15930

Szczegóły
Tytuł 15930
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15930 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15930 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15930 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marek Zgórka Reszta z obola Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1985 Opracowanie graficzne: Jarosław Jasiński Ilustracje: Ryszard Kryska Redaktor: Mirosława Weber Redaktor techniczny: Mirosława Bokus Korektor: Krystyna Bajkiewicz © Copyright by MAW. Warszawa 1985 86 pozycja z serii WSDiCh ¦ Wydanie I w tej edycji ISBN 83-203-2237,-5 RSW „Prasa-Książka-Ruch" Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1985 r. Wydanie I Nakład 39 700 + 300 egz. Ark. wyd 1,6. Ark. druk. 1.33/24 Oddano do produkcji w marcu 1984 r. Podpisano do druku w styczniu 1985 r. Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie ul. A. Lampcu'1 li! 20 Zam D-:i7:; T-84 Deszcz znów ustał. Kiedy wyszedł zza zakrętu, zwolnił trochę. Nie musiał się spieszyć. Barwnego zabrało pogotowie. Jutro pójdzie do niego, może razem z Wandą? Pomyślał, że chwilowo znów pozostał sam. Ale teraz nie obawiał się już tego. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Mrok był gęsty, ale niegroźny. Spojrzał w bok, w oknie drewnianego parterowego domku zobaczył młodą kobietę z dzieckiem na ręku, w rogu pokoju błyskał telewizor. Powoli zbliżał się do spokojnie oczekującego na jego powrót domu. Nad wszystkim zapadała ciężka, listopadowa noc... Zatrzymał się przed furtką, ale nim sięgnął do dzwonka, uwolnił ramiona z uprzęży wysokogórskiego plecaka. Z ulgą wyprostował plecy. Przyjechał tutaj nocnym pociągiem, z połączeniem przez Kraków, był więc zmęczony. Wydawało mu się, że dwukrotnie powtórzył te same czynności. Dopiero teraz desperacko przycisnął czerwony guzik. Spod półprzymkniętych powiek obserwował wejściowe drzwi tego niewielkiego, chociaż piętrowego domku. Wydawało mu się, że zdążył przespać parę godzin, nim drzwi otworzyły się i w progu stanął mężczyzna. Chroniąc i oczy przed promieniami jaskrawego słońca, wykonał przyzwalający ruch ręką. Chłopiec niechętnie podniósł plecak i podszedł ku nie- mu. Mężczyzna z bliska przypominał Kolę Bry-niona z „Lęków porannych" Grochowiaka. Masywna twarz z ginącymi w zaroście oczami, mocny, szeroki nos i zdecydowanie wy-sklepione czoło, przekreślone kosmykiem opadających włosów. Wyraźnie zarysowany brzuch starał się wyzwolić z uścisku obszernej, sztruksowej kurtki, ale guziki pracowicie wgniatały go pod materiał. Kiedy chłopak stanął przed nim, chociaż sam nie był niski, musiał podnieść głowę do góry. - Nazywam się Dąbrowski. A pan chyba Barwny, Jan Barwny, prawda? U góry coś się włączyło i popłynął cichy, zachrypnięty głos człowieka, który wstał tak szybko, że nie zdążył umyć nawet zębów. - Tak. Czy to już coś znaczy? - To się okaże - przybysz sięgnął do kieszeni i wydobyty list podniósł do oczu wielkoluda. Tamten szybkim spojrzeniem sprawdził adres i wziął go do i'ęki. - Dzięki, chłopcze, jestem ci winien za znaczek. Czy coś jeszcze jestem ci dłużny? - zapytał wykazując wielką ochotę zatrzaśnięcia drzwi przed zagadkowym przybyszem. - Tak, jeśli można, to prosiłbym o szklankę wody. - Chłopak nie cofnął się nawet o krok. Wyrwidąb był wyraźnie zaskoczony tym zuchwalstwem, ale nie wyrwał żadnego drzewa, tylko odezwał się wchodząc już do korytarza: - Dobra, zaraz dostaniesz. - Stanął jednak, przyjrzał się jeszcze raz chłopcu i skinieniem głowy zaprosił go do środka. Zmęczony posłaniec znalazł się w obszernej, widnej kuchni. Patrząc na nią, miało się takie wrażenie, że sól znajdzie się w puszce z napisem „kasza manna", a herbata będzie w słoiku po dżemie z napisem „pieprz". Barwny widać domyślał się refleksji, jakie budzi ten widok, bo nastawiwszy wodę, powiedział tonem zdawkowego usprawiedliwienia: - Sam wszystkiemu nie podołam, bracie. Widzisz, chałupa niemała, a poza sprzątaniem w wolnych chwilach pracuję. Zajmij się sobą, a ja przeczytam list. Chłopiec oparł się o chłodną ścianę. Przymknął oczy i za chwilę zapadał już w wirującą otchłań szczytów, gwiazd, wysokiej trawy i słonego potu. Nim dotarł do dna snu, ktoś szarpnął go za ramię, omal nie łamiąc obojczyka. Zerwał się na równe nogi i chwilę tak trwali w obustronnym zaskoczeniu. Wreszcie Barwny powoli wkładając list do koperty zapytał: - Dawno to się stało? - Cztery miesiące temu. Brodacz usiadł blisko chłopca i wyciągnął ku niemu paczkę papierosów. Na przeczący ruch głowy zapalił sam, łapczywie zaciągając się dymem. Coś przeżuwał w milczeniu, ciężko kręcąc głową, aż wreszcie odezwał się wciąż raczej do siebie: - Zbyszek siedem lat temu, Marianna teraz... Tak rzadko pisała, a teraz ten list -. I przerwał, spoglądając na bladą twarz chłopca - a ty właściwie z kim tam zostałeś? - Jest ojczym, lecz on ma jedno swoje dziecko z pierwszego małżeństwa i moją przyrodnią siostrę. Barwny wstał, zalał wrzątkiem herbatę, postawił cukier na stole. Wyjął masło, chleb, ogórki i pomidory. Potem znów sięgnął do szafki i wydobył napoczętą butelkę wódki i dwie niskie szklanki. - Napijesz się? - - Nie. Nalał sobie sporo i wypił na raz. Zasłonił usta dłonią. Kaszlnął sucho, potem wrócił do stołu i przysunął cukiernicę do chłopca. - Proszę. Nie ma tu nic takiego, ale sam wiesz, jak się żyje po kawalersku. Gdy była żona, to — urwał speszony, lecz machnął ręką i podjął znów: - A tak, miałem żonę i dziecko. Córkę. Jeszcze przed rokiem. Ale nie podobało się żonie we mnie coraz więcej i odeszła do faceta, co ma zasady, forsę i samochód. Nerwowym ruchem spojrzał w stronę szafki, ale zaraz odwrócił głowę i patrząc bezmyślnie przez okno, zabębnił w blat stołu. Chłopiec nie przerywał milczenia. Wypił już drugi kubektherbaty i czuł, że