15082
Szczegóły |
Tytuł |
15082 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15082 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15082 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15082 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARGIT SANDEMO
SAMOTNY WILK
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
Młody mężczyzna stal jak skamieniały, bezradnie prześlizgując się wzrokiem po
niewielkiej mrocznej izbie. W jego oczach czaiła się rozpacz. Znikąd pomocy. We
wszechogarniającej ciszy świtu nawet morze jakby zamarło, a mewy umilkły.
Już trzeci dzień stary rybak leżał nieruchomo w łóżku. Nie podnosił powiek, wydawał
się zimny i obcy.
Młodzieniec nie raz już zetknął się ze śmiercią. Widział martwe ryby i ptaki. Ale to
nie to samo! Staruszek przecież stanowił dla niego jedyną podporę, nie powinien był więc
umierać!
Teraz pozostawało jedynie zapewnić mu godny pochówek.
Zwykle kiedy starzec wypływał łodzią do miasta, żeby wymienić suszone ryby na
żywność i rzeczy potrzebne na odludziu, zakładał odświętne ubrania. Nigdy jednak nie
zabierał ze sobą swego młodego podopiecznego. Dawał mu jedynie do zrozumienia, że w
mieście żyją ludzie i nie można im się pokazać w byle jakich łachach.
Młodzieniec przeszukał komodę. W słabym świetle budzącego się dnia, wdzierającego
się przez uchylone drzwi, z trudem rozróżniał przedmioty. Znalazł spraną koszulę i chustkę,
którą rybak od święta zawiązywał na szyi.
Idąc w stronę łóżka, zatrzymał się z wahaniem przy stole. Tuż przed śmiercią
staruszek wskazał palcem na zawiniątko i skinięciem głowy dał znak wychowankowi, że to
dla niego.
Chłopak wziął do ręki pakunek i popatrzył nań ze zdziwieniem, a gdy obrócił go w
dłoniach, szmata rozwinęła się i odsłoniła pięknie rzeźbioną szkatułkę, na której wyryto sześć
tajemniczych znaków. Nie miał pojęcia, co one oznaczają, nie potrafił czytać. Jednak dziwny
przedmiot obudził na moment drzemiące gdzieś głęboko w pamięci nikłe wspomnienie.
Niezdarnie owinął z powrotem szkatułkę i ukrył za połami koszuli
Jeszcze raz omiótł spojrzeniem izbę i nagle jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
Podszedł do ściany, na której wisiał osobliwy obrazek, i szorstkimi od ciężkiej pracy dłońmi
pogładził delikatnie papier. Rysunek, wykonany dziecięcą ręką, ale z dużym talentem,
przedstawiał samotnego wilka wyjącego do księżyca. Oczy zwierzęcia, utkwione nieruchomo
w mistycznej bladej tarczy na niebie, wyrażały niemal ludzką rozpacz.
Młodzieniec zdjął ze ściany rysunek i zwinąwszy go w rulon, wetknął za pazuchę.
Potem przebrał starca i ostrożnie przeniósł jego kruche ciało do łodzi. W kilka chwil później
odbił od brzegu i mocno uderzając wiosłami, pośpiesznie oddalił się od wyspy.
Słońce stało wysoko na niebie, kiedy łódź przybiła do przystani w miasteczku.
Przenikliwy odór smoły i ryb uderzał w nozdrza. Chłopak z trudem łapał oddech. Zewsząd
otaczały go ludzkie głosy.
A więc tak ludzie rozmawiają ze sobą!
Gromada mężczyzn ze zdumieniem przyglądała się wysokiemu, prostemu jak struna
młodzieńcowi, który podszedł do nich niepewnym krokiem. Ktoś rzucił kpiącą uwagę, ale
gdy obcy przybysz podniósł na niego niewinny wzrok, zawstydzony żartowniś spuścił oczy.
Kiedy zgromadzeni na kei rybacy przyjrzeli się dokładniej, kogo nieznajomy niesie na rękach,
rozległy się okrzyki:
- Ależ to stary Angus!
- Nie żyje!
- Co to za Angus? - zapytał obcy w tych stronach mężczyzna.
- Eee... To dziwak. Głuchoniemy. Mieszkał sam na niewielkiej wyspie z dala od ludzi.
Stary rybak, odmieniec...
Młodzieniec patrzył to na jednego, to na drugiego. Rozumiał ich, rozmawiali w taki
sam sposób, w jaki on myślał.
Wiedział, że ma głos. Ale nie potrzebował go używać, przebywając ze staruszkiem.
Tylko czasem, gdy nieoczekiwanie nachodziła go niepojęta tęsknota, stawał na brzegu morza
i wykrzykiwał w stronę horyzontu swą bezsilność.
Własny krzyk - to był jedyny głos, który słyszał.
Rybacy z największą ostrożnością wzięli od młodzieńca ciało staruszka. Chłopak
pokiwał głową uspokojony.
- Biedny stary - powiedział któryś z miejscowych. - Musimy się chyba zatroszczyć o
jego pochówek. Był przecież zupełnie sam.
- Ciekawe, czy miał pieniądze? - mruknął inny.
- E, skąd! Całe życie klepał biedę.
- Nieprawda! Pamiętacie? Wiele lat temu Angus szastał na prawo i lewo srebrnymi
monetami.
- Te pieniądze dawno się rozpłynęły - zażartował stary rybak.
- Kim jest ten młodzik, który przywiózł ciało? Trzeba go zapytać!
Odwrócili się, ale nieznajomy zniknął. Rybacy wzruszyli obojętnie ramionami, po
czym udali się do miasteczka, by przygotować wszystko do ostatniej drogi Angusa.
„Sandra wszystko potrafi! Sandra poradzi sobie w każdej sytuacji! Nigdy nie traci
zimnej krwi!” - mawiali zwykle przyjaciele dziewczyny.
Teraz jednak sprawy przybrały fatalny obrót.
Ojciec Sandry na wieść o bankructwie popełnił samobójstwo i dziewczyna musiała
stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonymi wierzycielami, którzy zażądali spłaty długów. Jej
rodzinny dom, piękna ogromna posiadłość, poszedł pod młotek wraz z meblami i innymi
przedmiotami, do których dziewczyna była tak bardzo przywiązana. Cały majątek skurczył
się i zniknął. Zniknęli też przyjaciele.
Sandra nie wiedziała, co sądzą o jej nowej sytuacji, po strasznej tragedii bowiem nie
spotkała żadnego z nich. Najbardziej obawiała się reakcji Stephena.
Przybył do dworu już po licytacji. Spacerował po pustych pokojach ograbionych bez
najmniejszych skrupułów przez ostatniego wierzyciela, po którego wyjeździe Sandrze ostało
się niewiele ponad suknię, w którą była ubrana.
Dziewczyna starała się zapanować nad sobą, by nie pokazać, jak bardzo jest jej ciężko.
Dobrze wiedziała, po co przyjechał Stephen. Czuła się upokorzona i przygnębiona, ale
mimo to dumnie trzymała głowę. Zauważyła, że Stephen jest spocony ze zdenerwowania, ale
nie zamierzała mu niczego ułatwiać.
