13843
Szczegóły |
Tytuł |
13843 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13843 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13843 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13843 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Terry Bisson
Niedźwiedzie odkrywają ogień
(Bears doscover fire)
Tłumaczenie: Feliks Forbert-Kaniewski
Jechaliśmy z moim bratem, kaznodzieją i jego synem, a moim bratankiem drogą I-65
na
północ od Bowling Green i wtedy złapaliśmy gumę. Był to niedzielny wieczór i
jechaliśmy moim
samochodem odwiedzić Mamę, która przebywała w Domu. Pęknięcie opony wywołało u
moich
pasażerów kontrolowany jęk zawodu. Jestem nieco staroświecki (co mi nieraz
wytykano) i sam
naprawiam przebicia kół, chociaż mój brat stale powtarza, żebym wreszcie kupił
radialne opony
i przestał zbierać stare.
Jeśli jednak wie się, jak naprawiać gumy i zakładać je, można mieć ich całe
mnóstwo za
bezcen. Ponieważ poszło lewe tylne koło, skręciłem w lewo i wjechałem na
rozdzielający jezdnie
pas trawy. Ze sposobu, w jaki zatrzymał się mój cadillac, wywnioskowałem, że
guma jest
stracona.
– Przypuszczam, że nie warto pytać, czy masz w bagażniku „FlatFix” odezwał się
Wallace.
– Chłopcze, przytrzymaj no mi tu światło – powiedziałem do Wallace’a juniora.
Był już
wystarczająco duży na to, by chętnie służyć pomocą, a za mały (jeszcze), by
uważać się za
wszystkowiedzącego. Gdybym miał żonę i dzieci, chciałbym, żeby taki właśnie był
mój syn.
Stary caddy miał wielki jak stodoła bagażnik, który z czasem zapełniał się
różnymi gratami.
To był rocznik ‘56. Wallace włożył dziś odświętną koszulę, nie kwapił się więc z
pomocą, gdy
w poszukiwaniach lewarka przekopywałem się przez stare czasopisma, przybory
wędkarskie,
drewniane pudło z narzędziami i zniszczone ubrania zapakowane w torbę z morskiej
trawy.
Zapas wyglądał na nie dopompowany. Światło zgasło.
– Potrząśnij lampką, chłopcze – powiedziałem. Znów się zaświeciło.
Lewarek dawno gdzieś się zawieruszył, ale woziłem ze sobą ćwierćtonowy podnośnik
hydrauliczny. Znalazłem go w końcu pod rocznikami Southern Livings z lat 1978-
1986,
należącymi do naszej matki. Od dawna zamierzałam je wyrzucić. Gdyby nie było z
nami
Wallace’a, pozwoliłbym Juniorowi umieścić podnośnik pod wahaczem. Ucząc się
zmieniać koła,
chłopiec niczego nie straci. Nawet jeśli nie będzie sam łatał gum, to pewnie
przyjdzie mu nieraz
zakładać nowe opony. Zanim udało mi się ściągnąć koło, światło znów zgasło. Było
zdumiewająco ciemno. Ale w końcu był już późny październik i zaczynało robić się
chłodno. –
Potrząśnij jeszcze raz – poprosiłem. Gdy światło zapłonęło ponownie, było o
wiele słabsze.
Drżące.
– Nie zdarzyłoby ci się to, gdybyś miał radialne – wyjaśnił Wallace tonem,
którym zwykł był
zwracać się do audytorium, w tym wypadku złożonego ze mnie i z Juniora. – A
jeśli nawet, to po
spryskaniu przebicia preparatem „FlatFix”, moglibyśmy jechać dalej. Trzy dolary,
dziewięćdziesiąt pięć centów puszka.
– Wujek Bobby potrafi naprawić oponę osobliwie – powiedział nie poczuwający się
do
obowiązku lojalności wobec ojca Junior.
– Osobiście – poprawiłem, wyłaniając się spod auta. Gdyby to zależało od
Wallace’a,
chłopiec wyrażałby się zgodnie z określeniem Mamy „jak dzikus z gór”. Ale
używałby opon
radialnych.
– Potrząśnij jeszcze raz – powiedziałem. Światło znów zaczęło przygasać.