znowu ogarnia go senność. Próbował walczyć z nią, lecz bezskutecznie. Z opresji wybawił go Barwny, prowadząc ze sobą na górę. Dalszy ciąg rozmowy odłożyli na później. Ochlapał się byle jak i wrócił do pokoju. Potrzebował teraz dużo dobrego, mocnego jak świeża kawa snu. Na dole trzasnęły za- mykane drzwi. Mógł więc wreszcie zająć się tym swoim snem - szybko, łapczywie, tak samo jak Robinson pierwszym posiłkiem na bezludnej wyspie. Znów siedzieli naprzeciwko siebie. Odprężeni i czujni zarazem. Chłopiec syty, wypoczęty. Barwny schludny, spokojny. Obserwowali się uważnie, jednak bez rezerwy czy niechęci. Ot, po prostu zaczynało się długie wrześniową popołudnie, nie'musieli się spieszyć z rozmową. Brodaczsięgnął po papierosy, ale cofnął dłoń. Popatrzył na chłopca, ten podniósł trochę wyżej głowę czekając na pierwsze słowa... - Zdziwiłeś się pewnie tym, co dzisiaj rano wyprawiałem, nie zaprzeczaj. Przyjechałeś do człowieka, a on ci od razu proponuje wódkę - uśmiechnął się gorzkawo -ostatni raz piłem po odejściu Anny. Mnie zresztą nie wolno. Palić też nie. Mam astmę, chyba wiesz, co to za świństwo. - Wstał z krzesła. - Zrobię jeszcze herbaty. - Już z kuchni zapytał: - Może byś coś zjadł? Podziękował. Barwny wrócił po chwili, niosąc dwa kubki wypełnione po brzegi wrzątkiem herbacianym. Dopiero kiedy postawił je na serwetkach, cicho zasyczał i zamachał rękami: - Trochę ciężkie -mrugnął do chłopca, co tamten skwitował pewniejszym już uśmiechem. Patrzył na ręce brodacza wolnym ruchem obracające jabłko,'a Barwny mówił, dalej: - Ciężko jest mając trzydzieści dziewięć lat stwierdzić nagle, że nic się w życiu nie zrobiło. Nawet ten dom jest po rodzicach. Przyjechaliśmy tutaj w pięćdziesiątym, kiedy ojciec objął dyrekcję zakładów celulozowych. Wiesz. Marianna napisała mi. kiedy się urodziłeś, że chciała chłopca i nazwie go Marcin. Tylko tyle o tobie wiedziałem, bo twoja matka rzadko pisała, a po śmierci Zbyszka ograniczała się tylko do kart świątecznych. Myślę, że ze względu na drugiego męża. Jaki on jest dla ciebie? - Przede wszystkim rzadko osiągalny. Ciągle zapracowany, zmęczony i cierpiący na wrzód żołądka. Bardzo kocha swoją Basie i Teresę. Dla mnie nie starcza już miejsca. Traktowałem go zawsze jako pana Malczewskiego. Po śmierci matki przeniosłem się do pokoiku na poddaszu. Tam kiedyś dziadek suszył swoje zioła. Wiszą tam do tej pory, chociaż nie wiem, czy po powrocie jeszcze je zastanę, bo grożą pożarem, a ojczym to człowiek praktyczny i ostrożny. Prawda, że nie przepadam za nim, ale po katastrofie ciężarówki taty właśnie on zajął' się nami. Mama już wtedy chorowała, a ja miałem dopiero dziewięć lat... Przerwał, czy może raczej skończył mówić, ale cisza, jaka nastąpiła po jego słowach, nie była wesoła. Ten chłopak skopany przez los nie powiedział jednak Barwnemu całej prawdy. W rzeczywistości bowiem miał żal do ciągle skrzywionego Malczewskiego. O to. że kiedy matka chciała go posłać do liceum, on zdecydował o wyborze zawodówki. Byle prędzej pozbyć się go z listy wydatków i przenieść na listę dochodów. Tam. w mia- S steczku, czekała na niego praca w prywatnym warsztacie kolegi Marczewskiego. Dlatego nie spieszył się z powrotem do domu. Potem będzie bez szans. A właśnie kończyły mu się pieniądze. Lecz o tym już nie mówił Barwnemu, tylko siedział przedłużając ciszę. Brodacz wstał, podszedł do okna zasłaniając sobą prawie całą powierzchnię szyb. Odmierzonym ruchem przytknął do ust dłonie złączone w daszek. - Słuchaj, bracie, a ty potrafisz już coś robić? - napotkawszy zdziwione spojrzenie chłopca, uzupełnił pytanie: - To znaczy, czy już coś skończyłeś? Bo widzisz, ja na przykład skończyłem liceum, a jestem malarzem pokojowym. Cenionym w okolicy - dodał zgryźliwie. - A ty może piszesz wiersze i skończyłeś zawodówkę? - Prawie tak jest. - Chłopakowi zadrżał głos, chociaż twarz pozostała nieruchoma. Barwny podszedł ostrożnie, jakby nie chcąc spłoszyć motyla siedzącego na ramieniu Marcina, i dotknął jego ręki. - Przepraszam cię, głupio zażartowałem. Tak naprawdę to pomyślałem, że może jesteś moją szansą. Jeśli cię tam nic nie trzyma, zostań u mnie, jakoś się urządzimy. Chłopiec poruszył się w fotelu. Uważnie popatrzył na Barwnego. - Pan sobie wyobraża, że to takie proste? Przecież jestem niepełnoletni. Ojczym, mimo całej swojej obojętności wobec mnie, nie będzie chciał stracić tego, co na mnie wydał. A tokarz, nawet w takiej dziurze jak moja, może zarobić. Poza tym... 9 r Poza tym to ty się chyba najzwyczajniej boisz zmiany.. Powiedz, co cię tu przywiodło? Przecież nie obowiązek wobec matki, choć jak się mogę domyślić. Marianna nie powiedziała ci o tym liście. A czemu wybrałeś się w taką długą wędrówkę? Chyba nie z wielkiej miłości do ojczyma i pracy, którą ci załatwił. - Nastroszył się, był prawie zły. Zaczął szeroko gestykulować, rękami. Wyglądał przy tym jak Don Kichot i ' wiatrak w jednej osobie. Atakowany przez malarza i ciernie chłopiec wyciągnął w jego kierunku pusty kubek po herbacie. - Mogę prosić o dolewkę? Cienie przystanęły na chwilę. Brodacz zaskoczony patrzył na chłopaka, ale zaraz znów zaczął wymachiwać. - Wiesz, gdzie stoi w kuchni herbata, cukier i w którym czajniku jest woda? - Wiem. - 1 umiesz to wszystko pomieszać tak. żeby z tego wyszła herbata, a nie klej stolarski, co'.' Zobaczy! uśmiech na twarzy Marcina. No dobra, chwilowo prowadzi pan na punkty, ale i tak nie wyjaśniliśmy jeszcze całkowicie pewnych spraw. Zabrał ze stołu oba kubki i wyszedł. Barwny usiadł w fotelu, nagle jakiś oklapnięty i niezadowolony z siebie. Zamyślony, ocknął się dopiero wtedy, gdy parujący kubek wylądował mu przed nosem. - Proszę, teraz ty zaczynaj. En gardę. -*¦ Dziękuję uprzejmie. Trafił pan z moim 10 pisaniem wierszy. Ale pan też pewnie