13742
Szczegóły |
Tytuł |
13742 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13742 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13742 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13742 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Barbara Erskine
Szepty pustyni
(Whispers In the Sand)
Przekład Ewa Pankiewicz
BIAŁY FLAMING
PROGRAM WYCIECZKI
(Uwaga: Kolejność poszczególnych punktów może ulec zmianie bez wcześniejszego
uprzedzenia).
1 DZIEŃ: przylot (po południu) kolacja na pokładzie
2 DZIEŃ: zwiedzanie Doliny Królów w nocy rejs do Edfu
3 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Edfu po południu: wycieczka do
Kom
Ombo
4 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Kom Ombo po południu: rejs do
Asuanu
5 DZIEŃ: przed południem: Niedokończony Obelisk po południu: Wyspa Kitchnera
6 DZIEŃ: przed południem: bazar w Asuanie południe: aperitif w The Old Cataract
Hotel po
południu: zwiedzanie Wielkiej Tamy Asuańskiej
7 DZIEŃ: przed południem: przejażdżka feluką po Nilu po południu: czas wolny
8-9 DZIEŃ: fakultatywnie: dwudniowy wyjazd do Abu Simbel (o godz. 4.00 rano)
10 DZIEŃ: powrót późnym popołudniem wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk”
w świątyni na wyspie File
11 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni na wyspie File. Rejs do Esny po
południu:
świątynia w Esnie. Rejs do Luksoru
12 DZIEŃ: przed południem: świątynia w Karnaku po południu: świątynia w Luksorze
wieczorem: „Bankiet Paszy”
13 DZIEŃ: przed południem: muzeum w Luksorze i bazar po południu: Muzeum
Papirusów,
wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni w Karnaku
14 DZIEŃ: powrót do Anglii
(Uwaga: Wieczorami w sali klubowej odbywają się projekcje filmowe i dyskusje na
różne
tematy dotyczące starożytnego i współczesnego Egiptu).
Jest niemal pewne, że pierwsze naczynia szklane produkowano w Egipcie w czasach
XVIII
dynastii, zwłaszcza w okresie panowania Amenhotepa II (1448-1420 p.n.e.).
Naczynia te
charakteryzowała szczególna technika wytwarzania. Wymagany kształt najpierw
formowany był
w glinie (prawdopodobnie mieszanej z piaskiem) utwardzanej na metalowym pręcie.
Na tym
rdzeniu kształtowano korpus naczynia, zwykle z nieprzezroczystego szkła. Na nim
z kolei
nawijano nici ze szkła w kontrastującym kolorze, które rozciągano na przemian w
górę i w dół
grzebieniowatym narzędziem, tworząc pierzaste, zygzakowate i łukowate ornamenty.
Owe pasma
(zazwyczaj żółte, białe lub zielone, a niekiedy mające też barwę czerwonego
wosku, służącego
do odciskania pieczęci) jaskrawo kontrastowały z powierzchnią. Tak produkowane
naczynia były
niemal zawsze małe, a używano ich głównie do przechowywania maści.
ENCYCLOPAEDIA BRITANNICA
Prolog
W chłodnym, przesyconym zapachem kadzidła wnętrzu świątyni W słońce nie położyło
jeszcze swej lancy na marmurze posadzki. Anhotep, kapłan Izydy i Amona,
wsunąwszy ręce
w fałdziste płócienne rękawy, stanął w milczeniu przed kamiennym ołtarzem. W
specjalnym
naczyniu zapalił południową ofiarę z mirry i patrzył, jak wstęgi wonnego dymu
unoszą się
i skręcają w słabo oświetlonej komnacie. Przed nim, czekając w ciemnościach na
silny promień,
mający uderzyć to zdobne klejnotami naczynie i przeniknąć ową substancję, stalą
w złotej czarce
poświęcona mikstura z ziół, sproszkowanych pereł i świętej wody Nilu. Uśmiechnął
się z cichą
satysfakcją i podniósł wzrok ku wąskiemu wejściu do najświętszego miejsca
świątyni. Wspaniały
promień słonecznego światła uderzył obrzeże framugi i wydawał się unosić niczym
podmuch
w gorącym migotaniu powietrza. Nadchodził czas...
– Tak więc, mój przyjacielu, w końcu wszystko jest gotowe.
Święte światło przygasło, gdy w wejściu stanęła jakaś postać. Wygięty słoneczny
promień,
który padł na posadzkę, załamał się na wypolerowanym ostrzu wyciągniętego
sztyletu.
Anhotep gwałtownie zaczerpnął tchu. Tutaj, w świętym wnętrzu świątyni, w
obecności samej
Izydy, nie miał przy sobie żadnej broni. Nie było tu niczego, czym mógłby się
bronić, ani nikogo,
kogo mógłby wezwać.
– To świętokradztwo, które zaplanowałeś, będzie za tobą podążać przez całą
wieczność,
Hatseku. – Jego głos, mocny i głęboki, odbijał się echem od kamiennych ścian
świątynnego
wnętrza. – Zaniechaj tego, dopóki jest czas.
– Zaniechać?! Gdy w końcu nadeszła chwila triumfu?! – Hatsek uśmiechnął się
zimno. –
Obaj przez tysiąc wcieleń pracowaliśmy na tę chwilę, bracie, a ty zamierzasz
mnie jej pozbawić.
Masz zamiar zmarnować święte źródło wszelkiego życia na tego chorego faraonka!
Dlaczego,
skoro sama bogini domaga się, by dano to jej?
– Nie! – Twarz Anhotepa pociemniała. – Bogini tego nie pragnie!
– To ty popełniasz świętokradztwo! – Syczący głos Hatseka odbijał się echem od
ścian
świątyni. – Święty wyciąg odsączony z łez bogini musi należeć do niej. Ona jedna
złożyła
rozczłonkowane ciało Ozyrysa i tylko ona potrafi odnowić złamane ciało faraona.
– To należy do faraona! – Anhotep odszedł od ołtarza.
Gdy jego przeciwnik ruszył za nim, oczyszczający promień słonecznego światła
przeciął mrok
niczym nóż i padł na szklistą powierzchnię eliksiru, zmieniając ją w ciemne
złoto. Obydwaj
mężczyźni zamarli na chwilę, oszołomieni mocą uwolnioną z czary.
– A zatem udało się! – odetchnął Anhotep. – Sekret życia wiecznego jest nasz!
– Sekret życia wiecznego należy do Izydy – rzekł Hatsek, unosząc sztylet. – I
pozostanie z nią,
mój przyjacielu! – dodał, wbijając ostrze w pierś Anhotepa, a potem z
mruknięciem wyciągając
je, gdy mężczyzna upadł na kolana. Przez chwilę wahał się, jakby żałując swej
gwałtowności,
a później uniósł skrwawione ostrze nad ołtarzem i wspaniałym śmignięciem strącił
czarę wraz
z wypełniającym ją świętym eliksirem na posadzkę świątyni. – Popełniłem to dla
ciebie, Izydo –
powiedział i położywszy sztylet na ołtarzu uniósł ręce, a jego głos ponownie
odbił się echem
w świątyni. – Nikt oprócz ciebie, o najwspanialsza bogini, nie będzie posiadać
sekretów życia i te
sekrety na zawsze pozostaną twoje.
