Szczepaniak Michał - Sabotaż

Szczegóły
Tytuł Szczepaniak Michał - Sabotaż
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szczepaniak Michał - Sabotaż PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szczepaniak Michał - Sabotaż PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szczepaniak Michał - Sabotaż - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał "Pułkownik" Szczepaniak Sabotaż Tego dnia zginęło pół setki ludzi. Cztery helikoptery Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, każdy z tuzinem osób na pokładzie, bez żadnego widocznego powodu wpadły w błękitne odmęty Morza Śródziemnego. Osobiście znałem wszystkich pilotów i co najmniej połowę ich załóg, więc nic dziwnego, że byłem w ponurym nastroju. Pogarszało go jeszcze to, że był to w tym tygodniu już drugi taki wypadek. A już najbardziej gnębił mnie fakt, że następnego dnia była moja kolej lotu. II. Baza Marynarki w Priopriano, Korsyka, Francja, Środa, 07.30 Był już prawie październik, ale poranne, korsykańskie słońce zdążyło nagrzać płytę lotniska, maszyny, powietrze. Atmosfera jednak i bez tego była gorąca. Piloci warowali przy swych helikopterach, sprawdzali z mechanikami każdą śrubkę i patrzyli uważnie na ręce każdemu, kto podszedł bliżej niż na dziesięć metrów. Po dwóch seriach wypadków nikt już nie dawał wiary w przypadek. -LeRue! - zawołał z kabiny pilotów Florentino. - Kończ już tam! Nasz mechanik robił, z pomocą moją i Kaisera, naszego strzelca, ponowny pełny przegląd silnika. Słysząc polecenie ostatni raz obrzucił wzrokiem wszystkie układy, po czym zatrzasnął pokrywę. - Będzie działać? - spytałem. LeRue odszedł dziesięć kroków od maszyny, wyciągnął pogniecioną paczkę Gaulloises i porysowaną, metalową zapalniczkę, powoli zapalił, zaciągnął się i dopiero wtedy spojrzał na mnie. - Jak w zegarku - powiedział. - Ręczę jak za własną żonę. LeRue był Korsykaninem. Dobrze po czterdziestce, zawsze gładko ogolony, jednak z minimalnie za długimi włosami. Kaiser, najmłodszy z nas postawny blondyn, "wypożyczony" z Lotnictwa, bo w Korpusie nie mieliśmy strzelców, chciał do nas dołączyć, ale LeRue posłał go do poskładania i schowania narzędzi. - O, jest paliwo - mruknął do mnie. Podjechała cysterna. Tankowanie odbywało się przez hermetyczny przewód, jednak LeRue natychmiast dokładnie zgasił papierosa, odczekał chwilę i poszedł nadzorować operację. - Sześćset litrów! - rzuciłem za nim na wszelki wypadek, po czym wlazłem do kabiny, gdzie od jakiegoś czasu Florentino kalibrował przyrządy. - Jak tam? - spytał, nie podnosząc wzroku znad lewej konsoli bocznej. - Wystarczy, że wycieraczki się zatną, a LeRue oddaje nam swoją żonę - zażartowałem. - A ładna chociaż? Bo jeśli taka stara jak on, to ty możesz sobie ją zatrzymać... Po kilku minutach sprężarka tłocząca paliwo do baku zamilkła, po czym rozległ się syk odłączanego przewodu. - Czysto! - zawołał po chwili LeRue. Wcisnąłem przycisk uruchamiający instalację elektryczną. Wskaźnik pojemności baku wskazywał dziewięćset litrów. Trzysta przywieźliśmy ze sobą z Marsylii. Wyłączyłem instalację. - W porządku! - zawołałem. LeRue pomachał i cysterna pojechała dalej. Zaraz za nią podjechała ciężarówka. - Jest transport - szturchnąłem Florentino, po czym wyszedłem z kabiny. Z ciężarówki wyskoczyło, a raczej wytoczyło się, ośmiu obładowanych bronią i amunicją ludzi. Desant, który mieliśmy przewieźć do Algierii. Chociaż od piętnastu lat nie byłem już w wojsku, także w Korpusie zdarzało mi się lecieć z żołnierzami. Nie trwało więc długo, nim zorientowałem się, że ci tam nie mają żadnego przeszkolenia w transporcie powietrznym. Po prostu odsunęli sobie drzwi i wleźli do kabiny transportowej naszego HU-1D "Huey". - Kuuuurwa! - LeRue podbiegł do nich, wściekły. Zostawiłem sprawę w jego rękach i wspiąłem się z powrotem do kabiny pilotów. - LeRue robi im szkołę - zauważył zaciekawiony krzykami Florentino. - Te sukinsyny trzymały w maszynie broń lufą do góry - wyjaśniłem spokojnie. - Pierdolisz! - Florentino zerwał się i natychmiast obejrzał do tyłu. Piechota trzyma w polu broń lufami do góry, by w razie przypadkowego strzału nikogo nie zranić. W helikopterze jednak, strzał w górę trafia w silnik, dlatego zawsze w samolotach broń trzyma się lufą ku podłodze. LeRue wygłosił kazanie, zatrzasnął drzwi, założył sobie i Kaiserowi hełm z interkomem, po czym dał nam sygnał, że z tyłu wszystko gra. Ponownie włączyłem instalację i kliknąłem rozrusznik silnika. Rozległo się niskie buczenie. Po kolei wszystkie cztery maszyny naszego klucza, tym razem opatrzonego nazwą "Żółty", zgłaszały gotowość lotu. - Żółty jeden... - Żółty dwa... - Żółty trzy... - Żółty cztery gotów - powiedziałem w mikrofon jako ostatni. Trzy pierwsze maszyny po kolei podniosły się do startu. Podniosłem dźwignię skoku mocy, zwiększając obroty, drążkiem i pedałami odpowiednio ustawiając wirnik. Do buczenia silnika dołączył się przenikliwy jęk turbiny. Maszyna podniosła się powoli na wysokość dwudziestu- trzydziestu-czterdziestu metrów. I wtedy wszystko szlag trafił. Gwałtowny huk, uderzenie w kadłub. Silnik w jednej chwili przestał pracować. Z tyłu rozległy się wrzaski paniki. - Dajesz radę? - Florentino natychmiast oderwał się od mapy i chwycił swój zestaw sterów. Kiwnąłem głową. Jedną ręką odciąłem dopływ paliwa do niepracującego silnika, drugą pchnąłem dźwignię skoku mocy w dół. Rozpędzony wirnik dawał nam jeszcze wystarczająco dużo mocy, by bezpiecznie wylądować. Bezpiecznie - choć głośno. Płozy z trzaskiem walnęły o asfalt, w tej samej chwili z kabiny desantu wysypali się spanikowani piechociarze. Gonił ich LeRue, wściekły jak cholera. - Pogadaj z wieżą, niech przyślą służby. Rozejrzę się - powiedziałem do Florentino, po czym odpiąłem hełm i pasy i wyskoczyłem z helikoptera. Obszedłem maszynę i przez odsunięte drzwi zajrzałem do kabiny transportowej. W