pisał, chwileczkę -. podniósł rękę widząc natychmiastową reakcję malarza — to nie jest zresztą istotne. Zastanawia mnie samu propozycja. Jak to jest, zna pan człowieka kilka godzin i już chce go pan zatrzymać pod-swoim dachem? Ja na pewno bym tak nie postąpił - to raz. Dwa - sprawa listu. Jest prostsza, niż można przypuszczać. Zwyczajnie, chciałem go oddać człowiekowi, do którego był adresowany. List nie był już własności;,! mamy. a tym bardziej moją. Czy teraz pan zrozumiał'.' Barwny siedział ze śmiesznie przekrzywioną głową i prawdę powiedziawszy głupią miną. Pojął wreszcie sens ostatniego zdania, bo poruszył się. tym razem jednak dosyć wolno i bezszmerowo. t Wszystko zrozumiałem, synu. Widzę w tobie jakieś cechy Marianny, a zapalczyw-szy już bardziej być nie możesz. Moja wina, że skierowałem rozmowę na boczne <iorv. Chcę tylko wiedzieć, czy gdybym załatwił z twoim ojczymem twój pobyt u mnie, to. zostałbyś? - Pewnie tak. Kto by nie chciał uciec stamtąd, gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo go nie ma. Tylko że ja nie lubię łaskawego chleba. Chciałbym pracować. Z robotą będzie trudno, ale może mógłbym panu pomagać'.' Tym razem Barwny aż podskoczył. - I co? I co'.' Długo byś mi tak pomagał? Dziesięć lat, dwadzieścia? Nie, jeden Matejko pokojowy wystarczy, bracie. Mówiłejś. że coś 11 tam umiesz. Mam dobrego znajomego w dużym zakładzie. U nich tam jest szkoła przyzakładowa, więc pewnie zatrudniają takich jak ty. Porozmawiam z nim. Ale trzeba zacząć od początku - wyjął z szuflady notes i pióro - podyktuj mi jakieś sensowne połączenie z twoim miastem. Pomiń woły i pod-wody, podaj tylko komunikację państwową. No co? Tam można dostać się tylko pieszo? - zapytał widząc zdziwienie chłopaka. -Niby dużo rozumiesz, a nie pojmujesz najprostszych spraw. Nie ma czasu, kochany, po prostu nie ma czasu. Zamiast bawić się w epistolografię albo czekać, aż ojczym nas najedzie, sam pojadę do niego, spróbuję chwycić byka za rogi. Najwyżej zamkną mnie tam za więzienie nieletnich. Marcin podał mu „sensowną trasę środkami komunikacji państwowej". Barwny wyciągnął z portfela parę banknotów i objaśnił, gdzie i na co może je wydać. Potem dodał: - Nikt nie powinien cię tu nachodzić. W razie czego każ pokazać kopytko. Z obliczeń wynika, że zajmie mi to ze dwa dni. Wrócę więc w niedzielę rano. Kup mi mleko, bo lubię wpadać z jednej skrajności w drugą. Powiedz ,mi jeszcze, czy cały swój dobytek masz rzeczywiście na stryszku w pudłach? To niewiele jak na kogoś, kto. miał do nie-dawTna dom i rodzinę. Chłopiec odruchowo przesuwał po stole pieniądze. Dokładnie zrozumiał słowa Barwnego, bo przyjrzał mu się spod oka: - Gdyby pan mógł, to proszę przywieźć 12 jeszcze tapczan, regały, dywan i telewizor. Lecz myślę, że będzie panu za ciężko. To miał być chyba dowcip, ale żaden nawet się nie uśmiechnął. W niedzielę rano wprost wystrzelił go z łóżka niesamowity wręcz łomot do drzwi. Otworzył spodziewając się zobaczyć co najmniej ze dwa plemiona goniących się dzikusów. Ale na werandzie stał tylko jeden człowiek, za to objuczony ponad ludzką miarę. Pomógł mu zdjąć juki i skoczył do kuchni nastawić herbatę, wyjąć mleko i przygotować coś do jedzenia. Za plecami usłyszał zasapany głos Barwnego: - Mało brakowało, a bym wracał spód dworca wywrotką, a ty, nawet nie zapytasz, jak mi poszło. - Widziałem moje tobołki, sądzę, że jakoś poszło - ze szczęścia nie mógł wymyślić nic odpowiedniejszego. Kiedy Barwny złapał wreszcie pierwszy spokojny oddech, zatoczył ręką wokoło: - No, teraz tu jesteś na swoim. Chociaż ten twój stary to kuty na cztery nogi diabeł. Myślałem", że już go chyba uduszę. Ale uwierzył mi wreszcie, że nie chcę cię sprzedać na targu niewolników w Chartumie, i wydał, co trzeba. Napisał jeszcze taki całkiem formalny świstek, zatrzymaj go na wszelki wypadek, gdyby się kiedyś chciał rozmyślić. Kupiłem tam trochę owoców, bo jakieś ładniejsze i tańsze. - Właśnie, tańsze - wpadł mu w słowo Marcin - to chyba nie było całkiem tanie, 13 im, jak to było? patrzył na Barwnego uważnie. - Jak było. tak było. Jak kiedyś będziesz duży, to ci opowiem. Wiedz tylko, że nie kupiłem ciebie dla siebie. Wielki Staś Tarko-wski zwraca ci wolność, mój mały Kali. Możesz iść, gdzie zechcesz. Nawet wleźć do baobabu. Marcin miał, ochotę mu coś powiedzieć, kiedy przypomniał sobie nagle o mleku. Tym razem to on pędził jak dwa stada tubylców z Czarnego Lądu. A brodaty Staś stal na środku pokoju myśląc, czy nie przyszła już czasem pora klejenia latawców. Wycierał właśnie ręce po smarze i lepkich opiłkach żelaza, kiedy podszedł do niego Zygmunt. Chwilę zwlekał, rozglądał się. potem konspiracyjnie1 wyszeptał: - Uważaj na Nawrota. On ma na ciebie oko. -- Patrzył przy tym na Marcina, jakby się spodziewał natychmiastowej reakcji. Ale nie zobaczy! nawet jego oczu. -bo tamten uważnie przyglądał się swoim dłoniom, nieskory do podjęcia tematu. Kiedy był przekonany, że nie usłyszy już nic, Marcin zapytał: Poczekasz na mnie. może dziś wyjdziemy razem? Minęli zatłoczony bar nieokreślonej kategorii i poszli dalej, do kawiarni, w której na tarasie - o tej porze roku - były zawsze wolne miejsca. Zygmunt wyjął papierosy i zapalił. Marcin rozglądał się za kelnerką. Zygmunt, tak skory do rozmowy w fabryce, teraz milczał bawiąc się pudełkiem zapałek. 