Ściągnąłem
oponę. Pękła wzdłuż bocznej krawędzi. – Nie da się naprawić – powiedziałem.
Wcale mnie to nie
zmartwiło. Pod szopą miałem stos na wysokość chłopa.
Światło zgasło ponownie, po czym pojawiło się znów o wiele jaśniejsze niż
poprzednio.
Mocowałem właśnie koło zapasowe.
– Znacznie lepiej – powiedziałem.
Wszystko było zalane drżącym światłem o lekkim pomarańczowym zabarwieniu. Kiedy
się
odwróciłem, żeby pozbierać nakrętki, ze zdumieniem ujrzałem, że trzymana przez
chłopaka
lampka nie działała. Światło pochodziło z pochodni trzymanych przez stojące pod
drzewami dwa
niedźwiedzie. Były to wielkie bestie, ważące chyba po trzysta funtów i wysokie
na co najmniej
pięć stóp. Wallace junior i jego stary, ujrzawszy je, stanęli jak przymurowani.
Lepiej nie denerwować niedźwiedzi.
Wyłowiłem nakrętki z dekla i przykręciłem koło. Zazwyczaj zwilżam je przedtem
smarem,
lecz tym razem sobie odpuściłem. Sięgnąłem pod samochód po podnośnik, zwolniłem
go
i wyciągnąłem. Widząc, że w zapasowym kole jest dość powietrza do kontynuowania
jazdy,
odetchnąłem z ulgą rzuciłem felgę i podnośnik do bagażnika. Zamiast mocować
dekiel,
wrzuciłem go tam również. Przez cały ten czas niedźwiedzie stały nieruchomo. Po
prostu
trzymały swoje pochodnie, powodowane ciekawością, a może chęcią pomocy, kto
zresztą może
to wiedzieć. Wyglądało na to, że tam, z tyłu, między drzewami jest o wiele
więcej niedźwiedzi.
Każdy z nas dopadł swoich drzwi i ruszyliśmy natychmiast. Wallace pierwszy
odzyskał
mowę.
– Wygląda na to, że niedźwiedzie odkryły ogień – powiedział.
Kiedy zawoziliśmy Mamę do Domu, prawie cztery lata (dokładnie czterdzieści
siedem
miesięcy) temu, szykowała się do odejścia.
– Nie martwcie się o mnie, chłopcy – szepnęła, przyciągając nas do siebie, tak,
by nie mogła
usłyszeć jej pielęgniarka. – Przejechałam już milion mil i jestem gotowa do
przejścia na tamten
brzeg. Nie zagrzeję tu miejsca.
Mama przez trzydzieści dziewięć lat prowadziła szkolny autobus.
Później, kiedy Wallace już wyszedł, opowiedziała mi swój sen. Grupa lekarzy
siedziała
wokół niej, omawiając jej przypadek. Jeden z nich powiedział: „Koledzy,
zrobiliśmy już
wszystko, dajmy jej umrzeć”. Obecni podnieśli ręce w górę i uśmiechnęli się.
Mama była bardzo
rozczarowana, że nie umarła tej jesieni, ale z wiosną, jak to bywa ze starymi
ludźmi, zapomniała
o wszystkim.
Oprócz niedzielnych wizyt, kiedy zabierałem ze sobą Wallace’a i Wallace’a
juniora,
pojawiałem się u Mamy we wtorki i czwartki. Zazwyczaj zastawałem ją siedzącą
przed
telewizorem, chociaż nie zawsze śledziła program. Pielęgniarki nie wyłączały
aparatu. Ich
zdaniem, starzy ludzie lubią, kiedy coś się rusza. To ich uspokaja.
– Co z tym odkryciem ognia przez misie? – spytała mnie we wtorek.
– To prawda – odparłem, czesząc jej siwe włosy grzebieniem zrobionym z muszli.
Wallace
kupił jej go na Florydzie. W poniedziałek artykuł na temat misiów ukazał się w
Courier-Journal
Luisville, a we wtorek mówiono o tym w wieczornych wiadomościach NBC i CBS.
Ludzie
widzieli niedźwiedzie we wszystkich stanach, nawet w Wirginii. Przerwały sen
zimowy
i wyglądało na to, że zamierzają spędzić zimę na pasach zieleni rozdzielających
jezdnie
międzystanowych autostrad. W górach Wirginii zawsze były jakieś niedźwiedzie,
ale nie
w zachodniej części Kentucky.