środku siedział już tylko Kaiser i patrzył z niedowierzaniem w tył kabiny. Tam, gdzie kiedyś był akumulator, teraz ziała wielka dziura. - Co się do jasnej cholery stało?! - krzyknąłem. - Wypadek. Jeden z piechociarzy miał chyba odbezpieczony granatnik - Kaiser zaczął się śmiać z niedowierzaniem. Po wystrzeleniu z granatnika, pocisk musi przelecieć minimum pięć metrów, zanim się uzbroi i może wybuchnąć. To nas uratowało - podłoga była o wiele za blisko. Jednak siła uderzenia była na tyle duża, że pocisk przebił cienkie poszycie i rozbił główny akumulator. III. Baza Marynarki w Priopriano, Korsyka, Francja, Środa, 08.48 LeRue i Kaiser zostali przy maszynie, by pilnować jej holowania do warsztatu. Mnie i Florentino do wieży kontroli podrzucili wozem technicy. Tego dnia przyleciał z Marsylii sam pułkownik Herzog, trzymający krótko, tuż przy pysku, każdego oficera Korpusu w całym tym pięknym kraju, jakim jest południowa Francja z Korsyką. Mimo że miał dobrze ponad pięćdziesiątkę, fizycznie nadal świetnie się trzymał. Dalej mówił cichym, spokojnym głosem, dalej miał te same, zwężone i zimne oczy. Słowem - kawał twardziela. Wysłuchał nas w milczeniu, po czym posłał do diabła, czyli żebyśmy strzelili sobie po kawie. Siedzieliśmy w milczeniu przy automacie. Nerwowo gniotłem tekturowy kubek. - Może skoczymy zobaczyć, co z wiatrakiem? - zaproponowałem w końcu. Florentino siorbnął kawą i pokręcił głową. - Stary kazał nie opuszczać wieży. - Nienawidzę tak siedzieć i nic nie robić... - mruknąłem. Po korytarzach zaczęli biegać ludzie. Nerwowo trzaskały drzwi. - Ty, popatrz, co za panika. - szturchnął mnie Florentino. - Widzę przecież... - mruknąłem. Po korytarzu błąkał się jakiś żandarm, zaglądając we wszystkie dziury i zagadując każdego, kto nie miał dezorientacji w oczach. W końcu podszedł do nas. - Panowie Florentino i Moriarty? - Co się stało, synu? - zainteresował się Włoch. Jak ktoś odpowiada pytaniem na pytanie o tożsamość, to wiadomo, że gliniarz. - Pułkownik Herzog prosi panów na wieżę. Herzog nie prosi, wydaje grzeczne rozkazy, roześmiałem się w duchu. Ruszyliśmy szybkim krokiem. IV. - Wszystkie trzy maszyny z waszego klucza spadły przed chwilą do wody - Herzog od razu walnął z grubej rury. Rozmawialiśmy w zatłoczonej sali, wypełnionej ekranami radarów, na samym szczycie wieży. - O, kur... - wyrwało się Florentino. - Co z załogami? - pomyślałem od razu o kolegach. - Na trasie rozmieszczono tym razem kilka okrętów ratunkowych. - Czemu nie rozmieszczono ich na przykład wczoraj? - wpadłem Herzogowi w słowo. - Wczoraj utonęło szesnastu naszych i trzydziestu piecho...! - Wczoraj mnie tu nie było! - przerwał mi Herzog. -Wczoraj było wczoraj. Pułkownik wstał i podszedł powoli do okna. Palcami rozsunął blaszki żaluzji i wyjrzał na zewnątrz. - Nie trzeba Einsteina, by się domyśleć, że wasz helikopter też by spadł, gdyby leciał. Mieliście farta z tym akumulatorem. Ale teraz weźmiesz dupę w troki, Moriarty, i zajmiesz się tą sprawą. Zabezpieczysz ten wasz helikopter, to jedyna maszyna, jaką mamy i która przypuszczalnie też była sabotowana. I niech nikt obcy go nie dotyka, zanim nie zajrzymy pod każdą blaszkę. Chcę wiedzieć, dlacze... - Nie może pan, pułkowniku, prowadzić własnego śledztwa. Ta baza to teren Marynarki. - przerwał mu wojskowy w białym mundurze, który przysłuchiwał się nam od samego początku. Spojrzałem na jego rękaw. Trzy szerokie pasy. Komandor porucznik. Odpowiednik podpułkownika. Herzog obrócił się i spojrzał mu głęboko w oczy. - Komandorze Christie. Mam na papierze, że połowa tej bazy jest wypożyczona Korpusowi. - Wypożyczona. No i tylko połowa. Żadnego prywatnego śledztwa, pułkowniku. Było jasne, że marynarz z niechęci do Korpusu podcina nam nogi. Herzog ominął go i podszedł do telefonu. - Dawaj Marsylię. Błyskiem. - powiedział do operatora. Pułkownik miał w Marsylii znajomości, także w Marynarce. Kwadrans później wszystko było już ustalone. - Oficerowie Leese i... - Herzog zmrużył oczy i jeszcze raz przeczytał nazwisko - i Banjo są z kontrwywiadu Marynarki. We czwórkę się tym zajmiecie. Nikomu ani słowa i róbcie to, co będzie musieli - Herzog powiedział ostro. - Jeśli jacyś skurwiele zabijają moich ludzi, chcę ich mieć na widelcu i to natychmiast. Jakieś pytania? - spojrzał na mnie. "Moriarty, zawsze masz jakieś cholerne pytania" - mówiły jego zirytowane oczy. - Przydałby się jakiś konsultant techniczny - rzuciłem szybko. - Nasz mechanik, LeRue... - Bierzcie go - Herzog odprawił nas ruchem ręki. V. - Mogłeś poprosić o jakieś auto - mruknął Florentino, gdy szukaliśmy tajniaków Marynarki. - Taksówką będziemy jeździć? - Ukradniemy coś z parkingu. Żartuję - mrugnąłem okiem. - Mam tu swego służbowego Humvee. Gdzie ci szpiedzy z krainy deszczowców, cholera jasna? Tajniak Marynarki to, według stereotypu, wielki czarny facet z klatą jak szafa, ponurymi oczami, spluwami w obu łapach, ubrany w granatową, tanią marynarkę. Nikogo takiego tu nie było. Było natomiast mnóstwo różnych żuli, z których jeden, niski Latynos, wyraźnie się nas czepiał. Florentino odwrócił się wreszcie i spojrzał groźnie z góry. - Czego, cholera! - No tak, jak wyszczekany, to wiadomo, że z Korpusu - wyszczerzył się w uśmiechu Latynos. - Jestem Banjo, podobno mamy trochę razem pokopać w tym bagnie. Florentino zbaraniał. Ja spytałem: - Miało być was dwóch? - Leese szuka was na zewnątrz. O, już jest. Leese okazała się być kobietą. Tym razem ja byłem zaskoczony. Mimo, że miała już pewnie koło trzydziestki, jej twarz zachowała odrobinę dziecięcego wyrazu sprytu i bezczelności. - Miło mi panów poznać - powiedziała. VI. - Plan... - zagadnęła Leese. - Jaki plan? - zaciekawił się Florentino. - Mówią, że wy w Korpusie nawet wody w kiblu nie spuszczacie bez planu - powiedziała wesołym, łobuzerskim tonem. - Musicie mieć jakiś plan. Płonę z ciekawości, by go