- Jak przypuszczam, pragniesz odwołać nasze zaręczyny? - zapytała jednak bez
ogródek.
Wzdrygnął się, a na jego urodziwej twarzy pojawiła się irytacja. Sandra zepsuła mu
starannie przygotowane przemówienie.
- Skądże - zaprzeczył pośpiesznie. - Sądzisz, że opuściłbym cię w takiej sytuacji?
Zastanawiałem się jedynie, czy nie moglibyśmy przesunąć nieco terminu ślubu. Nie ma to
żadnego związku z twoimi kłopotami, po prostu jestem obecnie bardzo zajęty.
Właściwie prawie mu współczuła. Choć bardzo marzyła o miłości, dobrze wiedziała,
że Stephen nigdy tak naprawdę jej nie kochał i zaręczył się z nią jedynie dla majątku.
Niejeden raz podczas przyjęć i balów słyszała za plecami szepty: „Ta Sandra Winter jest
zimna niczym nazwisko, które nosi... a przy tym nie grzeszy urodą. Co ten Stephen w niej
widzi? Na pewno chodzi mu tylko o posag!”
To prawda, że nie była zdolna do uczuciowych burz. Jej ojciec, niegdyś oficer,
wcześnie obarczony odpowiedzialnością za córkę, wychowywał ją bardzo surowo.
Nieustannie upominał ją, by pamiętała, jakie zachowanie przystoi pannie z dobrego domu.
Postępowała więc zgodnie z jego oczekiwaniami. Podstawiała Stephenowi do
pocałunku policzek i tłumaczyła się bólem głowy, ilekroć narzeczony pragnął zostać z nią
sam na sam. Nic dziwnego, że nie zdobyła jego serca.
Rozmowa z narzeczonym zaczynała jej ciążyć. Czuła się zażenowana. Niezbyt
wylewny w okazywaniu swych uczuć Stephen teraz bardziej niż kiedykolwiek wydawał się
nieszczery. W końcu pożegnali się bez scen. Na twarzy Stephena odmalowała się taka ulga,
że dziewczyna z trudem skryła pełen goryczy uśmiech.
Pogrążona w zadumie podeszła do lustra.
Pomyślała z żalem, że nie jest zbyt urodziwa.
Wysoka i szczupła, zawsze wyprostowana jak struna, wszelkie uczucia skrywała pod
maską chłodu i opanowania.
Miała miedzianorude, gładko uczesane włosy, zielone oczy, lekko ukośne brwi i
niewielki kształtny nos. Lekko wystające kości policzkowe i zaciśnięte usta nadawały jej
twarzy surowy wyraz.
Kołatanie u drzwi wejściowych odbiło się głuchym echem o puste ściany domu.
- O, nie - wyszeptała, przymykając oczy. - Dość już na dzisiaj gości!
W chwilę później w salonie pojawił się wysoki ciemnowłosy mężczyzna o poważnym,
nieco zgorzkniałym wyrazie twarzy. Witając się, podał swe nazwisko: Colin Hall. Przyjrzała
mu się z uwagą. Zaintrygowały ją jego ciemne oczy i badawcze spojrzenie, w
przeciwieństwie do sprawy, z którą przyszedł.
Okazało się, że ojciec Sandry był mu winien tyle pieniędzy, iż dziewczyna,
usłyszawszy sumę, poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Dopiero co przejrzała księgi
rachunkowe i wyliczyła, że dochód ze sprzedaży dworu wraz z całym majątkiem z trudem
pokryje długi ojca. Teraz jednak sytuacja była beznadziejna.
- Oczywiście postaram się zwrócić pieniądze, które się panu należą - powiedziała
zrezygnowana - chwilowo jednak nie widzę możliwości...
Gość rozejrzał się po pustym salonie.
- Jak widzę, wszystko zostało już zabrane - stwierdził.
- Tak. Wszystko poszło na spłatę długów mojego ojca. Pragnę wypełnić wszelkie jego
zobowiązania. Nie miałam pojęcia, że ojciec i panu zalegał z płatnościami.
- Byłem za granicą. Czy stajnie także opróżniono?
- Tak, konie zostały sprzedane wraz z całym dworem. Najpóźniej jutro muszę się stąd
wyprowadzić.
- W takim razie w jaki sposób zamierza pani mnie spłacie?
- Nie wiem jeszcze, ale na pewno jakoś zdołam to uczynić.
W ciemnych oczach nieznajomego pojawił się błysk sympatii.
- Samobójstwo to najprostsze rozwiązanie, pozwala uciec od odpowiedzialności. Tyle
tylko, że cierpią na tym najbliżsi.
- Mój ojciec zawsze troszczył się o mnie najlepiej, jak potrafił - wybuchnęła
dziewczyna z gniewem w głosie. - Nie wierzę, by w pełni był świadom tego, co robi, w chwili
gdy targnął się na życie.
Gość pokiwał bez przekonania głową, nie spuszczając z niej wzroku. W tym samym
momencie Sandra uzmysłowiła sobie, że rozmawia z lordem Colinem Hallem, właścicielem
Elms of Goram, największej posiadłości w okolicy.
Dreszcze przeszły dziewczynie po plecach, gdy przypomniała sobie okropne plotki,
które krążyły o Elms of Goram. Ten dwór dotknęła straszna tragedia: z licznej rodziny ostało
się tylko troje jej członków: lord Colin Hall, jego niezamężna siostra i ich macocha. Sandra
słyszała, że lord Colin był żonaty, ale jego żona uciekła z kochankiem. Przed dwudziestu laty
wybuchł w okolicy wielki pożar. Chyba właśnie wtedy zginęli w płomieniach członkowie
rodziny lorda. Jego młodszy brat, wówczas jeszcze dziecko, był z guwernantką w mieście.
Pobiegł im na ratunek ojciec Colina, ale żadne z tej trójki nie ocalało. Ogień dosięgnął także
Elms of Goram. Co prawda pałac uratowano, ale sąsiedni budynek spłonął doszczętnie.
Zginęli w nim wdowa po stryju Colina i jej dziecko.
Odtąd w wielkim pałacu mieszkało troje samotnych ludzi...
- Co zamierza pani teraz uczynić? - przerwał jej rozmyślania głos gościa.
- Nie wiem.
- Dokąd się pani przeniesie? Ma pani rodzinę, przyjaciół?
- Nie mam krewnych, a moi przyjaciele nagle zniknęli.
- Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, ale proszę obiecać, że się pani nie obrazi, w
razie gdyby... - zaczął z wahaniem.
Kiwnęła głową na znak, że się zgadza, i popatrzyła na niego wyczekująco.
- Moja macocha, która notabene jest siostrą zmarłej matki, ma już swoje lata i nie ze
wszystkim sobie radzi. Pomaga jej moja siostra Moira, ale to raczej nie najszczęśliwsze
rozwiązanie. Moira robi to niechętnie i nawet nie próbuje ukryć niezadowolenia. Zresztą
siostra w ogóle odznacza się dość trudnym charakterem i dlatego też nie udaje nam się przez
dłuższy czas utrzymać służby.