Za nim Anhotep, ściskając pierś skrwawionymi dłońmi i wciąż pozostając na
kolanach,
wyprostował się nieco. Na wpół oślepły, ze szklistymi już oczami, sięgnął po
sztylet leżący na
kamieniu, a potem wstał z wysiłkiem i uniósł go oburącz. Hatsek, odwrócony do
niego plecami,
z oczami utkwionymi w znikającym już z obramowania drzwi słonecznym dysku, nie
widział go.
Czubek ostrza wbił mu się więc między łopatki i przez płuco dotarł do serca.
Hatsek był martwy,
zanim jego zgięta cielesna powłoka zwinęła się u stóp zabójcy.
Anhotep spojrzał pod nogi. U stóp ołtarza, na marmurze splamionym krzepnącą
krwią,
niczym chłodna spokojna kałuża rozlewał się święty eliksir. Popatrzywszy nań
przez chwilę,
Anhotep rozejrzał się wokół z rozpaczą. Potem, dysząc urywanie i spazmatycznie,
podczołgał się
ku niszy w cieniu kolumny. Stał tam chryzmał, ów zdobiony, szklany flakonik, w
którym wcześniej
przyniósł do świątyni eliksir. Kapłan pochwycił go rękami śliskimi od krwi i
wrócił do ołtarza.
Padając boleśnie na kolana, oślepiony potem zalewającym mu oczy, zdołał z
powrotem zebrać
odrobinę płynu do niewielkiej buteleczki. Drżącymi palcami, rozmazując na szkle
własną krew,
wcisnął korek możliwie najsilniej. Następnie ostatnim, nadludzkim wysiłkiem
podciągnął się
w górę i umieściwszy buteleczkę w mrocznej głębi niszy między filarem a ścianą,
odwrócił się
i poczołgał ku światłu.
Zanim znaleziono go u wejścia do świętego miejsca, był już martwy od kilku
godzin.
Gdy ciała obydwu kapłanów zostały obmyte i zabalsamowane, odmówiono modlitwy za
ich
dusze, by na tamtym świecie służyli Pani Życia, gdyż zawiedli ją na tym.
Z rozkazu najwyższego kapłana obie mumie miały być złożone we wnętrzu świątyni
po
przeciwnych stronach ołtarza, a następnie opieczętowane tam na zawsze.
1
Niech nic nie powstrzyma mnie w moim osądzie; niech zniknie wszelki sprzeciw;
niech nic
nas nie rozdzieli w obliczu Tego, Który Strzeże Wagi.
KSIĘGA UMARŁYCH
Trzynaste stulecie przed naszą erą. Zabalsamowane ciała kapłanów zostają
ponownie
wniesione do świątyni w skalnej ścianie, gdzie niegdyś służyli bogom, i złożone
na spoczynek
w mrokach, w których umarli. Wąska smuga słońca wpada na chwilę do wnętrza
sanktuarium,
a potem, gdy ostatnia gliniana cegła trafia w otwór na wprost wejścia, światło
gaśnie i świątynia,
która teraz jest grobowcem, natychmiast pogrąża się w całkowitej ciemności.
Gdyby ktokolwiek
tam był, usłyszałby kilka stłumionych odgłosów wydawanych przy wygładzaniu gipsu
i odciskaniu
pieczęci. Potem zapada grobowa cisza.
Nic nie zakłóca snu umarłych. Oleje i żywice we wnętrzach ciał zaczynają
działać. Rozkład
zostaje powstrzymany.
Duchy kapłanów opuszczają swą ziemską powłokę i szukają bogów sądu. W sali za
bramami
zachodniego horyzontu Anubis, bóg śmierci, trzyma w dłoniach wagę, która
zadecyduje o ich
losie. Na jednej szali leży pióro Maat, bogini prawdy. Na drugiej spoczywa
ludzkie serce.
* * *
– Tym, czego naprawdę potrzebujesz, moja droga, są wakacje! Phyllis Shelley była
niską,
ruchliwą kobietą o wyraźnie kanciastej
twarzy, co podkreślały jeszcze prostokątne okulary w czerwonej oprawce. Modnie
ostrzyżone krótkie włosy odmładzały ją, odejmowały dwadzieścia lat od owych
osiemdziesięciu
ośmiu, do których niechętnie się przyznawała.
Trzymając tacę z filiżankami, skierowała się ku drzwiom, skłaniając Annę, by
podążyła za
nią z dzbankiem i talerzykiem trójkątnych placuszków z jęczmiennej mąki.
– Naturalnie masz rację. – Anna uśmiechnęła się z czułością, a gdy ciotka wyszła
na taras,
zatrzymała się w holu i przez kilka sekund przeglądała się w upstrzonym plamkami
lustrze
w złoconych ramach, patrząc badawczo na swoją zmęczoną, drobną twarz.
Ciemne włosy Anny związane były na karku barwną wstążką, która podkreślała
szarozielony
kolor jej oczu. Smukła, wysoka i obdarzona klasyczną urodą Anna wciąż miała
jędrne
i apetyczne ciało, ale po obu stronach jej ust rysowały się delikatne
zmarszczki, a „kurze łapki”
w kącikach oczu były głębsze niż powinny być u kobiety zaledwie
trzydziestokilkuletniej.
Westchnęła i skrzywiła się. Miała rację, że tu przyszła. Potrzebowała potężnej
dawki cioci
Phyllis.
Herbatka z jedyną żyjącą ciotką ojca była jedną z największych przyjemności jej
życia.
Leciwa dama pozostawała niestrudzenie młoda duchem. Ludzie określali ją mianem
nieugiętej.
Zachowała też jasność umysłu i miała cudowne poczucie humoru.
W swoim obecnym stanie, nieszczęśliwa, samotna i przygnębiona, w trzy miesiące
po
uprawomocnieniu się rozwodu, Anna potrzebowała kontaktu z kimś takim. I
rzeczywiście,
uśmiechnęła się do siebie, podążając za Phyllis na taras. Prawdopodobnie w ogóle
nie dzieje się
nic takiego, czemu nie zaradziłaby herbata z placuszkami i szczera rozmowa w
domu
w Laevenham.
Był piękny jesienny dzień, liście połyskiwały złotem i miedzią, jeżyny w
żywopłotach orgią
szkarłatu i czerni, a powietrze pachniało drzewnym dymem i łagodnym echem lata.
– Dobrze wyglądasz, Phyllis – rzekła Anna z uśmiechem, gdy usiadły przy okrągłym
stoliku.
Phyllis przyjęła to parsknięciem i uniesieniem brwi.
– ...jak na swój wiek, chciałaś powiedzieć. Dziękuję, Anno. Miewam się dobrze,
czego nie da
się powiedzieć o tobie, moja droga. Wyglądasz okropnie, jeśli wolno mi tak rzec.
– To były okropne miesiące – odpowiedziała Anna, ze smutkiem wzruszając
ramionami.
– Istotnie. Jednak spoglądanie wstecz nie ma sensu – odparła zdecydowanie
Phyllis. – Co
zamierzasz zrobić z resztą swojego życia, które nareszcie należy do ciebie?
– Chyba poszukam jakiejś pracy. – Anna znowu wzruszyła ramionami.
