli... no, wszyscy myśleli, że się pobiorą. To było przed naszym ślubem. Nigdy
tego nie okazywałam i pewnie to jest głupia myśl, ale zawsze podejrzewałam, że Irma
wyszła za Stewarta raczej z przekory niż jakiego innego powodu i że wciąż kocha
Alfreda... mego męża.
— Czy był jakiś określony powód, aby tak sądzić?
— Nie, skądże! Nigdy w to naprawdę nie wierzyłam. To było tylko niejasne
uczucie. Raczej moja podejrzliwość niż cokolwiek innego.
Zbliżał się wieczór, kiedy wyszliśmy z Patem z domu Banbrocków. Zanim się
rozeszliśmy, wstąpiłem do Starego — dyrektora filii Agencji w San Francisco, a
więc mego szefa — i poprosiłem, aby napuścił któregoś z agentów na zbadanie
przeszłości Irmy Correll.
Przejrzałem poranne gazety — dzięki ich zwyczajowi ukazywania się niemal zaraz
po zachodzie słońca — przed pójściem spać. Narobiły mnóstwo wrzawy wokół
naszej sprawy. Zamieściły wszystkie fakty, oprócz tych, które dotyczyły Irmy
Correll, plus fotografie i zwykły w takich razach wachlarz domysłów oraz
podobnych bzdur.
Następnego ranka udałem się na poszukiwanie tych przyjaciół zaginionych
dziewcząt, z którymi jeszcze nie rozmawiałem. Znalazłem kilkoro, ale niczego
wartościowego nie udało mi się od nich wydobyć. Przed południem zadzwoniłem do
Agencji, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszło nic nowego. Przyszło.
— Mieliśmy właśnie telefon z biura szeryfa w Martinez — powiedział Stary. —
Pewien włoski hodowca winogron koło Knob Valley znalazł przed paroma dniami
nadpaloną fotografię, na której po przejrzeniu dzisiejszej prasy porannej rozpoznał
Rut Banbrock. Pojedziesz tam? Zastępca szeryfa czeka na ciebie z tym Włochem w
komisariacie w Knob Valley.
— Już jadę.
Na przystani promu wykorzystałem brakujące do odjazdu cztery minuty na próbę
dodzwonienia się do Pata Reddy, ale bezskutecznie,
Knob Valley jest mieściną o niespełna tysiącu mieszkańców, brudnym, ponurym
miasteczkiem w powiecie Contra Costa. Zawiózł mnie tam pociąg lokalny San
Francisco — Sacramento wczesnym popołudniem.
Znałem trochę tamtejszego szeryfa — Toma Ortha. Zastałem u niego
oczekujących mnie ludzi. Orth przedstawił nas. Zastępcą szeryfa był Abner Paget,
niezdarny facet lat czterdziestu z hakiem i o obwisłym podbródku, chudej twarzy i
bladych, inteligentnych oczach. Włoski hodowca winogron nazywał się Gio
Cereghino i był drobnym, orzechowo-brunatnym mężczyzną o mocnych żółtych
zębach, które ukazywał w wiecznym uśmiechu pod czarnym wąsem, i o łagodnych
piwnych oczach.
Paget pokazał mi fotografię. Osmalony skrawek papieru wielkości półdólarówki,
zapewne cząstka zdjęcia, której nie strawił ogień. Była to twarz Rut Banbrock. Nie
ulegało wątpliwości. Miała osobliwie podniecony wyraz — osoby odurzonej — i
większe niż na innych fotografiach oczy. Ale twarz była jej.
— Mówi, że znalazł to przedwczoraj — wyjaśnił Paget sucho, wskazując głową
Włocha. — Wiatr przywiał mu ją pod nogi, kiedy szedł drogą nie opodal swego
domu. Podniósł fotografię i sam nie wiedząc czemu wsadził do kieszeni. — Urwał,
żeby przyjrzeć się w zadumie Włochowi. Ten pokiwał z zapałem głową.
— Tak czy inaczej — ciągnął zastępca szeryfa — przyjechał dziś rano do miasta i
zobaczył te zdjęcia w gazetach z Frisco. Przyszedł więc tutaj i powiedział o
wszystkim Tomowi, a my z Tomem zadecydowaliśmy, że najlepiej będzie zadzwonić
do twojej Agencji, bo jak napisali w gazetach, ty się tą sprawą zajmujesz.
