Barbara Erskine Szepty pustyni (Whispers In the Sand) Przekład Ewa Pankiewicz BIAŁY FLAMING PROGRAM WYCIECZKI (Uwaga: Kolejność poszczególnych punktów może ulec zmianie bez wcześniejszego uprzedzenia). 1 DZIEŃ: przylot (po południu) kolacja na pokładzie 2 DZIEŃ: zwiedzanie Doliny Królów w nocy rejs do Edfu 3 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Edfu po południu: wycieczka do Kom Ombo 4 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni w Kom Ombo po południu: rejs do Asuanu 5 DZIEŃ: przed południem: Niedokończony Obelisk po południu: Wyspa Kitchnera 6 DZIEŃ: przed południem: bazar w Asuanie południe: aperitif w The Old Cataract Hotel po południu: zwiedzanie Wielkiej Tamy Asuańskiej 7 DZIEŃ: przed południem: przejażdżka feluką po Nilu po południu: czas wolny 8-9 DZIEŃ: fakultatywnie: dwudniowy wyjazd do Abu Simbel (o godz. 4.00 rano) 10 DZIEŃ: powrót późnym popołudniem wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni na wyspie File 11 DZIEŃ: przed południem: zwiedzanie świątyni na wyspie File. Rejs do Esny po południu: świątynia w Esnie. Rejs do Luksoru 12 DZIEŃ: przed południem: świątynia w Karnaku po południu: świątynia w Luksorze wieczorem: „Bankiet Paszy” 13 DZIEŃ: przed południem: muzeum w Luksorze i bazar po południu: Muzeum Papirusów, wieczorem: widowisko „Światło i dźwięk” w świątyni w Karnaku 14 DZIEŃ: powrót do Anglii (Uwaga: Wieczorami w sali klubowej odbywają się projekcje filmowe i dyskusje na różne tematy dotyczące starożytnego i współczesnego Egiptu). Jest niemal pewne, że pierwsze naczynia szklane produkowano w Egipcie w czasach XVIII dynastii, zwłaszcza w okresie panowania Amenhotepa II (1448-1420 p.n.e.). Naczynia te charakteryzowała szczególna technika wytwarzania. Wymagany kształt najpierw formowany był w glinie (prawdopodobnie mieszanej z piaskiem) utwardzanej na metalowym pręcie. Na tym rdzeniu kształtowano korpus naczynia, zwykle z nieprzezroczystego szkła. Na nim z kolei nawijano nici ze szkła w kontrastującym kolorze, które rozciągano na przemian w górę i w dół grzebieniowatym narzędziem, tworząc pierzaste, zygzakowate i łukowate ornamenty. Owe pasma (zazwyczaj żółte, białe lub zielone, a niekiedy mające też barwę czerwonego wosku, służącego do odciskania pieczęci) jaskrawo kontrastowały z powierzchnią. Tak produkowane naczynia były niemal zawsze małe, a używano ich głównie do przechowywania maści. ENCYCLOPAEDIA BRITANNICA Prolog W chłodnym, przesyconym zapachem kadzidła wnętrzu świątyni W słońce nie położyło jeszcze swej lancy na marmurze posadzki. Anhotep, kapłan Izydy i Amona, wsunąwszy ręce w fałdziste płócienne rękawy, stanął w milczeniu przed kamiennym ołtarzem. W specjalnym naczyniu zapalił południową ofiarę z mirry i patrzył, jak wstęgi wonnego dymu unoszą się i skręcają w słabo oświetlonej komnacie. Przed nim, czekając w ciemnościach na silny promień, mający uderzyć to zdobne klejnotami naczynie i przeniknąć ową substancję, stalą w złotej czarce poświęcona mikstura z ziół, sproszkowanych pereł i świętej wody Nilu. Uśmiechnął się z cichą satysfakcją i podniósł wzrok ku wąskiemu wejściu do najświętszego miejsca świątyni. Wspaniały promień słonecznego światła uderzył obrzeże framugi i wydawał się unosić niczym podmuch w gorącym migotaniu powietrza. Nadchodził czas... – Tak więc, mój przyjacielu, w końcu wszystko jest gotowe. Święte światło przygasło, gdy w wejściu stanęła jakaś postać. Wygięty słoneczny promień, który padł na posadzkę, załamał się na wypolerowanym ostrzu wyciągniętego sztyletu. Anhotep gwałtownie zaczerpnął tchu. Tutaj, w świętym wnętrzu świątyni, w obecności samej Izydy, nie miał przy sobie żadnej broni. Nie było tu niczego, czym mógłby się bronić, ani nikogo, kogo mógłby wezwać. – To świętokradztwo, które zaplanowałeś, będzie za tobą podążać przez całą wieczność, Hatseku. – Jego głos, mocny i głęboki, odbijał się echem od kamiennych ścian świątynnego wnętrza. – Zaniechaj tego, dopóki jest czas. – Zaniechać?! Gdy w końcu nadeszła chwila triumfu?! – Hatsek uśmiechnął się zimno. – Obaj przez tysiąc wcieleń pracowaliśmy na tę chwilę, bracie, a ty zamierzasz mnie jej pozbawić. Masz zamiar zmarnować święte źródło wszelkiego życia na tego chorego faraonka! Dlaczego, skoro sama bogini domaga się, by dano to jej? – Nie! – Twarz Anhotepa pociemniała. – Bogini tego nie pragnie! – To ty popełniasz świętokradztwo! – Syczący głos Hatseka odbijał się echem od ścian świątyni. – Święty wyciąg odsączony z łez bogini musi należeć do niej. Ona jedna złożyła rozczłonkowane ciało Ozyrysa i tylko ona potrafi odnowić złamane ciało faraona. – To należy do faraona! – Anhotep odszedł od ołtarza. Gdy jego przeciwnik ruszył za nim, oczyszczający promień słonecznego światła przeciął mrok niczym nóż i padł na szklistą powierzchnię eliksiru, zmieniając ją w ciemne złoto. Obydwaj mężczyźni zamarli na chwilę, oszołomieni mocą uwolnioną z czary. – A zatem udało się! – odetchnął Anhotep. – Sekret życia wiecznego jest nasz! – Sekret życia wiecznego należy do Izydy – rzekł Hatsek, unosząc sztylet. – I pozostanie z nią, mój przyjacielu! – dodał, wbijając ostrze w pierś Anhotepa, a potem z mruknięciem wyciągając je, gdy mężczyzna upadł na kolana. Przez chwilę wahał się, jakby żałując swej gwałtowności, a później uniósł skrwawione ostrze nad ołtarzem i wspaniałym śmignięciem strącił czarę wraz z wypełniającym ją świętym eliksirem na posadzkę świątyni. – Popełniłem to dla ciebie, Izydo – powiedział i położywszy sztylet na ołtarzu uniósł ręce, a jego głos ponownie odbił się echem w świątyni. – Nikt oprócz ciebie, o najwspanialsza bogini, nie będzie posiadać sekretów życia i te sekrety na zawsze pozostaną twoje. Za nim Anhotep, ściskając pierś skrwawionymi dłońmi i wciąż pozostając na kolanach, wyprostował się nieco. Na wpół oślepły, ze szklistymi już oczami, sięgnął po sztylet leżący na kamieniu, a potem wstał z wysiłkiem i uniósł go oburącz. Hatsek, odwrócony do niego plecami, z oczami utkwionymi w znikającym już z obramowania drzwi słonecznym dysku, nie widział go. Czubek ostrza wbił mu się więc między łopatki i przez płuco dotarł do serca. Hatsek był martwy, zanim jego zgięta cielesna powłoka zwinęła się u stóp zabójcy. Anhotep spojrzał pod nogi. U stóp ołtarza, na marmurze splamionym krzepnącą krwią, niczym chłodna spokojna kałuża rozlewał się święty eliksir. Popatrzywszy nań przez chwilę, Anhotep rozejrzał się wokół z rozpaczą. Potem, dysząc urywanie i spazmatycznie, podczołgał się ku niszy w cieniu kolumny. Stał tam chryzmał, ów zdobiony, szklany flakonik, w którym wcześniej przyniósł do świątyni eliksir. Kapłan pochwycił go rękami śliskimi od krwi i wrócił do ołtarza. Padając boleśnie na kolana, oślepiony potem zalewającym mu oczy, zdołał z powrotem zebrać odrobinę płynu do niewielkiej buteleczki. Drżącymi palcami, rozmazując na szkle własną krew, wcisnął korek możliwie najsilniej. Następnie ostatnim, nadludzkim wysiłkiem podciągnął się w górę i umieściwszy buteleczkę w mrocznej głębi niszy między filarem a ścianą, odwrócił się i poczołgał ku światłu. Zanim znaleziono go u wejścia do świętego miejsca, był już martwy od kilku godzin. Gdy ciała obydwu kapłanów zostały obmyte i zabalsamowane, odmówiono modlitwy za ich dusze, by na tamtym świecie służyli Pani Życia, gdyż zawiedli ją na tym. Z rozkazu najwyższego kapłana obie mumie miały być złożone we wnętrzu świątyni po przeciwnych stronach ołtarza, a następnie opieczętowane tam na zawsze. 1 Niech nic nie powstrzyma mnie w moim osądzie; niech zniknie wszelki sprzeciw; niech nic nas nie rozdzieli w obliczu Tego, Który Strzeże Wagi. KSIĘGA UMARŁYCH Trzynaste stulecie przed naszą erą. Zabalsamowane ciała kapłanów zostają ponownie wniesione do świątyni w skalnej ścianie, gdzie niegdyś służyli bogom, i złożone na spoczynek w mrokach, w których umarli. Wąska smuga słońca wpada na chwilę do wnętrza sanktuarium, a potem, gdy ostatnia gliniana cegła trafia w otwór na wprost wejścia, światło gaśnie i świątynia, która teraz jest grobowcem, natychmiast pogrąża się w całkowitej ciemności. Gdyby ktokolwiek tam był, usłyszałby kilka stłumionych odgłosów wydawanych przy wygładzaniu gipsu i odciskaniu pieczęci. Potem zapada grobowa cisza. Nic nie zakłóca snu umarłych. Oleje i żywice we wnętrzach ciał zaczynają działać. Rozkład zostaje powstrzymany. Duchy kapłanów opuszczają swą ziemską powłokę i szukają bogów sądu. W sali za bramami zachodniego horyzontu Anubis, bóg śmierci, trzyma w dłoniach wagę, która zadecyduje o ich losie. Na jednej szali leży pióro Maat, bogini prawdy. Na drugiej spoczywa ludzkie serce. * * * – Tym, czego naprawdę potrzebujesz, moja droga, są wakacje! Phyllis Shelley była niską, ruchliwą kobietą o wyraźnie kanciastej twarzy, co podkreślały jeszcze prostokątne okulary w czerwonej oprawce. Modnie ostrzyżone krótkie włosy odmładzały ją, odejmowały dwadzieścia lat od owych osiemdziesięciu ośmiu, do których niechętnie się przyznawała. Trzymając tacę z filiżankami, skierowała się ku drzwiom, skłaniając Annę, by podążyła za nią z dzbankiem i talerzykiem trójkątnych placuszków z jęczmiennej mąki. – Naturalnie masz rację. – Anna uśmiechnęła się z czułością, a gdy ciotka wyszła na taras, zatrzymała się w holu i przez kilka sekund przeglądała się w upstrzonym plamkami lustrze w złoconych ramach, patrząc badawczo na swoją zmęczoną, drobną twarz. Ciemne włosy Anny związane były na karku barwną wstążką, która podkreślała szarozielony kolor jej oczu. Smukła, wysoka i obdarzona klasyczną urodą Anna wciąż miała jędrne i apetyczne ciało, ale po obu stronach jej ust rysowały się delikatne zmarszczki, a „kurze łapki” w kącikach oczu były głębsze niż powinny być u kobiety zaledwie trzydziestokilkuletniej. Westchnęła i skrzywiła się. Miała rację, że tu przyszła. Potrzebowała potężnej dawki cioci Phyllis. Herbatka z jedyną żyjącą ciotką ojca była jedną z największych przyjemności jej życia. Leciwa dama pozostawała niestrudzenie młoda duchem. Ludzie określali ją mianem nieugiętej. Zachowała też jasność umysłu i miała cudowne poczucie humoru. W swoim obecnym stanie, nieszczęśliwa, samotna i przygnębiona, w trzy miesiące po uprawomocnieniu się rozwodu, Anna potrzebowała kontaktu z kimś takim. I rzeczywiście, uśmiechnęła się do siebie, podążając za Phyllis na taras. Prawdopodobnie w ogóle nie dzieje się nic takiego, czemu nie zaradziłaby herbata z placuszkami i szczera rozmowa w domu w Laevenham. Był piękny jesienny dzień, liście połyskiwały złotem i miedzią, jeżyny w żywopłotach orgią szkarłatu i czerni, a powietrze pachniało drzewnym dymem i łagodnym echem lata. – Dobrze wyglądasz, Phyllis – rzekła Anna z uśmiechem, gdy usiadły przy okrągłym stoliku. Phyllis przyjęła to parsknięciem i uniesieniem brwi. – ...jak na swój wiek, chciałaś powiedzieć. Dziękuję, Anno. Miewam się dobrze, czego nie da się powiedzieć o tobie, moja droga. Wyglądasz okropnie, jeśli wolno mi tak rzec. – To były okropne miesiące – odpowiedziała Anna, ze smutkiem wzruszając ramionami. – Istotnie. Jednak spoglądanie wstecz nie ma sensu – odparła zdecydowanie Phyllis. – Co zamierzasz zrobić z resztą swojego życia, które nareszcie należy do ciebie? – Chyba poszukam jakiejś pracy. – Anna znowu wzruszyła ramionami. W chwili ciszy Phyllis napełniła herbatą dwie filiżanki. Podając jedną Annie, podsunęła jej również domowy placuszek i miseczkę śliwkowych konfitur, które wraz z placuszkami nabyła na lokalnym jarmarku. W swoim aktywnym życiu Phyllis Shelley nie miała czasu na gotowanie i szydełkowanie, co nieustannie powtarzała każdemu, kto miał śmiałość prosić ją, by wsparła własnymi produktami jakąś kościelną fetę, czy inną tego rodzaju imprezę, służącą gromadzeniu pieniędzy na cele dobroczynne. – Trzeba żyć pełnią życia, Anno – powiedziała powoli, zlizując z palców konfiturę. – Może się okazać inne niż planowaliśmy, odmienne od naszych nadziei. Może nie być przez cały czas wyłącznie radosne, ale zawsze powinno być ekscytujące – mówiła z błyszczącymi oczami. – Ty zaś nie sprawiasz wrażenia osoby, która planuje coś ekscytującego. Anna roześmiała się mimo woli. – W tym momencie ekscytacja najwyraźniej zniknęła z mego życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek w nim była. Zapadło długie milczenie. Anna spuściła wzrok, spoglądając na położony w dole wąski ogród, okolony kamiennym murem. Na starych, omszałych cegłach, porośniętych szkarłatnym dzikim winem, spał, z łebkiem opartym na łapach, kot Phyllis, Jolly. Jesienne róże kwitły obficie, a pomiędzy budynkami, ciasno otaczającymi ogród ze wszystkich stron, wciąż było zwodniczo ciepło. Anna poczuła na sobie spojrzenie Phyllis i zagryzła wargi, widząc nagle samą siebie jej krytycznymi oczami. Wykończoną. Bezczynną. Bezużyteczną. Zgnębioną. Uosobienie porażki. Phyllis zmrużyła oczy. Potrafiła też czytać w myślach. – Użalanie się nad sobą nie robi na mnie wrażenia, Anno. I nigdy nie robiło. Musisz się pozbierać. Nigdy też nie lubiłam tego twojego męża. Twój ojciec był szalony, pozwalając, byś się z nim związała. Poślubiłaś Feliksa zbyt młodo. Nie wiedziałaś, co robisz. Myślę również, że szczęśliwie uniknęłaś nieszczęścia. Masz jeszcze mnóstwo czasu na nowe życie. Jesteś młoda, zdrowa i masz własne zęby. Anna znowu się roześmiała. – Jesteś dla mnie prawdziwym lekarstwem, Phyllis. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie zwymyślał. Kłopot z tym, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Rozwód był bardzo kulturalny. Żadnych niestosownych, gorszących kłótni, żadnego spierania się o pieniądze, ruchomości czy nieruchomości. Feliks, dla spokoju własnego sumienia, zostawił jej dom. Wszak to on dopuścił się kłamstwa i porzucenia. Zresztą miał już na oku inny dom w elegantszej dzielnicy; dom, którego wnętrza miały być specjalnie zaprojektowane i tak doskonale umeblowane, by mógł w nim rozpocząć nowe życie; życie ze swą nową kobietą i dzieckiem. Zycie Anny, tak nagle osamotnionej, stało się puste. Feliks był dla niej wszystkim. Nawet jej przyjaciele wcześniej byli przyjaciółmi Feliksa. Poświęcała się głównie zabieganiu o Feliksa, prowadzeniu kalendarza jego życia towarzyskiego i pilnowaniu, aby wszystko w jego życiu toczyło się gładko; zdawało jej się, że robi to całkiem dobrze. A może nie? Może ujawniło to w końcu jej własne wewnętrzne niezadowolenie? Pobrali się w dwa tygodnie po ukończeniu przez Annę neofilologii. Feliks był od niej piętnaście lat starszy. Decyzja odłożenia ślubu do czasu ukończenia studiów była, jak teraz myślała Anna, jej ostatnią decyzją dotyczącą własnego życia. Feliks uważał, że powinna je porzucić w chwili, gdy poprosił ją o rękę. – Niepotrzebne ci to całe wykształcenie – przekonywał. – Po co ci ono? Nigdy nie będziesz musiała pracować. ...ani zaprzątać swojej ślicznej główki czymkolwiek, co byłoby warte myślenia... Te protekcjonalne słowa, niewypowiedziane, ale dające się wywnioskować, coraz częściej rozbrzmiewały w świadomości Anny przez te wszystkie lata. Oszukiwała się, że nie ma czasu na nic innego, że to, co robi dla Feliksa, jest pracą. Niewątpliwie pełnoetatową. A pensja? Och, pensja była dobra. Bardzo dobra! Nie żałował jej niczego. Jej obowiązki były jasno określone i proste. W owych dniach feministycznych ambicji, niezależności i zdecydowania ona miała być ozdobą. Wyłożył jej to tak sprytnie, że nie uświadomiła sobie, o co chodzi. Miała być dość inteligentna, by prowadzić konwersację z przyjaciółmi Feliksa, ale nie aż tak, by przyćmiewać jego samego. Ponadto, wręcz po mistrzowsku, co zrozumiała później, skołował ją tak, iż za rzecz ogromnej wagi uznała organizowanie wszystkich sfer jego życia, których nie organizowała sekretarka. Aby zaś ten tryb życia przebiegał bez żadnych zakłóceń, dopiero po eleganckim weselu w Mayfair i miodowym miesiącu na Wyspach Dziewiczych jasno została postawiona kwestia dzieci. Miało ich nie być. Nigdy. Anna miała swoje hobby: fotografię i uprawę ogrodu. Na obydwie te pasje pozwalał jej wydawać tyle pieniędzy, ile chciała, i nawet zachęcał ją do rozwijania tych zainteresowań, gdy nie kolidowały z jej obowiązkami. Obydwie te dziedziny stanowiły przede wszystkim modne tematy do rozmów i były stosunkowo nieszkodliwe, więc Anna zapełniała nimi luki w swoim życiu. W łączeniu owych zainteresowań okazała się tak dobra, że jej fotografie ogrodu zdobywały nagrody, dobrze się sprzedawały i dawały jej złudzenie, że robi ze swoim życiem coś pożytecznego. Godziła się z jego okazjonalnymi „wpadkami”, zdumiewając się, jak mało się tym przejmuje, i podejrzewając, lecz nigdy nie przyznając, że dzieje się tak być może dlatego, iż nie kocha go tak bardzo, jak powinna. Nie miało to zresztą znaczenia. Nie pojawił się też żaden inny mężczyzna, który by ją pociągał. A może, zastanawiała się niekiedy, jest odrobinę oziębła? Lubiła seks z Feliksem, ale nie brakowało jej tych intymnych zbliżeń, gdy stały się rzadsze. Jednak wieść, że jego ostatnia przyjaciółka jest w ciąży, uderzyła w nią jak grom. Tama, tak długo powstrzymująca emocje Anny, pękła, a potok wściekłości, goryczy, poczucia osamotnienia i krzywdy przelał się nad jej głową falą, która równie mocno przeraziła ją samą, jak i Feliksa. On bowiem nie planował takiej zmiany w swoim życiu. Zamierzał prowadzić je tak jak przedtem; odwiedzając Shirley i utrzymując ją, a potem łożąc krocie na dziecko, ale nie angażując się zbytnio. Gwałtowne zauroczenie dzieckiem wstrząsnęło nim równie mocno, jak zachwyciło Shirley i zdruzgotało Annę. W niespełna kilka dni po przyjściu na świat dziecka, Feliks przeprowadził się do Shirley, a Anna skontaktowała się z adwokatem. Po rozwodzie za obopólną zgodą przyjaciele Feliksa byli Annie zdumiewająco pomocni, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że zdarzyło się coś nieoczekiwanego, i szczerze jej współczując, lecz gdy jeden po drugim telefonowali, by to współczucie wyrazić, a potem popadali w pełne zakłopotania milczenie, Anna uświadomiła sobie, że w rzeczywistości ma bardzo niewielu własnych przyjaciół i poczuła się całkowicie samotna. O dziwo, przed odłożeniem słuchawki wszyscy radzili jej, by wyjechała na wakacje. A teraz Phyllis mówi jej to samo. – Musisz zacząć od urlopu, droga Anno. Zmień otoczenie. Poznaj nowych ludzi. Potem wróć i sprzedaj dom, który jest dla ciebie więzieniem. – Ależ, Phyllis... – Nie, Anno. Nie dyskutuj, moja droga. No cóż, może o domu, ale nie urlopie. Feliks zwykł zabierać cię w różne miejsca, gdzie nie robiłaś nic innego prócz siedzenia nad basenem i przysłuchiwania się jego handlowym rozmowom. Musisz pojechać w jakieś ekscytujące miejsce. Na przykład do Egiptu. – Do Egiptu?! – Anna poczuła, że ziemia kołysze się jej pod stopami. – Dlaczego do Egiptu? – Bo kiedy byłaś małą dziewczynką, przez cały czas mówiłaś o Egipcie. Miałaś książki o tym kraju. Rysowałaś piramidy, wielbłądy i ibisy, a ilekroć się spotykałyśmy, zadręczałaś mnie, abym ci opowiadała o Luizie. Anna skinęła głową. – To dziwne. Masz rację. Nie myślałam o niej od lat. – Czas zatem, abyś to zrobiła. Jakże łatwo zapomnieć o marzeniach z dzieciństwa. Czasami myślę, że ludzie wręcz oczekują takiego zapomnienia, rezygnując za wszystkiego, co mogłoby uczynić ich życie ciekawym. Sądzę, że powinnaś tam pojechać i obejrzeć wszystkie miejsca, które widziała Luiza. Wiesz, kiedy dziesięć lat temu opublikowano kilka jej szkicowników, mnie samą kusiło, żeby tam pojechać. Pomagałam twojemu ojcu wybierać te szkice i pracowałam z wydawcą nad podpisami i zachowanym tekstem. Jakże chciałam to obejrzeć! I być może pewnego dnia jeszcze to zrobię. Uśmiechnęła się z błyskiem w oczach i Anna pomyślała, że całkiem możliwe, iż leciwa dama tego dokona. – Twoja praprababcia była zdumiewającą kobietą – mówiła dalej Phyllis. – Zdumiewającą, odważną i bardzo utalentowaną. Tak jak ty. W przeciwieństwie do mnie. Nie mówiąc tego głośno, Anna zagryzła wargi i marszcząc brwi, zastanawiała się nad słowami Phyllis, świadoma, że okrągłe oczy leciwej damy wpatrują się w nią badawczo. – No więc? Anna uśmiechnęła się. – To bardzo kuszące. – Kuszące?! To rewelacyjny pomysł! – Rzeczywiście, kilkakrotnie sugerowałam niegdyś Feliksowi, abyśmy pojechali do Egiptu, ale nie był tym zainteresowany. – Anna urwała, uświadamiając sobie, że coś się w niej poruszyło. Dlaczegóżby nie? – No cóż, myślę, że mogłabym skorzystać z twojej rady. Właściwie nie mam nic pilnego w planie. Phyllis oparła się wygodnie w fotelu i zamykając oczy, obróciła ku słońcu twarz, na której przez moment zaigrał figlarny uśmieszek. – To dobrze. Więc postanowione – podsumowała krótko i po chwili milczenia podjęła: – Jest wprost niebiańsko! Nie ma przyjemniejszej pory roku niż jesień. Październik to mój ulubiony miesiąc. – Otworzyła oczy i badawczo studiowała twarz Anny. – Rozmawiałaś już z ojcem? Anna potrząsnęła przecząco głową. – Nie telefonuje do mnie od czasu rozwodu. Nie sądzę, by kiedykolwiek mi wybaczył. – Od czasu rozstania z Feliksem? – Był taki dumny, mając Feliksa za zięcia. – Anna nie zdołała ukryć goryczy w głosie. – Feliks był dla niego synem, którego nigdy nie miał. – Głupiec... – westchnęła Phyllis. – Od śmierci twojej matki staje się coraz bardziej niemożliwy, a przecież minęło już przeszło dziesięć lat. Nie pozwól, by cię to zbytnio wytrącało z równowagi, kochanie. On dojdzie do siebie. Jesteś warta dziesięciu synów, jakich mógłby mieć, i twój ojciec pewnego dnia to zrozumie. Zapewniam cię. Anna spojrzała w dal, z całej siły koncentrując się na szkarłatnej winorośli, pnącej się po murze na skraju tarasu. Nie zamierzała płakać. Powinna się już była przyzwyczaić do nieczułości ojca i jego rażącego braku zainteresowania nią – jedynym dzieckiem. Westchnęła głęboko i przeniosła wzrok na kamienne płyty u swoich stóp. Stare mchy dawno wyschnięte na białą skorupę tworzyły na kamieniu kręgi i zwoje. Nagle Anna zorientowała się, że Phyllis wstała. Podniósłszy wzrok, patrzyła, jak ciotka znika w drzwiach domu. Potem sięgnęła po chusteczkę i pospiesznie otarła oczy. Phyllis wróciła po dwóch minutach. – Mam tu coś, co cię zainteresuje. – Usiadła i nie patrząc na Annę, położyła przed nią na stole jakąś paczkę. – Kiedy przeglądałam dokumenty i szkicowniki Luizy, nie miałam nadziei na znalezienie czegoś osobistego. Jeśli w ogóle istniały jakieś listy, to zapewne je zniszczyła. Przed kilkoma miesiącami postanowiłam oddać do renowacji stary sekretarzyk. Okropnie wybrzuszył się fornir – wyjaśniła. – Konserwator odkrył, że jedna z szuflad ma podwójne dno, a wewnątrz znalazł właśnie to – wskazała leżący przed Anną pakiet. – Co to jest? – Pamiętnik Luizy. – Naprawdę? – Spoglądając na ów pakiet, Anna poczuła nagły przypływ emocji. – Ależ on musi być niewiarygodnie cenny! – Mam nadzieję. I ciekawy! – Czytałaś go? Phyllis wzruszyła ramionami. – Rzuciłam okiem, ale pismo jest bardzo niewyraźne, a ja nie mam już tak dobrego wzroku jak niegdyś. Myślę, Anno, że powinnaś przeczytać ten pamiętnik. Luiza opowiada w nim o miesiącach, które spędziła w Egipcie. Sądzę też, że powinnaś zatelefonować do ojca. Zycie jest zbyt krótkie na dąsy. Powiedz mu, że jest idiotą. Możesz też powiedzieć, że ja również tak myślę. Kiedy wreszcie nadeszła pora wyjazdu, Anna położyła pamiętnik na tylnym siedzeniu samochodu. Ostatnie promienie purpurowego słońca gasły, gdy wsiadła do auta i sięgając do stacyjki, podniosła wzrok ku ciotce. – Dziękuję ci, że jesteś. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Phyllis potrząsnęła głową z udawaną złością. – Wiesz przecież, że tak naprawdę poradziłabyś sobie bardzo dobrze. Zadzwoń wieczorem do Edwarda. Obiecujesz? – Zastanowię się nad tym. Zastanowiła się. W długim sznurze samochodów wracających do Londynu po słonecznym weekendzie miała dużo czasu, by rozważyć radę Phyllis i przeanalizować własną sytuację. Miała trzydzieści pięć lat. Przez czternaście była zamężna. Nigdy nie pracowała zawodowo i była bezdzietna. Uciekała pamięcią od tego ostatniego wspomnienia. Jeszcze nie mogła uporać się z myślą o Feliksie jako ojcu dziecka innej kobiety. Miała niewielu przyjaciół, jak wydawało jej się w tej chwili, i ojca, który nią pogardzał, a przed sobą – przerażającą perspektywę pustki. Po „stronie plusów” były Phyllis i pasja fotograficzna Anny. No i ogród oraz – cokolwiek powiedziałaby ciotka – dom. Jednym z powodów, dla którego Feliks zostawił jej dom, był ogród. Duży jak na posiadłość londyńską, choć na pierwszy rzut oka wąski i prostokątny. Zaprojektowany z pewną fantazją w osiemnastym wieku, ogród skręcał na tyłach dwóch sąsiednich domów o małych ogrodach, dzięki czemu zyskiwał dodatkową powierzchnię. Ten ogród był namiętnością Anny. Feliks, o ile wiedziała, nigdy nawet nie doszedł do jego końca. Ogród obchodził go jedynie jako miejsce, gdzie można było podejmować gości i urządzać niedzielne herbatki. Jedyny obszar jego zainteresowania stanowił taras z jaśminami i różami oraz terakotowymi donicami ziół. Wijące się ścieżki, porośnięte pnączami mury oraz liczne rabaty o starannie zaplanowanych kolorach i dyskretnie rozstawione rzeźby, przywożone z wypraw do prowincjonalnych antykwariatów, były wyłącznie królestwem Anny. Uderzyło ją, kiedy w oświadczeniu rozwodowym Feliks wspomniał o ogrodzie. Oświadczył, że zasłużyła na ów ogród całą swoją pracą. Była to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedział na ten temat. – Tatusiu, czy możemy porozmawiać? Przez dziesięć minut siedziała obok telefonu w sypialni, zanim podniosła słuchawkę i wystukała numer. – Nie wydaje mi się, Anno, abyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia – odpowiedział ojciec po chwili milczenia. Zagryzła wargi. – A o tym, że może jestem nieszczęśliwa, samotna i bardzo cię potrzebuję? – Nie sądzę, abyś mnie potrzebowała. – Głos po drugiej stronie był zimny. – Przecież nie potrzebowałaś mojej rady w sprawie rozwodu. – Twojej rady?! – Jak zwykle poczuła gniew, niedowierzanie i oburzenie, a w końcu bezsilność. – Dlaczego powinnam zasięgać twojej rady? – Byłoby to uprzejme. Anna zamknęła oczy i zaczęła liczyć do dziesięciu. Zawsze było właśnie tak. Inni rodzice potrafili okazywać miłość, współczucie, czy choćby gniew. Jej ojciec był oschły i obojętny. Westchnęła. – Przykro mi. Przypuszczam, że byłam zbyt mocno zraniona. Wszystko stało się tak nagle. – To w ogóle nie powinno się stać, Anno. Ty i Feliks mogliście jakoś dojść do porozumienia. Gdybyś skonsultowała się ze mną, mógłbym z nim porozmawiać... – Nie. Nie, tatusiu. Przykro mi, ale nie moglibyśmy dojść do porozumienia. Nasze małżeństwo jest skończone. I to jest nasza decyzja, niczyja inna. Skoro czujesz się w jakiś sposób zlekceważony, jest mi przykro. Nie było to zamierzone. Jeśli sobie przypominasz, wciąż cię informowałam, codziennie. – Cierpliwość Anny się kończyła. – Nie oczekuję informowania, Anno, lecz konsultowania się ze mną. Jestem twoim ojcem... – A ja jestem dorosłą kobietą, tatusiu! – Ale pozwól sobie powiedzieć, że nie zachowujesz się jak dorosła kobieta. Anna z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Wszystko w niej kipiało i niemal płakała ze złości. Wstała, podeszła do toaletki i przystanęła, patrząc na nią niewidzącym wzrokiem. Był to mały georgiański sekretarzyk, który przystosowano do obecnej funkcji, dodając owalne lustro oraz rozkładając na blacie kosmetyki, szczotki i biżuterię. Spoglądając nagle na swoje odbicie, Anna jęknęła z furią. Miał rację. Nie zachowuje się jak dorosła kobieta. Zachowuje się tak jak się czuje; jak porzucone dziecko. Sięgnęła po małą buteleczkę stojącą obok lustra i zapatrzyła się w nią z żalem. Dziesięciocentymetrowy flakonik na wonności wykonany był z granatowego nieprzezroczystego szkła i ozdobiony wyraźnym ornamentem, jego zatyczkę zaś stanowiła wciśnięta woskowa pieczęć. Anna dostała go od Phyllis, gdy w dzieciństwie ogromnie jej się spodobał, i od tej pory zawsze miała go przy sobie. – Dbaj o niego, Anno – powiedziała wtedy ciotka. – Pochodzi ze starożytnego Egiptu i jest bardzo, bardzo stary. Egipt... Anna obracała w dłoni ów cenny przedmiot i oglądała go z uwagą. Feliks, oczywiście, zlecił niegdyś wycenę tej buteleczki, ale antykwariusz odniósł się do niej nader pogardliwie. – Przykro mi, że cię rozczarowuję, droga Anno, ale prawdopodobnie pochodzi ona z jakiegoś dziewiętnastowiecznego bazaru. Pierwszych turystów zawsze namawiano na kupno tak zwanych dzieł sztuki. A to nawet nie wygląda na egipskie – powiedział Feliks, wręczając jej buteleczkę z lekkim parsknięciem, jak gdyby nawet jej dotknięcie uwłaczało zarówno jemu samemu, jak i jego reputacji znawcy antyków. Wspominając ten moment, Anna uśmiechnęła się ze znużeniem. Przynajmniej nie musiała już znosić pretensjonalnych znajomych Feliksa, udających, że są tacy mądrzy, i pozwalających sobie traktować ją protekcjonalnie jak dekoracyjną błahostkę, którą Feliks znalazł na jakimś bazarze. Z westchnieniem odstawiła flakonik i ponownie spojrzała w lustro. Była znużona, przygnębiona i zniechęcona. Phyllis jak zwykle miała rację. Potrzebuje wakacji. – Czy była już pani kiedyś w Egipcie? Dlaczego nie pomyślała o tym w chwili, gdy prosiła o miejsce przy oknie? Pięć godzin w pułapce przymusowej rozmowy z kimś, kogo przeznaczenie uczyniło jej sąsiadem! I nie ma dokąd uciec! Minęły niemal cztery miesiące od owego wspaniałego jesiennego dnia w Suffolk, ale teraz nareszcie była w drodze. Na zewnątrz personel naziemny lotniska Gatwick dopełniał ostatnich kontroli przy załadunku bagaży na pokład samolotu i usuwał lód z jego skrzydeł, przygotowując maszynę do startu. Zacinający deszcz ze śniegiem omiatał całe lotnisko i smagał twarze mężczyzn zgromadzonych wokół samolotu, nadając im chorobliwie siny kolor. Anna nie podniosła wzroku znad przewodnika. – Nie, nie byłam – odparła, starając się, by zabrzmiało to zniechęcająco, ale uprzejmie. – Ja również tam nie byłem. Poczuła na sobie spojrzenie sąsiada, który jednak nie powiedział nic więcej, tylko sięgnął do podręcznej torby stojącej u jego stóp po własną lekturę. Trzecie miejsce, najbliżej przejścia, było jeszcze puste, gdy samolot zadygotał, a przyspieszenie wcisnęło pasażerów w fotele. Anna zaryzykowała szybkie spojrzenie w lewo. Czterdziestolatek, jasne włosy, regularne rysy, długie rzęsy wyraźnie widoczne, gdy opuścił je nad jakąś dobrze już podniszczoną książką. Nagle zrobiło jej się przykro, że była tak szorstka. Miała jednak mnóstwo czasu, żeby to naprawić, gdyby chciała tak postąpić. Obok niego jakiś starszy pan w golfie wcisnął się na trzecie miejsce w rzędzie foteli. Ukłonił się najpierw Annie, potem sąsiadowi, i sięgnął po plik gazet. Z uśmiechem spostrzegła, że nowy pasażer zdecydowanie wsunął „Church Times” pod egzemplarz „The Sun”. Tego ranka, gdy zamknęła frontowe drzwi i ruszyła z walizką do czekającej taksówki, omal nie zawiodły jej nerwy. Spokojne o wczesnym poranku ulice pobielił gruby, lutowy szron, a światło przedświtu było dziwnie bezbarwne i przygnębiające. Całe zdecydowanie Anny osłabło. Gdyby przed domem nie czekał taksówkarz, aby zawieść ją na Victoria Station, gdzie miała złapać pociąg na lotnisko, wróciłaby do pustego domu, na zawsze zapomniała o Egipcie i wpakowałaby się do łóżka, naciągając kołdrę na głowę. W samolocie było gorąco i duszno, więc rozbolała ją głowa. Nie mogła się ruszyć i czuła, że ramię sąsiada mocno wbija się w jej rękę. Poza skinieniem głową oraz półuśmiechem pierwszym, gdy podniosła wzrok, sięgając po tacę i kolejnym, kiedy podawano drinki – nie powiedział do niej nic więcej i to milczenie zaczynało jej ciążyć. Nie tęskniła do jakiejś ożywionej konwersacji i właściwie jeszcze przed chwilą wręcz się jej obawiała, ale uznała, że jakaś zdawkowa wymiana zdań dla rozluźnienia atmosfery byłaby przyjemną odmianą. Szum silników był dokuczliwy, a kiedy zamknęła oczy, zdawał się narastać z każdą minutą. Nie chcąc oglądać filmu, nie nałożyła słuchawek. On postąpił tak samo. O ile mogła dostrzec, po prostu podrzemywał z książką rozłożoną na kolanach. Pierwszy przewodnik ustąpił miejsca następnemu, ale mężczyzna przejrzał go pobieżnie i ze znużeniem przetarłszy dłońmi twarz, zapadł chyba w głęboki sen. Spoglądając przez okno. Anna zobaczyła gdzieś daleko w dole nikły cień samolotu tańczący na intensywnie błękitnych falach ogrzanego słońcem Morza Śródziemnego. Zaryzykowała drugie spojrzenie na twarz sąsiada. Rozluźniona snem, była mniej pociągająca niż wtedy, gdy nie spał. Żłobiły ją głębokie pionowe bruzdy, usta były znieruchomiałe i posępne, a na regularnych rysach kładł się jakiś ciężar. Anna wróciła do swojej książki, zazdroszcząc sąsiadowi umiejętności szybkiego zasypiania. Mieli przed sobą jeszcze dwie lub trzy godziny lotu i jej mięśnie domagały się zmiany pozycji. Sięgając ku znajdującym się nad ich głowami przełącznikom klimatyzatorów, by wpuścić trochę chłodniejszego powietrza, uświadomiła sobie nagle, że sąsiad otworzył oczy i uważnie ją obserwuje. Uśmiechnął się, więc odpowiedziała mu lekkim grymasem, który miał oznaczać ostrożną sympatię. Już miała pospieszyć z jakąś grzecznościową uwagą, gdy sąsiad znów odwrócił wzrok i zamknął oczy. Wzruszywszy ramionami, sięgnęła do stojącej u swych stóp torby i wyjęła z niej pamiętnik Luizy. Zachowała sobie tę lekturę na podróż. Prawdopodobnie właśnie teraz nadeszła chwila, by ją rozpocząć. Papier oprawnego w skórę zeszytu był gruby, wytarty na brzegach i w wielu miejscach pokryty rudymi plamami. Anna ostrożnie pochyliła się nad pierwszą stroną, zapisaną ozdobnym pochyłym pismem, i zaczęła czytać. 15 lutego 1866 roku. Tak więc statek dotarł do Luksoru i tu opuszczam towarzyszki mej dotychczasowej podróży, aby dołączyć do państwa Forresterów. Jutro rano moje kufry zostaną przeniesione na pokład „Ibisa”, który – jak widzę – zacumowany jest nieopodal. Na jego pokładach pusto, nie widać nawet załogi. Statek wydaje się opuszczony. Jakież to będzie wspaniałe: mieć w końcu trochę prywatności, szczególnie po nieustannej paplaninie Izabelli i Arabelli, z którymi musiałam dzielić kabinę przez wszystkie tygodnie podróży z Kairu. Posyłam z nimi z powrotem tekę szkiców oraz akwarel i mam nadzieję możliwie najszybciej rozpocząć nową serię rysunków z Doliny Królów. Konsul brytyjski obiecał mi dragomana-przewodnika, państwo Forresterowie zaś wyglądają mi na uprzejmą starszą parę, która chętnie pozwoli mi podróżować ze sobą i nie będzie nadmiernie ingerować w moje malowanie. Panujący w dzień upał, który początkowo poprawił mi nastrój po długiej podróży, tutaj staje się silniejszy, ale noce są kojąco chłodne. Bardzo pragnę móc zobaczyć więcej pustyni. Nerwowe podniecenie moich towarzyszek sprawiało, że w czasie rejsu nie miałam ochoty oddalać się bardziej od statku, ale już nie mogę się doczekać rozpoczęcia swoich odkryć... Anna w zamyśleniu podniosła wzrok. Nigdy nie widziała pustyni. Nie była też w Afryce ani na Środkowym Wschodzie. Nie móc zwiedzać z powodu zbytniego zdenerwowania towarzyszek podróży... Z przykrością uprzytomniła sobie, że ona też nigdy nie miała czasu ani możliwości dokładnego zwiedzenia miejsc, po których niegdyś podróżowała z Feliksem. Usadowiła się wygodniej w fotelu i wróciła do pamiętnika. * * * – Luizo, kochanie, sir John Forrester już jest. – Arabella w pianie białych koronek i lekko wyplamionego batystu zapukała do małej kabiny. – Przybywa, żeby zabrać cię na swój jacht. Nie na jacht, Arabello. To się nazywa dehabija. – Luiza była ubrana i gotowa do podróży, a jej przybory malarskie starannie związane z resztą bagaży i kufrem czekały na pokładzie. Teraz poprawiła więc tylko czarny słomkowy kapelusz z szerokim rondem i sięgnęła na koję po mały sakwojaż. – Przyjdziesz mnie pożegnać? – Oczywiście! – zachichotała Arabella. – Jesteś taka odważna, Luizo. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak przerażająca będzie reszta tej wyprawy. – Wcale nie będzie przerażająca, lecz nadzwyczaj interesująca – cierpko odpowiedziała Luiza, po czym zebrawszy ręką szeleszczące spódnice, wspięła się po schodach na pokład prosto w oślepiające słońce. Sir John Forrester był wysokim i chudym jak szkielet mężczyzną, dobiegającym siedemdziesiątki. Odziany w grubą tweedową marynarkę, pumpy i trzewiki, trzymając w dłoni biały tropikalny hełm stanowiący jego jedyne ustępstwo wobec klimatu, obrócił się ku Luizie, żeby ją powitać. – Pani Luiza Shelley? Jakże mi miło – rzekł. Jego ukłon był kurtuazyjny, a oczy pod krzaczastymi, siwymi brwiami lśniąco błękitne i przenikliwe. Przywitał też jej towarzyszki, a potem polecił przybyłym wraz z nim dwóm ciemnoskórym Nubijczykom, żeby przenieśli bagaż Luizy na felukę, kołyszącą się obok parowca. Teraz, gdy nadszedł wreszcie ten moment, Luiza poczuła lekkie zdenerwowanie. Uścisnęła dłonie wszystkim, którzy byli jej towarzyszami przez kilka ostatnich tygodni, skinęła głową załodze, wręczyła napiwki służącym i w końcu skierowała się ku małej łodzi, która miała ją przewieźć na pokład „Ibisa”. – Niewielka próba schodzenia po drabinie, moja droga. – Sir John podał jej rękę. – Kiedy znajdziesz się na dole, usiądź, gdzie chcesz. Tam! – Palec wskazujący starszego pana wyraźnie przeczył zapraszającym słowom. Luiza ciasno owinęła się spódnicami, unosząc je tak wysoko, jak zdołała się ośmielić, i wysunęła ku drabinie mały brązowy bucik. Z dołu jakaś czarna dłoń chwyciła ją za kostkę i skierowała stopę na pierwszy szczebel. Luiza zagryzła wargę, zwalczając chęć kopnięcia człowieka, który pozwolił sobie na taką bezpośredniość, i szybko zeszła do łodzi z trzepoczącym żaglem. Osunęła się na miejsce, które wskazał jej sir John, i została powitana ukłonami i uśmiechami dwóch egipskich wioślarzy. Sir John podążył za nią i już po chwili łódź zmierzała przez mętną wodę w stronę „Ibisa”. Arabella, z twarzą ocienioną różową parasolką, stała na pokładzie i machała ku znikającym plecom Luizy. „Ibis”, do którego płynęli, był jednym z owych pełnych gracji prywatnych statków, które kursowały w górę i w dół Nilu. Poruszał się dzięki dwóm wspaniałym łacińskim żaglom, a sterowany był z tyłu przez ogromną dźwignię, sięgającą do głównego pokładu kabinowego. To eleganckie miejsce obejmowało, jak Luiza szybko odkryła, kabiny przeznaczone dla niej oraz dla państwa Forresterów i pokojówki lady Forrester, a także salon z licznymi otomankami i wielkim biurkiem oraz kwatery załogi, składającej się z kapitana i ośmiu majtków. Na pokładzie można było siedzieć, a nawet jeść na powietrzu, gdyby pasażerowie mieli na to ochotę. Jeden z członków załogi był wybornym, utalentowanym kucharzem. Tym razem Luiza miała kabinę wyłącznie dla siebie. Rozejrzała się wokół i serce zabiło jej z zachwytu. Po ciemnych, drewnianych boazeriach i brązowych okuciach parowca, ta kabina, choć niewielka, była bardzo pogodna. Wąską koję pokrywała barwna tkanina, na podłodze leżał dywan, piękne – błękitne i seledynowe – story osłaniały okna, a miednica i dzbanek wykonane były z jakiegoś kutego metalu, który wyglądał jak złoto. Zdjąwszy kapelusz, Luiza rzuciła go na koję i rozglądała się wokół z zadowoleniem. Z pokładu nad jej głową dochodził tupot bosych stóp oraz skrzypienie masztów i olinowania. Nigdzie nie było lady Forrester. – Jest niedysponowana, moja droga. Przyłączy się do nas przy kolacji – powiedział wymijająco sir John, pokazując Luizie kabinę. – Popłyniemy możliwie najwcześniej. Niedaleko. Zacumujemy po drugiej stronie rzeki, więc możesz jutro wyruszyć do doliny. Hassan będzie twoim dragomanem, to znaczy przewodnikiem i tłumaczem. Porządny gość. Bardzo ceniony, a przy tym godny zaufania. I tani – uśmiechnął się chytrze. – Będziesz musiała korzystać z usług Jane Treece, pokojówki lady Forrester. Zaraz ją tutaj przyślę. Pomoże ci się rozgościć. Po chwili w kabinie zjawiła się kobieta około czterdziestu pięciu lat, w czarnej sukni, z włosami surowo upiętymi pod czepkiem i cerą, która pod okrutnym słońcem pokryła się piegami i pofałdowała w gęstą mapę zmarszczek i plam. – Dobry wieczór, pani Shelley – powiedziała głębokim, kulturalnym głosem. – Sir John prosił, abym w czasie pani pobytu na jego statku była pani pokojówką i przyzwoitką. Luiza z trudem ukryła niezadowolenie. Miała nadzieję, że będzie wolna od takich ograniczeń konwenansu, chociaż uważała, że byłoby dobrze mieć kogoś, kto rozpakuje i rozwiesi jej suknie, wyprasuje bieliznę i halki oraz rozłoży grzebienie i szczotki do włosów. Szkicowników, pudła z cennymi wodnymi farbami firmy „Winsor i Newton” ani pędzli nie pozwoliłaby dotknąć nikomu. Ustawiła je na małym stoliku pod eleganckim oknem z witrażowymi okiennicami. Odwracając się, ujrzała wieczorową suknię, na której Jane Treece wygładziła już zagniecenia i właśnie przed nią rozłożyła. Nadzieja, że będzie mogła porzucić gorset, halki oraz oficjalną czerń, której wymagała żałoba, i nosić kojąco chłodne, miękko opływające suknie uszyte przed wieloma miesiącami w Londynie przez jej przyjaciółkę Janey Morris, zaczynała słabnąć. – Przypuszczałam, że na tak małym statku będzie bardziej... zwyczajnie – powiedziała ostrożnie. – I choć to nader uprzejme, iż pan Forrester o tym pomyślał, sądzę, że jako wdowa chyba nie potrzebuję przyzwoitki. – W rzeczy samej – odparła pokojówka, a w jej słowach pobrzmiewało zaskoczenie, szyderstwo i taka wyższość, że Luiza nie miała cienia wątpliwości, iż jej przypuszczenia zostały bardzo źle osądzone. – Sir John i lady Forrester zachowują wszelkie formy na „Ibisie”, zapewniam panią, pani Shelley. Nie wątpię, że kiedy opuści pani jego pokład, by oglądać te pogańskie świątynie, trudniej będzie zachować owe subtelności, i tu muszę wyjaśnić, że nie jestem przygotowana, by towarzyszyć pani w tych wyprawach, ale na jachcie zarówno kamerdyner sir Johna, Jack, jak i ja jesteśmy po to, by wszystko toczyło się równie doskonale jak w domu, w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Luiza zagryzła wargi, by