Stelle Allen - Dobry szczur

Szczegóły
Tytuł Stelle Allen - Dobry szczur
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Stelle Allen - Dobry szczur PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Stelle Allen - Dobry szczur PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Stelle Allen - Dobry szczur - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Allen Steele Dobry szczur Z powrotem w domu po dwóch tygodniach w Tajlandii i Nepalu. Ładna opalenizna od wylegiwania się na plaży w Koh Samui, worek pełen drobiazgów kupionych tanio na ulicach Katmandu. Świetne wakacje, ale mam pusty portfel. Pieniądze za zastawienie nerek prawie wydane, skrzynka na listy pełna rachunków i ponagleń. Dzwonię do agentki, zostawiam wiadomość na jej sekretarce. Oddzwania tego samego popołudnia. Rozmawiamy trochę o mojej podróży; mówię, że posyłam jej oryginalną drewnianą maskę. Jest zadowolona, ale mówi, że właśnie pracuje nad wynajęciem paru innych szczurów do eksperymentów w Procter & Gamble. Pyta, po co dzwonię. Mówię, że jestem spłukany. Potrzebuję szybko pracy. Mam rachunki do zapłacenia. Odpowiada, popracuję nad tym, odezwę się wkrótce, ciao, po czym odkłada słuchawkę. Dochodzę do wniosku, że poślę jej najbrzydszą maskę z worka. Wyczerpany po spędzeniu ostatnich dwudziestu czterech godzin w samolotach, śpię przez następne dwa dni, w przerwach oglądam dużo telewizji. Mama dzwoni we wtorek, pyta, gdzie byłem przez cały miesiąc. Mówi, że próbowała mnie znaleźć. Ani pary z gęby na temat Koh Samui i Katmandu. Odpowiadam, że zapisałem się na kursy wieczorowe na miejscowej uczelni. Korepetycje z angielskiego i podstawy obsługi komputerów. Uczę się czytać i tego, jak robić rzeczy na komputerze. Jest zadowolona. Pyta, czy znalazłem już pracę. Właśnie mam skłamać po raz kolejny, kiedy dzwoni drugi telefon. Mówię, że mam inną rozmowę. Muszę iść, pa. No i dobrze. Nienawidzę kłamać mamie. Agentka przy telefonie. Pyta, czy moje nogi są w dobrej formie. Też coś, zaperzam się. Właśnie spędziłem dziesięć dni łażąc po górach w rejonie Annapurny, pewnie, że są w dobrej formie. O co chodzi? Prywatny ośrodek badawczy w Bostonie potrzebuje szczura do eksperymentów fazy wstępnej, odpowiada. Jakaś firma opracowuje popularny płyn na odciski. Potrzebują kogoś z dobrymi nogami do chodzenia po taśmociągu. Dwutygodniowy turnus. Czy dam sobie radę? Nie wiem, odpowiadam. Mam trochę siniaków na udach od częstego spadania ze skał. Ile płacą? Sto dolców dziennie, mówi, minus piętnaście procent jej prowizji. Nie najgorzej. Nie wspaniale, ale i nie najgorzej. Pytam, czy fundują przelot. Tak, mówi, klasa turystyczna linią Continental. Kurczę, mówię, nie wiem, te sińce są naprawdę bolesne. Pierwsza klasa w TWA sprawiłaby, że poczułbym się lepiej. Mówi, że oddzwoni, ciao, i odkłada słuchawkę. Włączam telewizor, skaczę po kanałach, aż znajduję kreskówki. Głupi kojot spada właśnie ze skały, kiedy agentka dzwoni ponownie. Klasa biznes w TWA wystarczy, pyta? Zastanawiam się, czy nie powalczyć o bilet do loży na mecz Red Sox, ale postanawiam nie przeciągać struny. Siniaki czują się o wiele lepiej, mówię. Kiedy mam być na miejscu? Za dwa dni, mówi, w porządku, odpowiadam. Bilety przyjdą jutro pocztą kurierską, ale nie mów im o sińcach, dobrze? Nie mam żadnych sińców, odpowiadam. Chciałem tylko załatwić sobie porządny bilet na przelot. Nazywa mnie brzydkim słowem i wyłącza się. Tym razem nie mówi nawet "ciao". Postanawiam w ogóle nie posyłać jej maski. Niech pojedzie do Katmandu i sama sobie kupi. Dwa dni później. Wysiadam z samolotu w Mieście Fasoli. Byłem tu dwa lata temu, kiedy pewne laboratorium wynajęło mnie, żebym przez trzy dni pił jakieś różowe paskudztwo tak, by naukowcy mogli obejrzeć to, co wysikałem i wyrzygałem. Lubię Boston. Ładne miejsce. Chociaż nigdy nie odgadłem, czemu nazywają je Miastem Fasoli. Chudy studenciak przy wyjściu trzyma tekturową tabliczkę z jakąś nazwą i moim nazwiskiem pod spodem. Podchodzę do niego, pytam, czy to mnie szuka. Posyła mi dziwne spojrzenie. To twoje nazwisko jest na tabliczce, pyta? Nie, odpowiadam, ja jestem Kaczor Donald, czy on jest z ośrodka badawczego? Wkurza się. Prosi o jakiś dokument. Pokazuję mu legitymację klubu bilardowego z sąsiedztwa. Jest tam moje zdjęcie, ale on nie daje za wygraną. Pyta, czy mam prawo jazdy. Upuszczam mu torbę na nogi, mówię, że jestem człowiekiem zajętym, więc lepiej ruszajmy w drogę. Prowadzi mnie na podziemny parking, gdzie stoi jego volvo. Tym razem nie podstawili limuzyny. To pewnie jakieś tandetne laboratorium. Ostatnim razem, kiedy miałem robotę w Bostonie, wieźli mnie limuzyną. Studenciak wygląda jednak na wściekłego, toteż nie robię z tego powodu afery. Po wyjeździe z lotniska stajemy w korku w tunelu. Chcę się zdrzemnąć na tylnym siedzeniu, ale studenciak ma ochotę pogawędzić. Pyta mnie, jakie to uczucie być szczurem. Wiem, do czego zmierza. Już to słyszałem. Mówię hej, koleś, płacą mi, żebym dał się przebijać igłami piętnaście razy na dzień, chodził po taśmociągach, jadł to, pił tamto, srał do nocnika i gwizdał w butelkę. To robota, kapujesz? Uśmiecha się. Myśli, że jest lepszy ode mnie. Ma dyplom z uczelni, legalne potwierdzenie. Mówi, wiesz, robili to samo z psami, małpami i królikami, dopóki nie wprowadzili zakazu. Jak to jest, być traktowanym niby zwierzę? Nie rozumiesz, pytam. Masz w domu psa, którego naprawdę lubisz? Może kota? To przyprowadź go do swojego laboratorium, każ mu robić to wszystko, co robię ja, plus jeszcze trochę, i wtedy mi powiesz. W tym momencie zaczyna mi opowiadać o eksperymentach w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Ten argument też już słyszałem, zazwyczaj z ust gości, którzy urządzają demonstracje przed laboratoriami. Ci sami