14 Zyga. właściwie nie przyszliśmy tu na żadną konferencję, tylko tak, po prostu pogadać. Skoro jednak wspomniałeś o Nawrocie, to może byś trochę rozwinął temat.Szczerze, to nie powiem, że mnie to nie interesuje. - A w robocie nie chciałeś słuchać. Pamiętasz takie zdanie z ballady Oku- dżawy: „robota jest robotą". Sądzę, że Nawrót i jego oko to nie jest to. za co mi płacą. Uważam poza tym, że on chce mieć na mnie haka z osobistych powodów. Kiedyś trochę porozmawialiśmy sobie, nie pamiętam, czy byłem wtedy dla niego grzeczny. Ni mniej, ni więcej, tylko proponował mi rolę swojej wtyczki w wydziale. Lubi dużo wiedzieć -Marcin zgasił papierosa, ale nie zapalił następnego. Mało tego. oń uważa, że ktoś ci załatwił tu pracę. Że jesteś słaby i psujesz średnią oraz jakieś tam wykresy i wyliczenia. A jemu cholernie zależy na współzawodnictwie z ..dorosłymi" wydziałami. — Czegoś nie rozumiem: Przecież takich w moim wieku z przyzakładowej jest dużo, w końcu to przecież oddział młodzieżowy. Widzę, że są tacy, co rzeczywiście partolą strasznie i nic im nie grozi. Nie rozumiesz najprostszych spraw. To przecież Nawrót jest w szkole wykładowcą głównych przedmiotów zawodowych. Nie" czepia się swoich uczniów, bo to by źle świadczyło o jego zdolnościach pedagogicznych. A ty do rozróby jesteś wygodny, bo obcy. Ale jest sposób i na niego. Zapisz się do zakładowej organizacji, której jest opiekunem. Wtedy się na pewno odczepi. 1 - Ty mi serio radzisz tak postąpić? - Zupełnie serio. - A sam należysz? - Nie, ale ja robię tu już pięć lat i nawet ten inżynierek mi nie podskoczy. W końcu jest ode mnie starszy tylko o rok. - To znaczy, że w organizacji siedzą tylko ci, którzy się boją Nawrota? Nie ze mną te numery, Brunner. Po stażu może będzie próbował mnie wykopać, lecz pewnie i to mu się nie uda. Rozumiesz, potrafisz to zrozumieć, Zyga? - Tak. Pamiętaj tylko, że od Nawrota zależy zezwolenie na naukę w technikum, a przecież chciałbyś iść wyżej. - Chciałbym, ale... - No właśnie. A bez niego nikt ci nie wyda takiego papierka. - Ale ja nie chcę się uczyć w technikum, taki już jestem niepraktyczny. Ty zapewne chcesz? Tak? To nie mów nikomu, że byłeś tu dzisiaj ze mną. - Rzucił pieniądze na stolik i nie oglądając się na osłupiałego kolegę, ruszył ku schodom. Dopiero w swojej dzielnicy kupił lokalną popołudniówkę. W teatrze wciąż ta sama lektura szkolna. Filharmonia - koncert wyjazdowy. Kina wymieniają się filmami między sobą. A na dodatek Barwny wciąż gdzieś biegał - widywali się rzadko i krótko, jak ludzie w przejściu podziemnym. Teraz też nie spodziewał się go zastać, ale kiedy wchodził po schodach, usłyszał głos Barwnego wołający go. Zbiegł szybko do pokoju. Widok 16 mularza /dziwił go i przestraszył. Leżał na wersalce w dziwnie skręconej pozycji, z ost-~ rym i wypiekami na twarzy. Pierś unosiła się mu gwałtownie w szybkim, urywanym oddechu. Wicłzac wylęknione spojrzenie chłopca, z wysiłkiem podniósł uspokajająco rękę: - Już dobrze, atak mija... te cholerne farby i pył... - znów przerwał. Z trudem wciągnął większy haust powietrza. Przymknął z bólu oczy - Posłuchaj, masz tu adres. Idź tam i postaraj się z nią za wszelką cenę zobaczyć. Proś ją na wszystko, żeby przyszła... ona zna specjalistę od tej... cholernej astmy. Musi mi załatwić wizytę. A teraz idź już. idź. Mnie powoli mija - sięgnął po inhalator, ponownie bardziej, cierpiący i skurczony. Dom. którego Marcin szukał, stał w niedużym, pięknie zadrzewionym osiedlu. Wszedł na pierwsze piętro i niepewnie stanął przed drzwiami z elegancką, mosiężną wizytówką: Anna i Franciszek Żelewscy. Przytrzymał chwilę dzwonkowy przycisk, lecz zamiast spodziewanego histerycznego -jazgotu usłyszał miękkie lucie gongu. Drzwi otworzyła mu dziewczyna. Poznał Kaśkę, była uderzająco podobna do Barwnego, tylko włosy miała jasne i puszyste (no i nie ma brody — pomyślał nie wiadomo czemu i uśmiechnął się). - Słucham? - z przyjemnością stwierdził, że głosu jednak nie odziedziczyła po Barwnym. - Przychodzę od pana Barwnego w ważnej sprawie. - Jesteś może jego pomocnikiem? - jej głos był teraz drwiący, jakby domyślnie mściła się za posądzenie o brodę. - Nie. Mieszkam u niego. - Odkąd to oj... pan Barwny - poprawiła się - wynajmuje pokoje. Czyżby potrzebował więcej pieniędzy? - Mieszkam u niego za darmo, ale nie przyszedłem tu rozmawiać o swoich warunkach mieszkaniowych. Chciałbym się widzieć z twoją matką. - Teraz i on mówił ostro, bezosobowo. Dziewczyna cofnęła się w głąb przedpokoju obitego jasną boazerią. - Wejdź, poproszę matkę. Za chwilę wyszła do niego niska, drobna kobieta ^o szczupłej, interesującej twarzy i zachwycająco wielkich oczach. Wyciągnęła ku niemu rękę szybkim, energicznym ruchem. - Katarzyna powiedziała mi, od kogo pan przychodzi. Może przejdziemy do pokoju, proszę bardzo, to tutaj. Uważnie słuchała go, a on mówiąc podziwiał dyskretny przepych i bardzo dobry gust gospodarzy widoczny w każdym szczególe umeblowania i drobiazgach pasujących do reszty. Skończył mówić i uważnie popatrzył na kobietę o jasnych włosach. Żelewska mocno ścisnęła palce i obronnym ruchem przycisnęła je do piersi. - Nie mogę tam pójść zaraz. Mąż lada chwila wróci z pracy, czekam na niego 18 z obiadem.To wypadło tak nagle, muszę się chwilę zastanowić. Może przejdzie pan do pokoju córki, ona zrobi herbaty, a ja spróbuję znaleźć jakieś rozwiązanie. To wypadło tak nagle, tak nagle - powtarzała bezradnie. - Proszę iść, to ten pokój najbliżej drzwi wejściowych. Kiedy zapukał, za oszklonymi drzwiami przerwano rozmowę i usłyszał ciche: - proszę. Dwie dziewczyny spodziewały się widać tej wizyty, bo nie były zaskoczone. Cm natomiast zdziwił się, że było ich dwie. Siedziały przy niskim stole zarzuconym numerami „Cariny", między którymi z zazdrością zauważył piękne albumy Diirera i Modiglianie-go. Kaśka podsunęła ku niemu niski, miękki stołek. - Siadaj, ja zrobię herbaty. Tobie też, Wanda? - zapytana dziewczyna pokręciła przecząco głową. - No to baw chociaż gościa. „Dama do towarzystwa" nie była tak ładna jak Kaśka, ale miała dużo wdzięku i ujmującą, szczerą twarz, okoloną ramką ciemnych włosów. Wyciągnęła do niego rękę: - Nie poznaliśmy się jeszcze. Jestem Wanda. - Marcin - i na razie tyle mieli sobie do powiedzenia. Zaraz wróciła Kaśka z herbatą, którą pili, nadal siedząc w milczeniu. W drzwiach pokoju stanęła pani Anna. Podniósł się i podszedł do niej. Podała mu kopertę. - Proszę to zanieść. 