14966
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14966 |
Rozszerzenie: |
14966 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14966 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14966 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14966 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Mary Jo Putney
Uroczy oszust
(Angel Rogue)
Futrzanemu przyjacielowi za stałą obecność.
Teresie Jemison -
z wyrazami wdzięczności
za zgodę na użycie
indiańskiego imienia
Kanawiosta.
Prolog
Okazały dwór Wolverhampton zdobił Dolinę York niczym królewska korona. Został
wzniesiony w końcu XVII wieku przez pierwszego markiza Wolverton, którego wyrafinowany
smak architektoniczny dorównywał wrażliwości na piękno kobiece. Pan na Wolverhampton miał
bowiem trzy żony.
W następnym stuleciu dwór zamieszkiwały kolejne generacje lordów i ich dostojnych
małżonek. Andreville’owie byli pierwszą rodziną, która pochodziła z północnej Anglii. Jej
członkowie słynęli z honoru, powściągliwości i ogromnej dumy, a przynajmniej większość z nich.
Rozsądniej było wziąć bryczkę, ale Robin wolał jechać konno. Tyle lat minęło od jego
ostatniej bytności w Anglii. Jak na wczesny grudzień było ciepło, choć w cichym powietrzu czuło
się nadchodzącą burzę śnieżną.
Stary odźwierny poznał go i rzucił się do bramy, omal się przy tym nie przewracając. Robin
posłał mu powitalny uśmiech, ale się nie zatrzymał.
Do dworu prowadziła porośnięta wiązami aleja dojazdowa. Wkrótce oczom Robina ukazała
się granitowa fasada. Wolverhampton nie sprawiało miłego wrażenia, ale to był jego dom, i tu
właśnie zamierzał odpocząć po ciężkich obowiązkach w Paryżu.
Pod drzwiami powitał go lokaj. Robin zsiadł z konia, bez słowa oddał wodze służącemu, po
czym wspiął się po schodach ku masywnym, wysokim na dziesięć stóp drzwiom. Powinien był
powiadomić brata o swoim przyjeździe, ale postanowił tego nie robić. Tym sposobem nie usłyszy,
że nie jest mile widziany.
Lokaj, który zjawił się w marmurowym holu, był młody i nie znał przybysza. Dopiero kiedy
otrzymał kartę wizytową, szeroko otworzył oczy i wydukał:
– Lord Robin Andreville?
– We własnej osobie – potwierdził gość. – Czarna owca wróciła. Czy lord Wolverton
przyjmuje?
– Zaraz zapytam – odparł służący, przywołując na twarz wyraz obojętności. – Czy jego
lordowska mość zechce zaczekać w salonie?
– Znam drogę – powiedział Robin, widząc że lokaj zamierza go poprowadzić. – W końcu się tu
urodziłem. Przysięgam, że niczego nie ukradnę.
Lokaj spłonął rumieńcem, ukłonił się i zniknął w głębi domu.
Robin wszedł do salonu. Przesadna nonszalancja ustąpiła miejsca zdenerwowaniu. Tak dawno
nie widział starszego brata. Zastanawiał się, jak Giles go przyjmie. Pomimo różnych
temperamentów, kiedyś byli przecież przyjaciółmi. To Giles nauczył go jeździć konno, strzelać
i z niewielkim powodzeniem starał się utrzymać zgodę między nim a ich groźnym ojcem. Nawet
po wyjeździe Robina z Anglii bracia utrzymywali ze sobą kontakt.
Jednak od czasów, kiedy razem mieszkali, minęło piętnaście lat, a trzy od ostatniego spotkania
w Londynie. Nie należało do najmilszych i zakończyło się burzliwą kłótnią. Giles rzadko wpadał
w gniew, a już nigdy z powodu brata, toteż ich sprzeczka bardzo Robina przygnębiła. Choć udało
im się pogodzić i rozstać w przyjaźni, nadal czuł niesmak na wspomnienie tamtego dnia.
Rozejrzał się po salonie. Wydał mu się jaśniejszy i przyjemniejszy niż kiedyś. Styl wersalski
złagodzono nieco angielską przytulnością. To na pewno pomysł Gilesa. Starszy brat nigdy nie
przepadał za pompatycznością. A może to dzieło kobiety, która przez krótki okres była jego żoną?
Robin nigdy jej nie poznał.
Zastanawiał się, czy nie usiąść, ale odpoczynek był niemożliwy. Ożyły bowiem echa dawnych
kłótni z ojcem. Zaczął nerwowo chodzić po salonie, rozcierając bolącą rękę. Nie zagoiła się
jeszcze od czasu wypadku sprzed ośmiu miesięcy, kiedy to pewien niezbyt uprzejmy jegomość
postanowił ją złamać.
Z wiszących na ścianie portretów patrzyły na niego surowe twarze przodków. Zapewne cele,
którym służył Robin, nie wzbudziłyby ich sprzeciwu, za to nie poparliby metod, jakimi je osiągał.
Na honorowym miejscu nad rzeźbionym kominkiem wisiał portret braci Andreville,
wykonany na dwa lata przed wyjazdem Robina z Wolverhampton. Ktoś obcy nie poznałby, że
przedstawieni na nim młodzieńcy są braćmi. Nawet ich oczy miały odmienny odcień błękitu. Giles
był wysoki, mocno zbudowany, o gęstych ciemnych włosach. Już w wieku dwudziestu jeden lat na
jego twarzy rysowała się powaga, jakby przygniatało go poczucie odpowiedzialności.
Młodszy z braci był średniego wzrostu, o lekkiej budowie ciała i włosach przywodzących na
myśl łan zboża. Malarzowi udało się uchwycić szelmowski błysk w lazurowych oczach chłopca.
Robin nie zmienił się od tego czasu, choć nie był już szesnastolatkiem z portretu, lecz
trzydziestodwuletnim mężczyzną. Zachował jednak młodzieńczy wygląd, mimo że wiele już
w życiu przeszedł.
Spojrzał przez okno na zielone trawniki, nieskazitelnie równe nawet późną jesienią. Migotały
na nich pierwsze przezroczyste płatki śniegu.
Co ja tu robię? – pomyślał. Zupełnie nie pasował do Wolverhampton. Ale lord Robert
Andreville nie pasował do żadnego miejsca.
Usłyszał, że drzwi się otwierają. Odwrócił się i zobaczył markiza Wolverhampton,
rozglądającego się po salonie z niedowierzaniem, jakby wątpił w przekazaną przez lokaja
wiadomość. Robin z trudem opanował drżenie rąk. Surowa, acz przystojna twarz brata,
przypomniała mu zmarłego ojca. Byli do siebie podobni, a lata tylko pogłębiły podobieństwo.
Oczy braci spotkały się na dłuższą chwilę. Pierwszy odezwał się Robin.
– Powrót syna marnotrawnego – rzucił niedbałym tonem.
Na ustach markiza pojawił się słaby uśmiech i Giles podszedł do młodszego brata
z wyciągniętą ręką.
– Wojna skończyła się wiele miesięcy temu. Co cię tak długo zatrzymało?
Robin z ulgą pochwycił dłoń brata.
