Dashiell Hammett Osmalona fotografia Przełożył Wacław Niepokólczycki Idiotyczna sprawa Przełożył Krzysztof Zarzecki Iskry, Warszawa 1988 Osmalona fotografia — Miały wrócić wczoraj — zakończył swoją opowieść Alfred Banbrock. — Ale gdy dziś rano jeszcze się nie pojawiły, żona zatelefonowała do pani Walden. Pani Walden powiedziała, że ich tam nie było... że w ogóle nie miały być. — Z pozoru więc wygląda — zasugerowałem — że córki pana wyjechały z własnej woli i z własnej woli pozostają poza domem? Banbrock kiwnął głową z powagą. Zmęczone mięśnie obwisły w jego pełnej twarzy. — Tak może się wydawać — przyznał. — Dlatego przyszedłem po pomóc do pańskiej Agencji zamiast na policję. — Czy kiedyś zdarzały się im takie zniknięcia? — Nie. Jeśli czytuje pan prasę, zapewne napotkał pan wzmianki o nieregularnym trybie życia młodego pokolenia. Moje córki wyjeżdża ją i przyjeżdżają, kiedy im się podoba. Ale chociaż nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek znałem ich zamiary, na ogół zawsze wiedzieliśmy, gdzie są. — Nie domyśla się pan, czemu w taki sposób wyjechały? Potrząsnął zniżoną głową. — Były ostatnio jakieś kłótnie? — zaryzykowałem. — Nie... — zaczął i nagle zmienił to na: — Tak... chociaż uznałem sprawę za nic nie znaczącą i wcale bym sobie jej nie przypomniał, gdyby mnie pan nie zapytał. W czwartek wieczorem... na dzień przed ich wyjazdem. — O co poszło? — O pieniądze, oczywiście. Nigdy nie kłóciliśmy się- o nic innego. Dawałem córkom spore kieszonkowe... może za spore. I nie musiały się do niego ograniczać. Rzadko kiedy zresztą go nie przekraczały. W czwartek wieczorem poprosiły mnie o sumę, która znacznie przerastała uzasadnione potrzeby dwojga dziewcząt. Odmówiłem wypłacenia jej, choć w końcu dałem nieco mniejszą. Nie była to w ścisłym sensie tego słowa kłótnia... ale lekkie ochłodzenie naszych wzajemnych stosunków. — I właśnie po tej sprzeczce powiedziały, że jadą na weekend do Monterey, do pani Walden? — Możliwe. Nie jestem tego pewien. Wydaje mi się, że dowiedziałem się o tym dopiero nazajutrz, ale mogły powiedzieć wcześniej mojej żonie. — I nie przychodzi panu na myśl żaden inny powód ich ucieczki? — Żaden. Nasza sprzeczka o pieniądze... która nie była zresztą wcale tak niezwykła... nie mogła z nią mieć nic wspólnego. — A co sądzi ich matka? — Ich matka nie żyje — poprawił mnie Banbrock. — Moja żona jest ich macochą. Jest tylko o dwa lata starsza od Miry, mojej starszej córki, i równie jak ja zdezorientowana. — Czy pana córki i ich macocha żyją w zgodzie? — Tak! Tak! W doskonałej zgodzie! Ilekroć w rodzinie następował podział, zawsze tworzyły zwarty front przeciwko mnie. — Córki wyjechały w piątek po południu? — W południe lub kilka minut później. Samochodem. — A samochodu oczywiście nadal nie ma. — Naturalnie. — Jaki to samochód? — Locomobile, ze składanym dachem. Czarny. — Może mi pan podać numer rejestracyjny i numer silnika? — Zaraz sprawdzę. Odwrócił się w krześle do wielkiego biurka z zasuwanym blatem, które zasłaniało ze ćwierć ściany biura, pogmerał w papierach w przegródce i podyktował mi numery przez ramię. Zapisałem je na odwrocie koperty. — Umieszczę ten samochód na policyjnej liście wozów skradzionych — powiedziałem. — Można to zrobić bez wspominania o pańskich córkach. Może biuletyn policyjny spowoduje znalezienie samochodu, co z kolei pomoże nam odnaleźć dziewczyny. — Doskonale — przystał — skoro da się to zrobić bez przykrego rozgłosu. Tak jak powiedziałem na początku, nie chcę większego rozgłosu niż absolutnie konieczny... chyba że się okaże, iż dziewczętom stała się krzywda. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i wstałem. — Chciałbym teraz porozmawiać z żoną pana — powiedziałem. — Jest w domu? — Chyba tak. Zadzwonię i powiem, że ją pan odwiedzi. Rozmawiałem z panią Banbrock w wielkiej wapiennej fortecy na szczycie górującego nad oceanem i zatoką wzgórza w Sea Cliff. Była wysoką ciemną dziewczyną lat dwudziestu dwu, skłonną do tycia. Nie powiedziała mi nic takiego, o czym by jej mąż wcześniej nie napomknął, ale podała mi więcej szczegółów. Otrzymałem rysopis dziewcząt: Mira — lat dwadzieścia, wzrost 173 cm, waga 68 kg, budowa atletyczna, dziarski, niemal męski sposób poruszania się, krótkie brązowe włosy, oczy piwne, cera ciemna, twarz kwadratowa z szeroką brodą i krótkim nosem, ukryta pod włosami blizna nad lewym uchem. Lubi konie i wszelkie zabawy na świeżym powietrzu. Kiedy wychodziła z domu, miała na sobie niebieskozieloną suknię wełnianą, mały niebieski kapelusik, krótkie czarne selskinowe futro i czarne pantofle. Rut — lat osiemnaście, wzrost 162 cm, waga 48 kg, oczy piwne, włosy krótkie, brązowe, cera ciemna, twarz drobna, owalna. Cicha, nieśmiała, skłonna szukać oparcia w starszej, silniejszej siostrze. Ubrana była w tabaczkowobrązowy płaszcz lamowany futrem, szarą jedwabną suknię oraz szeroki brązowy kapelusz. Dostałem po fotografii każdej z dziewcząt i dodatkowo zdjęcie Miry stojącej przed kabrioletem. Otrzymałem spis rzeczy, które z sobą wzięły — takie, jakie zwykle bierze się na weekend. A co najważniejsze, uzyskałem od pani Banbrock listę ich przyjaciół, krewnych i znajomych, o których wiedziała. — Czy wspominały o zaproszeniu od pani Walden przed kłótnią z ojcem? — spytałem, schowawszy te rzeczy do kieszeni. — Chyba nie — odparła pani Banbrock z namysłem. — Wcale nie łączyłam tych dwu rzeczy. Bo one tak naprawdę wcale się nie pokłóciły z ojcem. Wymiana zdań, która nastąpiła między nimi, była nie dość ostra, by móc ją nazwać kłótnią. — Widziała je pani, kiedy wyjeżdżały? — Oczywiście! Wyjechały w piątek o wpół do pierwszej. Pocałowały mnie jak zwykle na pożegnanie i nic w ich zachowaniu nie wskazywało, że coś jest nie tak. — Nie ma pani pojęcia, dokąd mogły się udać? — Nie. — Nic nie przychodzi pani do głowy? — Nie. Wśród nazwisk i adresów, które panu dałam, są krewni i znajomi dziewcząt w innych miastach. Mogły się udać do któregoś z nich. Sądzi pan, że powinniśmy... — Zajmę się tym — obiecałem. — Potrafi pani wskazać paru z nich, do których najprawdopodobniej mogły się udać? — Nie — odparła zdecydowanie. — Nie potrafię. Z tego spotkania wróciłem prosto do Agencji i uruchomiłem jej maszynerię: załatwiłem, aby agenci innych oddziałów Continentalu zajęli się niektórymi nazwiskami z mojej listy, umieściłem kabriolet locomobile na policyjnej liście samochodów zaginionych, dałem fotografowi zdjęcia dziewcząt, aby zrobił kopie. Uczyniwszy to wybrałem się na rozmowę z ludźmi z listy, którą dostałem od pani Banbrock. Najpierw udałem się do Constance Delee, mieszkającej w domu czynszowym przy Post Street. Otworzyła mi służąca. Powiedziała, że panna Delee wyjechała z miasta. Nie chciała powiedzieć dokąd ani kiedy wróci. Stamtąd poszedłem na Van Ness Avenue i odnalazłem niejakiego Wayne'a Ferrisa w salonie samochodowym: młodego człowieka z przylizanymi włosami, którego wspaniałe maniery i ubiór całkowicie zakrywały wszystko inne, co mógł posiadać — na przykład rozum. Chciał mi pomóc, ale nie wiedział nic. Bardzo dużo czasu mu zajęło powiedzenie tego. Miły chłopak. Następny niewypał: Pan Scott jest w Honolulu. W biurze pośrednictwa handlu nieruchomościami przy Montgomery Street zastałem innego przylizanego, stylowego młodego człowieka o miłych manierach i w ładnym ubraniu. Nazywał się Raymond Elwood. Mógłbym go wziąć za bardzo bliskiego krewnego tego Ferrisa, gdybym nie wiedział, że świat — zwłaszcza ten bywały na tańcach i herbatkach — jest pełen tego typu ludzi. Nie umiał mi nic powiedzieć. Potem kilka dalszych niewypałów: — Jest poza miastem — albo: — Wyszła na zakupy — czy: — Nie wiem, gdzie może go pan znaleźć. Zanim zrezygnowałem z dalszych poszukiwań na ten dzień, znalazłem jeszcze jedną przyjaciółkę panien Banbrock. Panią Stewart Correll. Mieszkała przy Presidio Terrace, niedaleko od Banbrocków. Była drobną kobietą, a raczej dziewczyną, mniej więcej w wieku pani Banbrock. Puszysta blondyneczka o wielkich oczach tej szczególnej odmiany błękitu, która zawsze wygląda uczciwie i szczerze bez względu na to, co się za nią kryje. — Nie widziałam ani Rut, ani Miry od-ponad dwóch tygodni — odpowiedziała na moje pytanie. — A czy wtedy... kiedy je pani ostatni raz widziała... czy któraś z nich mówiła o wyjeździe? — Nie. Oczy były szeroko otwarte i szczere. W górnej wardze drgał jakiś malutki mięsień. — I nie przychodzi pani na myśl, dokąd mogły się udać? — Nie., i Palcami zwijała koronkową chusteczkę w kulkę. — Czy dały o sobie znać od ostatniego widzenia się z panią? — Nie. Lecz zanim to powiedziała, zwilżyła językiem usta. — Czy może mi pani podać nazwiska i adresy wszystkich znanych sobie ludzi, których one również znały? — Czemu?... Czy?... — Istnieje szansa, że któraś z tych osób widziała je później niż pani — wyjaśniłem. — A może nawet widziała je po piątku. Podyktowała mi bez wyraźnego zapału kilkanaście nazwisk. Wszystkie miałem już na swojej liście. Dwa razy zawahała się, jak gdyby miała wymienić nazwisko, którego nie chciała powiedzieć. Patrzyła na mnie wciąż szeroko rozwartymi, szczerymi oczyma. Palcami, które już nie gniotły chusteczki, skubała materiał spódnicy. Nie udawałem, że jej wierzę. Nie czułem się jednak dość pewnie, aby ją przyprzeć do muru. Przed wyjściem obiecałem jej, że jeszcze wrócę, co mogła uznać za groźbę, jeżeli chciała. — Dziękuję bardzo — powiedziałem. — Wiem, jak to trudno czasem coś dokładnie sobie przypomnieć. Jeśli natrafię na coś, co mogłoby wesprzeć pani pamięć, wrócę i powiem. — Co?... Tak, proszę! — rzekła. Oddalając się od domu, tuż przed zniknięciem z jego pola widzenia, nagle się odwróciłem. W oknie na pierwszym piętrze chwiała się puszczona wolno firanka. Latarnie uliczne nie były dość jasne, abym mógł mieć całkowitą pewność, że za chwiejącą się firanką widniała blond główka. Zegarek wskazywał dziewiątą trzydzieści. Zrobiło się za późno na dalsze wizyty u przyjaciół dziewcząt. Wróciłem do domu, napisałem raport z działalności dziennej, i położyłem się do łóżka myśląc więcej o pani Correll niż o siostrach Banbrock. Wydała mi się warta bliższych badań. Kiedy nazajutrz rano przyszedłem do biura, zastałem kilka telegramów. Żaden nie wnosił nic do sprawy. Badania przeprowadzone w innych miastach nie ujawniły niczego. Badanie w Monterey ustaliło pobieżnie — co w zawodzie detektywistycznym jest najpowszechniejszym stopniem ustalenia — że ostatnio nie widziano tam ani dziewcząt, ani kabrioletu locomobile. Wczesne wydania popołudniowej prasy były już na ulicach, kiedy wyszedłem zjeść śniadanie przed podjęciem harówki w miejscu, w którym ją przerwałem poprzedniego wieczoru. Kupiłem gazetę, żeby poczytać przy grejpfrucie. Zepsuła mi śniadanie: SAMOBÓJSTWO ŻONY BANKIERA Służąca pani Stewart Correll, żony wiceprezesa Golden Gate Trust Company, znalazła dziś rano swoją panią martwą w sypialni domu przy Presidio Terrace. Na podłodze koło łóżka leżała butelka po truciźnie. Mąż zmarłej nie potrafił wskazać powodu samobójstwa żony. Oświadczył, że nie sprawiała wrażenia osoby w stanie depresji ani... W domu państwa Correll musiałem się sporo nagadać, zanim mnie dopuszczono do pana Correll. Był on wysokim, szczupłym, niespełna trzydziestopięcioletnim mężczyzną o ziemistej, nerwowej twarzy i niebieskich, niespokojnych oczach. — Bardzo przepraszam, że pana w takiej chwili niepokoję — powiedziałem, gdy wreszcie przedostałem się do niego. — Nie zajmę panu więcej czasu, niż jest to konieczne. Jestem agentem Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Próbuję odnaleźć Rut i Mirę Banbrock, które zniknęły przed kilku dniami. Pan je zna, jak sądzę. — Tak — odparł obojętnie. — Znam. — Wiedział pan, że zniknęły? — Nie. — Jego spojrzenie przesunęło się z fotela na dywan. — Czemu miałbym wiedzieć? — Czy widział pan którąś z nich ostatnio? — spytałem ignorując jego pytanie. — W zeszłym tygodniu... chyba we środę. Właśnie wychodziły... stały w drzwiach i rozmawiały z moją żoną, kiedy wróciłem z banku. — Czy żona nie mówiła panu nic o ich zniknięciu? — Nie. Doprawdy, nie mam nic do powiedzenia na temat panien Banbrock. Wybaczy pan, ale... — Jeszcze tylko chwilkę — poprosiłem. — Nie narzucałbym się panu, gdyby nie było to konieczne. Byłem tu wczoraj wieczorem, aby zadać kilka pytań pana żonie. Wydawała się zdenerwowana. Odniosłem wrażenie, że jej odpowiedzi były chwilami... hm... wymijające. Chcę... Zerwał się z fotela. Frzybliżył poczerwieniałą twarz do mojej twarzy. — Ty! — wykrzyknął. — Dziękuję ci za... — Spokojnie, panie Correll — próbowałem go uciszyć — nie ma co się... Lecz on był ogromnie wzburzony. — Doprowadziłeś moją żonę do śmierci — oskarżał mnie. — Zabiłeś ją tym swoim cholernym wścibstwem... swoimi groźbami, swoimi... To było głupie. Żal mi się zrobiło tego młodego człowieka, którego żona popełniła samobójstwo. Lecz miałem robotę. Docisnąłem śrubę. — Nie będziemy się kłócili, Correll. Rzecz w tym, że przychodziłem tu dowiedzieć się, czy pana żona wie coś o Banbrockównach. Nie wyjawiła mi całej prawdy. Później popełniła samobójstwo. Chcę wiedzieć czemu. Wyjaw mi tę prawdę, a zrobię, co tylko zdołam, ażeby prasa i opinia publiczna nie połączyły jej śmierci ze zniknięciem Banbrockówien. — Jak mogłyby to zrobić?! — wykrzyknął. — To absurd! — Może... ale między tymi dwoma zdarzeniami jest związek! — wyrecytowałem. Żal mi go było, ale musiałem zrobić, co do mnie należało. — Niezaprzeczalny. Jeżeli powie mi pan jaki, może dałoby się uniknąć rozgłosu. Tak czy owak się dowiem. Albo pan mi to powie... albo nie oglądając się na