ukryć mimowolny uśmiech. Starając się wyglądać odpowiednio statecznie, pozwoliła, by pokojówka ubrała ją w czarną jedwabną suknię, a potem upięła włosy w luźne sploty i loki pod czarną koronkową woalką. Bez ciężaru noszonego zazwyczaj koka było jej przynajmniej chłodniej, a wiadomość, że Jane Treece nie pojedzie z nią do Doliny Grobów, ogromnie Luizę ucieszyła. Główny salon na „Ibisie” okazał się równie egzotyczny jak kabina Luizy, ale srebra i porcelana na stole były angielskie. Samo jedzenie natomiast było egipskie i... zachwycające. Luiza jadła z przyjemnością, starając się wyjaśnić państwu Forresterom, dlaczego chce malować egipskie pejzaże. Lady Augusta Forrester, wyłoniwszy się ze swych apartamentów, wyglądała tak elegancko i spokojnie, jakby podejmowała gości w londyńskim domu. Ta sześćdziesięcioletnia, drobna, siwowłosa kobieta o ogromnych oczach zdołała zachować subtelność rysów i urok, który czynił ją atrakcyjną od pierwszej chwili, choć jej horyzonty myślowe, jak szybko zorientowała się Luiza, były bardzo wąskie. – Kiedy umarł pan Shelley – wyjaśniła państwu Forresterom, gdy zjedli – poczułam się zagubiona... Czyż w ogóle zdołałaby opowiedzieć, jak zagubiona była bez ukochanego George’a? Zaraziła się tą samą febrą, która zabiła jej męża, i choć doszła do siebie, była jednak zbyt słaba i apatyczna, by zajmować się dwoma krzepkimi i hałaśliwymi synami. Chłopcy zamieszkali więc z matką George’a, Luiza zaś dała się w końcu przekonać, że kilka miesięcy w gorącym klimacie przywróci jej zdrowie. Oboje z George’em planowali niegdyś, iż pewnego dnia pojadą do Egiptu. To właśnie George raczył ją opowieściami o odkryciach dokonywanych w piaskach pustyni i to George obiecał jej, że kiedyś tam pojadą i będzie mogła malować świątynie i grobowce. Nieco niekonwencjonalny dom, jaki prowadzili, dom pełen śmiechu i rozmów, dom, do którego wiecznie wpadali malarze, pisarze i podróżnicy, rozpadł się wraz z atakiem choroby. Przyjechała matka George’a, pielęgnowała ich oboje, zabrała dzieci, zwolniła połowę służby, zastępując ją własną, i pozostawiła Luizę załamaną. Przenosząc spojrzenie z sir Johna na jego małżonkę, Luiza zobaczyła, że lady Augusta już jej nie słucha, ale wzmianka o siostrzeńcu Edwardzie wyrwała ją ze snu na jawie. Przez kilka minut siedziała z pięknymi czarnymi oczami utkwionymi w twarzy Luizy, która opisywała, jak ją uratował, zaaranżował podróż, zarezerwował miejsce na parowcu z Kairu i przekonał wuja oraz ciocię, aby zabrali ją na zwiedzanie wykopalisk. Bez jego pomocy byłaby zdruzgotana. Jednak wujostwo Edwarda nie byli tak niekonwencjonalni jak ich siostrzeniec i Luiza przekonywała się z każdą minutą, że jej marzenia o wypełnionej rozmowami i śmiechem wesołej wyprawie, o jakiej tak często rozmawiała z George’em, były dalekie od tego, co wyobrażali sobie państwo Forrester. * * * Anna podniosła wzrok. Jej sąsiad chyba spał. Nad oparciem siedzenia przed sobą mogła oglądać film, którego akcją reszta pasażerów była najwyraźniej pochłonięta. Ostrożnie spróbowała się wyprostować i zastanawiała się, jak długo wytrzyma, zanim będzie musiała poprosić sąsiada, aby się przesunął, żeby mogła przejść do toalety. Odwróciła się i spojrzała w głąb samolotu. Kolejka do toalet wcale nie zmalała. Widoczna za grubą szybą okna ziemia przybrała barwy czerwieni, ochry i złota. Kolory Afryki. Z dreszczem podniecenia Anna długo spoglądała w dół, po czym znów odchyliła się na oparcie fotela i zamknęła oczy. Była już niemal na miejscu. Nie mogła zasnąć. Znów otworzyła pamiętnik, gotowa zatracić się w przygodach Luizy i nie myśleć o własnej, bynajmniej nie romantycznej podróży. Prześlizgując się po zwartych linijkach zapisanych wyblakłym brązowym atramentem, kartkowała kolejne strony, rzucając okiem na szkice ilustrujące opowieść. Hassan przyprowadził muły o świcie, abyśmy mogli uniknąć najgorszego upału, i bez słowa zapakował cały mój malarski ekwipunek do koszy na ich grzbietach. Bałam się, że wciąż złości go mój brak taktu i zrozumienia dla jego roli, ale postanowiłam o tym nie rozmawiać. Pozwoliłam natomiast, aby mi pomógł przy wsiadaniu na muła, bez słowa przeprosin, czy też upomnienia za jego bezceremonialny gest. Spojrzał na mnie raz i zobaczyłam w jego oczach gniew. Potem ściągnął cugle jucznego zwierzęcia i wskoczył na własnego muła. Całą drogę do doliny przejechaliśmy w milczeniu. Anna oderwała wzrok od tekstu, ze znużeniem przecierając oczy. Najwyraźniej Luiza nie bawiła się dobrze z Hassanem. Ponownie przerzuciła kilka stron. Dzisiaj widziałam go znowu... Zarys postaci w migotliwej gorącej mgiełce. Wysokiego, bacznie obserwującego mnie mężczyznę, który w jednej chwili był blisko, a w następnej już go nie było... Zawołałam Hassana, ale spał, więc zanim zjawił się u mego boku, ów mężczyzna zniknął w osobliwym lśnieniu rzucanym przez żar pustyni. Cień, w którym rozstawiłam sztalugę, kontrastował mrokiem z resztą doliny, gdzie nie było miejsca, w którym mógłby się skryć. Zaczynam odczuwać lęk. Kimże on jest i dlaczego do mnie nie podchodzi? To było ekscytujące. Ekscytujące i tajemnicze. Anna z drżeniem podniosła wzrok i spostrzegła, że stewardessa krąży z dzbankiem kawy. Sąsiad, ignorując dziewczynę, z wyraźnym zainteresowaniem spoglądał na rozłożony na kolanach Anny pamiętnik. Zamknęła go i wsunęła do torby, rozkładając półkę-tacę, którą miała przed sobą. Mężczyzna spoglądał w bok. Na zewnątrz słońce coraz niżej ześlizgiwało się ku horyzontowi. Sąsiad Anny znów chyba zapadał w sen, gdy jeszcze raz sięgnęła do torby po dziennik Luizy. Kiedy zaś otworzyła go na chybił trafił, jej uwagę natychmiast przyciągnęły słowa: „Zaczynam kochać ten kraj...”. * * * Luiza odłożyła pióro i spojrzała przez okno na mroczną rzekę. Podniosła żaluzje, pozwalając, by zapach wody oraz ciepło nocnego powietrza i nieczęste tchnienie rześkiego wiatru pustyni wniknęły do wnętrza kabiny. Urzeczona, nasłuchiwała jednak czujnie. W pozostałych kabinach panowała cisza. Nawet załoga pogrążona była we śnie. Unosząc spódnicę, podeszła na palcach do drzwi i uchyliła je lekko. Schody na pokład były strome. Wspięła się po nich ostrożnie i weszła w ciemność. Widziała skulone sylwetki mężczyzn śpiących przed masztem i nagle usłyszała krótkie senne mruknięcie, gdy jeden z nich poruszył głową wspartą na ramieniu. W kolejnym tchnieniu chłodnego powietrza zaszeleściły pióropusze rosnących na brzegu palm. Świecące w górze gwiazdy wydawały się jaskrawymi iskrami na granatowoczarnym niebie. Słysząc za sobą lekki ruch, odwróciła się. Bose stopy Hassana stąpały bezgłośnie po pokładzie. – Powinna pani pozostać w swojej kabinie, sitt Luiza – jego głos był zaledwie szmerem na tle szeptów wiatru w trzcinach. – Na dole jest za gorąco. Ta noc zaś wydaje się zbyt piękna, by ją stracić – odparła wyschniętymi ustami. Zobaczyła uśmiech Hassana: białe zęby na tle ciemnego zarysu jego twarzy. – To noc kochanków, sitt Luiza. Z płonącą twarzą cofnęła się przed nim, mocno zaciskając palce na krawędzi burty. – To również noc poetów i malarzy, Hassanie – odparła, wsłuchując się w odgłosy z dolnego pokładu. Serce biło jej bardzo szybko. * * * Anna czuła, że sąsiad znów spogląda na dziennik Luizy. Westchnęła. Zaczynał ją irytować. To zerkanie naruszało jej prywatność. Skoro nie jest skłonny do choćby zdawkowej wymiany zdań, to nie powinien się interesować jej lekturą. Zamykając pamiętnik Luizy, zmusiła się, by podnieść wzrok i uśmiechnąć w przestrzeń. – Już niedługo – odezwała się do sąsiada. – Pan także leci na wycieczkę? Pociągający mężczyzna, pomyślała nagle, ale właśnie wtedy, gdy to dostrzegła, jego twarz się zamknęła, rysy stwardniały i ciepło zniknęło. – Tak, ale bardzo wątpię, czy na tę samą co pani. Miał trudny do określenia akcent, ledwie wyczuwalny... może szkocki, a może irlandzki... nie potrafiła go zidentyfikować, bo facet nie powiedział nic więcej. Uniósł lekko ramiona, odwrócił się od niej i odchylając głowę na oparcie fotela, znów zamknął oczy. Poczuła gniew i urazę. Cóż, to z pewnością uczyni ją powściągliwą. Jak on śmiał snuć do niej jakieś przypuszczenia! Odwróciwszy się gwałtownie, spojrzała w okno, zdumiona, że daleko pod nimi jest już ciemno. Uświadomiła też sobie nagle, że w dali widać światła. Niebawem mieli wylądować w Luksorze. Zanim wraz z tłumem innych turystów przeszła przez kontrolę paszportową i znalazła swój bagaż, była już zmęczona. Kurczowo trzymając neseser, machnięciem ręki odrzuciła propozycje pomocy gromady żywo gestykulujących i krzyczących rzekomych tragarzy i stanęła w kolejce do autobusu. „Biały Flaming” był małym statkiem. Folder reklamowy pokazywał ów wiktoriański parowiec na osobnej stronie, wyraźnie oddzielając go od innych statków tego biura podróży i podkreślając jego wiek, historię oraz najwyższy standard. Na jego pokładzie miało być jedynie osiemnastu pasażerów. Zdobycie miejsca na nim było, jak przypuszczała Anna, trudne, ale podjęła ten wysiłek, gdyż „Biały Flaming” zapewne najbardziej przypominał ów statek, którym Luiza płynęła z Kairu do Luksoru, i w końcu ku swemu ogromnemu zdumieniu i zachwytowi otrzymała wiadomość, że ktoś odwołał wcześniejszą rezerwację, dzięki czemu została ulokowana w jednej z dwóch pojedynczych kabin. Szybki rzut oka na wnętrze autobusu pozwolił Annie stwierdzić, że nie ma w nim jej sąsiada z samolotu. Nie była pewna, czy poczuła ulgę, czy przykrość. Nie podobała jej się szorstkość tego mężczyzny, ale z drugiej strony byłby przynajmniej jakąś znaną twarzą wśród tych wszystkich obcych ludzi. Ruszyła w głąb autobusu i usiadła, stawiając mały podręczny neseserek na miejscu obok siebie. Czyżby była tu jedyną samotnie podróżującą osobą? Tak się właśnie wydawało. Wszyscy inni siedzieli parami, a gdy zamknięto drzwi i autobus ruszył w drogę, bardzo się ożywili. Spoglądając w ciemność za oknem, Anna nieoczekiwanie poczuła się słaba i samotna, ale wtedy z najwyższym zdumieniem, które wyparło wszystkie myśli o samotności, uświadomiła sobie, że poza odbiciami okien autobusu widzi palmy i mężczyznę w białym turbanie jadącego ciemną drogą na grzbiecie niewielkiego osiołka. „Biały Flaming” – wyraźnie oświetlony, trójpokładowy statek z olbrzymimi kołami łopatkowymi po każdej stronie – był przycumowany na obrzeżach miasta. Zostali na nim powitani gorącymi ręcznikami do rąk i szklaneczkami słodkiego soku owocowego, po czym wręczono im klucze do kabin. Kabina Anny była niewielka, wygodna, a na podłodze czekała już na nią walizka. Anna z zainteresowaniem rozejrzała się wokół. Jej nowe królestwo mieściło pojedyncze łóżko, nocny stolik, na którym stał staroświecki wewnętrzny telefon, toaletkę i wąską szafę. Nie było luksusowe, ale przynajmniej nie musiała go dzielić z jakąś nieznajomą. Rzuciwszy na łóżko neseserek, aparat fotograficzny i torebkę, zamknęła drzwi i podeszła do okna. Rozsuwając zasłony i podnosząc żaluzje, starała się zobaczyć coś w oddali, lecz brzeg rzeki pogrążony był w ciemności. Ku swemu niezadowoleniu nic nie widziała, zaciągnęła więc z powrotem zasłony i odwróciła się do wnętrza kabiny. Powiedziano im, że mają jeszcze pół godziny do kolacji, wcześnie rano zaś przeprawią się na drugą stronę Nilu i rozpoczną pierwszą wizytę w Dolinie Królów; tej samej, którą Luiza nazywała Doliną Grobów. Na tę myśl Annę ogarnęła fala podniecenia. Aby się rozpakować, rozwiesić suknie oraz spódnice, które ze sobą przywiozła, i rozłożyć na toaletce nieliczne kosmetyki, nie potrzebowała ani wiele czasu, ani żadnej Jane Treece do pomocy. Między kosmetykami ustawiła swój flakonik. Wydawało jej się słuszne przywiezienie go do kraju jego pochodzenia bez względu na to, czy pochodził z jakiegoś skromnego bazaru, czy ze starożytnego grobowca. Miała jeszcze trochę czasu na szybki prysznic przed kolacją. Rozebrała się więc, weszła do niewielkiej łazienki i na pięć minut stanęła pod letnim strumieniem wody, pozwalając, by spłukał z niej znużenie podróżą. Z wysiłkiem otrząsnęła się z zadumy i stanąwszy na drewnianej kratce ułożonej na mozaikowej posadzce między prysznicem a miniaturową umywalką, sięgnęła po ręcznik. Owijając się nim, weszła do pokoju. Temperatura w kabinie spadła. Anna, drżąc, ze zdumieniem rozglądała się dokoła. Nigdzie nie było widać żadnego urządzenia klimatyzacyjnego ani regulatora temperatury. Prawdopodobnie na statku był jakiś system centralny. Włożyła zieloną bawełnianą koszulkę i narzucając na ramiona lekki sweterek, zatrzymała się ponownie. Dziwny był ten chłód w kabinie... Miała nadzieję, że nie będzie musiała na nią narzekać; wszak oczekiwała, że w Egipcie będzie gorąco! Dygocząc z zimna, jeszcze raz obrzuciła wzrokiem wnętrze kabiny i skierowała się ku drzwiom. Teraz nadszedł ów moment, którego się obawiała: musiała wyjść i poznać pozostałych pasażerów. Było to jej pierwsze w życiu wyjście jako kobiety ponownie niezamężnej. Jeśli w ogóle myślała wcześniej o ludziach uczestniczących wraz z nią w owym rejsie, to wyobrażała ich sobie jako pewną jednorodną grupę, której miała być częścią, nie zaś jako zbiór par, w którym byłaby jedyną osobą samotną. Z głębokim westchnieniem wyszła na szeroki, wyłożony dywanem korytarz i zauważywszy z ulgą, że jest w nim ciepło, ruszyła ku głównym schodom statku. Na wprost znajdowała się sala klubowa i bar oraz dwuskrzydłowe drzwi, które wiodły na pokład. W dół zaś udekorowane palmami schody, ze zdobionymi brązem poręczami i wiktoriańskimi spluwaczkami, wiodły do jadalni, do której teraz wszyscy zmierzali. Posadzono Annę przy jednym z trzech okrągłych sześcioosobowych stołów. Za oknami nie widziała ani lądu, ani rzeki, ku którym przybyła z tak daleka, aby je zobaczyć. O tym, że jednak dotarła do Egiptu, upewniała ją tylko stojąca przy półokrągłym bufecie, zastawionym owocami i serami, liczna grupa odzianych na biało, ciemnoskórych kelnerów, po kilku na każdy stół. Sąsiedzi przy stoliku, co Anna przyjęła z ulgą, okazali się serdeczni, a gdy wszyscy zaczęli się sobie przedstawiać, w jednej chwili zapanował gwar. Po lewej ręce Anny siedział przystojny mężczyzna prawdopodobnie w jej wieku lub niewiele starszy. Przedstawiając się, wstał i wtedy zobaczyła, że nie jest wyższy od niej, ale szerokie ramiona i muskularna sylwetka dodawały mu wzrostu. – Andy Watson, z Londynu – rzekł, a jego orzechowe oczy pod ciemnymi rzęsami i krzaczastymi brwiami rozjaśniły się uśmiechem. – Wolny, czarujący, do wzięcia, z nieodpartą słabością do wszystkiego co egipskie, którą, jak sądzę, mamy wszyscy, bo właśnie dlatego tutaj jesteśmy. Anna złapała się na tym, iż się śmieje. Nieco nieśmiało przedstawiła się jako rozwódka, także z Londynu; przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym odwróciła się, by uścisnąć dłoń wysokiego, szczupłego mężczyzny o mysich włosach, posępnych rysach i bardzo jasnych bladoniebieskich oczach, który siedział po jej prawej stronie. – Jest nas tutaj pięcioro. – Andy pochylił się ku Annie, ponownie przyciągając jej uwagę. – Pani sąsiad z prawej to Joe Booth, jakaś figura w Londynie, obok siedzi jego żona Sally, a to jest Charley – dodał, wskazując smukłą, rudowłosą kobietę po swojej lewej stronie – która dzieli kabinę z siedzącą przy sąsiednim stole Sereną. Szósty gość przy stole, jedyny, który wydawał się nie znać nikogo na statku, przedstawił się jako Ben Forbes, emerytowany lekarz. Jak się okazało, dzielił on kabinę z Andym; był potężnym, zażywnym mężczyzną po sześćdziesiątce, o małych, bystrych oczach, bujnej gęstwinie siwiejących włosów i głośnym, zaraźliwym śmiechu, który natychmiast przyciągnął uwagę ku ich stolikowi. Kelnerzy podeszli najpierw do nich, podobnie jak wcześniej uczynił to pilot wycieczki Omar, który się przedstawił, gdy czekali na pierwsze danie. – Witam państwa. Jutrzejszy dzień rozpoczniemy wyprawą do Doliny Królów. Karnak i samą świątynię w Luksorze zwiedzimy ostatniego dnia. Jutro wstajemy bardzo wcześnie, przepływamy rzekę promem, a potem jedziemy autokarem. Program każdego kolejnego dnia będzie wywieszany u szczytu schodów przed salą klubową. – Uderzająco przystojny młody człowiek, który, czego Anna dowiedziała się później, poza sezonem wycieczkowym studiował historię sztuki na uniwersytecie w Kairze, rzucił okiem po zebranych i ukazał w pięknym uśmiechu olśniewająco białe zęby. – Jeśli będą państwo mieli jakieś pytania lub kłopoty, proszę przychodzić z nimi do mnie – zakończył i skłoniwszy się, przeszedł do następnego stołu. Kiedy z ukłonem przedstawiał się każdej z siedzących tam osób, Anna spostrzegła człowieka, obok którego stanął. Tym odwróconym do niej plecami mężczyzną, który z ramieniem przerzuconym przez oparcie krzesła patrzył teraz na Omara i słuchał jego krótkiego wystąpienia, był jej sąsiad z samolotu. Zapewne więc jechał także autobusem. Przebrał się w granatową koszulę i jasne lniane spodnie. Zauważyła, że powiedział Omarowi coś, co sprawiło, że młody człowiek się zarumienił, a pozostali goście siedzący przy stole roześmiali się hałaśliwie. A więc wciąż był niemiły. Najwyraźniej taką już miał naturę. Anna pomyślała z triumfem, że jednak znaleźli się na tej samej wycieczce! – Zobaczyłaś kogoś znajomego? – zapyta! Andy, podsuwając jej koszyk ciepłych rogalików. Potrząsnęła przecząco głową. – Siedział koło mnie w samolocie, to wszystko. – Rozumiem. – Andy spojrzał przez ramię, a później ponownie obrócił się w jej stronę. – Jesteś odważna, że wybrałaś się w tę podróż samotnie. Co sprawiło, że postanowiłaś przyjechać do Egiptu po wyrzuceniu mężulka? Skrzywiła się. – Tak jak powiedziałeś, pasjonuję się wszystkim, co egipskie. Cóż, być może zresztą brzmi to zbyt mocno. Moją praprababcią była niejaka Luiza Shelley. W latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku przyjechała tutaj, by malować... – Luiza Shelley? Ta akwarelistka? – Popatrzył na nią z uwagą. – Ależ ona jest bardzo dobrze znana. Niespełna sześć miesięcy temu sprzedałem jeden z jej szkiców... – Sprzedałem...? – W moim sklepie. Zajmuję się dziełami sztuki i antykami – odparł z uśmiechem. Siedząca z drugiej strony Charley pochyliła się nad stołem i lekko trzepnęła go po ręku. – Ani słowa o sklepie, Andy, proszę. Obiecałeś – powiedziała, bacznie spoglądając na Annę. – Proszę go nie zachęcać! – dodała bez przyjaznego uśmiechu, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. – A pani czym się zajmuje? – zapytała na koniec i z uniesionymi brwiami czekała na odpowiedź. Nie czekając na odpowiedź Anny, Andy pochylił się w stronę Charley. – Przyjechała tutaj, by wydać majątek swego byłego męża, kochanie, a jak myślisz? Założę się, że gdy wrócimy do domu, sprzedam jej kilka wspaniałych rzeczy, lecz teraz skoncentrujmy się na sprawach egipskich, a przede wszystkim na egipskiej kuchni. Wiecie, że ten statek słynie ze swojej kuchni? Anna spojrzała na Andy’ego. Jego otwartość i pogodne usposobienie zachęcały do zwierzeń. Zauważyła też nagle, że spoczywająca na stole obok talerza dłoń Charley dotyka ręki Andy’ego. A więc nie jest tak wolny, jak mówił. Będzie musiała uważać. Jeśli interesujesz się sztuką i antykami, to chyba powinnam ci pokazać mój starożytny egipski flakonik na wonności – powiedziała z uśmiechem. Andy odchylił się w krześle, przechylając głowę. – Prawdziwa egipska starożytność? – Z uwagą czekał na odpowiedź. – Powiedziano mi, że nie – odparła, wzruszając ramionami. – Jednak należał do Luizy i sądzę, że ona uważała go za rzecz pochodzącą ze starożytnego Egiptu. Mam ze sobą jej pamiętnik, więc zobaczę, czy wspomina, gdzie go znalazła. Pomyślałam, że będzie zabawnie, jeśli go tutaj przywiozę i znajdzie się ponownie w miejscu, skąd pochodzi. – W istocie – przyznał Andy, patrząc na nubijskiego kelnera niosącego im zupę. – Musisz mi kiedyś pokazać te rzeczy. Znam się trochę na sztuce antycznej i chciałbym zobaczyć pamiętnik Luizy Shelley. A przy okazji – są w nim jakieś szkice? – zapytał, krusząc w palcach rogalik. Anna skinęła głową. – Kilka bardzo niewielkich. Większość szkiców robiła w specjalnych szkicownikach. Nagle uświadomiła sobie, że jej sąsiad z samolotu spostrzegł, że i ona jest na statku. Wpatrywał się w nią z taką uwagą, że pomyślała, iż słyszał ich rozmowę. Rzuciła mu krótki uśmiech – po prostu potwierdzenie, że przypomina go sobie z samolotu. Odkłonił się powściągliwie. – Widzę, że dostrzegł cię towarzysz podróży – w głosie Andy’ego brzmiało rozbawienie. – Na to wygląda. Anna zastanawiała się, dlaczego Serena, sąsiadka nieznajomego z samolotu, siedzi osobno, a nie przy stoliku swoich przyjaciół. Jak dotąd nawet nie odwróciła się w ich stronę. Nawet teraz, gdy Anna na nią patrzyła, kobieta uśmiechnęła się do swego sąsiada i z ożywieniem zaczęła z nim rozmawiać. On zaś w jednej chwili znów usiadł plecami do Anny, a gdy odwracał głowę, zobaczyła w przelocie dość miły uśmiech. Sięgnęła po łyżkę. Zupa jarzynowa, lekko pikantna i rzadka, lecz smaczna, stanowiła miłą odmianę po gotowych daniach serwowanych podczas