Spojrzałem na Włocha. Paget, czytając w moich myślach, wyjaśnił:
— Cereghino mieszka na wzgórzach. Ma tam winnice. Jest tu od kilku lat i
jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś zabił.
— Pamiętasz, gdzie znalazłeś zdjęcie? — spytałem Włocha.
Uśmiech rozszerzył się pod wąsami, a głowa zrobiła ruch w górę
i w dół.
— Pewnie, że pamiętam.
— Jedźmy tam — zaproponowałem Pagetowi.
— Tak jest. Jedziesz z nami, Tom?
Szeryf odparł, że nie może. Ma coś do załatwienia w mieście. Wyszliśmy z
Pagetem i Cereghino i wsiedliśmy do zakurzonego forda zastępcy szeryfa.
Jechaliśmy blisko godzinę drogą wijącą się zboczem Mount Diablo. Później, na
słowo Włocha, zjechaliśmy z szosy powiatowej w jeszcze bardziej pylistą i
rozjeżdżoną. Przejechaliśmy tak z milę.
— To tutaj — powiedział Cereghino.
Paget zatrzymał forda. Wysiedliśmy na polance. Drzewa i krzaki, które rosły po
obu stronach drogi, były w tym miejscu cofnięte o jakieś siedem metrów od niej,
tworząc w lesie mały pylisty krąg.
— Mniej więcej tutaj — rzekł Włoch. — Wydaje mi się, że przy tym pniu. Ale
wiem na pewno, że między tym a tamtym zakrętem.
Paget był wieśniakiem. Ja nie. Czekałem na jego ruch.
Rozglądał się po polance, wolno, stojąc pomiędzy mną a Włochem. Niebawem
jego blade oczy rozbłysły. Obszedł forda i skierował się na odległy kraniec polanki.
Ja i Cereghino szliśmy za nim.
Na skraju polanki, gdzie zaczynały się krzaki, kościsty zastępca szeryfa stanął,
żeby się przyjrzeć czemuś na ziemi. Były tam ślady opon samochodowych. Jakiś
samochód zawracał w tym miejscu.
Paget poszedł dalej w głąb lasu. Włoch niemal deptał mu po piętach. Ja
podążałem na końcu. Paget szedł jakimś śladem. Ja tego śladu nie
widziałem, bo albo on i Włoch zacierali go, albo taki ze mnie Indianin.
Przeszliśmy w ten sposób kawałek drogi. Paget stanął. Stanął i Włoch.
— Aha — powiedział Paget, jak gdyby znalazł to, czego się spodziewał.
Włoch wyrzekł coś z imieniem Boga. Zgniotłem nogą jakiś krzak przysuwając się
do nich, żeby też zobaczyć to, co oni. I zobaczyłem.
U stóp drzewa, na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, leżała martwa
dziewczyna. Nie sprawiała miłego widoku. Ptactwo już się do niej dobrało.
Tabaczkowobrązowy płaszcz był na wpół zdarty z ramion. Wiedziałem, że to Rut
Banbrock, jeszcze nim obróciłem ją na drugi bok, żeby zobaczyć część twarzy
przywartą do ziemi, nie rozdziobaną przez ptaki.
Cereghino stał patrząc na mnie, kiedy przyglądałem się dziewczynie. Na jego
twarzy widniał spokojny smutek. Zastępca szeryfa nie zwracał uwagi na zwłoki.
Kręcił się w zaroślach przypatrując się śladom na ziemi. Wrócił do nas właśnie, gdy
zakończyłem badanie.
— Zastrzelona — powiedziałem — jednym strzałem w skroń. Przedtem chyba
odbyła się walka. Na przyciśniętym ciałem ramieniu są ślady. Nie ma przy niej nic...
ani pieniędzy, ani biżuterii.
— Zgadza się — rzekł Paget. — Na polance wysiadły z samochodu dwie kobiety
i przyszły tutaj. Może trzy, jeżeli dwie niosły tę. Nie mogę się połapać, ile wróciło do
samochodu. Jedna była większa od tej tutaj. Zaczęły się szarpać. Znalazłeś pistolet?
— Nie.