Co najmniej od stu lat. Ostatni został zabity, kiedy Mama była jeszcze małą
dziewczynką.
Courier-Journal wysnuwał teorię, że te niedźwiedzie pochodziły z lasów Kanady
i przywędrowały z okolic Michigan wzdłuż drogi I-65, ale pewien staruszek z
hrabstwa Allen
(pokazywany w ogólnokrajowej telewizji) twierdził, że w górach uchowało się
trochę tych
zwierząt i po wynalezieniu ognia przyszły, by połączyć się z innymi.
– Już nie zimują w swoich legowiskach – powiedziałem. – Wynalazły ogień i chcą
przetrwać
zimę.
– Wyobrażam sobie – powiedziała Mama – co też one jeszcze wymyślą.
Weszła pielęgniarka i zabrała Mamie tytoń, co oznaczało, że nastała już pora
spoczynku.
Co roku, w listopadzie, Junior mieszka u mnie, a jego rodzice wyjeżdżają wtedy
na obóz.
Wiem, że brzmi to głupio, ale tak już jest. Mój brat jest ministrem w
Zreformowanym Kościele
Właściwej Drogi, ale głównie trudni się handlem nieruchomościami. Wraz z żoną
Elizabeth
bierze udział w programie Chrześcijańskiego Treningu dla Sukcesu i wraz z ludźmi
z całego
kraju ćwiczy się w sprzedawaniu rozmaitych dóbr reszcie społeczeństwa.
Wiedziałem o tym nie
dlatego, że mój brat był łaskaw poinformować mnie o tym, ale dlatego, że cały
ten Plan
reklamowano w telewizji.
Autobus szkolny przywiózł Juniora w środę, w dniu ich wyjazdu. Aby zostać u
mnie,
chłopiec nie musiał zabierać zbyt wielu rzeczy. Miał tu swój pokój. Jako
najstarszy z rodziny
mieszkałem w naszym starym domu nieopodal Smiths Grove. Dom chylił się ku
upadkowi, ale
Junior i ja nie przejmowaliśmy się tym. Chłopak miał też swój pokój w Bowling
Green, lecz
odkąd Wallace i Elizabeth zmieniali co pół roku mieszkania, (stanowiło to część
Planu), trzymał
swoją strzelbę kalibru 22 i komiksy wraz z resztą drobiazgów niezbędnych dla
chłopaka w jego
wieku, tu, w pokoju, który niegdyś dzieliłem z jego ojcem.
Junior ma dwanaście lat. Zastałem go siedzącego na werandzie za domem, skąd
roztaczał się
widok na autostradę. Wracałem z pracy, którą udało się dostać; sprzedawałem
ubezpieczenia.
Gdy przebrałem się, pokazałem mu, w jaki sposób można ściągnąć oponę z felgi,
posługując
się młotkiem lub najeżdżając na nią kołem samochodu. Wyrób syropu ze zboża sorgo
i ręczna
naprawa opon należą do ginących umiejętności. Mały uczył się szybko.
– Jutro pokażę ci, jak zakładać oponę za pomocą młotka i łyżki.
– Chciałbym zobaczyć niedźwiedzie – odparł. Spoglądał w stronę drogi I-65,
której odcinek
przechodził przez północną krawędź naszego pola. Nocami niekiedy słyszeliśmy w
domu
odgłosy pojazdów przypominające z tej odległości szum wodospadu.
– W ciągu dnia nie widać ich ognisk – powiedziałem.– Zaczekaj do wieczora.