Sandra słuchała lorda z rosnącą niechęcią.
- Czy zgodziłaby się pani zamieszkać u nas i zaopiekować moją macochą? Przydzielę
pani osobne pomieszczenia, a pensję, którą powinienem pani wypłacać, potraktujemy jako
spłatę długu.
Wszystko w dziewczynie protestowało.
Nie mogę! myślała. Nie wyobrażam sobie, bym mogła pracować dla kogoś. Przez całe
życie na każdym kroku mi usługiwano. Jak więc bym zniosła polecenia wydawane mi przez
innych? Nawet gdybym bardzo się starała, to przecież nie jestem w stanie w tak krótkim
czasie zmienić swej mentalności i nawyków.
Poza tym Sandra wiele słyszała na temat Colina Halla. Odkąd uciekła od niego żona,
krążyły plotki o jego licznych podbojach wśród panien z wyższych sfer. Rzeczywiście był
niezwykle przystojny, musiała sama to przyznać, ale właśnie także z tego powodu nie miała
ochoty zamieszkać z nim pod jednym dachem.
Nie potrafiła rozszyfrować nieprzeniknionego spojrzenia, jakim ją obrzucił.
Ponieważ milczała, mówił dalej przyjaznym tonem:
- Doskonale rozumiem, że musi się pani trochę zastanowić nad moją propozycją. Nie
oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Pragnę jedynie zapewnić, że drzwi do mojego domu
zawsze stoją otworem. Może pani podjąć u mnie pracę. Proszę to przemyśleć, panno Winter.
Nie wiem, co innego może uczynić młoda kobieta pozbawiona krewnych, przyjaciół i domu.
Co prawda w mieście znajduje się przytułek dla samotnych niewiast, ale nie sądzę...
Sandra w zamyśleniu zagryzła wargi.
- Mój ojciec uważał, że zapewnił mi znakomite wychowanie - odrzekła po chwili. -
Wiem wszystko o etykiecie obowiązującej w wyższych sferach. Mówię po francusku, potrafię
tańczyć, haftować, grać na szpinecie i tym podobne. Z woli ojca dorastałam pod kloszem, nie
mam więc pojęcia o prawdziwym świecie. Bardzo jestem wdzięczna za pańską propozycję,
lordzie Hall, muszę ją jednak dokładnie rozważyć. Poza tym spróbuję wykorzystać inne
możliwości. Mam nadzieję, że mnie pan zrozumie.
- Oczywiście. Proszę jednak zachować ostrożność. Młoda niedoświadczona kobieta
może łatwo napytać sobie biedy.
Sandra, odprowadzając wzrokiem lorda Halla, postanowiła w duchu, że musi sobie
poradzić. Ten człowiek chciał ją tylko nastraszyć! Po prostu potrzebuje kogoś do usługiwania
staruszce, ponieważ służba nie zagrzewa długo miejsca u niego w pałacu. Inne powody, jakie
przedstawił, to czysty wymysł. Za żadne skarby nie skończy jako służąca w Elms of Goram!
Sandra z ciężkim sercem opuszczała rodzinny dwór, który teraz stał się własnością
zupełnie obcych ludzi. Ani razu nie obejrzała się za siebie.
Jesień rozpłomieniła się czerwienią i złotem, tuż przy drodze pasło się stado saren.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Jak zwykle na widok zwierząt jej twarz złagodniała. Takiej
Sandry nie znali jej tak zwani przyjaciele, którzy uważali dziewczynę za osobę chłodną,
zachowującą dystans wobec otoczenia. Ona sama zaś nigdy nie starała się nawet przekonać
ich, że nie mają racji.
Cały dobytek Sandry pomieścił się w jednej walizce, która jednak w miarę
pokonywania kilometrów stawała się coraz cięższa. Dziewczyna postanowiła zatrzymać się
na jakiś czas w miasteczku, by otrząsnąć się po tragicznych zdarzeniach i zorientować lepiej
w sytuacji. Nie kusiła jej zbytnio propozycja pracy we dworze Elms of Goram. Na samą myśl
o tym, jak bardzo zmieniłoby się jej życie, czuła się nieprzyjemnie poruszona. Ona służącą!
Niedoczekanie!
W swej naiwności nie przypuszczała nawet, jakie napotka przeszkody. Jak można
wynająć pokój czy jakiekolwiek inne pomieszczenie, jeśli się nie ma pieniędzy? Sandrze
zawsze wydawało się czymś najbardziej naturalnym na świecie, że jej życzenia są
natychmiast spełniane i nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że należy za to płacić.
Nie spodziewała się też, że w mieście spotka ją takie przykre powitanie. Wszak
Sandrę Winter zawsze wszyscy traktowali z wielką uprzejmością, wręcz uniżenie. Szybko się
jednak przekonała, że powinna wymknąć się z domu nocą, by pod osłoną ciemności odejść
jak najdalej od rodzinnych stron.
Zatrzaskiwano jej drzwi przed nosem. Ludzie przyglądali się jej bezczelnie lub też
odwracali się z niemą pogardą. Z początku ją to złościło, ale wnet gniew przemienił się w
głęboki niepokój.
Jednak największy szok przeżyła, mijając dom na rogatkach miasteczka, przed którym
stało kilka kobiet. Jedna z nich zawołała:
- Patrzcie no! Kogo widzą moje oczy? Jej Wysokość! Jak się czujesz, będąc jedną z
nas?
Sandra zatrzymała się i głęboko wstrząśnięta odwróciła za siebie.
Zachęcona szyderczym śmiechem swych towarzyszek chuda, wynędzniała kobieta
podeszła do Sandry i wysyczała przez zęby:
- Przeklęta paniusia w rękawiczkach! Pewnie teraz skończą się wreszcie twoje
przejażdżki konne przez miasto? Zadzierałaś nosa, nigdy nawet na nas nie spojrzałaś! Masz,
na co zasłużyłaś!
- Kłaniałyście się mi zawsze nisko - wykrztusiła wreszcie Sandra, ochłonąwszy nieco.
- Ale to pewnie tylko z powodu moich pieniędzy?
Pod wpływem zdecydowanego wzroku Sandry zbita z tropu kobieta uciekła
spojrzeniem. Tymczasem nadeszło dwóch mężczyzn.
- Zawsze miałem chęć sprawdzić, jak się przytula taką elegancką lalunię - odezwał się
szyderczo jeden z nich. - Chodź tu bliżej, panienko, dostaniesz całusa, którego nie zapomnisz
do końca życia!
Ręka, która dawno nie miała kontaktu z mydłem i wodą, objęła Sandrę.
Dziewczyna aż zadrżała z obrzydzenia. Wyrwała się i ruszyła pędem przed siebie,
słysząc za plecami prostacki śmiech. Kątem oka spostrzegła, że mężczyźni ruszają za nią w
pogoń.