nic sam się tego dowiem. Przez chwilę myślałem, że mi przyłoży. Nie winiłbym go za to. Zesztywniał cały... potem oklapł. Usiadł na fotelu. Wzrokiem odbiegł gdzieś w bok. — Nie mam nic do powiedzenia — wymamrotał. — Dziś rano pokojówka weszła do jej pokoju i znalazła ją martwą. Żona nie zostawiła żadnego listu, żadnego wyjaśnienia, nic. — Widział ją pan wczoraj wieczorem? — Nie. Jadłem kolację poza domem. Przyszedłem późno i udałem się prosto do swego pokoju, nie chcąc jej budzić. Nie widziałem jej od wczoraj rano. — Czy wydawała się wówczas zaniepokojona albo zatroskana? — Nie. — A czemu, zdaniem pana, to zrobiła? — Boże, skąd mam wiedzieć! Wciąż łamię sobie nad tym głowę. — Utrata zdrowia? — Nie wyglądała na chorą. Nigdy nie chorowała, nigdy się nie skarżyła. — Może ostatnie kłótnie? —- Nigdy się nie kłóciliśmy... ani razu w ciągu półtora roku naszego małżeństwa! — Kłopoty finansowe? Potrząsnął głową bez słowa, nie odrywając wzroku od dywanu. — Może jakieś inne? Znowu potrząsnął głową. — Czy pokojówka nie zauważyła nic szczególnego w jej zachowaniu wczoraj wieczorem? — Nie. — Przejrzał pan rzeczy żony... w poszukiwaniu jakichś papierów, listów? — Tak... i nic nie znalazłem. — Uniósł głowę i spojrzał na mnie. — Jest tylko jedno... — powiedział bardzo wolno — na palenisku kominka w jej pokoju zauważyłem kupkę popiołu... jakby spaliła jakieś listy lub papiery. Correll nie miał dla mnie nic więcej... przynajmniej nic więcej nie zdołałem z niego wydobyć. Panienka u głównego wejścia do biur Alfreda Banbrocka w Gmachu Shoremana powiedziała mi, że szef jest na konferencji. Kazałem się zaanonsować, Wyszedł i zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Na jego zmęczonej twarzy malowało się jedno wielkie pytanie. Nie kazałem mu długo czekać na odpowiedź. Był dorosłym mężczyzną. Nie owijałem rzeczy w bawełnę. — Sprawa przybrała kiepski obrót — powiedziałem, kiedy drzwi się za nami zamknęły. — Sądzę, że winniśmy poprosić o pomoc policję i prasę. Pani Correll, przyjaciółka pana córek, skłamała mi wczoraj, kiedy ją wypytywałem. W nocy popełniła samobójstwo. — Irma Correll? Samobójstwo? — Znał ją pan? — Tak! Bardzo dobrze! Była... była serdeczną przyjaciółką mojej żony i córek. Zabiła się? — Tak. Trucizna. Minionej nocy. Co ona ma wspólnego ze zniknięciem pana córek? — Co ma wspólnego? — powtórzył. — Nie wiem. Musi mieć? — Sądzę, że tak. Mówiła mi, że nie widziała pana córek od paru tygodni. Jej mąż natomiast przed chwilą powiedział, że były u niej w ostatnią środę po południu, gdy wrócił z banku. Była zdenerwowana, kiedy ją wypytywałem. Wkrótce potem zażyła truciznę. Nie można chyba wątpić, że musi mieć jakiś związek z ich zniknięciem. — A to oznacza... — Że pana córki — dokończyłem za niego — są, być, może, zupełnie bezpieczne, ale nie wolno nam ryzykować. — Sądzi pan, że coś im się stało? — Nic nie sądzę — rzekłem wymijająco — ale uważam, że skoro z ich zniknięciem tak ściśle wiąże się śmierć, to koniec żartów. Banbrock porozumiał się telefonicznie ze swoim adwokatem — rumianym, siwowłosym staruszkiem nazwiskiem Norwall, który słynął z tego, że wiedział więcej o spółkach akcyjnych niż wszyscy Morgano-wie, ale nie miał najmniejszego pojęcia o procedurze policyjnej — i kazał mu spotkać się z nami w Gmachu Sprawiedliwości. Spędziliśmy tam półtorej godziny napuszczając policję na ślad tej sprawy, a prasie podając to, co naszym zdaniem powinna opublikować. Było tam mnóstwo ogólnych danych o dziewczynach, mnóstwo fotografii i tak dalej, lecz ani słowa o związku pomiędzy nimi a panią Correll. Policja, oczywiście, została o nim powiadomiona. Kiedy Banbrock i jego adwokat odeszli, wróciłem do pokoju służbowego detektywów, aby przeżuć sprawę z Patem Reddy, wyznaczonym do niej policyjnym detektywem. Pat Reddy był najmłodszy spośród detektywów policyjnych — wielki jasnowłosy Irlandczyk, który na swój leniwy sposób lubił efektowne zagrania. Przed paroma laty jako świeżo upieczony mundurowy patrolował swój rewir w jednej z lepszych dzielnic. Pewnego wieczoru wypisywał mandat na samochód zaparkowany przy hydrancie przeciwpożarowym. Nagle zjawiła się właścicielka samochodu i wdała się z nim w sprzeczkę. Była to Althea Wallach, jedyna i rozkapryszona córka właściciela Wallach Coffee Company — szczupła, lekkomyślna dziewczyna o gorących oczach. Musiała dobrze nagadać Patowi, bo zaprowadził ją do komisariatu i zamknął w celi. Podobno nazajutrz wpadł do komisariatu pieniący się z wściekłości stary Wallach z połową wszystkich adwokatów San Francisco. Pat jednak nie ustąpił i dziewczyna musiała zapłacić grzywnę. Stary Wallach mało się potem nie rzucił na Pata z pięściami w korytarzu. Pat uśmiechnął się sennie do importera kawy i wycedził przez zęby: — Odczep się lepiej ode mnie... bo przestanę pijać twoją kawę. / Słowa te trafiły do wszystkich gazet w kraju, a nawet do jednej sztuki na Broadwayu. Lecz Pat nie poprzestał na ciętej ripoście. W trzy dni później pojechał z Altheą Wallach do Alameda i wziął z nią ślub. Widziałem to na własne oczy. Tak się akurat złożyło, że płynąłem tym samym promem co oni i powlekli mnie z sobą na świadka. Stary Wallach natychmiast wydziedziczył córkę, ale nikogo poza nim ten fakt nie zmartwił. Pat nadal obchodził swój rewir, ale teraz, kiedy stał się sławny, bardzo szybko dostrzeżono jego zalety. Awansowano go do biura detektywistycznego. Stary Wallach udobruchał się przed śmiercią i zostawił Althei swoje miliony. Pat wziął wolne popołudnie, żeby pójść na jego pogrzeb, i wrócił wieczorem do pracy, po czym schwytał w nocy cały samochód bandziorów. Z pracy nie zrezygnował. Nie wiem, co jego żona robiła z pieniędzmi, ale Pat nie zaczął nawet palić lepszych cygar — a powinien. Obecnie mieszkał w rezydencji Wallachów, to prawda, i co jakiś czas w deszczowe poranki przywoził go do Ratusza wytworny staromodny samochód hispano-suiza, ale poza tym nie zmienił się zupełnie. Był to właśnie ten wielki jasnowłosy Irlandczyk, który siedział po drugiej stronie mego biurka w pokoju służbowym i okadzał mnie czymś w kształcie cygara. Wreszcie wyjął ów cygaropodobny przedmiot z ust i zaczął mówić przez kłęby dymu: — Ta Correllowa, która, jak mówisz, ma powiązania z Banbrockównami... parę miesięcy temu napadnięto ją i ograbiono z ośmiuset dolarów. Wiesz o tym? Nie wiedziałem — Zabrano jej coś oprócz gotówki? — zapytałem. — Nic. — Wierzysz w to? Uśmiechnął się. — No właśnie — rzekł. — Nie złapaliśmy ptaszka, który to zrobił. ' Z kobietami, które w taki sposób ponoszą straty, zwłaszcza w gotówce, nigdy nie wiadomo, czy to napad, czy wypad. Pociągnął trochę trucizny z cygaropodobnego przedmiotu i dodał: — Ale mógł to być naprawdę napad. Co teraz zamierzasz zrobić? — Chodźmy do Agencji, zobaczymy, czy nie nadeszło co nowego. Potem chciałbym jeszcze raz porozmawiać z panią Banbrock. Może ona nam coś powie o pani Correll. W Agencji zastałem raporty dotyczące reszty pozamiejskich nazwisk i adresów. Najwyraźniej nikt z tych ludzi nie znał miejsca pobytu dziewcząt. Poszliśmy z Reddym do domu Banbrocków w Sea Cliff. Banbrock telefonował do żony o śmierci pani Correll, a poza tym czytała już o niej w gazetach. Powiedziała nam, że nie wie, jaki mógł być powód samobójstwa. Nie wyobrażała sobie, aby między tym samobójstwem a zniknięciem jej pasierbic istniał jakiś związek. — Kiedy ostatni raz widziałam panią Correll dwa, może trzy tygodnie temu, wyglądała jak zawsze na zadowoloną i szczęśliwą — powiedziała pani Banbrock. — Była rzeczywiście kapryśna z natury, ale nie do tego stopnia, aby popełnić taką rzecz. — Czy miała jakieś kłopoty z mężem? — Nie. O ile wiem, byli szczęśliwi, chociaż... Urwała. W jej ciemnych oczach ukazało się wahanie, zakłopotanie. — Chociaż? — powtórzyłem. — Jeżeli teraz panom nie powiem, pomyślicie, że coś kryję — rzekła czerwieniąc się, z uśmiechem, w którym było więcej zdenerwowania niż rozbawienia. — To nie ma żadnego znaczenia, ale zawsze byłam trochę zazdrosna o Irmę. Ona i mój mąż byli... no, wszyscy myśleli, że się pobiorą. To było przed naszym ślubem. Nigdy tego nie okazywałam i pewnie to jest głupia myśl, ale zawsze podejrzewałam, że Irma wyszła za Stewarta raczej z przekory niż jakiego innego powodu i że wciąż kocha Alfreda... mego męża. — Czy był jakiś określony powód, aby tak sądzić? — Nie, skądże! Nigdy w to naprawdę nie wierzyłam. To było tylko niejasne uczucie. Raczej moja podejrzliwość niż cokolwiek innego. Zbliżał się wieczór, kiedy wyszliśmy z Patem z domu Banbrocków. Zanim się rozeszliśmy, wstąpiłem do Starego — dyrektora filii Agencji w San Francisco, a więc mego szefa — i poprosiłem, aby napuścił któregoś z agentów na zbadanie przeszłości Irmy Correll. Przejrzałem poranne gazety — dzięki ich zwyczajowi ukazywania się niemal zaraz po zachodzie słońca — przed pójściem spać. Narobiły mnóstwo wrzawy wokół naszej sprawy. Zamieściły wszystkie fakty, oprócz tych, które dotyczyły Irmy Correll, plus fotografie i zwykły w takich razach wachlarz domysłów oraz podobnych bzdur. Następnego ranka udałem się na poszukiwanie tych przyjaciół zaginionych dziewcząt, z którymi jeszcze nie rozmawiałem. Znalazłem kilkoro, ale niczego wartościowego nie udało mi się od nich wydobyć. Przed południem zadzwoniłem do Agencji, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszło nic nowego. Przyszło. — Mieliśmy właśnie telefon z biura szeryfa w Martinez — powiedział Stary. — Pewien włoski hodowca winogron koło Knob Valley znalazł przed paroma dniami nadpaloną fotografię, na której po przejrzeniu dzisiejszej prasy porannej rozpoznał Rut Banbrock. Pojedziesz tam? Zastępca szeryfa czeka na ciebie z tym Włochem w komisariacie w Knob Valley. — Już jadę. Na przystani promu wykorzystałem brakujące do odjazdu cztery minuty na próbę dodzwonienia się do Pata Reddy, ale bezskutecznie, Knob Valley jest mieściną o niespełna tysiącu mieszkańców, brudnym, ponurym miasteczkiem w powiecie Contra Costa. Zawiózł mnie tam pociąg lokalny San Francisco — Sacramento wczesnym popołudniem. Znałem trochę tamtejszego szeryfa — Toma Ortha. Zastałem u niego oczekujących mnie ludzi. Orth przedstawił nas. Zastępcą szeryfa był Abner Paget, niezdarny facet lat czterdziestu z hakiem i o obwisłym podbródku, chudej twarzy i bladych, inteligentnych oczach. Włoski hodowca winogron nazywał się Gio Cereghino i był drobnym, orzechowo-brunatnym mężczyzną o mocnych żółtych zębach, które ukazywał w wiecznym uśmiechu pod czarnym wąsem, i o łagodnych piwnych oczach. Paget pokazał mi fotografię. Osmalony skrawek papieru wielkości półdólarówki, zapewne cząstka zdjęcia, której nie strawił ogień. Była to twarz Rut Banbrock. Nie ulegało wątpliwości. Miała osobliwie podniecony wyraz — osoby odurzonej — i większe niż na innych fotografiach oczy. Ale twarz była jej. — Mówi, że znalazł to przedwczoraj — wyjaśnił Paget sucho, wskazując głową Włocha. — Wiatr przywiał mu ją pod nogi, kiedy szedł drogą nie opodal swego domu. Podniósł fotografię i sam nie wiedząc czemu wsadził do kieszeni. — Urwał, żeby przyjrzeć się w zadumie Włochowi. Ten pokiwał z zapałem głową. — Tak czy inaczej — ciągnął zastępca szeryfa — przyjechał dziś rano do miasta i zobaczył te zdjęcia w gazetach z Frisco. Przyszedł więc tutaj i powiedział o wszystkim Tomowi, a my z Tomem zadecydowaliśmy, że najlepiej będzie zadzwonić do twojej Agencji, bo jak napisali w gazetach, ty się tą sprawą zajmujesz. Spojrzałem na Włocha. Paget, czytając w moich myślach, wyjaśnił: — Cereghino mieszka na wzgórzach. Ma tam winnice. Jest tu od kilku lat i jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś zabił. — Pamiętasz, gdzie znalazłeś zdjęcie? — spytałem Włocha. Uśmiech rozszerzył się pod wąsami, a głowa zrobiła ruch w górę i w dół. — Pewnie, że pamiętam. — Jedźmy tam — zaproponowałem Pagetowi. — Tak jest. Jedziesz z nami, Tom? Szeryf odparł, że nie może. Ma coś do załatwienia w mieście. Wyszliśmy z Pagetem i Cereghino i wsiedliśmy do zakurzonego forda zastępcy szeryfa. Jechaliśmy blisko godzinę drogą wijącą się zboczem Mount Diablo. Później, na słowo Włocha, zjechaliśmy z szosy powiatowej w jeszcze bardziej pylistą i rozjeżdżoną. Przejechaliśmy tak z milę. — To tutaj — powiedział Cereghino. Paget zatrzymał forda. Wysiedliśmy na polance. Drzewa i krzaki, które rosły po obu stronach drogi, były w tym miejscu cofnięte o jakieś siedem metrów od niej, tworząc w lesie mały pylisty krąg. — Mniej więcej tutaj — rzekł Włoch. — Wydaje mi się, że przy tym pniu. Ale wiem na pewno, że między tym a tamtym zakrętem. Paget był wieśniakiem. Ja nie. Czekałem na jego ruch. Rozglądał się po polance, wolno, stojąc pomiędzy mną a Włochem. Niebawem jego blade oczy rozbłysły. Obszedł forda i skierował się na odległy kraniec polanki. Ja i Cereghino szliśmy za nim. Na skraju polanki, gdzie zaczynały się krzaki, kościsty zastępca szeryfa stanął, żeby się przyjrzeć czemuś na ziemi. Były tam ślady opon samochodowych. Jakiś samochód zawracał w tym miejscu. Paget poszedł dalej w głąb lasu. Włoch niemal deptał mu po piętach. Ja podążałem na końcu. Paget szedł jakimś śladem. Ja tego śladu nie widziałem, bo albo on i Włoch zacierali go, albo taki ze mnie Indianin. Przeszliśmy w ten sposób kawałek drogi. Paget stanął. Stanął i Włoch. — Aha — powiedział Paget, jak gdyby znalazł to, czego się spodziewał. Włoch wyrzekł coś z imieniem Boga. Zgniotłem nogą jakiś krzak przysuwając się do nich, żeby też zobaczyć to, co oni. I zobaczyłem. U stóp drzewa, na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, leżała martwa dziewczyna. Nie sprawiała