Wieczorem CBS lub NBC (nie pamiętam już, która z nich) pokazywała specjalne
wydanie
poświęcone misiom, które zyskały ogólnokrajową popularność. Widziano je w
Kentucky,
Zachodniej Wiginii, Missouri, Illinois (na południu), no i oczywiście w
Wirginii. W Wirginii
zawsze były niedźwiedzie. Jakieś typki gadały coś o polowaniu na nie. Pewien
naukowiec
twierdził, że podążają w kierunku stanów, w których są mniejsze opady śniegu i
gdzie mogą
znaleźć na ogniska wystarczająco dużo drewna z płotów rozdzielających
autostrady. Udał się tam
nawet z kamerą wideo, ale na jego zdjęciach widać było jedynie niewyraźne
postacie siedzące
wokół ogniska. Inny naukowiec twierdził z kolei, że niedźwiedzie zwabił zapach
jagód
z krzewów, którymi w ostatnich latach obsadzono autostrady. Oświadczył, że jest
to pełnie nowy
gatunek jagód, powstałych w wyniku krzyżowania różnych krzewów. Zjadł taką
jagodę przed
kamerami, skrzywił się i nazwał ją „neojagodą”. Klimatolog z kolei dowodził, że
ciepłe zimy (w
ubiegłym roku nie było lęgu w Nashville, a tylko jedna zamieć w Louisville)
zakłóciły cykl snu
zimowo niedźwiedzi i odtąd te zwierzęta są zdolne zapamiętywać różne wydarzenia
z ubiegłych
sezonów.
– Niedźwiedzie mogły odkryć ogień setki lat temu – mówił – ale o tym zapomniały.
Według innej teorii odkryły (lub też zapamiętały) ogień podczas pożaru, jaki
wybuchł przed
kilku laty w parku Yellowstone.
Ponieważ telewizja pokazywała więcej facetów opowiadających o niedźwiedziach niż
samych niedźwiedzi, Junior i ja straciliśmy zainteresowanie programem. Kiedy
pozmywaliśmy
po kolacji, zabrałem chłopca w stronę zamykającego nasze pole płotu. Poprzez
autostradę,
pomiędzy drzewami, widać było ogniska niedźwiedzi.
Junior chciał wrócić do domu po swoją strzelbę i upolować jednego z nich,
wyjaśniłem mu
więc, że to zły pomysł.
– A w dodatku – powiedziałem – kaliber 22 może jedynie rozwścieczyć zwierzęta.
– Pamiętaj też – dodałem – że polowanie na pasie rozdzielającym autostradę jest
sprzeczne
z prawem.
Cały dowcip przy zakładaniu opony polega na prawidłowym ułożeniu pustej gumy na
feldze.
Kiedy już ją nabijemy na felgę, stawiamy w policji pionowej, przytrzymując
pomiędzy nogami,
lekko odbijamy ją w gorę i w dół. Prawidłowo założona guma rozprostuje się
z charakterystycznym trzaskiem. W czwartek przywiozłem Juniora ze szkoły i
pokazywałem mu,
jak to powinien robić, aż się w końcu tego nauczył. Potem wspięliśmy się na płot
i poszliśmy
popatrzeć na niedźwiedzie.
W północnej Wirginii, jeśli wierzyć temu, co podano w programie „Good Moming
America”, niedźwiedzie paliły ogniska przez cały dzień. Tu, w zachodnim
Kentucky, panowała
wciąż ciepła jesień i zwierzęta gromadziły się wokół ognia tylko nocą. Co robiły
i dokąd szły
w dzień, tego nie wiem. Może obserwowały, siedząc na krzakach neojagód, jak
wspinamy się
z Juniorem na państwowy płot i przecinamy pomocną stronę autostrady? Ja niosłem
siekierę,
a Junior wziął swoją strzelbę kaliber 22. Nie po to, by ustrzelić niedźwiedzia,
ale dlatego, że
chłopcy lubią nosić broń. Pas rozdzielający autostradę zarośnięty był chaszczami
i winoroślą
zwieszająca się z klonów, dębów i sykomor. Chociaż znajdowaliśmy się zaledwie
sto jardów od
domu, nie byłem tu nigdy ani nie słyszałem, żeby to miejsce odwiedzał ktoś ze
znanych mi osób.
To jak odkrywanie nowych lądów. Znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę, którą podążyliśmy
powoli.
Tu i ówdzie przecinały ją małe strumyczki. Odciski w gliniastej ziemi stanowiły
jedyne ślady
niedźwiedzi, jakie początkowo ujrzeliśmy. W powietrzu unosiła się zatęchła, lecz
niezbyt
dokuczliwa woń. Opodal na nieco większej przestrzeni, przy niewielkim
zagłębieniu, znaleźliśmy
ślady ogniska. Nie pozostało tam nic poza popiołem.