— Ja też nie. Więc pewnie odjechał samochodem. Tam są ślady po ognisku —
kiwnął głową w lewo. — Spalone szmaty i papiery. Nic z nich nie zostało. Myślę, że
to zdjęcie, które znalazł Cereghino, przywiał z ogniska wiatr. W piątek wieczorem,
moim zdaniem, albo w sobotę rano... Nie później.
Uwierzyłem zastępcy szeryfa na słowo. Znał się na swojej robocie.
— Chodź, coś ci pokażę — rzekł i poprowadził mnie do kupki popiołu.
Nie miał mi nic do pokazania. Chciał ze mną porozmawiać, żeby Włoch nas nie
słyszał.
— Według mnie on jest w porządku — powiedział — ale lepiej zatrzymać go na
trochę, żeby się upewnić. To kawał drogi od jego domu, a poza tym coś za bardzo
się jąkał, kiedy mi mówił, skąd się tu wziął. Może to i nic nie znaczy. Wszyscy ci
Włosi po cichu handlują winem i chyba właśnie dlatego tu się znalazł. Tak czy
inaczej zatrzymam go na dzień, dwa.
— Dobra — zgodziłem się. — To twój teren i znasz tutejszych ludzi. Mógłbyś się
trochę rozejrzeć po okolicy? Może ktoś coś zauważył? Widział kabriolet? Albo co
innego? Tobie by to łatwiej poszło.
— Rozejrzę się — obiecał.
— Świetnie. W takim razie wracam do San Francisco. Zostajesz przy zwłokach?
— Tak. Weź mego forda i jedź do Knob Valley. Powiedz Tomowi, co jest co.
Niech przyjedzie albo kogoś przyśle. Włocha zatrzymam tutaj.
Czekając na pociąg z Knob Valley, zadzwoniłem do Agencji. Starego nie było.
Powiedziałem jednemu z urzędników, o co chodzi, i poprosiłem, żeby przekazał
wiadomość Staremu jak najszybciej.
Kiedy wróciłem do San Francisco, zastałem wszystkich w Agencji, Alfreda
Banbrocka z martwą jak kamień różowoszarą twarzą. Jego siwego i różowego
starego adwokata. Pata Reddy'ego, rozpartego na fotelu, z nogami opartymi o drugi.
Starego z jego dobrotliwymi oczyma za okularami w złotej oprawce i z łagodnym
uśmiechem kryjącym fakt, że pięćdziesiąt lat pracy detektywa wyprało go z
wszelkich uczuć.
Nikt nie odezwał się słowem, gdy wszedłem. Powiedziałem, co miałem do
powiedzenia, najkrócej, jak mogłem.
— Więc tą drugą kobietą... tą, która zabiła Rut, była?...
Banbrock nie dokończył pytania. Nikt nie odpowiedział na nie.
— Nie wiemy, co tam zaszło — rzekłem po chwili. — Pana córka pojechała tam z
kimś, kogo nie znamy. Może już nie żyła, zanim się tam znalazła. Może ją...
— Ale Mira! — Banbrock szarpał palcami kołnierzyk koszuli. — Gdzie jest Mira?
Nie umiałem na to odpowiedzieć. Ani ja, ani nikt inny.
— Jedzie pan teraz do Knob Valley? — zapytał.
Nie było mi przykro, że nie mogłem jechać.
— Nie. Mam tu co innego do roboty. Dam panu kartkę do szeryfa. Chcę, żeby się
pan dobrze przyjrzał kawałkowi fotografii, który znalazł Włoch... może pan ją
pamięta.
Banbrock i jego adwokat wyszli.
Reddy zapalił jedno ze swoich ohydnych cygar.
— Znaleźliśmy samochód — rzekł Stary.
— Gdzie był?
— W Sacramento. Zostawiono go w warsztacie w piątek wieczorem albo w
sobotę rano. Foley pojechał zająć się nim. A Reddy odkrył nowy ślad.
Pat kiwnął głową poprzez dym.
— Dziś rano przyszedł do nas właściciel lombardu — powiedział — z
wiadomością, że Mira Banbrock i jeszcze jedna dziewczyna były u niego w zeszłym
tygodniu i zastawiły mnóstwo rzeczy. Podały mu zmyślone nazwiska, ale on
przysięga, że jedną z nich była Mira. Rozpoznał jej fotografię, gdy tylko zobaczył ją
w gazecie. Towarzyszką jej nie była Rut, lecz jakaś drobna blondynka.
— Pani Correll?
