Marek Zgórka Reszta z obola Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1985 Opracowanie graficzne: Jarosław Jasiński Ilustracje: Ryszard Kryska Redaktor: Mirosława Weber Redaktor techniczny: Mirosława Bokus Korektor: Krystyna Bajkiewicz © Copyright by MAW. Warszawa 1985 86 pozycja z serii WSDiCh ¦ Wydanie I w tej edycji ISBN 83-203-2237,-5 RSW „Prasa-Książka-Ruch" Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1985 r. Wydanie I Nakład 39 700 + 300 egz. Ark. wyd 1,6. Ark. druk. 1.33/24 Oddano do produkcji w marcu 1984 r. Podpisano do druku w styczniu 1985 r. Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie ul. A. Lampcu'1 li! 20 Zam D-:i7:; T-84 Deszcz znów ustał. Kiedy wyszedł zza zakrętu, zwolnił trochę. Nie musiał się spieszyć. Barwnego zabrało pogotowie. Jutro pójdzie do niego, może razem z Wandą? Pomyślał, że chwilowo znów pozostał sam. Ale teraz nie obawiał się już tego. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Mrok był gęsty, ale niegroźny. Spojrzał w bok, w oknie drewnianego parterowego domku zobaczył młodą kobietę z dzieckiem na ręku, w rogu pokoju błyskał telewizor. Powoli zbliżał się do spokojnie oczekującego na jego powrót domu. Nad wszystkim zapadała ciężka, listopadowa noc... Zatrzymał się przed furtką, ale nim sięgnął do dzwonka, uwolnił ramiona z uprzęży wysokogórskiego plecaka. Z ulgą wyprostował plecy. Przyjechał tutaj nocnym pociągiem, z połączeniem przez Kraków, był więc zmęczony. Wydawało mu się, że dwukrotnie powtórzył te same czynności. Dopiero teraz desperacko przycisnął czerwony guzik. Spod półprzymkniętych powiek obserwował wejściowe drzwi tego niewielkiego, chociaż piętrowego domku. Wydawało mu się, że zdążył przespać parę godzin, nim drzwi otworzyły się i w progu stanął mężczyzna. Chroniąc i oczy przed promieniami jaskrawego słońca, wykonał przyzwalający ruch ręką. Chłopiec niechętnie podniósł plecak i podszedł ku nie- mu. Mężczyzna z bliska przypominał Kolę Bry-niona z „Lęków porannych" Grochowiaka. Masywna twarz z ginącymi w zaroście oczami, mocny, szeroki nos i zdecydowanie wy-sklepione czoło, przekreślone kosmykiem opadających włosów. Wyraźnie zarysowany brzuch starał się wyzwolić z uścisku obszernej, sztruksowej kurtki, ale guziki pracowicie wgniatały go pod materiał. Kiedy chłopak stanął przed nim, chociaż sam nie był niski, musiał podnieść głowę do góry. - Nazywam się Dąbrowski. A pan chyba Barwny, Jan Barwny, prawda? U góry coś się włączyło i popłynął cichy, zachrypnięty głos człowieka, który wstał tak szybko, że nie zdążył umyć nawet zębów. - Tak. Czy to już coś znaczy? - To się okaże - przybysz sięgnął do kieszeni i wydobyty list podniósł do oczu wielkoluda. Tamten szybkim spojrzeniem sprawdził adres i wziął go do i'ęki. - Dzięki, chłopcze, jestem ci winien za znaczek. Czy coś jeszcze jestem ci dłużny? - zapytał wykazując wielką ochotę zatrzaśnięcia drzwi przed zagadkowym przybyszem. - Tak, jeśli można, to prosiłbym o szklankę wody. - Chłopak nie cofnął się nawet o krok. Wyrwidąb był wyraźnie zaskoczony tym zuchwalstwem, ale nie wyrwał żadnego drzewa, tylko odezwał się wchodząc już do korytarza: - Dobra, zaraz dostaniesz. - Stanął jednak, przyjrzał się jeszcze raz chłopcu i skinieniem głowy zaprosił go do środka. Zmęczony posłaniec znalazł się w obszernej, widnej kuchni. Patrząc na nią, miało się takie wrażenie, że sól znajdzie się w puszce z napisem „kasza manna", a herbata będzie w słoiku po dżemie z napisem „pieprz". Barwny widać domyślał się refleksji, jakie budzi ten widok, bo nastawiwszy wodę, powiedział tonem zdawkowego usprawiedliwienia: - Sam wszystkiemu nie podołam, bracie. Widzisz, chałupa niemała, a poza sprzątaniem w wolnych chwilach pracuję. Zajmij się sobą, a ja przeczytam list. Chłopiec oparł się o chłodną ścianę. Przymknął oczy i za chwilę zapadał już w wirującą otchłań szczytów, gwiazd, wysokiej trawy i słonego potu. Nim dotarł do dna snu, ktoś szarpnął go za ramię, omal nie łamiąc obojczyka. Zerwał się na równe nogi i chwilę tak trwali w obustronnym