miłego widoku. Ptactwo już się do niej dobrało. Tabaczkowobrązowy płaszcz był na wpół zdarty z ramion. Wiedziałem, że to Rut Banbrock, jeszcze nim obróciłem ją na drugi bok, żeby zobaczyć część twarzy przywartą do ziemi, nie rozdziobaną przez ptaki. Cereghino stał patrząc na mnie, kiedy przyglądałem się dziewczynie. Na jego twarzy widniał spokojny smutek. Zastępca szeryfa nie zwracał uwagi na zwłoki. Kręcił się w zaroślach przypatrując się śladom na ziemi. Wrócił do nas właśnie, gdy zakończyłem badanie. — Zastrzelona — powiedziałem — jednym strzałem w skroń. Przedtem chyba odbyła się walka. Na przyciśniętym ciałem ramieniu są ślady. Nie ma przy niej nic... ani pieniędzy, ani biżuterii. — Zgadza się — rzekł Paget. — Na polance wysiadły z samochodu dwie kobiety i przyszły tutaj. Może trzy, jeżeli dwie niosły tę. Nie mogę się połapać, ile wróciło do samochodu. Jedna była większa od tej tutaj. Zaczęły się szarpać. Znalazłeś pistolet? — Nie. — Ja też nie. Więc pewnie odjechał samochodem. Tam są ślady po ognisku — kiwnął głową w lewo. — Spalone szmaty i papiery. Nic z nich nie zostało. Myślę, że to zdjęcie, które znalazł Cereghino, przywiał z ogniska wiatr. W piątek wieczorem, moim zdaniem, albo w sobotę rano... Nie później. Uwierzyłem zastępcy szeryfa na słowo. Znał się na swojej robocie. — Chodź, coś ci pokażę — rzekł i poprowadził mnie do kupki popiołu. Nie miał mi nic do pokazania. Chciał ze mną porozmawiać, żeby Włoch nas nie słyszał. — Według mnie on jest w porządku — powiedział — ale lepiej zatrzymać go na trochę, żeby się upewnić. To kawał drogi od jego domu, a poza tym coś za bardzo się jąkał, kiedy mi mówił, skąd się tu wziął. Może to i nic nie znaczy. Wszyscy ci Włosi po cichu handlują winem i chyba właśnie dlatego tu się znalazł. Tak czy inaczej zatrzymam go na dzień, dwa. — Dobra — zgodziłem się. — To twój teren i znasz tutejszych ludzi. Mógłbyś się trochę rozejrzeć po okolicy? Może ktoś coś zauważył? Widział kabriolet? Albo co innego? Tobie by to łatwiej poszło. — Rozejrzę się — obiecał. — Świetnie. W takim razie wracam do San Francisco. Zostajesz przy zwłokach? — Tak. Weź mego forda i jedź do Knob Valley. Powiedz Tomowi, co jest co. Niech przyjedzie albo kogoś przyśle. Włocha zatrzymam tutaj. Czekając na pociąg z Knob Valley, zadzwoniłem do Agencji. Starego nie było. Powiedziałem jednemu z urzędników, o co chodzi, i poprosiłem, żeby przekazał wiadomość Staremu jak najszybciej. Kiedy wróciłem do San Francisco, zastałem wszystkich w Agencji, Alfreda Banbrocka z martwą jak kamień różowoszarą twarzą. Jego siwego i różowego starego adwokata. Pata Reddy'ego, rozpartego na fotelu, z nogami opartymi o drugi. Starego z jego dobrotliwymi oczyma za okularami w złotej oprawce i z łagodnym uśmiechem kryjącym fakt, że pięćdziesiąt lat pracy detektywa wyprało go z wszelkich uczuć. Nikt nie odezwał się słowem, gdy wszedłem. Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, najkrócej, jak mogłem. — Więc tą drugą kobietą... tą, która zabiła Rut, była?... Banbrock nie dokończył pytania. Nikt nie odpowiedział na nie. — Nie wiemy, co tam zaszło — rzekłem po chwili. — Pana córka pojechała tam z kimś, kogo nie znamy. Może już nie żyła, zanim się tam znalazła. Może ją... — Ale Mira! — Banbrock szarpał palcami kołnierzyk koszuli. — Gdzie jest Mira? Nie umiałem na to odpowiedzieć. Ani ja, ani nikt inny. — Jedzie pan teraz do Knob Valley? — zapytał. Nie było mi przykro, że nie mogłem jechać. — Nie. Mam tu co innego do roboty. Dam panu kartkę do szeryfa. Chcę, żeby się pan dobrze przyjrzał kawałkowi fotografii, który znalazł Włoch... może pan ją pamięta. Banbrock i jego adwokat wyszli. Reddy zapalił jedno ze swoich ohydnych cygar. — Znaleźliśmy samochód — rzekł Stary. — Gdzie był? — W Sacramento. Zostawiono go w warsztacie w piątek wieczorem albo w sobotę rano. Foley pojechał zająć się nim. A Reddy odkrył nowy ślad. Pat kiwnął głową poprzez dym. — Dziś rano przyszedł do nas właściciel lombardu — powiedział — z wiadomością, że Mira Banbrock i jeszcze jedna dziewczyna były u niego w zeszłym tygodniu i zastawiły mnóstwo rzeczy. Podały mu zmyślone nazwiska, ale on przysięga, że jedną z nich była Mira. Rozpoznał jej fotografię, gdy tylko zobaczył ją w gazecie. Towarzyszką jej nie była Rut, lecz jakaś drobna blondynka. — Pani Correll? — Aha. Ten zdzierca nie mógłby tego przysiąc, ale moim zdaniem taka jest odpowiedź. Część biżuterii należała do Miry, część do Rut, a część do jeszcze kogoś. To znaczy, że nie możemy na razie dowieść, iż należała do pani Correll... ale dowiedziemy. — Kiedy się to wszystko stało? — Upłynniły biżuterię w poniedziałek, przed wyjazdem. — Widziałeś się z Correllem? — Aha. Dużo się nagadałem, ale niewiele z niego wyciągnąłem. Mówił, że nie wie, czy jakaś biżuteria żony zginęła czy nie, i nic go to nie obchodzi. Należała do niej, mówił, więc żona mogła z nią zrobić, co chciała. Był trochę niemiły. Lepiej mi poszło z jedną z pokojówek. Powiedziała, że w zeszłym tygodniu trochę błyskotek pani Correll znikło. Podobno pożyczyła je swojej przyjaciółce. Jutro pokażę pokojówce te rzeczy z lombardu, może potrafi je zidentyfikować. Nic poza tym nie wiedziała... jeszcze tylko to, że pani Correll znikła na pewien czas z planu w piątek... w dzień wyjazdu Banbrockówien. — Co to znaczy, znikła z planu? — zapytałem. — Wyszła z domu późnym rankiem i wróciła dopiero o trzeciej w nocy. Mąż zrobił jej o to awanturę, ale nie chciała mu powiedzieć, gdzie była. To mi się podobało. Mogło coś znaczyć. — A poza tym — ciągnął Pat — Correll właśnie sobie przypomniał, że jego żona miała wuja w Pittsburghu, który zwariował w 1902 roku, i żyła w chorobliwym lęku przed chorobą umysłową. Często jakoby mawiała, że zabiłaby się, gdyby miała zwariować. Czy to nie miło z jego strony, że sobie wreszcie o tym przypomniał? Żeby wytłumaczyć jej śmierć? — Bardzo miło — przyznałem — ale to nam nic nie daje. Nawet nie świadczy, że on coś wie. Przypuszczam, że... — Do diabła z przypuszczeniami — rzekł Pat wstając i poprawiając kapelusz. — Nic mnie twoje przypuszczenia nie obchodzą. Idę do domu zjeść kolację, poczytać Pismo święte i położyć się spać. Chyba tak zrobił. W każdym razie wyszedł. Wszyscy mogliśmy spędzić następne trzy dni w łóżkach sądząc z korzyści, jakie nam przyniosło nasze uganianie. Żadne z odwiedzonych miejsc, żadna z odbytych rozmów nie wniosła do sprawy nic nowego. Byliśmy w ślepej uliczce. Dowiedzieliśmy się, że kabriolet locomobile zostawiła w Sacramento Mira Banbrock, a nie ktokolwiek inny, ale nie dowiedzieliśmy się, dokąd następnie się udała. Dowiedzieliśmy się, że część biżuterii zastawionej w lombardzie należała do pani Correll. Sprowadzono samochód z Sacramento. Pani Correll została pochowana. Gazety znalazły sobie inne tajemnice, a my z Patem Reddym grzebaliśmy i grzebali, inni czego nie mogli się dogrzebać. Następny poniedziałek przyniósł mi poczucie, że oto doszedłem do kresu moich możliwości. Mogłem już tylko siedzieć i czekać, aż Ogłoszenia, którymi oblepiliśmy całą Amerykę Północną, przyniosą jakieś rezultaty. Reddy został odkomenderowany do innych, nowszych zadań. Ja nie porzucałem tej sprawy, ponieważ Banbrock prosił, abym nie szczędził wysiłków, póki istnieje choćby cień nadziei. Ale do tego poniedziałku wyczerpałem wszelkie możliwości. Przed udaniem się do biura Banbrocka, aby mu oświadczyć, że jestem bezradny, wstąpiłem do Gmachu Sprawiedliwości zamienić z Patem Reddym ostatnie parę słów na temat sprawy, przed złożeniem jej do grobu. Siedział schylony nad biurkiem pisząc jakiś raport. — Jak się masz! — powitał mnie odsuwając raport i obsypując go popiołem z cygara. — Jak ci idzie z tą sprawą Banbrocka? — Wcale mi nie idzie — przyznałem się. — Aż się wierzyć nie chce, że mając w ręku taką kupę danych, utknęliśmy w martwym punkcie! Musi być przecież jakieś rozwiązanie. Potrzeba pieniędzy przed jednym i drugim nieszczęściem, u Banbrocków i Correllów, samobójstwo pani Correll, kiedy ją zapytałem o dziewczęta, fakt, że spaliła jakieś rzeczy przed śmiercią, i spalenie jakichś rzeczy tuż przed lub zaraz po śmierci Rut Banbrock. — Może cały kłopot w tym — zasugerował Pat — że ty nie jesteś dobrym detektywem. — Może. Po tej jego obelżywej uwadze paliliśmy kilka chwil w milczeniu. — Bo rozumiesz — rzekł w końcu Pat — między zniknięciem Ban-brockówien i śmiercią jednej z nich a śmiercią pani Correll wcale nie musi istnieć żaden związek. — Może nie musi. Ale na pewno jest związek między zniknięciem Banbrockówien i śmiercią jednej z nich. Zanim to się stało, istniał związek... w lombardzie.., między postępowaniem Banbrockówny i pani Correll. Jeśli on na tym polega, wówczas..i — urwałem, bo w głowie mi się nagle zaroiło od pomysłów. — Co się stało? — spytał Pat. — Zamurowało cię? — Słuchaj! — Byłem pełen entuzjazmu. — Wiemy, co się stało z trzema związanymi z sobą kobietami. Gdyby tak móc dołączyć jeszcze kilka do tego wianuszka... potrzebne mi nazwiska i adresy wszystkich kobiet i dziewcząt w San Francisco, które w ciągu minionego roku popełniły samobójstwa, zostały zamordowane lub znikły bez wieści. — Myślisz, że to jest hurtowy interes? — Myślę, że im więcej osób zdołamy powiązać, tym więcej uzyskamy tropów do prześledzenia. A przecież wszystkie nie mogą prowadzić do nikąd. Sporządźmy taką listę, Pat! Straciliśmy na jej sporządzenie całe popołudnie i większą część nocy. Lista była ogromna. Wyglądała jak część książki telefonicznej. Dużo się dzieje w mieście w ciągu roku. Część dotycząca zaginionych żon i córek była największa, potem szły samobójstwa, ale nawet najmniejsza — dotycząca zabójstw — wcale nie była krótsza. To co policja wiedziała o nich i ich motywach, pozwoliło nam na wy- kreślenie nazwisk tych osób, które nie mogły być w żaden sposób związane z interesującą nas sprawą. Pozostałe podzieliliśmy na dwie grupy: o bardziej lub mniej prawdopodobnych z nią powiązaniach. Nawet wtedy ta pierwsza grupa była liczniejsza, niż oczekiwałem lub się spodziewałem. Było w niej sześć samobójstw, trzy morderstwa i dwadzieścia jeden zaginięć. Reddy miał co innego do roboty. Wetknąłem listę do kieszeni i zacząłem odwiedzać ludzi. Przez cztery dni pracowałem nad tą listą. Odnajdywałem, wypytywałem i przesłuchiwałem przyjaciół i krewnych kobiet i dziewcząt z listy. Wszystkie moje pytania zmierzały do tego samego. Czy dana osoba znała Mirę Banbrock? Rut? Panią Correll? Czy przed śmiercią lub zniknięciem potrzebowała pieniędzy? Czy przed śmiercią lub zniknięciem coś zniszczyła. Czy znała którąś z innych kobiet na liście?\ Trzy razy otrzymałem odpowiedź twierdzącą. Sylwia Varney, dwudziestoletnia dziewczyna, która popełniła samobójstwo 5 października, podjęła z banku sześćset dolarów na tydzień przed śmiercią. Nikt z rodziny nie umiał powiedzieć, co zrobiła z pieniędzmi. Przyjaciółka Sylwii Varney, Ada Youngman, dwudziestokilkuletnia zamężna kobieta, 2 grudnia zaginęła bez wieści i do tej pory nie została odnaleziona. Sylwia była u pani Youngman w domu na godzinę przed swoją śmiercią. Pani Dorota Sawdon, młoda wdowa, zastrzeliła się 13 grudnia w nocy. Nie znaleziono nawet śladu po pieniądzach, które zostawił jej mąż, ani po funduszach klubu, którego była skarbniczką. Nie znaleziono również grubego listu, wręczonego jej przez pokojówkę w poprzednie popołudnie. Związek tych trzech kobiet ze sprawą Banbrock — Correll był dosyć luźny. Żadna z nich nie uczyniła niczego, czego by nie uczyniło dziewięć na dziesięć' kobiet, które popełniają samobójstwo lub uciekają z domu. Ale kłopoty wszystkich trzech nasiliły się w ciągu minionych kilku miesięcy... — i wszystkie trzy zajmowały podobną jak pani Correll i Banbrockówny pozycję społeczną i finansową. Doszedłszy do końca listy bez rezultatów, wróciłem do tych trzech kobiet. Miałem nazwiska i adresy sześćdziesięciorga dwojga przyjaciół Ban-brockówien. Zabrałem się do sporządzania podobnego katalogu odnośnie do trzech kobiet, które usiłowałem włączyć do gry. Nie musiałem robić tego wszystkiego sam. Na moje szczęście kilku agentów nie miało akurat wtedy nic innego do roboty. Dogrzebaliśmy się czegoś. Pani Sawdon znała Raymonda Elwooda. Sylwia Varney też znała Raymonda Elwooda. Nic nie wskazywało na to, że i pani Youngman go znała, ale i nic tego nie wykluczało. Bardzo się przyjaźniła z Sylwią. Rozmawiałem już z Raymondem Ełwoodem w związku ze sprawą Banbrockówien, ale nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi. Uznałem go za jednego z tych ugrzecznionych, gładko przylizanych młodych ludzi, z których tak wielu jest notowanych na policji. Wróciłem teraz do niego z pełnym zainteresowaniem. Wynik okazał się ciekawy. Jak już mówiłem, Ełwood miał biuro pośrednictwa handlu nieruchomościami przy Montgomery Street. Nie zdołaliśmy natrafić na ślad istnienia choćby jednego klienta tego biura. Elwood mieszkał samotnie w Sunset District. Zajmował to mieszkanie zaledwie od dziesięciu miesięcy, ale też nie mogliśmy dokładnie ustalić, kiedy się wprowadził. Najwyraźniej nie miał żadnych krewnych w San Francisco. Należał do kilku modnych klubów. Napomykano coś niejasno o jego „dobrych powiązaniach na Wschodzie. Szastał pieniędzmi. Nie mogłem sam śledzić Elwooda, ponieważ ostatnio go przesłuchiwałem. Dick Foley zrobił to za mnie. Przez pierwsze trzy dni, kiedy Dick go śledził, Elwood rzadko bywał w swoim biurze. Rzadko też odwiedzał dzielnicę bankową. Chodził natomiast do swoich klubów, tańczył, pił herbatę i tak dalej, i każdego dnia bywał w pewnym domu na Te-legraph Hill. Pierwszego