– Pod Waterloo tak, ale potrzebowali mnie przy rokowaniach pokojowych.
– No tak – stwierdził oschle Giles. – Co zamierzasz teraz robić, kiedy nastał pokój?
Robin wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Dlatego pojawiłem się w twoich progach, jak zły szeląg.
– To także twoje progi. Miałem nadzieję, że w końcu przyjedziesz. Po latach zwodzenia Robin
czuł potrzebę szczerości.
– Nie wiedziałem, czy będę mile widziany – powiedział. Giles uniósł wysoko brwi.
– A niby dlaczego nie?
– Zapomniałeś już o naszej kłótni?
– Nie zapomniałem i cały czas tego żałowałem. Nie powinienem był tak do ciebie mówić, ale
martwiłem się o ciebie. Sądziłem, że jesteś na granicy załamania i obawiałem się, że twoja decyzja
o powrocie na kontynent może cię kosztować życie.
Miał rację, to były ciężkie czasy. Robin spojrzał na okaleczoną rękę i pomyślał o Maggie.
– Byłeś bardzo bliski prawdy.
– Cieszę się, że tylko bliski. – Giles położył dłoń na ramieniu brata. – Masz za sobą długą
podróż. Pewnie chcesz się odświeżyć i odpocząć przed obiadem?
Robin skinął głową.
– Dobrze być znowu w domu – rzucił jakby od niechcenia.
Rozmawiali przy obiedzie i jeszcze do późna w nocy. Tymczasem za oknami padał śnieg.
Poziom brandy w karafce stopniowo się obniżał. Giles z uwagą obserwował brata. Już przed
trzema laty dostrzegł na jego twarzy napięcie, ale teraz wzrosło do tego stopnia, iż markiz
podejrzewał, że Robin jest na skraju wyczerpania nerwowego i fizycznego. Pragnął mu jakoś
pomóc, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać.
– Może zbyt wcześnie o tym mówić, ale czy masz jakieś plany na przyszłość? – zapytał
w końcu, korzystając z przerwy w rozmowie.
– Już próbujesz się mnie pozbyć? – rzucił kpiąco Robin.
– Nic podobnego, tylko sądzę, że Yorkshire wyda ci się trochę nudnawe po wszystkich twoich
przygodach.
Robin odchylił głowę na oparcie bujanego fotela. W migotliwym świetle świec wydawał się
bezbronny i delikatny.
– Doszedłem do wniosku, że przygody są śmiertelnie nudne. Nie wspominając już
o niebezpieczeństwie i niewygodach.
– Żałujesz tego, co robiłeś?
– Nie, to było potrzebne. – Zaczął bębnić palcami w poręcz fotela. – Ale nie chcę spędzić na
tym reszty życia.
– Jesteś w tej dobrej sytuacji, że możesz robić, co zechcesz. Możesz zostać nauczycielem,
sportowcem, politykiem, dandysem. Niewielu ludzi ma takie perspektywy.
– Tak – przyznał z westchnieniem Robin i zamknął oczy. – Problem nie w dowolności wyboru,
ale w tym, co się pragnie robić.
– Ponieważ byłeś na kontynencie, a listy tam nie dochodziły, nie miałem jak cię zawiadomić,
że ojciec zostawił ci Ruxton.
– Co?! – Oczy Robina zrobiły się okrągłe. – Nie sądziłem, że coś mi się dostanie. Ruxton to
najlepsza po Wolverhampton posiadłość rodzinna. Co mu strzeliło do głowy, żeby mi je zostawić?
– Ojciec cię podziwiał, ponieważ nigdy nie potrafił cię zmusić do czegoś, czego nie chciałeś
robić.
– Podziwiał? – powtórzył Robin. – No to wybrał diabelnie dziwny sposób na okazywanie mi
tego. Nie potrafiliśmy spędzić nawet dziesięciu minut razem, żeby nie doszło do kłótni. I nie
zawsze wybuchała ona z mojej winy.
– Niemniej jednak to ty byłeś jego ulubieńcem. – Giles posłał bratu ironiczny uśmiech. – Miał
zwyczaj mawiać, że w moich żyłach płynie leniwa krew i że żałuje, iż jego spadkobierca jest tak
nudny.
Robin zmarszczył brwi.
– Nigdy nie zrozumiem, skąd brałeś cierpliwość do tego starego złośliwca.
Giles wzruszył ramionami.
– Musiałem być cierpliwy albo opuścić Wolverhampton, a tego nigdy bym nie uczynił.
Robin zaklął, podszedł do kominka i poruszył ogień. Po powrocie z Oxfordu Giles przejął
ciężar administrowania ogromnymi dobrami Andreville’ów. To on był zawsze tym
odpowiedzialnym. Cicho wykonywał obowiązki, nie czekając na nagrodę czy słowa pochwały.
– To typowe dla ojca. Obrażał cię, a ty ułatwiałeś mu życie.
– Nie obrażał – zaprzeczył spokojnie Giles. – Jestem po prostu nudny. Zbiory bardziej mnie
interesują niż hazard. Wolę wieś od Londynu i książki od plotek. Ojciec musiał czerpać pewną
satysfakcję z faktu, iż jeden z jego synów jest odpowiedzialny, ale to nie oznacza, że za mną
przepadał.
Robin patrzył na brata, zastanawiając się, czy rzeczywiście jest tak opanowany, na jakiego
wygląda. Nie mógł go o to spytać, bo ich przyjaźń miała swoje granice.
– Ludzie są interesujący ze względu na to, kim są, a nie, czym się zajmują – powiedział
zamiast tego. – Nigdy nie byłeś nudny.
Giles nie wyglądał na przekonanego i wolał zmienić temat.
– Pewnie będziesz chciał odwiedzić Ruxton – powiedział. – Doglądałem go i panuje tam
porządek.
– Dziękuję. – Robin patrzył, jak polano rozpada się na pół, wyrzucając w górę snopy iskier. –
Z Ruxton i spadkiem, który dostałem od wuja Rawsona, mam tyle pieniędzy, że nie wiem, co
z nimi robić.
– Ożeń się. Żony wspaniale dają sobie radę z nadwyżkami dochodu. – Po raz pierwszy w jego
głosie zabrzmiała kpina. – Poza tym Wolverhampton potrzebuje dziedzica – dodał już nieco
spokojniej.
– O nie – odparł Robin z błyskiem rozbawienia w oku. – Dziedzic to już twoje zadanie.
– Już raz próbowałem małżeństwa i nie udało się. Może tobie bardziej się poszczęści.
Robin miał ochotę zapytać o jego żonę, ale wyraz twarzy brata nie zachęcał do tego.
– Przykro mi, ale spotkałem dotąd tylko jedną kobietę, z którą mógłbym spędzić życie, lecz
miała dość zdrowego rozsądku, by odrzucić moje oświadczyny.
– Czy mówisz o nowej księżnej Candover? Robin rzucił mu ostre spojrzenie.
– Najwyraźniej nie tylko ja w tej rodzinie mam talent do szpiegowania.
