13742

Szczegóły
Tytuł 13742
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13742 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13742 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13742 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Barbara Erskine Szepty pustyni (Whispers In the Sand) Przekład Ewa Pankiewicz BIAŁY FLAMING PROGRAM WYCIECZKI (Uwaga: Kolejność poszczególnych punktów może ulec zmianie bez wcześniejszego uprzedzenia). 1 DZIEŃ: przylot (po południu) kolacja na pokładzie 2 DZIEŃ: zwiedzanie Doliny Królów w nocy rejs do Edfu 3 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Edfu po południu: wycieczka do Kom Ombo 4 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Kom Ombo po południu: rejs do Asuanu 5 DZIEŃ: przed południem: Niedokończony Obelisk po południu: Wyspa Kitchnera 6 DZIEŃ: przed południem: bazar w Asuanie południe: aperitif w The Old Cataract Hotel po południu: zwiedzanie Wielkiej Tamy Asuańskiej 7 DZIEŃ: przed południem: przejażdżka feluką po Nilu po południu: czas wolny 8-9 DZIEŃ: fakultatywnie: dwudniowy wyjazd do Abu Simbel (o godz. 4.00 rano) 10 DZIEŃ: powrót późnym popołudniem wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni na wyspie File 11 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni na wyspie File. Rejs do Esny po południu: świątynia w Esnie. Rejs do Luksoru 12 DZIEŃ: przed południem: świątynia w Karnaku po południu: świątynia w Luksorze wieczorem: „Bankiet Paszy” 13 DZIEŃ: przed południem: muzeum w Luksorze i bazar po południu: Muzeum Papirusów, wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni w Karnaku 14 DZIEŃ: powrót do Anglii (Uwaga: Wieczorami w sali klubowej odbywają się projekcje filmowe i dyskusje na różne tematy dotyczące starożytnego i współczesnego Egiptu). Jest niemal pewne, że pierwsze naczynia szklane produkowano w Egipcie w czasach XVIII dynastii, zwłaszcza w okresie panowania Amenhotepa II (1448-1420 p.n.e.). Naczynia te charakteryzowała szczególna technika wytwarzania. Wymagany kształt najpierw formowany był w glinie (prawdopodobnie mieszanej z piaskiem) utwardzanej na metalowym pręcie. Na tym rdzeniu kształtowano korpus naczynia, zwykle z nieprzezroczystego szkła. Na nim z kolei nawijano nici ze szkła w kontrastującym kolorze, które rozciągano na przemian w górę i w dół grzebieniowatym narzędziem, tworząc pierzaste, zygzakowate i łukowate ornamenty. Owe pasma (zazwyczaj żółte, białe lub zielone, a niekiedy mające też barwę czerwonego wosku, służącego do odciskania pieczęci) jaskrawo kontrastowały z powierzchnią. Tak produkowane naczynia były niemal zawsze małe, a używano ich głównie do przechowywania maści. ENCYCLOPAEDIA BRITANNICA Prolog W chłodnym, przesyconym zapachem kadzidła wnętrzu świątyni W słońce nie położyło jeszcze swej lancy na marmurze posadzki. Anhotep, kapłan Izydy i Amona, wsunąwszy ręce w fałdziste płócienne rękawy, stanął w milczeniu przed kamiennym ołtarzem. W specjalnym naczyniu zapalił południową ofiarę z mirry i patrzył, jak wstęgi wonnego dymu unoszą się i skręcają w słabo oświetlonej komnacie. Przed nim, czekając w ciemnościach na silny promień, mający uderzyć to zdobne klejnotami naczynie i przeniknąć ową substancję, stalą w złotej czarce poświęcona mikstura z ziół, sproszkowanych pereł i świętej wody Nilu. Uśmiechnął się z cichą satysfakcją i podniósł wzrok ku wąskiemu wejściu do najświętszego miejsca świątyni. Wspaniały promień słonecznego światła uderzył obrzeże framugi i wydawał się unosić niczym podmuch w gorącym migotaniu powietrza. Nadchodził czas... – Tak więc, mój przyjacielu, w końcu wszystko jest gotowe. Święte światło przygasło, gdy w wejściu stanęła jakaś postać. Wygięty słoneczny promień, który padł na posadzkę, załamał się na wypolerowanym ostrzu wyciągniętego sztyletu. Anhotep gwałtownie zaczerpnął tchu. Tutaj, w świętym wnętrzu świątyni, w obecności samej Izydy, nie miał przy sobie żadnej broni. Nie było tu niczego, czym mógłby się bronić, ani nikogo, kogo mógłby wezwać. – To świętokradztwo, które zaplanowałeś, będzie za tobą podążać przez całą wieczność, Hatseku. – Jego głos, mocny i głęboki, odbijał się echem od kamiennych ścian świątynnego wnętrza. – Zaniechaj tego, dopóki jest czas. – Zaniechać?! Gdy w końcu nadeszła chwila triumfu?! – Hatsek uśmiechnął się zimno. – Obaj przez tysiąc wcieleń pracowaliśmy na tę chwilę, bracie, a ty zamierzasz mnie jej pozbawić. Masz zamiar zmarnować święte źródło wszelkiego życia na tego chorego faraonka! Dlaczego, skoro sama bogini domaga się, by dano to jej? – Nie! – Twarz Anhotepa pociemniała. – Bogini tego nie pragnie! – To ty popełniasz świętokradztwo! – Syczący głos Hatseka odbijał się echem od ścian świątyni. – Święty wyciąg odsączony z łez bogini musi należeć do niej. Ona jedna złożyła rozczłonkowane ciało Ozyrysa i tylko ona potrafi odnowić złamane ciało faraona. – To należy do faraona! – Anhotep odszedł od ołtarza. Gdy jego przeciwnik ruszył za nim, oczyszczający promień słonecznego światła przeciął mrok niczym nóż i padł na szklistą powierzchnię eliksiru, zmieniając ją w ciemne złoto. Obydwaj mężczyźni zamarli na chwilę, oszołomieni mocą uwolnioną z czary. – A zatem udało się! – odetchnął Anhotep. – Sekret życia wiecznego jest nasz! – Sekret życia wiecznego należy do Izydy – rzekł Hatsek, unosząc sztylet. – I pozostanie z nią, mój przyjacielu! – dodał, wbijając ostrze w pierś Anhotepa, a potem z mruknięciem wyciągając je, gdy mężczyzna upadł na kolana. Przez chwilę wahał się, jakby żałując swej gwałtowności, a później uniósł skrwawione ostrze nad ołtarzem i wspaniałym śmignięciem strącił czarę wraz z wypełniającym