popołudnia udał się tam z wysoką, jasnowłosą dziewczyną z Burlingame. Drugiego dnia, wieczorem, z pulchną młodą kobietą, która wyszła z domu przy Broadwayu. Trzeciego wieczoru z bardzo młodziutką dziewczyną, która prawdopodobnie mieszkała w tym samym domu, co on. Zwykle Elwood i jego towarzyszka spędzali w domu na Telegraph Hill od trzech do czterech godzin. W czasie, gdy Dick dom ten obserwował, wchodzili tam i wychodzili inni ludzie — wszyscy wyraźnie zamożni. Wspiąłem się na- Telegraph Hill, żeby się dobrze przyjrzeć temu domowi. Był to wielki drewniany dom koloru jajecznicy. Stał niepewnie nad wysoką skarpą, gdzie niegdyś wybrano kamień. Wyglądał, jakby się szykował do szusu po dachach daleko w dole. Nie miał bezpośrednich sąsiadów. Dojście do niego było osłonięte krzakami i drzewami. Poświęciłem tej części wzgórza kawał rzetelnej roboty odwiedzając wszystkie domy w odległości strzału od żółtego. Nikt o nim ani o jego mieszkańcach nic nie wiedział. Mieszkańcy Wzgórza nie są specjalnie ciekawi — prawdopodobnie dlatego, że w większości sami mają coś do ukrycia. Moje wspinanie po wzgórzu nie dało mi nic, póki się nie dowiedziałem, kto jest właścicielem żółtego domu. Była nim firma, której powiernictwem zajmowała się Spółka Powiernicza West Coast. Przeniosłem więc dochodzenie na tę spółkę powierniczą i dowiedziałem się, że przed ośmioma miesiącami dom wydzierżawił Raymond ElWood występujący w imieniu klienta nazwiskiem T. F. Maxwell. Nie mogliśmy znaleźć Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by znał Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć żadnych dowodów, że Maxwell jest czymś więcej niż nazwiskiem. Jeden z agentów poszedł do żółtego domu na wzgórzu i dzwonił do drzwi z pół godziny, lecz nikt mu nie otworzył. Nie ponowiliśmy tej próby, aby nie wzniecać za wiele hałasu na tym etapie. Wybrałem się drugi raz na wzgórze, w poszukiwaniu mieszkania. Nie znalazłem nic tak blisko, jakbym chciał, ale udało mi się wynająć trzypokojowe mieszkanie, z którego można było obserwować dojście do żółtego domu. Stanęliśmy tam z Dickiem obozem — a także z Patem Reddym, gdy nie miał innych obowiązków — i patrzyliśmy, jak samochody skręcają w osłoniętą alejkę wiodącą do domu koloru jajecznicy. Przyjeżdżały popołudniami i wieczorami. W większości wiozły kobiety. Nie zobaczyliśmy nikogo, kto mógłby być mieszkańcem tego domu. Elwood przyjeżdżał codziennie, raz sam, kiedy indziej z kobietami, których twarzy nie mogliśmy zobaczyć z naszego okna. Kazaliśmy śledzić niektórych gości. Wszyscy bez wyjątku byli bardzo zamożni i często należeli do najwyższych kręgów towarzyskich. Nie nagabywaliśmy nikogo z nich. Nawet najlepiej obmyślany pretekst może zepsuć całą robotę, zwłaszcza gdy działa się na ślepo. Trzy dni czegoś takiego... i wreszcie uśmiech szczęścia. Był wczesny wieczór, tuż po zmroku. Pat Reddy zadzwonił, że miał służbę przez dwa dni i jedną noc, więc będzie ją odsypiał dwadzieścia cztery godziny. Siedzieliśmy z Dickiem przy oknie naszego mieszkania obserwując samochody, które skręcały do żółtego domu, i zapisywaliśmy ich numery, gdy przejeżdżały przez błękitnobiałą plamę światła lampy łukowej tuż pod oknem. Jakaś kobieta szła drogą pod górę. Była wysoka, mocno zbudowana. Twarz miała zakrytą ciemną woalką, lecz nie aż tak ciemną, by zaraz dać wszystkim do zrozumienia, że chce ukryć rysy twarzy. Szła koło naszego mieszkania, po przeciwnej stronie drogi. Nocny wiatr znad Pacyfiku poskrżypywał sklepowym szyldem na dole i bujał lampą łukową na słupie. Kobieta wyszła zza osłony naszego budynku i wpadła w podmuch wiatru. Płaszcz i spódnica oplotły się wokół niej. Odwróciła się tyłem do wiatru przytrzymując ręką kapelusz. Woalka sfrunęła z jej twarzy. Ta twarz była twarzą z fotografii — twarzą Miry Banbrock. Dick rozpoznał ją wraz ze mną. — Nasza zguba! — wykrzyknął zrywając się na nogi. — Czekaj — powiedziałem. — Ona idzie do tej meliny na skraju wzgórza. Niech sobie idzie. Pójdziemy za nią, jak wejdzie do środka. To będzie dobry pretekst, żeby przeszukać dom. Wszedłem do sąsiedniego pokoju, gdzie był telefon, i wykręciłem numer Pata Reddy'ego. , — Nie poszła tam — krzyknął Dick od okna. — Minęła alejkę. — Leć za nią! — rozkazałem. — To nie ma sensu! Co się z nią stało? — Czułem się niemal oburzony. — Musi tam wejść! Idź za nią. Znajdę cię, tylko dam znać Patowi. Dick wyszedł. Słuchawkę podniosła żona Pata. Przedstawiłem się. — Może pani zrzucić Pata z łóżka i przysłać go do mnie? On wie, gdzie jestem. Proszę mu powiedzieć, że jest mi natychmiast potrzebny. — Zrobię to — obiecała. — Będzie tam za dziesięć minut... gdziekolwiek to jest. Wyszedłem na drogę i zacząłem szukać Dicka i Miry Banbrock. Nigdzie ich nie widziałem. Minąłem zarośla zasłaniające żółty dom i poszedłem dalej, okrążając kamienną alejkę po lewej ręce. Ani śladu po obojgu. Zawróciłem akurat w porę, żeby zobaczyć Dicka wchodzącego do naszego domu. Pospieszyłem z powrotem. — Jest w środku — powiedział, gdy go dogoniłem. — Poszła drogą, potem przez krzaki, na skraj urwiska i wśliznęła się przez piwniczne okienko. Świetnie. Z zasady im bardziej wariacko się zachowują ludzie, których śledzisz, tym bliższy jesteś końca swoich zmartwień. Reddy przyjechał zaledwie parę minut po czasie, który wyznaczyła jego żona. Wszedł dopinając na sobie ubranie. — Co, u diabła, powiedziałeś Althei? — warknął do mnie. — Kazała mi włożyć płaszcz na piżamę, resztę ubrania wrzuciła do samochodu i musiałem ubierać się po drodze. — Pozwól, że będę z tobą płakał później — zlekceważyłem jego żale. — Mirą Banbrock przed chwilą weszła do żółtego domu przez piwniczne okno. Elwood jest tam od godziny. Kończmy tę sprawę. Pat jest roztropny. — Powinniśmy mieć nakaz — wzbraniał się. — Oczywiście — przyznałem mu rację — ale możesz zająć się tym później. Po to tutaj jesteś. Policja powiatowa Contra Costa jej szuka... żeby ją oskarżyć o morderstwo. To cała wymówka, jakiej nam potrzeba, żeby wejść do tej meliny. Idziemy tam po nią. Jeżeli przypadkiem trafimy na coś innego, to tym lepiej. Pat skończył dopinać guziki kamizelki. — No dobrze już, dobrze! — rzekł cierpko. — Niechaj będzie po twojemu. Ale jak mnie wyleją za tę bezprawnie przeprowadzoną rewizję, będziesz mi musiał dać pracę w tej twojej agencji łamania prawa. — Zgoda — powiedziałem, po czym zwróciłem się do Foleya. — Ty będziesz musiał zostać na zewnątrz, Dick. Uważaj na uciekinierów. Nikomu nie wchodź w drogę, ale jak zobaczysz Banbrockównę, nie odstępuj jej na krok. — Spodziewałem się — jęknął Dick. — Ilekroć szykuje się jakaś zabawa, ja zawsze muszę tkwić na rogu ulicy! Pat Reddy i ja poszliśmy prosto osłoniętą krzakami alejką do frontowych drzwi żółtego domu i zadzwoniliśmy. Drzwi otworzył ogromny Murzyn w czerwonym fezie, czerwonej jedwabnej kurtce włożonej na jedwabną koszulę w czerwone paski, w czerwonych spodniach żuawa i czerwonych pantoflach. Wypełniał sobą całe drzwi na tle czerni hallu za plecami. — Jest pan Maxwell? — zapytałem. Murzyn potrząsnął głową i powiedział coś w nie znanym mi języku. — A pan Elwood? Znowu potrząsnął głową i znów powiedział coś niezrozumiale. — No to zobaczymy, kto jest. Z galimatiasu nic dla mnie nie znaczących słów wyłowiłem trzy zniekształcone angielskie, w których się domyśliłem: „pana", „domu" i „nie ma". Drzwi zaczęły się przymykać. Przytrzymałem je nogą. Pat błysnął swoją odznaką policyjną. Murzyn, chociaż nie mówił po angielsku, świetnie się znał na odznakach policyjnych. Tupnął w podłogę za sobą. W głębi domu zabrzmiał ogłuszająco gong. Murzyn naparł całym ciężarem na drzwi. Zaparłszy się mocno nogą, którą blokowałem drzwi, okręciłem się i przechyliłem w stronę Murzyna. Hakiem z dołu, od biodra, wyrżnąłem go w brzuch. Reddy pchnął drzwi i wtargnęliśmy do hallu. — O rany! — wydyszał Murzyn z niezłym wirgińskim akcentem — aleś mnie zdzielił, ty gruby konusie! Minęliśmy go idąc w głąb hallu, który był pogrążony w mroku. . Zatrzymałem się namacawszy nogami schody. Na górze rozległ się wystrzał rewolwerowy. Chyba strzelano do nas. Ale nie trafiono. — Na górę, chłopcze! — wrzasnął mi Reddy do ucha. Pobiegliśmy schodami na górę. Nie znaleźliśmy człowieka, który do nas strzelał. U szczytu schodów znajdowały się zamknięte drzwi. Reddy wyważył je swoim wielkim cielskiem. Znaleźliśmy się w blasku błękitnawego światła. Pokój był wielki, cały w złocie i purpurze. Poprzewracane meble, zmięte dywany. Przy drzwiach w drugim końcu leżał szary pantofel. Na środku pokoju zielona suknia jedwabna. W pokoju nie było nikogo. Pobiegłem z Patem na wyścigi do drzwi za zasłoną, przy których leżał pantofel. Nie były zamknięte na klucz. Reddy otworzył je na oścież. Ujrzeliśmy w kącie trzy skulone dziewczyny i mężczyznę, wszyscy czworo mieli wystraszone twarze. Żadne z nich nie było Mirą Banbrock, Raymondem Elwoodem ani nikim nam znanym. Przyjrzawszy się im, szybko przestaliśmy zwracać na nich uwagę. Przyciągnęły ją otwarte drzwi po drugiej strome. Za drzwiami mieścił się niewielki pokoik. Panował w nim chaos. Ten mały pokoik był wypełniony, załadowany ludzkimi ciałami. Żywymi ciałami, kłębiącymi się, drgającymi. Stanowił jakby lejek, do którego spływali mężczyźni i kobiety. Kłębili się hałaśliwie przy okienku, które było jak wylot lejka. Mężczyźni i kobiety, młodzi ludzie i dziewczyny, wszyscy krzyczeli, szamotali się, cisnęli, zmagali. Niektórzy nie mieli na sobie nic. — Przebijemy się i zablokujemy okno! — wrzasnął mi Pat do ucha. — Diabła... — zacząłem mówić, ale on już się wdarł w to kłębowisko. Ruszyłem za nim. Nie zamierzałem blokować okna. Chciałem ocalić Pata przed jego własną głupotą. Nawet pięciu ludzi nie zdołałoby się przebić przez to wrące kłębowisko maniaków. Nawet dziesięciu nie potrafiłoby ich oderwać od tego okna. Pat, mimo że jest ogromny, leżał na ziemi, kiedy do niego dobrnąłem. Na wpół rozebrana dziewczyna, prawie dziecko, deptała mu po twarzy ostrymi obcasami. Ręce, nogi okładały gQ całego. Uwolniłem go tłukąc lufą rewolweru pb t%varzach i rękach... odciągnąłem w tył. — Miry tu nie ma! — wrzasnąłem mu do ucha, pomagając się pod nieść. — Elwooda też! Nie miałem pewności, ale ich nie widziałem, poza tym wątpiłem, że będą w tym tłoku. Dzicz, która rzuciła się znowu do okna nie zwracając zupełnie na nas uwagi, kimkolwiek była, nie należała na pewno do wtajemniczonych. Była tłuszczą, wśród której nie powinni znajdować się przywódcy. — Sprawdzimy inne pokoje! — wrzasnąłem znowu. — Tych ludzi nie chcemy. Pat potarł pokiereszowaną twarz wierzchem dłoni i roześmiał się. — Ja już ich na pewno nie chcę — rzekł. Wróciliśmy na podest, skąd przyszliśmy. Nie napotkaliśmy nikogo. Mężczyzna i dziewczęta, którzy byli w sąsiednim pokoju, gdzieś znikli. U szczytu schodów przystanęliśmy. Nie słyszeliśmy żadnych odgłosów, prócz słabej z tego miejsca wrzawy podnoszonej przez cisnących się do okna wariatów. Na dole zamknęły się z trzaskiem jakieś drzwi. Ktoś, wyrosły nagle jak spod ziemi, ugodził mnie z tyłu, rozpłaszczył na podeście. Poczułem na policzku dotyk jedwabiu. Krzepka dłoń sięgnęła mi do gardła. Zgiąłem rękę tak, że trzymany w dłoni pistolet dotykał na płask mojego policzka. Modląc się o całość własnego ucha pociągnąłem języczek spustowy. Policzek zapiekł ogniem. W głowie mi huczało, jakby miała pęknąć. Jedwab ześliznął się. Pat dźwignął mnie na nogi. Ruszyliśmy schodami w dół. Świst! Coś przemknęło koło mojej twarzy, rozwiewając włosy. Tysiące odłamków szkła, porcelany, tynku eksplodowało u moich stóp. Uniosłem równocześnie głowę i pistolet. Obleczone czerwonym jedwabiem ramiona Murzyna były jeszcze rozpostarte nad balustradą. Posłałem mu dwie kule. Pat też posłał dwie.. Murzyn kiwnął się przez barierkę. Runął na nas z wyciągniętymi przed siebie rękami — łabędzi skok nieboszczyka. Czmychnęliśmy po schodach. Padając zatrząsł całym domem, ale już nie patrzyliśmy na niego. Uwagę naszą zajęła gładka, przylizana głowa Raymonda Elwooda. W świetle padającym z góry ukazała się na jeden ukradkowy ułamek sekundy zza słupka balustrady u stóp schodów. Ukazała się i znikła. Pat Reddy, bliższy niż ja poręczy, przesadził ją i opadł w czerń w dole. Dwoma susami znalazłem się u stóp schodów, chwyciwszy się słupka zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i skoczyłem w nagle hałaśliwy mrok hallu. Wyrżnąłem w niewidoczną ścianę. Odbiwszy się od przeciwległej wpadłem do pokoju, gdzie panująca za firankami szarość wydawała się istnym blaskiem dnia po ciemnościach hallu. Pat Reddy stał trzymając się jedną ręką oparcia, a drugą przyciskając brzuch. Twarz miał mysio szarą. Oczy udręczone, szkliste. Wyglądał jak człowiek, którego kopnięto.; Spróbował się uśmiechnąć, ale mu się nie udało. Wskazał ruchem głowy w głąb domu. Wróciłem tam. W małym korytarzyku znalazłem Raymonda Elwooda. Łkając szarpał jak szalony klamkę zamkniętych drzwi. Twarz miał białą jak kreda z najwyższego przerażenia. Zmierzyłem wzrokiem dzielącą nas odległość. Odwrócił się w chwili, gdy skoczyłem. Włożyłem wszystkie siły w uderzenie rewolwerem z góry... Tona mięsa i kości spadła na moje plecy. Wyrżnąłem w ścianę tracąc oddech, na miękkich nogach, chory. Ścisnęły mnie ramiona w czerwonym jedwabiu, zakończone brązowymi dłońmi. Czyżby tu był cały pułk tych barwnie odzianych Murzynów, myślałem, czy też bez przerwy zderzam się z tym samym? Ten nie zostawił mi dużo czasu do myślenia. Był wielki. Silny. Nie zdradzał dobrych zamiarów. Rękę z pistoletem miałem przyciśniętą płasko do boku, wyprostowaną. Próbowałem postrzelić Murzyna w