– Trudno tu mówić o szpiegowaniu. Candover to mój stary przyjaciel, a kiedy wrócił do Anglii,
wiedział, że będę ciekaw wiadomości o tobie. Domyśliłem się, że nie powiedział mi wszystkiego.
– Głos Gilesa stał się cieplejszy. – Miałem okazję poznać księżnę. Wspaniała kobieta.
– To prawda – przyznał cicho Robin. Potem westchnął i przesunął dłonią po jasnych włosach.
Choć nigdy nie był z bratem tak blisko, jakby chciał, wiedział jednak, że może mu ufać. – Skoro
poznałeś Maggie, z pewnością rozumiesz, dlaczego zupełnie nie pociąga mnie perspektywa
ożenienia się z jakąś angielską dziewicą.
– Wiem, o czym mówisz. Nie ma takiej drugiej. – Giles uśmiechnął się lekko. – Ponieważ
żaden z nas nie chce wypełnić naszych powinności rodzinnych, pozostaje kuzyn Gerald. Zdążył się
już postarać o cały kram małych Andreville’ów.
Robin pomyślał, że dzieci Geralda będą nudne, ale wartościowe.
Natomiast dzieci Maggie tryskałyby błyskotliwością. Poczuł znajomy ból w sercu
i natychmiast go stłumił. Przeszłość to cholernie niezdrowe miejsce.
– Jak długo zamierzasz zostać w Wolverhampton? – zapytał nagle Giles.
– No cóż – zaczął z wahaniem, obawiając się, że prosta odpowiedź natychmiast spotka się
z odmową. – Myślałem o świętach Bożego Narodzenia. Może dłużej, jeśli ci to nie przeszkadza.
– Możesz zostać tu do końca życia – zapewnił Giles.
Lord Robert Andreville, zbuntowany młodszy syn, szpieg nad szpiegami, czarna owca
i bohater w jednej osobie, na krótką chwilę zamknął oczy, chcąc ukryć wrażenie, jakie wywarły na
nim słowa brata. Potem usiadł w bujanym fotelu, czując, jak spokój Wolverhampton tłumi tkwiące
w nim od wielu lat napięcie. Giles miał rację twierdząc, że to raczej niemożliwe, by spędził resztę
swoich dni w Yorkshire. Jeden Bóg wie, co będzie robił w przyszłości.
Ale na razie, dobrze było wrócić do domu.
1
Otaczające Durham wrzosowiska różniły się od lasów i pól Ameryki, lecz odznaczały się
swoistym urokiem. Od śmierci ojca przed dwoma miesiącami Maxima Collins każdego dnia
spacerowała po wzgórzach, napawając się wiatrem, słońcem i deszczem. Będzie jej brakowało
tych wrzosowisk bardziej niż czegokolwiek innego, co spotkała po tej stronie Atlantyku.
Po dwóch godzinach wędrówki usiadła na zboczu wzgórza, bezmyślnie żując źdźbło trawy.
Wiosenne słońce łagodziło żal i smutek trawiące ją od śmierci ojca. Zdawała sobie sprawę, że
nadszedł czas powrotu do Ameryki.
Jej wuj, lord Collingwood, traktował ją z oziębłą uprzejmością, a uczucia reszty rodziny
można by w najlepszym razie nazwać mieszanymi. Maxie ich rozumiała. Uważano ją za dziwadło,
które nigdy nie powinno postawić stopy w angielskim dworze. Podejrzewała, że miasto przyjęłoby
ją jeszcze gorzej. Nie miała jednak zamiaru wchodzić w ten wielki świat. W swoim własnym czuła
się o wiele lepiej.
Największą przeszkodą w powrocie do domu był brak pieniędzy. Pocieszała się, że wuj
pożyczy jej na powrót do Ameryki i doda coś na wydatki po przyjeździe. Początkowo się obruszy,
uznając, że porządna angielska panna i jedyne dziecko zmarłego brata nie powinna nawet myśleć
o samodzielnym życiu. Dobre wychowanie nakazywało korzystać ze szczodrobliwości rodziny.
Jednakże Maxie nie była ani porządną, ani angielską panną, co jej nieustannie wytykano w trakcie
tych czterech miesięcy spędzonych w Durham. Nie ona postanowiła zostać rezydentką wuja.
Nawet gdyby z niechęcią odniósł się do jej planu wyjazdu, nie mógł jej tego zabronić. Skończyła
dwadzieścia pięć lat i od dawna zajmowała się sobą i ojcem. Jeśli będzie to potrzebne, znajdzie
pracę i zarobi na powrót do Ameryki.
Podjąwszy decyzję, wstała z miejsca i otrzepała resztki trawy z czarnej sukni. To żałobne
odzienie było kompromisem w stosunku do jej angielskich krewnych. Osobiście wolałaby nie
obnosić się z żałobą. Cóż, nie będzie to już długo trwało.
Po półgodzinnym, szybkim marszu ujrzała wyniosłą budowlę Chanleigh Court. Na
nieszczęście, przechodząc przez ogród, natknęła się na dwie kuzynki bawiące się w strzelanie
z łuku do tarczy. Starsza z dziewcząt, Portia, wycelowała i nie trafiła do celu z odległości nie
większej niż dwanaście kroków. Maxie zamierzała się wycofać, lecz w tym momencie Portia
uniosła wzrok.
– Maximo, jak dobrze, że jesteś! – zawołała z nutą złośliwości w głosie. – Mogłabyś pomóc
nam udoskonalić nasze umiejętności? A może łucznictwo to jedna z rozrywek, której byłaś
pozbawiona?
Osiemnastoletnia Portia od samego początku nie darzyła kuzynki sympatią, a kiedy śmierć
Maximusa Collinsa odroczyła jej londyński debiut, znienawidziła ją, jakby to ona była
odpowiedzialna za zawód, który ją spotkał.
Maxie zawahała się, po czym niechętnie podeszła do kuzynek.
– Strzelałam kiedyś z łuku. Jak w każdej dziedzinie, wymaga to ćwiczeń.
– W takim razie powinnaś chyba więcej ćwiczyć układanie fryzury – stwierdziła Portia,
patrząc na nią wymownie.
Maxie nauczyła się już ignorować takie zaczepki.
– Masz rację – odpowiedziała spokojnie. – Wyglądam rzeczywiście strasznie. Chciałam
niepostrzeżenie przemknąć się do domu.
Nawet starannie uczesane, włosy Maxie były za długie, zbyt proste i za ciemne jak na panującą
w Anglii modę, a na dodatek rozrzucił je wiatr. Portia i Rosalinda natomiast wyglądały tak, jakby
właśnie przyjmowały gości. Przewyższały też małą Amerykankę wzrostem. Szesnastoletnia
Rosalinda, uprzejmiej sza od siostry, popatrzyła na kuzynkę z zakłopotaniem.
– Może spróbujesz mojego łuku, Maximo? – zaproponowała nieśmiało.
Maxie wzięła od niej łuk i kilkakrotnie naciągnęła cięciwę. Dawno nie strzelała, ale nie
zapomniała, jak to się robi.
– Powinnam była pamiętać, że strzelanie z łuku to dla dzikusów codzienność – mruknęła
Portia.