zaskoczeniu. Wreszcie Barwny powoli wkładając list do koperty zapytał: - Dawno to się stało? - Cztery miesiące temu. Brodacz usiadł blisko chłopca i wyciągnął ku niemu paczkę papierosów. Na przeczący ruch głowy zapalił sam, łapczywie zaciągając się dymem. Coś przeżuwał w milczeniu, ciężko kręcąc głową, aż wreszcie odezwał się wciąż raczej do siebie: - Zbyszek siedem lat temu, Marianna teraz... Tak rzadko pisała, a teraz ten list -. I przerwał, spoglądając na bladą twarz chłopca - a ty właściwie z kim tam zostałeś? - Jest ojczym, lecz on ma jedno swoje dziecko z pierwszego małżeństwa i moją przyrodnią siostrę. Barwny wstał, zalał wrzątkiem herbatę, postawił cukier na stole. Wyjął masło, chleb, ogórki i pomidory. Potem znów sięgnął do szafki i wydobył napoczętą butelkę wódki i dwie niskie szklanki. - Napijesz się? - - Nie. Nalał sobie sporo i wypił na raz. Zasłonił usta dłonią. Kaszlnął sucho, potem wrócił do stołu i przysunął cukiernicę do chłopca. - Proszę. Nie ma tu nic takiego, ale sam wiesz, jak się żyje po kawalersku. Gdy była żona, to — urwał speszony, lecz machnął ręką i podjął znów: - A tak, miałem żonę i dziecko. Córkę. Jeszcze przed rokiem. Ale nie podobało się żonie we mnie coraz więcej i odeszła do faceta, co ma zasady, forsę i samochód. Nerwowym ruchem spojrzał w stronę szafki, ale zaraz odwrócił głowę i patrząc bezmyślnie przez okno, zabębnił w blat stołu. Chłopiec nie przerywał milczenia. Wypił już drugi kubektherbaty i czuł, że znowu ogarnia go senność. Próbował walczyć z nią, lecz bezskutecznie. Z opresji wybawił go Barwny, prowadząc ze sobą na górę. Dalszy ciąg rozmowy odłożyli na później. Ochlapał się byle jak i wrócił do pokoju. Potrzebował teraz dużo dobrego, mocnego jak świeża kawa snu. Na dole trzasnęły za- mykane drzwi. Mógł więc wreszcie zająć się tym swoim snem - szybko, łapczywie, tak samo jak Robinson pierwszym posiłkiem na bezludnej wyspie. Znów siedzieli naprzeciwko siebie. Odprężeni i czujni zarazem. Chłopiec syty, wypoczęty. Barwny schludny, spokojny. Obserwowali się uważnie, jednak bez rezerwy czy niechęci. Ot, po prostu zaczynało się długie wrześniową popołudnie, nie'musieli się spieszyć z rozmową. Brodaczsięgnął po papierosy, ale cofnął dłoń. Popatrzył na chłopca, ten podniósł trochę wyżej głowę czekając na pierwsze słowa... - Zdziwiłeś się pewnie tym, co dzisiaj rano wyprawiałem, nie zaprzeczaj. Przyjechałeś do człowieka, a on ci od razu proponuje wódkę - uśmiechnął się gorzkawo -ostatni raz piłem po odejściu Anny. Mnie zresztą nie wolno. Palić też nie. Mam astmę, chyba wiesz, co to za świństwo. - Wstał z krzesła. - Zrobię jeszcze herbaty. - Już z kuchni zapytał: - Może byś coś zjadł? Podziękował. Barwny wrócił po chwili, niosąc dwa kubki wypełnione po brzegi wrzątkiem herbacianym. Dopiero kiedy postawił je na serwetkach, cicho zasyczał i zamachał rękami: - Trochę ciężkie -mrugnął do chłopca, co tamten skwitował pewniejszym już uśmiechem. Patrzył na ręce brodacza wolnym ruchem obracające jabłko,'a Barwny mówił, dalej: - Ciężko jest mając trzydzieści dziewięć lat stwierdzić nagle, że nic się w życiu nie zrobiło. Nawet ten dom jest po rodzicach. Przyjechaliśmy tutaj w pięćdziesiątym, kiedy ojciec objął dyrekcję zakładów celulozowych. Wiesz. Marianna napisała mi. kiedy się urodziłeś, że chciała chłopca i nazwie go Marcin. Tylko tyle o tobie wiedziałem, bo twoja matka rzadko pisała, a po śmierci Zbyszka ograniczała się tylko do kart świątecznych. Myślę, że ze względu na drugiego męża. Jaki on jest dla ciebie? - Przede wszystkim rzadko osiągalny. Ciągle zapracowany, zmęczony i cierpiący na wrzód żołądka. Bardzo kocha swoją Basie i Teresę. Dla mnie nie starcza już miejsca. Traktowałem go zawsze jako pana Malczewskiego. Po śmierci matki przeniosłem się do pokoiku na poddaszu. Tam kiedyś dziadek suszył swoje zioła. Wiszą tam do tej pory, chociaż nie wiem, czy po powrocie jeszcze je zastanę, bo grożą pożarem, a ojczym to człowiek praktyczny i ostrożny. Prawda, że nie przepadam za nim, ale po katastrofie ciężarówki