nogę. Nie trafiłem. Spróbowałem jeszcze raz. Murzyn odsunął nogę. Przekręciłem się w jego uchwycie, stając do niego bokiem. Elwood naparł na mnie z drugiej strony. Murzyn pchał mnie w tył, zginając mi kręgosłup w harmonijkę. Walczyłem, aby utrzymać sztywne kolana. Za wielki jednak ciężar mnie przygniatał. Kolana mi się zgięły. Moje ciało odgięło się do tyłu. W drzwiach zakołysała się sylwetka Pata Reddy, ukazała się ponad ramieniem Murzyna świetlista niczym Archanioł GabrieL, Twarz Pata była szara z bólu, lecz oczy miał przytomne. W prawej dłoni trzymał pistolet. Lewą wyciągał sprężynę z tylnej kieszeni. Spuścił sprężynę na ogolony łeb Murzyna. Murzyn puścił mnie potrząsając głową. Pat zdążył go uderzyć jeszcze raz, nim Murzyn zwarł się z nim... uderzył Murzyna prosto w twarz, lecz nie zdołał go obezwładnić. Szarpnąwszy uwolnioną rękę z pistoletem w górę przewierciłem kulą pierś Elwooda, który osunął się po mnie na podłogę. Murzyn przyparł Pata do ściany, dając mu się dobrze we znaki. Jego szerokie czerwone plecy były świetnym celem.' Zużyłem już pięć z sześciu kul w magazynku. Miałem naboje w kieszeni, lecz ładowanie wymaga czasu. Wysupłałem się z osłabłych ramion Elwooda i zabrałem za Murzyna. Miał wałek tłuszczu w miejscu, gdzie czaszka łączy/się z szyją. Kiedy uderzyłem w to miejsce na płask pistoletem po raz trzeci, zwalił się z nóg pociągając Pata za sobą. Odtoczyłern go na bok. Jasnowłosy detektyw — teraz już nie bardzo jasnowłosy — wstał z podłogi. W końcu korytarza były otwarte drzwi wiodące do kuchni. Podeszliśmy z Patem do tych, z którymi się szarpał Elwood. Były wykonane bardzo solidnie i miały porządny zamek. Sprzągłszy się uderzyliśmy w nie połączonym ciężarem stu osiemdziesięciu kilogramów. Zadrżały, ale nie puściły. Uderzyliśmy jeszcze raz. Lekko się naddały. Jeszcze raz. Drzwi' ustąpiły. Wpadliśmy w nie... turlając się, tocząc po schodach... i zatrzymaliśmy się na cementowej podłodze. Pat wrócił do życia pierwszy. — Jesteś piekielny akrobata — rzekł. — Złaź mi z karku! Wstałem. On wstał również. Wyglądało na to, że spędzimy cały wieczór na padaniu i podnoszeniu się z podłogi. Namacałem kontakt przy ramieniu. Zapaliłem światło. Jeżeli wyglądałem choć trochę jak Pat, to wyglądaliśmy obaj koszmarnie. Był potłuczony i brudny, i miał niewiele na sobie, aby to ukryć] Niemiło mi było na niego patrzeć, więc rozejrzałem się po suterenie, w której się znajdowaliśmy. W głębi stał piec do centralnego, kosze z węglem i stos drewna. Od frontu korytarz i drzwi do pomieszczeń, usytuowanych identycznie jak na górze. Pierwsze drzwi były zamknięte na klucz, ale zaraz puściły i wpadliśmy do ciemni fotograficznej. Drugie były otwarte i prowadziły do laboratorium chemicznego z retortami, probówkami, palnikami i małą kolumną rektyfikacyjną. Pośrodku stał krągły piecyk żelazny. W pomieszczeniu nie było nikogo. Wyszliśmy na korytarz i podeszliśmy do trzecich drzwi. Bez specjalnego entuzjazmu. Wyglądało na to, że nic w tej suterenie nie znajdziemy. Tracimy tylko czas. Powinniśmy zostać na górze. Spróbowałem drzwi. Ani drgnęły. Naparliśmy na nie całym ciężarem, na próbę. Nic. — Zaczekaj. Pat podszedł do stosu drewna w głębi i wrócił z siekierą. Uderzył z rozmachem w drzwi, odłupując kawał drewna. W powstałym otworze zalśniły srebrzyste iskierki blasku. Drzwi były od wewnątrz pokryte płytą żelazną lub stalową. Pat opuścił siekierę i oparł się na toporzysku. — Teraz kolej na ciebie. Nie miałem żadnego innego pomysłu, jak zaproponować: — Ja zostanę tutaj, a ty leć na górę zobaczyć, czy nie pokazał się który z twoich gliniarzy. To zakazana dziura, ale ktoś mógł dać znać na komendę. Sprawdź, czy nie dałoby się dostać jakoś inaczej do tego pomieszczenia... może przez okno... albo znajdź kogoś do pomocy, żebyś my mogli wyważyć te drzwi. Pat zwrócił się ku schodom. Zatrzymał go jakiś dźwięk... trzask odsuwanych rygli z drugiej strony drzwi. Jednym skokiem znalazł się u jednej framugi, ja zaś u drugiej. Drzwi zaczęły wolno się uchylać. Za wolno. Kopniakiem otworzyłem je na oścież. Wpadliśmy po tym moim kopie obaj do środka. Pat zawadził ramieniem jakąś kobietę. Zdążyłem ją pochwycić, aby nie upadła. Pat zabrał jej pistolet. Postawiłem ją na nogach. Miała twarz białą jak papier. Była to Mira Banbrock, ale bez krzty tej męskości, jaka przeglądała z fotografii i opisów. Podtrzymując ją jednym ramieniem... którym również blokowałem jej ręce... rozglądałem się po pomieszczeniu. Był to mały pokoik o ścianach z pomalowanego na brązowo metalu. Na podłodze leżał śmieszny martwy człowieczek. Człowieczek w mocno dopasowanym ubraniu z czarnego jedwabiu i aksamitu. Czarna aksamitna kurtka i pumpy, czarne jedwabne pończochy i czapeczka, czarne lakierki. Twarz miał drobną, starą i kościstą, lecz gładką jak kamień, bez choćby jednej zmarszczki. W bluzce zapiętej wysoko pod szyję widniała dziura. Ciekła z niej wolniutko krew. Wygląd podłogi wokół wskazywał na to, że krwawienie jeszcze niedawno było szybsze. Za nim widniał otwarty sejf. Na podłodze leżały papiery, jakby ktoś przechylił sejf, aby je z niego wysypać. Dziewczyna poruszyła się w moim uchwycie. — Ty go zabiłaś? — spytałem. — Tak — odparła tak słabo, że ktoś stojący dalej niż o metr już by tego nie usłyszał. — Dlaczego? Znużonym ruchem głowy odrzuciła krótkie brązowe włosy z oczu. — Czy to nie wszystko jedno? — spytała. — Zabiłam. — Nie wszystko jedno — powiedziałem puszczając ją i podchodząc do drzwi, aby je zamknąć. Ludzie zazwyczaj mówią swobodniej w pokoju za zamkniętymi drzwiami. — Pracuję dla pani ojca. Pan Reddy jest detektywem policyjnym. Żaden z nas nie może oczywiście łamać jakichkolwiek praw, ale jeżeli nam powiesz, o co chodzi, może ci jakoś pomożemy. — Pracuje pan dla ojca? — dopytywała się. — Tak. Zaangażował mnie, abym was odnalazł, kiedy zniknęłyście z siostrą. Znaleźliśmy twoją siostrę i... Jej twarz, oczy i głos nagle ożywiły się. — Ja nie zabiłam Rut! — wykrzyknęła. — Gazety kłamały! Ja jej nie zabiłam! Nawet nie wiedziałam, że miała rewolwer. Nie wiedziałam! Jechałyśmy, aby się ukryć przed... wszystko jedno! Zatrzymałyśmy się w lesie, żeby spalić te... takie tam rzeczy. I wtedy dopiero dowiedziałam się, że miała rewolwer. Rozmawiałyśmy już wcześniej o samobójstwie, ale wyperswadowałam jej... myślałam, że wyperswadowałam... aby tego nie robiła. Próbowałam zabrać jej rewolwer, ale nie zdołałam. Zastrzeliła się, kiedy usiłowałam go jej zabrać. Chciałam ją powstrzymać. Nie zabiłam jej! To już było coś. — A potem? — zachęcałem, aby mówiła dalej. — A potem pojechałam do Sacramento, zostawiłam tam samochód i wróciłam do San Francisco. Rut mówiła mi, że napisała list do Raymonda Elwooda. Powiedziała mi o tym, zanim wyperswadowałam jej samobójstwo... poprzednim razem. Próbowałam zabrać ten list od Raymonda. Napisała mu, że się zabije. Chciałam zabrać od niego ten list, ale powiedział, że oddał go Hadorowi. Więc przyszłam dziś wieczorem tutaj. Ledwie znalazłam ten list, kiedy na górze wybuchł straszny hałas. Potem wszedł Hador i znalazł mnie tutaj. Zaryglował drzwi. I... zastrzeliłam go z rewolweru, który był w sejfie. Zabiłam go, kiedy był odwrócony, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Musiałam tak zrobić, bo inaczej bym nie mogła. — Mówisz, że zabiłaś go, chociaż ani ci nie groził, ani cię nie zaatakował? — spytał Pat. — Tak. Bałam się go, bałam się pozwolić mu mówić. Nienawidziłam go. Nie było rady. Musiało się tak stać. Gdyby zaczął mówić, nie mogłabym strzelić. On... on by mi nie pozwolił. — Kto to był, ten Hador? — zapytałem. Jej wzrok powędrował w bok od nas, na ściany, sufit, na tego śmiesznego człowieczka na podłodze. — On był... — Odchrząknęła i zaczęła od nowa ze wzrokiem utkwionym w podłogę u swoich stóp. — Pierwszy raz przyprowadził nas tu Raymond Elwood. Wydało nam się to zabawne. Ale Hador to diabeł wcielony. Potrafił wmówić ludziom wszystko. Musieli mu wierzyć. Mówił, co chciał, a ludzie wierzyli. Może byliśmy pod działaniem narkotyków. Zawsze dawano do picia takie ciepłe, niebieskawe wino. Musiało być narkotyzowane. Nie moglibyśmy robić tych wszystkich rzeczy, gdy by nie było. Nikt by ich nie robił... Nazywał siebie kapłanem... kapłanem bogini Alzoa. Uczył wyzwalania ducha z więzów ciała poprzez... Głos jej się załamał. Zadrżała. — To było okropne! — mówiła po chwili dalej w ciszy, którą zarezerwowaliśmy z Patem dla niej. — Ale wszyscy mu wierzyli. W tym cała rzecz. To, czego nauczał, nie mogło być prawdziwe. Ale mówił, że jest, więc mu wierzyli. Albo może... nie wiem... może udawaliśmy, że mu wierzymy, bo byliśmy zwariowani i pod działaniem narkotyku. Ciągle tu przychodziliśmy, tygodniami, miesiącami, nim powstrzymał nas wstręt. Przestałyśmy przychodzić, Rut, ja... i Irma. I wtedy przekonałyśmy się, kim był. Zażądał pieniędzy... jeszcze więcej pieniędzy, niż mu płaciłyśmy, kiedy wierzyłyśmy.., lub udawałyśmy, że wierzymy..: w jego kult. Nie mogłyśmy dać mu pieniędzy, których żądał. Powiedziałam, że nie damy. Przysłał nam wówczas fotografie... nasze fotografie... zrobione w czasie naszego... naszych wizyt tutaj. To były fotografie... których nie dałoby się wytłumaczyć. Fotografie prawdziwe! Wiedziałyśmy, że są prawdziwe! Co miałyśmy zrobić? Powiedział, że pośle odbitki naszemu ojcu, wszystkim przyjaciołom, znajomym... jeżeli nie zapłacimy. Co mogłyśmy zrobić? Musiałyśmy płacić. Zdobywałyśmy jakoś pieniądze. I płaciłyśmy... cpraz to więcej i więcej. Aż wreszcie nie miałyśmy więcej... nie mogłyśmy więcej zdobyć. Nie wiedziałyśmy, co robić! Nie mogłyśmy nic zrobić, a Rut i Irma postanowiły... popełnić samobójstwo. Ja też o tym myślałam. Ale przekonywałam Rut, żeby tego nie robiła. Powiedziałam, że wyjedziemy. Zabiorę ją stąd... i będzie bezpieczna. A potem... potem... to! Umilkła wciąż patrząc w podłogę. Spojrzałem znów na martwego człowieczka, niesamowitego w czarnej mycce i ubraniu. Krew przestała już ciec z rany. Nietrudno było złożyć te fragmenty w obraz. Samozwańczy kapłan jakiegoś kultu, Hador, urządzający orgię pod przykrywką obrzędów religijnych. Jego wspólnik, Elwood, sprowadzający mu kobiety z dobrych, zamożnych rodzin. Odpowiednio oświetlony pokój do zdjęć z ukrytej kamery. Składki nowo nawróconych, dopóki pozostawali wierni kultowi. Później szantaż... za pomocą fotografii. Spojrzałem na Pata Reddy. Patrzył skrzywiony na martwego człowieka. Z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos. ->- Masz list, który twoja siostra napisała do Elwooda? — spytałem dziewczynę. Uniosła dłoń do piersi i usłyszałem szelest papieru. — Tak. — Czy jest w nim wyraźnie powiedziane, że zamierza popełnić samobójstwo? — Tak. — To chyba załatwia sprawę, jak chodzi o powiat Contra Costa — powiedziałem do Pata. Skinął poobtłukiwaną głową. — Powinno — zgodził się. — Gdyby nawet nie miała tego listu, pewnie nie mogliby jej udowodnić morderstwa. Ponieważ go ma, nie oddadzą sprawy do sądu. To pewne. A druga rzecz, nie będzie miała żadnych kłopotów w związku z tą strzelaniną. Nie tylko, że nic jej w sądzie nie zrobią, ale jeszcze podziękują. Mira Banbrock cofnęła się nagle przed Patem, jakby ją uderzył w twarz. Poczułem się teraz w pełni człowiekiem zatrudnionym przez jej ojca. Rozumiałem, co ona teraz czuje. Zapaliłem papierosa i przyjrzałem się brudnej i zakrwawionej twarzy Pata. To przyzwoity facet. — Słuchaj, Pat — zacząłem mu się przymilać, ale takim głosem, jak bym się mu wcale nie przymilał. — Jak sam mówisz, nic jej w sądzie nie zrobią i jeszcze podziękują. Ale żeby się tak stało, będzie musiała powiedzieć wszystko co jej wiadomo. Będzie musiała przedstawić wszystkie dowody. Włącznie z wszystkimi fotografiami, które zrobił Hador... wszystkimi, jakie znajdziemy. Niektóre z tych fotografii stały się powodem samobójstw kobiet, Pat, przynajmniej dwóch. Jeśli panna Banbrock stanie przed sądem, będziemy musieli uczynić publiczną własnością fotografie Bóg wie ilu kobiet. Postawimy pannę Banbrock i nie wiadomo ile jeszcze innych dziewcząt w paskudnej sytuacji. Co najmniej dwie kobiety popełniły samobójstwo, aby właśnie tej sytuacji uniknąć. Pat patrzył na mnie spode łba skrobiąc brudny podbródek jeszcze brudniejszym kciukiem. Głęboko zaczerpnąłem tchu i grałem dalej. — Pat, przyszliśmy tu obaj śladem Raymonda Elwooda, aby go przesłuchać. Może podejrzewaliśmy go o powiązania z tą bandą, która obrabowała bank w zeszłym miesiącu w St. Louis. A może o przechowywanie tego, co zrabowano z wagonów pocztowych koło Denver dwa tygodnie temu. Tak czy inaczej mieliśmy go na oku wiedząc, że ma nie wiadomo skąd mnóstwo pieniędzy i biuro pośrednictwa kupna i sprzedaży nieruchomości, w którym nic się nie sprzedaje ani kupuje. Przyszliśmy tutaj, aby go przesłuchać w związku z jednym z tych rabunków, które wymieniłem. Na górze napadło nas kilku Murzynów, gdy wyszło na jaw, że jesteśmy detektywami. Cała reszta była następstwem właśnie tego. Na kult religijny natrafiliśmy zupełnie przypadkowo, on nas wcale nie interesował. O ile się orientowaliśmy, wszyscy ci ludzie skoczyli na nas z prostej przyjaźni dla człowieka, którego chcieliśmy przesłuchać. Jednym z nich był Hador i szarpiąc się z nim postrzeliłeś go z jego własnego rewolweru, tego oczywiście, który panna Banbrock znalazła w sejfie. Patowi wcale się nie spodobała moja propozycja. Patrzył na mnie zdecydowanie kwaśno. — Stuknij się w głowę — powiedział. — Co to komu da? Przecież nie uchroni panny Banbrock. Ona tu jest, prawda? Więc wszystko i tak musi się wydać. — Ale panny Banbrock tu nie było — wyjaśniłem. — Może