W chwili ciszy Phyllis napełniła herbatą dwie filiżanki. Podając jedną Annie,
podsunęła jej
również domowy placuszek i miseczkę śliwkowych konfitur, które wraz z
placuszkami nabyła na
lokalnym jarmarku. W swoim aktywnym życiu Phyllis Shelley nie miała czasu na
gotowanie
i szydełkowanie, co nieustannie powtarzała każdemu, kto miał śmiałość prosić ją,
by wsparła
własnymi produktami jakąś kościelną fetę, czy inną tego rodzaju imprezę, służącą
gromadzeniu
pieniędzy na cele dobroczynne.
– Trzeba żyć pełnią życia, Anno – powiedziała powoli, zlizując z palców
konfiturę. – Może
się okazać inne niż planowaliśmy, odmienne od naszych nadziei. Może nie być
przez cały czas
wyłącznie radosne, ale zawsze powinno być ekscytujące – mówiła z błyszczącymi
oczami. – Ty
zaś nie sprawiasz wrażenia osoby, która planuje coś ekscytującego.
Anna roześmiała się mimo woli.
– W tym momencie ekscytacja najwyraźniej zniknęła z mego życia. Jeśli w ogóle
kiedykolwiek w nim była. Zapadło długie milczenie.
Anna spuściła wzrok, spoglądając na położony w dole wąski ogród, okolony
kamiennym
murem. Na starych, omszałych cegłach, porośniętych szkarłatnym dzikim winem,
spał, z łebkiem
opartym na łapach, kot Phyllis, Jolly. Jesienne róże kwitły obficie, a pomiędzy
budynkami,
ciasno otaczającymi ogród ze wszystkich stron, wciąż było zwodniczo ciepło. Anna
poczuła na
sobie spojrzenie Phyllis i zagryzła wargi, widząc nagle samą siebie jej
krytycznymi oczami.
Wykończoną. Bezczynną. Bezużyteczną. Zgnębioną. Uosobienie porażki.
Phyllis zmrużyła oczy. Potrafiła też czytać w myślach.
– Użalanie się nad sobą nie robi na mnie wrażenia, Anno. I nigdy nie robiło.
Musisz się
pozbierać. Nigdy też nie lubiłam tego twojego męża. Twój ojciec był szalony,
pozwalając, byś
się z nim związała. Poślubiłaś Feliksa zbyt młodo. Nie wiedziałaś, co robisz.
Myślę również, że
szczęśliwie uniknęłaś nieszczęścia. Masz jeszcze mnóstwo czasu na nowe życie.
Jesteś młoda,
zdrowa i masz własne zęby.
Anna znowu się roześmiała.
– Jesteś dla mnie prawdziwym lekarstwem, Phyllis. Potrzebowałam kogoś, kto by
mnie
zwymyślał. Kłopot z tym, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć.
Rozwód był bardzo kulturalny. Żadnych niestosownych, gorszących kłótni, żadnego
spierania się o pieniądze, ruchomości czy nieruchomości. Feliks, dla spokoju
własnego sumienia,
zostawił jej dom. Wszak to on dopuścił się kłamstwa i porzucenia. Zresztą miał
już na oku inny
dom w elegantszej dzielnicy; dom, którego wnętrza miały być specjalnie
zaprojektowane i tak
doskonale umeblowane, by mógł w nim rozpocząć nowe życie; życie ze swą nową
kobietą
i dzieckiem.
Zycie Anny, tak nagle osamotnionej, stało się puste. Feliks był dla niej
wszystkim. Nawet jej
przyjaciele wcześniej byli przyjaciółmi Feliksa. Poświęcała się głównie
zabieganiu o Feliksa,
prowadzeniu kalendarza jego życia towarzyskiego i pilnowaniu, aby wszystko w
jego życiu
toczyło się gładko; zdawało jej się, że robi to całkiem dobrze. A może nie? Może
ujawniło to
w końcu jej własne wewnętrzne niezadowolenie?
Pobrali się w dwa tygodnie po ukończeniu przez Annę neofilologii. Feliks był od
niej
piętnaście lat starszy. Decyzja odłożenia ślubu do czasu ukończenia studiów
była, jak teraz
myślała Anna, jej ostatnią decyzją dotyczącą własnego życia. Feliks uważał, że
powinna je
porzucić w chwili, gdy poprosił ją o rękę.
– Niepotrzebne ci to całe wykształcenie – przekonywał. – Po co ci ono? Nigdy nie
będziesz
musiała pracować.
...ani zaprzątać swojej ślicznej główki czymkolwiek, co byłoby warte myślenia...
Te
protekcjonalne słowa, niewypowiedziane, ale dające się wywnioskować, coraz
częściej
rozbrzmiewały w świadomości Anny przez te wszystkie lata. Oszukiwała się, że nie
ma czasu na
nic innego, że to, co robi dla Feliksa, jest pracą. Niewątpliwie pełnoetatową. A
pensja? Och,
pensja była dobra. Bardzo dobra! Nie żałował jej niczego. Jej obowiązki były
jasno określone
i proste. W owych dniach feministycznych ambicji, niezależności i zdecydowania
ona miała być
ozdobą. Wyłożył jej to tak sprytnie, że nie uświadomiła sobie, o co chodzi.
Miała być dość
inteligentna, by prowadzić konwersację z przyjaciółmi Feliksa, ale nie aż tak,
by przyćmiewać
jego samego. Ponadto, wręcz po mistrzowsku, co zrozumiała później, skołował ją
tak, iż za rzecz
ogromnej wagi uznała organizowanie wszystkich sfer jego życia, których nie
organizowała
sekretarka. Aby zaś ten tryb życia przebiegał bez żadnych zakłóceń, dopiero po
eleganckim
weselu w Mayfair i miodowym miesiącu na Wyspach Dziewiczych jasno została
postawiona
kwestia dzieci. Miało ich nie być. Nigdy.
Anna miała swoje hobby: fotografię i uprawę ogrodu. Na obydwie te pasje pozwalał
jej
wydawać tyle pieniędzy, ile chciała, i nawet zachęcał ją do rozwijania tych
zainteresowań, gdy
nie kolidowały z jej obowiązkami. Obydwie te dziedziny stanowiły przede
wszystkim modne
tematy do rozmów i były stosunkowo nieszkodliwe, więc Anna zapełniała nimi luki
w swoim
życiu. W łączeniu owych zainteresowań okazała się tak dobra, że jej fotografie
ogrodu
zdobywały nagrody, dobrze się sprzedawały i dawały jej złudzenie, że robi ze
swoim życiem coś
pożytecznego.
Godziła się z jego okazjonalnymi „wpadkami”, zdumiewając się, jak mało się tym
przejmuje,
i podejrzewając, lecz nigdy nie przyznając, że dzieje się tak być może dlatego,
iż nie kocha go
tak bardzo, jak powinna. Nie miało to zresztą znaczenia. Nie pojawił się też
żaden inny
mężczyzna, który by ją pociągał. A może, zastanawiała się niekiedy, jest
odrobinę oziębła?
Lubiła seks z Feliksem, ale nie brakowało jej tych intymnych zbliżeń, gdy stały
się rzadsze.