poznać. - Przejrzała nas. Trzeba będzie ją potem zastrzelić! - rzuciłem scenicznym szeptem do Florentino. - Plan jest prosty - wyjaśnił Florentino. - Dowiemy się, o co chodzi, znajdziemy winnego sukinsyna, zdrowo mu wkopiemy, po czym pójdziemy na piwo. Wy stawiacie. - Dlaczego my? - zaciekawił się Banjo. - W końcu się na coś przydacie, darmozjady z Marynarki - wyjaśnił Florentino tonem wygłaszania najoczywistszej prawdy na świecie, po czym skierował się w stronę parkingu. VII. Baza Marynarki Priopriano Korsyka, Francja, Środa, 09.11 W miejscu, gdzie walnęliśmy w płytę w czasie lądowania awaryjnego, znaleźliśmy już tylko Kaisera, dziury w asfalcie i stertę wyrzuconego z kabiny sprzętu. - Czołem! - zawołał do nas wesoło strzelec, wrzucając żelastwo na jakiegoś pick-upa. - Sieg heil - mruknął Florentino. Kaiser wyglądał, jak żywcem wzięty z plakatu werbunkowego SS, stąd często docinaliśmy mu z tego powodu. - Gdzie nasz wentylator? - Ci z warsztatu Marynarki wrzucili go na lorę i zawieźli do warsztatu. Cholerny pośpiech. Mówili, że blokujemy im połowę płyty. LeRue pojechał z nimi, żeby im patrzeć na te niewydarzone łapy - wyjaśniał Kaiser. Po ostatniej uwadze Banjo się trochę nasrożył. - Musieli wyrzucać wszystko na ziemię? - spytałem zirytowany, szukając w stercie złomu mojego skórzanego mapnika, którego dostałem od Anne-Claire na Gwiazdkę. - Cholera, karabiny maszynowe też wymontowali. - Wieśniaki! - prychnął Kaiser. - Nawet taśm z amunicją przedtem nie wyciągnęli. Trafiliby w cysternę i posłaliby nas wszystkich na Marsa. Tego szukasz? - Rzucił mi mój mapnik. - O, dzięki! - ucieszyłem się. - Do którego warsztatu pojechali? - spytał Banjo. - A ten mały to kto? - zaciekawił się Kaiser. - Święty Mikołaj. Odpowiadajcie, gdy was pytają, szeregowy! - zdenerwował się Banjo. - Skocz mi, pajacu. Święty Mikołaj ma renifery, a ty ich nie masz! - roześmiał mu się w twarz Kaiser, o dwie głowy wyższy i niemal dwa razy szerszy w ramionach od niziutkiego Latynosa. Banjo strasznie zatkało. Widać, zżyty z ostrą dyscypliną Marynarki, nie był przyzwyczajony do atmosfery równości, jaka panowała między oficerami i szeregowymi w Korpusie. - Powiedz mu Kaiser, bo zawału dostanie... - mruknąłem pojednawczo. - A skąd mam wiedzieć? - wzruszył ramionami nasz strzelec pokładowy. - Mnie nikt niczego nie mówił. Przyjechali, załadowali i pojechali. VIII. - Ile tu jest warsztatów naprawczych dla helikopterów? - spytałem Leese. Banjo dalej jeszcze nie doszedł do siebie po ostrej odprawie, jaką dostał od o sześć stopni niższego rangą Kaisera. - Priopriano to największa baza lotnictwa Marynarki w tym rejonie. Co najmniej dwadzieścia hektarów to warsztaty - sięgnęła do teczki po mapę. - Ponumerowane są od jeden do dwustu. - Do jutra będziecie szukać - mruknął złośliwie Banjo. - Nie wy, ale my - uściśliłem. - Ile z tych warsztatów jest w stanie przyjąć lorę z załadowanym helikopterem? Ile z nich w ogóle zajmuje się naprawami helikopterów? - To mi się podoba! - wykrzyknęła Leese. - Zawężamy teren poszukiwań drogą dedukcji! Banjo, rób tam z tyłu notatki! - mrugnęła znów łobuzersko okiem. IX. Baza Marynarki Priopriano Korsyka, Francja, Środa, 10.15 - Pułkowniku, wygląda na to, że naszej maszyny nie ma na terenie tej bazy - rzuciłem do słuchawki. Po drugiej stronie miałem Herzoga, który uprzejmie oderwał się od ogromnie ważnych spraw, by umilić mi przedpołudnie chwilą rozmowy. - Musi być - usłyszałem stanowczy głos. - Na terenie tej bazy jest dwadzieścia hangarów zdolnych przyjąć uszkodzony helikopter. Naszego nie ma w żadnym z nich. Osobiście zdarłem plandekę ze wszystkiego, co mogłoby pomieścić nasz wiatrak. Nie ma go tu. - Ile bram ma ta baza? - spytał Herzog. - W sumie dwanaście, ale tylko przez cztery mogłoby przejechać coś tak wielkiego. - Sprawdź wszystkie. Muszę ci mówić takie rzeczy, Moriarty? - Nie - zdenerwowałem się - Ale ja jestem z Korpusu, a strażnicy przy bramach są z Marynarki. Nie będą chcieli ze mną gadać. - Masz tam dwóch tajniaków Marynarki, nie? Po to właśnie są, by załatwić takie rzeczy. - Tak, ale mamy z nimi pewne problemy natury... komunikacyjnej. - Dawaj tu tego Meksa, Banjago, czy jak mu tam... Podałem słuchawkę Banjo. Ten chwilę słuchał, po czym odwiesił słuchawkę. - Podobno ty tu jesteś teraz szefem. Pokiwałem radośnie głową. - Mi to wisi, stary - wzruszył ramionami Latynos. - W takim razie teraz ty za wszystko ponosisz odpowiedzialność. - Jedno pytanie - powiedziała Leese, gdy wsiadłem do auta. - Tak? - Przez całą rozmowę ze swoim szefem ani razu nie powiedziałeś "sir". - Nie jestem żołnierzem. Korpus jest nawet mniej policją, a bardziej agencją detektywistyczną. Od rozwiązań siłowych jesteście na przykład wy. - Właśnie tak to się robi w Korpusie - rzucił z tyłu Florentino. - My działamy głową, nie mięśniami. - Nigdy bym nie zgadł, patrząc na ciebie, kafarze... - mruknął Banjo. X. - No nie ma, cholera jasna, po prostu nie ma! - Florentino był równie głęboko zdziwiony, co ja. Przez żadną bramę nie przejeżdżała ciężarówka z rozbitym helikopterem. Nie przejeżdżało też nic na tyle wielkiego, by można w tym taki helikopter ukryć. Nie dowierzając strażnikom, każdy z naszej czwórki dostał jedną bramę i obejrzał na szybkim podglądzie zapis wideo między 7.30 a 10.00. - I co teraz, Sherlocku? - spytał Banjo ze złośliwym uśmiechem. Tymczasem my z Florentino robiliśmy burzę mózgów. - Tu go nie ma. Ale też nie wyjeżdżał. - Potrzebujemy śladu - mruknął odkrywczo Florentino. - Mamy jakiś? Milczeliśmy chwilę, po czym razem krzyknęliśmy: - LeRue! Nasz mechanik pojechał razem z helikopterem. Powinien wiedzieć, gdzie teraz jest. Ale gdzie teraz może być nasz Korsykanin? Pytanie retoryczne... - Hej, Banjo! Wyglądasz na porządnego alkoholika! - dociął Latynosowi Florentino. - Mów, gdzie macie tutaj w pobliżu jakieś bary! XI. Baza Marynarki Priopriano