na górze jest już pełno glin, a może nie. Tak czy inaczej zabierzesz stąd pannę Banbrock i zaprowadzisz do Dicka Foleya, który odwiezie ją do domu. Ona nie ma nic wspólnego z tą hałastrą. Jutro pojadę z nią i adwokatem jej ojca do Martinez i przedstawimy sprawę prokuratorowi powiatu Contra Costa. Wykażemy, że Rut popełniła samobójstwo. A jeśli ktoś sobie skojarzy, że ten Elwood, który, mam nadzieję, leży martwy na górze, znał obie Banbrockówny i panią Correll, to co z tego? Jeśli nie dopuścimy, aby sprawa znalazła się w sądzie... a zrobimy to przekonując ludzi z Contra Costa, że w żaden sposób nie mogą jej skazać za za- mordowanie siostry... wówczas nie znajdzie się również w gazetach i będzie po kłopocie. Pat, z kciukiem przy brodzie, tłumił wybuch. — Pamiętaj — przyciskałem go — robimy to nie tylko dla panny Banbrock. Robimy to również dla paru nieżywych już kobiet i całego mnóstwa żywych, prawdopodobnie związanych z Hadorem z własnej woli, lecz nadal pozostających ludzkimi istotami. Pat potrząsnął głową z uporem. — Bardzo mi przykro — powiedziałem do dziewczyny udając, że już straciłem nadzieję. — Zrobiłem, co mogłem, ale chyba za wiele wyma- gam od Pata. Nie wiem, czy można go winić za to, że boi się zaryzykować... Pat jest Irlandczykiem. — Coś taki w gorącej wodzie kąpany — warknął na mnie ucinając moją hipokryzję. — Tylko1 dlaczego to ja mam być tym, który zabił Hadora? Dlaczego nie ty? Miałem go! — Ponieważ ty jesteś gliną, a ja nie — wyjaśniłem. — Będzie mniej sza szansa na potknięcie, jeżeli powiemy, że Hador zginął z ręki prawdziwego, noszącego gwiazdę platfusa na straży porządku publicznego. Ja wykończyłem większość tych ptaszków na górze. Powinieneś zrobić coś, żeby dowieść, że w ogóle tu byłeś. To była tylko część prawdy. Szło mi o to, że jeśli Pat weźmie to na siebie, nie będzie się mógł później wygadać, choćby nie wiadomo co się stało. Pat to równy gość i mógłbym mu we wszystkim zaufać, ale na wszelki wypadek lepiej mu zasznurować usta. Mruczał i potrząsał głową, ale w końcu burknął: — Sam sobie zakładam pętlę na szyję, ale ten jeden raz niech ci będzie. — Dobry z ciebie chłopak! — poszedłem po leżący w kącie kapelusz dziewczyny. — Zaczekam tutaj, póki nie wrócisz. — Oddałem dziewczynie kapelusz przykazując równocześnie: — Pójdziesz do domu z człowiekiem, któremu Reddy cię przekaże. Będziesz tam czekała, póki nie przyjdę. Przez ten czas nie mów nic nikomu poza tym, że kazałem ci milczeć. Odnosi się to też do twojego ojca. Powiedz mu, że zabroniłem ci nawet mówić, gdzie się spotkaliśmy. Zrozumiałaś? — Tak i... Wdzięczność to rzecz bardzo miła, ale wtedy, gdy jest na nią czas. — Ruszajcie, Pat. Poszli. Gdy tylko zostałem sam z nieboszczykiem, przestąpiłem przez niego i ukląkłem przed sejfem, szukając wśród listów i papierów fotografii. Nie znalazłem. Jedna z szufladek sejfu była zamknięta na klucz. Przeszukałem kieszenie trupa. Klucza nie było. Zamek szufladki nie należał do najmocniejszych, ale i ja nie jestem najlepszym rozpruwaczem sejfów na Zachodzie. Minęło trochę czasu, zanim otworzyłem tę szufladkę. Znalazłem w niej, czego pragnąłem. Gruby plik negatywów. Stosik odbitek... chyba z pół setki. Zacząłem je przeglądać, szukając zdjęć Banbrockówien. Chciałem je schować przed powrotem Pata. Nie wiedziałem, czyby mi na to pozwolił. Nie. miałem szczęścia... poza tym straeiłem dużo czasu na otwarcie szufladki. Wrócił, ledwie przejrzałem sześć fotografii. Były niekiepskie. — No, zrobione — warknął do mnie Pat wchodząc. — Dick ją zabrał. Elwoód nie żyje i nie żyje jeden Murzyn, którego widziałem na górze. Wszyscy inni zapewne uciekli. Żaden mundurowy się nie pokazał... zadzwoniłem, żeby przysłali karetkę. Wstałem trzymając w jednej ręce negatywy, w drugiej plik fotografii. — Co to jest? — spytał. Natarłem jeszcze raz na niego. — Fotografie. Wyświadczyłeś mi ogromną przysługę, Pat, i nie jestem taka świnia, żeby cię prosić o drugą. Ale chcę ci coś uzmysłowić, Pat. Przedstawię ci sprawę, a ty zrobisz, co zechcesz. To jest źródło utrzymania Hadera, Pat — pomachałem fotografiami. — Zdjęcia, za które wyłudzał lub miał zamiar wyłudzać pieniądze od ludzi; przeważnie zdjęcia kobiet i dziewcząt, niektóre dość paskudne. Jeśli jutrzejsze gazety doniosą, że w tym domu znaleziono kupę zdjęć, to już w następnych numerach ukaże się długa lista samobójstw i jeszcze dłuższa zaginięć. Jeśli gazety nie doniosą o fotografiach, listy te może będą krótsze, ale niewiele. Niektórzy z tutejszych bywalców wiedzą, że tu są ich zdjęcia. Będą się spodziewali, że policja zacznie ich szukać. Wiemy, że z powodu tych zdjęć kobiety popełniły samobójstwo. Te zdjęcia to dynamit, który może wysadzić w powietrze mnóstwo ludzi, Pat, i mnóstwo rodzin... bez względu na to, czy gazety o nich doniosą, czy nie. Ale gdyby tak doniosły, że zanim zabiłeś Hadora, zdążył spalić mnóstwo fotografii i papierów sprawiając, że są nie do rozpoznania? Może wtedy nie byłoby samobójstw. Może sprawa zniknięcia różnych osób w ostatnich miesiącach wyjaśniłaby się wreszcie? Co ty na to, Pat? Od ciebie zależy. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłem taki elokwentny. Ale Pat nie zaczął klaskać. Zaczął kląć. Sklął mnie tak straszliwie, gruntownie, od góry do dołu, że nie miałem wątpliwości, iż zdobyłem jeszcze jeden punkt w tej gierce. Obrzucał mnie takimi wyzwiskami, jakich nigdy dotąd nie słyszałem od człowieka z krwi i kości, a więc takiego, któremu można dać w pysk. Gdy skończył, zanieśliśmy papiery, fotografie i znaleziony w sejfie notes z adresami do sąsiedniego pomieszczenia i wsadziliśmy do żelaznego piecyka. W chwili, kiedy to wszystko zmieniło się w popiół, usłyszeliśmy kroki policjantów na górze. — To ostatnia rzecz, jaką dla ciebie zrobiłem! — oświadczył Pat. — Nie proś mnie nigdy o nic więcej, choćbyś miał dożyć tysiąca lat. — Ostatnia — powtórzyłem za nim jak echo. Lubię Pata. Porządny z niego chłop. Ta szósta z całego pliku fotografii była fotografią jego żony... lekkomyślnej, ognistookiej córki importera kawy. Idiotyczna sprawa Harvey Gatewood wydał polecenie, by mnie do niego dopuszczono, gdy się tylko zjawię, więc niespełna kwadrans zajęło mi sforsowanie armii portierów, woźnych i sekretarek, którzy kolejno zagradzali mi drogę przez Gmach Spółki Drzewnej Gatewooda od wejścia aż do prywatnego gabinetu prezesa. Gabinet był wielki, cały w mahoniach, brązach i zielonych pluszach, z mahoniowym biurkiem wielkości małżeńskiego łoża pośrodku. Gatewood, przechylony przez biurko, zaczął na mnie wrzeszczeć, gdy tylko ugrzeczniony urzędnik, który mnie wprowadził, wycofał się w lansadach za drzwi. — Porwali wczoraj moją córkę! Chcę dostać tych bandziorów, choćby mnie to miało kosztować ostatniego centa! — Niech mi pan wszystko dokładnie opowie — zaproponowałem. Ale on chciał natychmiastowego działania, nie pytań, więc zmarnowałem blisko godzinę na wydobycie od niego informacji, których mógł mi udzielić w piętnaście minut. Był to potężny osiłek, blisko sto kilo nabitego czerwonego ciała, i udzielny książę od czubka jajowatej głowy po czubki trzewików numer co najmniej dwanaście, gdyby liczyć według numeracji fabrycznej, bo Gatewood nosił oczywiście obuwie robione na obstalunek. Zbił swoje miliony ścierając w proch każdego, kto mu stanął na drodze, a rozsadzająca go teraz wściekłość nie czyniła go bynajmniej łatwiejszym w rozmowie. Jego zacięta dołna szczęka sterczała jak granitowa narośl, oczy nabiegły mu krwią, jednym słowem, był w rozkosznym nastroju. Przez jakiś czas zanosiło się na to, że Kontynentalna Agencja Detektywistyczna utraci klienta, postanowiłem bowiem, że jeśli mi nie powie wszystkiego, czego chcę się dowiedzieć, rzucę sprawę w diabły. W końcu jednak wydobyłem od niego całą historię. Jego córka Audrey wyszła z rezydencji rodzinnej na Clay Street poprzedniego wieczora koło siódmej, oświadczywszy swojej pokojówce, że idzie się przejść. Nie wróciła na noc, o czym Gatewood dowiedział się dopiero z listu, który nadszedł dziś rano. Nadawcy zawiadamiali, że jego córka została porwana, i żądają za jej uwolnienie pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Pouczali Gatewooda, że ma przygotować tę sumę w banknotach studolarowych, tak by mógł ją niezwłocznie przekazać, gdy tylko otrzyma instrukcje, jak to zrobić. Na dowód, że nie żartują, porywacze załączyli do listu pukiel włosów dziewczyny, pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, oraz jej odręczną notatkę, w której prosiła ojca, żeby postąpił zgodnie ze wskazówkami. Odebrawszy list po przyjściu do biura, Gatewood zadzwonił natychmiast do domu i uzyskał potwierdzenie, że dziewczyna istotnie nie spała tej nocy w swoim łóżku oraz że nikt ze służby jej nie widział, odkąd wyszła wieczorem na spacer. Zawiadomił niezwłocznie policję i przekazał jej list, a niedługo potem postanowił również zaangażować detektywów prywatnych. — A teraz — wybuchnął, gdy tylko wydusiłem z niego to wszystko, jak również się upewniłem, że nie wie nic o znajomościach i zwyczajach córki — teraz niech pan się bierze wreszcie do roboty! Nie płacę panu za siedzenie na tyłku i przelewanie z pustego w próżne! — A pan co ma zamiar zrobić? — zapytałem. — Ja-a? Wpakować tych... tych... za kratki, choćbym miał na to wydać ostatniego centa! — Pięknie! Ale tymczasem niech pan każe przygotować te pięćdziesiąt tysięcy, żeby móc im przekazać, jak tylko się po nie zgłoszą. Otworzył usta, zamknął je ze szczęknięciem zębów, przysunął twarz tuż do mojej. — Jak żyję, nikt mnie do niczego nie zmusił! — wycedził. — I nie zmienię się na starość! Nie dam się nabrać na taki bluff! — To niewątpliwie ucieszy pańską córkę. Ale pomijając fakt, na co ją pan naraża, jest to po prostu błędna taktyka. Pięćdziesiąt tysięcy nie zrobi panu takiej szalonej różnicy, a zapłacenie okupu da nam dwie szanse, których inaczej nie będziemy mieli. Po pierwsze, przy przekazywaniu pieniędzy istnieje zawsze możliwość zgarnięcia osobnika, który się po nie zgłosi, albo przynajmniej wpadnięcia na jakiś trop. Po drugie, kiedy pańska córka wróci do domu, na pewno będzie nam mogła podać jakieś szczegóły, które ułatwią schwytanie porywaczy, choćby zachowali największe ostrożności. Potrząsnął gniewnie głową. Miałem już dość handryczenia się z nim, więc wyszedłem licząc na to, że logika mojej propozycji dotrze do niego, nim będzie za późno. W rezydencji Gatewoodów zastałem dozorców, ogrodników, kamerdynerów, lokai, szoferów, kucharki, pokojówki, garderobiane i całą gromadę innej służby — wystarczyłoby jej do założenia hotelu. Wszystko, czego się od nich dowiedziałem, sprowadzało się do kilku faktów: Audrey Gatewood nie odebrała przed wyjściem żadnego telefonu, telegramu ani listu doręczonego przez posłańca, nie użyto zatem żadnego z uświęconych sposobów wywabiania ofiary z domu. Swojej pokojówce zapowiedziała, że wróci za godzinę albo dwie, ale fakt, że nie powróciła na noc, bynajmniej nie zaniepokoił pokojówki. Audrey była jedynaczką i od śmierci matki robiła, co jej się żywnie podobało. Ojciec nigdy nie wiedział, gdzie jest córka. Nie za dobrze ze sobą żyli, mieli zbyt podobne charaktery, jak się domyślałem. Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że nie wróciła na noc. Rzadko kiedy raczyła informować domowników, że ma zamiar nocować u kogoś z przyjaciół. Audrey skończyła dopiero dziewiętnaście lat, ale wyglądała na parę lat starszą. Miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, niebieskie oczy, kasztanowe włosy, bardzo gęste i długie, była blada i nerwowa. Jej fotografie, z których kilka wybrałem, świadczyły, że oczy ma duże, nos mały i kształtny, brodę szpiczastą. Nie była piękna, ale jedna z fotografii, na której uśmiech starł z jej ust chmurny grymas, dowodziła, że potrafi być co najmniej ładna. Wychodząc z domu miała na sobie jasny tweedo-wy kostium z etykietką londyńskiego krawca, kremową jedwabną bluzkę koszulową w paski o nieco ciemniejszym odcieniu, brązowe wełniane pończochy, brązowe półbuciki na niskim obcasie i szary pilśniowy kapelusz bez żadnych przybrań. Wszedłem na górę do jej apartamentu — zajmowała trzy pokoje na drugim piętrze — i przeszukałem jej rzeczy. Znalazłem furę zdjęć mężczyzn, chłopców i dziewcząt oraz sterty listów różnego stopnia intymności, podpisanych szerokim wachlarzem imion, nazwisk i przezwisk. Zanotowałem wszystkie znalezione adresy. W żadnym z pokoi nie było nic, co by rzucało jakiekolwiek światło na porwanie, ale zawsze istniała możliwość, że jeden z adresów doprowadzi do osoby, która posłużyła za wabia. Również ktoś z jej znajomych mógł powiedzieć coś istotnego. Wstąpiłem do biura Agencji i rozdzieliłem spisane adresy między trzech detektywów, którzy nie mieli akurat nic do roboty i mogli powę-szyć trochę na mieście. Następnie złapałem telefonicznie policjantów przydzielonych do sprawy, 0'Gara i Thode'a, i pojechałem się z nimi spotkać w Komendzie. Zastałem tam również inspektora pocztowego Łuska. We czterech obracaliśmy fakty na wszystkie strony, wałkowaliśmy przypuszczalny przebieg wypadków tam i z powrotem, ale do niczego nas to nie doprowadziło. W jednym byliśmy wszakże zgodni: że nie możemy ryzykować nadawania sprawie rozgłosu ani przedsiębrać żadnych jawnych akcji, dopóki dziewczyna nie wróci bezpiecznie do domu. Policjanci mieli z Gatewoodem jeszcze cięższą przeprawę niż ja — chciał koniecznie przekazać wiadomość o porwaniu prasie, wraz z ofertą nagrody, fotografiami i tak dalej. Słusznie dowodził, że jest to najskuteczniejszy sposób schwytania porywaczy, nie brał tylko pod uwagę, czym może to grozić jego córce, jeżeli są oni osobnikami wystarczająco bezwzględnymi. A porywacze nie są na ogół barankami. Obejrzałem list, który przysłali. Był wykaligrafowany ołówkiem na liniowanej kartce wyrwanej z bloczka, jaki można kupić w każdym sklepie papierniczym na całym świecie. Koperta też się niczym nie wyróżniała, nosiła adres wykaligrafowany również ołówkiem, a na marce pocztowej widniał stempel: „San Francisco, 20 września, 9 wieczór". A więc list został nadany zaraz po porwaniu. Brzmiał następująco: Panie! Mamy pańską uroczą córeczkę i szacujemy ją na 50 000 dolarów. Przygotuj pan natychmiast całą sumę w studolarowych odcinkach, żeby potem nie było żadnych cudów, jak panu podamy sposób przekazania pieniędzy. Zapewniamy, że sprawa źle się skończy dla pańskiej córuni, jeśli pan nie wykona ściśle naszych poleceń albo gdyby panu wpadło do głowy zawiadomić policję czy zrobić jakieś inne głupstwo. 