— Aha. Ten zdzierca nie mógłby tego przysiąc, ale moim zdaniem taka jest
odpowiedź. Część biżuterii należała do Miry, część do Rut,
a część do jeszcze kogoś. To znaczy, że nie możemy na razie dowieść, iż należała do
pani Correll... ale dowiedziemy.
— Kiedy się to wszystko stało?
— Upłynniły biżuterię w poniedziałek, przed wyjazdem.
— Widziałeś się z Correllem?
— Aha. Dużo się nagadałem, ale niewiele z niego wyciągnąłem. Mówił, że nie
wie, czy jakaś biżuteria żony zginęła czy nie, i nic go to nie obchodzi. Należała do
niej, mówił, więc żona mogła z nią zrobić, co chciała. Był trochę niemiły. Lepiej mi
poszło z jedną z pokojówek. Powiedziała, że w zeszłym tygodniu trochę błyskotek
pani Correll znikło. Podobno pożyczyła je swojej przyjaciółce. Jutro pokażę
pokojówce te rzeczy z lombardu, może potrafi je zidentyfikować. Nic poza tym nie
wiedziała... jeszcze tylko to, że pani Correll znikła na pewien czas z planu w piątek...
w dzień wyjazdu Banbrockówien.
— Co to znaczy, znikła z planu? — zapytałem.
— Wyszła z domu późnym rankiem i wróciła dopiero o trzeciej w nocy. Mąż zrobił
jej o to awanturę, ale nie chciała mu powiedzieć, gdzie była.
To mi się podobało. Mogło coś znaczyć.
— A poza tym — ciągnął Pat — Correll właśnie sobie przypomniał, że jego żona
miała wuja w Pittsburghu, który zwariował w 1902 roku, i żyła w chorobliwym lęku
przed chorobą umysłową. Często jakoby mawiała, że zabiłaby się, gdyby miała
zwariować. Czy to nie miło z jego strony, że sobie wreszcie o tym przypomniał?
Żeby wytłumaczyć jej śmierć?
— Bardzo miło — przyznałem — ale to nam nic nie daje. Nawet nie świadczy, że
on coś wie. Przypuszczam, że...
— Do diabła z przypuszczeniami — rzekł Pat wstając i poprawiając kapelusz. —
Nic mnie twoje przypuszczenia nie obchodzą. Idę do domu zjeść kolację, poczytać
Pismo święte i położyć się spać.
Chyba tak zrobił. W każdym razie wyszedł.
Wszyscy mogliśmy spędzić następne trzy dni w łóżkach sądząc z korzyści, jakie
nam przyniosło nasze uganianie. Żadne z odwiedzonych miejsc, żadna z odbytych
rozmów nie wniosła do sprawy nic nowego. Byliśmy w ślepej uliczce.
Dowiedzieliśmy się, że kabriolet locomobile zostawiła w Sacramento Mira
Banbrock, a nie ktokolwiek inny, ale nie dowiedzieliśmy się, dokąd następnie się
udała. Dowiedzieliśmy się, że część biżuterii zastawionej w lombardzie należała do
pani Correll. Sprowadzono samochód z Sacramento. Pani Correll została
pochowana. Gazety znalazły sobie inne tajemnice, a my z Patem Reddym
grzebaliśmy i grzebali, inni czego nie mogli się dogrzebać.
Następny poniedziałek przyniósł mi poczucie, że oto doszedłem do kresu moich
możliwości. Mogłem już tylko siedzieć i czekać, aż Ogłoszenia, którymi oblepiliśmy
całą Amerykę Północną, przyniosą jakieś
rezultaty. Reddy został odkomenderowany do innych, nowszych zadań. Ja nie
porzucałem tej sprawy, ponieważ Banbrock prosił, abym nie szczędził wysiłków,
póki istnieje choćby cień nadziei. Ale do tego poniedziałku wyczerpałem wszelkie
możliwości.
Przed udaniem się do biura Banbrocka, aby mu oświadczyć, że jestem bezradny,
wstąpiłem do Gmachu Sprawiedliwości zamienić z Patem Reddym ostatnie parę
słów na temat sprawy, przed złożeniem jej do grobu. Siedział schylony nad biurkiem
pisząc jakiś raport.
— Jak się masz! — powitał mnie odsuwając raport i obsypując go popiołem z
cygara. — Jak ci idzie z tą sprawą Banbrocka?