Jednak wieść, że jego ostatnia przyjaciółka jest w ciąży, uderzyła w nią jak
grom. Tama, tak
długo powstrzymująca emocje Anny, pękła, a potok wściekłości, goryczy, poczucia
osamotnienia
i krzywdy przelał się nad jej głową falą, która równie mocno przeraziła ją samą,
jak i Feliksa. On
bowiem nie planował takiej zmiany w swoim życiu. Zamierzał prowadzić je tak jak
przedtem;
odwiedzając Shirley i utrzymując ją, a potem łożąc krocie na dziecko, ale nie
angażując się
zbytnio. Gwałtowne zauroczenie dzieckiem wstrząsnęło nim równie mocno, jak
zachwyciło
Shirley i zdruzgotało Annę. W niespełna kilka dni po przyjściu na świat dziecka,
Feliks
przeprowadził się do Shirley, a Anna skontaktowała się z adwokatem.
Po rozwodzie za obopólną zgodą przyjaciele Feliksa byli Annie zdumiewająco
pomocni,
prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że zdarzyło się coś nieoczekiwanego, i
szczerze jej
współczując, lecz gdy jeden po drugim telefonowali, by to współczucie wyrazić, a
potem
popadali w pełne zakłopotania milczenie, Anna uświadomiła sobie, że w
rzeczywistości ma
bardzo niewielu własnych przyjaciół i poczuła się całkowicie samotna. O dziwo,
przed
odłożeniem słuchawki wszyscy radzili jej, by wyjechała na wakacje.
A teraz Phyllis mówi jej to samo.
– Musisz zacząć od urlopu, droga Anno. Zmień otoczenie. Poznaj nowych ludzi.
Potem wróć
i sprzedaj dom, który jest dla ciebie więzieniem.
– Ależ, Phyllis...
– Nie, Anno. Nie dyskutuj, moja droga. No cóż, może o domu, ale nie urlopie.
Feliks zwykł
zabierać cię w różne miejsca, gdzie nie robiłaś nic innego prócz siedzenia nad
basenem
i przysłuchiwania się jego handlowym rozmowom. Musisz pojechać w jakieś
ekscytujące
miejsce. Na przykład do Egiptu.
– Do Egiptu?! – Anna poczuła, że ziemia kołysze się jej pod stopami. – Dlaczego
do Egiptu?
– Bo kiedy byłaś małą dziewczynką, przez cały czas mówiłaś o Egipcie. Miałaś
książki o tym
kraju. Rysowałaś piramidy, wielbłądy i ibisy, a ilekroć się spotykałyśmy,
zadręczałaś mnie, abym
ci opowiadała o Luizie.
Anna skinęła głową.
– To dziwne. Masz rację. Nie myślałam o niej od lat.
– Czas zatem, abyś to zrobiła. Jakże łatwo zapomnieć o marzeniach z dzieciństwa.
Czasami
myślę, że ludzie wręcz oczekują takiego zapomnienia, rezygnując za wszystkiego,
co mogłoby
uczynić ich życie ciekawym. Sądzę, że powinnaś tam pojechać i obejrzeć wszystkie
miejsca,
które widziała Luiza. Wiesz, kiedy dziesięć lat temu opublikowano kilka jej
szkicowników, mnie
samą kusiło, żeby tam pojechać. Pomagałam twojemu ojcu wybierać te szkice i
pracowałam
z wydawcą nad podpisami i zachowanym tekstem. Jakże chciałam to obejrzeć! I być
może
pewnego dnia jeszcze to zrobię.
Uśmiechnęła się z błyskiem w oczach i Anna pomyślała, że całkiem możliwe, iż
leciwa dama
tego dokona.
– Twoja praprababcia była zdumiewającą kobietą – mówiła dalej Phyllis. –
Zdumiewającą,
odważną i bardzo utalentowaną.
Tak jak ty. W przeciwieństwie do mnie. Nie mówiąc tego głośno, Anna zagryzła
wargi
i marszcząc brwi, zastanawiała się nad słowami Phyllis, świadoma, że okrągłe
oczy leciwej damy
wpatrują się w nią badawczo.
– No więc?
Anna uśmiechnęła się.
– To bardzo kuszące.
– Kuszące?! To rewelacyjny pomysł!
– Rzeczywiście, kilkakrotnie sugerowałam niegdyś Feliksowi, abyśmy pojechali do
Egiptu,
ale nie był tym zainteresowany. – Anna urwała, uświadamiając sobie, że coś się w
niej poruszyło.
Dlaczegóżby nie? – No cóż, myślę, że mogłabym skorzystać z twojej rady.
Właściwie nie mam
nic pilnego w planie.
Phyllis oparła się wygodnie w fotelu i zamykając oczy, obróciła ku słońcu twarz,
na której
przez moment zaigrał figlarny uśmieszek.
– To dobrze. Więc postanowione – podsumowała krótko i po chwili milczenia
podjęła: – Jest
wprost niebiańsko! Nie ma przyjemniejszej pory roku niż jesień. Październik to
mój ulubiony
miesiąc. – Otworzyła oczy i badawczo studiowała twarz Anny. – Rozmawiałaś już z
ojcem?
Anna potrząsnęła przecząco głową.
– Nie telefonuje do mnie od czasu rozwodu. Nie sądzę, by kiedykolwiek mi
wybaczył.
– Od czasu rozstania z Feliksem?
– Był taki dumny, mając Feliksa za zięcia. – Anna nie zdołała ukryć goryczy w
głosie. –
Feliks był dla niego synem, którego nigdy nie miał.
– Głupiec... – westchnęła Phyllis. – Od śmierci twojej matki staje się coraz
bardziej
niemożliwy, a przecież minęło już przeszło dziesięć lat. Nie pozwól, by cię to
zbytnio wytrącało
z równowagi, kochanie. On dojdzie do siebie. Jesteś warta dziesięciu synów,
jakich mógłby mieć,
i twój ojciec pewnego dnia to zrozumie. Zapewniam cię.
Anna spojrzała w dal, z całej siły koncentrując się na szkarłatnej winorośli,
pnącej się po
murze na skraju tarasu. Nie zamierzała płakać. Powinna się już była przyzwyczaić
do nieczułości
ojca i jego rażącego braku zainteresowania nią – jedynym dzieckiem. Westchnęła
głęboko
i przeniosła wzrok na kamienne płyty u swoich stóp. Stare mchy dawno wyschnięte
na białą
skorupę tworzyły na kamieniu kręgi i zwoje. Nagle Anna zorientowała się, że
Phyllis wstała.
Podniósłszy wzrok, patrzyła, jak ciotka znika w drzwiach domu. Potem sięgnęła po
chusteczkę
i pospiesznie otarła oczy.
Phyllis wróciła po dwóch minutach.
– Mam tu coś, co cię zainteresuje. – Usiadła i nie patrząc na Annę, położyła
przed nią na
stole jakąś paczkę. – Kiedy przeglądałam dokumenty i szkicowniki Luizy, nie
miałam nadziei na
znalezienie czegoś osobistego. Jeśli w ogóle istniały jakieś listy, to zapewne
je zniszczyła. Przed
kilkoma miesiącami postanowiłam oddać do renowacji stary sekretarzyk. Okropnie
wybrzuszył
się fornir – wyjaśniła. – Konserwator odkrył, że jedna z szuflad ma podwójne
dno, a wewnątrz
znalazł właśnie to – wskazała leżący przed Anną pakiet.