ją świętym eliksirem na posadzkę świątyni. – Popełniłem to dla ciebie, Izydo – powiedział i położywszy sztylet na ołtarzu uniósł ręce, a jego głos ponownie odbił się echem w świątyni. – Nikt oprócz ciebie, o najwspanialsza bogini, nie będzie posiadać sekretów życia i te sekrety na zawsze pozostaną twoje. Za nim Anhotep, ściskając pierś skrwawionymi dłońmi i wciąż pozostając na kolanach, wyprostował się nieco. Na wpół oślepły, ze szklistymi już oczami, sięgnął po sztylet leżący na kamieniu, a potem wstał z wysiłkiem i uniósł go oburącz. Hatsek, odwrócony do niego plecami, z oczami utkwionymi w znikającym już z obramowania drzwi słonecznym dysku, nie widział go. Czubek ostrza wbił mu się więc między łopatki i przez płuco dotarł do serca. Hatsek był martwy, zanim jego zgięta cielesna powłoka zwinęła się u stóp zabójcy. Anhotep spojrzał pod nogi. U stóp ołtarza, na marmurze splamionym krzepnącą krwią, niczym chłodna spokojna kałuża rozlewał się święty eliksir. Popatrzywszy nań przez chwilę, Anhotep rozejrzał się wokół z rozpaczą. Potem, dysząc urywanie i spazmatycznie, podczołgał się ku niszy w cieniu kolumny. Stał tam chryzmał, ów zdobiony, szklany flakonik, w którym wcześniej przyniósł do świątyni eliksir. Kapłan pochwycił go rękami śliskimi od krwi i wrócił do ołtarza. Padając boleśnie na kolana, oślepiony potem zalewającym mu oczy, zdołał z powrotem zebrać odrobinę płynu do niewielkiej buteleczki. Drżącymi palcami, rozmazując na szkle własną krew, wcisnął korek możliwie najsilniej. Następnie ostatnim, nadludzkim wysiłkiem podciągnął się w górę i umieściwszy buteleczkę w mrocznej głębi niszy między filarem a ścianą, odwrócił się i poczołgał ku światłu. Zanim znaleziono go u wejścia do świętego miejsca, był już martwy od kilku godzin. Gdy ciała obydwu kapłanów zostały obmyte i zabalsamowane, odmówiono modlitwy za ich dusze, by na tamtym świecie służyli Pani Życia, gdyż zawiedli ją na tym. Z rozkazu najwyższego kapłana obie mumie miały być złożone we wnętrzu świątyni po przeciwnych stronach ołtarza, a następnie opieczętowane tam na zawsze. 1 Niech nic nie powstrzyma mnie w moim osądzie; niech zniknie wszelki sprzeciw; niech nic nas nie rozdzieli w obliczu Tego, Który Strzeże Wagi. KSIĘGA UMARŁYCH Trzynaste stulecie przed naszą erą. Zabalsamowane ciała kapłanów zostają ponownie wniesione do świątyni w skalnej ścianie, gdzie niegdyś służyli bogom, i złożone na spoczynek w mrokach, w których umarli. Wąska smuga słońca wpada na chwilę do wnętrza sanktuarium, a potem, gdy ostatnia gliniana cegła trafia w otwór na wprost wejścia, światło gaśnie i świątynia, która teraz jest grobowcem, natychmiast pogrąża się w całkowitej ciemności. Gdyby ktokolwiek tam był, usłyszałby kilka stłumionych odgłosów wydawanych przy wygładzaniu gipsu i odciskaniu pieczęci. Potem zapada grobowa cisza. Nic nie zakłóca snu umarłych. Oleje i żywice we wnętrzach ciał zaczynają działać. Rozkład zostaje powstrzymany. Duchy kapłanów opuszczają swą ziemską powłokę i szukają bogów sądu. W sali za bramami zachodniego horyzontu Anubis, bóg śmierci, trzyma w dłoniach wagę, która zadecyduje o ich losie. Na jednej szali leży pióro Maat, bogini prawdy. Na drugiej spoczywa ludzkie serce. * * * – Tym, czego naprawdę potrzebujesz, moja droga, są wakacje! Phyllis Shelley była niską, ruchliwą kobietą o wyraźnie kanciastej twarzy, co podkreślały jeszcze prostokątne okulary w czerwonej oprawce. Modnie ostrzyżone krótkie włosy odmładzały ją, odejmowały dwadzieścia lat od owych osiemdziesięciu ośmiu, do których niechętnie się przyznawała. Trzymając tacę z filiżankami, skierowała się ku drzwiom, skłaniając Annę, by podążyła za nią z dzbankiem i talerzykiem trójkątnych placuszków z jęczmiennej mąki. – Naturalnie masz rację. – Anna uśmiechnęła się z czułością, a gdy ciotka wyszła na taras, zatrzymała się w holu i przez kilka sekund przeglądała się w upstrzonym plamkami lustrze w złoconych ramach, patrząc badawczo na swoją zmęczoną, drobną twarz. Ciemne włosy Anny związane były na karku barwną wstążką, która podkreślała szarozielony kolor jej oczu. Smukła, wysoka i obdarzona klasyczną urodą Anna wciąż miała jędrne i apetyczne ciało, ale po obu stronach jej ust rysowały się delikatne zmarszczki, a „kurze łapki” w kącikach oczu były głębsze niż powinny być u kobiety zaledwie trzydziestokilkuletniej. Westchnęła i skrzywiła się. Miała rację, że tu przyszła. Potrzebowała potężnej dawki cioci Phyllis. Herbatka z jedyną żyjącą ciotką ojca była jedną z największych przyjemności jej życia. Leciwa dama pozostawała niestrudzenie młoda duchem. Ludzie określali ją mianem nieugiętej. Zachowała też jasność umysłu i miała cudowne poczucie humoru. W swoim obecnym stanie, nieszczęśliwa, samotna i przygnębiona, w trzy miesiące po uprawomocnieniu się rozwodu, Anna potrzebowała kontaktu z kimś takim. I rzeczywiście, uśmiechnęła się do siebie, podążając za Phyllis na taras. Prawdopodobnie w ogóle nie dzieje się nic takiego, czemu nie zaradziłaby herbata z placuszkami i szczera rozmowa w domu w Laevenham. Był piękny jesienny dzień, liście połyskiwały złotem i miedzią, jeżyny w żywopłotach orgią szkarłatu i czerni, a powietrze pachniało drzewnym dymem i łagodnym echem lata. – Dobrze wyglądasz, Phyllis – rzekła Anna z uśmiechem, gdy usiadły przy okrągłym stoliku. Phyllis przyjęła to parsknięciem i uniesieniem brwi. – ...jak na swój wiek, chciałaś powiedzieć. Dziękuję, Anno. Miewam się dobrze, czego nie da się powiedzieć o tobie, moja droga. Wyglądasz okropnie, jeśli wolno mi tak rzec. – To były okropne miesiące – odpowiedziała Anna, ze smutkiem wzruszając ramionami. – Istotnie. Jednak spoglądanie