ludzie, którzy nie mogli znieść, że psów, małp i królików używa się do eksperymentów, teraz wściekają się, że używa się do tego ludzi. Co każe mi się zastanawiać, dlaczego mój kierowca pracuje dla firmy wykonującej eksperymenty na ludziach, skoro uważa je za niemoralne. Może wyższe wykształcenie wcale nie jest taką wspaniałą rzeczą, skoro trzeba robić coś, w co się nie wierzy. Hej, mówię, hitlerowcy nie prosili o ochotników i nie płacili im. Jest tu pewna różnica. Właśnie wróciłem z dwutygodniowej włóczęgi po górach w Nepalu. A ty gdzie spędziłeś swoje ostatnie wakacje? Zaczyna coś bulgotać na te słowa. Mówi mi, ile zarabia rocznie, przed opodatkowaniem. Mówię mu, ile ja zarabiam rocznie, po opodatkowaniu. Plus darmowa opieka medyczna i urlopy dowolnej długości. To zamyka mu usta. Przez resztę drogi jedziemy w milczeniu. Studenciak podwozi mnie pod duży stary budynek z cegły wychodzący na Charles River. Kiedyś mogła tu być fabryka. Na parkingu typowa banda demonstrantów. Pada deszcz, więc są zziębnięci i przemoczeni. Zgodnie z wyrokami sądowymi muszą trzymać się co najmniej piętnaście metrów od wejścia. Nie mogę odczytać ich transparentów. Zresztą i tak nic mnie to nie obchodzi. Protestują przeciwko mojej pracy, toteż jeśli złapią grypę, lepiej niech nie przychodzą wypłakiwać mi się w rękaw, bo to pewnie ja testowałem pigułki, które zapisał im lekarz. Staję przy recepcji, żeby się wylegitymować, dostaję identyfikator. Bagaże zostawiam strażnikowi. Jadę windą na szóste piętro. W środku budynek wygląda lepiej niż z zewnątrz. Gipsowe ściany, kafelki na podłodze, oszklone drzwi, wszystko pomalowane na biało i szaro. W pokojach wykładziny, nowe meble, zieleń, komputer na każdym biurku. Pierwszy przystanek to ambulatorium. Lekarka robi mi testy neurologiczne, zagląda w uszy, sprawdza oczy, bierze próbkę krwi, daje małą buteleczkę i wskazuje na łazienkę. Pięć minut później oddaję jej pełną buteleczkę, uśmiecham się, pytam, co robi za dwa tygodnie od teraz. Nie odwzajemnia uśmiechu. Dziękuje mi za mocz. Studenciak prowadzi mnie korytarzem do następnego gabinetu. Czeka na mnie główny naukowiec: chudy facet z łysą głową i długą krzaczastą brodą. Wstaje i wyciąga rękę, podaje mi swoje nazwisko. Po pięciu minutach już go nie pamiętam. W myślach nazywam go doktorem Nadętym. To tylko kolejny facet w białym fartuchu. Nieważne, jak brzmi jego nazwisko, byle tylko podpisał się na moim czeku z wypłatą. Doktor Nadęty proponuje mi kawę. Proszę o wodę. Studenciak wychodzi po szklankę wody i doktor Nadęty zaczyna opowiadać mi o eksperymencie. Nie rozumiem połowy z tego, co mówi. Naukowy bełkot. Nie na mój rozum. Słucham uprzejmie i w odpowiednich momentach kiwam głową, jak dobry szczur. Wreszcie przechodzi do konkretów. Jakaś firma farmaceutyczna wynajęła jego laboratorium w celu wykonania pierwszej fazy testów swego nowego produktu. Jest to płyn na odciski. Nie ma jeszcze nazwy rynkowej. Eksperyment wymaga, bym chodził po taśmociągu pierwszego dnia przez osiem godzin z godzinną przerwą na lunch, a przynajmniej do czasu, aż dostanę ładnych odcisków na stopach. Wtedy posmarują mi odciski płynem, pozwolą odpocząć przez dwanaście godzin, ale następnego dnia znowu postawią na taśmociągu. To będzie się powtarzało co drugi dzień przez dwa tygodnie. Czy płacą mi za dni, kiedy nie jestem na taśmociągu? Oczywiście, odpowiada, ale musisz zostać na terenie ośrodka. Mamy dla ciebie pojedynczy pokój na górze w części dla gości. Oprócz tego barek i świetlica. Czy jest stół do bilardu? Mamy naprawdę ładny stół do bilardu, odpowiada. Poza tym wideo i biblioteka. Również komputer, ale bez faksu i modemu. Wewnętrzne przepisy ściśle zabraniają uczestnikom badań utrzymywania otwartych kontaktów ze światem zewnętrznym. Rozmowy telefoniczne są dozwolone, ale będą kontrolowane. Można dostawać pocztę, ale wszelkie listy wychodzące z ośrodka będą najpierw czytane przez wydelegowanego pracownika. Kiwam głową. Słyszałem to wszystko już nieraz. Większość ośrodków badawczych działa na podobnych zasadach. Brzmi rozsądnie, mówię. Kiedy nie będziesz na taśmociągu, mówi, musisz być w łóżku albo na wózku inwalidzkim. Nie możesz stać ani chodzić, chyba że pod prysznicem albo do łazienki. Wzruszam ramionami. Nic wielkiego. Kiedyś leżałem w łóżku przez trzy dni z rzędu, nie robiąc nic poza oglądaniem starych odcinków "Jaskiniowców" na wideo. Jakiegoś rodzaju eksperyment psychiatryczny dla UCLA. Byłem gotów krzyczeć jabba-dabba-du i wskakiwać na plecy pielęgniarkom, kiedy wszystko dobiegło końca. Po tym nie ma już nic, czego nie byłbym w stanie zrobić. Doktor Nadęty przestaje się teraz uśmiechać. Składa dłonie na biurku. Czas na kwestie poważniejsze. Płyn, który będziemy nakładali ci na stopy, może nie być finalnym produktem, mówi. Być może będziemy musieli przebadać różne wersje tej samej formuły. Mogą wystąpić efekty uboczne, takie jak uporczywe swędzenie, zaczerwienienie lub łuszczenie się skóry, niewielka opuchlizna. W trakcie symulacji komputerowych nie pojawiły się żadne z takich efektów, ale to pierwszy raz, kiedy płyn będzie poddawany testom na ludziach. Kiwam głową. Znam, wiem. Ciągnie dalej. Mówi, że w eksperymencie uczestniczy jeszcze troje innych ochotników. Troje z nas będzie obiektami doświadczalnymi, a czwarty obiektem kontrolnym, który otrzyma placebo. Nie będziemy uprzednio poinformowani, kto dostaje produkt, a kto placebo. Czy rozumiem? Obiekty doświadczalne, obiekty kontrolne, placeba, a stopy mogą mi odpaść, zanim to wszystko się skończy. Kapuję, doktorku. Brzmi w porządku. Doktor Nadęty mówi dalej. Jeśli cokolwiek mi nie odpowiada, mogę wyjść teraz, a jego firma zapłaci mi sto dolarów za jeden dzień mojego czasu i odwiezie samolotem do domu. Jeśli jednak