podróży. – Był zafascynowany pamiętnikiem Luizy, który czytałam w samolocie – odezwała się. – Wprost nie mógł oderwać od niego oczu. – Naprawdę? – Oczy Andy’ego zwęziły się lekko. – Będziesz dbać o ten pamiętnik, prawda, Anno? Jestem pewien, że musi być wyjątkowo cenny. Byłby ogromnie kuszący dla każdego, kto domyślałby się, co to takiego. – Utkwiony w jej twarzy wzrok Andy’ego pełen był prawdziwego zatroskania. Po raz pierwszy od wieków Anna poczuła lekkie drgnienie przyjemnego zadowolenia. Andy wydawał się naprawdę szczerze zainteresowany tym, co mówiła. – Nie sugerujesz chyba, że spróbuje mi go ukraść? – Nie; oczywiście, że nie. Jestem pewien, że był po prostu ciekawy. Ręcznie pisany pamiętnik nie jest typową lekturą, jakiej można się spodziewać w samolocie. – Zaśmiał się. Anna jeszcze raz rzuciła okiem ku sąsiedniemu stolikowi i z zakłopotaniem stwierdziła, że mężczyzna w granatowej koszuli wciąż ją obserwuje. Na jego twarzy malowało się sardoniczne rozbawienie. Zmieszana, że przyłapano ją na tym, że się przygląda, odwróciła wzrok i niechcący uśmiechnęła się nerwowo do wysokiego Nubijczyka, stojącego obok bufetu. Ten pochwycił jej wzrok i w jednej chwili znalazł się obok. – Jeszcze trochę zupy, madam? Andy zachichotał. – No dalej, będziesz musiała ją teraz zjeść. Podniosła wzrok. – Tak, proszę. Bardzo chętnie. – Patrząc, jak znika jej talerz, bezradnie wzruszyła ramionami. – Gotowi pomyśleć, że jestem okropnie łakoma... – Albo po prostu głodna. – Andy znów się roześmiał. – Żebyś poczuła się lepiej, ja także zjem jeszcze trochę. Z pewnością wiesz, że ten posiłek składa się z czterech dań. – Nie! – Ależ tak! Zamówię do niego jakieś wino. – Uniósł rękę i ponownie przywołał kelnera. – Podobają mi się ich suknie – szepnęła Anna, gdy mężczyzna obsłużył ich i ponownie przybrał swą pełną oczekiwania pozę przy bufecie. Kelnerzy odziani byli w długie, podobne do nocnych koszul, prążkowane bawełniane szaty, przewiązane w pasie czerwonymi szarfami. – Wyglądają wprost fantastycznie. – To galabije. – Cóż to takiego? – Suknie, jak je nazwałaś, które noszą mężczyźni. Bardzo wygodne i przewiewne. – Odwracając się plecami do sąsiedniego stolika, odchylił się w krześle i najpierw promiennie uśmiechnął się do Charley, która zaczynała rzucać mu gniewne spojrzenia, wyraźnie urażona uwagą, jaką obdarzał swoją sąsiadkę, a następnie ponownie zwrócił się do Anny: – Niewątpliwie my także będziemy musieli wdziać na siebie takie stroje w czasie podróży. Nawet najelegantsze statki czują się zobowiązane do upokarzania swoich pasażerów jakimś balem przebierańców. – Zaczynam podejrzewać, że nie jest to twoja pierwsza podróż do Egiptu. – Anna obserwowała, jak zmrużywszy oczy oglądał nalepkę na podanej butelce wina. – Pierwsza na takim rejsie. – Nalał trochę wina do swego kieliszka i powąchał z namysłem. – To chyba był błąd. W Egipcie powinno się pozostać przy piwie, chyba że ktoś chce pić wino francuskie. Chyba niezłe. Chcesz trochę? – Sięgnął po jej kieliszek. Siedząca z drugiej strony Charley wdała się w końcu w ożywioną rozmowę z Benem Forbesem. Długie rude włosy opadły jej na ramię, a kilka pasm zamoczyło się w zupie, czego chyba nie zauważyła. – Byłam trochę stremowana, wybierając się samotnie w taką podróż – powiedziała Anna – ale będę już wiedziała, kogo prosić o radę. – Chętnie służę – rzekł, mrugając okiem. – Ale jedzmy tę zupę, bo widzę czekające na podanie przystawki. Gdy kolacja dobiegła wreszcie końca, niemal wszyscy pasażerowie udali się na górę do baru, a kilkoro przez dwuskrzydłowe drzwi wyszło na pokład. Znalazłszy się w ciemności, Anna zadygotała. Spodziewała się balsamicznego powietrza wczesnego wieczoru, a tymczasem wiał ostry wiatr. Przesuwając się między stolikami i krzesłami, dotarła na rufę i samotnie oparła się o krawędź burty. Andy i Charley zatrzymali się w barze, skąd przez uchylone drzwi słyszała teraz ich śmiech. Rzeka była w tym miejscu szeroka, choć Anna niewiele widziała w ciemności. Na przeciwległym brzegu ciasno stłoczone obok siebie domy z gliniastych cegieł pogrążone były w ciemności, a jedynym dźwiękiem był odgłos dalekiego śpiewu, dochodzący z innego statku zacumowanego przy brzegu, i pluskanie wody. – Więc jednak jesteśmy uczestnikami tego samego rejsu. – Na dźwięk tego głosu, który rozległ się tuż obok, Anna zadrżała. – Proszę mi wybaczyć, że zwątpiłem w pani dobry gust. Obejrzała się i zobaczyła granatową koszulę i jasne włosy. Sąsiad z samolotu przechylał się przez burtę, nie patrząc na nią, zatopiony w myślach. Po chwili obrócił się i wyciągnął rękę. – Nazywam się Toby. Toby Hayward. Teraz, gdy się wyprostował, zdała sobie sprawę, że jest znacznie wyższy niż sądziła i ma lekko pochyloną, kościstą sylwetkę. – Anna Fox – przedstawiła się także. Uścisk jego dłoni był zdecydowany, lecz krótki. Oboje przez kilka chwil patrzyli w ciemność. – Wie pan, wciąż trudno mi uwierzyć, że naprawdę tutaj jestem – powiedziała miękko Anna. – Nad Nilem. Gdzieś niedaleko stąd, w tej ciemności, jest grobowiec Tutenchamona, starożytne Teby i pustynia, a za nią serce Afryki. Roześmiał się cicho. – Romantyczka. Mam nadzieje, że nie będzie pani rozczarowana. – Nie. Z pewnością nie. – Nagle poczuła się dotknięta. – Będzie cudownie – powiedziała i odwróciwszy się, ruszyła z powrotem między opustoszałymi stolikami i krzesłami do sali barowej. Andy natychmiast ją dostrzegł. – Anno! Chodź do nas i pozwól postawić sobie drinka. Z uśmiechem potrząsnęła głową. – Dziękuję, ale chyba pójdę spać. Jutro wcześnie zaczynamy dzień i trochę zmarzłam na pokładzie. Nigdy nie sądziłam, że w Egipcie będzie zimno. – To nocny wiatr pustyni. – Andy oburącz ujął jej dłoń. – Mój Boże, naprawdę jest zmarznięta. Jesteś pewna, że porządny drink by cię nie rozgrzał? – Nie, dziękuję. – Drzwi za jej plecami otworzyły się, do baru wszedł Toby i ignorując pozostałych pasażerów, ruszył przez salę prosto w stronę kabin. Poszła jego śladem powoli, nie chcąc się z nim zrównać na schodach, i gdy dotarła do swoich drzwi, nie było już po nim ani śladu. Wszedłszy do środka, przystanęła i rozejrzała się. Kabina już nie wydawała się niegościnna i bezosobowa. Nie czuło się też zimna. Było ciepło i przytulnie, obok posłanego łóżka świeciła się nocna lampka, a ręcznik, którego Anna użyła przed kolacją, zastąpiono już suchym. Dzięki rozłożonym tu osobistym rzeczom wnętrze wyglądało gościnnie i przyjaźnie, a mały flakonik, który zajmował honorowe miejsce na toaletce, odbijając się w lustrze, wyglądał jak mała, świetlista plamka na brązowym drewnie. Anna nieoczekiwanie poczuła się bardzo szczęśliwa. Pamiętnik Luizy czekał na nią obok łóżka. Jeśli przed zaśnięciem zdoła jeszcze trochę poczytać i dowie się, jak Luiza przeżyła pierwsze spotkanie z Doliną Królów – jutro będzie wiedziała, czego się spodziewać. 2 Największą odrazę bogów budzą występek i obłuda. Jakże unikną krwawych szczęk Amait* ci, którzy nie sprostają próbie? Ten, który stawia pod pręgierz nieprzyjaciół bogów; ci, których dziełem są rzezie i zgliszcza - od ich uścisku nie ma ucieczki. Oby nigdy nie dosięgły mnie ich noże; obym, bezsilny, uniknął ich izby tortur. Lepiej wrócić do ciała i czekać w milczącym upale komory śmierci. Jam jest Wczoraj i Dziś; i moc posiadam powtórnych narodzin. KSIĘGA UMARŁYCH Amait – suka Ozyrysa, której rzucano na pożarcie grzeszników; niweczyła zarówno ich ciała, jak i dusze (przyp. red.). Tot, bóg mądrości i władca czasu, ogląda ludzkie serca i chmurzy się, gdy pierwsze spocznie na szali, a ramię wagi zaczyna drżeć. Amait, pożeraczka umarłych, siedząca obok wagi, oblizuje swe przerażające wargi. Jeśli to serce będzie ważyć więcej niż pióro bogini Maat, jej pragnienie zostanie zaspokojone. Ci mężczyźni służyli bogom. Pierwszy był kapłanem Izydy i Amona, ten drugi – kapłanem Izydy i jej siostry Sachmet, owej krwiożerczej lwicy, będącej boginią wojny i gniewu oraz... och, jakież to dziwne i cudowne przeciwieństwo... boginią uzdrawiania. Przejdą próbę; powinni przejść do życia wiecznego razem z boginiami, którym służyli. Lecz na ich rękach jest krew, w sercach zemsta, a w duszach pragnienie eliksiru życia. Jeśli nie przejdą tej próby, będą chcieli umknąć groźbom Amait oraz torturom przeklętych i zapragną wrócić do komory śmierci, by czekać. Wszystko okrywa się mrokiem... * * * Luiza była gotowa o świcie. Hassan czekał na brzegu z trzema osłami. Jedzenie, woda i przybory malarskie Luizy szybko i bezszelestnie umieszczono w koszach na grzbiecie jednego z ostów, a potem Hassan pomógł jej dosiąść drugiego i trzymając mocno cugle obydwu, sam wskoczył na trzeciego. Załoga „Ibisa” zajęta była swymi obowiązkami. Nie było też widać ani państwa Forresterów, ani Jane Treece. Luiza w duchu uśmiechnęła się z ulgą. Uda im się umknąć. Państwo Forresterowie nie okazali się takimi gospodarzami, na jakich liczyła. Ich reżim był nawet surowszy niż rządy Izabelli i Arabelli. Oni także nie widzieli żadnego powodu do zwiedzania zabytków starożytności (szczególnie tych, do których trzeba było jechać pół dnia w oślepiającym słońcu), a co gorsza – sprawiali wrażenie, że czują się odpowiedzialni za moralność Luizy. Mimo że zaangażowano dla niej przewodnika, nie mogła pozostawać z nim sam na sam. Chociaż przyjechała do Egiptu nie tylko dla zdrowia, ale również – przynajmniej we własnym przekonaniu – po to, żeby malować zabytki, uważali to za niepoważną, a nawet niewłaściwą zachciankę. Zamierzali ruszyć żaglowcem w górę Nilu, gdy tylko parowiec z pocztą z Anglii dotrze do Luksoru. W desperacji, by w ogóle zobaczyć Dolinę Grobów, Luiza musiała się uciec do wybiegu. Odszukała Hassana siedzącego w cieniu pokładowej markizy i piszącego coś w niewielkim notesie. Wstał, gdy podeszła, i z powagą wysłuchał wyszeptanych przez nią poleceń. Doskonale wiedząc, że lady Forrester może się w ostatniej chwili uprzeć, aby Jane Treece towarzyszyła „pani Shelley” jako przyzwoitka, Luiza powiedziała, że wyruszy wczesnym przedpołudniem, Hassanowi zaś wyjaśniła poufnie, że muszą wyjechać o świcie. Obudziła się, gdy było jeszcze ciemno, i ubrała najciszej jak mogła. Pierwsze krótkie spotkania z człowiekiem, który miał być jej dragomanem, czyli przewodnikiem, eskortą i tłumaczem, służącym niezbędnymi wyjaśnieniami, przebiegły dobrze. Był cichy, dobrze ułożony, poważny i odpowiedzialny. Jego lojalność, co wyjaśnił natychmiast, odnosiła się wyłącznie do Luizy. Dokądkolwiek zechciałaby się udać, on ją tam zabierze. – Czy on ma jakieś imię? – zapytała Luiza, gdy wyruszyli, klepiąc kark osiołka. Hassan wzruszył ramionami. – Nie wiem. Wynająłem je na tę podróż. – Musi mieć jakieś imię. Chyba powinnam mu je nadać. Cezar... Jak to brzmi? Hassan uśmiechnął się do niej, gdy pospiesznie oddalili się od brzegu rzeki i zagłębili się między kwadratowymi domami z cegieł, znikając z pola widzenia „Ibisa”. – To dobre imię. Swojego nazwę zatem Antoniuszem, a ten juczny będzie Kleopatrą. Luiza roześmiała się uradowana. – Będziemy więc w doskonałym towarzystwie. Hassan, przystojny mężczyzna średniego wzrostu, odziany był w luźne niebieskie spodnie i prążkowaną szatę. Miał wielkie czarne oczy o długich rzęsach. Spoglądając na niego ukradkiem, Luiza zastanawiała się, ile ma lat. Trudno było się zorientować. Włosy Hassana całkowicie skrywał czerwony turban, a choć w kącikach oczu i ust rysowały się zmarszczki, to jednak poza tym skórę miał gładką. – Jak długo musimy jechać do doliny, Hassanie? – zapytała. Wzruszył ramionami. – Dowiemy się, kiedy tam dotrzemy. Mamy cały dzień. Miał ciepły, pozbawiony przebiegłości uśmiech. Luiza roześmiała się. W Egipcie, co odkryła już wcześniej, wszystko działo się wtedy... kiedy się działo. Taka była wola Boga. Z zadowoleniem usadowiła się w filcowym siodle i skupiła na kierowaniu osiołkiem. Droga wiodła przez pola koniczyny, pszenicy i jęczmienia. Teraz, o świcie, pod drzewami eukaliptusowymi i wysokimi, wdzięcznymi palmami daktylowymi było chłodno i spokojnie, więc Luiza odpoczywała, rozkoszując się wonnym powietrzem i słuchając okrzyków fellachów, którzy zmierzali na pola. Było aż nadto wcześnie, gdy dotarli do końca uprawnych pól, które graniczyły z Nilem, i ruszyli na pustynię. Przed nimi wznosił się długi czerwony grzbiet tebańskich wzgórz, tak widocznych i tak zdumiewająco bliskich, gdy się patrzyło z pokładu statku, a teraz ledwie majaczących w mglistej dali. Zanim słońce wzniosło się zbyt wysoko, zatrzymali się na krótkie śniadanie złożone z plastrów melona, sera i chleba, a potem pojechali dalej. Widoczne przed nimi wzgórza wreszcie stały się bliższe. Luiza podniosła wzrok, wachlując twarz ocienioną szerokim rondem kapelusza. W górze krążyła jakaś kania niczym czarna plamka na olśniewającym błękicie nieba. – Już niebawem. Bardzo blisko. – Hassan ściągnął cugle swego osiołka. – Zamierza pani szkicować te góry? Luiza skinęła głową. – Chcę zobaczyć góry i grobowce faraonów. – Oczywiście. Cóż by innego? – uśmiechnął się Hassan. – Wiozę świece i pochodnie, abyśmy mogli je zobaczyć – rzekł, wskazując juczne zwierzę. – Już niedaleko. Potem może pani odpocząć. Ponownie skinęła głową. Strużki potu spływały jej po plecach i między piersiami, a suknia wydawała się ciężka i dusząca. – Spodziewałam się zobaczyć na tej drodze wielu turystów – zawołała, gdyż odludna okolica zaczynała budzić jej niepokój. – Zwykle jest wielu turystów – wzruszył ramionami Hassan. – Od kilku dni nie było tutaj parowca. Kiedy przypłynie, pojawią się znowu. – Rozumiem – uśmiechnęła się Luiza niepewnie. Na ledwie widocznej drodze nie było innych jeźdźców. Nie było też żadnych śladów. – Nie ma odcisków stóp ani śladów jakichkolwiek żywych istot – wskazała nerwowo ręką. Hassan potrząsnął głową. – Ostatniej nocy wiał wiatr. Puuuf! – wydął policzki i zamachał ramionami. – Przychodzi wiatr i wszystko znika. Luiza uśmiechnęła się. Oto zdanie do jej pamiętnika. Musi je zapamiętać. Epitafium cywilizacji. Droga stała się jeszcze bardziej stroma, gdy weszli we wzgórza i w końcu skręcili w ukrytą dolinę, gdzie Luiza mogła wyraźnie dostrzec prostokątne wejścia wycięte w połyskujących wapiennych skałach. Hassan zsiadł ze swego osła i pomógł zsiąść Luizie. Gdy stała, rozglądając się wokół i nasłuchując jęku dziwnego gorącego wiatru i krzyków krążących w górze ptaków, wypakował jej szkicowniki, farby oraz perski dywan, który rozwinął w pobliżu na piasku. Wyjął też kilka żerdzi, na których udrapował sztukę zielono-niebieskiego prążkowanego materiału, robiąc schronienie podobne do namiotu beduina, aby Luiza miała w owym pustkowiu nieco prywatności. On sam wraz z osłami pozostał w słońcu, najwyraźniej przyzwyczajony do tego żaru. – Miałam nadzieję, że zobaczę ludzi pracujących przy wykopaliskach. Dlaczego tu jest tak pusto? – rozglądała się wokół, wciąż przytłoczona pustką doliny. Hassan odparł, wzruszając ramionami: – Czasami jest tu wielu ludzi, a czasami nie ma nikogo. Pieniądze się kończą – dodał, wymownie wznosząc ręce. – Muszą wyjeżdżać, żeby szukać następnych. Potem wracają. Wtedy zobaczy pani mnóstwo ludzi. Miejscowi zawsze tu są. Spodziewam się, że ich zobaczymy. Kopią w nocy. Jeśli znajdują nowy grobowiec, wtedy kopią rano, a nawet w żarze dnia. Mają zabierać to, co znajdą, do władz w Boulak, ale... – Po tych słowach nastąpiło kolejne wzruszenie ramion; gest, który znała już tak dobrze. Sięgnął do kosza na oślim grzbiecie i wyjął dwie świece oraz niewielką pochodnię. – Chciałaby pani zobaczyć wnętrze któregoś grobu? – zapytał z ukłonem. Skinęła głową. Grobowce byłyby kojąco chłodne po morderczym upale. Luiza sięgnęła po butelkę wody i Hassan pospiesznie napełnił jej kubek. Woda była ciepła i słonawa, ale piła z przyjemnością, a potem zanurzyła w niej chusteczkę i przetarła sobie twarz. Ze szkicownikiem w ręku ruszyła za Hassanem ku jednemu z owych prostokątnych wejść wykutych w skale. – Zaczniemy tutaj – dragoman wskazał jedno z wejść. – To grobowiec Ramzesa VI. Jest otwarty od starożytności. – Przyprowadzałeś do tych grobowców już wcześniej innych ludzi. Znasz je wszystkie tak dobrze jak miejscowy przewodnik? – zapytała, podążając za nim. – Oczywiście – odparł – wielokrotnie słyszałem tutejszych przewodników. Nie są mi już potrzebni. Kiedy weszli w korytarz, Luiza wpatrywała się w ciemność kompletnie oślepiona po olśniewającym blasku zewnętrznego świata. Potem jej oczy powoli zaczęły się przyzwyczajać. Migotliwy płomyk świecy Hassana ledwie oświetlał ściany długiego korytarza, ale w jego bladym świetle Luiza ujrzała zapierającą dech w piersi procesję sylwetek i kolorów, rozciągającą się w głąb. Potem Hassan zapalił pochodnię, a wtedy w jej blasku ujrzała hieroglify oraz wizerunki bogów i władców pokrywające ściany i sklepienie feerią kolorów. Stojąc cicho na spadzistej, zasypanej piaskiem posadzce korytarza spoglądała dokoła w zdumieniu i zachwycie. – Nie wiedziałam... – Ze zdziwienia straciła oddech. – Nie miałam pojęcia, że to może być takie... – szukała słów – ...takie zadziwiające! – Piękne? – Bardzo, bardzo piękne. – Zrobiła kilka kroków do przodu, choć jej pantofle ślizgały się w stromo opadającym przejściu. – Hassanie, to jest znacznie piękniejsze niż w moich najpiękniejszych snach. Głęboka cisza tego miejsca była przytłaczająca, a grobowiec, choć tonął w ciemności, wcale nie wydawał się chłodny – było w nim gorąco i duszno jak w piecu. Luiza podeszła do ściany i dotknęła pokrytego malowidłami kamienia. – Bardzo trudno byłoby to skopiować, czy choćby dać wyobrażenie o tym cudzie, tej tajemnicy. Nigdy nie zdołałabym tego uczynić. Moje szkice będą więc z konieczności tylko impresjami, tak niewspółmiernymi... – mówiła, bezradnie wzruszając ramionami. – Pani obrazy są bardzo dobre. – Hassan uniósł pochodnię wyżej, aby oświetlić większy odcinek korytarza. – Skąd wiesz? Nie widziałeś żadnego – rzuciła przez ramię. – Widziałem. Kiedy objuczałem osła, wiatr otworzył teczkę – rzekł, podążając za nią z szerokim uśmiechem. – Nie mogłem się powstrzymać, by ich nie obejrzeć. Tędy proszę. Ostrożnie. Tu są schody, które wiodą w dół. Za ich plecami mały prostokąt dziennego światła u wejścia do korytarza zniknął gwałtownie, gdy zaczęli schodzić długą kondygnacją niedbale wyciosanych schodów. Blask świecy skupił się na wielobarwnych ścianach, lecz potem, gdy dotarli do mieszczącej się w dole kolumnowej sali, rozproszył się i osłabł, niknąc w rozległej ciemności. Kolejne korytarze wiodły ich coraz głębiej w tę ciemność, aż w końcu dotarli do komory grobowej na samym dnie. Luiza przystanęła z lekkim okrzykiem. Dwie ogromne, dziwnie wydłużone postaci, unosząc się wysoko w drżących cieniach, sięgały aż do stropu nad jej głową. – Nut. Bogini nieba – powiedział Hassan. Stał obok, unosząc pochodnię, i Luiza nagle z ogromną siłą odczuła jego bliskość. Obejrzała się. Spoglądał w górę, ku owym postaciom, a jego twarz rysowała się niewyraźnie w miękkim, łagodnym świetle. Odwrócił się i spostrzegł, że Luiza się w niego wpatruje. Zarumieniła się. – Czy mogę prosić o pochodnię? – Oczywiście, sitt Luiza. Na ułamek sekundy ich dłonie się zetknęły, gdy ujmowała drewniany uchwyt. Odsunęła się gwałtownie. – Opowiedz mi o bogini nieba. * * * Anna obudziła się z przestrachem i stwierdziła, że światło w kabinie wciąż się świeci, a pamiętnik Luizy leży otwarty na jej piersi. Dzień wlewał się przez rozchylone okiennice, rzucając wąskie kliny jaskrawego światła na podłogę i ścianę. Wychyliła się z łóżka i podniosła żaluzje. Rzeka była olśniewająco błękitna. Jakiś statek płynął w górę Nilu, na odległym brzegu za szeroką wstęgą wody widać było palmy i pas wspaniałych zielonych pól, a w dali za nimi linię niewysokich, zamglonych gór różowych w słonecznym świetle wczesnego poranka. Szybko włożyła niebieską bluzę, wyszła przez salę klubową na opustoszały pokład i rozejrzała się dookoła z zachwytem. Na rufie było już gorąco, ale pod markizą znalazła cień. Podeszła do burty i oparta o nią wpatrywała się w palmy na drugim brzegu rzeki. Przepływający wcześniej statek zniknął już z pola widzenia i przez moment rzeka była pusta. Minęło kilka minut, zanim Anna oderwała się od tego widoku i ruszyła do sali jadalnej na śniadanie. U wejścia spotkała Serenę, współlokatorkę Charley, która poprzedniego wieczoru siedziała przy sąsiednim stoliku. Smukła i atrakcyjna czterdziestopięciolatka o krótkich ciemnych włosach i ogromnych zielonych oczach obdarzyła Annę pogodnym uśmiechem. Do zobaczenia – powiedziała zamiast „dzień dobry” i otworzyła przed Anną drzwi, po czym zniknęła, zmierzając w stronę kajut. W jadalni tylko Charley siedziała przy stole, który dzielili poprzedniego wieczoru. – Dzień dobry – powiedziała Anna, siadając obok niej. – Jak spałaś? – Nie zmrużyłam oka – jęknęła Charley, kołysząc w dłoni filiżankę czarnej kawy, i dodała z westchnieniem: – Nie znoszę latania i statków. Anna ukryła zdziwiony uśmiech, opierając się pokusie, by zapytać Charley, czemu w takim