wstecz nie ma sensu – odparła zdecydowanie Phyllis. – Co zamierzasz zrobić z resztą swojego życia, które nareszcie należy do ciebie? – Chyba poszukam jakiejś pracy. – Anna znowu wzruszyła ramionami. W chwili ciszy Phyllis napełniła herbatą dwie filiżanki. Podając jedną Annie, podsunęła jej również domowy placuszek i miseczkę śliwkowych konfitur, które wraz z placuszkami nabyła na lokalnym jarmarku. W swoim aktywnym życiu Phyllis Shelley nie miała czasu na gotowanie i szydełkowanie, co nieustannie powtarzała każdemu, kto miał śmiałość prosić ją, by wsparła własnymi produktami jakąś kościelną fetę, czy inną tego rodzaju imprezę, służącą gromadzeniu pieniędzy na cele dobroczynne. – Trzeba żyć pełnią życia, Anno – powiedziała powoli, zlizując z palców konfiturę. – Może się okazać inne niż planowaliśmy, odmienne od naszych nadziei. Może nie być przez cały czas wyłącznie radosne, ale zawsze powinno być ekscytujące – mówiła z błyszczącymi oczami. – Ty zaś nie sprawiasz wrażenia osoby, która planuje coś ekscytującego. Anna roześmiała się mimo woli. – W tym momencie ekscytacja najwyraźniej zniknęła z mego życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek w nim była. Zapadło długie milczenie. Anna spuściła wzrok, spoglądając na położony w dole wąski ogród, okolony kamiennym murem. Na starych, omszałych cegłach, porośniętych szkarłatnym dzikim winem, spał, z łebkiem opartym na łapach, kot Phyllis, Jolly. Jesienne róże kwitły obficie, a pomiędzy budynkami, ciasno otaczającymi ogród ze wszystkich stron, wciąż było zwodniczo ciepło. Anna poczuła na sobie spojrzenie Phyllis i zagryzła wargi, widząc nagle samą siebie jej krytycznymi oczami. Wykończoną. Bezczynną. Bezużyteczną. Zgnębioną. Uosobienie porażki. Phyllis zmrużyła oczy. Potrafiła też czytać w myślach. – Użalanie się nad sobą nie robi na mnie wrażenia, Anno. I nigdy nie robiło. Musisz się pozbierać. Nigdy też nie lubiłam tego twojego męża. Twój ojciec był szalony, pozwalając, byś się z nim związała. Poślubiłaś Feliksa zbyt młodo. Nie wiedziałaś, co robisz. Myślę również, że szczęśliwie uniknęłaś nieszczęścia. Masz jeszcze mnóstwo czasu na nowe życie. Jesteś młoda, zdrowa i masz własne zęby. Anna znowu się roześmiała. – Jesteś dla mnie prawdziwym lekarstwem, Phyllis. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie zwymyślał. Kłopot z tym, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Rozwód był bardzo kulturalny. Żadnych niestosownych, gorszących kłótni, żadnego spierania się o pieniądze, ruchomości czy nieruchomości. Feliks, dla spokoju własnego sumienia, zostawił jej dom. Wszak to on dopuścił się kłamstwa i porzucenia. Zresztą miał już na oku inny dom w elegantszej dzielnicy; dom, którego wnętrza miały być specjalnie zaprojektowane i tak doskonale umeblowane, by mógł w nim rozpocząć nowe życie; życie ze swą nową kobietą i dzieckiem. Zycie Anny, tak nagle osamotnionej, stało się puste. Feliks był dla niej wszystkim. Nawet jej przyjaciele wcześniej byli przyjaciółmi Feliksa. Poświęcała się głównie zabieganiu o Feliksa, prowadzeniu kalendarza jego życia towarzyskiego i pilnowaniu, aby wszystko w jego życiu toczyło się gładko; zdawało jej się, że robi to całkiem dobrze. A może nie? Może ujawniło to w końcu jej własne wewnętrzne niezadowolenie? Pobrali się w dwa tygodnie po ukończeniu przez Annę neofilologii. Feliks był od niej piętnaście lat starszy. Decyzja odłożenia ślubu do czasu ukończenia studiów była, jak teraz myślała Anna, jej ostatnią decyzją dotyczącą własnego życia. Feliks uważał, że powinna je porzucić w chwili, gdy poprosił ją o rękę. – Niepotrzebne ci to całe wykształcenie – przekonywał. – Po co ci ono? Nigdy nie będziesz musiała pracować. ...ani zaprzątać swojej ślicznej główki czymkolwiek, co byłoby warte myślenia... Te protekcjonalne słowa, niewypowiedziane, ale dające się wywnioskować, coraz częściej rozbrzmiewały w świadomości Anny przez te wszystkie lata. Oszukiwała się, że nie ma czasu na nic innego, że to, co robi dla Feliksa, jest pracą. Niewątpliwie pełnoetatową. A pensja? Och, pensja była dobra. Bardzo dobra! Nie żałował jej niczego. Jej obowiązki były jasno określone i proste. W owych dniach feministycznych ambicji, niezależności i zdecydowania ona miała być ozdobą. Wyłożył jej to tak sprytnie, że nie uświadomiła sobie, o co chodzi. Miała być dość inteligentna, by prowadzić konwersację z przyjaciółmi Feliksa, ale nie aż tak, by przyćmiewać jego samego. Ponadto, wręcz po mistrzowsku, co zrozumiała później, skołował ją tak, iż za rzecz ogromnej wagi uznała organizowanie wszystkich sfer jego życia, których nie organizowała sekretarka. Aby zaś ten tryb życia przebiegał bez żadnych zakłóceń, dopiero po eleganckim weselu w Mayfair i miodowym miesiącu na Wyspach Dziewiczych jasno została postawiona kwestia dzieci. Miało ich nie być. Nigdy. Anna miała swoje hobby: fotografię i uprawę ogrodu. Na obydwie te pasje pozwalał jej wydawać tyle pieniędzy, ile chciała, i nawet zachęcał ją do rozwijania tych zainteresowań, gdy nie kolidowały z jej obowiązkami. Obydwie te dziedziny stanowiły przede wszystkim modne tematy do rozmów i były stosunkowo nieszkodliwe, więc Anna zapełniała nimi luki w swoim życiu. W łączeniu owych zainteresowań okazała się tak dobra, że jej fotografie ogrodu zdobywały nagrody, dobrze się sprzedawały i dawały jej złudzenie, że robi ze swoim życiem coś pożytecznego. Godziła się z jego okazjonalnymi „wpadkami”, zdumiewając się, jak mało się tym przejmuje, i podejrzewając, lecz nigdy nie przyznając, że dzieje się tak być może dlatego, iż nie kocha go tak bardzo, jak powinna. Nie miało to zresztą znaczenia. Nie pojawił się