dostanę pietra w trakcie okresu badawczego albo złapią mnie na próbach zmycia płynu, to wyrzucą z eksperymentu i nie dostanę ani grosza. Tak, w porządku. Musi powiedzieć mi to wszystko ze względu na przepisy prawne. Nigdy jeszcze nie spietrałem, mówię. Wszystko brzmi świetnie. Kiedy zaczynamy? Doktor Nadęty szczerzy zęby. Lubi spotkać miłego, gotowego do współpracy szczura. Jutro rano, mówi. Punktualnie o ósmej. Pytam, czy mogę wyjść i zabawić się trochę dziś wieczorem. Marszczy czoło. Mówi, że w takim razie będę musiał dostarczyć jeszcze jedną próbkę moczu. Kiwam głową. Nie ma sprawy. Wzrusza ramionami. Pewnie, pod warunkiem, że będziesz z powrotem nie później niż o północy. Po tym czasie zostajesz tutaj aż do zakończenia eksperymentu. Nie ma sprawy. Spędzamy następną godzinę zajmując się kwestiami prawnymi. Doktor Nadęty nie jest specjalnie zaskoczony, że nie umiem dobrze czytać. Musiał widzieć akta, które moja agentka przesłała jego firmie. Każę mu czytać na głos i nagrywam wszystko na przenośnym CD, które ze sobą przywiozłem. Agentka nauczyła mnie tego. W ten sposób możemy podać jego firmę do sądu, jeśli wywiną jakiś numer. Być może ten szczur nie umie czytać, ale wciąż ma swoje prawa. Wszystko brzmi świetnie. Podpisuję dokumenty. Doktor Nadęty daje mi plastykową bransoletkę, patrzy, jak zakładam ją sobie na lewy nadgarstek i pozwala mi odejść. Zauważam, że tym razem nie podaje mi ręki. Może boi się, że zapadnie na wtórny analfabetyzm. Ten sam studenciak czeka na zewnątrz. Zabiera mnie do części mieszkalnej na siódmym piętrze. Przypomina to oddział szpitalny. Brak okien. Sześć pojedynczych pokoi otaczających przestrzeń rekreacyjną. Mały barek z jednej strony. Kilka stołów, krzesła, sofy. Regał pełen starych książek i czasopism. Telewizor z pięćdziesięciodwucalowym płaskim ekranem, stos kaset wideo w szafce powyżej. Automat telefoniczny w rogu. Stół do bilardu, aczkolwiek sprawia wrażenie dość tandetnego. Spoglądam w górę, widzę obiektyw kamery ukrytej w suficie. Wszystko jak zwykle. Mogło być lepiej, mogło być gorzej. Pokój jest mały. Pojedyncze łóżko, biurko, szafka. Tutaj też brak okien, ale przynajmniej jest osobna łazienka. Los mi sprzyja. Tym razem bez współlokatora. Ostatni chrapał, a ten przed nim zwariował w szóstym dniu eksperymentu i został wyrzucony. Moja torba leży na łóżku. Zauważam, że zamek jest tylko częściowo zasunięty. Przeszukali ją, by sprawdzić, czy nie przywiozłem alkoholu, papierosów, trawki albo telefonu komórkowego. Studenciak mówi, że musi iść. Przypomina mi, żebym nie wychodził bez identyfikatora. Do zobaczenia jutro, mówię. Rozpakowuję się, wychodzę z pokoju. Chcę wrzucić coś na ząb i sprawdzić, jak dziś wygląda życie nocne. Dwoje ludzi siedzi w świetlicy i ogląda wiadomości telewizyjne. Facet i kobieta. Facet wygląda na jakieś trzydzieści lat. Chudy, długie włosy, rzadka bródka. Otwarta książka w miękkiej okładce na jego kolanach. Ledwie spogląda w moją stronę. Kobieta jest inna. Jeszcze jeden szczur, ale za to najpiękniejszy, jakiego widziałem od jakiegoś czasu. Długie ciemne włosy. Szczupła, ale nie pozbawiona mięśni. W moim typie. Łapię jej spojrzenie przechodząc obok. Skłaniam głowę. Ona odpowiada tym samym, uśmiecha się odrobinę. Nic nie mówi. Tylko skinienie głowy i uśmiech. Myślę o tym skinieniu głowy i uśmiechu przez całą drogę do windy. Znalazłem dobry lokal, kiedy ostatni raz byłem w Bostonie, w dzielnicy Dorchester. Jadę tam teraz rykszą. Znak na drzwiach głosi: "Dla * wstęp wzbroniony". Kiedy byłem tu pierwszy raz, ktoś musiał odczytać mi napis, a potem wyjaśnić, że znak pośrodku to gwiazdka. Jaka część twojego ciała wygląda jak gwiazdka? Wciąż nie rozumiem, odpowiadam. Facet śmieje się i mówi, zegnij się w pół, wsadź głowę między nogi i wytęż wzrok. Kapuję, gadam. Wewnątrz możesz zapalić skręta, kiedy tylko masz na to ochotę, jeśli oczywiście potrafisz znaleźć skręta do zapalenia w dzisiejszych czasach. Pięćdziesiąt sześć gatunków piwa. Podawane nie tylko w barze na dole, ale też przy stoliku, jeśli chcesz. Hamburgery, hot dogi, stek i szaszłyk w menu. Pizzy z wegetariańskim serem tofu albo zupy warzywnej ani śladu. Na ścianach oprawione w ramki akty Madonny, Keitha Moona, Cindy Crawford i Sylvestra Stallone. Antyczna szafa grająca marki Wurlitzer załadowana płytami, których nie wolno sprzedawać bez ostrzegawczej naklejki dla rodziców na okładce. Jak również żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków. Gliniarze zamknęliby to miejsce, gdyby większość ludzi wiedziała, że istnieje. A może nie. Paru facetów przy barze sprawia wrażenie gliniarzy po służbie. Gliny też potrzebują miejsca, gdzie mogą sobie zapalić i chlapnąć piwko, wiecie, jak to jest. Dobry bar. Powinien być taki w każdym mieście. Kiedyś był, ale potem wszyscy zaczęli obrażać się o byle co i wsadzać nos w nieswoje sprawy. Wydano prawa gwarantujące, że musisz mieszkać w bezdymnym, pozbawionym tłuszczu, trzeźwym, bezpiecznym dla dziecka otoczeniu. Teraz trzeba się nieźle napocić, żeby znaleźć miejsce, gdzie dla * wstęp jest wzbroniony. Dzisiaj jednak musiałem zapłacić przy wejściu. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Znajduję miejsce niedaleko sceny, zamawiam piwo imbirowe, oglądam jakiś neopunkowy zespół rujnujący stare numery Romantics i Clash. Jesteśmy w Bostonie, więc muszą zagrać coś z repertuaru The Cars. Zapewne byli jeszcze niemowlakami, kiedy Ric Ocasek rozwalał głośniki. Zazwyczaj robię sobie balangę przed rozpoczęciem eksperymentu. Nigdy pijaństwo, po prostu dobrze się bawię. Dużo dziewczyn tutaj dzisiaj, większość z facetami, którzy wyglądają, jakby powinni siedzieć w domu i masturbować się w internecie. Niektóre z dziewczyn rzucają w moją stronę proszące spojrzenia. Powinienem coś z tym zrobić. Wciąż jest wcześnie. Zawsze mogę wynająć na parę godzin pokój w hotelu. Użyć tekstu o tym, że jestem ekspertem z dziedziny badań biomedycznych, na delegacji w związku z ważną konferencją. Dziewczęta uwielbiają spać z lekarzami. Ale nie mam do tego serca. Wciąż myślę o dziewczynie ze świetlicy. Nie wiem czemu. Tylko jeszcze jeden szczur. Łapię się na tym, że oglądam się przez ramię za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi, w nadziei że to ona. Wychodzę przed jedenastą, tym razem samotny. Mówię sobie, że to dlatego, bo zespół był kiepski. Ale to nieprawda. W powrotnej drodze do ośrodka badawczego zastanawiam się, czy mama nie ma przypadkiem racji. Może powinienem znaleźć pracę. Nauczyć się czytać. Założę się, że ona umie czytać. Ósma rano następnego dnia. Schodzę na dół w moim szczurzym stroju. Szorty, sportowa kurtka, adidasy. Czas na pracę dla dobra nauki i całej ludzkości. Doktor Nadęty czeka na mnie. Nie jest tak sympatyczny jak wczoraj. Zabiera mnie do ambulatorium i czeka, aż napełnię kolejną buteleczkę dla pani doktor. Odprowadza mnie do laboratorium. Cztery elektryczne taśmociągi ustawione obok siebie po jednej stronie pomieszczenia, z telewizorem przyczepionym pod sufitem ponad nimi. Na ekranie jakiś durny film rysunkowy o różowych dinozaurach. Studenciaki w białych fartuchach siedzą przed komputerami po drugiej stronie pomieszczenia. Jeden z nich to gość, który odebrał mnie z lotniska. Kiedy wchodzę, na moment podnosi wzrok. Nie odwzajemnia pozdrowienia. Spogląda z powrotem na ekran, wystukuje coś na klawiaturze. Zbyt ważny teraz, żeby rozmawiać ze szczurami. Dwóch innych szczurów siedzi w plastykowych krzesłach. Już odrutowani, oglądają telewizję, czekają na swoją kolej. Podchodzę, żeby się przywitać. Jeden to długowłosy chudzielec, którego widziałem wczoraj. Ma na sobie starą koszulkę z trasy Lollapalooza. Nazywa się Doug. Drugi facet wygląda na takiego, co pracuje dużo na powietrzu. Wielki. Ogolona głowa, kolczyk w nosie, tatuaż na prawym przedramieniu. Mówi, że nazywa się Phil. Doug wygląda na znudzonego, Phil na zdenerwowanego. Podajemy sobie dłonie. Jesteśmy patrolem szczurów szukającym guza. Czas dać się odrutować. Siadam na stole, ściągam koszulkę, pozwalam jednemu ze studenciaków poprzyklejać na moim ciele elektrody. Głowa, szyja, klatka piersiowa, plecy, uda, kostki. Wystarczy, że drgnę, a linie na ekranach komputerów natychmiast podskakują. Ktoś pyta, co jadłem na śniadanie, kiedy ostatni raz byłem w ubikacji. Zapisuje to wszystko na specjalnej karcie. Phil pyta, czy mamy kablówkę. Proszę zmienić kanał, mówi, bo ten przyprawia mnie o ból głowy. Nikt nie zwraca na niego uwagi. W końcu wstaje i sam przełącza na "Wydarzenie dnia". Doktor Nadęty rzuca mu spojrzenie. Ciekawe, czy to pierwszy raz, kiedy Phil znalazł się w szczurzym patrolu. Jeśli naukowcy chcą, żebyś oglądał kreskówkę o dinozaurach, robisz to, bez Zbędnych pytań. Równie dobrze może to być część eksperymentu. Nie zadzieraj z naukowcami. Stara prawda. W końcu pojawia się ostatni szczur. Nie jestem zaskoczony, to dziewczyna, którą widziałem wczoraj. Ubrana w jednoczęściowy strój sportowy. Dzięki ci, Panie, za człowieka, który wymyślił elastyczne materiały. Phil i Doug gotowi są połknąć własne języki na jej widok. Facet przyczepiający elektrody dostaje wzwodu pod fartuchem, kiedy dochodzi do jej piersi i ud. Ona ignoruje jego dłonie, tak jak ignoruje wszystkich pozostałych, łącznie ze mną i chłopakami. To prawdziwie lojalny, profesjonalny do szpiku kości, amerykański szczur. Czas wejść na taśmociągi. Doktor Nadęty robi wielkie halo, żeby każdy z nas wszedł na przydzieloną mu maszynę, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Dziewczyna dostaje taśmociąg na lewo ode mnie, Doug na prawo, a Phil obok niego. Chwytam metalową barierkę przed sobą. Doktor Nadęty sprawdza, czy komputery są gotowe, po czym włącza taśmociągi. Gładka gumowa mata pod moimi stopami zaczyna przesuwać się powoli, zaledwie jakieś pół metra na parę sekund. Moja babka potrafiłaby iść szybciej. Spoglądam na dziewczynę. Ogląda Willarda Scotta rozmawiającego z jakimś facetem ubranym jak indyk. Pyta doktora Nadętego, czy może zrobić głośniej. Nie, odpowiada, mogłoby to przeszkodzić jego zespołowi w skupieniu. Myślę, że jest wkurzony ponieważ Phil wyłączył film o różowych dinozaurach. No i dobrze. Przynajmniej mamy szansę się zaznajomić. Ona zaczyna pierwsza. Pyta, jak mi na imię. Mówię jej. Kiwa głową, podaje mi swoje. Sylvie Simms. Cześć, Sylvie, mówię, miło cię poznać. Naukowcy rozmawiają półgłosem za naszymi plecami. Sylvie pyta mnie, skąd pochodzę. Mówi, że urodziła się w Columbus, w stanie Ohio. Daj spokój, człowieku, mówi Phil, zrób głośniej. Nie słyszę, co mówią o pogodzie. Doktor Nadęty nie zwraca na niego uwagi. Spoglądam na Douga. Ma diskmana przyczepionego do pasa. Oczy zamknięte, rytmicznie kiwa głową w górę i w dół. Maszeruje w takt muzyki w słuchawkach. Byłem w Columbus, mówię. Ładne miasto. Mają tam świetny lokal z grillem naprzeciwko siedziby samorządu lokalnego. Sylvie śmieje się. Ładny śmiech. Pyta, czy to restauracja z irlandzką nazwą. Tak, odpowiadam, to ta. Podają tam żeberka w słodkim sosie. Zna to miejsce, była tam wiele razy. I tak to się kręci. Albo toczy. Cokolwiek. Doug słucha rocka na swoim diskmanie, co jakiś prosząc kogoś, żeby zmienił mu płytę. Phil wpatruje się w telewizor, zastępując własnym dialogiem teksty, których nie słyszy, narzekając, że nie może zmienić kanału. Asystent przychodzi co jakiś czas z butelką wody, pozwalając nam pociągnąć szybki łyk przez plastykową słomkę. Sylvie i ja rozmawiamy. Dowiaduję się o niej dużo, czekając, aż pojawią się odciski. Panna. Dwadzieścia siedem lat. Skończyła