razie wybrała się na takie wakacje. – Może przynieść ci coś z bufetu? Za nimi na bufecie ustawiono różne rodzaje śniadaniowych płatków oraz owoce, sery, wędliny i jajka. Charley potrząsnęła głową. Tego ranka miała na sobie bawełnianą koszulkę i dżinsy, a długie włosy związała w koński ogon. – Nie zwracaj na mnie uwagi. Dojdę do siebie, gdy wypiję kilka kaw. – A inni? Zjedli już śniadanie? – Anna wskazała wzrokiem uprzątnięte już przez kelnerów nakrycia przy innych miejscach. Charley skinęła głową. – Ranne ptaszki – odparła, po czym rzucając Annie krzywe spojrzenie, powiedziała: – Andy i ja jesteśmy ze sobą już od kilku miesięcy. Anna przyglądała się, jak kelner nalewa jej kawę, a potem wstała, by pójść do bufetu. – Tak przypuszczałam – rzekła z uśmiechem. Informacja Charley była wyraźnym strzałem ostrzegawczym. Czyż jednak Andy nie powiedział, że jest wolny? Kiedy Anna, nałożywszy sobie na talerz owoce, ser i delikatny kruchy rogalik, wróciła do stołu, Charley już przy nim nie było. Wróciwszy do kabiny po kapelusz, okulary słoneczne i przewodnik, Anna przystanęła na chwilę, rozglądając się dokoła. Wcześniej zostawiła pamiętnik na nocnym stoliku. Po chwili zastanowienia zdjęła walizkę z szafy, włożyła pamiętnik do środka, po czym zamknęła ją i odstawiła na miejsce. Kiedy brała z toaletki szczotkę do włosów i krem z przeciwsłonecznym filtrem, jej spojrzenie przyciągnął flakonik na wonności. Może tę ampułkę również powinna zamknąć? Zawahała się, rzuciła okiem na zegarek. Powiedziano im, że spotykają się przy recepcji o szóstej czterdzieści pięć, żeby wyjechać o siódmej. Nie chciała się spóźnić na autokar. Decyzja była prosta. Weźmie flakonik ze sobą. Owinęła go w jedną z pięknych jedwabnych szarf, którymi zwykle związywała włosy, i wsunęła małe szkarłatne zawiniątko do torby, po czym wyszła z kabiny. Mały autokar miał ich odwieźć na prom do Luksoru. Anna samotnie usiadła z tyłu i z zainteresowaniem spoglądała w okno. Do autokaru wsiadł Andy i ku jej zaskoczeniu wcisnął swą korpulentną postać w sąsiedni fotel z poufałością, która – musiała to przyznać – nie była Annie niemiła. – Jak się miewasz od rana? – zapytał. – Jesteś podekscytowana? Odruchowo rozejrzała się za Charley. Nie widząc jej, skinęła głową. – Czuję się świetnie i rzeczy wiście jestem bardzo podekscytowana. Rozpoznawała już wszystkie twarze. Obok siedzieli Sally Booth i Ben Forbes oraz Serena, sąsiadująca teraz z jakąś starszawą damą w wiśniowym spodniumie, a dalej jeszcze dwa małżeństwa, których nazwisk nie znała. Miejsce na końcu autokaru samotnie zajął Toby Hayward. – Wzięłaś ze sobą ów drogocenny pamiętnik? – zapytał Andy, spoglądając na torbę leżącą na jej kolanach. Pokręciła głową. – Zamknęłam go w walizce – odparła z uśmiechem. – Jestem pewna, że nic mu nie grozi, Andy. Naprawdę. Nie ma tu nikogo, kto miałby na niego ochotę. Wciąż wpatrywał się w jej torbę, więc podążyła za jego wzrokiem, ciekawa, co tak go zainteresowało. Jedwabna szarfa się rozwinęła i leżący na wierzchu przewodnika flakonik był teraz doskonale widoczny. – Już jakieś pamiątki? – zapytał z uśmiechem. – Nie daj się handlarzom namówić na kupno czegokolwiek, na co naprawdę nie masz ochoty. Są okropnie natarczywi. Potrząsnęła głową, nagle urażona. Najwyraźniej nie uznał flakonika za antyk. Owinąwszy ponownie ampułkę, wetknęła ją na dno torby. – Z pewnością na to nie pozwolę. Potrafię mówić „nie” – odparła i kątem oka ujrzała jego uniesioną brew, ale postanowiła to zignorować. Autokar chwiejnie wytoczył się znad rzeki i wjechał na wąską piaszczystą drogę; Anna spoglądała przez okno na niskie czworoboczne domy o ścianach z glinianych cegieł, stojące wzdłuż traktu. Wyglądały tak, jakby wyrosły do wysokości jednego lub dwóch pięter, a potem zatrzymały się nieoczekiwanie, w połowie wykończone, z metrami metalowych umocnień, wystających z dachów niczym wiązki telewizyjnych anten. Ciasno stłoczone przypominały bezładne zabudowy na przedmieściu metropolii. Wszystkie miały szarożółtą barwę, ale niektóre, jaskrawo pomalowane w dziwaczne wzory, kontrastowały z wszechobecnym piaskiem. Niektóre udekorowano dywanami, przewieszonymi przez balustrady. Inne nie miały żadnej osłony prócz kilku palm lub słomianych mat rzuconych na wierzch zamiast dachów, a wszędzie wokół Anna widziała rzędy podobnych do amfor glinianych garnków, które leżały na owych dachach i przed drzwiami. Pokręciła głową. – Mówiąc szczerze, wciąż nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. – Jesteś, jesteś – roześmiał się Andy. – A więc przeczytałaś ostatniej nocy kolejny fragment pamiętnika? – Tylko kilka stron. Dotarłam do rozdziału, w którym Luiza opowiada o wyprawie do Doliny Królów, i znalazłam wspaniały jej opis. Dolina była pusta. Bezludna. Nie było tam nikogo prócz jej dragomana Hassana. Urządzili sobie piknik na perskim dywanie. – Obawiam się, że w naszym wypadku będzie inaczej – roześmiał się znów Andy. – Dolina okaże się zatłoczona turystami. Słyszałem, że są tam tłumy. To psuje cały nastrój. I żadnych dragomanów! – Jakie to miłe słowo. Pokochałabym własnego dragomana! – odparła, jednocześnie gwałtownie chwytając oparcie fotela przed sobą, gdyż autokar podskoczył na wybojach, a potem ostro skręcił w prawo i z wściekłym trąbieniem wjechał na zatłoczoną szosę. – Może ja bym się nadał? Uśmiechnęła się. – Nie sądzę, by się to spodobało Charley – odparła Anna łagodnie. – A propos, gdzie ona jest? – Gdzieś z przodu autokaru. Z Joe i Sally. Gawędzi z Omarem. – Nagły skręt autokaru rzucił go na chwilę na Annę. – Masz ze sobą aparat fotograficzny? – Fotografia jest jedną z moich pasji – powiedziała. – Nigdy o nim nie zapominam. – To świetnie. Będziesz musiała zrobić mi zdjęcie przed jakimś wielkim faraonem, abym po powrocie mógł się chełpić tą podróżą. Wysiedli z autokaru, by ustawić się w kolejce do krótkiej przeprawy promowej na drugi brzeg Nilu, gdzie zastali czekający na nich następny, identyczny, choć nieco starszy wehikuł. Gdy weszli na prom, Anna spostrzegła, że Andy towarzyszy Charley. Drugą część podróży spędziła więc obok Sereny. – To moja pierwsza podróż do Egiptu – odezwała się ciemnowłosa kobieta, ubrana w lekką etaminową bluzkę we wspaniale skontrastowanych barwach zieleni i błękitu. – Moja również. – Anna skinęła głową. – Pani jest przyjaciółką Charley, prawda? – Ku własnemu utrapieniu – roześmiała się Serena. – W Londynie jesteśmy czymś w rodzaju współlokatorek. A właściwie ona wynajmuje pokój w moim mieszkaniu. Pomysł wyjazdu do Egiptu był mój i zanim się zorientowałam, Charley także się wybrała. Od tak dawna pragnęłam tu przyjechać i byłam tak rozentuzjazmowana i podekscytowana, że „sprzedałam” jej ów pomysł. – Ze smutkiem potrząsnęła głową. – Charley i Andy spotykali się i rozstawali przez kilka miesięcy, ale kiedy usłyszał o tym pomyśle, półżartem powiedział, że również pojedzie. Charley zareagowała tak „romantycznie”, że zorientował się, iż ona może się zaangażować bardzo poważnie, toteż namówił na wycieczkę państwa Boothów i oto stanowimy prawdziwą „grupę wycieczkową”! – powiedziała Serena, dodając z westchnieniem: – Czy nie brzmi to, jakbym narzekała? Anna potrząsnęła głową. – Myślę, że weselej jest podróżować z przyjaciółmi niż samotnie. – Być może – głos Sereny nie brzmiał zbyt pewnie. Na chwilę zapadło milczenie, gdy kierowca zajął swoje miejsce i włączył silnik. Autokar drgnął i ruszył z gwałtownym, ale miarowym stukotem. – A pani podróżuje sama? – Pytanie Sereny niemal zagłuszył zgrzyt zmienianych biegów. – Świeżo rozwiedziona, ruszam ku niezależności. – Anna poczuła, że w jej lekkim beztroskim tonie zabrzmiała nuta smutku. – Brawo – powiedziała Serena. – Mój partner zmarł cztery lata temu. Przez pewien czas czułam się tak, jakbym straciła połowę siebie. Byliśmy sobie tak bliscy, że odczułam tę stratę fizycznie; część mnie umarła wraz z nim. Ale już jest lepiej – uśmiechnęła się. – Przepraszam. Trochę za dużo jak na pierwszą rozmowę, ale przynajmniej wiesz, że jest ktoś, kto cię zrozumie, jeśli będziesz potrzebowała powiernika. – Dziękuję – odparła Anna, zdumiona serdeczną sympatią, jaką poczuła dla tej kobiety. Oczywiście, sytuacja nie była identyczna. Feliks nie umarł. A jej uczucia do niego... czy kiedykolwiek były tak intensywne, że wydawał się jej częścią? Nie, chyba nigdy nie byli sobie tak bliscy. Z powodu ryku silnika rozmowa była niemożliwa, więc panie skupiły uwagę na mijanej okolicy. Poza samochodami osobowymi i autobusami krajobraz był, uświadomiła sobie Anna, dokładnie taki, jak przed stu czterdziestu laty opisała go Luiza. Emanował atmosferą nieprzemijającej wieczności i zapewne był taki sam również tysiąc czterysta lat temu. Patrzyła przez okno na soczystą zieleń wąskiego pasa żyznych pól, nawadnianych wąskimi kanałami, i na cień eukaliptusów i palm, tworzący ciemniejsze plamy na piaszczystej drodze. W przelocie zobaczyła bawoły, osły, wielbłądy, mężczyzn odzianych w galabije, chłopców w dżinsach. Niektórzy jechali na rowerach, ale większość siedziała na grzbietach małych osiołków, których żebra rysowały się niczym struny harfy. Widziała też łany trzciny cukrowej oraz niewielkie, przypominające ogródki działkowe, poletka cebuli i kapusty. Wśród nich zaś rozrzucone tu i tam małe przetwórnie papirusu i alabastru. Zatrzymali się na krótko, by sfotografować Kolosy Memnona, dwa potężne posągi z różowego kwarcytu, stojące samotnie na nagiej, zasypanej tłuczniem ziemi, po czym wrócili do autokaru i skierowali się ku granicy zielonego, żyznego krajobrazu. W końcu zbliżyli się do pasma owych gór, które Anna widziała w świetle poranka z pokładu statku. Gdy podjechali bliżej, góry zmieniły barwę, stały się mniej brunatne i mniej różowe, lecz bardziej oślepiające, gdyż od pokrytych kurzem kamieni i piasku odbijało się słońce. Mijali wioski, gnieżdżące się w skalnych ścianach, z mrocznymi jamami wśród zbudowanych z gliny domów, które mogły być współczesnymi lub dawnymi jaskiniami, grotami lub mieszkaniami albo pozostałościami starożytnych wykopalisk. Trudno określić, uświadomiła sobie Anna, czy coś ma dwa czy dwa tysiące lat. Tutaj nie było już zieleni. Dokoła rozpościerało się rumowisko kamieni, łupków i piargu. Autokar zaparkował w dolinie, która rozwiała wszystkie wyobrażenia Anny o samotnej wyprawie Luizy do grobowców. Zgodnie z ostrzeżeniami Andy’ego było tu tłoczno. Całe akry autokarów i setki turystów, a dookoła nich, niczym roje os wokół słoika konfitur, dziesiątki natrętnych, hałaśliwych mężczyzn, odzianych w kolorowe galabije i turbany, oferujących pocztówki, posążki i mnóstwo innych pamiątek. – Proszę nie zwracać na nich uwagi i podążać za mną. – Omar klasnął w dłonie. – Kupię państwu bilety i zezwolenia na fotografowanie, a potem mogą państwo zwiedzać sami lub pozostać ze mną, by wspólnie udać się do kilku grobowców. Anna rozglądała się skonsternowana. Dolina nie przypominała miejsca, które sobie wcześniej wyobraziła. Ani trochę. Przytłoczona, na moment przystanęła, a potem znalazła się w luźnej grupie, idącej wzdłuż nagich skalnych ścian, obok szeregu wielobarwnych straganów i stoisk, zza których głośno zachwalano kolejne pamiątki. Andy, Charley i Serena zniknęli. Zastanawiała się przez chwilę, czy powinna spróbować ich odnaleźć, ale postanowiła tego nie robić. Z uśmiechem wzięła od Omara bilet i śmiało ruszyła sama własną drogą. Wąska dolina wchłaniała słoneczne światło, zamieniając się w oślepiający piec. Ogromne, widoczne wokół góry wzbudzały grozę. Dzikie, urwiste, nierówne i głęboko spękane, miały barwę ochry. Ten krajobraz wydawał się zupełnie nietknięty przez czas. Prostokątne wejścia do grobowców były mrocznymi nęcącymi cieniami, rozrzuconymi na skałach. Niektóre zagrodzone były bramami, inne stały otworem. – Wyglądasz na oszołomioną, Anno. – Nagle obok niej znalazł się Ben Forbes. – Chcesz zapuścić się tam wraz ze mną? – Jego kapelusz z szerokim rondem opadał ekscentrycznie na jeden bok, a zielona brezentowa torba zwisająca z lewego ramienia wyglądała tak, jakby przeżyła już kilka ekspedycji. W dłoni trzymał otwarty przewodnik. – Ramzes IX. Sądzę, że to szczególnie okazały grobowiec. Równie dobre miejsce jak każde inne, żeby od niego zacząć zwiedzanie – rzekł, kierując się ku pochyłej rampie, gdzie dołączyli do grupy ludzi czekających na wejście, i mówił dalej: – Interesujący mężczyzna ten Andy Watson. Obaj dość późno zapisaliśmy się na tę wycieczkę i los zrządził, że pozostała tylko jedna dwuosobowa kabina, więc ją dzielimy. Mnie nie wydaje się mężczyzną, któremu nie można się oprzeć, ale rozumiem, że damy mogą widzieć go właśnie takim. – Zdjął okulary i przecierał je chusteczką do nosa. – Tak – skinęła głową Anna. – Zdaje się, że poczuł do ciebie sympatię. – Och, nie sądzę. Jest po prostu życzliwy. – Być może... – Po tych słowach Bena zapadła cisza, gdy powoli przesuwali się w kolejce. – W autokarze siedziałem obok Charley. – Jego przyjaciółki? – Uważa się za nią. Wybacz mi, Anno, że wtykam nos w nie swoje sprawy, szczególnie na tak wczesnym etapie, ale bywałem już wcześniej na statkach, a nasz jest wyjątkowo mały. – Czy to ostrzeżenie? – zapytała Anna, unosząc brwi. – Sądzę, że ta dama mogłaby się okazać nieco nieprzyjemna, gdyby została sprowokowana. Anna z westchnieniem wzruszyła ramionami. – Czy to nie przykre, że nie można po prostu się przyjaźnić z osobą odmiennej płci? Nie chcę nikomu wchodzić w drogę. Andy był życzliwy. Nie znam tu nikogo. To wszystko. – Znasz mnie. – Ben obdarzył ją ciepłym uśmiechem, a jego oczy skryły się w głębokich fałdach powiek. – Nie jestem tak pociągający, przyznaję. Ani tak młody. Jednak zdecydowanie mniej niebezpieczny. Chodźmy – dotknął lekko jej łokcia. Znaleźli się przed wielkim prostokątnym wejściem, zagrodzonym bramą, stojącą teraz otworem, ale nadzorowaną przez czujnych strażników, którzy uważnie sprawdzali bilety, odrywali jeden róg, a następnie oddawali je turystom. Powoli, ramię przy ramieniu, z ludźmi różnych narodowości, schodzili długą pochyłością w ciemność, wpatrując się w ściany, które mieli po bokach, i strop nad głowami. Każdy skrawek powierzchni pokryty był od sklepienia aż do dołu hieroglifami oraz wizerunkami faraonów i bogów. Oszałamiające barwy ochry i cytrynowej żółci, zieleni, lapisu i akwamaryny oraz czerni i bieli były doskonale zachowane i teraz osłonięte folią. Anna nie mogła oderwać od nich oczu. Tak wiele książek, tak wiele ilustracji... oglądała je od dzieciństwa, jak wszyscy, ale nie zdawała sobie sprawy z oszałamiającego piękna i siły, jaką przedstawiały, ani nawet z samej ich wielkości. Ku swemu zdumieniu stwierdziła, że nie zważa na kłębiących się wokół ludzi, na okrzyki i pełne podniecenia rozmowy, na komentarze przekrzykujących się przewodników, na śmiech, a także na ludzi, którzy, przyjechawszy tak daleko, do tego cudownego, wzbudzającego grozę miejsca, wciąż irytująco gawędzili, najwyraźniej niepomni piękna i obecnej wokół historii. Niewiarygodna cisza była przytłaczająca. Pochłonęła wrzawę. Była wszechogarniająca. Im dalej posuwali się w głąb grobowca, tym było goręcej. Annie, przyzwyczajonej do grot brytyjskich i europejskich, w których, im głębiej się je penetrowało, tym bardziej robiło się zimno, wydało się to zaskakujące. Ciemność nie przynosiła ulgi, a cisza i żar stawały się coraz intensywniejsze. Trzema kolejnymi korytarzami doszli do wielkiej, wspartej na filarach sali, a potem znaleźli się wreszcie w samej komorze grobowej, w której nie było nic oprócz prostokątnego dołu, w którym niegdyś znajdował się sarkofag. Ben spojrzał na Annę. – No i co o tym myślisz? Potrząsnęła głową. – Brak mi słów. Oniemiałam. Roześmiał się. – Nie jest to przypadłość, która dotyka wiele schodzących tutaj osób. – Powoli zawrócili i zaczęli zmierzać w stronę światła. – A co ze zwiedzaniem położonego obok grobowca Tutenchamona? Znów tam jest, jak wiesz, choć bez swoich skarbów, oczywiście – dodał, gdy ponownie znaleźli się w świetle słońca, i wskazał jedno z mniejszych wejść. – Mamy szczęście. Zdaje się, że grobowiec Tutenchamona zamykany jest co jakiś czas, by mógł odpocząć od turystów. Jeśli wierzyć mojemu przewodnikowi, jest mały i stosunkowo niski w porównaniu z kilkoma innymi, ponieważ Tutenchamon umarł młodo, gdy nikt nie spodziewał się jego śmierci. Może nawet został zamordowany. Ponownie stanęli w kolejce i znów oderwano różki ich biletów, a potem powoli weszli w ciemność. Ten grobowiec istotnie bardzo różnił się od poprzedniego. Poza tym, że mniejszy, okazał się również prostszy; nie miał żadnych dekoracji, ale było w nim coś jeszcze. Pozwalając, by ludzie ją minęli, Anna przystanęła niezauważona. Rozglądając się dookoła, przyzwyczajała oczy do przyćmionego światła. Ben poszedł dalej i przez chwilę była sama. Wtedy uświadomiła sobie, co ją tutaj zdziwiło. W tym grobowcu było zimno. Zadrżała, czując gęsią skórkę na gołych ramionach. – Ben? – Nie widziała go. Tłum zwiedzających wchodził do wewnętrznej komnaty. Odwróciła się w nadziei, że znajdzie kogoś obok siebie. Nie było nikogo. – Ben? – Jej głos stłumiła cisza. Zakłopotana, dotknęła rękę czoła, uświadamiając sobie nagle obecność hałaśliwych, wesołych włoskich turystów, którzy wypełnili znajdujące się za nią wejście. Gdy chwilę potem znaleźli się wokół niej, Anna zlękła się, że zostanie zmieciona ich falą. Zmarszczyła brwi. Grobowiec nie był już chłodny; teraz było w nim równie gorąco jak w innych, które zwiedzali, i ledwie mogła oddychać. Nagle, ogarnięta paniką, ruszyła do przodu. Wciąż nie widziała Bena. Zwykle nie miała reakcji klaustrofobicznych, ale tutaj ściany wydawały się nad nią zamykać. Ludzie byli anonimowymi czarnymi cieniami, które ciemność pozbawiła twarzy. Annie zaschło w ustach. Rozpaczliwie rozejrzała się wokół i ruszywszy w ciemność w poszukiwaniu następnego wejścia, nieoczekiwanie znalazła się w samej komorze grobowej, spoglądając w otwarte oczy młodego króla Tutenchamona. Leżał, wpatrzony w sklepienie swego mrocznego, gorącego grobowca, lekceważąc obecność plebsu przybyłego tu, by gapić się na faraona pozbawionego bogactw, które wspierały jego królewski majestat, ale wciąż wzbudzał trwogę. Ile osób stojących teraz wokół niego – zastanawiała się Anna – równie nagle i równie intensywnie jak ona uświadomiło sobie, że w tej pozłacanej, drewnianej trumnie leży wyniszczone, złamane ciało młodego króla? Znowu zadrżała, lecz tym razem nie był to dreszcz zimna. – Anno? – Obok pojawił się Ben z aparatem fotograficznym na ramieniu. – Czy nie jest zdumiewający? Skinęła głową. Torba na jej ramieniu stała się bardzo ciężka. Dlaczego nie wyjęła swojego aparatu? Postawiła miękką skórzaną torbę na posadzce i właśnie otwierała zamek błyskawiczny, gdy nagle poczuła jakiś dziwny zawrót głowy. Z wysiłkiem łapiąc powietrze, wyprostowała się, pozostawiając torbę w pyle u stóp i rozsypując jej zawartość. – Dobrze się czujesz? – Ben spojrzał na nią kątem oka, po czym przykucnął i pospiesznie zaczął wkładać rozsypane rzeczy do torby. Ujrzała błysk szkarłatu, gdy owinięty w jedwab flakonik został wydobyty z ukrycia, a potem ręka Bena objęła jej ramiona. – Nagle poczułam się jakoś dziwnie – odparła, przyciskając dłonie do twarzy. – Teraz już dobrze. Chyba zbyt gwałtownie się pochyliłam, sięgając po aparat. Za dużo emocji i zbyt duży wysiłek, jak sądzę. – Zmusiła się do uśmiechu. – Prawdopodobnie jest to sygnał, że nadszedł czas, by wyjść i odpocząć na świeżym powietrzu. – Wziął ją za rękę i dodał, spoglądając przez ramię: – Moim zdaniem, te grobowce są trochę przytłaczające. – Jest tu coś przygnębiającego, prawda? – Anna czuła spływający jej po plecach zimny pot. Znowu drżała. – Sądziłam, że cała ta historia z „klątwą grobowca mumii” jest bzdurą, ale tutaj panuje dziwna atmosfera. Nie podoba mi się to. – Śmiech jakiejś grupy Niemców, a przedtem szmer rozmów japońskich fotografów w skarbcu za komorą grobową zdawały się przeczyć jej słowom, ale nie miało to znaczenia. – Naprawdę chcę wyjść. Przepraszam. – Nie ma sprawy. Chodźmy. Wdzięczna za wsparcie jego ramienia, podążyła za Benem z powrotem w stronę korytarza wejściowego i oślepiającego słonecznego światła na zewnątrz. W cieniu, w miejscu przeznaczonym dla odpoczywających turystów, poczuła się lepiej. Oboje wypili trochę wody, ale widziała, że Ben chce iść dalej. – Idź beze mnie, proszę. Zaraz poczuję się lepiej. Posiedzę tu jeszcze kilka minut, a potem pójdę twoim śladem. Spojrzał na nią badawczo. – Jesteś pewna? – Oczywiście. Nie mogła się zorientować, gdzie jest miejsce, w które Hassan zabrał Luizę i urządził jej prowizoryczne schronienie na miękkim perskim dywanie. Rozpaczliwie pragnęła uciec od tłumów, znaleźć to miejsce i doświadczyć owej ciszy, jakiej doświadczyła Luiza. Przystanęła na chwilę i osłaniając oczy, podniosła wzrok ku jednej z oślepiająco białych ścieżek, które biegły w dal od hałaśliwego środka doliny. Czy mogli pójść właśnie tam? Spoglądając przez ramię, zobaczyła Bena znikającego wraz z kolejną grupą turystów w jakimś grobowcu na drugim końcu wypełnionego tłumem środka doliny. Obok niego rozpoznała też kilka innych osób ze statku. Po chwili wahania zdecydowanie odwróciła się do nich plecami i ruszyła pustą drogą obok zakurzonego drogowskazu wskazującego kolejne grobowce. Ślizgając się na piasku i kamieniach, wdrapywała się w górę, byle dalej od tłumów. Skalne jaskółki krążyły nad nią i pikowały do otworów i grot, ale oprócz nich nic się nie ruszało. Zgiełk tłumu, który zostawiła za sobą, niemal natychmiast osłabł i zanikł. Upal i cisza były wprost przytłaczające. Przystanęła, rozglądając się wokół, przerażona, że mogłaby zabłądzić, ale szlak był wyraźnie zaznaczony. Tylko pusty. Skały, oślepiające w blasku słońca, miały jednolitą barwę, a niebo jaśniało najwspanialszym błękitem, jaki kiedykolwiek widziała. Nagle gdzieś w pobliżu usłyszała kroki i szuranie na wapiennej skale. Zmarszczyła brwi i osłaniając oczy, badawczo przyjrzała się skalnej ścianie. Nikogo tam nie było, a ów dźwięk mógł być jedynie szmerem osypującego się piasku. Jednak nastrój się zmienił i Anna znów poczuła się nieswojo. Po hałasie, bieganinie i barwach głównej doliny, z jej tłumami, krzykiem przewodników i wielojęzycznym zgiełkiem, ta ogromna, głęboka cisza odbierała wszelką odwagę. Była to cisza grobowa. Mimo upału Anna znowu drżała. Miała niesamowite uczucie, że jest obserwowana i przedziwne wrażenie, że ktoś stoi obok niej. Mrużąc oczy w słonecznym blasku, spojrzała na skalną ścianę. Były tam grobowce, które wcześniej widziała na planie, ale najwyraźniej nikt ich nie zwiedzał. Prawdopodobnie je zamknięto, tak jak większość grobowców w dolinie, dla ochrony przed zmasowanym zainteresowaniem turystów. Zrobiła kilka kroków dalej, pokonując kolejny zakręt. Skalne ściany były spieczone, jałowe i ciche, a jedyne odgłosy wydawały jaskółki. Daleko w górze na tle oślepiającego nieba Anna ujrzała jakiś ciemny punkcik. Może to kania; taka, jaką widziała Luiza... Wrażenie, że ktoś stoi tuż obok jej ramienia, stało się nagle tak intensywne, że się odwróciła. W niezauważalnym tchnieniu wiatru drobiny piasku zawirowały wokół jej kostek, a potem powietrze znów się uspokoiło. Ruszyła dalej. To gdzieś tutaj Hassan zrobił schronienie dla Luizy, była tego pewna. Tutaj usiedli na perskim dywanie, Luiza otworzyła szkicownik i odkręciwszy słój z wodą, zaczęła malować jeden ze swych obrazów przedstawiających dzikie, urwiste zbocze. – Widzę, że wolisz być z dala od tłumów? Ten głos, zaledwie kilka kroków od niej, wyrwał ją z zadumy. Odwróciła się szybko. W pobliżu stał Toby Hayward. Zsunął z ramienia brezentową torbę i otarł ręką twarz. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Nie widziałem cię, dopóki nie skręciłem za skałę. Uśmiechnęła się, zdumiona ulgą, jaką poczuła, stwierdziwszy, że owa obecność jest obecnością żywego człowieka. – Zamyśliłam się. – To dobre miejsce na rozmyślania – rzekł i zamilkł na chwilę, a potem dodał nieoczekiwanie: – Wydaje mi się, że tam na dole, w tłumie, trudno uchwycić atmosferę. Większość ludzi nieustannie robi zdjęcia, a nie ogląda. Zauważyłaś? Mają zamknięte oczy. – Obiektyw aparatu utrwala obraz. Ludzie obawiają się, że nie zapamiętają tego, co widzą – odparła spokojnie Anna. – Wszyscy to robimy – dodała. Jej aparat wciąż tkwił w torbie. – Jestem pewien, że ty również oglądasz. Niechęć w głosie Toby’ego zdenerwowała Annę. – Staram się. – Postanowiła spróbować innej taktyki. Nie musiała swoich poszukiwań okrywać tajemnicą. – Próbowałam wyobrazić sobie to miejsce takim, jak wyglądało sto lat temu, zanim je uczyniono atrakcją turystyczną. – Zawsze było atrakcją turystyczną. Prawdopodobnie przyprowadzano tu wycieczki, zanim ostygły królewskie zwłoki – odparł, ze złożonymi rękami wpatrując się w skalne ściany. – Czy właściwie cię zrozumiałem ostatniego wieczoru? Jesteś krewną Luizy Shelley? Ani słowa przeprosin za podsłuchiwanie, pomyślała. – Tak, jestem jej praprawnuczką. – Należała do nielicznego grona przedstawicieli epoki wiktoriańskiej, którzy rozumieli ducha Egiptu – mówił, mrużąc oczy i wciąż przyglądając się badawczo skalnym formacjom nad ich głowami. – Skąd wiesz, co odczuwała? – Anna spojrzała na niego ciekawie. – Z jej malarstwa. W Klubie Podróżników mają jej akwarele... – Nie wiedziałam. – ...na klatce schodowej. Często im się przyglądam. Ona poświęca uwagę szczegółom. Nie jest skrępowana formą ani dążeniem do oryginalności. Nie ma w niej też poczucia wyższości. W przeciwieństwie do Robertsa używa cudownie głębokiego koloru. Widzi to wszystko – gestem ręki wskazał skalne ściany – w jednej gamie kolorystycznej. Widzi cienie i cudowną fakturę. Anna patrzyła na niego z nowym zainteresowaniem. – Mówisz jak artysta. – Artysta! – parsknął. – Głupie słowo. Jeśli chciałaś powiedzieć „malarz”, to tak; jestem malarzem. Wciąż spoglądał ku klifom, ona zaś, korzystając z okazji, ukradkiem objęła wzrokiem surowe rysy i bujną czuprynę siwiejących blond włosów pod spłowiałym niebieskim kapeluszem. – Luiza pokochała Egipt. Właśnie czytam jej pamiętnik i widzę to na każdej stronie. – Uśmiechnęła się tęsknie. – Niemal zazdroszczę tym wiktoriańskim kobietom. Miały tak wiele przeszkód do zwalczenia, a jednak w tym nie ustawały. Podążały za swymi marzeniami. Pracowały na nie tak ciężko... Przerwała w pół zdania, uświadomiwszy sobie nagle, że oderwał wzrok od skał i bacznie się jej przygląda. Wytrzymała spojrzenie przez chwilę, ale potem pierwsza odwróciła wzrok. – Odnoszę wrażenie, że ty także umiałabyś walczyć o jakieś marzenie – rzekł cicho. – Być może – wzruszyła ramionami. – Ale nie jestem typem kobiety nieustraszonej. Jakże mogła nim być, skoro wcześniej trwała potulnie w małżeństwie i w domu? – Nie? – wciąż przyglądał się jej uważnie. – Nie – uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Przynajmniej do dzisiaj. Oderwanie się od grupy i przyjście tutaj było jak na mnie czynem bardzo odważnym. Roześmiał się i nagle jego twarz wydała się znacznie młodsza. Musimy zatem rozbudzić twoją nieustraszoność. Które grobowce zwiedziła twoja praprababka? Nie młodego faraona Tutenchamona, oczywiście. – Nie – uśmiech Anny zgasł. Przyglądając jej się, uniósł brwi. – Cóż takiego teraz powiedziałem? – Nic. – Chodzi o grobowiec Tutenchamona? Potrząsnęła głową. Był domyślny, musiała to przyznać. – Byłam tam. Przed chwilą. Stało się coś dziwnego... – Dziwnego? – Przypuszczam, że to klaustrofobia. Nic szczególnego. Tylko obudziło we mnie pragnienie ucieczki od wszystkich i przyjścia tutaj. – A ja zakłóciłem twoją samotność. Przepraszam. – Nie, nie. Nie to miałam na myśli. – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Chodzi o to, że samotność mi nie pomogła. To uczucie, czymkolwiek było, podążyło za mną aż tutaj. Znów obrzucił ją długim, niepokojąco wnikliwym spojrzeniem. Nie było w nim drwiny. Nie śmiał się z niej. Przeciwnie, rozważał jej słowa i zastanawiając się nad nimi, pilnie wpatrywał się w twarz Anny, szukając w niej jakichś wskazówek. – Myślę, że cała dolina może tak działać na ludzi – powiedział w końcu. – Mimo że przyjeżdża tu tylu turystów, atmosfera jest niezwykła. Niepokojąca. Poznałaś już Serenę Canfield? Ostatniego wieczoru siedziała obok mnie na kolacji. Powinnaś z nią porozmawiać, jeśli jesteś osobą wrażliwą na wpływy psychiczne. Ona się zna na staroegipskiej magii i bzdurach, które być może wywierają na ciebie urok. Przeczytała wszystkie te książki o gwiezdnych wrotach oraz o Orionie i Syriuszu. Anna uniosła brwi. Kpi z niej, czy też podsuwa tę sugestię w dobrej wierze? Trudno powiedzieć. Utkwione w niej oczy koloru równie jasnego jak woda były nieprzeniknione. – Może to zrobię – odparła z lekką przekorą. – W Egipcie jest tyle osobliwości i niezwykłości... Wzruszył ramionami, ale ruch jego głowy mógł być skinieniem aprobaty. – Mam tylko nadzieję, że jej teorie nie dotrą do naszego szanownego przewodnika, który jest gorliwym muzułmaninem i na swoim statku nie chce słyszeć ani słowa o tych bzdurach. Ma dość kłopotów z „legendami” o faraonach. Zauważyłaś? Nie pozwala ich nawet opowiadać. Anna ze śmiechem skinęła głową. – Nie miałam pojęcia, że na tym statku istnieje tak poważny konflikt ideologiczny. Uczyni on tę podróż nadzwyczajnie interesującą. Rozmawiałam z Sereną. Siedziała obok mnie w autokarze, ale nie mówiłyśmy o Syriuszu. Ten aspekt historii Egiptu chyba mnie ominął. Moje zainteresowanie obudziły książki podróżnicze, ludzie tacy jak Lawrence Durrell, albumy mojej matki o archeologii, a nawet szkoła, gdzie mieliśmy nauczyciela, który pasjonował się Egiptem. – I Luiza. – I Luiza. – Czy mógłbym kiedyś zobaczyć jej pamiętnik? Jeszcze raz przytrzymał jej spojrzenie tą niepokojącą bezpośredniością, która wydawała się jego cechą charakterystyczną. I znów Anna pierwsza odwróciła wzrok. – Oczywiście. – Teraz? – zapytał z nadzieją. – Przykro mi – potrząsnęła głową. – Nie zabrałam go. Został na statku. – Naturalnie. Głupiec ze mnie – rzekł, ponownie zarzucając torbę na ramię. – No dobrze. Schodzę teraz z powrotem do doliny, żeby zobaczyć kilka innych grobowców, zanim stąd wyjedziemy. Odszukam też Omara i będę go nękać paroma głęboko filozoficznymi problemami! A ty, dobrze będziesz się tu czuła sama? Nie miała pewności, czy to pytanie wyraża prawdziwą troskę, czy też jest subtelnym sposobem powiedzenia jej, że on nie chce, aby wróciła wraz z nim. I rzeczywiście; ledwie to powiedział, odwrócił się i zaczął schodzić z powrotem w dół ścieżki. W kilka sekund zniknął za skałami. Cisza i żar znów spłynęły na nią ciężką zasłoną. Stojąc bez ruchu złapała się na tym, że chce przywołać go z powrotem. Samotność w dolinie była przytłaczająca. Osłaniając oczy, przez chwilę spoglądała wokół, badając ścianę skalną, a potem odwróciła się i poszukała go wzrokiem. Kilka kawałków łupka zachrzęściło u jej stóp. Ten dźwięk jeszcze podkreślił ciszę. Starała się przywołać z pamięci fragment dziennika praprababki i obraz doliny widzianej przez Luizę, próbując wyobrazić sobie ów dywan, prowizoryczny namiot oraz Hassana i Luizę, rozkładającą malarski ekwipunek. Nie zdołała jednak wyraźnie odtworzyć sobie tej sceny. Mglista, niewyraźna wizja postaci Luizy i jej parasola, stukot oślich kopyt na kamieniach i szelest malarskiego pędzla na krawędzi słoja z wodą... wszystko to nikło w ciszy. Zagryzła wargi, walcząc z gwałtownym pragnieniem, aby pobiec za Tobym. To niedorzeczne. Czegóż miałaby się tutaj obawiać? Ciszy? Pustki po owych tłumach, które zostały w głębi doliny? Rzuciła przez ramię jedno ostatnie spojrzenie na spalone słońcem skały i przyspieszyła kroku, w nadziei, że za chwilę na ścieżce przed sobą ujrzy Toby’ego. Jeszcze dwukrotnie obejrzała się za siebie i wtedy nagle ogarnęła ją panika. Wydłużyła krok i zanim sobie to uświadomiła, ślizgając się, zbiegała pędem ku dolinie, by jak najszybciej dogonić Toby’ego. Nieważne, co powiedział. Nie chciała pozostawać w tym miejscu ani sekundę dłużej. Ale ścieżka była pusta. Ani śladu Toby’ego. Znalazłszy się w końcu ponownie wśród tłumu turystów i krzykliwych przewodników, dobiegła, dysząc, do ocienionego miejsca odpoczynku, gdzie siedzieli inni turyści, wyczerpani upałem, który zdawał się zmieniać dolinę w piec. Zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i starała się uspokoić przyspieszone, głuche bicie serca. Nigdzie nie było widać Toby’ego. Odnalazł ją Andy. Siadając ciężko na ławce obok, zdjął kapelusz i powachlował sobie twarz. – Gorąco, prawda? Skinęła głową, z trudem opanowując głos. – Sądziłam, że w ciemności grobowców będzie chłodno. – Przypominają rozpalone piece – uśmiechnął się szeroko. – Dobrze się bawisz? Siedząc tutaj, wydajesz się samotna. Myślałem, że Ben się tobą zajmuje. – Dziękuję, ale naprawdę nie potrzebuję, by się mną zajmowano. – Jej oburzenie było udawane jedynie w połowie. – Ale tak, Ben był ze mną. To miły człowiek. – Ja również jestem miły – odparł Andy. – Czy mogę ci towarzyszyć w następnej piekielnej jaskini? Zbieramy się tam na piknik za godzinę – spojrzał na zegarek. – Później zaś udajemy się do Ramesseum [Ruiny kompleksu wielkiej świątyni grobowej Ramzesa II wraz z jego pałacem (przyp. red.).] i świątyni Hatszepsut. Nie ma leniuchowania na tej wycieczce! Jakiś cień padł na jego twarz. Charley stała obok i spoglądała na niego z góry. – Jestem pewna, że Anna nie potrzebuje eskorty. Jeśli będzie chciała, by ktoś podał jej rękę w ciemności, może to zrobić Omar. Przecież na tym polega jego praca – powiedziała kwaśno. Anna wstała pospiesznie. – W rzeczy samej nie potrzebuję żadnej eskorty. Nie martwcie się, proszę. – Chwyciła torbę i zarzuciła ją sobie na ramię. – Do zobaczenia w autokarze – dodała i nie czekając na odpowiedź, zanurzyła się ponownie w słoneczny blask, by piaszczystą ścieżką udać się w stronę cienistego wejścia do kolejnego grobowca. Dopiero gdy z przewodnikiem w dłoni stała w kolejce, uświadomiła sobie, że przyszedł za nią Andy. – Przepraszam. To było niezręczne. – Ani trochę. Charley ma rację. Nie potrzebuję eskorty – odparła, spoglądając nań przez ramię. – Gdzie ona jest? – Wciąż siedzi tam w cieniu. – Kolejka przesunęła się kilka kroków bliżej ku wejściu. – Charley nie pasjonuje się egiptologią. Jest przekonana, że dość już widziała jak na jeden dzień. – Rozumiem. – Anna spojrzała na niego z ukosa, niepewna, czy powinna triumfować, czy też żałować Charley. Polubiła Andy’ego. Dzięki jego przyjaznej życzliwości poczuła się swobodnie wśród obcych, którzy teraz nie wydawali się jej nieznajomymi. Był to jej pierwszy dzień w Egipcie, a jednak czuła się tak, jakby znała ich od bardzo dawna. – Halo, tutaj! – Jakby na potwierdzenie jej myśli, z wejścia przed nimi wyłonił się Ben. Jego zaróżowiona z gorąca twarz wyraźnie kontrastowała z bielą włosów. Znalazłszy się w słońcu, ponownie nałożył na głowę kapelusz i uśmiechnął się do nich szeroko. – Jeden z najpiękniejszych grobowców. Wspaniały! W głowie się nie mieści, jak wiele trudu w to włożono i ilu ludzi trzeba było, aby tego dokonać! – Spoważniał nagle. – Charley! Ty też wchodzisz do środka? Charley, która właśnie nadeszła, miała napiętą twarz, a w jej oczach tliła się złość. – Tak, ja też wchodzę do środka. Głupia, tępa Charley jest naprawdę zainteresowana. – Zostań! Dłoń Andy’ego na przegubie Anny zacisnęła się jak żelazne imadło, gdy odwróciła się, by odejść. – Andy, proszę... – powiedziała przerażona. – Nie. Zaprosiłem cię do wspólnego zwiedzenia tego grobowca. To chciałem powiedzieć. Jeśli Charley chce pójść również, to jej sprawa. Ma bilet, taki sam jak my wszyscy. Twarz Charley poczerwieniała z wściekłości. – No właśnie. I wchodzę. – Bardzo proszę. – Uśmiech Andy’ego był, przynajmniej z pozoru, równie przyjazny jak zwykle. Kiedy Anna rozejrzała się wokół, Bena już nie było. Gdy zanurzyli się w ciemność, dostrzegła przed sobą Omara z kilkoma pasażerami z ich statku, którzy postanowili odbyć tę wyprawę wraz z nim. Z ulgą pospieszyła, żeby się z nimi zrównać, czując, że Andy wciąż jest u jej boku. Przez następne dwadzieścia minut, gdy Omar opowiadał o komorach grobowych i ornamentach, o „Księdze Umarłych” i „Księdze Bram”, a także o niewolniczej pracy oraz bogach śmierci i zemsty, powoli zdołała odsunąć się w ciemności od Andy’ego i Charley. Zanim grupa dotarła do wewnętrznej, wspartej na filarach sali, całkiem zniknęli jej z oczu. I właśnie kiedy wracała, podziwiając sklepienie z jego cudownymi malowidłami, ktoś chwycił ją za ramię. – Co ty sobie myślisz, grając w ten sposób? Ledwie go znasz! – syczący głos Charley był pełen jadu. – Dlaczego? Dlaczego to robisz? Anna obróciła się ze zdumieniem. – Co robię? Posłuchaj, Charley, mylisz się. Nie próbuję niczego robić. – Zachęcasz go! – Nie. Andy jest po prostu uprzejmy. Widzi, że jestem sama i stara się sprawić, bym czuła się dobrze. Tak samo zachowuje się Ben – zawahała się przez ułamek sekundy – i Toby. I twoja przyjaciółka Serena. To wszystko. Są miłymi ludźmi i doceniam ich uprzejmość. Rozejrzała się w nadziei, że zobaczy w pobliżu Andy’ego, ale nigdzie go nie było. Gdy tak stały w połowie korytarza, długa kolejka ludzi przesunęła się obok nich, kierując się z głębi grobowca z powrotem ku światłu dnia. Ktoś potrącił ją lekko, więc Anna zrobiła krok wstecz. – Stoimy w przejściu, Charley. Musimy się posuwać dalej razem z innymi. – Ja posunę się dalej. A jeśli chodzi o ciebie, możesz się zgubić! Złośliwość Charley na chwilę odebrała Annie mowę. Charley, ruszywszy pospiesznie przed siebie, już po chwili zniknęła jej z oczu wśród poruszających się wolno pleców innych ludzi. Anna zadrżała. Ten atak był tak szybki i niespodziewanie niemiły, że nie bardzo wiedziała, co powinna zrobić. Chciała pobiec za Charley, przekonywać ją, bronić się, ale jednocześnie jakaś buntownicza cząstka własnej natury podpowiadała jej, żeby na to nie zważać, rozmawiać z Andym, i dopóty, dopóki Andy będzie jej się wydawał atrakcyjny – a nagle uświadomiła sobie, że jest wyjątkowo pociągający – odpłacać Charley pięknym za nadobne. Jednak ta buntownicza cząstka była bardzo drobna. Znacznie większa część przemawiała za trzymaniem się z daleka. 3 O, nie trzymaj mej duszy w niewoli. O, nie pilnuj mojego cienia. Spraw, by otworzyła się przed nimi droga; niechaj w dzień sądu ujrzą Wielkiego Boga w świątyni... KSIĘGA UMARŁYCH Odtrąceni przez bogów, uniknąwszy zemsty, dwaj kapłani spoczywają w ciemnościach grobowca. Woń olejku cedrowego oraz mirry i cynamonu wisi w gorącym, suchym powietrzu. Wciąż nie rozlega się tu żaden dźwięk. Wysoko nad nimi skalną ścianę często odwiedzają kanie i sępy. Wycie szakala przeszywa nocne niebo, gdy gwiazdy bledną i tarcza słoneczna wraca z podróży pod ziemię, by wznieść się znowu nad wschodnią pustynią. W ciemności czas nie ma znaczenia ani kształtu. Na półce między filarem a ścianą leży ukryta mała zapieczętowana ampułka z krwią. W niej zaś gęstnieje i czernieje przeznaczony bogom i uświęcony przez słońce życiodajny eliksir. * * * Późnym wieczorem zmęczeni i zakurzeni wrócili na statek, gdzie zostali powitani pachnącymi, gorącymi ręcznikami, które w recepcji, biorąc je z parującego metalowego naczynia, wręczał im jeden z członków załogi. Następnie podano im sok owocowy, a w końcu otrzymali klucze do kabin. Anna udała się do siebie, nie patrząc, czy w pobliżu są Andy i Charley. W autokarze usiadła z tyłu wraz z Joem, odetchnąwszy z ulgą, gdy wymówił się od rozmowy swoją ciągłą sennością. Znalazłszy się w kabinie, cisnęła torbę na łóżko, po czym, równie zmęczona jak Joe, zrzuciła pantofle i zaczęła zdejmować sukienkę. Nagle znieruchomiała. Poczuła gęsią skórkę. W kabinie zrobiło się chłodno i przez ułamek sekundy miała wrażenie, że ktoś stoi obok, bacznie się jej przyglądając. – To niedorzeczne – powiedziała głośno, patrząc na siebie w lustrze. Kabina była bardzo mała, a pod prysznicem z trudem mieściła się jedna osoba. Tam również nie mogło nikogo być. Pchnęła stopą drzwi, które otwierając się, ukazały umywalkę, prysznic i świeże ręczniki wiszące na wieszaku. Podniosła wzrok ku walizce, którą postawiła na szafie. Ruszano ją? Chyba nie. Z westchnieniem potrząsnęła głową. Jest po prostu bardzo zmęczona. Wydawało jej się. Wcale nie zrobiło się chłodno. Przeciwnie; było jej tak gorąco i czuła się tak lepka jak w autokarze po całym dniu spędzonym na słońcu. Zdjąwszy sukienkę, strzepnęła ją, by usunąć zagniecenia i kurz, po czym powiesiła ją na drzwiach. Następnie otrząsnęła w podobny sposób włosy, odgarnęła je z twarzy, weszła pod prysznic i puściła strumień kojąco chłodnej wody. Jedynym wolnym miejscem, jakie zastała przy swoim stole, gdy dotarła do jadalni, było krzesło między Benem a Joem. Uśmiechając się miło do ożywionego teraz Joego, Anna dostrzegła, że Charley gestem posiadaczki ujmuje ramię Andy’ego. – Jak się bawiłaś pierwszego dnia? – cicho zapytał Ben, nalewając jej wina. – Cudownie – uśmiechnęła się, widząc jego porozumiewawcze spojrzenie. – Bardzo łatwo mogłabym się do tego wszystkiego przyzwyczaić. – I przyzwyczaisz się. Bo dzisiejszy dzień jeszcze się nie skończył. Widziałaś informację na tablicy przed jadalnią? Omar zamierza wygłosić nam prelekcję po kolacji, a potem, około jedenastej statek odpływa, więc gdy rano się obudzimy, będziemy już w drodze w górę Nilu. Nagle od któregoś z pozostałych stolików dobiegł głośny śmiech, Anna się obróciła i napotkała wzrok Toby’ego. Ten z sardonicznym spojrzeniem uniósł w toaście kieliszek, ale w ogólnej wrzawie rozmów i śmiechu nie mogła go usłyszeć. Podniosła jednak również własny kieliszek i zobaczyła, że Andy odwraca się szybko, żeby zobaczyć, do kogo się uśmiechnęła. Zmarszczył brwi. – Jak twoje dzisiejsze wrażenia z doliny wytrzymują porównanie z jej obrazem pozostawionym przez Luizę Shelley? – zapytał, przechylając się nad talerzem i podnosząc głos, by to pytanie dotarło do niej przez stół. – Czy dolina