Przerażona, biegła drogą, zostawiając za plecami miasteczko. Ciężka walizka uderzała
ją o łydki. Zdawała sobie sprawę, że powinna ją zostawić, ale nie miała odwagi. Uświadomiła
sobie bowiem nagle z całą jaskrawością, że jest to cały majątek, jaki posiada.
Skręciła z drogi na wąską leśną ścieżkę. Ścigający ją mężczyźni zaśmiali się z
nadzieją w głosie. Bawili się z nią w kotka i myszkę. Kiedy na moment dziewczyna straciła
ich z oczu, cisnęła walizkę w krzaki. Teraz mogła poruszać się znacznie szybciej. Głosy za
nią trochę przycichły.
Ścieżka przez cały czas pięła się pod górę. Sandra zatrzymała się na chwilę zasapana i
rozejrzała się wokół badawczo. Gdzie jestem? pomyślała. Często jeździła konno przez las,
znała więc okolicę, jednak, uciekając w popłochu, straciła całkiem orientację w terenie.
Ucichło. Może mężczyźni zrezygnowali z pościgu?
Otaczał ją gęsty las. Co robić? Wąska ścieżka prowadzi chyba w stronę pokrytej
wrzosem łąki rozciągającej się pomiędzy wzniesieniami i dalej do...
Przypomniały jej się na pół zapomniane urywki rozmów, zasłyszane pogłoski,
ściszone szepty o tym okropnym, tajemniczym miejscu. Zdaje się, że ten osobliwy azyl miał
za patrona świętego Krzysztofa. Mury średniowiecznego klasztoru ofiarowały schronienie
różnym społecznym wyrzutkom: umysłowo chorym, kalekom, a także niebezpiecznym
przestępcom. Przyprowadzano tu wszystkich, których z różnych powodów trzeba było ukryć
przed światem. A w pobliżu klasztoru, w skleconych z niczego chatach, osiadali ludzie,
którzy sami skazywali się na życie poza społeczeństwem: nieudacznicy, słabeusze, wreszcie
tacy, którzy kryli się przed stróżami prawa. Ta mieszanina losów czyniła z klasztoru świętego
Krzysztofa przerażające miejsce, nad którym ciążyła zła sława.
Sandra słyszała także o dziwnym duchownym, który poświęcił swe życie, by służyć
wszystkim tym ludziom. Nazywał się ojciec Andrzej. Czyż mógł wiele zdziałać? Starał się
wybierać najlepszych i obdzielać ich swoistym życiowym posłannictwem. O „niewidzialnych
pomocnikach” z klasztoru wiedzieli wszyscy. Nocami wspierali oni biedaków z parafii:
wieśniaków, którzy sami nie dawali rady ze zwózką siana do stodoły, wdowy, które nie były
w stanie zapewnić bytu swym dzieciom, i wszystkich tych, którzy potrzebowali pomocy.
Ci cisi, niewidzialni pomocnicy nie chcieli zapłaty, choć sami nie mieli grosza przy
duszy. Ich wsparcie przyjmowano z wdzięcznością pomieszaną ze strachem, ale nikt nigdy
nie został odprawiony z kwitkiem, kiedy szukał ratunku u ojca Andrzeja.
- Nie wolno ci jeździć konno w pobliżu klasztoru świętego Krzysztofa - ostrzegał ją
zawsze ojciec. - Tam na wzgórzu ulokowała się największa hołota. Trzymaj się z daleka od
tego miejsca!
Nagle znów usłyszała za plecami męskie głosy. Co robić? pomyślała w panice. Nie
mogę przecież iść ścieżką, która prowadzi do klasztoru!
Weszła w gęstwinę i zaczęła się przedzierać przez zarośla. W podartej sukience, z
twarzą i dłońmi podrapanymi do krwi, parła desperacko do przodu. W pewnej chwili, kiedy
obejrzała się za siebie, nieoczekiwanie straciła grunt pod nogami i runęła w przepaść.
Usiłowała się czegoś przytrzymać, ale ręce natrafiły na próżnię i potoczyła się w dół. Zaraz
potem otoczył ją zbawienny mrok.
ROZDZIAŁ II
Sandra odzyskała przytomność, zachłysnąwszy się wodą, którą ktoś wlewał jej do ust.
Kiedy otworzyła oczy, w bladej poświacie księżyca ujrzała nad sobą twarz okoloną jasną
aureolą włosów. Nieznajomy podtrzymywał ją, a jego uśmiech wydawał się taki łagodny i
pełen czułości, że Sandra zapomniała o lęku.
Na nagim ramieniu poczuła dotyk szorstkiej tkaniny. Spod przymrużonych powiek
przyjrzała się dokładniej swemu wybawcy. Był to młody mężczyzna o czystych klasycznych
rysach i niewinnym spojrzeniu dziecka.
Gdy spróbowała się podnieść, potrząsnął ostrzegawczo głową, a w jego oczach
pojawiło się zatroskanie.
Sandra nie była w stanie powstrzymać cichego jęku, jaki wydobył się jej z ust. Bolało
ją całe ciało, poobijane na skutek upadku ze skarpy. Najbardziej dokuczał jej stłuczony
łokieć. Zauważyła, że jest owinięty mchem i liśćmi.
Nieznany opiekun pogładził dziewczynę po włosach, niezdarnie, jakby do tego nie
przywykł, a potem podrapał ją za uchem.
- Kim jesteś? - zapytała.
Uśmiechnął się promiennie, ale nic nie odpowiedział.
Nie potrafi mówić, uświadomiła sobie i nagle ją olśniło.
- Jesteś z klasztoru świętego Krzysztofa?
Pokiwał energicznie głową, ale z jego ust nie wydobyło się żadne słowo.
Słyszy, ale nie mówi, pomyślała z rosnącym niepokojem. To dziwne. Może to jakiś
złoczyńca, któremu za karę obcięto język?
Zaraz jednak porzuciła tę obawę. Prosty habit, jaki miał na sobie nieznajomy,
wskazywał raczej na coś innego.
- Jesteś jednym spośród „niewidzialnych pomocników” od ojca Andrzeja, prawda?
Uśmiechnął się znowu i dał jej znak, by spróbowała wstać. Dźwignęła się, ale tylko
przez moment zdołała utrzymać równowagę. Młodzieniec, widząc, jak się zachwiała,
pośpiesznie przyszedł jej z pomocą. Nagle cofnął się jak oparzony. Nim zdążyła pojąć, o co
mu chodzi, ponownie zaskoczył ją swym zachowaniem.
Dotknął dłonią jej piersi i odsunął się gwałtownie o parę kroków. Jego twarz,
oświetlona bladym światłem księżyca, wyrażała głęboką trwogę. Patrzył na nią zdumionym,
nie pojmującym niczego spojrzeniem, ale jednocześnie chłonął zafascynowany każdy
szczegół jej ciała.
Poczuła się tak zażenowana, że na moment zapomniała o bólu.
- Przestań się na mnie gapić! - wybuchnęła zirytowana..
Młodzieniec, boleśnie dotknięty, odwrócił wzrok.