wychowanie początkowe na tym samym uniwersytecie, gdzie ja zacząłem jako szczur, ale nie mogła znaleźć porządnej pracy. Szkoły publiczne nie zatrudniają nikogo, kto nie ma uregulowanego stosunku do służby wojskowej, prywatne biorą tylko ludzi z dyplomem. No więc została szczurem, pracuje już od dwóch lat. Wciąż chciałaby uczyć w szkole, ale przynajmniej w ten sposób ma na opłacenie czynszu. Mówię jej o sobie. Urodziłem się tu. Mieszkam tam. Nie wspominam, że nie umiem zbyt dobrze czytać, ale co do reszty jestem szczery. Cztery lata jako szczur po krótkiej przygodzie z wojskiem. Opowiadam jej o testach fazy pierwszej, w jakich uczestniczyłem, przechodzę do miejsc, które odwiedziłem. To ją interesuje. Pyta, gdzie byłem. Mówię jej o niedawnej włóczędze po Nepalu, o plaży w Koh Samui, gdzie można się wykąpać nie natrafiając na pływające śmieci. O lodowcach na Nowej Zelandii, wrzosowiskach w Szkocji i ścieżkach w brazylijskiej dżungli. Lubisz podróżować, mówi. Uwielbiam, odpowiadam. Nie pierwszą klasą, nie jak turysta, ale tak jest lepiej. Mogę zobaczyć miejsca, gdzie nigdzie nie byłem. Pyta, co tam robię. Chodzę, odpowiadam. Chodzę i robię zdjęcia. Patrzę na ptaki i zwierzęta. Po prostu żeby tam być, to wszystko. Pyta, jak mnie na to wszystko stać. Mówię jej o zastawieniu organów w bankach narządów. Odwraca wzrok. Sprzedajesz swoje organy? Nie, mówię, nie sprzedaję. Zastawiam je. Wątroba dla firmy klonującej w Tennessee, serce dla banku narządów w Oregonie, oba płuca dla szpitala w Teksasie. Jedna nerka do Idaho, druga do Minnesoty... Niemal przestaje iść, kiedy to słyszy. Sprzedałbyś im całe swoje ciało? Wzruszam ramionami. Niczego jeszcze nie sprzedałem, mówię. Nie zastawiłem jeszcze rogówek, skóry ani żył. Oszczędzam je na koniec, kiedy będę już za stary, żeby pracować jako szczur, i nie będę już mógł sprzedawać plazmy, szpiku kostnego albo spermy. Rumieni się, kiedy wspominam o spermie. Udaję, że tego nie widzę. Pyta, czy wiem, co zrobią z moimi organami, kiedy umrę. Pewnie, mówię. Ktoś w kostnicy sprawdza skanerem kod towarowy wytatuowany na moim lewym ramieniu. W wyniku tego ładują mnie do lodówki i powiadamiają najbliższy ośrodek informacyjny dla dawców organów. Wszyscy wierzyciele przyjadą, żeby zgłosić roszczenia do tego, co zgodnie z umową wynegocjowaną przez moją agentkę należy do nich. Jeśli cokolwiek zostanie, kostnica wrzuca to do pieca. Z prochu powstałeś i tak dalej. Sylvie bierze głęboki oddech. I to wszystko cię nie niepokoi? Wzruszam ramionami. Nie, odpowiadam. Wolę, żeby moje organy pomogły przeżyć komuś innemu, niż żeby miały gnić w trumnie pod ziemią. Kiedy są jeszcze moje, przynajmniej mogę wykorzystać pieniądze na odwiedzenie miejsc, których nie widziałem. Taśmociąg przesuwa się teraz trochę szybciej. Nie drepczemy już w tempie babuni. Najwyraźniej doktor Nadęty niecierpliwi się. Chce, żebyśmy pod koniec dnia mieli na stopach parę ładnych odcisków. Phil poci się obficie. Narzeka, że musi oglądać Sally Jesse zamiast programu Oprah. Nie chcę oglądać tej białej suki, mówi. No już, dajcie mi w zamian tę czarną sukę. Doug też spływa potem, ale maszeruje twardo. Prosi o krążek Smashing Pumpkins. Jeden ze studenciaków zmienia mu płytę w odtwarzaczu, ale nie zmienia kanału w telewizorze. Nie mogłabym tego robić, mówi Sylvie. Moje ciało jest dla mnie zbyt drogocenne. Dla mnie również, mówię, ale to przecież nie ja. Pójdę gdzie indziej, kiedy umrę. Potem zostaje już tylko mięso. Dlaczego nie sprzedać tego i owego, kiedy jeszcze tu jestem? Nie odzywa się przez długą chwilę. Patrzy w telewizor. Salle Jesse rozmawia z kimś, kto chce wyglądać jak kobieta udająca mężczyznę, ale wygląda jak mężczyzna przebrany za kobietę, czy coś takiego. Może nie powinienem był zdradzać jej moich poglądów na temat zastawiania organów. Bycie szczurem to jedno, ale stopniowe dzierżawienie własnych wnętrzności to co innego. Niektórzy ludzie nie rozumieją tego, a części tych, którzy rozumieją, wcale się to nie podoba. Sylvie musi o tym wiedzieć. Wszystkie szczury wiedzą. Większość z nas zastawia organy. Więc o co jej chodzi? Gdzieś za nami rozlega się gong. Czas na lunch. Nawet nie zauważyłem, że już południe. Doktor Nadęty wraca do pomieszczenia, wyłącza taśmociągi. Każe nam usiąść na stołach laboratoryjnych i ściągnąć buty. Chociaż nie mamy jeszcze odcisków, i tak sadza nas w wózkach inwalidzkich. W porządku, mówi, macie tu być z powrotem za godzinę. Nie mogę się doczekać, mamrocze pod nosem Phil. Lunch przygotowano dla nas w świetlicy. Rosół, grzanki z serem, sałatka z tuńczyka. Przeciskamy się do kontuaru, trzymając tace na kolanach, sięgamy po kolejne dania. Jeździłem już kiedyś w wózku, podobnie Doug i Sylvie, ale Phil nie jest do tego przyzwyczajony. Rozlewa sobie gorącą zupę na kolana, klnie wniebogłosy. Dzielę stół z Sylvie. Na blacie porozkładane gazety i czasopisma. Pielęgniarz przynosi korespondencję. Dla mnie tylko rachunki i reklamy, ale Sylvie dostaje pocztówkę. Ze zdjęciem tropikalnej dżungli. Pytam, kto ją wysłał. Jej brat, odpowiada. Pytam, gdzie mieszka, a ona podaje mi pocztówkę. Udaję, że czytam. Jedyne duże słowo, jakie znam, to Meksyk. Zawsze chciałem pojechać do Meksyku, mówię. Co on tam porabia? Waha się. Interesy, mówi. Powinienem się już zamknąć, ale nie robię tego. Jakiego rodzaju interesy? Spogląda na mnie dziwnie. Nie przeczytałeś pocztówki? Jasne, jasne, mówię. Tylko pytam. Myśli o tym przez chwilę, a potem mi mówi. Młodszy brat mieszkał w Minneapolis, ale w zeszłym roku wpadł w łapy agentów federalnych. Sprzedawał z bagażnika swojego samochodu kartony papierosów szmuglowanych z Meksyku. Palenie jest nielegalne w Minneapolis. Karalne wykroczenie, jego trzecie z rzędu za sprzedawanie szlugów na