Spalone pniaki leżały ułożone w koło, a zapach stał się jeszcze bardziej
intensywny.
Rozgrzebałem popiół i znalazłem pod nim wystarczającą ilość żaru do ponownego
rozpalenia
ogniska, przysypałem więc go z powrotem, doprowadzając do poprzedniego stanu.
Wyciąłem trochę drzewa na ognisko i ułożyłem obok na kupkę, taka sąsiedzka
przysługa.
Może zwierzęta w tej chwili obserwowały nas z zarośli, nigdy nic nie wiadomo.
Spróbowałem jedną z tych neojagód i wyplułem ją natychmiast. Była bardzo słodka
i bardzo
kwaśna zarazem. Ten smak powinien, moim zdaniem, odpowiadać niedźwiedziom.
Tego wieczora po kolacji spytałem Juniora, czy nie zechciałby towarzyszyć mi
podczas
mojej wizyty u Mamy. Ku memu zdumieniu wyraził ochotę. Chłopcy są bardziej
troskliwi, niż
się powszechnie sądzi. Znaleźliśmy Mamę siedzącą na betonowym ganku Domu.
Obserwowała
samochody przejeżdżające autostradą I-65. Pielęgniarka powiedziała mi, że cały
dzień Mama
była bardzo podniecona. Wcale mnie to nie zdziwiło. Każdej jesieni, kiedy liście
zmieniały kolor,
stawała się niespokojna, jak gdyby czekała.
Zabrałem ją do salonu i zacząłem czesać jej siwe włosy.
– W kółko mówią o niedźwiedziach – poskarżyła się pielęgniarka, przełączając
kanały
telewizora. Po jej wyjściu Junior złapał pilota i włączył specjalny reportaż o
myśliwych
z Wirginii, którym spalono dom, nadawany przez CBS lub NBC. Był to wywiad z
myśliwym
i jego żoną. Ich posiadłość w Shenandoah Valley wartości 117,500 dolarów
spłonęła doszczętnie.
Kobieta oskarżała o to niedźwiedzie. On ich nie oskarżał, domagał się jednak
odszkodowania od
rządu, twierdząc, że ma ważne zezwolenie na działalność myśliwską. Komisarz
stanowy do
spraw łowiectwa oświadczył, że posiadanie zezwolenia nie zabrania (nie ujmuje,
tak to chyba
powiedział) obiektowi polowania prawa do obrony. Pomyślałem sobie, że to
niezwykle liberalne
podejście, jak na komisarza stanowego. W końcu mnie nie dotyczy. Nie jestem
myśliwym.
– Nie fatyguj się do mnie w niedzielę – powiedziała Mama Juniorowi, puszczając
do niego
oko. – Przejechałam już milion mil i jestem już jedną nogą na tamtym świecie.
Przywykłem już do tego, że Mama wygaduje te głupstwa, zwłaszcza jesienią, ale
zaniepokoiłem się, bo mogło to zdenerwować chłopca. Rzeczywiście wyglądał na
przygnębionego i kiedy wyszliśmy, spytałem, co mu jest.
– Jak mogła przejechać milion mil? – spytał. Powiedziała mu, że robiła dziennie
48 mil przez
39 lat i kiedy policzył to na kalkulatorze, wypadło 336960 mil.
– Mogła – odparłem. – To było 48 mil rano i wieczorem, plus wyjazdy z drużyną
futbolową,
plus lekka przesada starej kobiety.
Mama była pierwszą kobietą w całym stanie prowadzącą szkolny autobus. Oprócz
tego
zajmowała się wychowywaniem dzieci. Tatko zajmował się tylko farmą.
Zazwyczaj zawracam w Smiths Grove, ale tego wieczora pojechałem dalej na północ,
aż do
Horse Cave, nadkładając drogi w dwójnasób, tak, że wraz z Juniorem mogliśmy
obserwować
ogniska niedźwiedzi. Nie było ich tak wiele, jak można byłoby sądzić z relacji
telewizyjnych,
najwyżej jedno na sześć, siedem mil. Poukrywane za drzewami lub skałkami
Widocznie
zwierzęta potrzebowały wody równie mocno jak drewna. Junior chciał, żebyśmy się
zatrzymali,
ale postój na autostradzie jest niezgodny z prawem i bałem się, że złapie nas
policja.