Nagle Sandra przypomniała sobie pewne zdarzenie z dzieciństwa. Ona, radosna,
ruchliwa dziewczynka, biega za rękę ze służącym, a w uszach dźwięczą jej karcące słowa
ojca:
- Sandra! Natychmiast do mnie!
Dostała lanie, a za karę zamknięto ją w pokoju.
Wraz z upływem lat coraz mniej było w niej prawdziwej radości. Pod sztucznym
uśmiechem przylepionym do twarzy skrywała strach.
A teraz oto stoję w ponurym lesie razem z obcym mężczyzną o smutnych oczach,
młodzieńcem wywodzącym się ze świata, którego nie znam, pomyślała z goryczą.
- Chyba muszę już iść... - zaczęła, a głos na moment jej się załamał. - Wybacz mi,
proszę, że zapomniałam ci podziękować za pomoc. To miło z twojej strony.
Zerkał na nią z ukosa, zawstydzony. Sandra domyśliła się, że miotają nim
przeciwstawne uczucia: chęć pomocy i strach, że uczyni coś nie tak i narazi się na jej gniew.
- Trudno mi utrzymać równowagę - odezwała się z wymuszonym uśmiechem. - Czy
mógłbyś mi pomóc?
Jego oczy na nowo rozbłysły. Z niezwykłą ostrożnością ujął ją za rękę i wskazał
kierunek.
- Do klasztoru świętego Krzysztofa? Nigdy! - zaprotestowała.
Popatrzył ze zdumieniem na dziewczynę.
- A zresztą - westchnęła. - Szczerze mówiąc, nie mam dokąd pójść. Nie wiem, kto
mógłby mi pomóc.
Uśmiechnął się znów, jakby chciał dodać jej otuchy i zapewnić, że przy nim nie ma
się czego bać. Ustąpiła więc i z drżącym sercem pozwoliła się poprowadzić w stronę
klasztoru.
Myślała, że śni. Czuła się tak, jakby leżała w swoim łóżku w rodzinnym domu
dręczona koszmarem: oto nieznany człowiek w habicie prowadzi ją nocą do budzącego grozę
miejsca. Przeżycia ostatniej doby wydawały się Sandrze tak bardzo oderwane od
rzeczywistości, że nie chciała wierzyć, by mogły być realne.
Dziwiła się tylko, że nie boi się bardziej. Zerkała ukradkiem na swego dziwnego
towarzysza. Był bosy, najwyraźniej zresztą do tego przywykł. Mocne, zwinne stopy zapewne
nigdy nie były krępowane butami Spod przykrótkiego habitu, przewiązanego w pasie
sznurem, wystawały sięgające do pół łydki nogawki płóciennych portek. Już bardziej licho
nie można było być odzianym. Jednak Sandra nie odczuwała zwykłej pogardy dla ubóstwa,
przeciwnie - naszła ją przemożna ochota, by uścisnąć mocniej dłoń młodzieńca i przytulić się
do niego. Stłumiła jednak w sobie tę chęć.
Nie przypuszczała, że znajdują się tak blisko klasztoru. Zaledwie po kilku minutach,
gdy wyszli z lasu, zza wyłaniających się z mroku wzniesień dobiegły ich stłumione krzyki i
żałosne wołania. Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie, ale nieznajomy objął ją ramieniem i
przygarnął do siebie. Na policzku poczuła szorstkie płótno. Nie opierała się, wyczuwała, że
młodzieniec, choć sam jest przerażony, stara się ją chronić. Poklepał ją leciutko po głowie,
tak samo jak uczynił już wcześniej.
Zdecydowanym ruchem uwolniła się z jego objęć i kiwnęła głową na znak, że jest
gotowa do dalszej drogi.
W kilka minut później oczom idących ukazała się niewielka dolina, w której wznosiła
się stara, na wpół zrujnowana budowla, otoczona wysokim murem. To właśnie stamtąd
dochodził żałosny chór ludzkich głosów.
Sandra nigdy nie zastanawiała się nad losem ubogich, a tym bardziej nie zaprzątała
sobie głowy żebrakami i kalekami. W przypływie wielkoduszności co najwyżej kazała
czasem słudze rzucić trochę grosza biedakowi, sama jednak nawet nie spoglądała w jego
stronę.
Widok, który ukazał się jej oczom, sprawił, że poczuła ucisk w gardle. Stała jak wryta
i z przerażeniem patrzyła na nędzne szałasy sklecone pod klasztornymi murami.
Młodzieniec pociągnął ją w bok od ścieżki prowadzącej do klasztoru. Popatrzył na
dziewczynę i pokręcił głową. Zrozumiała, że przestrzega, by tamtędy nigdy nie chodziła.
Palcem wskazał zaś na cel ich wędrówki: kawałek dalej na wzgórzu, wokół
niewielkiej kaplicy, stały niskie domki.
Sandra dopiero teraz uświadomiła sobie w pełni powagę swego położenia. Zaledwie
kilkanaście godzin temu opuściła bezpieczny dom i wyruszyła w świat, przed którym zawsze
przestrzegał ją ojciec. I od razu poniosła całkowitą klęskę. A sądziła, że sobie poradzi. W
przypływie samokrytycyzmu przyznała sama przed sobą, że zupełnie brakuje jej
doświadczenia. Jakże naiwna była, sądząc, że w miasteczku zostanie przyjęta z otwartymi
rękami! Dopiero teraz pojęła, jaki jest stosunek prostych ludzi do uprzywilejowanej klasy.
Rozumiała ich złośliwą satysfakcję i radość z jej nieszczęścia. Ona - która zawsze wyobrażała
sobie, że jest obiektem podziwu i zazdrości pospólstwa - doznała doprawdy brutalnego
przebudzenia.
Na domiar wszystkiego znalazła się w tym strasznym klasztorze!
Kolejny raz zdumiała ją własna reakcja: właściwie nie odczuwała lęku. Ciepła dłoń,
trzymająca jej własną, działała na nią uspokajająco. Nie bała się tego dziwnego
nieznajomego. Chyba przez ten jego uśmiech i jasne szczere spojrzenie...
Co prawda przemknęło jej przez myśl, że może chłopak jest upośledzony albo
opóźniony w rozwoju, ale intuicyjnie wyczuwała w nim prostotę i dobroć. Księżyc oświetlał
jego twarz, a dziewczynie wydawało się, że w oczach młodzieńca czai się głęboka troska. Nie
krył swego zachwytu dla niej. Wyraźnie też uważał się za jej obrońcę i opiekuna. Raz po raz z
klasztoru, który teraz mieli za plecami, dolatywały ich przeraźliwe krzyki, a wówczas chłopak
przyciskał ją mocniej. Uratował ją i czuł się za nią odpowiedzialny.
Minęli pole, na którym rosło zboże, potem ogródek z ziołami i sad. Mieszkańcy doliny
byli samowystarczalni. Między chatami stojącymi wokół kapliczki znajdowała się też stodoła
i stajnia. Stanęli przed drzwiami niskiego budynku mieszkalnego. Opiekun Sandry zapukał, a
po chwili otworzył im niewysoki siwy mężczyzna w habicie.