ulicach. Zgodnie z prawem trzech skazań oznacza to, że musi spędzić w więzieniu resztę życia. Za sprzedawanie papierosów. Sędzia wyznaczył kaucję w wysokości siedmiu tysięcy dolarów. Sylvie zapłaciła. Brat skorzystał z okazji, tak jak przypuszczała. Zwiał na południe, poprosił o azyl, najął się do pracy w meksykańskiej wytwórni tytoniu. Przysyła jej pocztówki raz na jakiś czas, ale nie widziała go od prawie dwóch lat. Ciężka sprawa, mówię. Kiwa głową. Zastanawiam się przez chwilę. Pytanie przychodzi mi do głowy. Skąd tak prędko wzięła siedem tysięcy? Milczy przez minutę, a potem mi mówi. Dostała je za zastawienie swoich rogówek. Pięć patyków to zwykła cena, ale ona dostała siedem na czarnym rynku za granicą. Kiedy umrze, jej oczy znajdą się w Indiach. Przynajmniej oszczędziłam mojemu bratu więzienia, mówi, ale widzę, że tak naprawdę nie o to chodzi. Sylvie nie chce być pochowana bez swoich oczu. Bierze pocztówkę, odwraca ją, żeby spojrzeć na zdjęcie. Kiedy się na to patrzy, to ma się ochotę pojechać do Tijuany, prawda? Tijuana sprawia wrażenie wspaniałego miejsca, mówię. Zawsze chciałem tam pojechać. Przynajmniej brat znalazł miłe miejsce do życia. Wpatruje się we mnie długo, uparcie. Pocztówka nie została wysłana w Tijuanie, mówi. Jest z Mexico City, tam, gdzie brat teraz mieszka. Nie przeczytałeś tego? Och, mówię. Tak, pewnie. Po prostu zapomniałem. Nic nie mówi przez chwilę. Przysuwa do siebie gazetę, spogląda na pierwszą stronę. Wskazuje na nagłówek. Mówi, czy to nie wstyd? Patrzę na zdjęcie obok. Pokazuje mieszkankę Afryki z martwym dzieckiem na ręku, krzyczącą do obiektywu. Tak, mówię, kiepska sprawa. Nienawidzę czytać takie rzeczy. Sylvie stuka palcem w nagłówek. Mówi, że poziom bezrobocia w Massachusetts jest najniższy od piętnastu lat. Ach tak, odpowiadam. Miałem na myśli co innego. To dobra wiadomość, tak. Odsuwa gazetę. Rozgląda się, żeby sprawdzić, czy ktoś nie podsłuchuje. Ścisza głos do szeptu. Nie umiesz czytać, prawda? Czuję ciepło na twarzy. Nie ma sensu kłamać. I tak już wie. Tylko trochę, mówię. Tyle żeby zorientować się w menu w restauracji albo sprawdzić bilet na samolot. Ale nie na tyle, żeby przeczytać pocztówkę od jej brata albo gazetę. Czuję się teraz głupio. Chcę wstać i odejść. Zapominam, że mam siedzieć w wózku, zaczynam się podnosić. Sylvie kładzie dłoń na mojej, zatrzymuje mnie. Wszystko w porządku, mówi. To nie ma znaczenia. Trochę to podejrzewałam, ale nie byłam pewna, dopóki nie zapytałeś, co napisał do mnie brat. Nadal chcę odejść. Chwytam gumowe koła, zaczynam odsuwać się od stołu. Daj spokój, nie odchodź, mówi. Nie chciałam wprawić cię w zakłopotanie. Zostań. Czuję się jak idiota, mówię. Sylvie potrząsa głową. Znowu posyła mi ten swój uśmiech. Nie, mówi, nie jesteś idiotą. Jesteś równie łebski jak każdy inny facet tutaj. Spoglądam na nią. Nie odwraca wzroku. Jej oczy są własnością jakiejś firmy w Indiach, ale w tej chwili należą tylko do mnie. Możesz nauczyć się czytać, mówi. Po prostu nigdy nie miałeś takiej nauczycielki jak ja. Mam odciski na stopach pod koniec pierwszego dnia. To samo pozostali. Doktor Nadęty bardzo zadowolony. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś się tak podniecił na widok odcisków. Ciekawe, czy ma hopla na punkcie stóp. Naukowcy robią zdjęcia naszych stóp, notują coś zawzięcie, potem nacierają nam podeszwy płynem. Jasnozielone świństwo. Jak to co wydmuchujesz podczas kataru, zapachem przypomina bożonarodzeniową choinkę unurzaną w nafcie. Używają pipetek, żeby odmierzyć właściwą ilość. Powinni raczej użyć pędzli. Każdy dostaje płyn z innej buteleczki. Nie mam pojęcia, czy dostałem właściwy produkt, czy placebo, ale po zabiegu odciski bolą jakby trochę mniej. Nie trwa to długo. Po obiedzie skóra zaczyna mnie swędzieć. Nie okropnie, ale nie mogę się powstrzymać od podrapania po podeszwach stóp. To trochę jak ukąszenia pcheł. Sylvie i Phil mają te same objawy, ale nie Doug. Siedzi w rogu świetlicy, czyta książkę w miękkiej okładce, ani razu nie dotykając swoich stóp. Reszta z nas ogląda telewizję i drapie się nerwowo po nogach. Chyba wiem, kto dostał placebo. Następnego dnia nie pracujemy na taśmociągach, ale po śniadaniu prowadzą nas do laboratorium, żeby naukowcy mogli zrobić nam dodatkowe badania. Mówię im o swędzeniu, kiedy pobierają próbkę krwi. Kiwają głową, słuchają, robią kolejne zdjęcia, znowu notują, potem nakładają następną porcję zielonego cholerstwa na nasze stopy. Inny skład tym razem. Teraz jest to Super Silne Zielone Świństwo. Chyba wytwarzają to z jadowitych mrówek. Niemal zeskakuję ze stołu. Sylvie syczy i przewraca oczami, kiedy nadchodzi jej kolej na nałożenie płynu. Phil klnie na czym świat stoi. Dwaj faceci muszą go przytrzymać, bo chce kopnąć studenciaka, który go obsługuje. Kiedy wracamy na górę, stopy wciąż mnie pieką, Sylvie idzie do swojego pokoju. Doug bierze książkę i zaczyna czytać. Phil wściekły jak diabli, rzuca obelgi pod adresem doktora Nadętego. Mówi, że zrobił to tylko po to, żeby trochę zarobić, nie wiedział, że zamkną go w więzieniu i będą torturować na śmierć. Mówi, że ma ochotę wsadzić nogi do sedesu. Nie rób tego, mówię mu, zepsujesz im eksperyment. Dodaję, że zachował się całkiem bez sensu próbując kopnąć naukowca. Uspokój się, koleś. Zagrajmy trochę w bilard. Zapomnij o tym wszystkim. Mamrocze coś pod nosem, ale mówi, w porządku, dobrze, niech będzie. Trudno grać w bilard siedząc w wózku inwalidzkim, ale przez jakiś czas nam się udaje. Philowi nic nie wychodzi. Psuje łatwe strzały, dwa razy nie trafia w białą kulę. Kończy, kiedy ja mam jeszcze cztery bile na stole. Traci panowanie. Wali kijem w stół, odwraca się i odjeżdża do swojego pokoju. Zatrzaskuje za sobą drzwi. Spoglądam na obiektyw pod sufitem. Wiem, że