Z jakiegoś powodu ta właśnie uwaga dotknęła Maxie boleśnie. Uniosła głowę i spojrzała tak
groźnie na kuzynkę, że ta nieświadomie zrobiła krok w tył.
– Masz rację – przyznała Maxie podejrzanie słodkim głosem. – To zajęcie dla dzikusów, więc
zejdź mi z drogi.
Kiedy kuzynki pospiesznie się odsunęły, sięgnęła po garść strzał, po czym oddaliła się na
czterokrotną odległość. Następnie naciągnęła cięciwę i skupiła się na celowaniu. Najważniejszą
sprawą było wyobrazić sobie siebie jako strzałę lecącą do celu. Puściła cięciwę i w sekundę
później strzała utkwiła w samym środku tarczy. Jeszcze drżała, kiedy Maxie posłała następną. Po
chwili pięć strzał tkwiło jedna przy drugiej. Naciągając ostatnią, odwróciła się w stronę starszej
z kuzynek, która patrzyła na nią z przerażeniem, i strzeliła w drzewko owocowe, pod którym stały
siostry. Portia wzdrygnęła się, kiedy kilka listów spadło jej na głowę.
Maxie podeszła do kuzynek i oddała łuk Rosalindzie.
– Ponieważ jestem dzikuską, jak byłaś uprzejma zauważyć, mam skłonności do przemocy.
Radzę ci o tym pamiętać – powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i z dumnie podniesioną
głową ruszyła w stronę domu. W duchu zganiła się za ten brak opanowania, ale zarazem czuła
wielką satysfakcję.
Kiedy weszła do domu, zatrzymała się w holu, zastanawiając się, czy iść od razu do wuja, czy
może najpierw doprowadzić się do porządku. Zaraz jednak na końcu korytarza pojawił się lokaj,
prowadząc zarośniętego jegomościa o nabrzmiałej twarzy. Obaj skierowali się do gabinetu wuja.
Żaden z mężczyzn jej nie zauważył, toteż Maxie cichutko umknęła do swojej sypialni.
Cudowny pokój był okrasą przykrego pobytu w Chanleigh Court. Wiedziała, że będzie tęsknić
za luksusową łazienką z ciepłą wodą i za bogatą, rzadko odwiedzaną przez domowników,
biblioteką. Z pewnością jednak nie za kuzynką Portią.
W godzinę później usiadła przy oknie w odświeżonej sukni i włosami ułożonymi w węzeł na
karku. Nagle jej uwagę przykuła postać wyłaniająca się z bocznych drzwi. Był to ten sam
podejrzany jegomość, którego widziała wchodzącego do gabinetu wuja. Zastanawiała się, z jaką
sprawą przybył do Chanleigh Court. Nie przypominał innych znajomych wuja.
Nie zaprzątając sobie dalej tym głowy, sprawdziła w lustrze swój wygląd. Prezentowała się
teraz znacznie lepiej. Wyszła więc z pokoju i zeszła na dół po schodach. Już miała zapukać do
drzwi gabinetu, kiedy usłyszała dochodzący ze środka głos ciotki Althei. Zawahała się, lecz po
namyśle uznała, że przedstawienie prośby w obecności lady Collingwood może jej wyjść na dobre.
Choć wujenka traktowała bratanicę uprzejmie, nie było w niej ani ciepła, ani prawdziwej
życzliwości. Z pewnością poprze prośbę Maxie, wiedząc, że tym sposobem szybciej się jej
pozbędzie.
W tym momencie doszedł ją ostry głos ciotki.
– Czy ten straszliwy człowiek wart był tego, co mu zapłaciłeś?
– Tak. Simmonsowi może i brak dobrych manier, ale tą nieprzyjemną sprawą z Maxem zajął
się jak ekspert. – Po kilku niezrozumiałych słowach dokończył: – ...z pewnością nie możemy
dopuścić, by wieść o tym, jak zginął mój brat, dostała się do wiadomości publicznej.
Maxie zamarła. Ojciec przeżył już kilka zawałów, więc nie zaskoczyła jej wiadomość, że
zmarł nagle w Londynie. Jego ciało odesłano do Durham i złożono z wszelkimi honorami
w rodzinnym grobowcu. Nie było powodu podejrzewać, że umarł śmiercią nienaturalną. Aż do tej
pory.
Maxie rozejrzała się na boki czy nikt jej nie widzi, po czym przytknęła ucho do dębowych
drzwi.
– Twój brat sprawia ci tyle samo kłopotów po śmierci co za życia. Wielka szkoda, że nie został
w Ameryce – powiedziała ciotka. – Sprawa ze spadkiem idzie bardzo opornie i co będzie, kiedy
Maxima dowie się, jak naprawdę umarł?
– Wątpliwości co do spadku są już prawie rozwiązane, a Maxie nie pozna prawdy.
Zatroszczyłem się o to.
– Lepiej, żebyś miał rację, bo inaczej dostaniemy skórkę za wyprawkę – rzuciła zjadliwie
wujenka. – Ta mała diablica nie jest głupia.
– Czy byłabyś dla niej bardziej miła, gdyby nasze córki dorównywały jej urodą? – zapytał
ostrzejszym tonem.
– Też pomysł! – prychnęła z oburzeniem. – Myślisz, że chciałabym, żeby nasze córki
wyglądały jak ona? To dobrze wychowane angielskie panny, a nie jakieś tam ciemnoskóre
dzikuski.
– Zgadzam się, że dobrze wychowane, ale nikt nie zwraca na nie uwagi, kiedy w tym samym
pokoju znajduje się ich kuzynka.
– To oczywiste, że mężczyźni się za nią oglądają, tak jak ogiery reagują na klacz w czasie rui.
Żadna prawdziwa dama nie życzyłaby sobie tego – odparła lady Collingwood. – Nigdy nie
zrozumiem, jak twój brat mógł ożenić się z czerwonoskórą. Pytanie, czy w ogóle się z nią ożenił.
Miał tupet, żeby przywieźć tu ze sobą tę pół-Indiankę!
– Wystarczy, Altheo – warknął jej mąż. – Max może i był nicponiem, ale należał do rodziny,
a Maxima jest jego córką. Nie widzę żadnych braków ani w jej zachowaniu, ani w rozumowaniu.
Traktuje nas jak prawdziwa dama, czego nie mogę powiedzieć ani o tobie, ani o Portii.
– Przed godziną wystraszyła Portię, celując do niej z łuku! Cały czas umieram ze strachu, że ta
dziewczyna postrada zmysły i wymorduje nas podczas snu. Jeśli ty się jej nie pozbędziesz, ja to
uczynię.
– Bądź cierpliwa. Pokażemy ją w Londynie na wiosnę, kiedy skończy się żałoba po ojcu.
Rosalinda osiągnie już wtedy odpowiedni wiek, będziemy więc mogli wypuścić wszystkie trzy
dziewczyny naraz. Z jej wyglądem Maxima bez trudu znajdzie sobie odpowiedniego męża.
Na myśl o Londynie Maxie poczuła niechęć, ale to uczucie nie dorównywało reakcji ciotki.