– Co to jest?
– Pamiętnik Luizy.
– Naprawdę? – Spoglądając na ów pakiet, Anna poczuła nagły przypływ emocji. –
Ależ on
musi być niewiarygodnie cenny!
– Mam nadzieję. I ciekawy!
– Czytałaś go?
Phyllis wzruszyła ramionami.
– Rzuciłam okiem, ale pismo jest bardzo niewyraźne, a ja nie mam już tak dobrego
wzroku
jak niegdyś. Myślę, Anno, że powinnaś przeczytać ten pamiętnik. Luiza opowiada w
nim
o miesiącach, które spędziła w Egipcie. Sądzę też, że powinnaś zatelefonować do
ojca. Zycie jest
zbyt krótkie na dąsy. Powiedz mu, że jest idiotą. Możesz też powiedzieć, że ja
również tak myślę.
Kiedy wreszcie nadeszła pora wyjazdu, Anna położyła pamiętnik na tylnym
siedzeniu
samochodu. Ostatnie promienie purpurowego słońca gasły, gdy wsiadła do auta i
sięgając do
stacyjki, podniosła wzrok ku ciotce.
– Dziękuję ci, że jesteś. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Phyllis
potrząsnęła głową
z udawaną złością.
– Wiesz przecież, że tak naprawdę poradziłabyś sobie bardzo dobrze. Zadzwoń
wieczorem
do Edwarda. Obiecujesz?
– Zastanowię się nad tym.
Zastanowiła się. W długim sznurze samochodów wracających do Londynu po
słonecznym
weekendzie miała dużo czasu, by rozważyć radę Phyllis i przeanalizować własną
sytuację. Miała
trzydzieści pięć lat. Przez czternaście była zamężna. Nigdy nie pracowała
zawodowo i była
bezdzietna. Uciekała pamięcią od tego ostatniego wspomnienia. Jeszcze nie mogła
uporać się
z myślą o Feliksie jako ojcu dziecka innej kobiety. Miała niewielu przyjaciół,
jak wydawało jej
się w tej chwili, i ojca, który nią pogardzał, a przed sobą – przerażającą
perspektywę pustki. Po
„stronie plusów” były Phyllis i pasja fotograficzna Anny. No i ogród oraz –
cokolwiek
powiedziałaby ciotka – dom.
Jednym z powodów, dla którego Feliks zostawił jej dom, był ogród. Duży jak na
posiadłość
londyńską, choć na pierwszy rzut oka wąski i prostokątny. Zaprojektowany z pewną
fantazją
w osiemnastym wieku, ogród skręcał na tyłach dwóch sąsiednich domów o małych
ogrodach,
dzięki czemu zyskiwał dodatkową powierzchnię. Ten ogród był namiętnością Anny.
Feliks, o ile
wiedziała, nigdy nawet nie doszedł do jego końca. Ogród obchodził go jedynie
jako miejsce,
gdzie można było podejmować gości i urządzać niedzielne herbatki. Jedyny obszar
jego
zainteresowania stanowił taras z jaśminami i różami oraz terakotowymi donicami
ziół. Wijące się
ścieżki, porośnięte pnączami mury oraz liczne rabaty o starannie zaplanowanych
kolorach
i dyskretnie rozstawione rzeźby, przywożone z wypraw do prowincjonalnych
antykwariatów,
były wyłącznie królestwem Anny.
Uderzyło ją, kiedy w oświadczeniu rozwodowym Feliks wspomniał o ogrodzie.
Oświadczył,
że zasłużyła na ów ogród całą swoją pracą. Była to najmilsza rzecz, jaką
kiedykolwiek
powiedział na ten temat.
– Tatusiu, czy możemy porozmawiać?
Przez dziesięć minut siedziała obok telefonu w sypialni, zanim podniosła
słuchawkę
i wystukała numer.
– Nie wydaje mi się, Anno, abyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia –
odpowiedział ojciec
po chwili milczenia.
Zagryzła wargi.
– A o tym, że może jestem nieszczęśliwa, samotna i bardzo cię potrzebuję?
– Nie sądzę, abyś mnie potrzebowała. – Głos po drugiej stronie był zimny. –
Przecież nie
potrzebowałaś mojej rady w sprawie rozwodu.
– Twojej rady?! – Jak zwykle poczuła gniew, niedowierzanie i oburzenie, a w
końcu
bezsilność. – Dlaczego powinnam zasięgać twojej rady?
– Byłoby to uprzejme.
Anna zamknęła oczy i zaczęła liczyć do dziesięciu. Zawsze było właśnie tak. Inni
rodzice
potrafili okazywać miłość, współczucie, czy choćby gniew. Jej ojciec był oschły
i obojętny.
Westchnęła.
– Przykro mi. Przypuszczam, że byłam zbyt mocno zraniona. Wszystko stało się tak
nagle.
– To w ogóle nie powinno się stać, Anno. Ty i Feliks mogliście jakoś dojść do
porozumienia.
Gdybyś skonsultowała się ze mną, mógłbym z nim porozmawiać...
– Nie. Nie, tatusiu. Przykro mi, ale nie moglibyśmy dojść do porozumienia. Nasze
małżeństwo jest skończone. I to jest nasza decyzja, niczyja inna. Skoro czujesz
się w jakiś sposób
zlekceważony, jest mi przykro. Nie było to zamierzone. Jeśli sobie przypominasz,
wciąż cię
informowałam, codziennie. – Cierpliwość Anny się kończyła.
– Nie oczekuję informowania, Anno, lecz konsultowania się ze mną. Jestem twoim
ojcem...
– A ja jestem dorosłą kobietą, tatusiu!
– Ale pozwól sobie powiedzieć, że nie zachowujesz się jak dorosła kobieta.
Anna z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Wszystko w niej kipiało i niemal płakała ze
złości.
Wstała, podeszła do toaletki i przystanęła, patrząc na nią niewidzącym wzrokiem.
Był to
mały georgiański sekretarzyk, który przystosowano do obecnej funkcji, dodając
owalne lustro
oraz rozkładając na blacie kosmetyki, szczotki i biżuterię. Spoglądając nagle na
swoje odbicie,
Anna jęknęła z furią. Miał rację. Nie zachowuje się jak dorosła kobieta.
Zachowuje się tak jak się
czuje; jak porzucone dziecko.
Sięgnęła po małą buteleczkę stojącą obok lustra i zapatrzyła się w nią z żalem.
Dziesięciocentymetrowy flakonik na wonności wykonany był z granatowego
nieprzezroczystego
szkła i ozdobiony wyraźnym ornamentem, jego zatyczkę zaś stanowiła wciśnięta
woskowa
pieczęć. Anna dostała go od Phyllis, gdy w dzieciństwie ogromnie jej się
spodobał, i od tej pory
zawsze miała go przy sobie.
– Dbaj o niego, Anno – powiedziała wtedy ciotka. – Pochodzi ze starożytnego
Egiptu i jest
bardzo, bardzo stary.
Egipt...
Anna obracała w dłoni ów cenny przedmiot i oglądała go z uwagą. Feliks,
oczywiście, zlecił
niegdyś wycenę tej buteleczki, ale antykwariusz odniósł się do niej nader
pogardliwie.