Korsyka, Francja, Środa, 11.00 LeRue siedział w siódmym z kolei barze, jaki odwiedziliśmy. Miał przed sobą, co nietypowe, tylko dużą kawę, ale za to także grubą księgę schematów instalacji elektrycznych z HU-1D. Naprzeciw usadowił się Kaiser, z wielkim kuflem w dłoni i znudzoną miną. - Czołem, orły, sokoły! - zawołał do nas, gdy tylko nas zobaczył. - Tak się właśnie zastanawialiśmy, czy do nas wpadniecie. LeRue podniósł tylko na chwilę głowę i mruknął coś na powitanie. - Czemu mi do cholery nie powiedziałeś, że wiesz, gdzie jest LeRue?! - wściekałem się na blondyna. Spojrzał na mnie zaskoczony. - Nie pytałeś się... - Pytałem się! - zawołałem. - A właśnie, że nie! - uparł się Kaiser. - Pytałeś się o helikopter, nie o LeRue. Z LeRue byłem umówiony na piwo, z helikopterem nie. - Hej, Korsykaninie. Po co ci te schematy? - Florentino pytał tymczasem, zaciekawiony. - Słyszałeś, że wszystkie trzy maszyny znów spadły do wody? Ciekawe czemu. To już trzeci raz. - Słyszałem. Podobno jednak mieli tym razem w pobliżu okręty Marynarki. - Pieprzyć Marynarkę - mruknął LeRue. Wyraźnie usłyszałem gniewne sapnięcie oburzonego Banjo. - Chłopaki się uratowały, bo mieli pontony. - Pontony? - zaciekawiłem się. - Jasne, stary. Każdy mechanik załadował na pokład co najmniej cztery zestawy. My też mieliśmy. Sfrajerzyć się trzy razy na tym samym numerze, to już przesada. Na LeRue można było zawsze polegać. Inna sprawa, że wolałem nie wiedzieć, z jakiego magazynu wyniesiono aż tyle tych pontonów. Na pewno nie z naszego. Musiał to być magazyn Marynarki i dałbym sobie kciuki obciąć, że nie mieli zezwolenia. - Słuchaj, a gdzie nasz wiatrak? - Florentino przeszedł do sedna sprawy. LeRue wreszcie podniósł wzrok znad schematów. - A co, nie ma w jakimś warsztacie? - Mie ma. Sprawdziliśmy wszystkie. - No to pewnie wywieźli - wzruszył ramionami. - Ja nie wiem, mnie wyrzucili tu, przy barze. Mówili, że mechanicy Korpusu nie mogą wchodzić do warsztatów Marynarki. - Przez żadną z bram nic nie wyjeżdżało. - No to jak? - zaciekawił się Kaiser - Tu go nie ma, ale go nie wywozili? - Dokładnie tak. - powiedziałem zasmucony. - Ale nie zdążyliby go aż tak szybko pociąć na kawałki, nie? - Banał, chłopaki - roześmiał się Kaiser. - Skoro nie lądem, to powietrzem. Nie wierzę, by nie mieli tu z pół tuzina Chinooków. Prawdziwe są zazwyczaj najprostsze odpowiedzi. Chinook, zwany powietrznym dźwigiem, mógł faktycznie unieść podwieszonego Huey'a i wywieźć go z bazy. Leese sprawdziła znowu mapę. - Mam tu jakąś płytę dla lotnictwa transportowego, ale czy to nie chodzi o zwykłe samoloty? Zwykły by nie pomieścił helikoptera. - spytała z powątpiewaniem. Zajrzałem jej przez ramię. - A jest pas startowy? - Nie ma... - przyznała. - No to wiadomo, że to helikoptery. - Nie uczą was w Marynarce, że samoloty potrzebują pasów startowych, a helikoptery podnoszą się pionowo? - spytał złośliwie Florentino. Banjo tylko zgrzytnął zębami. XII. Marynarka nie żywi większego szacunku do swych ludzi z wywiadu, bo ani Banjo, ani nawet Leese niczego nie byli w stanie wydobyć z pilotów transportowych, którzy, jak wiadomo, bardzo nie lubią, gdy ktoś wpycha swój nos w ich sprawy. Solidarność zawodowa pilotów okazała się tu więc przydatna. Odesłaliśmy Banjo i Leese do samochodu, po czym pobłyskując naszymi srebrnymi skrzydełkami, ruszyliśmy po informacje. Gadaliśmy tylko z tymi, którzy też mieli takie skrzydełka - międzynarodowy znak pilotów służb mundurowych. - Ja nic nie wiem! - powiedział ostro stary kapitan. Jego załoga, stojąca murem za nim, gorliwie kiwała głowami. Przyjrzałem się bliżej jego "skrzydełkom". Miały po siedem piór. - Latał pan w Ameryce Południowej? - spytałem. Kapitan spojrzał na mnie zaskoczony. - A jakże, w Kolumbii. Postukałem swoją blachę. - Latałem turę w Boliwii. Kapitan wyszczerzył zęby i chwycił mnie za ramię. - Podobno było u was gorąco, co chłopaki? - Czasami - przyznałem. - Teraz też mamy pewien kłopot... - I co się gapicie, lenie! - kapitan wydarł się na swych ludzi - Co to, lewy wirnik jeszcze nie dokręcony?! A olej w pompie kto wymieni?! Do roboty! Wybaczcie, chłopaki... - wyszeptał konfidencjonalnie - Ale jeśli mówicie o tym, o czym ja myślę, to lepiej chodźmy na herbatę. Wspiął się do kabiny swojego Chinooka, ogromnego helikoptera z dwoma wirnikami w poziomie. - Boże, ile tu miejsca! - zawołał Florentino. - A na czym wy latacie? - zaciekawił się stary kapitan, majstrując przy maszynce do kawy. - Na Hueyach. Stary sprzęt, ale daje radę. - Desant, tak? Niebezpieczna robota. Dla ludzi z jajami. - Gorzej mają tylko ci w szturmowcach - przyznałem chętnie. Stary brał nas za lotników Marynarki, co nie było prawdą, bo nawet nie byliśmy w siłach zbrojnych, ale nie wyprowadzałem go z błędu. Stary pokiwał głową. - Zaproponowałbym kawę, ale przerobiłem maszynkę tak, by robiła herbatę. Wrzody, rozumiecie... - skrzywił się, masując żołądek. Gorliwie zapewniliśmy go o swej miłości do herbaty. Kapitan podał nam dwa parujące kubeczki, trzeci zachował dla siebie. - No, mówcie - westchnął ciężko. - Ktoś nam wywiózł helikopter - powiedziałem wprost. - Pytajcie tych przy bramie. - Nie ciężarówką, ale helikopterem - dźwigiem. Tutaj tylko wasze Chinnooki mają wystarczającą moc, by unieść Hueya. - Może ktoś go wam po prostu rąbnął - powątpiewał stary. Pokręciłem głową. - Miał odstrzelony akumulator. Nawet reflektora by nie włączyli. Stary zamyślił się na chwilę. Widać było, że nie ma ochoty gadać, a ja wiedziałem dlaczego. Nie było aż tak wielką tajemnicą, że transportowcy czasem odwalają robotę na boku, by sobie dorobić. Lotów tych nie meldowano albo ukrywano ich prawdziwy charakter. Nachyliłem się w jego stronę. - Chcemy tylko wiedzieć, czy i dokąd poleciał - wyszeptałem. - Bardzo możliwe, że miał na pokładzie coś bardzo cennego. - Przemyt? - błysnął oczami kapitan. - O, łobuzy, to w