W skrzynce znaleźliśmy kartkę od Wallace’a. Elizabeth i on czuli się wyśmienicie
i doskonale się bawili. Nie wspomniał nawet o Juniorze, ale chłopiec nie wydawał
się tym
przejęty. Jak większość jego rówieśników nie przepadał zbytnio za wyjazdami w
towarzystwie
rodziców.
W sobotnie popołudnie zadzwoniono z Domu do mojego biura (Burley Belt Drought i
Hill)
z wiadomością, że Mama odeszła. Byłem akurat w trasie. Pracuję w soboty. To
jedyny dzień,
kiedy większość ludzi zajmujących się tylko po części gospodarowaniem na farmie
można zastać
w domu. Serce mi zamarło, gdy po otrzymaniu tej wiadomości łączyłem się z Domem.
Ale
zamarło mi tylko na chwilę, bo byłem na to przygotowany.
– Wola Boska – powiedziałem pielęgniarce, która odebrała telefon.
– To nieporozumienie – odparła. – Wcale nie powiedziałam, że pańska matka
zmarła, tylko
że odeszła, uciekła.
Mama wydostała się tylnymi drzwiami, korzystając z chwili nieuwagi personelu.
Podważyła
zamek grzebieniem i wyszła, zabierając ze sobą należącą do Domu kapę na łóżko.
Spytałem, co
z jej tytoniem. Zniknął również. Wywnioskowałem z tego, że postanowiła wynieść
się stamtąd na
dobre. Byłem we Franklin i dotarcie do Domu droga I-65 zajęło mi niecałą
godzinę. Pielęgniarka
powiedziała, że Mama ostatnio zachowywała się coraz dziwaczniej. To oczywiste,
że musiała coś
takiego powiedzieć. Rozejrzeliśmy się po najbliższej okolicy. Było to pozbawione
drzew pole soi
wielkości mniej więcej akra. Przylegało do szosy. Polecono mi zawiadomić
szeryfa. Miałem też
płacić za opiekę nad Mamą do chwili, kiedy zostanie oficjalnie uznana za
zaginioną, czyli mniej
więcej do poniedziałku.
Gdy dotarłem do swojego domu, było już ciemno; Junior szykował kolację. Wymagało
to
jedynie otwarcia kilku puszek, już uprzednio przygotowanych i związanych gumką.
Powiedziałem mu o babci, a on tylko skinął głową i skonstatował:
– Mówiła przecież, że odejdzie.
Zadzwoniłem na Florydę i zostawiłem wiadomość. To wszystko, co mogłem zrobić.
Usiadłem przed telewizorem, usiłując zmusić się do oglądania programu, ale nie
było niczego
interesującego. Wówczas wyjrzałem przez tylne drzwi i pomiędzy drzewami
rosnącymi na pasie
rozdzielającym autostradę dojrzałem blask ognia. Pomyślałem sobie, że wiem,
gdzie jej szukać.
Zrobiło się bardzo chłodno, włożyłem więc kurtkę. Poleciłem małemu, żeby został
w domu
i czekał na telefon od szeryfa, lecz kiedy obejrzałem się, a stałem już wtedy na
środku pola,
zobaczyłem, że był obok mnie. Bez kurtki. Niósł za to swoją strzelbę, którą
kazałem mu zostawić
opartą o ogrodzenie. W nocy w moim wieku wdrapanie się na państwowy płot jest o
wiele
trudniej niż za dnia. Mam sześćdziesiąt jeden lat, autostradą mknęły samochody »
na południe
i ciężarówki zdążające na północ.
Gdy znalazłem się już po drugiej stronie, rosa, która pokrywała długą trawę,
zamoczyła mi
mankiety spodni. Dla ścisłości, była to lokalna odmiana trawy bluegrass.
Po kilku pierwszych krokach uczynionych pomiędzy drzewa ogarnęła nas ciemność
i chłopiec złapał mnie za rękę. Potem zrobiło się nieco jaśniej. W pierwszej
chwili myślałem, że
to światło księżyca, ale po chwili przekonałem się, że to odbijana przez
wierzchołki drzew
poświata pochodząca od ogniska. Dzięki niej mogliśmy z Juniorem obrać właściwy
kierunek.