— Wcale mi nie idzie — przyznałem się. — Aż się wierzyć nie chce, że mając w
ręku taką kupę danych, utknęliśmy w martwym punkcie! Musi być przecież jakieś
rozwiązanie. Potrzeba pieniędzy przed jednym i drugim nieszczęściem, u
Banbrocków i Correllów, samobójstwo pani Correll, kiedy ją zapytałem o
dziewczęta, fakt, że spaliła jakieś rzeczy przed śmiercią, i spalenie jakichś rzeczy tuż
przed lub zaraz po śmierci Rut Banbrock.
— Może cały kłopot w tym — zasugerował Pat — że ty nie jesteś dobrym
detektywem.
— Może.
Po tej jego obelżywej uwadze paliliśmy kilka chwil w milczeniu.
— Bo rozumiesz — rzekł w końcu Pat — między zniknięciem Ban-brockówien i
śmiercią jednej z nich a śmiercią pani Correll wcale nie musi istnieć żaden związek.
— Może nie musi. Ale na pewno jest związek między zniknięciem
Banbrockówien i śmiercią jednej z nich. Zanim to się stało, istniał związek... w
lombardzie.., między postępowaniem Banbrockówny i pani Correll. Jeśli on na tym
polega, wówczas..i — urwałem, bo w głowie mi się nagle zaroiło od pomysłów.
— Co się stało? — spytał Pat. — Zamurowało cię?
— Słuchaj! — Byłem pełen entuzjazmu. — Wiemy, co się stało z trzema
związanymi z sobą kobietami. Gdyby tak móc dołączyć jeszcze kilka do tego
wianuszka... potrzebne mi nazwiska i adresy wszystkich kobiet i dziewcząt w San
Francisco, które w ciągu minionego roku popełniły samobójstwa, zostały
zamordowane lub znikły bez wieści.
— Myślisz, że to jest hurtowy interes?
— Myślę, że im więcej osób zdołamy powiązać, tym więcej uzyskamy tropów do
prześledzenia. A przecież wszystkie nie mogą prowadzić do nikąd. Sporządźmy taką
listę, Pat!
Straciliśmy na jej sporządzenie całe popołudnie i większą część nocy. Lista była
ogromna. Wyglądała jak część książki telefonicznej. Dużo się dzieje w mieście w
ciągu roku. Część dotycząca zaginionych żon i córek była największa, potem szły
samobójstwa, ale nawet najmniejsza — dotycząca zabójstw — wcale nie była
krótsza.
To co policja wiedziała o nich i ich motywach, pozwoliło nam na wy-
kreślenie nazwisk tych osób, które nie mogły być w żaden sposób związane z
interesującą nas sprawą. Pozostałe podzieliliśmy na dwie grupy: o bardziej lub mniej
prawdopodobnych z nią powiązaniach. Nawet wtedy ta pierwsza grupa była
liczniejsza, niż oczekiwałem lub się spodziewałem. Było w niej sześć samobójstw,
trzy morderstwa i dwadzieścia jeden zaginięć.
Reddy miał co innego do roboty. Wetknąłem listę do kieszeni i zacząłem
odwiedzać ludzi.
Przez cztery dni pracowałem nad tą listą. Odnajdywałem, wypytywałem i
przesłuchiwałem przyjaciół i krewnych kobiet i dziewcząt z listy. Wszystkie moje
pytania zmierzały do tego samego. Czy dana osoba znała Mirę Banbrock? Rut?
Panią Correll? Czy przed śmiercią lub zniknięciem potrzebowała pieniędzy? Czy
przed śmiercią lub zniknięciem coś zniszczyła. Czy znała którąś z innych kobiet na
liście?\
Trzy razy otrzymałem odpowiedź twierdzącą.
Sylwia Varney, dwudziestoletnia dziewczyna, która popełniła samobójstwo 5
października, podjęła z banku sześćset dolarów na tydzień przed śmiercią. Nikt z
rodziny nie umiał powiedzieć, co zrobiła z pieniędzmi. Przyjaciółka Sylwii Varney,
Ada Youngman, dwudziestokilkuletnia zamężna kobieta, 2 grudnia zaginęła bez
wieści i do tej pory nie została odnaleziona. Sylwia była u pani Youngman w domu
na godzinę przed swoją śmiercią.