też żaden inny mężczyzna, który by ją pociągał. A może, zastanawiała się niekiedy, jest odrobinę oziębła? Lubiła seks z Feliksem, ale nie brakowało jej tych intymnych zbliżeń, gdy stały się rzadsze. Jednak wieść, że jego ostatnia przyjaciółka jest w ciąży, uderzyła w nią jak grom. Tama, tak długo powstrzymująca emocje Anny, pękła, a potok wściekłości, goryczy, poczucia osamotnienia i krzywdy przelał się nad jej głową falą, która równie mocno przeraziła ją samą, jak i Feliksa. On bowiem nie planował takiej zmiany w swoim życiu. Zamierzał prowadzić je tak jak przedtem; odwiedzając Shirley i utrzymując ją, a potem łożąc krocie na dziecko, ale nie angażując się zbytnio. Gwałtowne zauroczenie dzieckiem wstrząsnęło nim równie mocno, jak zachwyciło Shirley i zdruzgotało Annę. W niespełna kilka dni po przyjściu na świat dziecka, Feliks przeprowadził się do Shirley, a Anna skontaktowała się z adwokatem. Po rozwodzie za obopólną zgodą przyjaciele Feliksa byli Annie zdumiewająco pomocni, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że zdarzyło się coś nieoczekiwanego, i szczerze jej współczując, lecz gdy jeden po drugim telefonowali, by to współczucie wyrazić, a potem popadali w pełne zakłopotania milczenie, Anna uświadomiła sobie, że w rzeczywistości ma bardzo niewielu własnych przyjaciół i poczuła się całkowicie samotna. O dziwo, przed odłożeniem słuchawki wszyscy radzili jej, by wyjechała na wakacje. A teraz Phyllis mówi jej to samo. – Musisz zacząć od urlopu, droga Anno. Zmień otoczenie. Poznaj nowych ludzi. Potem wróć i sprzedaj dom, który jest dla ciebie więzieniem. – Ależ, Phyllis... – Nie, Anno. Nie dyskutuj, moja droga. No cóż, może o domu, ale nie urlopie. Feliks zwykł zabierać cię w różne miejsca, gdzie nie robiłaś nic innego prócz siedzenia nad basenem i przysłuchiwania się jego handlowym rozmowom. Musisz pojechać w jakieś ekscytujące miejsce. Na przykład do Egiptu. – Do Egiptu?! – Anna poczuła, że ziemia kołysze się jej pod stopami. – Dlaczego do Egiptu? – Bo kiedy byłaś małą dziewczynką, przez cały czas mówiłaś o Egipcie. Miałaś książki o tym kraju. Rysowałaś piramidy, wielbłądy i ibisy, a ilekroć się spotykałyśmy, zadręczałaś mnie, abym ci opowiadała o Luizie. Anna skinęła głową. – To dziwne. Masz rację. Nie myślałam o niej od lat. – Czas zatem, abyś to zrobiła. Jakże łatwo zapomnieć o marzeniach z dzieciństwa. Czasami myślę, że ludzie wręcz oczekują takiego zapomnienia, rezygnując za wszystkiego, co mogłoby uczynić ich życie ciekawym. Sądzę, że powinnaś tam pojechać i obejrzeć wszystkie miejsca, które widziała Luiza. Wiesz, kiedy dziesięć lat temu opublikowano kilka jej szkicowników, mnie samą kusiło, żeby tam pojechać. Pomagałam twojemu ojcu wybierać te szkice i pracowałam z wydawcą nad podpisami i zachowanym tekstem. Jakże chciałam to obejrzeć! I być może pewnego dnia jeszcze to zrobię. Uśmiechnęła się z błyskiem w oczach i Anna pomyślała, że całkiem możliwe, iż leciwa dama tego dokona. – Twoja praprababcia była zdumiewającą kobietą – mówiła dalej Phyllis. – Zdumiewającą, odważną i bardzo utalentowaną. Tak jak ty. W przeciwieństwie do mnie. Nie mówiąc tego głośno, Anna zagryzła wargi i marszcząc brwi, zastanawiała się nad słowami Phyllis, świadoma, że okrągłe oczy leciwej damy wpatrują się w nią badawczo. – No więc? Anna uśmiechnęła się. – To bardzo kuszące. – Kuszące?! To rewelacyjny pomysł! – Rzeczywiście, kilkakrotnie sugerowałam niegdyś Feliksowi, abyśmy pojechali do Egiptu, ale nie był tym zainteresowany. – Anna urwała, uświadamiając sobie, że coś się w niej poruszyło. Dlaczegóżby nie? – No cóż, myślę, że mogłabym skorzystać z twojej rady. Właściwie nie mam nic pilnego w planie. Phyllis oparła się wygodnie w fotelu i zamykając oczy, obróciła ku słońcu twarz, na której przez moment zaigrał figlarny uśmieszek. – To dobrze. Więc postanowione – podsumowała krótko i po chwili milczenia podjęła: – Jest wprost niebiańsko! Nie ma przyjemniejszej pory roku niż jesień. Październik to mój ulubiony miesiąc. – Otworzyła oczy i badawczo studiowała twarz Anny. – Rozmawiałaś już z ojcem? Anna potrząsnęła przecząco głową. – Nie telefonuje do mnie od czasu rozwodu. Nie sądzę, by kiedykolwiek mi wybaczył. – Od czasu rozstania z Feliksem? – Był taki dumny, mając Feliksa za zięcia. – Anna nie zdołała ukryć goryczy w głosie. – Feliks był dla niego synem, którego nigdy nie miał. – Głupiec... – westchnęła Phyllis. – Od śmierci twojej matki staje się coraz bardziej niemożliwy, a przecież minęło już przeszło dziesięć lat. Nie pozwól, by cię to zbytnio wytrącało z równowagi, kochanie. On dojdzie do siebie. Jesteś warta dziesięciu synów, jakich mógłby mieć, i twój ojciec pewnego dnia to zrozumie. Zapewniam cię. Anna spojrzała w dal, z całej siły koncentrując się na szkarłatnej winorośli, pnącej się po murze na skraju tarasu. Nie zamierzała płakać. Powinna się już była przyzwyczaić do nieczułości ojca i jego rażącego braku zainteresowania nią – jedynym dzieckiem. Westchnęła głęboko i przeniosła wzrok na kamienne płyty u swoich stóp. Stare mchy dawno wyschnięte na białą skorupę tworzyły na kamieniu kręgi i zwoje. Nagle Anna zorientowała się, że Phyllis wstała. Podniósłszy wzrok, patrzyła, jak ciotka znika w drzwiach domu. Potem sięgnęła po chusteczkę i pospiesznie otarła oczy. Phyllis wróciła po dwóch minutach. – Mam tu coś, co cię zainteresuje. – Usiadła i nie patrząc na Annę, położyła przed nią na stole jakąś paczkę. – Kiedy przeglądałam dokumenty i szkicowniki Luizy, nie miałam nadziei na znalezienie czegoś osobistego. Jeśli w ogóle istniały jakieś listy, to zapewne je zniszczyła. Przed kilkoma miesiącami postanowiłam