19 Patrzył na nią. nie wiadomo - bardziej zły czy zaskoczony. - Ale on czeka na panią. - Ja na niego też nieraz czekałam. Może. jak będę miała chwilę wolnego czasu, to kiedyś... - Kiedyś - przerwał jej trochę niegrzecznie - ale on pani potrzebuje teraz. - Nie mnie. tylko lekarza. Pani on potrzebuje bardziej. Zdecydowanym ruchem ujęła go za rękę i podprowadziła do drzwi. Młody człowieku! Proszę powtórzyć Janowi to, co powiedziałam, i oddać mu list. A na przyszłość nie radzę być niczyim posłańcom. Może kiedy pan trochę podrośnie. Do widzenia. Wyszedł stamtąd wściekły, najchętniej podarłby ten list, ale kopnął tylko mocno drzwi klatki schodowej, aż odskoczyły z jękiem, a on skrzywił się boleśnie. Już drugi raz-w krótkim czasie ktoś mu kazał podrosnąć. Wolno oddalał się osiedlową alejką, myśląc o środkach na rośniecie. Wtedy usłyszał dalekie wołanie, a potem dogoniła go zadyszana dziewczyna. Do całego bigosu, jaki wrzał mu w głowie, akurat potrzebował teraz baby. Patrzył niechętnie na nią czekając, aż złapie na tyle powietrza, żeby coś z siebie wykrztusić. Wreszcie mogła. - - Słyszałam całą rozmowę. - I co z tego? - Myślę, że głupio wyszło. - Ja też tak myślę - nie zachęcał jej do rozmowy. 20 Dziewczyna cofnęła się o krok i popatrzyła na niego zadziornie. - Ty zawsze jesteś taki zasadniczy? - Nie nauczyłem się być inny. - A może przydałaby ci się nauczycielka? - Miałem parę w szkole. Często stawiały mi dwóje, to wystarczy. -* Zamierzał odejść, ale złapała go za rękaw. - Odprowadź mnie chociaż do przystanku, tobie też będzie po drodze. Patrzył na nią bez przekonania, lecz droga była rzeczywiście ta sama. Niechętnie kiwnął głową i ruszał, a Wanda'podreptała za nim. W małej salce świetlicy zebrała się cała brygada z trzeciego wydziału. Za stołem siedział Nawrót i któryś z wyższych przełożonych, którego Marcin nie znał. Zresztą nie w głowie mu to było teraz, kiedy myślał, jak wybrnąć z kabały, w którą wplątał się przy pomocy Nawrota. Teraz mnie już chyba ma - pomyślał, kiedy, po paru sprawach porządkowych głos zabrał Nawrót. - Chciałbym poruszyć sprawę Dąbrowskiego. Kilkakrotnie zwracałem uwagę na jego słabe przygotowanie zawodowe, ale ciągle słyszałem, że się jeszcze poprawi. A teraz wszyscy zbieramy wyniki tego pobłażania. Dałem mu do obróbki serię pilnych detali do podzespołu E-l, a on po prostu zepsuł prawie wszystkie, z wyjątkiem dwóch czy trzech. Jednym słowem, straty idą w tysiące. W związku z tym stawiam wniosek o obciążenie Dąbrowskiego kosztami, a po ukończeniu stażu o podziękowanie za dalszą współ- prace,1. Teraz proszę o zabieranie głosu w tej sprawie. \ Marcin nie mógł już dłużej czekać, wiedział, że każda chwila wahania może' się dla niego okazać fatalna w skutkach. Chciałbym trochę uzupełnić to. co powiedział pan inżynier. Otóż kiedy wczoraj ustawiałem maszynę na cylindry, przyszedł pan Nawrót i przyniósł rysunek, a chwilę później przywieziono mi materiał na korpus E-l. Zapoznałem się z rysunkiem i powiedziałem, że nie podejmę się tej roboty. Wiedziałem, że ta seria E-l jest'-eksportowa, i nie czułem się na siłach. Tym bardziej że kilku o wiele ode mnie lepszych i bardziej doświadczonych kolegów mogło się podjąć tego zadania, bo tak jak ja zaczynało nowe detale. Po tej uwadze pan Nawrót kazał mi zamknąć twarz i robić, co każą. Nie sądzę wobec tego. żeby wszystko było tak, jak pan inżynier zreferował. Dziękuję. Nawrót, gdyby mógł, na pewno wskoczyłby na stolik, za którym siedział razem z przedstawicielem dyrekcji. - To kłamstwo! Oszczerstwo wyssane z palca! Ten smarkacz śmie jeszcze kwestionować rzeczy oczywiste. Proponuję... Starszy człowiek siedzący obok niego przerwał mu grzecznie, lecz stanowczo: - Nic tak ostro, kolego inżynierze. W końcu w tej sprawie chodzi nie tylko o stracone pieniądze, ale i o człowieka. Czy któryś z kolegów może potwierdzić słowa Dąbrowskiego? - zwrócił się do kilkunastu chłopaków. 22 Zaległa cisza. Oni nie zamierzali ryzykować swoich dobrych układów z inżynierem dla nowego. Nawrót milczał uśmiechając się tryumfująco. Przestał się jednak cieszyć, gdy ktoś z' sali wstał i wyraźnie powiedział: - Tak. ja. Dąbrowski mówił prawdę. Nawet ja mogłem się podjąć tej pracy, bo akurat miałem toczyć zwykłe wałki dwustopniowe. Zaproponowałem to inżynierowi, ale powiedział, żebym się nie wtrącał. Zresztą, żeby sprawę uprościć, można to sprawdzić w przewodniku technologicznym tej części. Robota tokarska przewidziana jest tam w wysokiej ósmej grupie, a Dąbrowski ma na stażu czwartą grupę. To chyba wyjaśnia wszystko. Nawrota zatkało. Chyba znowu chciał wskoczyć na stolik, ale tym razem powstrzymał go przedstawiciel dyrekcji, który krótko powiedział: - Kolegom dziękuję za przybycie. A z wami, inżynierze, chciałbym jeszcze porozmawiać. Marcin mocno uścisnął rękę Zygmuntowi. Nie mówili wiele, bo wszystko było już jasne, chociaż Marcin zażartował: - Wydaje mi się, że właśnie zrezygnowałeś z technikum. - No to co? Najwyżej pójdę z tobą do liceum. Widocznie również zaczynam być niepraktyczny. - Roześmieli się głośno i szybko wyszli z budynku. Po południu wyszedł spotkać się z Zygmuntem i Martą - jego dziewczyną. Do 2:5 domu wrócił późno. Zamyślony wszedł do pokoju na parterze i dopiero wtedy zauważył, że Jan ma gościa. Speszony przywitał się z Żelewską i podał Barwnemu przesyłkę poleconą. Szybko wyniósł się na gó"rę. Kręcił się chwilę po pokoju, wreszcie wyjął z półki tom wierszy Apollinaire'a i usiadł w kręgu światła małej lampki. Przez moment kartkował zbiór, aż wreszcie zatrzymał się przy ulubionym wierszu z „Alkoholi": „Na koniec starodawny ten świat ci się przejada Pasterko wieżo Eiffla nad ranem mostów pobekują stada Grecka i rzymska antyczność twojego nie nasyci głodu..."