– Nie przypuszczasz chyba, że pokażę nasze córki w towarzystwie Maxie? – sapnęła
z oburzeniem. – To niedorzeczność.
– Nie ma nic niedorzecznego w pokazaniu kuzynek razem.
– Nie możemy trzymać jej tu przez cały rok – zaprotestowała lady Collingwood. – Wkrótce
wraca Marcus, a wiesz, jaki on jest wrażliwy. Czy chcesz ryzykować, że twój własny syn zadurzy
się w tej, tej dzikusce? Takiej właśnie pragniesz synowej?
– Nie takiej partii dla niego pragnę – odparł po dłuższej chwili. Odpowiedzi lady Collingwood
Maxie nie dosłyszała. Najwyraźniej ciotka odsunęła się od drzwi.
Nie miało to jednak znaczenia, bo i tak wiedziała już więcej, niż pragnęła. Czując mdłości,
wróciła do swojego pokoju. Po zamknięciu drzwi opadła na łóżko i zwinęła się w małą
roztrzęsioną kulkę.
Z rozmowy wynikało, że jej ojciec nie umarł śmiercią naturalną. Czy zginął w wypadku,
a może ktoś na niego napadł? Ale wtedy wuj nie miałby powodu, by to przed nią ukrywać. Może
umarł w łóżku prostytutki? Nie było to niemożliwe, ale też nie aż tak skandaliczne, by wymagało
zatuszowania. W końcu uznała, iż najprawdopodobniej jej ojciec został zamordowany. Ale
dlaczego ktoś miałby pozbawiać życia czarującego i nieszkodliwego Maxa? Pieniądze i żądza to
dwa główne motywy zbrodni. Tyle że ojciec nie miał przy duszy złamanego pensa. Jeszcze mniej
prawdopodobna wydawała się zbrodnia z afektu. Max nigdy nie był kobieciarzem, poza tym
minęło wiele lat, odkąd wyjechał z Anglii.
Lady Collingwood wspomniała coś o spadku. Maximus został wydziedziczony przez
własnego ojca, ale być może otrzymał spadek po jakimś dalekim krewnym i zabito go, by nie mógł
upomnieć się o schedę. Jeśli tak, to czy ona sama, jako spadkobierczyni ojca, nie znajduje się
w niebezpieczeństwie? Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Takie rzeczy wydarzały się tylko
w romansach, nie w prawdziwym życiu.
A może ojciec wplątał się w jakieś podejrzane przedsięwzięcie? Na dzień przed wyjazdem do
Londynu obwieścił jej wesoło, że ich finansowe problemy wkrótce się skończą. Jego kochana
córeczka zostanie damą i będzie wiodła dostatnie życie ze wspaniałym mężem, na jakiego
zasługiwała. Nie po raz pierwszy ojciec rzucał takie obietnice, więc Maxie roześmiała się tylko
stwierdzając, że dobrze jej tak jak jest.
Trudno jej było wyobrazić sobie, by ojciec mógł zarobić większe pieniądze w uczciwy sposób.
Wcale by jej nie zdziwiło, gdyby próbował także nieuczciwych metod. Bardzo kochała ojca, ale
znała też jego słabości. Może zdobył jakieś skandaliczne informacje na temat jednego ze szkolnych
kolegów i próbował go szantażować? Jeśli tak, ofiara mogła uznać, iż łatwiej pozbyć się
szantażysty niż mu płacić. Małe ryzyko, by ktoś tęsknił za nędznym hulaką.
Oczywiście prócz córki.
Jeśli ojciec próbował szantażu, to czy wybrał sobie na ofiarę własnego brata? Rodzinne sekrety
stanowiły najłatwiejszy kąsek.
Maxie tak mocno zacisnęła dłonie, że paznokcie wbiły się jej w skórę. Musiała wziąć pod
uwagę możliwość, iż lord Collingwood zamordował brata, a ten podejrzany typ z Londynu był
wynajętym mordercą.
Czy wuj zdolny byłby do tak straszliwej zbrodni? Z całego serca pragnęła odrzucić to
podejrzenie, ale nie mogła. Wydawało się, że wuj lubił brata, jednak w obliczu szantażu ludzie się
zmieniają. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Maxie przekonała się o jednym: Anglicy bardzo dbają
o pozory. Max wiele ryzykował, strasząc kogoś skandalem. Wuj mógł podjąć decyzję o pozbyciu
się brata z wielką niechęcią, ale Maxie nie wątpiła, iż uczyniłby to, gdyby okoliczności go do tego
zmusiły.
Wszystkie te przemyślenia wydały się zbyt daleko posunięte, ale też morderstwo było
strasznym uczynkiem. Zamknęła oczy, zastanawiając się czy przypadkiem nie postradała zmysłów.
Zawsze miała bujną wyobraźnię – zdaniem ojca skorą do sensacji – która teraz wyraźnie się
buntowała. Może istniało też proste wytłumaczenie całej sprawy. Jeśli tak, nie potrafiła go znaleźć.
Logika nakazywała zapytać wuja, ale nie wydawało się to roztropne. Nie wyjawi tego, co z takim
trudem starał się ukryć. Gorzej, bo jeśli winien jest zbrodni, mógłby zaszkodzić jej samej. Nie
sądziła, żeby chciał ją skrzywdzić, ale skoro skazał na śmierć brata, nie zawaha się też z bratanicą.
Zagryzła wargi, czując w głowie zamęt. Tylko dwie rzeczy wydawały się pewne: jej ojciec nie
umarł naturalnie, a ona sama persona non grata w tym domu. Wiedziała, że lady Collingwood jej
nie lubi, ale zaskoczyła ją wrogość, ujawniona w trakcie podsłuchanej rozmowy. Diablica...
ciemnoskóra mała dzikuska... pół-Indianka.
Musi opuścić Chanleigh Court i to jeszcze tej nocy, kiedy wszyscy pójdą spać. Ale nie wróci
potulnie do Bostonu. Najpierw pojedzie do Londynu i dowie się prawdy o śmierci ojca.
Usiadła. Konieczność zaplanowania ucieczki uspokoiła chaotyczne myśli. Znała adres
gospody, w której nocował ojciec, a także nazwiska kilku jego starych znajomych. To wystarczało
do rozpoczęcia śledztwa.
Pozostawało tylko pytanie, jak dotrzeć do Londynu. Wprawdzie miała kilka funtów, ale nie
opłaci nimi podróży do Londynu. Będzie więc musiała dotrzeć tam pieszo. To jakieś dwieście
pięćdziesiąt mil, ale dla kogoś kto pół życia spędził na wędrówkach po drogach Nowej Anglii, nie
stanowiło problemu.
Tym razem jednak nie będzie jej towarzyszył ojciec. A podróżowanie w pojedynkę to wielkie
ryzyko, zwłaszcza dla kobiety. Nigdy specjalnie nie przebierała się za mężczyznę, ale czasami była
do tego zmuszona z powodu niebezpieczeństw czyhających na drogach Ameryki. Na szczęście
zabrała ze sobą męski strój. Z ukrytymi pod bandażem piersiami, włosami pod kapeluszem,
w luźnej koszuli, kaftanie i pelerynie, będzie wyglądała jak młodzieniec. A jeśli ktoś zechce
przyjrzeć się jej z bliska, ma jeszcze nóż.