oddać do renowacji stary sekretarzyk. Okropnie wybrzuszył się fornir – wyjaśniła. – Konserwator odkrył, że jedna z szuflad ma podwójne dno, a wewnątrz znalazł właśnie to – wskazała leżący przed Anną pakiet. – Co to jest? – Pamiętnik Luizy. – Naprawdę? – Spoglądając na ów pakiet, Anna poczuła nagły przypływ emocji. – Ależ on musi być niewiarygodnie cenny! – Mam nadzieję. I ciekawy! – Czytałaś go? Phyllis wzruszyła ramionami. – Rzuciłam okiem, ale pismo jest bardzo niewyraźne, a ja nie mam już tak dobrego wzroku jak niegdyś. Myślę, Anno, że powinnaś przeczytać ten pamiętnik. Luiza opowiada w nim o miesiącach, które spędziła w Egipcie. Sądzę też, że powinnaś zatelefonować do ojca. Zycie jest zbyt krótkie na dąsy. Powiedz mu, że jest idiotą. Możesz też powiedzieć, że ja również tak myślę. Kiedy wreszcie nadeszła pora wyjazdu, Anna położyła pamiętnik na tylnym siedzeniu samochodu. Ostatnie promienie purpurowego słońca gasły, gdy wsiadła do auta i sięgając do stacyjki, podniosła wzrok ku ciotce. – Dziękuję ci, że jesteś. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Phyllis potrząsnęła głową z udawaną złością. – Wiesz przecież, że tak naprawdę poradziłabyś sobie bardzo dobrze. Zadzwoń wieczorem do Edwarda. Obiecujesz? – Zastanowię się nad tym. Zastanowiła się. W długim sznurze samochodów wracających do Londynu po słonecznym weekendzie miała dużo czasu, by rozważyć radę Phyllis i przeanalizować własną sytuację. Miała trzydzieści pięć lat. Przez czternaście była zamężna. Nigdy nie pracowała zawodowo i była bezdzietna. Uciekała pamięcią od tego ostatniego wspomnienia. Jeszcze nie mogła uporać się z myślą o Feliksie jako ojcu dziecka innej kobiety. Miała niewielu przyjaciół, jak wydawało jej się w tej chwili, i ojca, który nią pogardzał, a przed sobą – przerażającą perspektywę pustki. Po „stronie plusów” były Phyllis i pasja fotograficzna Anny. No i ogród oraz – cokolwiek powiedziałaby ciotka – dom. Jednym z powodów, dla którego Feliks zostawił jej dom, był ogród. Duży jak na posiadłość londyńską, choć na pierwszy rzut oka wąski i prostokątny. Zaprojektowany z pewną fantazją w osiemnastym wieku, ogród skręcał na tyłach dwóch sąsiednich domów o małych ogrodach, dzięki czemu zyskiwał dodatkową powierzchnię. Ten ogród był namiętnością Anny. Feliks, o ile wiedziała, nigdy nawet nie doszedł do jego końca. Ogród obchodził go jedynie jako miejsce, gdzie można było podejmować gości i urządzać niedzielne herbatki. Jedyny obszar jego zainteresowania stanowił taras z jaśminami i różami oraz terakotowymi donicami ziół. Wijące się ścieżki, porośnięte pnączami mury oraz liczne rabaty o starannie zaplanowanych kolorach i dyskretnie rozstawione rzeźby, przywożone z wypraw do prowincjonalnych antykwariatów, były wyłącznie królestwem Anny. Uderzyło ją, kiedy w oświadczeniu rozwodowym Feliks wspomniał o ogrodzie. Oświadczył, że zasłużyła na ów ogród całą swoją pracą. Była to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedział na ten temat. – Tatusiu, czy możemy porozmawiać? Przez dziesięć minut siedziała obok telefonu w sypialni, zanim podniosła słuchawkę i wystukała numer. – Nie wydaje mi się, Anno, abyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia – odpowiedział ojciec po chwili milczenia. Zagryzła wargi. – A o tym, że może jestem nieszczęśliwa, samotna i bardzo cię potrzebuję? – Nie sądzę, abyś mnie potrzebowała. – Głos po drugiej stronie był zimny. – Przecież nie potrzebowałaś mojej rady w sprawie rozwodu. – Twojej rady?! – Jak zwykle poczuła gniew, niedowierzanie i oburzenie, a w końcu bezsilność. – Dlaczego powinnam zasięgać twojej rady? – Byłoby to uprzejme. Anna zamknęła oczy i zaczęła liczyć do dziesięciu. Zawsze było właśnie tak. Inni rodzice potrafili okazywać miłość, współczucie, czy choćby gniew. Jej ojciec był oschły i obojętny. Westchnęła. – Przykro mi. Przypuszczam, że byłam zbyt mocno zraniona. Wszystko stało się tak nagle. – To w ogóle nie powinno się stać, Anno. Ty i Feliks mogliście jakoś dojść do porozumienia. Gdybyś skonsultowała się ze mną, mógłbym z nim porozmawiać... – Nie. Nie, tatusiu. Przykro mi, ale nie moglibyśmy dojść do porozumienia. Nasze małżeństwo jest skończone. I to jest nasza decyzja, niczyja inna. Skoro czujesz się w jakiś sposób zlekceważony, jest mi przykro. Nie było to zamierzone. Jeśli sobie przypominasz, wciąż cię informowałam, codziennie. – Cierpliwość Anny się kończyła. – Nie oczekuję informowania, Anno, lecz konsultowania się ze mną. Jestem twoim ojcem... – A ja jestem dorosłą kobietą, tatusiu! – Ale pozwól sobie powiedzieć, że nie zachowujesz się jak dorosła kobieta. Anna z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Wszystko w niej kipiało i niemal płakała ze złości. Wstała, podeszła do toaletki i przystanęła, patrząc na nią niewidzącym wzrokiem. Był to mały georgiański sekretarzyk, który przystosowano do obecnej funkcji, dodając owalne lustro oraz rozkładając na blacie kosmetyki, szczotki i biżuterię. Spoglądając nagle na swoje odbicie, Anna jęknęła z furią. Miał rację. Nie zachowuje się jak dorosła kobieta. Zachowuje się tak jak się czuje; jak porzucone dziecko. Sięgnęła po małą buteleczkę stojącą obok lustra i zapatrzyła się w nią z żalem. Dziesięciocentymetrowy flakonik na wonności wykonany był z granatowego nieprzezroczystego szkła i ozdobiony wyraźnym ornamentem, jego zatyczkę zaś stanowiła wciśnięta woskowa pieczęć. Anna dostała go od Phyllis, gdy w dzieciństwie ogromnie jej się spodobał, i od tej pory zawsze miała go przy sobie. – Dbaj o niego, Anno – powiedziała wtedy ciotka. – Pochodzi ze starożytnego Egiptu i jest bardzo, bardzo stary. Egipt... Anna