ktoś musi to wszystko oglądać. Podjeżdżam do telewizora, włączam go, zaczynam oglądać program Oprah. Sylvie pojawia się jakiś czas później. Pyta, czy chcę rozpocząć lekcje czytania. Nie bardzo, odpowiadam. Wolę oglądać Oprah. Rzuca mi spojrzenie, pod wpływem którego stanąłby nawet mnichowi. No już, mówi. Proszę. Bardzo bym chciała, żebyś się zgodził. Myślę, że może zyskam coś u niej w ten sposób, więc daję się przekonać. A co mi tam. Może nawet się czegoś nauczę. W porządku, mówię. Wyłącza telewizor, podjeżdża do regału z książkami, zaczyna szperać. Myślę, że weźmie jakąś książkę albo czasopismo. Nie potrafię przeczytać nawet tytułów większości z nich. Jeśli wróci z Szekspirem albo czymś takim, to spadam stąd. Bierze stos czasopism z dolnej półki. Kładzie je sobie na kolanach, przewozi na stół, każe mi ustawić się obok niej. Znajduje strony z humorem. Pyta, czy lubię komiksy. Nie bardzo, odpowiadam. Nigdy specjalnie ich nie oglądałem. Uśmiecha się i mówi, że czyta je każdego ranka. Największa rozrywka dnia. Wskazuje na historyjkę na górze pierwszej strony. To moja ulubiona, mówi. Powiedz mi, co ten mały chłopiec mówi do tygrysa. W ten właśnie sposób zaczynam uczyć się czytać. Patrząc, co Calvin i Hobbes zrobili dziś rano. Po przerwie udajemy się z powrotem do laboratorium na kolejne badanie. Stopy już nie pieką, ale swędzenie powróciło. Skóra trochę zaczerwieniona. Znowu próbki krwi, zdjęcia, notatki. Kolejna porcja płynu na nasze stopy. Nie pali tak bardzo tym razem. Wygląda też trochę inaczej. To musi być Nowe Ulepszone Super Silne Zielone Świństwo. Naukowcy zauważają coś nietypowego, kiedy badają stopy Phila. Poświęcają im dużo uwagi. Porównują ich obecny stan ze zdjęciami, które zrobili wcześniej. Jeden z nich bierze skalpel, usuwa trochę martwej skóry z podeszwy każdej ze stóp, kładzie ją na przezroczysty spodeczek, wynosi z pomieszczenia. Phil powtarza ciągle, co się dzieje? O co chodzi? Mam prawo wiedzieć. Naukowcy nic mu nie odpowiadają. Badają Sylvie i Douga, nacierają im stopy płynem, potem pozwalają naszej trójce wrócić na górę. Philowi każą zostać. Mówią, że chcą zbadać go dokładniej. Doktor Nadęty mija nas, kiedy czekamy na windę. Pozdrawia nas tylko, nic więcej. Idzie prosto do laboratorium, zamyka za sobą drzwi. Phil spieprzył sprawę, mówię do Douga i Sylvie, kiedy znajdujemy się sami w windzie. Nie wiem, co dokładnie zrobił, ale sądzę, że spieprzył sprawę. Kiwają głowami. Wiedzą, o co chodzi. Widzieli to już wcześniej. Ludzie czasem wariują w trakcie długich eksperymentów. Nowym facetom przydarza się to regularnie. Co jakiś czas jakiś durny szczur zostaje spłukany do rynsztoka. Wracamy do świetlicy. Doug sięga po książkę, Sylvie i ja bierzemy się z powrotem za czytanie komiksów. Próbuję właśnie dojść, dlaczego Sarge kopnął Beetle'a w tyłek, kiedy wchodzi Phil. Nie jest na wózku. Doktor Nadęty i strażnik idą zaraz za nim. Nic do nas nie mówi, idzie prosto do swojego pokoju, bierze torbę. Wychodzi bez słowa pożegnania. Doktor Nadęty zwraca się do nas. Mówi, że Phil został usunięty z eksperymentu, ponieważ ścierał produkt ze stóp. Wykazał się również brakiem odpowiedniej postawy. Nie będzie przez nikogo zastąpiony, bowiem jest na to za późno bez konieczności ponownego rozpoczynania badań. Kiwamy głową, milczymy. Nie ma sensu mówić mu, że spodziewaliśmy się tego. Ostrzega, żeby coś podobnego nie przyszło nam do głowy. Phil nie otrzymuje wynagrodzenia za swój czas, mówi, ponieważ złamał warunki umowy. Kiwamy głową. Nie, sir. Jesteśmy dobrymi szczurami. Przeprasza nas za zamieszanie. Pyta, czy czegoś nie potrzebujemy. Sylvie podnosi dłoń. Prosi o komiksy, jakiekolwiek. Doktor Nadęty spogląda na nią dziwnie, ale kiwa głową. Obiecuje dostarczyć nam komiksy do jutra rana. Potem wychodzi. Doug podnosi wzrok znad swojej książki, kiedy drzwi zatrzaskują się za doktorem. Dobrze, mówi. Więcej zielonego świństwa dla nas. Dwa tygodnie szybko mijają. Testy fazy pierwszej trwają czasami w nieskończoność. Doprowadzają wszystkich do szału. Tak powinno być i w tym przypadku, bo nie chodzimy na taśmociągu codziennie i mamy dużo wolnego czasu, ale nie dzieje się tak. Przynajmniej raz robię coś poza wpatrywaniem się w telewizor. Zazwyczaj spędzam godziny leżąc na sofie w świetlicy, oglądając jeden film na wideo za drugim, zabijając czas, aż przychodzi moment zejścia do laboratorium. Ale nie tym razem. Po pracy i w dni wolne siadam przy stole z Sylvie, przedzierając się w pocie czoła przez historyjki obrazkowe. Czasem pomaga Doug, kiedy Sylvie musi się przespać, albo kiedy stopy za bardzo ją pieką. Oboje są cierpliwi. Nie traktują mnie jak dziecko albo opóźnionego w rozwoju, ani nie śmieją się ze mnie, kiedy nie mogę poradzić sobie z jakimś długim słowem, i pomagają mi wymawiać je raz po raz, aż zrobię to poprawnie. Jeśli jest to coś trudnego, Sylvie tłumaczy mi, co oznacza w zwykłym języku, czasem nawet rysując malutki obrazek. Robię notatki w zeszycie w linie i studiuję je w nocy przed zaśnięciem. Po pierwszych kilku dniach jestem w stanie czytać historyjki bez specjalnej pomocy po; potem bierzemy się za komiksy, które dostarczył nam doktor Nadęty. Archie i Jughead na początek, ponieważ są łatwe. Kiedy Sylvie nie ma w pobliżu, dyskutujemy z Dougiem, kogo wolelibyśmy przelecieć, Betty czy Veronicę, ale wkrótce zaczynam już mieć do czynienia z Batmanen i bohaterami X-Men. Okazuje się, że komiksy są o wiele lepsze od filmów. Doug jest dobrym nauczycielem, ale wolę być z Sylvie. Dzieje się coś niezwykłego. Zaczynam rozumieć nagłówki w gazetach. Przestają być dla mnie czarną magią. Odkrywam, że naprawdę coś znaczą. Są tam rzeczy, których nie podają w telewizji. Potem stopniowo odcyfrowuję tytuły książek Douga. Wiem