desancie też wozicie na lewo? Wyraźnie się ucieszył, gdy się dowiedział, że nie tylko on łamie regulamin. - Był tu jeden Huey, trochę pokiereszowany, ale nie za bardzo. Teraz, gdy o tym pomyślę, faktycznie, miał dziurę z tyłu. - U nas tam jest akumulator - wyjaśnił Florentino. - Możliwe. - Kiedy odlecieli? - ciągnąłem. - Zupełnie niedawno, koło ósmej trzydzieści, dziewiątej. - Dokąd? - Nie wiem - kapitan posmutniał. - Mieli własnych pilotów. - Wpuściłeś obcych do własnej maszyny?! - Florentino aż podskoczył, a kapitan wyraźnie się zawstydził. - Musiałem. Mieli pisemny rozkaz. - Rozkaz od kogo? - spytałem. Kapitan spojrzał na mnie ostro, po czym wykonał ruch zamykania własnych ust na zamek błyskawiczny. - Od kogo? - powtórzyłem pytanie. Kapitan wskazał tylko palcem w górę. - Od Boga? - zaśmiał się Florentino. - Jesteś cholernie bliski prawdy, synu - powiedział kapitan, po czym wyskoczył z kabiny. XIII. - I kto rąbnął tę maszynę, Sherlocku? - spytał Banjo, gdy tylko doszliśmy do samochodu. - Ktoś od was! - krzyknął ostro Florentino. - Jak to: od nas? - zdziwiła się Leese. - Mieli pisemny rozkaz, by go wywieźć. W tej bazie takie rozkazy wydaje tylko Korpus i Marynarka. Korpus tego rozkazu nie wydał. Zostajecie wy. - Ta wątpliwa intelektualnie dedukcja to cholernie, cholernie słaby dowód na tak poważne oskarżenie, Sherlocku - wysyczał Banjo, z lodem w oczach. - Dosyć! - przerwałem ostro. - Zastanówmy się lepiej, co będziemy teraz robić. - Wydawaj rozkazy, szefie - roześmiała się Leese. - My podobno jesteśmy tu tylko od ich wykonywania. Florentino mruknął coś jeszcze o wykradaniu helikopterów, po czym wykazał się szybkim, konstruktywnym myśleniem. - O ile nie wrzucą tego pożyczonego Chinooka do morza, to muszą go tu odstawić z powrotem. Zaczaimy się, zgarniemy kogo trzeba i, jak nie będą gadać, to poślemy kopniakami na Marsa. - Pokojowa Nagroda Nobla dla naszego asa z Korpusu - mruknęła rozbawiona Leese. - Jest i druga możliwość - dołączyłem się - O ile nie mają tu totalnego burdelu... - Kuuur... - zawarczał z tyłu Banjo. Po raz kolejny zauważyłem, że jest bardzo wyczulony na punkcie honoru Marynarki. - ...to tamten Chinook musiał się meldować w wieży. - Nie musiał podawać prawdziwych koordynatów - zauważyła Leese. - W wieży oprócz obsługi radia są też radary - tłumaczyłem cierpliwie. - Nawet jeśli mówił, że leci na Antarktydę, a poleciał na Hawaje, będziemy przynajmniej wiedzieć, że leciał na wschód, nie na północ. - Antarktyda jest na południu. Na północy jest Arktyka - poprawił mnie mechanicznie Banjo. - Doktorze Einstein, wasza wiedza nas przytłacza - odciął się Florentino. - Einstein był profesorem, Sherlocku - Banjo lubił mieć ostatnie słowo. XIV. Florentino i Banjo zostali, by czekać na powrót Chinooka, ja zaś i Leese wzięliśmy wóz i pojechaliśmy do wieży kontroli lotów. - Jak się nie da ich przygwoździć, to przynajmniej dowiedz się, kto siedział za sterami. Masz wszystko? - dawałem wcześniej ostatnie rady Florentino. - Nie rozstaję się z zestawem "Mały Szpieg" - mruknął Florenino i poklepał torbę wyciągniętą z bagażnika. Wśród różnych drobiazgów był tam na przykład krótkolufowy pistolet automatyczny. - Mamy nasze telefony, ale nie dzwoń bez cholernie ważnego powodu. Anne-Claire mało mnie nie zabiła za te cztery stówy rachunku wtedy, dwa miesiące temu... - Dziwne zespoły potworzyłeś - zainteresowała się Leese, gdy już jechaliśmy do wieży. - Czemu po jednym z Marynarki i Korpusu? Mogłeś zostać z Florentino. - W tej cholernej bazie wszystko jest podzielone - wyjaśniłem. - Radary są wasze, ale radio nasze. Straże przy bramach wasze, ale żandarmeria nasza. Kawę do kubków wlewają wasi ludzie, a cukier podają nasi. Gdybym został z Florentino, z nami nie gadaliby wasi ludzie, a z wami nasi. W ten sposób i my, i oni mamy możliwość pełnego działania. - Sprytne. - Daruj sobie tanie komplementy - uciąłem. - Każdy średnio rozgarnięty przedszkolak by na to wpadł. Dzisiaj wpuściłem do swej maszyny piechociarza z odbezpieczonym granatnikiem i szajbus odstrzelił mi akumulator. Dlatego nie jestem w nastroju do gadania o moim sprycie. Na mój niewielki wybuch złości Leese odpowiedziała śmiechem. - Wściekasz się zupełnie, jak Banjo - powiedziała. - Wiem - też się uśmiechnąłem. - Dlatego on siedzi z Florentino. Gdybym go wziął ze sobą, pobilibyśmy się już na pierwszym skrzyżowaniu. - Serio? - zaciekawiła się. - Nie zauważyłam, byście choć raz się pokłócili. - To dlatego, że nie gadamy ze sobą. Za każdym razem, gdy Banjo coś do mnie mówi, odpowiada Florentino. - Faktycznie. Dlaczego? - Florentino zna mnie lepiej, niż moja żona - roześmiałem się. - Lataliśmy razem jeszcze w czasie wojny, jeszcze w starym Korpusie. Leese gwizdnęła zaskoczona i przyjrzała mi się uważnie. - Latałeś na wojnie? Nie wyglądasz aż tak staro. - Załapałem się na ostatnie kilka miesięcy - wyjaśniłem niechętnie. - Mieli wtedy duże straty. Szkolili każdego, kto się zgłosił i był mniej więcej pełnoletni. Leese wyczuła moją niechęć do tego tematu, więc go dalej nie drążyła. Po dziesięciu minutach szybkiej jazdy w milczeniu byliśmy już przy wieży kontroli. - Dobra! Ja idę do radiooperatorów, a ty weźmiesz się za radarowców. Szukamy wszystkiego o Chinooku, który odleciał między 8.30 a 9.00, a zwłaszcza o jego kursie. XV. - I nie meldują kierunku lotu? - zdziwiłem się. - A po co mają to robić? - zdziwił się równie mocno radiooperator, z którym rozmawiałem. - To nie lotnisko Kennedy'ego w Nowym Jorku. W tak ładną pogodę zdarza się nawet, że jak coś mniejszego odlatuje, to się w ogóle nie melduje. - No a groźba kolizji? - naciskałem - My się zawsze meldowaliśmy, łącznie z podaniem kursu. - Ale wy wykonujecie zadania, macie większe maszyny, dwunastu ludzi na pokładzie, latacie w kluczu, no i jesteście w ogóle pedantyczni gliniarze. Meldujecie nawet o tym, że filtry do kawy wam się