* Przerwał czytanie „Strefy", przypomniały mu się słowa wychowawcy ze szkoły podstawowej. Spotkali się kiedyś na ulicy, a Miciń-ski, wiedząc o jego zawodówce, powiedział: - Zmarnujesz się tam. - Teraz te słowa wracały do niego jak fala przyboju, burząc rytm wiersza francuskiego poety. To co teraz umiał robić, było dobre dla niego na miesiąc. może rok. A potem? Ta historia z Nawrotem była ostrzeżeniem. Z iloma takimi Nawrotami przyjdzie mu walczyć robiąc to, co musi, bo nić innego nie potrafi? Tym razem pomyłka była zawiniona przez tego inżynierka, ale kiedyś może nadejść dzień jego pomyłki. I co wtedy? Pokręcił głową. Odłożył poezję. Na dworze rozpętał się wiatr i pomału narastał deszcz. Nie miał ochoty na spanie, przekład Adama Wa/.yka. 24 chociaż dochodziła północ, a jutro nie była niedziela. Po cichu zszedł do kuchni zrobić sobie herbatę. Zobaczył, że w pokoju Jana ciągłe pali się światło, lecz Barwny był już sam. Siedział przypatrując się pod światło szklance wypełnionej wódką. Marcin stanął w progu pokoju patrząc na zgarbioną sylwetkę malarza bezmyślnie obserwującego opalizujące szkło. Barwny wyczuł jego obecność i ze szklanką w ręce odwrócił się do chłopca. - Chcesz mi palnąć kazanie? Ulżyj sobie, masz okazję. Marcin podszedł, bliżej, powoli wyjął mu szklankę z ręki. Zabrał ze stołu pustą butelkę i wszystko to wyrzucił do wiadra ze śmieciami. Brodacz był już -przy nim. Trząsł nim, szarpał. Wrzeszczał coś bez sensu, głośno, po pijacku. Wreszcie przestał, obciągnął rękawy swetra i stanął przy stole. - Wygląda na to, że wziąłem sobie pod dach anioła stróża. Uważaj więc, aniołku, bo może być ciach i po skrzydełkach. Nie wsadzam nosa w twoje sprawy, masz tu wszystko, czego ci potrzeba. Ale tobie mało, musisz jeszcze mnie wychowywać. Kto ci w ogóle dał takie prawo?! - Znów zaczynał krzyczeć. Marcin miał ochotę trzasnąć go w tę roz-histeryzowaną gębę i zawlec do łóżka, lecz zmienił zdanie. Wyszedł do przedpokoju, zdjął z wieszaka kurtkę i ubierając się, Wrócił do kuchni, gdzie Barwnemu robiło się już lepiej. - Widzę, że Wielki Staś Tarkowski ma dziś nieszczególny humor. Wobec tego idę sobie poszukać baobabu. Niech pan nie zapomni o liście. - Widząc, że brodacz chce coś powiedzieć, nit: pozwolił mu na to. Po prostu podszedł do drzwi, otworzył je i zamknął za sobą. Odciął się w ten sposób od sfrustrowanego nieudacznika i jego pretensji do całego świata. Deszcz wzmagał się. krople coraz ostrzej siekły po twarzy. Podniósł kołnierz kurtki i otworzył furtkę. E Zorientował się od razu, że temu człowiekowi nie może sam pomóc. Pobity i skopany leżał z bezwładnie rozrzuconymi rękami. Z kącika ust ciekła mu strużka krwi. Miał zresztą niewiele czasu na przyglądanie się leżącemu, bo kątem oka dostrzegł wynurzające się z mroku sylwetki. Było ich chyba pięć. a więc trochę za dużo. Zbiry zaczęły zbliżać się ku niemu wilczym półksiężycem. Przestał przejmować się losem nieznajomego, a zajął swoim własnym. Rozpoznawał już twarze pierwszych dwóch, zauważył skórzaną kurtkę trzeciego i pomyślał, że dobrze zapamięta tę listopadową noc. I w tym momencie banda rozpierzchła się jak stado cieni. Stał chwilę oszołomiony i gotowy do desperackiej obrony, nim pojął przyczynę ocalenia. Ulicą równoległą do parkowej alejki jechał radiowóz. Nie bacząc na krzaki, bezlitośnie chłośzczące ciało mokrymi witkami, wyskoczył na jezdnię i rozpostarł ręce przed wolno jadącym samochodem. Za chwilę razem z sierżantem biegł z powrotem do parku. A kapral-kierowca - monotonnym, ruty— 26 marskim głosem wzywając inne radiowozy i centralę, organizował obławę. Żądał karetki pogotowia. Ten dzień w pracy miał stracony. Dobrze.' że Nawrót wziął sobie trzy dni urlopu, bo dziś byłby dla niego łatwym łupem. Chwilami wydawało mu się. że wydarzenia minionej nocy były koszmarem sennym. Ale zaraz przypomniał sobie twarze pięciu drani, kiedy wezwali go na konfrontację. Dwóch rozpoznał na pewno. Innych nie. Ponieważ wszyscy milczeli, domyślał się, że zatrzymają tylko tamtych dwóch - a zapamiętali go dobrze wszyscy. Przed wyjściem z komisariatu powiedziano mu. że ranny jakoś się wyliże. Oczywiście miał być świadkiem na rozprawie. Półprzytomny, ledwie zdążył do zakładu. Teraz kiwał się nad maszyną budząc ogólne zainteresowanie i politowanie Zygmunta, któremu nałgał, że wrócił z prywatki. Dwa razy wzywano go do telefonu, ale kazał mówić, że wyszedł. Po pracy wysiadł w śródmieściu, poszedł na obiad do baru. Postanowił wrócić do domu ze śródmieścia pieszo. Robiło mu się coraz zimniej i znów zaczął szukać jakiegoś miejsca, gdzie mógłby się ogrzać. Zobaczył witrynę księgarni. Wszedł do środka i z nadzwyczajną uwagą zaczął się przyglądać wyłożonym na ladzie książkom. Poczuł, że ktoś stanął blisko, odsunął się więc. chcąc natrętowi zrobić więcej miejsca. Ale ten nie dość. że przesunął się za nim, to jeszcze zaczął go ciągnąć za rękaw kurtki. Spojrzał i zobaczył Wandę z uśmiechniętą, pogodną buzią i kos- mykami mokrych włosów, sterczącymi spod śmiesznej czapeczki w lapoński wzór. - Dzień dobry. Wreszcie się spotykamy. Myślałam, że przyjdziesz kiedyś do Kaśki. - Dlaczego właśnie tam? - Pewnie dlatego, że tam mogłabym cię spotkać - roześmiała się. - Zobaczyłam przez szybę, jak somnambulicznym ruchem przesuwasz się wzdłuż półek, i pomyślałam, że gorąca herbata to jest pewnie to, co tygrysy lubią najbardziej. - Może, tylko że ja nie lubię tygrysów. Pociągnęła go w kąt księgarni. - Marcin, nie wygłupiaj się już dłużej. Wystarczy, że wzbudziłeś swoją osobą moje zainteresowanie, więc zmień płytę na Wiosnę z „Czterech pór roku" Vivaldiego. - Nie znam człowieka. - Nie