Z pakowaniem poradziła sobie bez większego problemu, bo nie miała wielu rzeczy. Oprócz
męskiego przebrania, będzie jej potrzebna suknia na Londyn oraz peleryna, która posłuży też za
koc. Drogocenna paczuszka z amerykańskimi ziołami także się przyda. Srebrny łańcuszek matki
już wisiał na szyi. W wewnętrznej kieszeni płaszcza ukryła zegarek po ojcu, złote kolczyki
i harmonijkę. Sztućce i garnki kupi gdzieś po drodze.
Wszystkie te dobra upchnęła w wysłużonym plecaku. Teraz musiała tylko poczekać, aż
wszyscy usną. Nie mogąc spojrzeć w twarz ciotce i wujowi przesłała wiadomość, że nie zejdzie na
obiad z powodu migreny i poprosiła, by posiłek przysłano jej do pokoju.
Najtrudniejszym zadaniem okazało się napisanie pożegnalnego listu. Była gościem
Collingwoodów, więc nie wypadało opuścić domu bez słowa wyjaśnienia. Dobre wychowanie
nakazywało zachować się przyzwoicie mimo podejrzeń, jakie żywiła wobec wujostwa. Poza tym
nie chciała, by domyślili się, iż podsłuchała ich rozmowę.
Przez długi czas gryzła pióro, aż wreszcie wpadła na odpowiedni pomysł. Napisze, że
postanowiła wyjechać do Londynu z zamiarem odwiedzenia ciotki.
Desdemona Ross była młodszą siostrą Cletusa i Maximusa, wdową i intelektualistką
o otwartych poglądach. Ponieważ lady Collingwood serdecznie jej nie znosiła, Desdemona rzadko
odwiedzała rodzinne siedlisko. Maxie nigdy nie widziała ciotki, ale korespondowały ze sobą.
Jeden z takich listów przyszedł właśnie wczoraj, tak więc będzie mogła napisać, że wyjeżdża na
zaproszenie ciotki.
Pochyliła się nad papierem listowym. To niegrzecznie opuszczać dwór nocą, bez słowa
uprzedzenia, ale nikt jej nie będzie gonił, a tylko to się liczyło. Wątpiła, czy ktokolwiek będzie się
zastanawiał, jak jej się udało wynająć powóz nocą.
Postanowiła, że odwiedzi ciotkę, której listy zawsze wydawały jej się miłe. Z przyjemnością
pozna członka rodziny, do którego czuje sympatię.
Nie miała trudności z opuszczeniem Chanleigh Court. Z radością włożyła chłopięce
przebranie po tylu miesiącach noszenia sukien. Kobiety z plemienia matki chodziły w spodniach.
Maxie czuła się w nich równie dobrze jak w sukniach białych kobiet. Pożegnalny liścik zostawiła
na toaletce w swojej sypialni. Przy odrobinie szczęścia odnajdą go dopiero następnego dnia.
Z kuchni zabrała ser, chleb, herbatę i połeć szynki, co zaoszczędzi jej wydatków przynajmniej
do Yorkshire. Po chwili zastanowienia wzięła także z gabinetu wuja starą mapę okolic Londynu
i wyszła bocznymi drzwiami. Uznała za dobry znak fakt, że po dżdżystym wieczorze niebo się
rozpogodziło. Nocne powietrze było wilgotne i chłodne, lecz wciągnęła je głęboko w płuca, czując
się szczęśliwa i wolna.
Szybko zeszła ze wzgórza i zatrzymała się, by ostatni raz spojrzeć na ogromny dwór. Ojciec
cieszył się z powrotu do rodzinnego domu. Gdziekolwiek teraz jest, musi być szczęśliwy, że jego
kości tu spoczywają. Chanleigh Court był domem ojca, ale nie jej, i nic nie wskazywało na to, żeby
miała tu powrócić. Nie pasowała do tego otoczenia i z pewnością szybko tu o niej zapomną.
Przeszła jakieś pięć czy sześć mil, kiedy wzeszedł księżyc. Zobaczywszy w oddali sylwetkę
jakiegoś budynku, ruszyła w tę stronę przez mokre od rosy pola. Znalazła w nim resztki
zeszłorocznego siana. Ułożyła się na nim, a tobołek posłużył jej za poduszkę, peleryna zaś za
nakrycie. Nie była to jej pierwsza noc spędzona w przydrożnej szopie i pewnie nie ostatnia. Jednak
po raz pierwszy nie towarzyszył jej ojciec. Ból ścisnął jej serce. Ogarnęła ją tęsknota i uczucie
samotności. Zacisnęła w dłoni srebrny krzyżyk matki. Jest półkrwi Indianką, Amerykanką
i Collinsówną, więc nie będzie się nad sobą użalała.
Czy śmierć ojca oznaczała, że już do końca życia pozostanie sama? – pomyślała, zapadając
w sen.
2
Bracia siedzieli przy śniadaniu w ciszy, przerywanej jedynie szelestem przekładanych stron
gazet. Prasa nie przynosiła żadnych ciekawych wieści, toteż markiz Wolverton zaczął przyglądać
się bratu znad „Timesa”.
W młodości dzielące ich pięć lat stanowiło dużą różnicę. Giles miał nadzieję, że tej zimy staną
się wreszcie równymi sobie przyjaciółmi. Tak jednak się nie stało. Pierwszego wieczoru Robin
odkrył się nieco, ale już następnego dnia znowu schował się w swojej skorupie. Był świetnym
kompanem, zawsze chętnym do pogawędki, wspólnego milczenia czy do uczestnictwa
w miejscowych przyjęciach. Jednak prawdziwe uczucia i myśli krył za pełną uroku maską
grzeczności.
Nie miałoby to znaczenia, gdyby Giles nie przeczuwał, że dzieje się coś złego. Robin utracił
chęć do życia, swoją najbardziej znaczącą cechę charakteru. Giles często spotykał brata
zamyślonego i zapatrzonego w przestrzeń. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to wina
kobiety, która była teraz księżną Candover. Może też istniały głębsze i trudniejsze do określenia
powody.
Cokolwiek by to było, czuł że Robin coś stracił i to bezpowrotnie. Bardzo go to martwiło, ale
nie wiedział, jak pomóc. Z westchnieniem odłożył gazetę na stół.
– Masz jakieś plany na dzisiaj? Robin zawahał się.
– Może przejdę się po zachodnich lasach. Nie odwiedzałem jeszcze tamtych stron.
– Trudno mi uwierzyć, że odpowiada ci tak spokojne życie – stwierdził Giles. – Cały czas
zastanawiam się, kiedy znikniesz.
Robin uśmiechnął się.
– Jeśli to się zdarzy, nie martw się o mnie. Będzie to oznaczało, że natknąłem się na coś
interesującego, na przykład na grupę Cyganów i nie potrafiłem im się oprzeć.
Giles nie miałby nic przeciwko temu, żeby brat znalazł coś interesującego, czym mógłby się
zająć.