obracała w dłoni ów cenny przedmiot i oglądała go z uwagą. Feliks, oczywiście, zlecił niegdyś wycenę tej buteleczki, ale antykwariusz odniósł się do niej nader pogardliwie. – Przykro mi, że cię rozczarowuję, droga Anno, ale prawdopodobnie pochodzi ona z jakiegoś dziewiętnastowiecznego bazaru. Pierwszych turystów zawsze namawiano na kupno tak zwanych dzieł sztuki. A to nawet nie wygląda na egipskie – powiedział Feliks, wręczając jej buteleczkę z lekkim parsknięciem, jak gdyby nawet jej dotknięcie uwłaczało zarówno jemu samemu, jak i jego reputacji znawcy antyków. Wspominając ten moment, Anna uśmiechnęła się ze znużeniem. Przynajmniej nie musiała już znosić pretensjonalnych znajomych Feliksa, udających, że są tacy mądrzy, i pozwalających sobie traktować ją protekcjonalnie jak dekoracyjną błahostkę, którą Feliks znalazł na jakimś bazarze. Z westchnieniem odstawiła flakonik i ponownie spojrzała w lustro. Była znużona, przygnębiona i zniechęcona. Phyllis jak zwykle miała rację. Potrzebuje wakacji. – Czy była już pani kiedyś w Egipcie? Dlaczego nie pomyślała o tym w chwili, gdy prosiła o miejsce przy oknie? Pięć godzin w pułapce przymusowej rozmowy z kimś, kogo przeznaczenie uczyniło jej sąsiadem! I nie ma dokąd uciec! Minęły niemal cztery miesiące od owego wspaniałego jesiennego dnia w Suffolk, ale teraz nareszcie była w drodze. Na zewnątrz personel naziemny lotniska Gatwick dopełniał ostatnich kontroli przy załadunku bagaży na pokład samolotu i usuwał lód z jego skrzydeł, przygotowując maszynę do startu. Zacinający deszcz ze śniegiem omiatał całe lotnisko i smagał twarze mężczyzn zgromadzonych wokół samolotu, nadając im chorobliwie siny kolor. Anna nie podniosła wzroku znad przewodnika. – Nie, nie byłam – odparła, starając się, by zabrzmiało to zniechęcająco, ale uprzejmie. – Ja również tam nie byłem. Poczuła na sobie spojrzenie sąsiada, który jednak nie powiedział nic więcej, tylko sięgnął do podręcznej torby stojącej u jego stóp po własną lekturę. Trzecie miejsce, najbliżej przejścia, było jeszcze puste, gdy samolot zadygotał, a przyspieszenie wcisnęło pasażerów w fotele. Anna zaryzykowała szybkie spojrzenie w lewo. Czterdziestolatek, jasne włosy, regularne rysy, długie rzęsy wyraźnie widoczne, gdy opuścił je nad jakąś dobrze już podniszczoną książką. Nagle zrobiło jej się przykro, że była tak szorstka. Miała jednak mnóstwo czasu, żeby to naprawić, gdyby chciała tak postąpić. Obok niego jakiś starszy pan w golfie wcisnął się na trzecie miejsce w rzędzie foteli. Ukłonił się najpierw Annie, potem sąsiadowi, i sięgnął po plik gazet. Z uśmiechem spostrzegła, że nowy pasażer zdecydowanie wsunął „Church Times” pod egzemplarz „The Sun”. Tego ranka, gdy zamknęła frontowe drzwi i ruszyła z walizką do czekającej taksówki, omal nie zawiodły jej nerwy. Spokojne o wczesnym poranku ulice pobielił gruby, lutowy szron, a światło przedświtu było dziwnie bezbarwne i przygnębiające. Całe zdecydowanie Anny osłabło. Gdyby przed domem nie czekał taksówkarz, aby zawieść ją na Victoria Station, gdzie miała złapać pociąg na lotnisko, wróciłaby do pustego domu, na zawsze zapomniała o Egipcie i wpakowałaby się do łóżka, naciągając kołdrę na głowę. W samolocie było gorąco i duszno, więc rozbolała ją głowa. Nie mogła się ruszyć i czuła, że ramię sąsiada mocno wbija się w jej rękę. Poza skinieniem głową oraz półuśmiechem pierwszym, gdy podniosła wzrok, sięgając po tacę i kolejnym, kiedy podawano drinki – nie powiedział do niej nic więcej i to milczenie zaczynało jej ciążyć. Nie tęskniła do jakiejś ożywionej konwersacji i właściwie jeszcze przed chwilą wręcz się jej obawiała, ale uznała, że jakaś zdawkowa wymiana zdań dla rozluźnienia atmosfery byłaby przyjemną odmianą. Szum silników był dokuczliwy, a kiedy zamknęła oczy, zdawał się narastać z każdą minutą. Nie chcąc oglądać filmu, nie nałożyła słuchawek. On postąpił tak samo. O ile mogła dostrzec, po prostu podrzemywał z książką rozłożoną na kolanach. Pierwszy przewodnik ustąpił miejsca następnemu, ale mężczyzna przejrzał go pobieżnie i ze znużeniem przetarłszy dłońmi twarz, zapadł chyba w głęboki sen. Spoglądając przez okno. Anna zobaczyła gdzieś daleko w dole nikły cień samolotu tańczący na intensywnie błękitnych falach ogrzanego słońcem Morza Śródziemnego. Zaryzykowała drugie spojrzenie na twarz sąsiada. Rozluźniona snem, była mniej pociągająca niż wtedy, gdy nie spał. Żłobiły ją głębokie pionowe bruzdy, usta były znieruchomiałe i posępne, a na regularnych rysach kładł się jakiś ciężar. Anna wróciła do swojej książki, zazdroszcząc sąsiadowi umiejętności szybkiego zasypiania. Mieli przed sobą jeszcze dwie lub trzy godziny lotu i jej mięśnie domagały się zmiany pozycji. Sięgając ku znajdującym się nad ich głowami przełącznikom klimatyzatorów, by wpuścić trochę chłodniejszego powietrza, uświadomiła sobie nagle, że sąsiad otworzył oczy i uważnie ją obserwuje. Uśmiechnął się, więc odpowiedziała mu lekkim grymasem, który miał oznaczać ostrożną sympatię. Już miała pospieszyć z jakąś grzecznościową uwagą, gdy sąsiad znów odwrócił wzrok i zamknął oczy. Wzruszywszy ramionami, sięgnęła do stojącej u swych stóp torby i wyjęła z niej pamiętnik Luizy. Zachowała sobie tę lekturę na podróż. Prawdopodobnie właśnie teraz nadeszła chwila, by ją rozpocząć. Papier oprawnego w skórę zeszytu był gruby, wytarty na brzegach i w wielu miejscach pokryty rudymi plamami. Anna ostrożnie pochyliła się nad pierwszą stroną, zapisaną ozdobnym pochyłym pismem, i zaczęła czytać. 