skończyły - radiooperator roześmiał się z własnego dowcipu. - Dobra, ale ja nie szukam jakiegoś śmieciowatego UA-4, tylko Chinooka z podwieszonym Hueyem! Ile dziś mogło startować takich maszyn! - Nie, no dobra, ja nie mówię, że się nie meldował - radiowiec przeszedł do defensywy -Tylko, że nie powiedział, dokąd leci. Jak takie bydlę startuje, zawsze jest masa uciechy. Elroy!! - wydarł się nagle. - No? - siedzący za mną wysoki chudzielec niechętnie zsunął słuchawkę z jednego ucha. - Co z tym Chinookiem, co to startował przed południem? - Tym, co nie chciał paliwa? No, poleciał. - Mówił coś ciekawego? - Nigdy nie mówią nic ciekawego - powiedział filozoficznie chudzielec. - Lot, jakich codziennie milion? - zapytałem. - No, jasne - chudzielec spieszył się, by wrócić na eter. - A co z tym paliwem? Czemu go nie chciał? - No, sam nie wiem - Elroy wzruszył ramionami - Jak się wiezie taką krowę, jak te HU-1, to zawsze się sporo spala, nie? No to się pytam, czy podesłać cysternę, bo zostało trochę po tych, co to dzisiaj lecieli do Algierii, no a oni, że nie, bo się spieszą. - Może mieli własne paliwo? Chudzielec pokręcił głową. - No, mieli może tonę, dwie rezerwy, ale to przecież jak nic. Podniesiesz się i już zostają same spaliny. Sam wiesz zresztą najlepiej. Nie wiem najlepiej, bo na Chinookach nigdy nie latałem, ale zachowałem to dla siebie. Chudzielec pokiwał głową i założył z powrotem słuchawki radia. XVI. - Niczego się nie dowiedziałeś - powiedziała z cieniem satysfakcji Leese. - Wręcz przeciwnie. Wiemy, że miał tylko do dwóch ton paliwa. Nie mógł daleko polecieć. Gdy dowiemy się, czy wrócił, na podstawie tego, ile mu tego paliwa zostanie, określimy, jak daleko poleciał. - A jak nie wrócił? - Też dobrze. Będziemy wiedzieć, że poleciał na tyle daleko, że nie starczyło już na powrót. A jeszcze ty teraz mi powiesz dokładnie, w którym kierunku poleciał, bo jak nic wasze asy z radaru ci to powiedziały i będziemy w domu. - Nie wiem, dokąd poleciał. Ale wiem, że na północ! - dodała szybko, widząc moją zdezorientowaną minę. - Jak to nie wiesz, dokąd? To po co ten cholerny radar, jeśli nie śledzi lotów?! - Uspokój się! Radar jest teraz skierowany wyłącznie na południe, w stronę Afryki. Jasne, że teraz wiedzą o każdym komarze, który wytknie nos z bagna w Burkina Faso, ale nic to nie daje, jeśli się leci na północ. Leese miała rację. W związku z naszymi lotami do Afryki przestawiono radar tak, by ostrzegał o wszystkich lotach w tym rejonie. Północ nikogo teraz nie interesowała. W mojej kieszeni zadzwonił telefon satelitarny. Odebrałem. - Gadaj, byle krótko. - numer znał właściwie tylko Florentino. - Wrócił Chinook, oczywiście bez naszego wiatraka. Walnął o płytę, jak ty dziś rano. - Uszkodzony? - zaciekawiłem się. - Nie, tylko doleciał na samych spalinach. Kapitan wścieka się, jak jasna cholera, bo mu porysowali lakier. - Pogadaj z nim, musimy wiedzieć, ile mieli paliwa przy starcie. Wiemy, że miał kurs na północ. Znając odległość, dowiemy się, gdzie był. I pogadaj z pilotami. Jak trzeba będzie, przymknij ich, tak dla strachu. - Pogadać mogę, ale nie przymknąć. To nie są nasi ludzie - powiedział spokojnie Włoch. - Nie ma tam z tobą Banjo? Jak nie ty, to on. - Marynarka to też nie jest. Ci ludzie są z Lotnictwa Armii. Dobra, biegnę, bo już do czegoś wsiadają. Dam znać natychmiast, jak się czegoś dowiem. XVII. - Wiecie, gdzie poleciał, wiecie jak daleko - podsumował Herzog, gdy go o wszystkim poinformowałem. - Jedźcie tam. - Problem w tym, że tam nic nie ma - wyjaśniłem zmieszany. - Same kozice górskie. - Kozice? - zdziwił się pułkownik. - Na północ od nas i w takim dystansie, na jaki poleciał Chinook, są góry Rotondo i Chino. To nagły uskok w górę, Chinook musiał się unieść wyżej i spalał więcej paliwa. Nie mógł dolecieć do żadnego miasta, bo nie miał na czym. Wrócił z praktycznie pustymi bakami. - Co jest miedzy nami a górami? - spytał Herzog. Spojrzałem uważnie na mapę. - Nic. Nic, oprócz... - no jasne - U podnóża Rotondo biegnie autostrada. - Jedźcie tam. Znajdźcie wreszcie ten cholerny helikopter! - Herzog przerwał połączenie. XVIII. Autostrada u podnóży gór Rotondo i Chino Korsyka, Francja, Środa, 14.15 Z matematyki zawsze byłem raczej słaby, ale Leese szybko obliczyła dokładny dystans, jaki, wliczając manewr osadzania Hueya na ziemi, mógł przelecieć obciążony Chinook na dwóch tonach paliwa, w taką pogodę, jak wtedy. Wziąłem kawałek sznurka, dobrałem odpowiednią długość i zakreśliłem na mapie półkole, określające ten zasięg. Przecinało w dwóch miejscach autostradę. O ile oczywiście nie zrzucili go po prostu w jakąś przepaść, były to jedyne możliwości. Przejechaliśmy dwukrotnie w pobliżu każdego z tych miejsc. Żadne niczym specjalnym się nie wyróżniało. Rzecz jasna, nie było też nigdzie porzuconego helikoptera. Spojrzałem na Leese, która bezradnie wzruszyła ramionami. - Jakoś się go pozbyli. Zadzwoń do swego makaroniarza, może on i Banjo coś wyciągnęli od pilotów - poradziła. - Cholera jasna... - niechętnie wyciągnąłem telefon. - Co jest? - zdziwiła się Leese. - To mój prywatny telefon, nie zwracają mi kosztów - wyjaśniłem, wystukując numer. - Nie przesadzaj. Też mam w domu taki i wcale tyle nie kosztuje - machnęła ręką. - To jest telefon satelitarny - wyjaśniłem. - Za każde pięć minut rozmowy płacę pół stówy. Florentino?! Macie coś?! - krzyknąłem do słuchawki. - Od godziny włazimy im w dupę - odpowiedział niechętnie Włoch. - Ten Meks jest szczególnie śliski, aż byś się zdziwił. - Za to mu płacą. No, ale macie coś czy nie? Nie przeciągaj, mam raty za dom do spłacenia. - Jasne, że mamy. Banjo ma. Chcesz go? - Nie, ty mi powiedz. - Banjo ich spił, wyobraź sobie. Sam też jest wstawiony, ale cholera jasna, dawno nie widziałem tak mocnej głowy. Wiesz, ile ruskiej wódki... - Florentino, cholera jasna! - zdenerwowałem się. - Moje raty