– Dziś cały dzień spędzę w magistracie – powiedział. – Zobaczymy się przy kolacji, chyba że
spotkasz Cyganów.
Po wyjściu brata Robin poszedł do kuchni, by poprosić o przygotowanie prowiantu. Kucharka
zapakowała cztery razy więcej jedzenia, niż był w stanie zjeść. Koniecznie chciała go trochę
podtuczyć. Jak na złość apetyt zupełnie mu nie dopisywał.
Ruszył na wędrówkę po zachodnich lasach pieszo, bo po tak zarośniętej okolicy nie dałoby się
jeździć konno. Zresztą piesza wędrówka najbardziej pasowała do jego nastroju. Miał nadzieję, że
spokój Wolverhampton ukoi tkwiący w nim ból. Do pewnego stopnia tak się stało. Odzyskał siły
i coraz rzadziej miewał nocne koszmary. Nie miał żadnych celów i zobowiązań, ale właśnie to go
niepokoiło. Kiedyś stale musiał podejmować decyzje, które z fascynujących zadań wybrać. Teraz
pogrążył się w ponurej melancholii, czego nigdy wcześniej nie doświadczał. Nie licząc krótkich
wizyt w Ruxton, całe sześć miesięcy spędził na spaniu, konnych przejażdżkach, wędrówkach po
okolicy oraz na czytaniu i pisaniu listów. Najbardziej aktywnym zajęciem stało się unikanie zakus
miejscowych panien. Bracia Andreville byli pożądanymi gośćmi zimowych spotkań towarzyskich.
Choć to Giles miał tytuł i majątek, wątpiono, by zechciał powtórnie się ożenić, tak więc panie
zwróciły się ku Robertowi. Jego pociągający wygląd, owiana tajemnicą przeszłość oraz fakt, iż być
może kiedyś odziedziczy tytuł i majątek, czyniły z niego pierwszą partię w okolicy.
Robin westchnął, po czym zarzucił tobołek z prowiantem na ramię. Nie miałby nic przeciwko
szalonej miłości, ale też nie wyobrażał sobie, że mógłby zakochać się w jednej z tych niewinnych
angielskich dziewcząt, które spotykał w domach Yorkshire. Nie znał Maggie, kiedy była jeszcze
panną na wydaniu, ale nawet jako siedemnastolatka nie mogła zachowywać się tak naiwnie.
Dzień był gorący, z przyjemnością więc powitał cień lasu. Miał na sobie stare ubranie, toteż
spokojnie mógł się teraz przedzierać przez najdziksze chaszcze.
Słońce stało już wysoko, kiedy dotarł do małej polanki przy strumieniu. Uśmiechnął się,
widząc przed sobą małą kolonię grzybów. W dzieciństwie uważał, że takie miejsca są zaczarowane.
Kładł się pod drzewem, zamykał oczy i marzył o dalekim, nieznanym świecie i o pojawieniu się
wróżki. Może teraz zdarzy się jakiś czar. Położył na ziemi torbę i wyciągnął się na trawie. Splótł
ręce pod głową i zaczął bezmyślnie wpatrywać się w niebo.
Popełnił błąd, pozwalając swobodnie przepływać myślom. Zaraz też ogarnął go smutek. Za
dnia nie miał trudności z odpędzeniem demonów, ale wiedział, że powrócą nocą w koszmarach.
Bał się, że dłużej tego nie wytrzyma i w końcu oszaleje.
Zmusił się do myślenia o przyszłości. Pomimo szczodrobliwości brata, nie mógł do końca
swoich dni pozostać w Wolverhampton. Może zostanie podróżnikiem. Znał Europę, jak matka
twarz swojego dziecka, nigdy jednak nie był na Wschodzie ani też w Nowym Świecie.
Tylko, że tak naprawdę, podróże już go znudziły.
Giles podsuwał mu parlament; wkrótce zwolni się jedno z miejsc przynależnych
Andreville’om, co dałoby mu możliwość przedstawienia swoich opinii na forum publicznym.
Mógł też zająć się dziennikarstwem. Żurnaliści to butna i czupurna wiara. Pasowałby tam, jeśli
odzyska energię i chęć do życia.
Najwyraźniej polanka nie była zaczarowana, skoro jego umysł krążył wokół tych samych
dręczących go od miesięcy tematów. Ciepło promieni słonecznych i roztaczająca słodki zapach
trawa zachęcały do drzemki. Zapadł w nią z nadzieją, że koszmary zaczekają do nocy.
Po wędrówce w popołudniowym słońcu Maxie powitała leśny chłód z wdzięcznością.
Wieśniak, który podwiózł ją furmanką, wskazał właśnie tę drogę. Omijała główne trakty, a na
bocznych drogach nikt nie zwracał uwagi na samotnego młodzieńca. Zresztą od kilku godzin nie
spotkała żywej duszy. Jedyny kłopot to ten, że poprzedniego dnia skończyło się jej jedzenie
i żołądek zaczął domagać się swoich praw. Z tego co mówił wieśniak, pierwsze domostwa napotka
dopiero pod koniec dnia. W Ameryce umiałaby sobie poradzić, korzystając z darów natury, ale
angielskie prawa własności były tak ostre, że bała się je naruszać. Jeśli głód porządnie da się we
znaki, z pewnością zapomni o strachu.
Odgłos kopyt i toczących się kół zmusił ją do zatrzymania się i obejrzenia za siebie.
Nadjeżdżał ciężki wóz. Uznała, że lepiej nie pokazywać się nikomu w takiej głuszy, szybko więc
wspięła się na pagórek i zniknęła w lesie. W ciągu trzech dni podróży nie miała żadnych kłopotów.
Prócz dwukrotnej jazdy furmankami z małomównymi wieśniakami z nikim więcej nie rozmawiała.
Wóz minął ją z brzękiem i stukotem. Zamierzała wrócić na drogę, kiedy usłyszała słodkie trele.
Zatrzymała się i uśmiechnęła szeroko. Poznawanie ptaków, zwierząt i roślin należało do
najprzyjemniejszej strony tej wędrówki. Ten ptasi koncert wykonywał chyba najsłynniejszy
słowik w Anglii. Już przed miesiącem wydawało jej się, że słyszy tego ptaszka, ale kuzynki nie
potrafiły tego potwierdzić. Jedyne ptaki, jakie rozpoznawały, to te upieczone i podane na
półmisku.
Zaczęła przedzierać się przez zarośla. Poszukiwania doczekały się nagrody, bo przez krótką
chwilę widziała brązowe piórka. Ruszyła dalej ze wzrokiem utkwionym w gałęziach drzew.
Nagle potknęła się o coś. Zaklęła pod nosem, próbując bezskutecznie utrzymać równowagę.
Upadła jak kłoda, lecz ku swemu zaskoczeniu poczuła, że zamiast na twardej ziemi leży na czymś
miękkim i ciepłym.
Ciepłym, miękkim i odzianym.
Zorientowała się, że to człowiek. Spał, ale obudził się, instynktownie obejmując ją ramionami.
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. W niebieskich oczach nieznajomego pojawiły się
najpierw zdumienie i zaniepokojenie, potem rozbawienie.