teraz, że lubi powieści szpiegowskie i fantastycznonaukowe. Lepsze niż filmy, mówi, a wierzę mu, kiedy opowiada mi, o czym są. Nadal nie potrafię przeczytać tego, co jest w środku, ponieważ wciąż potrzebuję obrazków do pomocy, ale po raz pierwszy naprawdę chcę wiedzieć, o czym jest dana książka. Uczucie trudne do opisania. Coś jak maszerowanie przez gęstą tropikalną dżunglę, gdzie nie widać nic poza cieniami i wydaje ci się, że jest noc, a ty próbujesz trzymać się ścieżki, bo nie wiesz, co czyha dookoła. Potem wychodzisz na wzniesienie, gdzie jest polana. Słońce świeci ci prosto nad głową, jest ciepło, i masz widok na wiele kilometrów, góry i pagórki i równiny leżą rozciągnięte przed tobą, i jest to tak piękne, że masz ochotę zostać tam na zawsze. To mniej więcej coś takiego. Ni stąd, ni z owąd nie jestem już taki głupi, jak kiedyś o sobie myślałem. Którejś nocy, po tym jak wszyscy kładą się do łóżek i gasną światła, zaczynam płakać. Nie przychodzi mi to łatwo, ze względu na to jak mnie wychowano. Ojciec spuszczał mi manto, jeśli złapał mnie na płaczu, nazywając mnie pedziem i małą dziewczynką. Niełatwo to wyjaśnić, ale to mniej więcej dlatego wypisał mnie ze szkoły i wziął do pracy w swoim warsztacie. Powiedział, że chce, żebym był mężczyzną, i nie dopuści, żeby bezbożni liberałowie mieszali mi w głowie za pomocą swoich książek i idei. Kiedy padł martwy z kluczem nasadowym w ręce, skończyłem właśnie osiemnaście lat. Jedyne, co miałem w portfelu, to kartę powołania, której nie potrafiłem przeczytać. Czas spędzony w armii pozwolił mi zobaczyć kawał świata i sprawił, że chciałem zobaczyć więcej, ale wtedy było już za późno, żeby wrócić do szkoły. Jedynym sposobem na to, żeby utrzymać się przy życiu i zobaczyć świat, było zostać szczurem. Szczurem, którego ciało nie należy do niego samego. Coś jest nie tak z prawem, które pozwala człowiekowi być szczurem, szczególnie, kiedy szczur cieszy się większym szacunkiem niż człowiek. Szczury nie mogą nauczyć się czytać, ale ludzie tak. Tyle że nikt nie chce wydawać pieniędzy na budowanie szkół. Wolą stawiać więzienia, a potem zamykać w nich ludzi, którzy sprzedają papierosy. W tym samym czasie nauczyciele muszą robić rzeczy, których nie pozwala się już robić szczurom. Nie płakałem tej nocy nad Sylvie i jej bratem, chociaż i to miało swój udział. Płakałem nad wszystkimi straconymi latami mego życia. Ostatnie dni spędzam ucząc się najwięcej jak mogę, ale jedno nie daje mi spokoju. Sylvie. Zacząłem uczyć się czytać, bo chciałem ją przelecieć. Zgoda na jej propozycję wydawała mi się najlepszym sposobem by zaciągnąć ją do łóżka. Nie mogę tego zrobić w trakcie eksperymentu, ponieważ, zgodnie z warunkami umowy, seks z innymi szczurami jest ściśle zabroniony. Widziałem, jak inne szczury były wyrzucane tylko za to, że złapano je w pokoju kogoś innego, nawet jeśli obie osoby miały na sobie bieliznę. Kiedy jednak badania dobiegną końca i wszyscy dostaniemy wypłatę, nie ma nic złego w zorganizowaniu małego przyjęcia w jakimś anonimowym motelu w okolicy. Wciąż chcę się z nią przespać. Czasem dostaję wzwodu siedząc obok niej w świetlicy, kiedy pomaga mi poradzić sobie ze słowem, z którym nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Nie mogę oderwać od niej wzroku, kiedy maszeruje po taśmociągu obok mnie. Teraz jednak sytuacja uległa zmianie. Nie chodzi już o zaciągnięcie jej do jakiegoś taniego motelu na małe bara- bara. Nawet nie o naukę czytania. Przepełniające mnie uczucia napawają mnie lękiem. Dwa dni przed zakończeniem eksperymentu. Siedzimy samotnie w świetlicy, czytając sobie nawzajem odcinki Spidermana. Pytam ją prosto z mostu. Słuchaj, czemu właściwie pomagasz mi w ten sposób? Wciąż wpatruje się w komiks, ale odsuwa włosy do tyłu i uśmiecha się lekko. Ponieważ jestem nauczycielką, odpowiada, i na tym właśnie polega moje zajęcie. Jesteś pierwszym uczniem, jakiego miałam od czasu studiów. W parku siedzi cała masa włóczęgów, którzy nie umieją czytać, mówię. Mogłabyś uczyć ich. Dlaczego zawracasz sobie głowę mną? Rzuca mi długie spojrzenie. Nie gniewne, nie zimne. Nie potrafię tego określić do końca. Ponieważ, mówi, zawsze chciałam odwiedzić Katmandu, i może znalazłam kogoś, kto mnie tam zabierze. Mogę cię tam zabrać, odpowiadam. Mogę cię zabrać do Nepalu, Brazylii, Irlandii, do Meksyku, żebyś mogła odwiedzić brata, jeśli chcesz. Rumieni się. Odwraca wzrok na moment, a potem patrzy z powrotem na mnie. Może chcesz tylko zabrać mnie do najbliższego hotelu, kiedy tu skończymy, mówi. Robiłam to już. Nie miałabym nic przeciwko zrobieniu tego ponownie. Potrząsam głową. Wolę Katmandu, mówię. Wschód słońca nad Annapurną jest niesamowity. Kocham myśl, że moglibyśmy zobaczyć to razem. Kocham? Myślałam, że po prostu uczę cię czytać. Spoglądam wokoło, żeby sprawdzić, czy ktoś nas nie podgląda. Nikogo nie ma, ale z pewnością ktoś siedzi za obiektywem kamery pod sufitem. Do diabła z nimi. Wsuwam dłoń pod blat stołu i znajduję jej rękę. Jeszcze jedno słowo, którego mnie nauczyłaś, mówię. Uśmiecha się. Nie zabiera ręki. Znajduje długopis w kieszeni, podaje mi go, przysuwa kartkę papieru. Jeśli potrafisz to napisać, mówi, to ci uwierzę. Faza wstępna badań produktu zakończona sukcesem po dwóch tygodniach. Ostatnia partia Najnowszego Ulepszonego Zielonego Świństwa nie pachnie, nie powoduje swędzenia ani pieczenia, i doskonale goi odciski na naszych stopach. Nie pomaga, co prawda, na skurcze mięśni, ale to już inna sprawa. Doktor Nadęty dziękuje nam, składa podpis na czekach z naszą wypłatą. Mówi nam, że byliśmy wspaniałymi obiektami doświadczalnymi. Ma nadzieję, że wkrótce znowu będzie z nami pracował. W gruncie rzeczy, czy mamy czas w marcu? Planują testy nowego środka antydepresyjnego. Szukają teraz