50 000 tb mała cząstka tego, czego pan się nakradł, kiedy myśmy się taplali za pana w błocie i krwi we Francji, i musimy tyle dostać, bo inaczej...! Trójka List był uderzający pod dwoma względami. Po pierwsze, porywacze nie usiłowali — jak to zwykle czynią — stworzyć pozorów, że są półanalfabetami. Po drugie, w tekście nie wyczuwało się wyraźnego wysiłku skierowania podejrzeń na fałszywy trop. Takim mylnym tropem mogła — ale nie musiała — być sugestia, że są eks- żołnierzami, którzy walczyli we Francji. List miał postscriptum: W wypadku, gdyby pan nie posłuchał głosu rozsądku, znamy kogoś, kto chętnie kupi panienkę potem, jak my się z nią zabawimy. Druga, identyczna kartka zawierała parę słów skreślonych drżącą ręką przez samą dziewczynę, prawdopodobnie tym samym ołówkiem: Tatusiu! Błagam, zrób, o co cię proszą! Umieram ze strachu! Audrey W przeciwnym końcu pokoju otworzyły się nagle drzwi i ukazała się w nich czyjaś głowa. — 0'Gar! Thode! Dzwonił Gatewood. Jedźcie natychmiast do niego do biura. Wybiegliśmy we czterech z Komendy i wskoczyliśmy w auto policyjne. Gatewood miotał się jak szaleniec po swoim gabinecie, kiedy się tam wdarliśmy odepchnąwszy kolejnych fagasów zagradzających nam drogę. Twarz miał nabiegłą krwią, w oczach obłąkańcze błyski. — Dzwoniła przed chwilą! — wykrzyknął chrapliwie na nasz widok. Minęło parę minut, nim go uspokoiliśmy o tyle, że mogliśmy się od niego czegoś bliższego dowiedzieć. — Zadzwoniła. Wykrztusiła: „Zrób coś, tatusiu! Nie zniosę tego, oni mnie mordują!" Zapytałem ją, czy wie, gdzie jest. „Nnie — powiedziała — ale widać stąd Dwuwierch. Jest tu trzech mężczyzn i kobieta, i..." W tym momencie usłyszałem przekleństwo jakiegoś mężczyzny, głuchy dźwięk, tak jakby ją uderzył, i połączenie zostało przerwane. Zatelefonowałem zaraz do centrali, żeby mi podali numer, z którego dzwoniono, ale nie potrafili. To jeden wielki skandal te nasze telefony! Płacimy za nie takie sumy, a Bóg mi świadkiem, że... 0'Gar odwrócił się tyłem do Gatewooda i poskrobał w głową. — Są setki domów, z których widać Dwuwierch. Gatewood skończył tymczasem pomstować na telefony i zaczął walić przyciskiem do papierów w biurko, żeby przyciągnąć nasze uwagę. — Czy wyście już w ogóle coś zrobili? — naskoczył na nas. Odpowiedziałem pytaniem na pytanie: — A pan kazał przygotować te pieniądze? — Nie — odrzucił — nie pozwolę się nikomu szantażować! Ale powiedział to odruchowo, bez większego przekonania. Rozmowa z córką nadkruszyła nieco jego upór. Zaczął trochę myśleć o jej bezpieczeństwie zamiast kierować się tylko ślepym instynktem walki. Wzięliśmy go w cztery ognie i w rezultacie po jakimś czasie wysłał kasjera po pieniądze do banku. Teraz rozdzieliliśmy między siebie zadania. Thode miał ściągnąć z Komendy jeszcze kilku ludzi i przystąpić do przeczesywania dzielnicy otaczającej Dwuwierch. Nie wiązaliśmy z tym jednak większych nadziei, bo w grę wchodziło terytorium zbyt rozległe. Lusk i 0'Gar mieli delikatnie poznaczyć banknoty, które przyniesie kasjer, po czym trzymać się tak blisko Gatewooda, jak to tylko będzie możliwe bez zwracania uwagi. Ja miałem pojechać do rezydencji Gatewoodów i tam czekać na rozwój wypadków. Porywacze dali Gatewoodowi wyraźne polecenie przygotowania pieniędzy zawczasu, tak by je mogli odebrać w każdej chwili, nie zostawiając mu szansy na powiadomienie nikogo ani na opracowanie planu żadnej akcji,. Kazaliśmy Gatewoodowi wejść teraz w kontakt z prasą, wtajemniczyć dziennikarzy w całą historię i złożyć ofertę wypłacenia dziesięciu tysięcy dolarów, które przeznaczył na nagrodę za ujęcie porywaczy, tak by wszystko było gotowe do druku, gdy tylko dziewczyna znajdzie się w bezpiecznym miejscu. Szybki rozgłos nadany sprawie niczym by jej już wówczas nie groził, a zwiększałby nasze szanse. Policję we wszyst- kich pobliskich miejscowościach zaalarmowaliśmy już wcześniej, zanim jeszcze telefon do Gatewooda upewnił nas, że porywacze trzymają jego córkę w San Francisco. W rezydencji Gatewoodów nie wydarzyło się przez cały wieczór nic szczególnego. Harvey Gatewood wrócił do domu wcześnie. Zjadłszy obiad spacerował tam i z powrotem po bibliotece, popijając whisky i pokrzykując raz po raz, że co z nas za detektywi i kiedy wreszcie zaczniemy działać zamiast siedzieć na tyłkach jak malowane lale. 0'Gar, Lusk i Thode kręcili się po ulicy obserwując dom i sąsiednie posesje. O północy Gatewood poszedł do swojej sypialni. Ja odmówiłem skorzystania z pokoju gościnnego na rzecz kozetki bibliotecznej, którą przysunąłem do telefonu połączonego z aparatem przy łóżku Gatewooda. O wpół do trzeciej odezwał się dzwonek telefonu. Przysłuchiwałem się, jak Gatewood rozmawia z sypialni. — Gatewood? — zapytał ostry, stanowczy męski głos. — Ta-ak. — Forsa przygotowana? — Ta-ak. Gatewood mówił chrapliwie, ze zdławionym gardłem. Czułem, jak wszystko się w nim gotuje. — Dobra — kontynuował energiczny głos. — Zawiniesz forsę w papier i wyjdziesz z nią zaraz z domu. Pójdziesz Clay Street po swojej stronie ulicy. Nie idź szybko, ale i nie przystawaj. Jeśli okaże się, że wszystko jest w porządku i nie ciągniesz za sobą ogona, ktoś do ciebie podejdzie, zanim dotrzesz do nadbrzeża. Podniesie na moment chusteczkę do twarzy i zaraz ją upuści na ziemię. Kiedy to zobaczysz, położysz forsę na chodniku i zawrócisz prosto do domu. Jeżeli forsa nie będzie znaczona i nie będziesz próbował żadnych sztuczek, twoja córunia zjawi się z powrotem za godzinę, dwie. Ale gdybyś chciał wyciąć jakiś numer, to pamiętaj, co ci pisaliśmy! Zrozumiałeś? Gatewood wymamrotał coś, co miało oznaczać potwierdzenie, po czym w telefonie rozległ się trzask odkładanej słuchawki i zaległa cisza. Nie traciłem cennego czasu na próby sprawdzania, skąd dzwoniono — wiadomo było, ze z jakiegoś aparatu publicznego — tylko krzyknąłem ze schodów na górę do Gatewooda: — Niech pan zrobi dokładnie to, co panu kazał! I bez żadnych głupstw! Nie czekając na odpowiedź wybiegłem w przedranny chłód odnaleźć dwóch detektywów i inspektora pocztowego. Przydzielono im do dyspozycji dodatkowo dwóch tajniaków i dwa auta policyjne. Wprowadziłem wszystkich w sytuację i zaczęliśmy układać pośpieszny plan. 0'Gar miał jechać jednym z aut wzdłuż Sacramento Street, Thode drugim — wzdłuż Washington Street. Ulice te biegną równolegle do Clay Street po jednej i po drugiej stronie. Mieli się posuwać bardzo powoli, czekając przy każdej przecznicy, dopóki nie zobaczą, że Gatewood ją mija. Gdyby się nie ukazał na którymś skrzyżowaniu w przewidywanym czasie, mieli skręcić do Clay Street i od tego momentu musieliby improwizować kierując się własną oceną sytuacji. Lusk miał iść przecznicę, dwie przed Gatewoodem, po drugiej stronie ulicy, udając wstawionego. Ja miałem posuwać się w odpowiedniej odległości za Gatewoodem, a jeden z tajniaków jeszcze trochę za mną. Drugi tajniak miał ściągnąć z Komendy wszystkich wolnych ludzi na City Street. Było prawie pewne, że się zjawią za późno i prawdopodobnie zajmie im jeszcze trochę czasu odszukanie nas, ale nie mogliśmy przewidzieć, co nam jeszcze przyniesie ta noc. Plan był bardzo nieprecyzyjny, ale nie mieliśmy szans na opracowanie lepszego. Baliśmy się ryzykować zgarnięcie osobnika, który odbierze od Gatewooda pieniądze. Rozmowa Audrey z ojcem dowodziła, że porywacze mogą być zdolni do wszystkiego, i nie chcieliśmy z nimi zadzierać, dopóki jej nie wyrwiemy z ich rąk. Ledwo ukończyliśmy naradę, z domu wyszedł Gatewood w grubym paltocie i ruszył ulicą. Dalej, po drugiej stronie, ledwo widoczny w ciemnościach, zataczał się mamrocząc coś do siebie Lusk. Poza tym w zasięgu wzroku nie było nikogo. Znaczyło to, że muszę puścić Gatewooda przynajmniej dwie przecznice przed siebie, żeby mnie nie przyuważył osobnik, który będzie odbierał pieniądze. Jeszcze trochę za mną, po przeciwnej stronie ulicy, szedł jeden z tajniaków. Minęliśmy dwie przecznice, kiedy przed nami pojawił się pękaty jegomość w meloniku. Przeszedł koło Gatewooda, przeszedł koło mnie i pomaszerował dalej. Trzy następne przecznice. Z tyłu nadjechała wielka czarna limuzyna z potężnym motorem i spuszczonymi firaneczkami. Wyprzedziła nas i pojechała dalej. Być może zwiad. Nie wyjmując ręki z kieszeni płaszcza nagryzmoliłem w notesie jej numer. Znowu trzy przecznice. Minął nas spacerkiem mundurowy policjant, nieświadom dramatu, jaki się rozgrywa na jego oczach. Zaraz potem przejechała taksówka z pojedynczym pasażerem. Zanotowałem i jej numer. Cztery dalsze przecznice i nikogo prócz Gatewooda przede mną. Łuska straciłem już z oczu. Nagle tuż przed Gatewoodem wynurzył się z czarnego zakamarka mężczyzna, zadarł głowę i zawołał do góry, żeby mu ktoś otworzył bramę. Minęliśmy go i szliśmy dalej. Ni stąd, ni zowąd piętnaście metrów przed Gatewoodem wyrosła kobieta z chusteczką przy twarzy. Chusteczka falując opadła powoli na chodnik. Gatewood zatrzymał się i stał na sztywnych nogach. Zobaczyłem, że podnosi prawą rękę nie wyjmując jej z kieszeni, tak że uniosła się cała poła paltota, i zrozumiałem, że ściska w dłoni rewolwer. Stał może pół minuty nieruchomo jak posąg. Potem wysunął z kieszeni lewą rękę i rzucił na ziemię paczkę z pieniędzmi. Obrócił się i ruszył z powrotem w kierunku domu. Kobieta zdążyła tymczasem podnieść chusteczkę. Teraz podbiegła do miejsca, gdzie paczka tworzyła jaśniejszą plamę na chodniku, chwyciła ją i dała nura ku wylotowi wąskiego przesmyku między domami, odległego o parę metrów. Była to wysoka kobieta, jakby przygarbiona, ubrana od stóp do głów na czarno. Zniknęła w mrocznej czeluści między domami. Musiałem się poruszać bardzo ostrożnie, kiedy Gatewood i kobieta stali naprzeciwko siebie, tak że byłem teraz oddalony co najmniej o przecznicę. Gdy tylko kobieta zniknęła, zaryzykowałem i puściłem się pędem na gumowych podeszwach. Nim dobiegłem, przesmyk był pusty, Prowadził do następnej ulicy, ale wiedziałem, że kobieta nie mogła w żaden sposób dotrzeć do drugiego wylotu, nim ja dotarłem do tego. Mam już sporo nadwagi, ale potrafię jeszcze przebiec od jednej przecznicy do drugiej w przyzwoitym tempie. Przesmyk zamykały po obu stronach boki kamienic czynszowych, ślepiące na mnie konspiracyjnie wyjściami zapasowymi. Nadbiegł tajniak, który szedł za mną, potem nadjechali 0'Gar i Thode, wreszcie dołączył Lusk. 0'Gar i Thode ruszyli natychmiast w objazd sąsiednich ulic, w nadziei, że może wypatrzą kobietę. Lusk i tajniak > ustawili się na rogach, z których można było obserwować po dwie ulice zamykające kwartał czynszówek. Ja przystąpiłem do przeszukiwania przesmyku. Bez skutku. Nie znalazłem żadnych zaryglowanych drzwi, otwartego okna, drabinki przeciwpożarowej, która by nosiła oznaki świeżego użycia, żadnych śladów pozostawionych przez kogoś uciekającego w pośpiechu. Nic a nic. Wkrótce wrócił 0'Gar z posiłkami ludzi wysłanych z Komendy, a po nim zjawił się Gatewood. Gatewood się pienił. — Znowu spartaczyliście robotę! Nie zapłacę ani centa Agencji! Stanę na głowie, żeby ci wszyscy nieudolni detektywi wrócili do patrolowania ulic. — Jak wyglądała ta kobieta? — spytałem. — A bo ja wiem! Myślałem, że jesteście w pobliżu, żeby ją aresztować. Była stara, lekko przygarbiona, ale twarzy nie widziałem, miała woalkę. Nic więcej nie wiem! Co wy sobie, u diabła, wyobrażacie? To skandal, co wy... Jakoś go w końcu uspokoiłem i powlokłem z powrotem do domu, pozostawiając dokładniejszą penetrację terenu policjantom. Było ich teraz czternastu czy piętnastu, każda brama kryła przynajmniej jednego. Audrey powinna się zjawić, jak tylko ją zwolnią, więc chciałem być na miejscu, by ją wziąć w obroty. Mieliśmy dużą szansę zatrzymania porywaczy, nim się gdzieś zaszyją, jeśli tylko będzie nam potrafiła cokolwiek o nich powiedzieć. W domu Gatewood przypiął się znowu do butelki, a ja warowałem, jednym uchem nadsłuchując telefonu, drugim dzwonka u drzwi. 