– Przepraszam, że znalazłem się na twojej drodze – powiedział w końcu.
– Proszę wybaczyć – mruknęła. Odsunęła się od nieznajomego, ciesząc się w duchu, że przy
upadku nie spadł jej kapelusz i nadal ocienia twarz. – Nie patrzyłem pod nogi.
Wstała, gotowa odejść. Potem, zupełnie jak żona Lotta, uczyniła błąd i odwróciła się.
Wcześniej nie zdążyła się przyjrzeć nieznajomemu i teraz dostrzegła piękne oczy, jasne włosy,
ładnie zarysowane, zmysłowe usta. Doszła do wniosku, że nigdy wcześniej nie widziała tak
przystojnego mężczyzny. Jego nieco przydługie włosy mieniły się wszystkimi odcieniami brązu,
a rysy twarzy zmusiłyby anioła do płaczu z zawiści.
Rozejrzała się po polance i nagle przyszła jej do głowy niedorzeczna myśl, że oto ma przed
sobą Oberona, legendarnego króla wróżek. Nie, był zbyt młody, a poza tym król elfów nie miałby
na sobie ziemskiego odzienia.
Jasnowłosy mężczyzna usiadł i oparł się o pień drzewa.
– Może raz albo dwa kobiety rzucały się w moje ramiona, ale nigdy z takim impetem –
powiedział, a wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki. – Jednakże możemy dojść do porozumienia,
jeśli grzecznie przedstawisz mi swoją prośbę.
Maxie znieruchomiała.
– Chyba się jeszcze nie obudziłeś – powiedziała starając się mówić niskim głosem. – Mam na
imię Jack i nie jestem kobietą, a już z pewnością nie interesuje mnie wpadanie w twoje ramiona.
Nieznajomy uniósł brwi.
– Z daleka może i wyglądasz na chłopca, ale pamiętaj, że upadłaś na mnie, co rozbudziło mnie
na tyle, by wiedzieć z kim mam przyjemność. – Przesunął wzrokiem po jej sylwetce. – Dam ci radę:
jeśli chcesz być przekonująca, postaraj się o odpowiednią koszulę i surdut albo wkładaj luźniejsze
spodnie. Nigdy nie widziałem chłopaka zbudowanego tak jak ty.
Maxie zarumieniła się, po czym obciągnęła wymięty kaftan. Chciała rzucić się do ucieczki,
kiedy mężczyzna uspokajająco uniósł dłoń.
– Nie uciekaj. Nie jestem niebezpieczny. Pamiętaj, że to ty na mnie wpadłaś, a nie odwrotnie. –
Sięgnął do wypchanej torby, leżącej kilka stóp dalej. – Czas na popołudniowy posiłek, a ja mam tu
o wiele więcej jedzenia niż potrzeba dla jednej osoby. Przyłączysz się?
Wiedziała, że powinna się trzymać z daleka od tego zbyt przystojnego mężczyzny, ale
wydawał się przyjazny i niegroźny, a ona miała wielką ochotę z kimś porozmawiać. Podjęła
decyzję, kiedy nieznajomy wyciągnął z worka mięsne paszteciki. Żołądek nigdy jej nie wybaczy,
jeśli nie przyjmie zaproszenia.
– Jeśli jesteś pewien, że wystarczy, skorzystam z zaproszenia. Rzuciła tobołek na ziemię
i usiadła, krzyżując nogi, w bezpiecznej odległości, w razie gdyby młody Apollo miał niecne
zamiary.
Jasnowłosy podał jej paszteciki, potem ponownie sięgnął do worka, wyjął pieczonego
kurczaka, kilka bułek i butelkę. Odkorkował ją i postawił na środku.
– Piwem będziemy musieli się podzielić.
– Nie piję piwa.
Za to uwielbiała paszteciki. Z trudem powstrzymała się, żeby nie połknąć wszystkich naraz.
Mężczyzna jadł spokojnie, dokładnie przeżuwając każdy kawałek.
– W większości społeczności uważa się za niegrzeczne siadanie do posiłku w nakryciu głowy.
Z niechęcią pomyślała o pokazaniu twarzy, ale nie wypadało zignorować uwagi o dobrych
manierach. Przyjęcie zaproszenia obligowało ją do grzeczności. Zdjęła więc kapelusz, uważnie
przyglądając się towarzyszowi.
Przez chwilę patrzył na nią bez słowa. Maxie już wcześniej spotkała się z podobnymi
reakcjami. Opuściła rękę, by móc swobodnie sięgnąć po nóż, gdyby zaszła taka potrzeba. Na
szczęście powstrzymał się od głupich czy wulgarnych uwag.
– Masz ochotę na kurczaka? – zapytał z trudem przełykając ślinę. Rozluźniła się i kiwnęła
twierdząco głową.
– Tak, poproszę.
Sam także wziął kawałek.
– Jak znalazłaś się w lesie markiza Wolvertona?
– Szłam drogą, kiedy usłyszałam, że ktoś nadjeżdża. Uznałam, że mądrzej uczynię, jeśli się
schowam, a potem zasłuchałam się w śpiew słowika. A ty... jesteś kłusownikiem?
Popatrzył na nią ze smutkiem.
– Czy wyglądam na kłusownika?
– Nie. A przynajmniej nie na takiego, któremu się powiodło. – Skończyła jeść, po czym
z gracją oblizała palce. – Z drugiej strony nie wyglądasz też na markiza.
– Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że nim jestem?
– Nie. – Obrzuciła krytycznym spojrzeniem jego ubranie, wprawdzie szyte na miarę, ale
bardzo wysłużone.
– Co za spostrzegawcza młoda kobieta – rzucił z podziwem. – Masz rację. Taki ze mnie markiz
Wolverton jak z ciebie Angielka.
– Skąd takie przypuszczenie? – zdziwiła się, dochodząc do wniosku, że jej dobroczyńca jest
stanowczo zbyt spostrzegawczy.
– Odróżnianie akcentów to moja specjalność. Twój należy do angielskiej szlachty, ale nie do
końca. – Zmrużył oczy. – Domyślam się, że jesteś Amerykanką, prawdopodobnie z Nowej Anglii.
– Rozsądne rozumowanie – stwierdziła enigmatycznie.
– Nadal masz na imię Jack?
– Zadajesz zbyt wiele pytań.
– Pytanie, to jak mi wiadomo, najłatwiejszy sposób zaspokojenia ciekawości – odparł. –
I bardzo skuteczny.
– Nie da się zaprzeczyć. – Zawahała się, ale nie znalazła powodu, dla którego miałaby ukrywać
prawdę. – Zazwyczaj mówią mi Maxie, ale w rzeczywistości mam na imię Maxima.
– Dla mnie wyglądasz bardziej na Minimę – zauważył mężczyzna, obrzucając ją wzrokiem.
Wybuchnęła śmiechem.
– O tobie też nie da się powiedzieć, że jesteś Herkulesem.
– Tak, ale nie mam na imię Herkules i nie staram się nikogo wywieść w pole.
– Mój ojciec miał na imię Maximus, a mnie nazwano po ni