Pani Dorota Sawdon, młoda wdowa, zastrzeliła się 13 grudnia w nocy. Nie
znaleziono nawet śladu po pieniądzach, które zostawił jej mąż, ani po funduszach
klubu, którego była skarbniczką. Nie znaleziono również grubego listu, wręczonego
jej przez pokojówkę w poprzednie popołudnie.
Związek tych trzech kobiet ze sprawą Banbrock — Correll był dosyć luźny.
Żadna z nich nie uczyniła niczego, czego by nie uczyniło dziewięć na dziesięć'
kobiet, które popełniają samobójstwo lub uciekają z domu. Ale kłopoty wszystkich
trzech nasiliły się w ciągu minionych kilku miesięcy... — i wszystkie trzy zajmowały
podobną jak pani Correll i Banbrockówny pozycję społeczną i finansową.
Doszedłszy do końca listy bez rezultatów, wróciłem do tych trzech kobiet.
Miałem nazwiska i adresy sześćdziesięciorga dwojga przyjaciół Ban-brockówien.
Zabrałem się do sporządzania podobnego katalogu odnośnie do trzech kobiet,
które usiłowałem włączyć do gry. Nie musiałem robić tego wszystkiego sam. Na
moje szczęście kilku agentów nie miało akurat wtedy nic innego do roboty.
Dogrzebaliśmy się czegoś.
Pani Sawdon znała Raymonda Elwooda. Sylwia Varney też znała Raymonda
Elwooda. Nic nie wskazywało na to, że i pani Youngman go znała, ale i nic tego nie
wykluczało. Bardzo się przyjaźniła z Sylwią.
Rozmawiałem już z Raymondem Ełwoodem w związku ze sprawą
Banbrockówien, ale nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi. Uznałem go za
jednego z tych ugrzecznionych, gładko przylizanych młodych ludzi, z których tak
wielu jest notowanych na policji.
Wróciłem teraz do niego z pełnym zainteresowaniem. Wynik okazał się ciekawy.
Jak już mówiłem, Ełwood miał biuro pośrednictwa handlu nieruchomościami przy
Montgomery Street. Nie zdołaliśmy natrafić na ślad istnienia choćby jednego
klienta tego biura. Elwood mieszkał samotnie w Sunset District. Zajmował to
mieszkanie zaledwie od dziesięciu miesięcy, ale też nie mogliśmy dokładnie ustalić,
kiedy się wprowadził. Najwyraźniej nie miał żadnych krewnych w San Francisco.
Należał do kilku modnych klubów. Napomykano coś niejasno o jego „dobrych
powiązaniach na Wschodzie. Szastał pieniędzmi.
Nie mogłem sam śledzić Elwooda, ponieważ ostatnio go przesłuchiwałem. Dick
Foley zrobił to za mnie. Przez pierwsze trzy dni, kiedy Dick go śledził, Elwood rzadko
bywał w swoim biurze. Rzadko też odwiedzał dzielnicę bankową. Chodził natomiast
do swoich klubów, tańczył, pił herbatę i tak dalej, i każdego dnia bywał w pewnym
domu na Te-legraph Hill.
Pierwszego popołudnia udał się tam z wysoką, jasnowłosą dziewczyną z
Burlingame. Drugiego dnia, wieczorem, z pulchną młodą kobietą, która wyszła z
domu przy Broadwayu. Trzeciego wieczoru z bardzo młodziutką dziewczyną, która
prawdopodobnie mieszkała w tym samym domu, co on.
Zwykle Elwood i jego towarzyszka spędzali w domu na Telegraph Hill od trzech
do czterech godzin. W czasie, gdy Dick dom ten obserwował, wchodzili tam i
wychodzili inni ludzie — wszyscy wyraźnie zamożni.
Wspiąłem się na- Telegraph Hill, żeby się dobrze przyjrzeć temu domowi. Był to
wielki drewniany dom koloru jajecznicy. Stał niepewnie nad wysoką skarpą, gdzie
niegdyś wybrano kamień. Wyglądał, jakby się szykował do szusu po dachach
daleko w dole. Nie miał bezpośrednich sąsiadów. Dojście do niego było osłonięte
krzakami i drzewami.