za dom szlag trafia! - Wrzucili wiatrak na jakąś lorę na parkingu przy autostradzie. Nawet nie lądowali, więc nie wiedzą, czyja była. Na pewno cywilna. Jakaś prywatna firma. - Mamy tu jakiś większy parking dla ciężarówek? - spytałem Leese, która szybko rozłożyła mapę. - Jest jeden, przy drugim, północnym punkcie przecięcia. - Florentino, wyciągniesz coś jeszcze z nich? - spytałem. - Nie bardzo. Już właściwie śpią. - Wlej w Banjo litr mocnej kawy, wepchnij pod zimny prysznic czy coś i czekajcie tam, gdzie znaleźliśmy LeRue i Kaisera. Złapiemy was po drodze. I kombinuj przez ten czas, gdzie ta lora mogła pojechać. Rozłączyłem się i spojrzałem na licznik. - Dwie i pół minuty. Trzy dychy. Mogło być gorzej. - Ale z ciebie sknera - mruknęła Leese. XIX. Brak ilustracji w tej wersji pisma Autostrada u podnóży góry Rotondo Korsyka, Francja, Środa, 14.50 - Dokąd prowadzi ta autostrada? - spytał Florentino. - Na północ aż do wybrzeża, do portu Bastia - Leese dalej trzymała na kolanach mapę. - Czyżbyśmy trafiali wreszcie po nitce do kłębka? - ucieszyłem się, zjeżdżając na lewy pas autostrady i przyspieszając do stu dwudziestu. - Chciałoby się - mruknęła Leese. - Bastia to spore miasto. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi, nie licząc turystów. Jak igła w stogu siana. - I tu się mylicie - zawołał dumnie z tyłu Florentino i wskazał na drzemiącego Banjo. - Nasz meksykański przyjaciel, którego alkohol widocznie bardzo pobudza intelektualnie, wysunął ciekawy pomysł, zanim jeszcze walnął w kimono. - No? - Na pokład wszystkich helikopterów mechanicy załadowali dziś pontony, nie? Po ostatnich wypadkach dmuchali na zimne. - Nic dziwnego. No i co z tymi pontonami? - pytałem. - Do pontonów Marynarki dołączane są zawsze automatyczne nadajniki wysokiej częstotliwości, tak zwane "latarnie", umożliwiające odnalezienie rozbitków na pełnym morzu. My też jakąś mieliśmy, nie? - Nie znamy jej dokładnej częstotliwości - rzuciłem wątpliwość. - Daj spokój, Moriarty, ile na terenie miasta będzie ratunkowych pontonów Marynarki? Chwilę jechałem dalej. - Florentino, cholera jasna! Żeby odnaleźć sygnał, musimy mieć sprzęt poszukiwawczy! Szperacz! - No to co? - zdziwił się Włoch. - Wala się to wszędzie po bazie, wystarczy pożyczyć. - Ale w bazie! Czemu mi nie powiedziałeś od razu! Teraz muszę się cofać, cholera! Ostro skręciłem przez pas zieleni oddzielający pasy ruchu autostrady. XX. Bastia Korsyka, Francja, Środa, 15.40 Zasięg nadajnika wysokiej częstotliwości - "latarni" - to mniej więcej pięć kilometrów. Teoretycznie wystarczyło więc przejechać przez miasto dwukrotnie, by ze stuprocentową pewnością trafić na sygnał. Myśmy objechali miasto czterokrotnie. Bez skutku. - Kuuur... Kuuur... - mruczał pod nosem zdezorientowany Florentino. - Powinien gdzieś tu być... - Może baterie się skończyły? - podsunąłem. - Szans nie ma. Źródłem sygnału jest materiał promieniotwórczy. Szperacz to właściwie taki bardziej czuły skaner radioaktywności. Jeśli tutaj nie mamy sygnału... - Leese zawiesiła głos. - ... to znaczy, że tutaj niczego nie ma - dokończyłem. - Czego to dowodzi? - Że jest gdzie indziej - Leese znów sięgnęła po mapę. - Ale to bez sensu. - Jeśli fakty nie zgadzają się z założeniami, tym gorzej dla faktów, co? Niby czemu bez sensu? Może my po prostu źle kombinujemy? - Nasza teoria jest taka, ze ktoś chce ukryć helikopter. Dlatego wywieziono go z bazy Chinookiem, bo tak było szybciej i dyskretniej. Użyto do tego pilotów spoza bazy. Potem załadowano go na lawetę i gdzieś wywieziono, a my myślimy, że do Bastii, bo tu jest najbliżej z tamtego parkingu i w dodatku na północ, dalej od Priopriano. - powiedziała Leese, nie podnosząc wzroku znad mapy. - Nic innego nie ma sensu. - mruknął Florentino. - Co jest na drugim końcu autostrady? - zajrzałem Leese przez ramię. - Ajaccio, stolica tej wyspy. Ale to na południu. - No to co? - Chinook by tam doleciał na tych dwóch tonach paliwa. Nie musieliby ładować na lorę. Milczeliśmy chwilę. - Z drugiej strony... - powiedział w końcu Florentino - Chinook z podwieszonym Hueyem, latający sobie nad największym miastem departamentu, musiałby wywołać pewne zainteresowanie. - Prawda - przyznała Leese. - Jeśli tamci piloci o niczym nie wiedzieli, to tak byłoby bezpieczniej, nie? Mniej świadków, więcej ogniw w łańcuchu między wścibskimi a prawdą. - Innymi słowy, helikoptera nie chcą wywieźć, ale ukryć. To nam daje trochę więcej czasu. Daleko do tego Ajaccio? - znów zajrzałem Leese przez ramię. XXI. Ajaccio, Zakłady Konserwacji Lotniczej "Sauvage" Korsyka, Francja, Środa, 16.20 Prawdę mówiąc, oczekiwałem jakiegoś ponurego, anonimowego magazynu gdzieś w równie anonimowej dzielnicy portowej, otoczonego garstką ponurych facetów w ciemnych okularach. Tymczasem gapiliśmy się na jasno oświetlony, sporych rozmiarów nowoczesny kompleks przemysłowy, na każdym kroku oparzony wielkimi szyldami z nazwą firmy i jej specjalizacją: "Naprawa i konserwacja helikopterów". Ogromny, ruchomy neon dobitnie ukazywał co bardziej sceptycznym wizytującym ogromną sylwetkę śmigłowca podrywającego się do startu. Wszędzie kręcili się ludzie z obsługi technicznej, ubrani w firmowe kombinezony. - Tak, to nasza lora odbierała waszą maszynę z Chinooka. Jeśli to jej szukaliście, to wystarczyło zadzwonić. Jesteśmy w książce telefonicznej. - tłumaczył cierpliwie kierownik zmiany, prowadząc nas przez teren zakładu. - W bazie są przecież warsztaty. Dlaczego ten helikopter naprawiany jest właśnie tutaj? - spytałem. - Warsztaty macie do napraw prowizorycznych. Jak wam opona puści, albo szyba pęknie. Bardziej poważne usterki wymagają prawdziwego zaplecza technicznego - kierownik z dumą machnął ręką w stronę bogato wyposażonych wnętrz warsztatów. - Mamy z lotnictwem Marynarki specjalną umowę. No, dobra. To ten tutaj? Nasz stary, dobry Huey stał, z pogiętymi płozami