wiedział, czy bardziej chciał spać, czy pozbyć się tego rozgadanego rzepu. Na razie przeliczył się przynajmniej z tym drugim, bo rzep nie ustępował. - No to będziesz miał okazję poznać u mnie tego rudego księdza. - Kogo? - Przecież mówię, że Vivaldiego. - Daj mi spokój z takimi znajomościami. Chce mi się spać. - A właśnie, że ci nie dam. I rzeczywiście. Nie miał w końcu ani snu, ani spokoju. Obstawiony talerzykami, których zawartość znał tylko z grubsza, pojony świeżą herbatą - słuchał, patrzył, podziwiał. I zazdrościł. Tak szczerze, zwyczajnie. Szczególnie tej domowej atmosfery, o której zdążył 28 Iuż zapomnieć. Z sympatią przyglądał się malutkiej siostrzyczce dziewczyny, . która ciągle wsuwała ciekawy ryjek do pokoju siostry. Wreszcie Wanda wzięła przedszkolaka na kolana i obcałowała mocno całą buzię, a brzdąc wstydził się bardzo, chowając oczka za piąstki ze śmiesznymi dołec/.kami. Odprężył się, odpoczywał. Chciał tej dziewczynie tak szczerze,, zwyczajnie opowiedzieć wszystko. Wciąż jednak się wahał', zaczynał, ale nie kończył zdania, wreszcie zrezygnował. Postanowił zaczekać. Przeląkł się nagle, że jest mu tutaj za dobrze. Przyzwyczai ąię - i co? Jak zatrzyma dziewczynę przy sobie'.' Nie umiał być taki jak inni: . wesoły, hałaśliwy, nieskomplikowany. Zastanawiał się. czym właściwie zainteresował dziewczynę, że pierwsza wyciągnęła rękę? Wanda po raz kolejny wróciła z kuchni, niosąc herbatę i kanapki. - Faszeruję cię słodkościami, a już przecież pora kolacji. Za to zjemy sobie razem, przysuń ten drugi fotelik. Posiedzisz jeszcze trochę, nigdzie się przecież nie spieszysz, prawda? A później Wanda opowiadała, pokazywała zdjęcia, dyplomy* i medale zdobyte w pływaniu. Marcin mówił o górach. Był to właściwie jedyny temat, w którym czuł się pewnie. O poezji, wolał nie wspominać. Bał się. że go wykpi tak samo jak Barwny. Potem znów słuchał, patrzył na nią i przypomniał mu się pewien wczesny ranek, kiedy to z szosy pod Czorsztynem zobaczył wierzchołki Tatr skrzące się w szczelinie chmury. Przewodnik w Zakopanem powiedział mu potem, że miał ogromne szczęście, bo taki widok zdarza się raz na pięćdziesiąt albo i więcej lat. Tyle jeszcze chciał jej opowiedzieć, ale zgłupiał kompletnie i tylko delikatnie dotknął jej małej dłoni. Wanda spojrzała spłoszonym wzrokiem, lecz nie cofnęła ręki, a nawet jakby podsunęła ją bliżej. Było mu dobrze, tak bardzo, że mógłby powtórzyć za doktorem Faustem: „Trwaj, chwilo, jesteś piękna", ale Marcin nie czytał jeszcze Goethego, więc cieszył się po prostu. A kiedy umówili się na niedzielny, jesienny spacer po parku i Wanda odprowadzała go do drzwi, zapytał wreszcie - dlaczego? Roześmiała mu się w nos, a potem za ten sam nos mocno zatargała i dodała cichutko: - Sam się kiedyś dowiesz, nie jest to w każdym razie takie złe. No, cześć. Przyjdź wcześniej, to zjemy razem obiad. Mama o to prosiła - dodała uspokajająco. Domek błyszczał światłami jak latarnia morska. Szczęk otwieranego zamka zwabił do przedpokoju Barwnego. - Dobry wieczór szanownemu panu. Zapaliłem trochę świateł, żebyś nie przegapił domu po ciemku. Marcin milczał. Barwny podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Uśmiechał się przy tym tak niewinnie, że brakowało mu tylko smoczka w ustach. - Przepraszam cię, Marcin, za wczorajsze. Ta wizyta nie była dla mnie niczym przyjemnym. Nie bardzo wiedziałem, co robię. To jak? Zgoda? .50 - Dobra, zgoda - uścisnął wyciągniętą dłoń. - To znaczy: aktualnie jest remis. Tak? - Zgadza się. - W porządku. Teraz ja coś panu powiem. Niewykluczone, że jednak spakuję manatki i wrócę do miasteczka. Tu dzieje się za dużo, a ja muszę jeszcze podrosnąć, wszyscy mi tak radzą. Pan sobie kupi wtedy gruszkę bokserską. W sam raz do bicia. Czasem może nawet oddać, jak się nie odskoczy w porę. Barwny drgnął jak dźgnięty szydłem. Ale odpowiedział spokojnie: - Dobrze, że sam zacząłeś mówić. Tak się składa, że też chciałem z tobą porozmawiać, może przejdźmy do pokoju. Zajęli pozycje wyjściowe w fotelach. Barwny rozpoczął szybko: '- Wiesz, Marcin, znałem tylko jednego człowieka, który zdobył sławę wracając w to samo miejsce, z którego wyruszył. Nazywał się Magellan. - A pan może wolałby, żebym był Kolumbem? Przecież on przez pomyłkę odkrył swoją Amerykę. Ja nie chcę niczego odkrywać przez pomyłkę. Nie chcę w ogóle popełniać pomyłek - zobaczył lekceważący ruch ręki i spostrzegł, że Barwny wstaje. - Chcesz rozmawiać, zgoda, ale nie truj. Życie bez omyłek? To bzdura. Chodź, coś ci pokażę. Poszli w tę część korytarza, której dotąd nie odwiedzał. Barwny wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi, a potem włączył światło. Chłopiec stanął już w progu osłupiały i patrzył, patrzył, patrzył.' 31 Pomieszczenie zawalone było obrazami, które stały, wisiały, leżały. Pozornie bezładnie i nieporządnie, w rzeczywistości każdy z nich miał swoje pieczołowicie wybrane miejsce. Marcin nie był znawcą malarstwa w takim stopniu, by odróżnić subtelności technik wielkich mistrzów. Potrafił jednak odróżnić bohomazy od dobrego malarstwa. A te obrazy na pewno nie były bohomazami. Wspaniałe olejne studia koni, piękne krajobrazy, świetnie uchwycone portrety przyciągały wzrok. Kręciło mu się w głowie od tego, co zobaczył. Zauważył jeszcze szeroki regał wypełniony teczkami i skoroszytami. W kącie stały dębowe sztalugi. Chciał wejść dalej, lecz wtedy usłyszał głos Barwnego: -Koniec seansu. - Wrócili do pokoju. Teraz miał zbyt wiele pytań, ale nie musiał długo czekać. - Dziwisz się? Być może byłbym, teraz kimś innym, gdybym wtedy, na drugim roku ASP, nie popełnił pomyłki: wsadziłem nie dokończony obraz na głowę asystentowi. Typ lubił się mnie czepiać i ośmieszać. Wtedy już po prostu nie wytrzymałem. Dostałem wilczy bilet i wio z uczelni. Co