- Ależ, mój drogi - szeptem odezwał się do towarzysza Sandry. - Co ty wyprawiasz?
Przecież wiesz, że nie wolno tu nikogo przyprowadzać, a szczególnie...
- Przepraszam - przerwała dziewczyna zakonnikowi, widząc nieszczęśliwą minę
swego wybawcy. - Proszę pozwolić mi wszystko wyjaśnić!
I w kilku słowach przedstawiła swoją historię.
- Sandra Winter! - zawołał poruszony mnich. - Z tego dużego majątku? Muszę
przyznać, że nie słyszałem o tragedii dziedzica! Wejdź do środka, moje dziecko. Spróbuję cię
jakoś przemycić do mojej celi. Tylko po cichu! Jestem ojciec Andrzej.
Kiedy w swym skromnym pomieszczeniu zakonnik przygotowywał posiłek, Sandra
poczuła nagle dojmujący głód. Drżała na całym ciele, nie mogąc się uspokoić. Zapewne
dopiero teraz nastąpiła reakcja na przykre przeżycia minionego dnia. Nie wolno mi się
załamać, pomyślała i wyciągnęła bezradnie rękę do swego wybawcy. Chłopak ścisnął jej
dłoń, aż zabolało. Ból jednak pomógł jej wziąć się w garść. Wyprostowała się dumnie, tak jak
zawsze uczył ją ojciec, i cofnęła rękę, zawstydzona, że szuka wsparcia u nędzarza.
- To nie było potrzebne, panno Sandro - powiedział łagodnie ojciec Andrzej, który
obserwował tę scenkę. - Nasz młody przyjaciel nie wyznaje się na konwenansach i różnicach
społecznych. Chyba nie chce go pani urazić?
Odwróciła się do chłopaka, który stał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- Wybacz mi - poprosiła Sandra, a kiedy podniósł głowę, popatrzyła mu prosto w
oczy. - Bardzo mi przykro. Ale rozumiesz... Niełatwo z dnia na dzień się zmienić. Przez całe
życie wychowywano mnie w pogardzie dla ludzi niższych stanem. Teraz się całkiem w tym
wszystkim pogubiłam.
Choć tak naprawdę kierowała swoje słowa do zakonnika, przez cały czas spoglądała
na młodzieńca. Mimo że wszystko w niej protestowało, zmusiła się, by podać mu rękę.
Siedzieli obok siebie na ławie zbitej z nie heblowanych desek. Chłopak niepewnie położył
swoją dłoń na jej dłoni, a wtedy Sandra po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczuła
odprężenie i ulgę. Nareszcie zrozumiała, że znalazła się wśród ludzi, kierujących się innymi
zasadami niż przedstawiciele wyższych sfer, w których towarzystwie dotąd się obracała.
Dostali po kubku herbaty ziołowej i po kromce razowego chleba. Młodzieniec nie
spuszczał oka z dziewczyny, pilnując, by niczego jej nie brakło. Chciał jej nawet przytrzymać
kubek.
Kiedy skończyli posiłek, zakonnik zwrócił się do chłopaka:
- Idź, doglądnij zwierząt! Tymczasem ja się zajmę panienką Sandrą!
Gdy tylko za dziwnym młodzieńcem zamknęły się drzwi, dziewczyna zapytała:
- Kim on jest?
- Hmm... Gdybym to ja wiedział! - westchnął zakonnik. - Przybył tu przed kilkoma
miesiącami w opłakanym stanie. Nawet ja, który widziałem w życiu niejedno, doznałem
wstrząsu. Ale to dobry chłopak, bardzo gorliwie wykonuje swoją pracę. Powiedz mi,
panienko... czy zachował się wobec ciebie nieprzystojnie tam w lesie?
- Nieprzystojnie? - Sandra nie pojmowała, o co chodzi zakonnikowi. - Nie,
przeciwnie.
Ale gdy nagle uświadomiła sobie, co ojciec Andrzej miał na myśli, targnęła nią złość i
uczucie wstydu.
Jak można pytać o takie sprawy, żachnęła się w duchu, w dodatku duchowny?
Stary zakonnik zdawał się nie zauważać jej zakłopotania.
- Chłopak jest bardzo wrażliwy na los bezdomnych psów i w ogóle na krzywdę
zwierząt. Bez przerwy opiekuje się jakimś stworzeniem.
Sandra popatrzyła ze zdumieniem, a potem roześmiała się rozbawiona.
- Rzeczywiście, poklepywał mnie po głowie. Trochę mnie to zdziwiło. Wie ojciec,
przypomniało mi się, że drapał mnie za uchem.
- Tak przypuszczałem - zakonnik także się uśmiechnął. - Zdaje się, że potraktował
panienkę jak bezdomnego psa albo kota. Istotę, którą mógłby obdarzyć troskliwością i
miłością.
- To znaczy, że jest podobny do mnie - zamyśliła się Sandra. - Moi znajomi zawsze mi
wyrzucali tę słabość charakteru, ale nic na to nie poradzę, że jestem wrażliwa na krzywdę
zwierząt.
- Nie nazwałbym tego słabością - mruknął ojciec Andrzej.
- Czy on sam przyszedł do klasztoru?
- Nie, przyprowadził go tu Colin Hall z majątku Elms of Goram.
Colin Hall! Znowu on!
- Jak to przyprowadził?
- Tego młodzieńca, pobitego, na wpół utopionego w studni, znaleziono na terenie
posiadłości Halla. Niewątpliwie szukał we dworze schronienia przed uliczną hołotą, a
uciekając, w popłochu wpadł do studni. Colin Hall z matką obmyli i opatrzyli mu rany, po
czym go odprawili. Tymczasem jeszcze tej samej nocy chłopak wrócił i śmiertelnie
przestraszył starszą panią, która ujrzała go siedzącego na gzymsie niczym jakiegoś ducha.
- O mój Boże! - wymamrotała Sandra.
- Colin Hall uznał, że chłopak jest upośledzony, więc przyprowadził go tutaj. Być
może uczynił to dlatego, że wybierał się za granicę i nie chciał więcej narażać swej matki na
takie przykre przeżycia.
- Macochy - poprawiła zakonnika Sandra. - Co właściwie dolega temu chłopakowi?
Rozumiem, że jest niemy, zachowuje się jak dziecko, ale...
- Nie jest niemy. Potrafi mówić, w każdym razie trochę, tylko że nie chce.
- Nie chce?
- A może nie ma odwagi? Często modlimy się w kaplicy. Kilka dni temu znalazłem go
tam klęczącego i wypowiadającego pod nosem słowa modlitwy, którą słyszał od nas. Mówił z
wysiłkiem, tak jakby nie przywykł do artykułowania słów. Przyprowadziłem go potem tu, do
swej celi, i poprosiłem, by powiedział kilka prostych wyrazów. Wyglądało tak, jakby bardzo
chciał spróbować, ale ukrył twarz w dłoniach, niby zawstydzone dziecko.