Wkrótce znaleźliśmy ścieżkę nasyconą niedźwiedzim zapachem.
Podchodzenie niedźwiedzi nocą jest trochę deprymujące. Idąc ścieżką, moglibyśmy
natknąć
się w mroku na któregoś z nich, ale z drugiej strony, gdybyśmy poruszali się
przez gąszcz,
niedźwiedzie mogłyby uznać nasze zamiary za nieprzyjazne. Zastanawiałem się, czy
zbyt
pochopnie nie zrezygnowałem ze strzelby.
Zostaliśmy jednak na ścieżce. Światło odbijające się w listowiu przypominało
migotliwy
deszcz. Szło się nam dość łatwo, zwłaszcza gdy nie patrzyliśmy na ścieżkę, lecz
pozwalaliśmy
naszym stopom odnajdywać właściwy szlak.
W pewnej chwili dostrzegłem ognisko.
Płonęły przeważnie gałęzie buka i sykomory, dając mało ciepła i światła, a za to
dużo dymu.
Widocznie misie nie nauczyły się jeszcze odróżniać niuansów związanych z różnymi
gatunkami
drewna. Na razie nauczyły się drewno gromadzić. Wielki, ciemnobrązowy niedźwiedź
pochodzący zapewne z północy grzebał w ognisku kijem i dokładał gałęzi z
leżącego opodal
stosu. Inne rozsiadły się wokół na pniakach. Na ogół były to mniejsze od tamtego
samce, czarne
i brązowe, znajdowała się również pomiędzy nimi samica z małymi. Niektóre
pojadały jagody
z dekla samochodowego. Pomiędzy nimi siedziała Mama otulona wyniesioną z Domu
kapą, nie
jadła, obserwowała tylko ogień.
Jeśli nawet niedźwiedzie dostrzegły nas, nie dały tego po sobie poznać. Mama
klepnięciem
wskazała mi miejsce obok siebie na pniaku, więc usiadłem. Niedźwiedź posunął się
nieco, robiąc
miejsce Juniorowi z drugiej strony Mamy.
Zapach niedźwiedzi jest silny, lecz nie odrażający, zwłaszcza gdy się do niego
przywyknie.
Pochyliłem się, by szepnąć coś Mamie do ucha, lecz ona stanowczo pokręciła
głową.
– To niegrzecznie szeptać, będąc wśród stworzeń, które nie potrafią mówić –
poinformowała
mnie bez słów. Junior też nic nie mówił. Mama podzieliła się z nami kapą i
wpatrzeni w ogień
przesiedzieliśmy tak ładne parę godzin.
Wielki niedźwiedź, ten, co dokładał do ognia, łamał gałęzie, unosząc je w łapach
i przydeptując, tak jak to robią ludzie. Udawało mu się utrzymywać płomień na
stałej wysokości.
Inny miś też czasem dorzucił jakieś polano, ale pozostałe nie zajmowały się tym
wcale.
Wyglądało na to, że tylko kilka z nich wiedziało, jak obchodzić się z ogniem i
demonstrowało to
reszcie. Ale czyż nie jest tak ze wszystkim? Co pewien czas do ogniska zbliżał
się jakiś mniejszy
niedźwiedź z naręczem chrustu, który rzucał na leżący obok stos drewna. Gałęzie
miały srebrny
blask, jak gdyby oblane były wodą.
Junior na szczęście nie jest taki ruchliwy jak większość jego rówieśników. Mnie
osobiście
siedzenie i spoglądanie w ogień sprawiało dużą przyjemność. Chociaż właściwie
nie żuję,
wziąłem od Mamy nieco tytoniu. Sytuacja w sumie nie różniła się tak bardzo od
odwiedzin
w Domu, z tym, że spędzaliśmy czas o wiele ciekawiej, choćby ze względu na
niedźwiedzie.
Było ich w sumie osiem czy dziesięć. Ognisko też miało swoją dramaturgię. Co
pewien czas
płomienie strzelały wyżej lub dopalające się gałęzie pękały z trzaskiem, sypiąc
iskrami.