– Przykro mi, że cię rozczarowuję, droga Anno, ale prawdopodobnie pochodzi ona z
jakiegoś
dziewiętnastowiecznego bazaru. Pierwszych turystów zawsze namawiano na kupno tak
zwanych
dzieł sztuki. A to nawet nie wygląda na egipskie – powiedział Feliks, wręczając
jej buteleczkę
z lekkim parsknięciem, jak gdyby nawet jej dotknięcie uwłaczało zarówno jemu
samemu, jak
i jego reputacji znawcy antyków.
Wspominając ten moment, Anna uśmiechnęła się ze znużeniem. Przynajmniej nie
musiała
już znosić pretensjonalnych znajomych Feliksa, udających, że są tacy mądrzy, i
pozwalających
sobie traktować ją protekcjonalnie jak dekoracyjną błahostkę, którą Feliks
znalazł na jakimś
bazarze.
Z westchnieniem odstawiła flakonik i ponownie spojrzała w lustro. Była znużona,
przygnębiona i zniechęcona. Phyllis jak zwykle miała rację. Potrzebuje wakacji.
– Czy była już pani kiedyś w Egipcie?
Dlaczego nie pomyślała o tym w chwili, gdy prosiła o miejsce przy oknie? Pięć
godzin
w pułapce przymusowej rozmowy z kimś, kogo przeznaczenie uczyniło jej sąsiadem!
I nie ma
dokąd uciec!
Minęły niemal cztery miesiące od owego wspaniałego jesiennego dnia w Suffolk,
ale teraz
nareszcie była w drodze. Na zewnątrz personel naziemny lotniska Gatwick
dopełniał ostatnich
kontroli przy załadunku bagaży na pokład samolotu i usuwał lód z jego skrzydeł,
przygotowując
maszynę do startu. Zacinający deszcz ze śniegiem omiatał całe lotnisko i smagał
twarze
mężczyzn zgromadzonych wokół samolotu, nadając im chorobliwie siny kolor.
Anna nie podniosła wzroku znad przewodnika.
– Nie, nie byłam – odparła, starając się, by zabrzmiało to zniechęcająco, ale
uprzejmie.
– Ja również tam nie byłem.
Poczuła na sobie spojrzenie sąsiada, który jednak nie powiedział nic więcej,
tylko sięgnął do
podręcznej torby stojącej u jego stóp po własną lekturę. Trzecie miejsce,
najbliżej przejścia, było
jeszcze puste, gdy samolot zadygotał, a przyspieszenie wcisnęło pasażerów w
fotele. Anna
zaryzykowała szybkie spojrzenie w lewo. Czterdziestolatek, jasne włosy,
regularne rysy, długie
rzęsy wyraźnie widoczne, gdy opuścił je nad jakąś dobrze już podniszczoną
książką. Nagle
zrobiło jej się przykro, że była tak szorstka. Miała jednak mnóstwo czasu, żeby
to naprawić,
gdyby chciała tak postąpić. Obok niego jakiś starszy pan w golfie wcisnął się na
trzecie miejsce
w rzędzie foteli. Ukłonił się najpierw Annie, potem sąsiadowi, i sięgnął po plik
gazet.
Z uśmiechem spostrzegła, że nowy pasażer zdecydowanie wsunął „Church Times” pod
egzemplarz „The Sun”.
Tego ranka, gdy zamknęła frontowe drzwi i ruszyła z walizką do czekającej
taksówki, omal
nie zawiodły jej nerwy. Spokojne o wczesnym poranku ulice pobielił gruby, lutowy
szron,
a światło przedświtu było dziwnie bezbarwne i przygnębiające. Całe zdecydowanie
Anny
osłabło. Gdyby przed domem nie czekał taksówkarz, aby zawieść ją na Victoria
Station, gdzie
miała złapać pociąg na lotnisko, wróciłaby do pustego domu, na zawsze zapomniała
o Egipcie
i wpakowałaby się do łóżka, naciągając kołdrę na głowę.
W samolocie było gorąco i duszno, więc rozbolała ją głowa. Nie mogła się ruszyć
i czuła, że
ramię sąsiada mocno wbija się w jej rękę. Poza skinieniem głową oraz
półuśmiechem pierwszym,
gdy podniosła wzrok, sięgając po tacę i kolejnym, kiedy podawano drinki – nie
powiedział do
niej nic więcej i to milczenie zaczynało jej ciążyć. Nie tęskniła do jakiejś
ożywionej konwersacji
i właściwie jeszcze przed chwilą wręcz się jej obawiała, ale uznała, że jakaś
zdawkowa wymiana
zdań dla rozluźnienia atmosfery byłaby przyjemną odmianą. Szum silników był
dokuczliwy,
a kiedy zamknęła oczy, zdawał się narastać z każdą minutą. Nie chcąc oglądać
filmu, nie
nałożyła słuchawek. On postąpił tak samo. O ile mogła dostrzec, po prostu
podrzemywał
z książką rozłożoną na kolanach. Pierwszy przewodnik ustąpił miejsca następnemu,
ale
mężczyzna przejrzał go pobieżnie i ze znużeniem przetarłszy dłońmi twarz, zapadł
chyba
w głęboki sen.
Spoglądając przez okno. Anna zobaczyła gdzieś daleko w dole nikły cień samolotu
tańczący
na intensywnie błękitnych falach ogrzanego słońcem Morza Śródziemnego.
Zaryzykowała drugie
spojrzenie na twarz sąsiada. Rozluźniona snem, była mniej pociągająca niż wtedy,
gdy nie spał.
Żłobiły ją głębokie pionowe bruzdy, usta były znieruchomiałe i posępne, a na
regularnych rysach
kładł się jakiś ciężar. Anna wróciła do swojej książki, zazdroszcząc sąsiadowi
umiejętności
szybkiego zasypiania. Mieli przed sobą jeszcze dwie lub trzy godziny lotu i jej
mięśnie domagały
się zmiany pozycji.
Sięgając ku znajdującym się nad ich głowami przełącznikom klimatyzatorów, by
wpuścić
trochę chłodniejszego powietrza, uświadomiła sobie nagle, że sąsiad otworzył
oczy i uważnie ją
obserwuje. Uśmiechnął się, więc odpowiedziała mu lekkim grymasem, który miał
oznaczać
ostrożną sympatię. Już miała pospieszyć z jakąś grzecznościową uwagą, gdy sąsiad
znów
odwrócił wzrok i zamknął oczy.
Wzruszywszy ramionami, sięgnęła do stojącej u swych stóp torby i wyjęła z niej
pamiętnik
Luizy. Zachowała sobie tę lekturę na podróż. Prawdopodobnie właśnie teraz
nadeszła chwila, by
ją rozpocząć.
Papier oprawnego w skórę zeszytu był gruby, wytarty na brzegach i w wielu
miejscach
pokryty rudymi plamami. Anna ostrożnie pochyliła się nad pierwszą stroną,
zapisaną ozdobnym
pochyłym pismem, i zaczęła czytać.