15 lutego 1866 roku. Tak więc statek dotarł do Luksoru i tu opuszczam towarzyszki mej dotychczasowej podróży, aby dołączyć do państwa Forresterów. Jutro rano moje kufry zostaną przeniesione na pokład „Ibisa”, który – jak widzę – zacumowany jest nieopodal. Na jego pokładach pusto, nie widać nawet załogi. Statek wydaje się opuszczony. Jakież to będzie wspaniałe: mieć w końcu trochę prywatności, szczególnie po nieustannej paplaninie Izabelli i Arabelli, z którymi musiałam dzielić kabinę przez wszystkie tygodnie podróży z Kairu. Posyłam z nimi z powrotem tekę szkiców oraz akwarel i mam nadzieję możliwie najszybciej rozpocząć nową serię rysunków z Doliny Królów. Konsul brytyjski obiecał mi dragomana-przewodnika, państwo Forresterowie zaś wyglądają mi na uprzejmą starszą parę, która chętnie pozwoli mi podróżować ze sobą i nie będzie nadmiernie ingerować w moje malowanie. Panujący w dzień upał, który początkowo poprawił mi nastrój po długiej podróży, tutaj staje się silniejszy, ale noce są kojąco chłodne. Bardzo pragnę móc zobaczyć więcej pustyni. Nerwowe podniecenie moich towarzyszek sprawiało, że w czasie rejsu nie miałam ochoty oddalać się bardziej od statku, ale już nie mogę się doczekać rozpoczęcia swoich odkryć... Anna w zamyśleniu podniosła wzrok. Nigdy nie widziała pustyni. Nie była też w Afryce ani na Środkowym Wschodzie. Nie móc zwiedzać z powodu zbytniego zdenerwowania towarzyszek podróży... Z przykrością uprzytomniła sobie, że ona też nigdy nie miała czasu ani możliwości dokładnego zwiedzenia miejsc, po których niegdyś podróżowała z Feliksem. Usadowiła się wygodniej w fotelu i wróciła do pamiętnika. * * * – Luizo, kochanie, sir John Forrester już jest. – Arabella w pianie białych koronek i lekko wyplamionego batystu zapukała do małej kabiny. – Przybywa, żeby zabrać cię na swój jacht. Nie na jacht, Arabello. To się nazywa dehabija. – Luiza była ubrana i gotowa do podróży, a jej przybory malarskie starannie związane z resztą bagaży i kufrem czekały na pokładzie. Teraz poprawiła więc tylko czarny słomkowy kapelusz z szerokim rondem i sięgnęła na koję po mały sakwojaż. – Przyjdziesz mnie pożegnać? – Oczywiście! – zachichotała Arabella. – Jesteś taka odważna, Luizo. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak przerażająca będzie reszta tej wyprawy. – Wcale nie będzie przerażająca, lecz nadzwyczaj interesująca – cierpko odpowiedziała Luiza, po czym zebrawszy ręką szeleszczące spódnice, wspięła się po schodach na pokład prosto w oślepiające słońce. Sir John Forrester był wysokim i chudym jak szkielet mężczyzną, dobiegającym siedemdziesiątki. Odziany w grubą tweedową marynarkę, pumpy i trzewiki, trzymając w dłoni biały tropikalny hełm stanowiący jego jedyne ustępstwo wobec klimatu, obrócił się ku Luizie, żeby ją powitać. – Pani Luiza Shelley? Jakże mi miło – rzekł. Jego ukłon był kurtuazyjny, a oczy pod krzaczastymi, siwymi brwiami lśniąco błękitne i przenikliwe. Przywitał też jej towarzyszki, a potem polecił przybyłym wraz z nim dwóm ciemnoskórym Nubijczykom, żeby przenieśli bagaż Luizy na felukę, kołyszącą się obok parowca. Teraz, gdy nadszedł wreszcie ten moment, Luiza poczuła lekkie zdenerwowanie. Uścisnęła dłonie wszystkim, którzy byli jej towarzyszami przez kilka ostatnich tygodni, skinęła głową załodze, wręczyła napiwki służącym i w końcu skierowała się ku małej łodzi, która miała ją przewieźć na pokład „Ibisa”. – Niewielka próba schodzenia po drabinie, moja droga. – Sir John podał jej rękę. – Kiedy znajdziesz się na dole, usiądź, gdzie chcesz. Tam! – Palec wskazujący starszego pana wyraźnie przeczył zapraszającym słowom. Luiza ciasno owinęła się spódnicami, unosząc je tak wysoko, jak zdołała się ośmielić, i wysunęła ku drabinie mały brązowy bucik. Z dołu jakaś czarna dłoń chwyciła ją za kostkę i skierowała stopę na pierwszy szczebel. Luiza zagryzła wargę, zwalczając chęć kopnięcia człowieka, który pozwolił sobie na taką bezpośredniość, i szybko zeszła do łodzi z trzepoczącym żaglem. Osunęła się na miejsce, które wskazał jej sir John, i została powitana ukłonami i uśmiechami dwóch egipskich wioślarzy. Sir John podążył za nią i już po chwili łódź zmierzała przez mętną wodę w stronę „Ibisa”. Arabella, z twarzą ocienioną różową parasolką, stała na pokładzie i machała ku znikającym plecom Luizy. „Ibis”, do którego płynęli, był jednym z owych pełnych gracji prywatnych statków, które kursowały w górę i w dół Nilu. Poruszał się dzięki dwóm wspaniałym łacińskim żaglom, a sterowany był z tyłu przez ogromną dźwignię, sięgającą do głównego pokładu kabinowego. To eleganckie miejsce obejmowało, jak Luiza szybko odkryła, kabiny przeznaczone dla niej oraz dla państwa Forresterów i pokojówki lady Forrester, a także salon z licznymi otomankami i wielkim biurkiem oraz kwatery załogi, składającej się z kapitana i ośmiu majtków. Na pokładzie można było siedzieć, a nawet jeść na powietrzu, gdyby pasażerowie mieli na to ochotę. Jeden z członków załogi był wybornym, utalentowanym kucharzem. Tym razem Luiza miała kabinę wyłącznie dla siebie. Rozejrzała się wokół i serce zabiło jej z zachwytu. Po ciemnych, drewnianych boazeriach i brązowych okuciach parowca, ta kabina, choć niewielka, była bardzo pogodna. Wąską koję pokrywała barwna tkanina, na podłodze leżał dywan, piękne – błękitne i seledynowe – story osłaniały okna, a miednica i dzbanek wykonane były z jakiegoś kutego metalu, który wyglądał jak złoto. Zdjąwszy kapelusz, Luiza rzuciła go na koję i rozglądała się wokół z zadowoleniem. Z pokładu nad jej głową dochodził tupot bosych stóp oraz skrzypienie masztów i olinowania. Nigdzie nie było lady Forrester. – Jest niedysponowana, moja droga. Przyłączy się do nas przy kolacji – powiedział wymijająco sir John, pokazując Luizie kabinę. – Popłyniemy możliwie