Poświęciłem tej części wzgórza kawał rzetelnej roboty odwiedzając wszystkie
domy w odległości strzału od żółtego. Nikt o nim ani o jego mieszkańcach nic nie
wiedział. Mieszkańcy Wzgórza nie są specjalnie ciekawi — prawdopodobnie
dlatego, że w większości sami mają coś do ukrycia.
Moje wspinanie po wzgórzu nie dało mi nic, póki się nie dowiedziałem, kto jest
właścicielem żółtego domu. Była nim firma, której powiernictwem zajmowała się
Spółka Powiernicza West Coast.
Przeniosłem więc dochodzenie na tę spółkę powierniczą i dowiedziałem się, że
przed ośmioma miesiącami dom wydzierżawił Raymond ElWood występujący w
imieniu klienta nazwiskiem T. F. Maxwell.
Nie mogliśmy znaleźć Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by znał
Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć żadnych dowodów, że Maxwell jest czymś więcej
niż nazwiskiem.
Jeden z agentów poszedł do żółtego domu na wzgórzu i dzwonił do drzwi z pół
godziny, lecz nikt mu nie otworzył. Nie ponowiliśmy tej próby, aby nie wzniecać za
wiele hałasu na tym etapie.
Wybrałem się drugi raz na wzgórze, w poszukiwaniu mieszkania. Nie znalazłem
nic tak blisko, jakbym chciał, ale udało mi się wynająć trzypokojowe mieszkanie, z
którego można było obserwować dojście do żółtego domu.
Stanęliśmy tam z Dickiem obozem — a także z Patem Reddym, gdy nie miał innych
obowiązków — i patrzyliśmy, jak samochody skręcają w osłoniętą alejkę wiodącą
do domu koloru jajecznicy. Przyjeżdżały popołudniami i wieczorami. W większości
wiozły kobiety. Nie zobaczyliśmy nikogo, kto mógłby być mieszkańcem tego domu.
Elwood przyjeżdżał codziennie, raz sam, kiedy indziej z kobietami, których twarzy nie
mogliśmy zobaczyć z naszego okna.
Kazaliśmy śledzić niektórych gości. Wszyscy bez wyjątku byli bardzo zamożni i
często należeli do najwyższych kręgów towarzyskich. Nie nagabywaliśmy nikogo z
nich. Nawet najlepiej obmyślany pretekst może zepsuć całą robotę, zwłaszcza gdy
działa się na ślepo.
Trzy dni czegoś takiego... i wreszcie uśmiech szczęścia.
Był wczesny wieczór, tuż po zmroku. Pat Reddy zadzwonił, że miał służbę przez
dwa dni i jedną noc, więc będzie ją odsypiał dwadzieścia cztery godziny.
Siedzieliśmy z Dickiem przy oknie naszego mieszkania obserwując samochody,
które skręcały do żółtego domu, i zapisywaliśmy ich numery, gdy przejeżdżały przez
błękitnobiałą plamę światła lampy łukowej tuż pod oknem.
Jakaś kobieta szła drogą pod górę. Była wysoka, mocno zbudowana. Twarz miała
zakrytą ciemną woalką, lecz nie aż tak ciemną, by zaraz dać wszystkim do
zrozumienia, że chce ukryć rysy twarzy. Szła koło naszego mieszkania, po
przeciwnej stronie drogi.
Nocny wiatr znad Pacyfiku poskrżypywał sklepowym szyldem na dole i bujał
lampą łukową na słupie. Kobieta wyszła zza osłony naszego budynku i wpadła w
podmuch wiatru. Płaszcz i spódnica oplotły się wokół niej. Odwróciła się tyłem do
wiatru przytrzymując ręką kapelusz. Woalka sfrunęła z jej twarzy.
Ta twarz była twarzą z fotografii — twarzą Miry Banbrock.
Dick rozpoznał ją wraz ze mną.
— Nasza zguba! — wykrzyknął zrywając się na nogi.
— Czekaj — powiedziałem. — Ona idzie do tej meliny na skraju wzgórza. Niech
sobie idzie. Pójdziemy za nią, jak wejdzie do środka. To będzie dobry pretekst, żeby
przeszukać dom.
Wszedłem do sąsiedniego pokoju, gdzie był telefon, i wykręciłem numer Pata
Reddy'ego. ,
— Nie poszła tam — krzyknął Dick od okna. — Minęła alejkę.
— Leć za nią! — rozkazałem. — To nie ma sensu! Co się z nią stało? — Czułem
się niemal