15 lutego 1866 roku. Tak więc statek dotarł do Luksoru i tu opuszczam
towarzyszki
mej dotychczasowej podróży, aby dołączyć do państwa Forresterów. Jutro rano moje
kufry zostaną przeniesione na pokład „Ibisa”, który – jak widzę – zacumowany
jest
nieopodal. Na jego pokładach pusto, nie widać nawet załogi. Statek wydaje się
opuszczony. Jakież to będzie wspaniałe: mieć w końcu trochę prywatności,
szczególnie po nieustannej paplaninie Izabelli i Arabelli, z którymi musiałam
dzielić
kabinę przez wszystkie tygodnie podróży z Kairu. Posyłam z nimi z powrotem tekę
szkiców oraz akwarel i mam nadzieję możliwie najszybciej rozpocząć nową serię
rysunków z Doliny Królów. Konsul brytyjski obiecał mi dragomana-przewodnika,
państwo Forresterowie zaś wyglądają mi na uprzejmą starszą parę, która chętnie
pozwoli mi podróżować ze sobą i nie będzie nadmiernie ingerować w moje
malowanie. Panujący w dzień upał, który początkowo poprawił mi nastrój po
długiej
podróży, tutaj staje się silniejszy, ale noce są kojąco chłodne. Bardzo pragnę
móc
zobaczyć więcej pustyni. Nerwowe podniecenie moich towarzyszek sprawiało, że
w czasie rejsu nie miałam ochoty oddalać się bardziej od statku, ale już nie
mogę się
doczekać rozpoczęcia swoich odkryć...
Anna w zamyśleniu podniosła wzrok. Nigdy nie widziała pustyni. Nie była też w
Afryce ani
na Środkowym Wschodzie. Nie móc zwiedzać z powodu zbytniego zdenerwowania
towarzyszek
podróży... Z przykrością uprzytomniła sobie, że ona też nigdy nie miała czasu
ani możliwości
dokładnego zwiedzenia miejsc, po których niegdyś podróżowała z Feliksem.
Usadowiła się
wygodniej w fotelu i wróciła do pamiętnika.
* * *
– Luizo, kochanie, sir John Forrester już jest. – Arabella w pianie białych
koronek i lekko
wyplamionego batystu zapukała do małej kabiny. – Przybywa, żeby zabrać cię na
swój jacht.
Nie na jacht, Arabello. To się nazywa dehabija. – Luiza była ubrana i gotowa do
podróży,
a jej przybory malarskie starannie związane z resztą bagaży i kufrem czekały na
pokładzie. Teraz
poprawiła więc tylko czarny słomkowy kapelusz z szerokim rondem i sięgnęła na
koję po mały
sakwojaż. – Przyjdziesz mnie pożegnać?
– Oczywiście! – zachichotała Arabella. – Jesteś taka odważna, Luizo. Nie
potrafię sobie
nawet wyobrazić, jak przerażająca będzie reszta tej wyprawy.
– Wcale nie będzie przerażająca, lecz nadzwyczaj interesująca – cierpko
odpowiedziała
Luiza, po czym zebrawszy ręką szeleszczące spódnice, wspięła się po schodach na
pokład prosto
w oślepiające słońce.
Sir John Forrester był wysokim i chudym jak szkielet mężczyzną, dobiegającym
siedemdziesiątki. Odziany w grubą tweedową marynarkę, pumpy i trzewiki,
trzymając w dłoni
biały tropikalny hełm stanowiący jego jedyne ustępstwo wobec klimatu, obrócił
się ku Luizie,
żeby ją powitać.
– Pani Luiza Shelley? Jakże mi miło – rzekł.
Jego ukłon był kurtuazyjny, a oczy pod krzaczastymi, siwymi brwiami lśniąco
błękitne
i przenikliwe. Przywitał też jej towarzyszki, a potem polecił przybyłym wraz z
nim dwóm
ciemnoskórym Nubijczykom, żeby przenieśli bagaż Luizy na felukę, kołyszącą się
obok
parowca.
Teraz, gdy nadszedł wreszcie ten moment, Luiza poczuła lekkie zdenerwowanie.
Uścisnęła
dłonie wszystkim, którzy byli jej towarzyszami przez kilka ostatnich tygodni,
skinęła głową
załodze, wręczyła napiwki służącym i w końcu skierowała się ku małej łodzi,
która miała ją
przewieźć na pokład „Ibisa”.
– Niewielka próba schodzenia po drabinie, moja droga. – Sir John podał jej rękę.
– Kiedy
znajdziesz się na dole, usiądź, gdzie chcesz. Tam! – Palec wskazujący starszego
pana wyraźnie
przeczył zapraszającym słowom.
Luiza ciasno owinęła się spódnicami, unosząc je tak wysoko, jak zdołała się
ośmielić,
i wysunęła ku drabinie mały brązowy bucik. Z dołu jakaś czarna dłoń chwyciła ją
za kostkę
i skierowała stopę na pierwszy szczebel. Luiza zagryzła wargę, zwalczając chęć
kopnięcia
człowieka, który pozwolił sobie na taką bezpośredniość, i szybko zeszła do łodzi
z trzepoczącym
żaglem.
Osunęła się na miejsce, które wskazał jej sir John, i została powitana ukłonami
i uśmiechami
dwóch egipskich wioślarzy. Sir John podążył za nią i już po chwili łódź
zmierzała przez mętną
wodę w stronę „Ibisa”. Arabella, z twarzą ocienioną różową parasolką, stała na
pokładzie
i machała ku znikającym plecom Luizy.
„Ibis”, do którego płynęli, był jednym z owych pełnych gracji prywatnych
statków, które
kursowały w górę i w dół Nilu. Poruszał się dzięki dwóm wspaniałym łacińskim
żaglom,
a sterowany był z tyłu przez ogromną dźwignię, sięgającą do głównego pokładu
kabinowego. To
eleganckie miejsce obejmowało, jak Luiza szybko odkryła, kabiny przeznaczone dla
niej oraz dla
państwa Forresterów i pokojówki lady Forrester, a także salon z licznymi
otomankami i wielkim
biurkiem oraz kwatery załogi, składającej się z kapitana i ośmiu majtków. Na
pokładzie można
było siedzieć, a nawet jeść na powietrzu, gdyby pasażerowie mieli na to ochotę.
Jeden
z członków załogi był wybornym, utalentowanym kucharzem.
Tym razem Luiza miała kabinę wyłącznie dla siebie. Rozejrzała się wokół i serce
zabiło jej
z zachwytu. Po ciemnych, drewnianych boazeriach i brązowych okuciach parowca, ta
kabina,
choć niewielka, była bardzo pogodna. Wąską koję pokrywała barwna tkanina, na
podłodze leżał
dywan, piękne – błękitne i seledynowe – story osłaniały okna, a miednica i
dzbanek wykonane
były z jakiegoś kutego metalu, który wyglądał jak złoto.
Zdjąwszy kapelusz, Luiza rzuciła go na koję i rozglądała się wokół z
zadowoleniem.
Z pokładu nad jej głową dochodził tupot bosych stóp oraz skrzypienie masztów i
olinowania.
Nigdzie nie było lady Forrester.
– Jest niedysponowana, moja droga. Przyłączy się do nas przy kolacji –
powiedział
wymijająco sir John, pokazując Luizie kabinę. – Popłyniemy możliwie
najwcześniej. Niedaleko.