- Sądzi więc ojciec, że on nie przywykł do mówienia?
- Właśnie!
- Biedak! I jest całkiem nieszkodliwy?
- Zupełnie. Nigdy jeszcze nie spotkałem tak poczciwej duszy.
- Ale skąd on pochodzi?
- Nie mam pojęcia. Śmiertelnie bał się ludzi, tutaj odnalazł spokój.
- Nie ma żadnego imienia?
- Moi podopieczni nazywają go Świętym Krzysztofem, wierzą bowiem, że sam święty
powrócił w jego osobie na ziemię. Są dość naiwni. Ja natomiast nazywam go Duncan.
- Dlaczego właśnie Duncan?
- Chłopak miał przy sobie dwie rzeczy, które jak przypuszczam, mają związek z jego
przeszłością Jedna to niewielka, dość oryginalna szkatułka, rzeźbiona w kości słoniowej, z grą
literową. Możliwe, że znalazł ją albo ukradł. Na szkatułce jest wygrawerowane imię
„Duncan”.
- A ta druga pamiątka?
- To rysunek, pożyczyłem go nawet od niego, ponieważ bardzo mnie zaintrygował.
Leży w szufladzie. Niech panienka popatrzy! Czyż nie jest fantastyczny?
Rysunek przedstawiał samotnego wilka wyjącego do okrągłej tarczy księżyca.
Sandrze dreszcze przeszły po plecach.
- Zupełnie jak żywy! - wyrwało się jej. - I jaki straszny!
- Narysował go właśnie Duncan.
- Skąd ojciec może to wiedzieć?
Uśmiechnął się.
- To nie jedyne jego dzieło. Gdyby panienka zobaczyła przydzieloną mu celę!
Niestety, nie mogę tam panienki zaprowadzić, bo tuż obok znajduje się sypialnia męska, o ile
można użyć takiego określenia na wielką salę przeznaczoną do nocnego wypoczynku.
Duncan wyrzeźbił wiele różnych pięknych przedmiotów, zarówno w drewnie, jak i z innego
surowca. Nie ulega wątpliwości, że ten młodzieniec jest artystycznie uzdolniony.
- Powiedz, ojcze... - zaczęła niepewnie. - Czy on jest opóźniony w rozwoju?
- Trudno powiedzieć - odrzekł z ociąganiem zakonnik - Wydaje mi się, że nic mu nie
dolega, tyle tylko że nie dane mu było dorastać w normalnych warunkach.
Pokiwała głową zamyślona i po chwili milczenia powiedziała:
- Tam w lesie stało się coś dziwnego.
- To znaczy?
- Wydaje mi się, że ten chłopak nigdy dotąd nie widział kobiety, choć brzmi to dość
niedorzecznie.
- Dziwne, ale też o tym pomyślałem - odpowiedział zakonnik. - Tutaj w klasztorze
przebywają wyłącznie mężczyźni. Ale moi pomocnicy rozmawiają często o kobietach,
fantazjują, niektórzy, niestety, wyrażają się o nich w dość grubiański sposób. Duncan
przysłuchuje się im z otwartymi ustami i wygląda tak, jakby nie pojmował, o czym oni
mówią. Nie wiem, czy...
Zakonnik umilkł, bo drzwi do celi otworzyły się i pojawił się w nich młodzieniec. W
pomieszczeniu tymczasem zrobiło się jaśniej. Przez jedyne okno wpadały pierwsze promienie
budzącego się dnia. Sandra zobaczyła wyraźniej twarz swojego wybawcy. Znów uderzyło ją
szczere spojrzenie jego niebieskich oczu, czyste szlachetne rysy i dziecięca wprost
niewinność. Odszukał dziewczynę wzrokiem. Stary zakonnik podszedł do niego i położywszy
mu dłoń na ramieniu, zapytał łagodnie:
- Domyśliłeś się, że panienka Sandra jest kobietą?
Duncan pokiwał głową, rozchylając usta w uśmiechu, a jego wzrok prześliznął się z
czułością po ciele Sandry. A kiedy ujrzał w jej dłoni rysunek, skwapliwie pokazał, by sobie
go zatrzymała.
- Ależ nie mogę... - zaczęła, ale ojciec Andrzej jej przerwał.
- Proszę przyjąć. To najcenniejsza rzecz, jaką posiada ów młodzieniec, nie wolno więc
panience odmówić, bo bardzo by go to zraniło.
- Dziękuję, Duncanie - uśmiechnęła się. - Powieszę ten rysunek na... na ścianie.
Zająknęła się, uświadomiwszy sobie, że przecież nie ma gdzie mieszkać.
- Wyprowadzę stąd panienkę Sandrę - zwrócił się do młodzieńca zakonnik. - O, nie,
mój przyjacielu, ona nie może tutaj zostać. Musisz to zrozumieć. Przecież nie obronisz jej
przed wszystkimi tutejszymi mężczyznami! Tak, wiem, że ci przykro z tego powodu, musicie
się jednak teraz rozstać.
Dolna warga młodzieńca zaczęła niebezpiecznie drgać. Patrzył bezradnie i błagalnie
na zakonnika, obejmując Sandrę ramieniem.
- Nie, teraz ją puść! - przemówił ojciec Andrzej łagodnie. - Ja ją odprowadzę.
Wprawdzie jesteś, mój chłopcze, niewinny jak baranek, ale droga do miasteczka jest długa i
nigdy nie wiadomo... Mam nadzieję, że panienka mnie rozumie?
Skinęła głową, a jej policzki spłonęły ognistym rumieńcem, choć nie do końca
pojmowała, co miał na myśli stary, mądry zakonnik.
- W takim razie idziemy!
- W lesie w zaroślach ukryłam moją walizkę.
- Mam nadzieję, że uda nam się ją odnaleźć.
Sandra odwróciła się, by pożegnać Duncana, który z oczami pełnymi łez w błagalnym
geście wyciągnął ku niej ręce, a potem szybkim krokiem ruszyła za ojcem Andrzejem.
Zdążyli odejść kawałek ścieżką prowadzącą w dół w stronę lasu, gdy zakonnik zatrzymał się
nagle i zapytał:
- A tak właściwie... Czy panienka w ogóle wie, dokąd się wybiera?
Sandra obejrzała się za siebie w stronę budzącego grozę klasztoru. Przypomniała sobie
radujących się z jej nieszczęścia ludzi, którzy wygnali ją z miasteczka. Na górze obok
kapliczki mignęła jej sylwetka Duncana. Wytrzymała pytające spojrzenie duchownego.
- Tak, wiem - odpowiedziała zdecydowanie. - Do dworu Elms of Goram.
ROZDZIAŁ III
Niedaleko miasteczka ojciec Andrzej pożegnał się z Sandrą. Widać już było wieżyczki
Elms of Goram, więc wiedziała, że sobie poradzi. Gorąco podziękowała za pomoc i z
wahaniem dodała:
- Bardzo bym chciała coś podarować Duncanowi. Niestety, niewiele mi pozostało. Jak
ojciec sądzi, czy to go ucieszy?