0'Gar albo Thode telefonowali co pół godziny, żeby dowiedzieć się, czy nie ma wiadomości od dziewczyny. Sami jak dotąd nic nie wykryli. Przyjechali o dziewiątej razem z Luskiem. Kobieta w czerni okazała się mężczyzną, który dawno zdążył drapnąć. Przy bocznym wejściu jednej z czynszówek przylegających do przesmyku, tuż koło drzwi, odkryli damską spódnicę, długi płaszcz i kapelusz z woalką, wszystko czarne. Przesłuchawszy lokatorów dowiedzieli się, że trzy dni wcześniej jedno z mieszkań wynajął młody mężczyzna nazwiskiem Leighton. Oczywiście nie zastali go w domu. W pokojach znaleźli mnóstwo niedopałków, pustą flaszkę i nic ponad to, co tam było, kiedy Leighton się wprowadzał. Wnioski nasuwały się proste. Wynajął mieszkanie, żeby mieć dostęp do kamienicy. Przebrany za kobietę, wyszedł na spotkanie z Gatewoodem bocznymi drzwiami, które zostawił otwarte. Potem wpadł do budynku, zaryglował drzwi, zrzucił przebranie, przebiegł przez kamienicę i wyszedł frontem, nim mieliśmy czas zarzucić naszą jakże nieszczelną sieć. Być może podczas ucieczki musiał się raz i drugi kryć po bramach przed patrolującymi autami 0'Gara i Thode'a. Leighton, jak się okazało, był mężczyzną około trzydziestki, szczupłym, wzrostu metr siedemdziesiąt, może metr siedemdziesiąt pięć, o ciemnych włosach i ciemnych oczach. Na sąsiadach, którzy go dwukrotnie widzieli, wywarł wrażenie przystojnego i eleganckiego w swym brązowym garniturze i beżowym pilśniowym kapeluszu. Zarówno obaj detektywi, jak inspektor pocztowy uważali za rzecz niemożliwą, żeby Audrey przetrzymywano choćby przejściowo w mieszkaniu wynajętym przez Leightona. Minęła dziesiąta, a od dziewczyny nie było żadnej wiadomości. Gatewood utrącił swoją apodyktyczną agresywność i zdawał się bliski załamania. Źle znosił przeciągające się napięcie, a pochłaniany alkohol też mu nie pomagał. Nie żywiłem do niego najmniejszej sympatii ani na podstawie tego, co o nim słyszałem, ani na podstawie tych paru krótkich zetknięć, ale teraz zrobiło mi się go żal. Zadzwoniłem do Agencji o raporty detektywów, którzy odwiedzili znajomych Audrey. Okazało się, że ostatnia widziała ją niejaka Agnes Dangerfield. Audrey szła samotnie Market Street nie opodal Szóstej Ulicy między kwadrans po ósmej a kwadrans przed dziewiątą wieczorem. Była jednak dość daleko po drugiej stronie jezdni, tak że Agnes z nią nie rozmawiała. Poza tym chłopcy ustalili tylko, że Audrey jest nieznośną, rozpaskudzoną pannicą, zadającą się z różnymi dziwnymi osobami — dziewczyną, która mogła łatwo wpaść w ręce zawodowych kryminalistów. Wybiło południe, a Audrey wciąż nie było. Daliśmy znać do gazet, żeby opublikowały przygotowane materiały, uzupełniając je opisem wydarzeń ostatnich godzin. Gatewood siedział złamany, z głową opartą na dłoniach, wpatrzony w ziemię. Zamierzałem właśnie wyjść, tknięty pewnym domysłem, kiedy podniósł na mnie wzrok. Byłbym go nie poznał, gdybym nie obserwował zachodzącej w nim przemiany. — Jak pan myśli, co ją zatrzymuje? — spytał. Nie miałem serca powiedzieć mu tego, co się narzucało teraz, kiedy okup został wypłacony, a ona się nie pokazała. Zbyłem go paroma ogólnikowymi pocieszeniami i wyszedłem. Złapałem taksówkę i kazałem się zawieźć do centrum handlowego. Obszedłem pięć największych domów towarowych, zatrzymując się przy wszystkich stoiskach z damską odzieżą, od pantofli do kapeluszy, i rozpytując, czy przypadkiem jakiś mężczyzna, odpowiadający być może wyglądem Leightonowi, nie kupował w ostatnich dniach ubrań dla młodej kobiety o figurze Audrey Gatewood. Nie uzyskawszy nigdzie potwierdzenia, przekazałem resztę miejscowych sklepów jednemu z kolegów z Agencji, a sam pojechałem promem na drugą stronę zatoki przeczesać domy towarowe Oakłand. I poszczęściło mi się od razu w pierwszym. Nie dalej niż wczoraj mężczyzna, którym mógł być z łatwością Leighton, kupował damskie stroje rozmiarów Audrey. Nabył ich całe mnóstwo, wszystko od bielizny do płaszcza, i mało tego — nie wierzyłem własnemu szczęściu — kazał zakupione rzeczy odesłać na nazwisko T. Offord, pod adres Czternastej Ulicy. W przedsionku kamienicy czynszowej pod tym adresem znalazłem przy numerze mieszkania 102 nazwisko Teodorostwo Offordowie. W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i stanęła w nich tęga, niemłoda kobieta w perkalowej sukience domowej. Zlustrowała mnie ciekawie, więc zapytałem: — Nie wie pani, gdzie mieszka dozorca? — Ja jestem dozorczynią. Podałem jej wizytówkę i wszedłem do środka. — Jestem z sekcji poręczeń Północnoamerykańskiego Towarzystwa Asekuracyjnego — powtórzyłem kłamstwo wydrukowane na bilecie, którym się posłużyłem. — Wpłynęło do nas podanie o poręczenie za pana Offorda. Nie orientuje się pani, czy to człowiek, na którym można polegać? Powiedziałem to z lekko zakłopotaną miną kogoś, kto dopełnia koniecznej, ale niezbyt ważnej formalności. — Poręczenie? To dziwne! Pan Offord jutro wyjeżdża. — Nie wiem, o jakie poręczenie chodzi — odparłem niedbale. — My dostajemy tylko nazwiska i adresy w celu przeprowadzenia wywiadu. Może wystąpił o poręczenie jego obecny pracodawca, a może ktoś, u kogo pan Offord stara się o pracę. Niektóre firmy zwracają się do nas, żebyśmy przeprowadzili wywiad o osobach, które mają zamiar zaangażować. Chcą się ubezpieczyć od odpowiedzialności finansowej za pracowników. — Z tego, co wiem, pan Offord to bardzo miły młody człowiek — powiedziała. — Ale mieszka tu dopiero tydzień. — Tydzień? To niedługo. — Tak. Przyjechali z Denver, mieli zostać dłużej, ale po górach nadmorski klimat nie służy pani Offord, więc wracają. — Wie pani na pewno, że przyjechali z Denver? — No, tak mi powiedzieli. — To duża rodzina? — Nie, jest ich tylko dwoje. To młodzi ludzie. — I jakie na pani zrobili wrażenie? — zapytałem, starając się tonem dać do zrozumienia, że święcie wierzę w przenikliwość jej sądu. — Robią wrażenie bardzo miłej młodej pary. Czasami można pomyśleć, że nie ma ich po całych dniach w domu, tak cicho się sprawują. — Wychodzą często? — Tego nie powiem. Mają własny klucz od bramy, więc wiem tyle, co ich czasem spotkam, jak wchodzą albo wychodzą. — Znaczy, że mogłaby pani nie wiedzieć, gdyby przypadkiem nie wrócili któregoś wieczoru na noc? Zmierzyła mnie podejrzliwie — pytanie nie pasowało do sprawy, którą podałem jako pretekst, ale nie miało to już większego znaczenia. Potrząsnęła głową. — Faktycznie, mogłabym nie wiedzieć. — Przyjmują, często gości? — Tego nie powiem. Pan Offord nie jest... Urwała, bo z ulicy- wszedł cicho mężczyzna. Prawie się o mnie otarł i ruszył w kierunku schodów. — O, Boże! — szepnęła. — Mam nadzieję, że nie słyszał. To pan Offord! Szczupły mężczyzna w brązowym garniturze i beżowym kapeluszu — może Leighton! Widziałem tylko jego plecy, a on moje. Przyglądałem się, jak wchodzi po schodach. Jeśli słyszał, że dozorczyni wymienia jego nazwisko, skorzysta z zakrętu schodów, żeby rzucić na mnie okiem. Zrobił to. Nie pokazałem nic po sobie, ale go poznałem. Był to „Centuś" Quayle, hochsztapler, który grasował jakieś cztery, pięć lat temu we wschodnich stanach. On też się nie zdradził najmniejszym grymasem, ale wiedziałem, że mnie również poznał. Trzasnęły drzwi na piętrze. Ruszyłem w stronę schodów. — Zajrzę na górę pomówić z panem Offordem — oznajmiłem dozorczyni. Podszedłem cicho do drzwi mieszkania 102 i chwilę nasłuchiwałem. Ze środka nie dochodził najlżejszy szmer. Nie było czasu na wahania. Nacisnąłem dzwonek. Tak szybko po sobie jak trzy stuknięcia maszyny do pisania pod palcami rutynowanej stenotypistki, tylko tysiąckrotnie kąśliwiej, rozległy się trzy strzały rewolwerowe. I w drzwiach mieszkania 102, na wysokości pasa, pojawiły się trzy otwory. W moim tęgim zewłoku tkwiłyby już trzy kulki, .gdybym się dawno temu nie nauczył ustawiać z boku drzwi, do których dzwonię, składając nieproszoną wizytę w nieznajomym mieszkaniu. Za drzwiami zabrzmiał ostry rozkazujący męski głos: — Przestań, głupia! Na miłość boską, tylko nie to! Teraz rozległ się piskliwy, wściekły, mściwy głos kobiecy, wykrzykujący przekleństwa. I dwie dalsze kule przeszyły drzwi. — Przestań! Nie! Nie! W głosie mężczyzny brzmiała teraz nutka strachu. Głos kobiecy złorzeczył dalej zapamiętale. Odgłosy walki. Jeszcze jeden strzał, który nie trafił w drzwi. Kopnąłem z całej siły jak najbliżej klamki i zamek puścił. W pokoju na podłodze mężczyzna — Quayle — szamotał się z kobietą. Klęczał nad nią trzymając ją za przeguby i usiłując przygwoździć jej ręce do ziemi. Kobieta ściskała w dłoni dymiący rewolwer. Znalazłem się przy niej jednym susem i wyrwałem jej broń z ręki. — Dosyć tego! — krzyknąłem, stanąwszy pewnie na nogach. — Wstawać! Macie gościa! Quayle puścił przeguby przeciwniczki, która natychmiast sięgnęła mu zakrzywionymi ostrymi pazurkami do oczu i rozorała policzek. Odsunął się od niej na czworakach i po chwili podnieśli się oboje na nogi. On usiadł zaraz na fotelu dysząc i ocierając krwawiący policzek chusteczką. Ona stanęła z rękami na biodrach pośrodku pokoju mierząc mnie nienawistnym wzrokiem. — Zdaje się panu — prychnęła — że Bóg wie czego pan dokonał! Roześmiałem się — mogłem sobie na to pozwolić. — Jeśli pani ojciec ma odrobinę oleju w głowie, to spuści pani zdrowe rżnięcie pasem do ostrzenia brzytwy. Ładny kawał mu pani wycięła! — Gdyby pan z nim musiał mieszkać tak długo, jak ja, stale terroryzowany i upokarzany, też by pan był gotów na wszystko, żeby zdobyć trochę floty i zacząć własne życie. Nie odezwałem się na to. Pamiętając metody handlowe Gatewooda :— szczególnie pewne jego kontrakty wojenne, w sprawie których Departament Sprawiedliwości jeszcze prowadzi śledztwo — uznałem, że najgorsze, co można zarzucić Audrey, to że jest za bardzo córką swego ojca. — Jan pan wpadł na nasz trop? — zapytał mnie grzecznie Quayle. — Po kilku szczegółach — odparłem. — Po pierwsze, znajoma widziała Audrey na Market Street między kwadrans po ósmej a kwadrans przed dziewiątą wieczór w dniu porwania, a stempel na liście nosił godzinę dziewiątą. Trochę się zanadto z tym pośpieszyliście. Trzeba było poczekać jakiś czas z nadaniem listu. Pewnie ona go wrzuciła na poczcie po drodze tutaj? Quayle kiwnął głową. — Po drugie — ciągnąłem — ten jej telefon. Dobrze wiedziała, że trzeba ładnych paru minut, żeby wszystkie kolejne sekretarki przełączyły rozmowę do jej ojca. Gdyby się rzeczywiście dobrała do telefonu korzystając z nieuwagi porywaczy, byłaby w takim popłochu, że opowiedziałaby swoją historyjkę pierwszej osobie, na którą by natrafiła, prawdopodobnie telefonistce w centralce. Wszystko więc wskazywało, że chodziło głównie o napędzenie starszemu panu takiego strachu, żeby zmiękł jak należy. Pomijam tu uboczną sprawę podrzucenia nam tego mylnego tropu z Dwuwierchem. Quayle znowu przytaknął głową. — Kiedy się nie zjawiła po wypłaceniu okupu, zacząłem się domyślać, że musiała sama w tym maczać palce. Wiadomo było, że gdyby wróciła do domu po takim numerze, nie trzeba by jej długo przesłuchiwać, żeby wszystko się wydało, i pewnie się tego obawiała. Reszta była łatwa, zresztą miałem trochę szczęścia. Wiedzieliśmy, że jest w zmowie z jakimś facetem, od momentu, kiedy znaleźliśmy damski ubiór, który pan porzucił. Założyłem, że jest to tylko jeden wspólnik. Ponadto wiedziałem, że będzie potrzebowała czegoś do ubrania. Nie mogła ryzykować wynoszenia rzeczy z domu, żeby się nie wkopać, a było mało prawdopodobne, żeby się obsprawiła zawczasu. Ma za dużo przyjaciółek, których głównym zajęciem jest wydawanie pieniędzy po magazynach. Więc pomyślałem, że może wysłała na zakupy wspólnika. I nie pomyliłem się. A wspólnik się polenił taskać paczki czy może było ich za dużo, dość że kazał je odesłać. Ot, i cała historia. — Tak, to była cholerna nieostrożność z mojej strony — przyznał Quayle, po czym wskazał pogardliwie kciukiem na dziewczynę. — Ale co mogłem zrobić z tą idiotką?! Przyszła od razu naszprycowana jakimś świństwem! Musiałem na nią cały czas kikować, żeby jej coś nie strzeliło do głowy i nie zawaliła sprawy. Miał pan przed chwilą próbkę. Mówię jej, że pan idzie na górę, a ta dostaje szału i o mały włos byłaby dołożyła do wpadki pańskiego trupa! Spotkanie ojca z córką odbyło się w gabinecie kapitana w Komendzie Policji na piętrze Ratusza w Oakland. Zabawę mieliśmy nielichą. Przez więcej niż godzinę można było robić zakłady, czy Harvey Gatewood dostanie apopleksji, czy udusi swoją jedynaczkę, czy też każe ją tylko zamknąć w domu poprawczym do pełnoletności. W końcu jednak Audrey go pokonała. Nie darmo była córką swego ojca, przy tym osóbką wystarczająco jeszcze młodą, żeby się nie liczyć z konsekwencjami, podczas gdy Gatewooda, mimo despotycznego charakteru, życie nauczyło już trochę ostrożności. Kartą, którą go pobiła, okazała się groźba wyśpiewania dziennikarzom wszystkiego, co o nim wie. Nie mam pojęcia, co naprawdę wiedziała, a on chyba też nie był tego zbyt pewien, ale nie mógł ryzykować w momencie, gdy Departament Sprawiedliwości prowadził jeszcze śledztwo w sprawie jego kontraktów wojennych. Nie ulegało wątpliwości, że spełniłaby swoją groźbę, a jedna z gazet w San Francisco czekała tylko okazji dobrania mu się do skóry. Dość że ostatecznie ojciec i córka opuścili gabinet kapitana razem, ziejąc do siebie nienawiścią. Quayle'a zamknęliśmy na górze w celi, ale był za starym wygą, żeby się tym zbytnio przejmować. Wiedział, że bez postawienia Audrey przed sądem nie ma sposobu dowiedzenia mu czegokolwiek. Była to idiotyczna sprawa. Odetchnąłem, kiedy się skończyła. Urodzony w 1894 roku na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore— Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po przeszkoleniu w rudymentach zawodu został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, ale odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej epidemii w 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze, opowiadania i powieści. Od 1923 roku w popularnym magazynie „Black Mask" zaczęły się ukazywać jego utwory o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej i w ciągu dwunastu lat powstało ich bardzo wiele. Powstały też słynne powieści Sokół maltański (1930) i Papierowy człowiek (1932), którym Dashiell Hammett zawdzięcza miano jednego z najwybitniejszych twórców w dziedzinie prozy detektywistycznej. Digitalizował Bodziokb