i z dziurą po odstrzelonym akumulatorze, troskliwie owinięty w brezentową płachtę, wśród kilku innych helikopterów, prywatnych i należących do Marynarki, i czekał na swoją kolej naprawy. - Ktoś go już ruszał? - spytałem, podchodząc szybkim krokiem. Kierownik rzucił okiem na papiery rozrzucone niedbale po blacie małego biureczka, umieszczonego z tyłu hangaru. - Dziś go przywieźli? No to w takim razie nie. Obejrzeliśmy go tylko czy się nie pali, czy coś, ściągnęliśmy paliwo i odstawiliśmy na bok. Jutro miała się za niego wziąć ekipa d'Aggiorniego. Byłby gotowy w czterdzieści osiem godzin. Płozy to godzinka roboty, ten cholerny akumulator przeciąga sprawę. Trzeba będzie pewnie wymienić całą instalac... Odpuściłem sobie słuchanie szczegółów technicznych i obszedłem ostrożnie naszą maszynę. Wnętrze istotnie było nienaruszone. Nawet pontony, których sygnał nas tutaj przyprowadził, były dalej skrzętnie poupychane w tylniej skrytce, nad chłodnicą oleju. - Co robimy? - szepnął Florentino. - Jeśli mają tu jeszcze tę lorę, możemy go odwieźć do bazy. Pokręciłem głową. - Z bazy ktoś go już usunął. O ile rzeczywiście jest jakaś grupa niszcząca dowody, to działa przede wszystkim właśnie na terenie bazy. - Potrafisz zbadać ten helikopter? - powątpiewała Leese - Bo ja nie. Ty jesteś detektywem, a ja jestem tajniakiem z Marynarki. Umiemy to wysadzić w powietrze, a nie znaleźć przecięty kabelek. - Tym tutaj też nie możemy ufać - wsparł ją Florentino. - A jeśli to nie jest jedyny warsztat naprawy helikopterów na tej cholernej wyspie? Może przywieźli go właśnie tutaj, bo mają tu swych ludzi? - Komu ufamy? - spytałem Florentino. - Wyłącznie własnym ludziom - odpowiedział bez zawahania. - LeRue i Kaiser. - Pojadę po nich. Przy okazji pogadam z Herzogiem. Wy tu zostańcie i miejcie oko na sprawy. Najlepiej wygońcie wszystkich z tego hangaru. - Nie mam odznaki Korpusu, została w Marsylii - mruknął niechętnie Florentino. - Weź z bagażnika swój automat - poradziłem życzliwie. Florentino uwinął się w dwie minuty. Z krótkolufowym pistoletem maszynowym, przewieszonym niedbale przez ramię, oczyścił teren z głośno protestujących ekip technicznych. Ja, łamiąc wszelkie limity prędkości, po dwudziestu minutach byłem z powrotem w bazie Priopriano. XXII. Baza Marynarki Priopriano Korsyka, Francja, Środa, 16.00 Gdy żandarmeria szukała LeRue i Kaisera po całej bazie, ja składałem sprawozdanie Herzogowi. - Osoba lub osoby chcące pozbyć się helikoptera, mają na tyle dużo władzy, by wydawać rozkazy brygadzie transportowej Chinooków i by ustawiać wojskowe zamówienia w cywilnych warsztatach naprawczych - podsumowałem. - Jednocześnie trzymają rękę na pulsie spraw, są na bieżąco z moim dochodzeniem. - Dlaczego na bieżąco? - spytał Herzog. Od rana nie ruszył się z wieży nadzorując akcję ratunkową załóg tonących helikopterów. Po jego biurku walały się puste tekturowe kubki po kawie. - Chyba ktoś mnie śledził w drodze do bazy - wyjaśniłem. Herzog uniósł jedną brew w niemym wyrazie zaskoczenia. W tym momencie zadzwonił telefon. Herzog wysłuchał informacji, po czym odłożył słuchawkę. - LeRue i Kaiser czekają na ciebie przy północnej bramie wyjazdowej. Skąd wiesz, że byłeś śledzony? - wrócił do starego tematu. - Cały czas jechał za mną pojazd z błękitnymi filtrami nałożonymi na reflektory. - Teraz to modne - Herzog podsunął wątpliwość. - Tak, ale ten wóz miał cztery reflektory, nie dwa. To był jakiś Jeep. Nie ma takich za dużo. Rzecz jasna - zastrzegłem się - może to być przypadek. - Może. Kto wiedział, że tu jedziesz? - Florentino, Leese... Nikt poza tym. Herzog patrzył się na mnie w milczeniu. - Florentino powyganiał całą obsługę hangaru, w którym był nasz helikopter. Spieszyło mu się, miał więc automat w ręku. Może ktoś zadzwonił ze skargą do bazy? - powiedziałem po dłuższym namyśle. - Dowiedz się czy i do kogo dzwonili. Kiwnąłem głową. XXIII. Ajaccio, Zakłady Konserwacji Lotniczej "Sauvage" Korsyka, Francja, Środa, 18.30 LeRue zaglądał przy pomocy Kaisera pod każdą śrubkę. Pomagał im powoli dochodzący do siebie Banjo. Leese stała przy drzwiach i wykłócała się z oburzoną obsługą hangaru, chcącą wrócić do porzuconej wewnątrz pracy. Ja z Florentino stałem przy automacie z kawą, ustawionym w głębi. - Jechali za tobą? - mruknął Włoch, siorbiąc gorący, czarny płyn i zagryzając przywiezionymi przeze mnie kanapkami. Od rana był to nasz pierwszy posiłek. - W drodze powrotnej też - kiwnąłem głową. - Musimy być cholernie blisko. Może faktycznie chodzi o ten helikopter? Ja byłem sceptyczny. - Jeśli to rzeczywiście jakiś spisek, to są poważnie zdeterminowani. Wczoraj zabili pół setki ludzi, a przedwczoraj trzydzieści. Dziś tylko cudem uratowała się kolejna trzydziestka. Na marginesie - dodałem - wyciągnęli z morza wszystkich. Uratowały ich te podprowadzone Marynarce pontony. - To super. Ale mówiłeś coś o determinacji - przypomniał Florentino. - Mogliby nas rozwalić na tej autostradzie, gdy wracaliśmy tu z LeRue i Kaiserem. Sprawa cofnęłaby się o jakieś czterdzieści osiem godzin. - Nie miałeś swojego automatu? - Miałem, Kaiser też coś tam ściska pod pachą. Ale jeśli wepchnęli do morza tuzin helikopterów, to nie byłoby dla nich problemem skombinować jakąś wyrzutnię. Sam wiesz, ile TOW marnuje się tu po magazynach. Florentino skrzywił się na samo wspomnienie. TOW to ręczna wyrzutnia pocisków przeciwczołgowych. Po naszym wozie zostałaby kupka popiołu, a moim głównym problemem byłoby już tylko szukanie sobie odpowiedniej chmurki w niebie. Podszedł do nas LeRue. Uważnie się rozejrzał w poszukiwaniu ewentualnych materiałów łatwopalnych, po czym wyciągnął papierosy. Florentino poczęstował się jednym. Ja odmówiłem. LeRue wyciągnął swą metalową zapalniczkę i strzelił płomieniem. Podniosła się chmurka papierosowego dymu. - Masz coś? - spytałem mechanika. Ten wzruszył ramionami. - Gdyby tu