taty właśnie on zajął' się nami. Mama już wtedy chorowała, a ja miałem dopiero dziewięć lat... Przerwał, czy może raczej skończył mówić, ale cisza, jaka nastąpiła po jego słowach, nie była wesoła. Ten chłopak skopany przez los nie powiedział jednak Barwnemu całej prawdy. W rzeczywistości bowiem miał żal do ciągle skrzywionego Malczewskiego. O to. że kiedy matka chciała go posłać do liceum, on zdecydował o wyborze zawodówki. Byle prędzej pozbyć się go z listy wydatków i przenieść na listę dochodów. Tam. w mia- S steczku, czekała na niego praca w prywatnym warsztacie kolegi Marczewskiego. Dlatego nie spieszył się z powrotem do domu. Potem będzie bez szans. A właśnie kończyły mu się pieniądze. Lecz o tym już nie mówił Barwnemu, tylko siedział przedłużając ciszę. Brodacz wstał, podszedł do okna zasłaniając sobą prawie całą powierzchnię szyb. Odmierzonym ruchem przytknął do ust dłonie złączone w daszek. - Słuchaj, bracie, a ty potrafisz już coś robić? - napotkawszy zdziwione spojrzenie chłopca, uzupełnił pytanie: - To znaczy, czy już coś skończyłeś? Bo widzisz, ja na przykład skończyłem liceum, a jestem malarzem pokojowym. Cenionym w okolicy - dodał zgryźliwie. - A ty może piszesz wiersze i skończyłeś zawodówkę? - Prawie tak jest. - Chłopakowi zadrżał głos, chociaż twarz pozostała nieruchoma. Barwny podszedł ostrożnie, jakby nie chcąc spłoszyć motyla siedzącego na ramieniu Marcina, i dotknął jego ręki. - Przepraszam cię, głupio zażartowałem. Tak naprawdę to pomyślałem, że może jesteś moją szansą. Jeśli cię tam nic nie trzyma, zostań u mnie, jakoś się urządzimy. Chłopiec poruszył się w fotelu. Uważnie popatrzył na Barwnego. - Pan sobie wyobraża, że to takie proste? Przecież jestem niepełnoletni. Ojczym, mimo całej swojej obojętności wobec mnie, nie będzie chciał stracić tego, co na mnie wydał. A tokarz, nawet w takiej dziurze jak moja, może zarobić. Poza tym... 9 r Poza tym to ty się chyba najzwyczajniej boisz zmiany.. Powiedz, co cię tu przywiodło? Przecież nie obowiązek wobec matki, choć jak się mogę domyślić. Marianna nie powiedziała ci o tym liście. A czemu wybrałeś się w taką długą wędrówkę? Chyba nie z wielkiej miłości do ojczyma i pracy, którą ci załatwił. - Nastroszył się, był prawie zły. Zaczął szeroko gestykulować, rękami. Wyglądał przy tym jak Don Kichot i ' wiatrak w jednej osobie. Atakowany przez malarza i ciernie chłopiec wyciągnął w jego kierunku pusty kubek po herbacie. - Mogę prosić o dolewkę? Cienie przystanęły na chwilę. Brodacz zaskoczony patrzył na chłopaka, ale zaraz znów zaczął wymachiwać. - Wiesz, gdzie stoi w kuchni herbata, cukier i w którym czajniku jest woda? - Wiem. - 1 umiesz to wszystko pomieszać tak. żeby z tego wyszła herbata, a nie klej stolarski, co'.' Zobaczy! uśmiech na twarzy Marcina. No dobra, chwilowo prowadzi pan na punkty, ale i tak nie wyjaśniliśmy jeszcze całkowicie pewnych spraw. Zabrał ze stołu oba kubki i wyszedł. Barwny usiadł w fotelu, nagle jakiś oklapnięty i niezadowolony z siebie. Zamyślony, ocknął się dopiero wtedy, gdy parujący kubek wylądował mu przed nosem. - Proszę, teraz ty zaczynaj. En gardę. -*¦ Dziękuję uprzejmie. Trafił pan z moim 10 pisaniem wierszy. Ale pan też pewnie pisał, chwileczkę -. podniósł rękę widząc natychmiastową reakcję malarza — to nie jest zresztą istotne. Zastanawia mnie samu propozycja. Jak to jest, zna pan człowieka kilka godzin i już chce go pan zatrzymać pod-swoim dachem? Ja na pewno bym tak nie postąpił - to raz. Dwa - sprawa listu. Jest prostsza, niż można przypuszczać. Zwyczajnie, chciałem go oddać człowiekowi, do którego był adresowany. List nie był już własności;,! mamy. a tym bardziej moją. Czy teraz pan zrozumiał'.' Barwny siedział ze śmiesznie przekrzywioną głową i prawdę powiedziawszy głupią miną. Pojął wreszcie sens ostatniego zdania, bo poruszył się. tym razem jednak dosyć wolno i bezszmerowo. t Wszystko zrozumiałem, synu. Widzę w tobie jakieś cechy Marianny, a zapalczyw-szy już bardziej być nie możesz. Moja wina, że skierowałem rozmowę na boczne