było robić? Potrzebowałem sporo forsy. Anna była wymagającą dziewczyną. Fach miałem w ręku, a zarobić było można. Malowania nie wyrzekłem się nigdy. I tego chyba najbardziej nie mogła mi darować żona. Oczywiście przysługuje mi oficjalnie status artysty amatora. W Związku nie mam czego szukać, chociaż mam paru przyjaciół wśród plastyków. A teraz nawet otrzymałem zaproszenie do 32 V wzięcia udziału w wystawie plastyków amatorów w Dreźnie. Marcin nie wytrzymał dłużej i wykrzyk] podekscytowany: - Ale to przecież jest bardzo dni ii i ' Cho( by w porównaniu z pracami zawodowi sprzedawanymi w „Plastyku". Oni tam i ba nie mają oczu?! Barwny uśmiechnął się smutno: - Słabo znasz anatomię. Człowiek składa się nie tylko z oczu, lecz przede wszystkim z pleców. Oni zawsze będą artystami, tak jak ja pozostanę malarzem pokojowym, Barwnym Janem - spojrzał na zegarek. - Późno już, idź spać. Chyba że masz zamiar i dziś wyjść na spacer, to pora odpowiednia. - Nie, raz w zupełności wystarczy. - Co, miałeś jakieś kłopoty? - Nie, tylko ten ziąb i w ogóle. Jestem chyba rzeczywiście zmęczony. Wstali już, ale Barwny coś jeszcze chciał powiedzieć. - Poświęć mi dodatkową chwilę czasu, Marcin. Chciałbym ci jeszcze coś powiedzieć. Tym razem o tobie. Od dawną uporczywie szukałem dla ciebie możliwie krótkiego, a zarazem odpowiedniego określenia. Teraz już znalazłem. Jesteś resztą z obola. Charon zabrał Mariannę i Zbyszka, a ciebie zostawił z tej strony Styksu. Korzystaj z tego Charo-nowego manka i dorób się na tej reszcie, Tylko niczego nie zaczynaj od pomyłki... Pewnie się wymądrzam, ale mam do ciebie prośbę: oto klucz, zaglądaj do moich obrazów. Powoli i dla nich braknie mi czasu Tej nocy obu im śniły się konie, tyle że galopowały w różnych kierunkach i nie miały się nigdy spotkać. Po sobotnim koncercie wracał do domu w doskonałym nastroju, nucąc fragmenty IV Koncertu Brandenburskiego Bacha. Był wdzięczny Zygmuntowi, że wyciągnął go do filharmonii. Szedł szybko nie zauważając „cienia" towarzyszącego mu od jakiegoś czasu. Mógł to być zresztą jakiś spóźniony przechodzień albo nawet nie było nikogo. A Marcin śpieszył się coraz bardziej do domu -radosny, pełen nadziei. Lecz widok, który zobaczył w domu, zmroził go natychmiast. Barwny siedział przy kuchennym stole z szeroko otwartymi ustami, jakby powietrze składało się z samego azotu. Wyglądał jeszcze gorzej niż podczas tamtego ataku. Podbiegł do niego, chciał go podnieść, pomóc mu przejść do pokoju i położyć się, lecz Barwny tylko pokręcił głową, złapał go za ramię i przechylił ku sobie: — Mną się nie przejmuj... zdążyłem zadzwonić do Anny, przyjedzie karetką. Tym razem nie obej... nie... Trzeba do szpitala. Marcin, idź z listem i pakietem do Hermanowi cza. Koniecznie zawieź to zaraz... - nie miał już zupełnie siły. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło, ale Marcin widział, że chce coś jeszcze powiedzieć, więc nachylił się jeszcze niżej. - Nie przejmuj się mną... pamiętaj o swojej reszcie z obola... A teraz pędź do Mietka, bo szlag trafi nie tylko mnie, lecz i wystawę - odepchnął go prawie od siebie i opuściwszy na ramię głowę, przestał się nim interesować. 34 Do przystanku biegł prawie, z dużym pakietem zawierającym cztery obrazy. Już z autobusu zobaczył jadącą w przeciwnym kierunku karetkę. Wydawało mu się, że poznaje Żelewską, ale nie był pewien. Hermanowicza nie zastał, ale przyjęła go żona mówiąc, że powinien już być i że na pewno Janowi wszystko załatwi. Chciała go zatrzymać, ale wykręcił się byle jakim pretekstem i szybko zbiegł szerokimi, drewnianymi schodami. Podjechał tylko parę przystanków i wysiadł w śródmieściu decydując się na długi spacer. Nadłożył drogi i przeszedł pod domem, w którym mieszkała Wanda. W jej pokoju świeciło się jeszcze światło. Poszedł dalej ciesząc się, że ma wspólną tajemnicę z tym rozświetlonym oknem na trzecim piętrze. Deszcz ustawał, to znów zaczynał siąpić. Marcin wszędzie jednakowo mokry nie zwracał już na to żadnej uwagi. Wyjął z kieszeni parę starych biletów i wrzucił do kosza. Tyleż odruchowo co' bezskutecznie postawił kołnierz, co przysporzyło mu nowych strumyków cieknących po plecach. Nie wiedział, jak da sobie radę sam, ale przekonywał siebie, że Barwny szybko wróci. Po prostu musi wrócić, bo niby co innego mógłby zrobić? W świetle lampy przyjrzał się ukośnie siekącym strugom deszczu i nagle tu - w jądrze ulewy i w środku nocjT - postanowił sobie powróżyć. Wyjął z kieszeni złotówkę i szybkim ruchem podrzucił do góry, aż błysnęła w świetle srebrnym brzuchem i... chlupnęła 35 do strumyka pieniącego się między kocimi łbami ulicy. - Płyń po morzach i oceanach - rzucił w ślad za nią, a potem uświadomił sobie komizm całej sytuacji i roześmiał się głośno. A potem zaczął się śmiać coraz głośniej. Aż echo, odbijając się od gwiazd i planet, dotarło tam, gdzie na planetoidzie B-612 złotowłosy chłopczyk hodował swoją różę. W ten właśnie sposób dostało się tam ziarenko baobabu, które tak wiele kłopotu przysporzyło Małemu Księciu. Kiedy wyszedł zza zakrętu, dostrzegli go. Odczekali, aż podejdzie bliżej, i wynurzyli się z cienia. Przestało padać, byli więc widoczni doskonale. Dwóch trzymało się z tyłu. Idący na przedzie chłystek w skórzanej kurtce trzymał w ręce wąski, podłużny przedmiot. Marcin bał się bardzo, ale nie myślał 0 ucieczce. Myślał o pomyłce, jaką musiał gdzieś popełnić, a tamci byli coraz bliżej. Spojrzał w bok. W oknie drewnianego, parterowego domku zobaczył młodą kobietę z dzieckiem na ręku. Dziewczyna powiedziała coś do dziecka, a potem pocałowała je 1 postawiła na podłodze. Dzieciak jak mała kaczuszka podreptał za matką i patrzył, jak gasi telewizor. Potem wróciła do kuchni i zajęła się parzeniem herbaty czekając na powrót męża z drugiej zmiany.