Rozbudziło to moją wyobraźnię. Rozejrzałem się po siedzących wokół zwierzętach i
zacząłem
się zastanawiać nad tym, co one widzą. Niektóre z nich miały zamknięte oczy.
Chociaż
zgromadziły się razem, duchem były wciąż oddzielnie, tak jakby każde z nich
siedziało samotnie
przy własnym ognisku.
Dekiel krążył wśród siedzących i wreszcie dotarł do nas. Wzięliśmy nieco neogód.
Nie
wiem, jak Mama, ale ja tylko udawałem, że je jem. Junior skrzywił się i wypluł
owoc. Gdy usnął,
okryłem nas wszystkich kapą. Robiło się coraz chłodniej, a my, w przeciwieństwie
do
niedźwiedzi, nie byliśmy pokryci futrem. Chciałem pójść do domu, lecz Mama
sprzeciwiła się
temu. Wskazała na rozświetlone korony drzew, a potem na siebie. Czyżby sądziła,
że to
aniołowie zstępują z wysokości? Było to tylko odbicie długich świateł ciężarówek
zmierzających
na południe, lecz ona wydawała się tym usatysfakcjonowana.
Czułem, jak jej dłoń powoli stygnie w mojej ręce.
Junior obudził mnie klepnięciem w kolano. Dniało. Jego babcia siedziała nieżywa
pomiędzy
nami na pniaku. Ogień wygasł, niedźwiedzie poszły sobie, a coś przedzierało się
w naszą stronę,
ignorując ścieżkę. To był Wallace. Towarzyszyli mu dwaj żołnierze. Miał na sobie
białą koszulę,
co uświadomiło mi, że jest niedziela rano. Pod maską smutku z powodu śmierci
Mamy wyglądał
na zirytowanego.
Żołnierze pociągnęli nosami i pokiwali głowami. Zapach zwierząt był bardzo
intensywny.
Wallace i ja zawinęliśmy ciało Mamy w kapę, a potem ruszyliśmy w stronę
autostrady. Żołnierze
zostali, by rozgrzebać popiół z ogniska i porozrzucać przygotowane gałęzie.
Paskudna robota.
W swoich mundurach sami przypominali niedźwiedzie.
Na poboczu z wciśniętymi w trawę radialnymi oponami stał oldsmobile ‘98
Wallace’a, przed
nim wóz policyjny, obok żołnierze, a z tyłu karawan, również oldsmobile ‘98.
– Po raz pierwszy zdarzył się wypadek niepokojenia przez nie starszych ludzi –
powiedział
żołnierz do Wallace’a.
– To niezupełnie tak było – odezwałem się, ale nikt nie zamierzał słuchać moich
wyjaśnień.
Mieli swój punkt widzenia. Dwóch mężczyzn w garniturach wysiadło z karawanu i
otworzyło
tylne drzwi. Dla mnie była to chwila, w której Mama tak naprawdę rozstała się z
życiem. Gdy
włożyliśmy już ją do środka, otoczyłem chłopca ramionami. Drżał, chociaż wcale
nie było
chodno. Powoduje to czasem tchnienie śmierci, zwłaszcza o świcie, w asyście
policji, kiedy
trawa mokra jest od rosy. Dzieje się tak nawet wtedy, jeśli ta śmierć przychodzi
jak przyjaciel.
Staliśmy przez chwilę, spoglądając na przejeżdżające samochody.
– Wola Boska – powiedział Wallace.
Byłem zdumiony tak wielkim natężeniem ruchu o 6.22 rano.
Po południu wróciłem i narąbałem nieco drewna na opał, żeby zastąpić to, które
porozrzucali
żołnierze. Wieczorem znów widziałem ogień pomiędzy drzewami.
Wróciłem dwa dni później, po pogrzebie. Ognisko płonęło i, o ile zdołałem
zauważyć,
siedziały przy nim te same niedźwiedzie. Usiadłem pomiędzy nimi na chwilę, ale
spostrzegłem,
że je to trochę drażni, wróciłem więc do domu. Zabrałem ze sobą garść neojagód z
dekla. Kiedy
w niedzielę pojechałem z Juniorem na cmentarz, ozdobiłem nimi grób Mamy. Znów
spróbowałem jednej, ale to na nic, nie da się ich zjeść.
Chyba, że jest się niedźwiedziem.