Poszperała w torbie i wyjęła komplet akwareli, pędzle i papier.
- Kiedyś zdawało mi się, że mam talent - uśmiechnęła się. - Niestety, szybko mi się
znudziło malowanie. Mam nadzieję, że Duncanowi farby sprawią więcej radości.
- Nic by go bardziej nie mogło uradować - zapewnił zakonnik. - Z przyjemnością mu
to przekażę.
- Chciałabym napisać parę słów, czy mogę? To znaczy, czy mi wypada?
- Może panienka. Duncan jest cudownie nieskomplikowaną istotą, z pewnością doceni
ten szczery gest.
Sandra wyjęła kartkę papieru i napisała: „Dla Duncana najgorętsze podziękowania
wraz z życzeniami pogodnej przyszłości. Przyjaciółka Sandra”.
Włożyła kartkę do pudełka i podała zakonnikowi. Pokiwała na pożegnanie i samotnie
ruszyła do miasta.
Minęła ciasne, brudne uliczki, noszące ciągle jeszcze ślady pożaru sprzed dwudziestu
lat. Sandra była zbyt młoda, by pamiętać to straszne wydarzenie, ale wiele o nim słyszała.
Podobno największa tragedia dosięgnęła mieszkańców domów stojących blisko rynku. Zostali
uwięzieni w płomieniach i nie było dla nich ratunku.
Elms of Goram leżało w najbardziej ekskluzywnej części miasta nad samym morzem.
Z daleka widać było cztery okrągłe wieżyczki górujące nad zabudowaniami.
Obdarte dzieciaki rozdziawiały usta na widok nieznajomej, kobiety lekkich obyczajów
stały w bramach, żebracy, cuchnący potem i chorobą, leżeli na ulicach.
Sandra ze zgrozą, uświadomiła sobie, że nędza i głód mogłyby dotknąć także ją,
gdyby Colin Hall wspaniałomyślnie nie zaoferował jej pracy.
Przestronny pałac stał przy wytwornej ulicy. Wraz z upływem lat miasteczko rozrosło
się i podpełzło bliżej dworu. W sąsiedztwie straszyły zwęglone resztki budowli. Sandra
przypominała sobie, że mieszkał tam kiedyś brat starego lorda Halla. Jego dom spłonął
podczas wielkiego pożaru. Sandra zauważyła, że i pałac trochę ucierpiał od płomieni.
Narożnik sąsiadujący z ruinami pozostał osmalony.
Tuż przy bramie od strony morza rosły stare wiązy, od których wziął swą nazwę
dwór . Nie były jednak na tyle stare, by - jak sugerował drugi człon nazwy - mogły zostać
posadzone w piątym wieku, w czasach panowania legendarnego władcy szkockiego Gorama.
Sandra niepewnie minęła otwartą bramę wejściową i weszła na przepiękny
dziedziniec, ozdobiony rzeźbami. Na środku znajdowała się studnia. To pewnie w niej
Duncan omal nie utonął, pomyślała dziewczyna, omiatając spojrzeniem plac.
Przy głównym wejściu zobaczyła czarny powóz zaprzężony w karego konia. Chudy
woźnica, ubrany od stóp do głów na czarno, odwrócił głowę w jej stronę.
Blada, nieruchoma twarz z długimi bokobrodami sprawiała wrażenie martwej maski,
ale Sandrze wydawało się, że na jej widok w ciemnych oczach błysnął chłodny triumf. W tej
samej chwili z budynku wyszedł Colin Hall i skierował się wprost do powozu. Wsiadając,
dostrzegł Sandrę.
Na jego widok dziewczyna poczuła, że serce zabiło jej radośniej. Ile on właściwie ma
lat? zastanowiła się. Na oko koło czterdziestki. Patrzyła na ciepły uśmiech na jego twarzy i
myślała, że mało która kobieta zdoła się oprzeć urokowi osobistemu właściciela Elms of
Goram. Na niej w każdym razie zrobił duże wrażenie.
- Witam, panno Winter. Odważyła się pani tu przyjść, mimo wszystko?
Sandra uśmiechnęła się z przymusem.
- Tak, przekonałam się, że świat za bramą jest bardziej okrutny, niż się spodziewałam.
Jeśli więc pańska propozycja nadal jest aktualna...
- Oczywiście - przerwał jej. - Niestety, tak się składa, że właśnie wyjeżdżam.
Wybieram się wraz z lady Cynthią z ważną wizytą. Wrócimy późno. Ale rozmawiałem o pani
zarówno z macochą, jak i z siostrą. Obie wierzyły gorąco, że pani się u nas pojawi. Moira
zajmie się panią do czasu, póki nie wrócę. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy. Tak mi
przykro, że nie mogę przyjąć pani osobiście, ale moja macocha potrzebuje opieki.
Sandra skinęła głową ze zrozumieniem. Colin Hall wsiadł tymczasem do powozu,
który natychmiast ruszył. Kiedy zakręcał przy bramie, Sandra dostrzegła w okienku ubraną na
czarno damę.
Znów została sama na dziedzińcu. Jej wzrok przyciągnęły stare kamienne ściany
porośnięte dzikim winem, którego liście przybrały barwę purpury. To był naprawdę
przepiękny zakątek, unosił się nad nim duch przeszłości. Sandra miała wrażenie, że znalazła
się w innym świecie. Rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła najmniejszego znaku życia.
Tylko suche liście tańczyły wokół studni poderwane podmuchem chłodnego jesiennego
wiatru. Z lekkim wahaniem dziewczyna podeszła do ciężkich odrzwi i zastukała kołatką.
Upłynęła zaledwie chwila, gdy usłyszała odgłos kroków, po czym drzwi otworzyła
drobna spłoszona służąca. Sandra przedstawiła się i została wprowadzona do przestronnego
holu, który wydał jej się dość ponury. Służąca zniknęła, pozostawiając na moment
dziewczynę samą, zaraz jednak szerokimi schodami zeszła na dół szczupła, wręcz koścista
kobieta. Gdyby nie malujące się na jej twarzy rozgoryczenie, byłaby piękna. Elegancko
ubrana, z misternie ułożoną fryzurą, prezentowała się efektownie, jednak jej oczy o ciepłej
brązowej barwie patrzyły zaskakująco chłodno.
- Pani sobie życzy?
Sandra przedstawiła się po raz kolejny, choć intuicyjnie wyczuwała, że dla tej kobiety
nie było tajemnicą, kim jest i w jakiej przybywa sprawie.
- Ach, Sandra Winter! Tak, słyszałam... Jakie to uczucie spaść z piedestału na samo
dno?
- Nie miałam jeszcze czasu, by oswoić się z tą nową dla mnie sytuacją - odpowiedziała
Sandra z wymuszonym uśmiechem.
- O, im prędzej do tego przywykniesz, tym lepiej, zapewniam cię - stwierdziła dama. -
Po pierwsze, tutaj są schody kuchenne, z których będziesz korzystać. Nie sądź, że w związku
z twoim pochodzeniem przysługiwać ci będą jak