Zacumujemy po drugiej stronie rzeki, więc możesz jutro wyruszyć do doliny.
Hassan będzie
twoim dragomanem, to znaczy przewodnikiem i tłumaczem. Porządny gość. Bardzo
ceniony,
a przy tym godny zaufania. I tani – uśmiechnął się chytrze. – Będziesz musiała
korzystać z usług
Jane Treece, pokojówki lady Forrester. Zaraz ją tutaj przyślę. Pomoże ci się
rozgościć.
Po chwili w kabinie zjawiła się kobieta około czterdziestu pięciu lat, w czarnej
sukni,
z włosami surowo upiętymi pod czepkiem i cerą, która pod okrutnym słońcem
pokryła się
piegami i pofałdowała w gęstą mapę zmarszczek i plam.
– Dobry wieczór, pani Shelley – powiedziała głębokim, kulturalnym głosem. – Sir
John
prosił, abym w czasie pani pobytu na jego statku była pani pokojówką i
przyzwoitką.
Luiza z trudem ukryła niezadowolenie. Miała nadzieję, że będzie wolna od takich
ograniczeń
konwenansu, chociaż uważała, że byłoby dobrze mieć kogoś, kto rozpakuje i
rozwiesi jej suknie,
wyprasuje bieliznę i halki oraz rozłoży grzebienie i szczotki do włosów.
Szkicowników, pudła
z cennymi wodnymi farbami firmy „Winsor i Newton” ani pędzli nie pozwoliłaby
dotknąć
nikomu. Ustawiła je na małym stoliku pod eleganckim oknem z witrażowymi
okiennicami.
Odwracając się, ujrzała wieczorową suknię, na której Jane Treece wygładziła już
zagniecenia
i właśnie przed nią rozłożyła. Nadzieja, że będzie mogła porzucić gorset, halki
oraz oficjalną
czerń, której wymagała żałoba, i nosić kojąco chłodne, miękko opływające suknie
uszyte przed
wieloma miesiącami w Londynie przez jej przyjaciółkę Janey Morris, zaczynała
słabnąć.
– Przypuszczałam, że na tak małym statku będzie bardziej... zwyczajnie –
powiedziała
ostrożnie. – I choć to nader uprzejme, iż pan Forrester o tym pomyślał, sądzę,
że jako wdowa
chyba nie potrzebuję przyzwoitki.
– W rzeczy samej – odparła pokojówka, a w jej słowach pobrzmiewało zaskoczenie,
szyderstwo i taka wyższość, że Luiza nie miała cienia wątpliwości, iż jej
przypuszczenia zostały
bardzo źle osądzone. – Sir John i lady Forrester zachowują wszelkie formy na
„Ibisie”,
zapewniam panią, pani Shelley. Nie wątpię, że kiedy opuści pani jego pokład, by
oglądać te
pogańskie świątynie, trudniej będzie zachować owe subtelności, i tu muszę
wyjaśnić, że nie
jestem przygotowana, by towarzyszyć pani w tych wyprawach, ale na jachcie
zarówno
kamerdyner sir Johna, Jack, jak i ja jesteśmy po to, by wszystko toczyło się
równie doskonale jak
w domu, w londyńskiej dzielnicy Belgravia.
Luiza zagryzła wargi, by ukryć mimowolny uśmiech. Starając się wyglądać
odpowiednio
statecznie, pozwoliła, by pokojówka ubrała ją w czarną jedwabną suknię, a potem
upięła włosy
w luźne sploty i loki pod czarną koronkową woalką. Bez ciężaru noszonego
zazwyczaj koka było
jej przynajmniej chłodniej, a wiadomość, że Jane Treece nie pojedzie z nią do
Doliny Grobów,
ogromnie Luizę ucieszyła.
Główny salon na „Ibisie” okazał się równie egzotyczny jak kabina Luizy, ale
srebra
i porcelana na stole były angielskie. Samo jedzenie natomiast było egipskie i...
zachwycające.
Luiza jadła z przyjemnością, starając się wyjaśnić państwu Forresterom, dlaczego
chce malować
egipskie pejzaże. Lady Augusta Forrester, wyłoniwszy się ze swych apartamentów,
wyglądała
tak elegancko i spokojnie, jakby podejmowała gości w londyńskim domu. Ta
sześćdziesięcioletnia, drobna, siwowłosa kobieta o ogromnych oczach zdołała
zachować
subtelność rysów i urok, który czynił ją atrakcyjną od pierwszej chwili, choć
jej horyzonty
myślowe, jak szybko zorientowała się Luiza, były bardzo wąskie.
– Kiedy umarł pan Shelley – wyjaśniła państwu Forresterom, gdy zjedli – poczułam
się
zagubiona...
Czyż w ogóle zdołałaby opowiedzieć, jak zagubiona była bez ukochanego George’a?
Zaraziła się tą samą febrą, która zabiła jej męża, i choć doszła do siebie, była
jednak zbyt słaba
i apatyczna, by zajmować się dwoma krzepkimi i hałaśliwymi synami. Chłopcy
zamieszkali więc
z matką George’a, Luiza zaś dała się w końcu przekonać, że kilka miesięcy w
gorącym klimacie
przywróci jej zdrowie. Oboje z George’em planowali niegdyś, iż pewnego dnia
pojadą do Egiptu.
To właśnie George raczył ją opowieściami o odkryciach dokonywanych w piaskach
pustyni i to
George obiecał jej, że kiedyś tam pojadą i będzie mogła malować świątynie i
grobowce. Nieco
niekonwencjonalny dom, jaki prowadzili, dom pełen śmiechu i rozmów, dom, do
którego
wiecznie wpadali malarze, pisarze i podróżnicy, rozpadł się wraz z atakiem
choroby. Przyjechała
matka George’a, pielęgnowała ich oboje, zabrała dzieci, zwolniła połowę służby,
zastępując ją
własną, i pozostawiła Luizę załamaną.
Przenosząc spojrzenie z sir Johna na jego małżonkę, Luiza zobaczyła, że lady
Augusta już jej
nie słucha, ale wzmianka o siostrzeńcu Edwardzie wyrwała ją ze snu na jawie.
Przez kilka minut
siedziała z pięknymi czarnymi oczami utkwionymi w twarzy Luizy, która opisywała,
jak ją
uratował, zaaranżował podróż, zarezerwował miejsce na parowcu z Kairu i
przekonał wuja oraz
ciocię, aby zabrali ją na zwiedzanie wykopalisk. Bez jego pomocy byłaby
zdruzgotana.
Jednak wujostwo Edwarda nie byli tak niekonwencjonalni jak ich siostrzeniec i
Luiza
przekonywała się z każdą minutą, że jej marzenia o wypełnionej rozmowami i
śmiechem wesołej
wyprawie, o jakiej tak często rozmawiała z George’em, były dalekie od tego, co
wyobrażali sobie
państwo Forrester.
* * *
Anna podniosła wzrok. Jej sąsiad chyba spał. Nad oparciem siedzenia przed sobą
mogła
oglądać film, którego akcją reszta pasażerów była najwyraźniej pochłonięta.
Ostrożnie
spróbowała się wyprostować i zastanawiała się, jak długo wytrzyma, zanim będzie
musiała
poprosić sąsi