najwcześniej. Niedaleko. Zacumujemy po drugiej stronie rzeki, więc możesz jutro wyruszyć do doliny. Hassan będzie twoim dragomanem, to znaczy przewodnikiem i tłumaczem. Porządny gość. Bardzo ceniony, a przy tym godny zaufania. I tani – uśmiechnął się chytrze. – Będziesz musiała korzystać z usług Jane Treece, pokojówki lady Forrester. Zaraz ją tutaj przyślę. Pomoże ci się rozgościć. Po chwili w kabinie zjawiła się kobieta około czterdziestu pięciu lat, w czarnej sukni, z włosami surowo upiętymi pod czepkiem i cerą, która pod okrutnym słońcem pokryła się piegami i pofałdowała w gęstą mapę zmarszczek i plam. – Dobry wieczór, pani Shelley – powiedziała głębokim, kulturalnym głosem. – Sir John prosił, abym w czasie pani pobytu na jego statku była pani pokojówką i przyzwoitką. Luiza z trudem ukryła niezadowolenie. Miała nadzieję, że będzie wolna od takich ograniczeń konwenansu, chociaż uważała, że byłoby dobrze mieć kogoś, kto rozpakuje i rozwiesi jej suknie, wyprasuje bieliznę i halki oraz rozłoży grzebienie i szczotki do włosów. Szkicowników, pudła z cennymi wodnymi farbami firmy „Winsor i Newton” ani pędzli nie pozwoliłaby dotknąć nikomu. Ustawiła je na małym stoliku pod eleganckim oknem z witrażowymi okiennicami. Odwracając się, ujrzała wieczorową suknię, na której Jane Treece wygładziła już zagniecenia i właśnie przed nią rozłożyła. Nadzieja, że będzie mogła porzucić gorset, halki oraz oficjalną czerń, której wymagała żałoba, i nosić kojąco chłodne, miękko opływające suknie uszyte przed wieloma miesiącami w Londynie przez jej przyjaciółkę Janey Morris, zaczynała słabnąć. – Przypuszczałam, że na tak małym statku będzie bardziej... zwyczajnie – powiedziała ostrożnie. – I choć to nader uprzejme, iż pan Forrester o tym pomyślał, sądzę, że jako wdowa chyba nie potrzebuję przyzwoitki. – W rzeczy samej – odparła pokojówka, a w jej słowach pobrzmiewało zaskoczenie, szyderstwo i taka wyższość, że Luiza nie miała cienia wątpliwości, iż jej przypuszczenia zostały bardzo źle osądzone. – Sir John i lady Forrester zachowują wszelkie formy na „Ibisie”, zapewniam panią, pani Shelley. Nie wątpię, że kiedy opuści pani jego pokład, by oglądać te pogańskie świątynie, trudniej będzie zachować owe subtelności, i tu muszę wyjaśnić, że nie jestem przygotowana, by towarzyszyć pani w tych wyprawach, ale na jachcie zarówno kamerdyner sir Johna, Jack, jak i ja jesteśmy po to, by wszystko toczyło się równie doskonale jak w domu, w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Luiza zagryzła wargi, by ukryć mimowolny uśmiech. Starając się wyglądać odpowiednio statecznie, pozwoliła, by pokojówka ubrała ją w czarną jedwabną suknię, a potem upięła włosy w luźne sploty i loki pod czarną koronkową woalką. Bez ciężaru noszonego zazwyczaj koka było jej przynajmniej chłodniej, a wiadomość, że Jane Treece nie pojedzie z nią do Doliny Grobów, ogromnie Luizę ucieszyła. Główny salon na „Ibisie” okazał się równie egzotyczny jak kabina Luizy, ale srebra i porcelana na stole były angielskie. Samo jedzenie natomiast było egipskie i... zachwycające. Luiza jadła z przyjemnością, starając się wyjaśnić państwu Forresterom, dlaczego chce malować egipskie pejzaże. Lady Augusta Forrester, wyłoniwszy się ze swych apartamentów, wyglądała tak elegancko i spokojnie, jakby podejmowała gości w londyńskim domu. Ta sześćdziesięcioletnia, drobna, siwowłosa kobieta o ogromnych oczach zdołała zachować subtelność rysów i urok, który czynił ją atrakcyjną od pierwszej chwili, choć jej horyzonty myślowe, jak szybko zorientowała się Luiza, były bardzo wąskie. – Kiedy umarł pan Shelley – wyjaśniła państwu Forresterom, gdy zjedli – poczułam się zagubiona... Czyż w ogóle zdołałaby opowiedzieć, jak zagubiona była bez ukochanego George’a? Zaraziła się tą samą febrą, która zabiła jej męża, i choć doszła do siebie, była jednak zbyt słaba i apatyczna, by zajmować się dwoma krzepkimi i hałaśliwymi synami. Chłopcy zamieszkali więc z matką George’a, Luiza zaś dała się w końcu przekonać, że kilka miesięcy w gorącym klimacie przywróci jej zdrowie. Oboje z George’em planowali niegdyś, iż pewnego dnia pojadą do Egiptu. To właśnie George raczył ją opowieściami o odkryciach dokonywanych w piaskach pustyni i to George obiecał jej, że kiedyś tam pojadą i będzie mogła malować świątynie i grobowce. Nieco niekonwencjonalny dom, jaki prowadzili, dom pełen śmiechu i rozmów, dom, do którego wiecznie wpadali malarze, pisarze i podróżnicy, rozpadł się wraz z atakiem choroby. Przyjechała matka George’a, pielęgnowała ich oboje, zabrała dzieci, zwolniła połowę służby, zastępując ją własną, i pozostawiła Luizę załamaną. Przenosząc spojrzenie z sir Johna na jego małżonkę, Luiza zobaczyła, że lady Augusta już jej nie słucha, ale wzmianka o siostrzeńcu Edwardzie wyrwała ją ze snu na jawie. Przez kilka minut siedziała z pięknymi czarnymi oczami utkwionymi w twarzy Luizy, która opisywała, jak ją uratował, zaaranżował podróż, zarezerwował miejsce na parowcu z Kairu i przekonał wuja oraz ciocię, aby zabrali ją na zwiedzanie wykopalisk. Bez jego pomocy byłaby zdruzgotana. Jednak wujostwo Edwarda nie byli tak niekonwencjonalni jak ich siostrzeniec i Luiza przekonywała się z każdą minutą, że jej marzenia o wypełnionej rozmowami i śmiechem wesołej wyprawie, o jakiej tak często rozmawiała z George’em, były dalekie od tego, co wyobrażali sobie państwo Forrester. * * * Anna podniosła wzrok. Jej sąsiad chyba spał. Nad oparciem siedzenia przed sobą mogła oglądać film, którego akcją reszta pasażerów była najwyraźniej pochłonięta. Ostrożnie spróbowała się wyprostować i zastanawiała się, jak długo wytrzyma, zanim będzie musiała poprosić sąsi