bardzo się zmieniła? – Pod pewnymi względami jest nie do poznania – odpowiedziała, przenosząc wzrok z niego na Charley i z powrotem. – Pod innymi zaś nie zmieniła się ani trochę. Tam naprawdę czuje się wieczność, czyż nie? – Jak w całym Egipcie – wtrącił Ben. – Luiza miała oczywiście całą dolinę dla siebie. To musi być cudowne, gdy wszyscy turyści odjeżdżają i dolina pustoszeje. Przypuszczam, że to dzisiaj powszechny problem na całym świecie. Tak niewiele pozostało na nim miejsca, gdzie można uciec od innych ludzi. – Oto wołanie prawdziwej mizantropki – rzekł Andy z uśmiechem. Poczuła, że się czerwieni. – Nie, lubię ludzi, ale chciałabym również móc od nich uciec, szczególnie w miejscach, których atmosfera stanowi część ich uroku. Tak samo jest w wielkich katedrach. Chodzi o to, by można było uciec od grup hałaśliwych turystów i znudzonych uczniów, którzy jedynie odfajkowują te miejsca na liście wycieczek albo bez najmniejszego zainteresowania wleczeni są dookoła przez umęczonych nauczycieli. – Brawo! Dobrze powiedziane – przyklasnął poważnie Andy. – Wspaniała mowa! – I mądre słowa – Ben uśmiechnął się do niej – z którymi, jak sądzę, wszyscy się w duchu zgadzamy. Zapadła cisza. Anna zauważyła, że siedzący przy stole obok drzwi Toby odwrócił się, by słuchać. Zakłopotana skierowała wzrok na talerz z zupą. To coś nowego, uświadomiła sobie nagle; być słuchaną! Wyczerpana, wcześnie wróciła do swojej kabiny. Spoglądając przez okno i osłaniając oczy przed odbiciami świateł, ujrzała mroczną rzekę. Jeszcze nie odbili od brzegu. Z dreszczem podniecenia przygotowała się do snu i w końcu sięgnęła po walizkę, by wrócić do pamiętnika Luizy. Bardzo chciała przeczytać przed zaśnięciem kolejny fragment. * * * – Sitt Luiza... – Cień Hassana padł na stronę szkicownika. Luiza podniosła wzrok. Jej sztaluga i płócienny parasol zostały umieszczone na dziobie dahabiji, która powoli żeglowała na południe. Nie było widać nikogo z pozostałych pasażerów. Po lunchu, umęczeni upałem, wszyscy wrócili do swoich kabin, zostawiając Luizę na pokładzie samą z jej akwarelami. Jedynie sternik na drugim końcu łodzi, ze sterownicą wciśniętą pod ramię, dotrzymywał jej towarzystwa. – ...zanim wyjechaliśmy z Luksoru, poszedłem na bazar – powiedział Hassan. – Mam dla pani upominek. Zagryzła wargi. – Nie powinieneś tego robić, Hassanie... – Sprawiło mi to przyjemność. Proszę – wyciągnął dłoń, na której leżało małe zawiniątko. – Wiem, że sama chciała pani zwiedzić egipski bazar, żeby kupić jakąś pamiątkę. Sir John i lady Forrester, usłyszawszy, że Luiza ponownie zamierza odwiedzić Luksor, niemal z premedytacją zdecydowali, że czas płynąć na południe. Luiza wzięła od Hassana paczuszkę i przyglądała jej się przez chwilę. – To bardzo stare – powiedział Hassan. – Ma trzy tysiące lat. Pochodzi z czasów władcy, który jest prawie nieznany; z czasów Tutenchamona. Statek przechylił się na chwilę i padł na nich cień żagla. Luiza zadrżała mimo woli. – Proszę otworzyć – rzekł Hassan bardzo cicho. Powoli rozwiązała pleciony sznurek, którym owinięto paczuszkę. Papier zaszeleścił lekko, gdy go rozwijała. W środku znajdowała się mała ampułka z niebieskiego szkła i pomarszczony ze starości skrawek papieru pokryty arabskim pismem. – To jest szkło. Z czasów XVIII dynastii. We wnętrzu istnieje sekretne miejsce, gdzie zapieczętowano kroplę eliksiru życia – mówił dalej Hassan, wskazując skrawek papieru. – To wszystko jest tutaj opisane. Niektórych wersów nie potrafię odczytać, ale wydaje mi się, że tekst opowiada o faraonie, który pragnął żyć wiecznie, i o kapłanach Amona, którzy sporządzili specjalny eliksir mający przywrócić go do życia. Była to część jakiejś szczególnej ceremonii. Opisana tutaj historia mówi, że aby uchronić sekretny przepis przed złym duchem, kapłan ukrył eliksir w tej ampułce. Kiedy zmarł, flakonik zaginął na tysiące lat. – I to jest właśnie ów flakonik? – Luiza roześmiała się z zachwytem. – Tak – oczy Hassana rozbłysły na widok jej radości. – A zatem to prawdziwy skarb, więc zatrzymam ją na zawsze. Dziękuję – powiedziała, podnosząc ku niemu wzrok i wtedy ich oczy się spotkały. Rozciągnęły się między nimi sekundy ciszy, a potem Hassan gwałtownie zrobił krok w tył, skłonił się i odwrócił. – Hassanie – powiedziała Luiza ochryple, ale jej głos zabrzmiał jak szept i Hassan go nie usłyszał. Długo siedziała nieruchomo z małym flakonikiem na kolanach, aż wreszcie zaczęła go oglądać. Flakonik, niewiele większy od jej palca wskazującego, zrobiony był z grubego, nieprzezroczystego, niebieskiego szkła, ozdobionego białym, wijącym się wzorem, a jego zatyczkę zapieczętowano jakimś rodzajem żywicznego wosku. Luiza uniosła ampułkę pod światło, ale szkło okazało się zbyt grube, by można było przez nie cokolwiek zobaczyć. Włożyła podarunek do pudełka z przyborami malarskimi, umieszczając go bezpiecznie w przegródce na pędzle. Później, w kabinie, schowa go na dnie sekretnej szufladki swego toaletowego neseserka. Wzięła pędzel i odwróciła się w stronę sztalug, ale trudno jej się było skoncentrować. Myślami nieustannie wracała do Hassana. * * * Anna odłożyła pamiętnik Luizy i spojrzała na kołyszące się żaluzje. Statek drgnął lekko. Po chwili usłyszała miarowe dudnienie silników. Wstała, podeszła do okna i podniosła żaluzje. Odbijali od brzegu. Obserwowała, jak pas mrocznej wody między statkiem a brzegiem poszerza się powoli, a potem, gdy melodia silników się zmieniła, poczuła rytmiczne uderzenia łopatkowych kół. Byli więc w drodze. Stała kilka minut, obserwując migotliwą ciemność, a później, pozostawiając otwarte okno, wróciła do łóżka i wślizgnąwszy się pod bawełnianą kołdrę, znów sięgnęła po pamiętnik. A zatem flakonik, spoczywający teraz w jej torbie, był podarunkiem od Hassana... I to jakim podarunkiem! Wszak to wcale nie był flakonik wonności, lecz jakiś rodzaj starożytnej ampułki, święty obiekt z epoki Tutenchamona, którego grobowiec w czasach Luizy nie był jeszcze odnaleziony, i ów święty przedmiot zawierał ni mniej, ni więcej, tylko eliksir życia! Zadrżała. Na chwilę znalazła się z powrotem w ciemnym wnętrzu komory grobowej, spoglądając na mumię młodego króla, przypomniała sobie swą pewność, że to właśnie jego ciało tam spoczywa. Upuściła wtedy torebkę... i tę ampułkę... rzeczywiście u jego stóp. Naciągnąwszy kołdrę jeszcze bardziej pod brodę, ponownie sięgnęła po pamiętnik Luizy i kołysana łagodnym dudnieniem silnika głęboko w sercu statku, zaczęła czytać dalej. * * * Tej nocy Luiza odziana w nąjprzewiewniejszy muślin zasiedziała się w salonie przy stole po odejściu Augusty do jej kabiny. Sir John uniósł brwi. – Popłyniemy, gdy tylko wiatr wzmoże się nieco. Załoga mówi, że powinno to być o zmierzchu. Właśnie wtedy nadciąga wiatr z pustyni. Sir John sięgnął po srebrne pudełko z cygarami i podsunął je Luizie. Wzięła jedno cygaro. Nigdy nie paliła przed wyjazdem do Egiptu. Myśl o tym, jak wstrząśnięta byłaby tym widokiem jej teściowa, było jednym wystarczającym powodem, żeby to zrobić, a zgorszone uniesienie brwi lady Forrester – drugim. Z bezgłośnym chichotem pochyliła się, pozwalając sir Johnowi, by podał jej ogień. – Czy mogę prosić, by zechciał wuj coś dla mnie przetłumaczyć? – zapytała, sięgając do kieszeni po papier, w który był owinięty mały flakonik. Sir John wziął tekst i oparty wygodnie, głęboko zaciągnął się dymem, a potem odłożył cygaro do małej, miedzianej popielniczki. – Niech zobaczę... To tekst arabski, ale sądząc po papierze, zapisany dawno temu – rzekł, przyglądając się uważnie Luizie. – Mówisz, moja droga, że gdzie go znalazłaś? Uśmiechnęła się. – Nie znalazłam. Jeden ze służących znalazł to na bazarze wraz z upominkiem, który dla mnie kupił. – Rozumiem... – Forrester zmarszczył brwi. Położył papier na stole, wygładził zagięcia i przyglądał mu się bacznie przez kilka chwil. Obserwując go, Luiza czuła, że jej początkowa zwykła ciekawość przeradza się w nerwowy lęk. Sir John w napięciu przesuwał palcem po krętych literach. W końcu podniósł wzrok. – Sądzę, że to jakiś żart. Niedorzeczność, mająca przerazić i rozbawić naiwnych. – Przerazić? – Luiza utkwiła oczy w starym papierze. – Proszę, zechce mi wuj to przeczytać? Sir John oddychał ciężko przez nos. – Nie czytałem tego dokładnie. Dość trudno to odcyfrować. W każdym razie wygląda to na jakieś ostrzeżenie. Przedmiot, który temu towarzyszy... – Spojrzał na nią zwężonymi niebieskim oczami. – Masz ten przedmiot, moja droga? – Tak, to niewielki flakonik na pachnidła. – Cóż, ów przedmiot jest w pewnym sensie przeklęty. Należał kiedyś do wysokiego kapłana, który służył faraonowi. Jakiś zły duch próbował go ukraść. Najwyraźniej obaj wciąż o to walczą. – Twarz sir Johna rozjaśniła się w uśmiechu. Cudowna opowieść dla łatwowiernych turystów z zagranicy. Po powrocie do Londynu będziesz mogła pokazywać to przyjaciołom przy obiedzie i obserwować, jak bledną, słuchając twej relacji z podróży. – Nie sądzi wuj zatem, by mogło to być prawdziwe? – zapytała, strząsając popiół ze swego cygara do małej miedzianej popielniczki. – Prawdziwe? – ryknął śmiechem. – Moja droga Luizo, w rzeczy samej nie sądzę! Jeśli ujrzysz na tym statku jakiegoś wysokiego kapłana łub innego złego ducha, proszę mi o tym powiedzieć. Bardzo chciałbym ich poznać – powiedział i odkładając papier na stół, przysunął krzesło bliżej Luizy. – Jeśli ma się kontakty, można tu kupić prawdziwe starożytności. Mógłbym polecić, by przyniesiono ich kilka na statek, gdy wrócimy do Luksoru. Nie ma potrzeby, abyś posyłała służących na bazar. – Ależ ja nie... – zagryzła wargi i umilkła nagle, uświadamiając sobie, że nie byłoby mądrze mówić sir Johnowi, iż flakonik jest prezentem od jej dragomana. Pochylił się nad nią jeszcze bardziej. – Obejrzałem kilka twoich akwarel – rzekł, spoglądając w kąt kabiny, gdzie zostawiła tekę ze szkicami. – Są bardzo dobre. W kabinie było bardzo gorąco. Czuła żar bijący od jego ciała, które znalazło się tak blisko, i zapach jego potu. – To bardzo uprzejme, że wuj tak mówi – powiedziała, odsuwając się od niego. – Byłabym niezmiernie rada, gdyby sprowadzenie na statek jakichś starożytności okazało się możliwe. Mam, jak wujowi wiadomo, bardzo mało pieniędzy, ale jeśli zobaczę coś, co mi się spodoba, mogłabym to przynajmniej narysować. – Wspaniale! Doskonały pomysł! Będę bardzo rad! – Ręka Sir Johna nagle opadła na dłoń Luizy i mocno ją uścisnęła. – Wspaniale! – powtórzył. Z lękiem, by go nie obrazić, Luiza usunęła dłoń, walcząc z pragnieniem, aby wstać i odsunąć się jak najdalej. Jakiś odgłos kazał im obojgu odwrócić się w stronę drzwi. Stała w nich Jane Treece z oczami skierowanymi na stół, gdzie przed chwilą ich dłonie spoczywały razem na arkuszu papieru z arabskim tekstem. – Lady Forrester pyta, czy pani Shelley chciałaby, żebym jej pomogła przygotować się do snu – powiedziała głosem monotonnym i zimnym, a jej wzrok pobiegł ku popielniczce, gdzie leżało cygaro Luizy, z którego wąska smużka dymu unosiła się w stronę lampy zwisającej z belek sufitu. – Dziękuję – odparła Luiza z pewną ulgą i wstała. – Proszę mi wybaczyć, to był męczący dzień. Odchodząc od stołu z lekkim szelestem czarnych spódnic, czuła na sobie wzrok sir Johna i do twarzy znów uderzyło jej gorąco. – Twój list, moja droga. – Sięgnął po papier z arabskim tekstem i wyciągnął go w jej stronę. – Najlepiej zrobisz, trzymając go w sejfie. Twoim wnukom niewątpliwie spodoba się ta historia. * * * Anna na chwilę przerwała czytanie. Czuła pod sobą jednostajny ruch statku, który posuwał się na południe. W pamiętniku Luiza również płynęła dokładnie tym samym odcinkiem rzeki, kierując się do Esny i Edfu. Ze swym małym flakonikiem. Flakonikiem, naznaczonym klątwą i nawiedzonym przez złego ducha. Mimo gorąca w kabinie Anna zadrżała. Z dziennikiem opartym na piersi leżała, spoglądając ku cieniom na suficie rzucanym przez lampkę nocną. Co się stało z owym kawałkiem papieru, zastanawiała się. Jej wzrok powędrował ku niewielkiej toaletce, na której zostawiła torebkę. Było tam ciemno, widziała więc jedynie zarys lustra, które ledwie odbijało światło, jakie lampka rzucała na sufit. Spojrzała w nie sennie i nagle zamarła. Czyżby w głębi lustra zobaczyła jakiś ruch? Zabrakło jej tchu, poczuła panikę. Przez chwilę nie mogła oddychać. Podciągnęła kołdrę aż do piersi, a potem zamknęła oczy, starając się uspokoić oddech. To niedorzeczność. Przejęta ową legendą, widocznie miała jakiś sen. Oparła się o poduszki i sięgnęła do kontaktu głównego światła w kabinie, gdy pamiętnik Luizy z trzaskiem zsunął się na podłogę. W jaskrawym blasku górnego światła mogła zobaczyć wyraźnie, że nic tam nie ma. Klucz tkwił ciągle w drzwiach. Nikt nie mógłby więc wejść do środka. Torebka leżała tam, gdzie ją zostawiła, ale... co to? Anna, drżąc, zmusiła się do wysunięcia stopy spod kołdry i wstawszy z łóżka, podeszła do toaletki. Torebka była otwarta, a flakonik leżał na okularach słonecznych. Ostrożnie dotknęła szala. Przecież owinęła nim ampułkę i upchnęła na dnie torby, tego była pewna. Teraz zaś szal leżał na toaletce niczym bandaż z pięknego szkarłatnego jedwabiu na ciemnym drewnie. Wpatrywała się weń ze zmarszczonymi brwiami. Na jedwabiu dostrzegła odrobinę czegoś, co przypominało papier. Wzięła to ostrożnie, roztarta trochę między palcami i strząsnęła na podłogę. Pod szalem leżała szczotka do włosów, której używała przed położeniem się do łóżka; szczotka, którą wieczorem wyjęła jako ostatnią rzecz, zanim ponownie zamknęła torbę i odstawiła na półkę. Tego również była pewna. Rozejrzała się wokół. Nie było tu żadnych zakamarków, w których ktoś mógłby się ukryć. Otworzyła drzwi do kabiny prysznicowej i rozsunęła zasłonę, wciąż jeszcze wilgotną po prysznicu, jaki wzięła przed dwiema godzinami. Zajrzała pod łóżko. Poruszyła klamką u drzwi. Były zamknięte. Już wiedziała, że nikogo tu nie było. Skąd miałby się wziąć? Z drżeniem podeszła do łóżka i pochyliła się, by podnieść pamiętnik. Spadł na podłogę otwarty, więc na całej długości pękł mu grzbiet. Zapominając o szalu, Anna zmartwiona przesunęła palcem po skórze oprawy. Jaka szkoda. Tak długo przetrwał nieuszkodzony, a teraz... Właśnie miała ponownie wsunąć się do łóżka, gdy zauważyła, że na podłodze, w miejscu, gdzie upadł pamiętnik, leży jakaś koperta. Podniosła ją i zobaczyła, że oderwał się pasek klejącego papieru, którym koperta była przymocowana do grzbietu pamiętnika. Gruby, czerpany papier powiedział jej natychmiast, że koperta z pewnością pochodzi z tego samego okresu co pamiętnik. Obracając ją na drugą stronę, ujrzała wytłoczony na skrzydełku herb. Przedstawiał drzewo ze szlachecką koroną. Uśmiechnęła się. Herb Forresterów? Czyżby ta koperta, zastanawiała się, pochodziła z papeterii używanej na statku? Zaciekawiona, zapominając o lęku, otworzyła ją. W środku znajdował się cienki arkusik papieru. Domyśliła się, że było to arabskie przesłanie Luizy. Jeśli ujrzysz na tym statku jakiegoś wysokiego kapłana lub innego złego ducha, proszę mi o tym powiedzieć... – Zabrzmiały w jej pamięci słowa z pamiętnika Luizy. Wysoki kapłan, który służył faraonowi... jakiś zły duch... obaj wciąż o to walczą... Anna stwierdziła, że trzęsą jej się ręce. Biorąc głęboki oddech, włożyła arkusz z powrotem do koperty i otworzywszy szufladę nocnego stolika, wsunęła ją do wąskiej skórzanej teczki z papeterią. Weszła z powrotem do łóżka i podkurczając nogi, nasunęła kołdrę aż pod brodę. W kabinie było chłodno. Przez otwarte okno wpadał strumień ostrego, pachnącego nocą powietrza rzeki. Objęła rękami kolana i opierając na nich brodę, zamknęła oczy. Siedziała tak długo, spoglądając od czasu do czasu na torebkę, która wciąż leżała na toaletce. W końcu, nie mogąc znieść tego dłużej, ponownie wstała z łóżka i wyciągnęła z niej flakonik. Wpatrywała się weń dłuższy czas, a potem, zdjąwszy z szafy walizkę, ponownie owinęła go w szal i włożyła do środkowej, bocznej kieszeni, po czym zamknęła wieko, przekręciła kluczyk i odstawiła walizkę na miejsce. Nalała sobie szklankę wody ze stojącej na stole plastikowej butelki i przez kilka minut stała, popijając ją i wpatrując się w ciemność dryfującej wokół nocy, po czym zgasiła światło i wróciła do łóżka. * * * Luiza nie bardzo wiedziała, co ją obudziło. Leżała w ciemności, patrząc w sufit i czując, że serce mocno bije jej w piersi. Słyszała swój oddech. Ktoś był w jej kabinie. Miała wrażenie, że stoi tuż obok. – Kto tu jest? – Jej głos nie brzmiał silniej niż szept, ale wydawał się nieść echem po całym statku. – Kto tu jest? – Siadając, wyciągnęła drżącą rękę po zapałki i zapaliła świecę. Kabina była pusta. Wpatrując się w drgające cienie i nasłuchując, znów wstrzymała oddech. Drzwi były zamknięte. Ze śpiącego statku nie dochodził żaden odgłos. Z zapadnięciem nocy zacumowali przy płaskich marmurowych schodach, w miejscu, gdzie palmy i eukaliptusy schodziły ku brzegowi rzeki. Woda pluskała na stopniach, a w oddali, na tle blednącego mroku, Luiza widziała zarys jakiegoś minaretu. Ostry trzask, po którym rozległ się odgłos jakiegoś uderzenia, sprawił, że zaparło jej dech. Ów odgłos pochodził ze stolika stojącego pod oknem i brzmiał tak, jakby coś upadło na podłogę. Wpatrywała się w ten punkt, wytężając oczy w blasku świecy. Czując, że nie zaśnie, dopóki nie przyjrzy się temu dokładniej, z ociąganiem wyszła z łóżka. Stała przez chwilę w długiej białej nocnej koszuli i ze świecą w ręku wpatrywała się w podłogę. Ze stołu spadła jedna z jej tubek z farbami. Podniosła ją i obejrzała. Lekki ruch statku przy cumowaniu z pewnością ją przesunął i dlatego stoczyła się ze stołu. Wzrok Luizy pobiegł ku prezentowi od Hassana. Od chwili, gdy po południu podarował jej ten flakonik, nie miała okazji, by z nim porozmawiać. W czasie gdy ona jadła kolację z Forresterami, on siedział na pokładzie dziobowym, pogrążony w rozmowie ze starym sternikiem. Włożyła arkusik papieru z arabską przestrogą do koperty, kopertę zaś wsunęła za obwolutę swego pamiętnika. Dowcip czy nie, arabskie przesłanie sprawiło, że czuła się niepewnie. Mały flakonik stał na stole z jej przyborami malarskimi. Luiza zadrżała. Czy na pewno wsunęła go do kufra? Dokładnie pamiętała, że zrobiła to przed kolacją. Prawdopodobnie Jane Treece natknęła się na flakonik, gdy prasowała jej muślinową suknię, i nie wiedząc, do czego służy, pomyślała, iż jest częścią jej ekwipunku malarskiego. Luiza sięgnęła po ampułkę, lecz w ostatnim momencie zawahała się, niemal obawiając się jej dotknąć. A jeśli to prawda? Jeśli buteleczka ma trzy lub nawet cztery tysiące lat? Jeśli rzeczywiście była własnością jakiegoś kapłana w czasach jednego z faraonów? Biorąc szybki, głęboki oddech, wzięła flakonik i wróciła do łóżka. Oparta na poduszkach, kołysząc w dłoniach małą buteleczkę, pogrążyła się w głębokiej zadumie, a wyobraźnia przeniosła ją od wysokiego kapłana, który podążał za owym naczyniem, do Hassana. Dlaczego w ogóle miałby jej dawać jakiś prezent? Przywołała z pamięci jego twarz, wydatne kości policzkowe, ogromne brązowe oczy, równe białe zęby i nagle złapała się na tym, że wspomina ciepło jego ręki, która dotknęła jej dłoni, gdy w dolinie, w jednym z grobowców dał jej płonącą pochodnię. Zadrżała mimo woli. To, co wówczas poczuła, było czymś, czego, jak sądziła, miała nie zaznać już nigdy więcej; ogromną rozkoszą, jaką zwykle sprawiał jej dotyk dłoni ukochanego George’a, gdy spoglądał na nią, i wymieniali sekretne uśmiechy na myśl o tym, że później, gdy dzieci już zasną, przeniosą się do jego sypialni lub jej buduaru. Ale doznawać tego uczucia wobec nieznajomego mężczyzny innej rasy, kogoś, kto pozostawał u niej na służbie? Poczuła, że się czerwieni. Było to coś szokującego, niemal zbyt szokującego, by zwierzyć się z tego nawet własnemu pamiętnikowi. * * * Gdy Anna się obudziła, blask słońca opływał jej łóżko, wlewając się przez otwarte okno. Statek wciąż kołysał, a kiedy wstała, by wyjrzeć na zewnątrz, zobaczyła spokojnie przepływający obok i zapierający dech w piersiach widok palm i plantacji. Urzeczona, przez kilka chwil stała nieruchomo, a potem zdjęła nocną koszulę i poszła pod prysznic. Gdy weszła do jadalni, Toby siedział już przy śniadaniu. – Kolejne spóźnienie? Zdaje się, że większość pasażerów już skończyła śniadanie. Proszę, przyłącz się do mnie – powiedział, odsuwając dla niej krzesło. – Tego ranka zmierzamy do świątyni w Edfu. Chyba dotrzemy tam niebawem. – Mówiąc to, skinął na kelnera z dzbankiem kawy, gdy Anna usiadła. – Wyglądasz na zmęczoną. Czy Dolina Królów okazała się zbyt ekscytującym początkiem wycieczki? Potrząsnęła głową. – Niezbyt dobrze spałam. – Mam nadzieję, że to nie choroba morska! Roześmiała się. – Nie, chociaż muszę przyznać, że wyczułam jakiś ruch. Wydawał się osobliwy. – Sięgnęła po filiżankę. – Przypuszczam, że zaniepokoił cię moment, gdy przechodziliśmy przez śluzę w Esnie. To musiało być nad ranem i z pewnością mnie obudziło, ale nie na tyle, bym chciał wyjść na pokład i oglądać. Anna wzruszyła ramionami. – Przegapiłam to, niestety. Do późna czytałam pamiętnik Luizy, który chyba przyprawił mnie o nocne koszmary. Wciąż się budziłam po tej lekturze. – A cóż ona, u licha, opisuje? – Opowiada o pewnym flakoniku, który dragoman kupił dla niej na bazarze. Podobno był nawiedzony przez... – Flakonik czy bazar? – W kącikach oczu Toby’ego ukazały się leciutkie zmarszczki, choć w jego głosie nie było śladu śmiechu. – Flakonik. Niewielka buteleczka. Wiem, że brzmi to dziwnie. Nawiedzona, strasząca buteleczka! – A co w niej straszy? Prawdopodobnie jakiś duch. Duchy najwyraźniej upodobały sobie zamieszkiwanie w butelkach. – Nazwała go dżinem. Czy to jest to samo? – uśmiechnęła się Anna, mając nadzieję, że ów uśmiech pokaże, iż sama w to nie wierzy i potrafi się z tego śmiać tak jak on. – Istotnie chodzi o to samo. To doprawdy intrygujące. Ale nie możesz pozwalać, by takie fantazje zakłócały ci sen. Może lepiej nie czytaj do poduszki podobnie sensacyjnych tekstów. – Wstał, odsuwając krzesło. – Co mogę ci przynieść z bufetu? Patrzyła, jak Toby przechodzi przez jadalnię i sięga po dwa talerze. Starannie wybrał z koszyka na pieczywo dwa największe rogaliki, a potem wrócił do stolika. – Dopłynęliśmy, widzisz? – Postawiwszy talerze, wskazał na okna. – Zjedzmy, a potem chodźmy zająć miejsca w odpowiednich kolaskach. Do świątyni w Edfu jedziemy z wielką pompą. Na nabrzeżu czekały na nich czterokołowe otwarte powozy ciągnięte przez boleśnie chude konie. Powozili Egipcjanie w kolorowych galabijach i turbanach. Przy każdym woźnicy, na podpórce pod nogi spoczywał długi, groźny bat. Od czasu do czasu któryś świstał donośnie, gdy konie zaczynały wierzgać, rozpychając się i szukając sobie miejsca. Harmider był ogłuszający, gdyż wokół owych powozów i między końskimi kopytami dziesiątki małych chłopców domagały się bakszyszu i natarczywie przekonywały turystów do wybranych przez siebie powozów. Kiedy zgromadzili się na nabrzeżu, Anna znalazła się obok Sereny i z pewną ulgą stwierdziła, że obie jadą tą samą kolaską. Odruchowo zbadała wzrokiem tłum, szukając Andy’ego i Charley, ale nigdzie nie było ich widać. Obok zaś, gdy wreszcie wskazano im miejsca, znaleźli się Joe i Sally Boothowie. Woźnica, który – jak im powiedział – miał na imię Abdullah, mógł sobie liczyć zarówno siedemdziesiąt, jak i sto pięćdziesiąt lat. Annę przeraził jego bezzębny uśmiech. Skórę Abdullah miał wyjątkowo ciemną i zrytą głębokimi bruzdami, a bezzębne dziąsła czyniły jego uśmiech wręcz złowrogim. Anna siedziała obok Sereny, modląc się żarliwie; nie chciała, by ją wywieziono na pustynię i aby ślad po niej zaginął. Ruszyli galopem, wyprzedzając inne pojazdy i kierując się ku centrum miasteczka, gdzie konie dzielnie szły w zawody z ciężarówkami i samochodami osobowymi. Trzymając się mocno boku powozu, Anna żałowała, że nie ma wolnej ręki, by wyjąć aparat fotograficzny. Było coś głęboko pierwotnego w tej jeździe i bardzo jej się to podobało. Kolaska przechyliła się na jakimś wyboju i Anna wpadła na swoją towarzyszkę. Serena roześmiała się. – Czyż to nie jest cudowne? Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć świątynię w Edfu. Jak wiesz, jest ona dość niezwykła. Nie jest tak stara, jak na przykład świątynie Karnaku, który będziemy zwiedzać w przyszłym tygodniu. Zbudowana w okresie ptolomejskim słynie z inskrypcji i rzeźb, które świadczą o tym, że nawet za panowania Rzymian dochowywano tam wiary starym egipskim bogom. Anna nagle złapała się na tym, że żałuje, iż nie poświęciła mniej czasu na czytanie o flakoniku, a więcej na ten rozdział pamiętnika Luizy, który opisywał jej pobyt w Edfu. Gdy kolaska toczyła się główną ulicą i mijała kolejne skrzyżowania, wyobrażała sobie Luizę i Hassana razem właśnie w takim wehikule. Z tyłu dobiegł je jakiś okrzyk. Zrównał się z nimi inny pojazd, ciągnięty przez siwego konia o zadzie tak chudym, że kości biodrowe sterczały mu jak wieszaki na płaszcze. Woźnica strzelił z bata nad końskim łbem i wydał okrzyk triumfu, a Andy wychylił się do przodu, by im pomachać. – Ostatni stawia piwo! Kolaska wyrwała do przodu. Serena roześmiała się poirytowana. – On jest jak dziecko, nieprawdaż? Anna uniosła brwi. – Przypuszczam, że wiesz o Andym dużo, skoro on i Charley są razem. Serena wzruszyła ramionami. – Nie tak wiele. Nie tyle, ile chciałaby Charley. – Przerwała i obie patrzyły z lękiem, jak kobieta z arbuzem niesionym na głowie przechodzi ulicę przed ich kolaską. Abdullah ze złośliwym uśmiechem trzasnął batem tuż za nią, wyraźnie mając nadzieję, że kobieta podskoczy, ale ona, z arbuzem wciąż pozostającym na miejscu, odwróciła się, by rzucić mu przekleństwo, nie tracąc przy tym ani równowagi, ani gracji. Zrobiło to imponujące wrażenie. – Czyż nie są cudowne? – Serena rzuciła okiem na aparat fotograficzny, który Anna teraz, gdy znaleźli się w tłumie i woźnica musiał zwolnić, wydobyła wreszcie z torby. Nastawiła ostrość i skierowała obiektyw w stronę oddalającej się kobiety. – Zastanawiam się, dlaczego my nie nosimy rzeczy na głowach i czy zawsze tak było, czy taka jest zachodnia tradycja. – Prawdopodobnie wiąże się to z wilgocią. Rzeczy mokłyby w deszczu, a my nabawiłybyśmy się artretyzmu w karkach – roześmiała się Anna. – Ale gdyby pewnego ranka wszyscy ludzie na przystanku autobusowym położyli sobie teczki i torebki na głowach, mógłby to być sygnał, że globalne ocieplenie jest w naszych czasach realne. Roześmiały się, ale po chwili zamilkły, gdy mijał je mały chłopiec ze związanym indykiem pod pachą. Ptak miał oszalałe oczy i dyszał ze strachu. Anna już podnosiła aparat fotograficzny, gdy Serena potrząsnęła głową. – Trudno stawić temu czoło. Temu okrucieństwu. Ten ptak... Te konie... – Nie wygląda na to, aby bili je naprawdę – powiedziała Anna. – Większość tych trzaśnięć z bata rozlega się na naszą cześć. Obserwowałam to. Przypuszczam, że dobrze wiedzą, iż to, że okładają te szkapy, poruszy zblazowanych zachodnich turystów. – Przy nas być może ich nie biją, ale co będzie, kiedy wyjedziemy? – Serena nie wydawała się przekonana. – Przynajmniej je nakarmią – odparła Anna, widząc worki zielonej paszy zwisające z każdego wehikułu. Wysiedli z kolasek w cieniu na tyłach świątyni i ostatni odcinek ku wejściu pokonali pieszo. Anna podniosła wzrok w oszołomieniu. Świątynia była potężnym, prostokątnym gmachem z ogromnym pylonem, czyli monumentalnym wejściem, które zdobiły rzeźby przedstawiające Ptolemeusza, pokonującego wrogów. Zatrzymali się przed owym portalem, skupieni wokół Omara, by posłuchać streszczenia dwóch tysięcy lat historii i opisu miejsca, jakie zajmowała w niej ta świątynia. W pobliżu wejścia, obok posągu boga Horusa, przedstawionego jako wielki sokół, stała odziana w biel postać i Anna złapała się na tym, że ją obserwuje. Czarna linia cienia przecięła oślepiającą biel bawełnianej galabii mężczyzny, gdy ze złożonymi rękami oparł się o ścianę. Odniosła wrażenie, że nieznajomy bacznie im się przygląda, i poczuła nagły dreszcz lęku. – O co chodzi? Stało się coś złego? – zapytała Serena, zaglądając jej w twarz. Anna potrząsnęła głową. – Nie, nic. Wciąż mam dziwne uczucie, że jest tu ktoś, kto mnie obserwuje... Stojący za nimi Omar nabrał tchu i kontynuował swoją opowieść, ale żadna z nich nie słuchała. – ...ktoś niezbyt miły, sądząc po twojej reakcji. – Nie. – Anna zaśmiała się wymuszenie. Myślę, że to Egipt robi ze mnie neurotyczkę. Może wypiłybyśmy drinka przed kolacją i opowiedziałabym ci o tym? O czym? O nocnym przywidzeniu? O wrażeniu, że w ciemności kabiny ktoś rozpakował jej torbę i przełożył ampułkę? Flakonik nawiedzony przez złego ducha. Potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę, że Serena wciąż przygląda się jej uważnie. W chłodnym świetle dnia mogło się to wydawać niedorzeczne, ale przecież Andy i Toby wiedzieli o pamiętniku Luizy. Dlaczego nie miałby się o nim dowiedzieć ktoś jeszcze? Ktoś, komu – jak czuła – mogłaby się zwierzyć bez zakłopotania. Czyż to nie Toby sugerował jej wczoraj, by porozmawiała z Sereną o swoich dziwnych doznaniach w Dolinie Królów? Sądził, że ona mogłaby zrozumieć. Wyczerpani, zakurzeni i zgrzani późno wrócili na statek. Powitani letnią lemoniadą i wonnymi ręcznikami, zjedli lunch, a potem, gdy statek odbił od brzegu i znów skierował się w górę rzeki, odpoczywali albo w kabinach, albo na leżakach na górnym pokładzie. Właśnie tam Andy zastał Annę kilka godzin później. Niósł dwie szklaneczki i siadając na stojącym obok krześle, wręczył jej jedną. – Mam nadzieję, że nie spałaś bez kapelusza. – Jak widzisz, nie. – Kapelusz zwisał z oparcia leżaka. Anna usiadła wyprostowana i sączyła świeży sok, który jej przyniósł. – To miłe, dziękuję. – Pokład opustoszał, uświadomiła sobie nagle; gdy spała, wszyscy po kolei zniknęli. – Która godzina? – W Egipcie nie ma czegoś takiego jak czas – uśmiechnął się Andy – ale słońce chyli się ku zachodowi, co oznacza, że niebawem nadejdzie czas kolejnego posiłku. – Poklepał się posępnie po brzuchu. – Podejrzewam, że nasze wycieczkowe wypady na brzeg, choć męczące, nie będą wystarczająco „energochłonne”, abyśmy uporali się ze wszystkim, co zjadamy. – Umilkł na chwilę, po czym zapytał: – Może teraz mogłabyś mi pokazać ten pamiętnik? Zaskoczyła ją ta gwałtowna zmiana tematu. Uświadomiła sobie, że Andy zagląda do jej leżącej obok leżaka torebki. – Jest w kabinie. Może później, Andy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Jasne. Nie ma pośpiechu. – Oparł się na krześle i zamknął oczy. – Pokazywałaś go komuś innemu? – Masz na myśli kogoś ze statku? – Spojrzała na niego znad krawędzi szklaneczki. Nie można było odczytać wyrazu jego oczu za ciemnymi okularami. Skinął głową. – Nie. Toby jest jedynym człowiekiem, który go widział. W samolocie. Toby Hayward? – Andy przez chwilę przygryzał wargę. – Zastanawiam się... Skądś znam to nazwisko. Wydaje mi się, że jest nieco samotny. – Tak jak ja – powiedziała cicho. – Przynajmniej na tej wycieczce. To malarz. Nie umknęło jej uniesienie brwi. – Doprawdy? Znany? Anna uśmiechnęła się. – Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie dlatego znasz jego nazwisko. Ja chyba nigdy o nim nie słyszałam, ale to naprawdę niczego nie oznacza. Andy wysączył swoją szklaneczkę. – Możesz mi powiedzieć, żebym pilnował swego nosa, ale naprawdę sądzę, że powinnaś uważać na ten pamiętnik, Anno. Poza tym, że wart jest dużo pieniędzy, stanowi też kawałek prawdziwej historii. – Właśnie dlatego zostawiłam go pod kluczem – odparła może trochę ostrzej niż zamierzała, ale ton Andy’ego zaczynał ją irytować, jego zachowanie przypomniało jej Feliksa. Było jakieś protekcjonalne. Roześmiał się, co rozzłościło ją jeszcze bardziej. Osłaniając rękami twarz, udał, że uchyla się przed ciosem. – Dobrze, już dobrze. Przepraszam. Poddaję się. Powinienem wiedzieć, że potrafisz się doskonale zatroszczyć o pamiętnik i o samą siebie. Wszak przede wszystkim jesteś praprawnuczką Luizy! O pewnym fakcie przypomniała sobie później, gdy w barze spotkała Serenę i usiadły na jednej z wygodnych sof w kącie. Na zewnątrz było już ciemno. Zacumowali w niewielkiej, jak im się wydawało, odległości od wspaniałej świątyni w Kom Ombo. Wokół gromadzili się inni pasażerowie. Widziała Andy’ego usadowionego na wysokim stołku przy barze. Obok niego stała Charley i oboje pogrążeni byli w hałaśliwej rozmowie z Joem i barmanem. – No to opowiedz mi o swoich osobliwych doznaniach. – Serena ze szklaneczką w dłoni oparła się na poduszkach sofy. Przez chwilę badawczo przyglądała się twarzy Anny, a potem spojrzała za siebie, w stronę baru, gdzie grupa stojąca wokół Andy’ego wybuchnęła wyjątkowo głośnym śmiechem. – Trochę niedorzecznie zabrzmi opowiadanie o tym z zimną krwią – rzekła Anna, wzruszając ramionami – ale ktoś wspomniał, że interesujesz się czymś w rodzaju parapsychologii. Serena uśmiechnęła się. – Czymś w rodzaju...? Chyba tak. Czy, jak wnioskuję, ma to jakiś związek z owym człowiekiem, którego dziś rano widziałyśmy w Edfu? – Nie szczególnie z nim. On był realny. Ale z jakiegoś powodu sprawił, że poczułam się zdenerwowana. Przyglądał się nam, a ja wciąż miałam wrażenie, że jestem przez kogoś obserwowana. To nic szczególnego... – przerwała, zupełnie nie wiedząc, jak mówić dalej. – Zacznij od początku, Anno. Moim zdaniem sprawy rysują się wtedy znacznie jaśniej. – Serena patrzyła na nią z uwagą. – Najwyraźniej coś cię niepokoi i kładzie się cieniem na tym, co powinno być miłym, beztroskim urlopem. – Nie potrafisz czytać po arabsku, jak sądzę? Serena potrząsnęła głową i roześmiała się. – Niestety, nie. – Mam w kabinie pewien pamiętnik... – Wiem; należący do Luizy Shelley. – Serena zobaczyła wyraz twarzy Anny i znów się roześmiała. – Moja droga, to jest mały statek i nie ma nas tu zbyt wiele. Chyba nie przypuszczasz, że pozostaje to tajemnicą? – Chyba nie. – Zaskoczona Anna pomyślała nagle o ostrzeżeniu Andy’ego. – Cóż, w tym pamiętniku wspomina się o tym, że Luiza dostała w prezencie od swego dragomana pewną niewielką szklaną ampułkę. Odziedziczyłam tę ampułkę. Był do niej dołączony kawałek papieru, który również mam, zapisany w języku arabskim, a mówiący, że na owym flakoniku, jakoby pochodzącym z czasów faraonów, ciąży jakaś klątwa. Pierwszy właściciel tego naczynia, kapłan ze starożytnego Egiptu, podąża za nią i podobnie czyni jakiś zły duch, ponieważ w szkle zamknięty jest tajemniczy eliksir. Wiem, że brzmi to śmiesznie, jak z filmu, ale niepokoi mnie... – Anna urwała zakłopotana. – Masz ten flakonik ze sobą na statku? – zapytała cicho Serena. W ogólnym gwarze Anna prawie jej nie słyszała. Skinęła głową, czując ulgę, że Serena się nie roześmiała. – Przywiozłam go ze sobą. Żałuję, że to zrobiłam. Naprawdę nie wiem dlaczego, poza tym, iż wydawało mi się właściwe przywiezienie go z powrotem do Egiptu. Mam go od lat. Zawsze sądziłam, że to falsyfikat. Właśnie tak powiedział pewien antykwariusz, przyjaciel mojego męża. Andy też tak sądzi. – Andy Watson? – głos Sereny zabrzmiał ostro. – A co on o niej wie? Pokazałaś mu tę ampułkę? – Zobaczył ją wczoraj. Mówi, że w czasach wiktoriańskich sprzedawano naiwnym turystom mnóstwo falsyfikatów. – Oczywiście ma rację, ale ty nie wydajesz mi się naiwna i jestem pewna, że Luiza także nie była łatwowierna, a jej dragoman również nie dałby się nabrać, o ile sam był prawym człowiekiem. – Serena przerwała na chwilę. – A ty obawiasz się tej klątwy? Nie było to przypuszczenie, lecz niemal stwierdzenie faktu. Anna przez chwilę nie odpowiadała, a potem wolno wzruszyła ramionami. – Dowiedziałam się o niej dopiero poprzedniej nocy – powiedziała, lekko przygryzając wargę ze słabym uśmiechem zakłopotania. – Ale przypuszczam, że zaczyna do mnie docierać. Jeszcze zanim poznałam tę historię, miałam to niesamowite uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Od chwili przybycia do Egiptu byłam podenerwowana. Później kilkakrotnie miałam wrażenie, że ktoś dotykał moich rzeczy w czasie, gdy drzwi mojej kabiny były zamknięte i nikt nie mógł znajdować się w środku. Próbowałam sobie wmówić, że mi się to przyśniło, bądź też, że miałam halucynacje lub nękają mnie zwidy. Byłam zmęczona po wczorajszym zwiedzaniu, ale... – Znów umilkła. – Rozważmy wszystko po kolei. Powiedz mi, co jest w tym przesłaniu, tyle, ile wiesz. Rozumiem, że masz jakieś tłumaczenie? – Głos Sereny był cichy, lecz stanowczy. Miał jakąś pociągającą głębię, która Annie wydała się całkowicie uspokajająca. Kiedy Anna powtórzyła jej wszystko, Serena, wpatrując się w szklaneczkę odstawioną na stolik, namyślała się przez chwilę w milczeniu. Anna z lękiem obserwowała jej twarz. – Jeśli Luiza czuła, że był jakiś duch strzegący tej buteleczki, to musimy założyć, że flakonik jest autentyczny – powiedziała w końcu Serena. – A skoro to ten sam flakonik, który przywiozłaś ze sobą, zapewne istotnie ma on jakiś rodzaj rezonansu... – Rezonansu? – Anna spojrzała na nią lękliwie. Serena znów się roześmiała. Anna zaczynała lubić ten głęboki, gardłowy śmiech. On również był uspokajający. – No cóż, moja droga – mówiła dalej Serena – jak powiedziałam, rozważmy wszystko po kolei. Przypuszczalnie wiesz, że jesteś przy zdrowych zmysłach. Kiedy miałaś to dziwne uczucie, wcale nie spałaś; przynajmniej możesz być pewna, że nie spałaś za pierwszym razem, gdy wyszłaś spod prysznica! Byłaś również trzeźwa. Wiedziałaś, gdzie zostawiłaś torbę. Prawdopodobnie w niezbyt odległej przeszłości badano ci wzrok, więc dlaczego nie wierzysz własnym oczom? – To proste; przecież gdyby torba została ruszona z miejsca, a flakonik odwinięty, musiałby tego dokonać jakiś człowiek. Nie wierzę w duchy. Nie jestem psychicznie chora. Przede wszystkim zaś nic nie zdarzyło się przedtem ani mnie, ani temu flakonikowi. – Anna potrząsnęła głową. – Och, nie. Nie potrafię sobie z tym poradzić. Naprawdę nie potrafię. Serena przyglądała się jej uważnie. – Pokażesz mi ten flakonik? – Oczywiście. Przyjdź do mnie po kolacji – odparła Anna, przygryzając wargę. – Prawdę mówiąc, trochę się denerwuję powrotem do kabiny. Nie wiem, co tam zastanę! – Jeśli tak bardzo się denerwujesz, to dlaczego nie poprosisz, by umieszczono tę buteleczkę w tutejszym sejfie wraz z naszymi paszportami i kosztownościami? – Serena podniosła wzrok, gdy przed restauracją w głębi statku rozdzwonił się gong. Wstały i ruszyły w stronę klatki schodowej, która wiodła na dolny pokład. Anna wzruszyła ramionami. – Dobry pomysł. Chyba po prostu tak zrobię. – Znów pokręciła głową. – Nie mogę w to wszystko uwierzyć! To musi być sprawa mojej wyobraźni. Przecież nic się nie działo, dopóki o tym nie przeczytałam. Jeśli to prawda, dlaczego nic się nigdy nie pokazało w Londynie? Serena odwróciła się do niej. – Czyż to nie jest oczywiste? Przywiozłaś flakonik z powrotem do Egiptu. Wrócił do domu. Anna otworzyła drzwi i zapaliła światło. Kabina była pusta. Zaprosiwszy Serenę do środka, starannie zamknęła drzwi. Kolację jadły każda przy swoim stole, ale za milczącym porozumieniem umknęły z baru, gdzie serwowano kawę, zanim jeszcze Omar wygłosił kolejną prelekcję do zgromadzonego tam towarzystwa. Tematem dzisiejszej była historia Egiptu po epoce faraonów. Niewielka kabina wydawała się zatłoczona, gdy znajdowały się w niej dwie osoby. Serena usiadła na łóżku, Anna zaś zdjęła z szafy walizkę, postawiła ją na podłodze, otworzyła zamek i odchyliła wieko. – Jest tutaj – powiedziała, sięgając do wewnętrznej kieszeni i wyjmując niewielkie otulone jedwabiem zawiniątko. Nie rozwijając szala, wręczyła je Serenie. W kabinie było bardzo cicho. Wszyscy inni pasażerowie zostali w barze, przyglądając się, jak Omar ustawia na bufecie projektor, by poprowadzić ich przez nieco bardziej współczesną historię Egiptu. Dwa korytarze, na które wychodziło dziesięć kabin, były puste. Jeśli zaś chodzi o załogę, teraz przyszła jej kolej na posiłek. Brzeg rzeki był ciemny i opustoszały. Przez uchylone okno dochodził delikatny plusk wody i suchy, cichy szelest trzcin, gdy wiatr zaczął się wzmagać, zakradając się chyłkiem z pustyni. Serena bardzo ostrożnie rozwinęła flakonik. – Mniejszy niż się spodziewałam. Anna usiadła obok niej. – Jest maleńki – zaśmiała się nerwowo. – Taki mały, a powoduje tyle zamieszania. – Ciii... – Serena odrzuciła szkarłatny szal na łóżko i wpatrywała się we flakonik leżący w jej dłoni. Przesuwała po nim palcem. – Wydaje się stary. Szkło jest porysowane. Nierówne. – Zamknąwszy oczy, dalej delikatnie gładziła flakonik czubkiem palca, niemal go nie dotykając. – Jest stary. Pełen wspomnień. I czasu. – Jej głos był bardzo miękki. Rozmarzony. – Jest prawdziwy, Anno. Stary. Bardzo stary. Jest w nim magia. Moc... – Zapadła długa cisza, a potem Serena podjęła: – Oczami duszy widzę jakąś postać. Jest wysoki. Ma przenikliwe oczy. Widzą na wskroś. Srebrne niczym ostrza sztyletów. – Spokojna, gładziła ampułkę powolnymi, delikatnymi ruchami. – On ma dużą moc – mówiła wolno dalej – ale wyczuwam jakąś zdradę. Ma wrogów. Uważa się za niepokonanego, ale obok niego jest nienawiść i żądza władzy. Ktoś, kogo uważał za przyjaciela, jest w pobliżu. Czeka, rozsnuwając wokół niego mrok tajemnicy. Służą różnym bogom, ale on nie zdaje sobie z tego sprawy. Jeszcze nie... – Głos Sereny stopniowo cichł, a Anna wstrzymała oddech i zafascynowana patrzyła, jak czubek palca ze starannie utrzymanym, owalnym, nielakierowanym paznokciem delikatnie uderza w szkło. – Tu jest krew, Anno – odezwała się wreszcie Serena głosem, który przeszedł w szept. – Tyle krwi... i tyle nienawiści. – Zmyślasz. – Anna odsunęła się od niej i oparła o drzwi. – Przerażasz mnie! – Nagle zaczęła się trząść. Czy to była owa postać, która tak przeraziła Luizę? Serena powoli podniosła wzrok. Szukała oczami twarzy Anny, ale jej nie widziała. Źrenice miała ogromne, rozszerzone i niewidzące. – Sereno...? – wyszeptała Anna. – Sereno, proszę! Znów zapadła długa cisza, a potem Serena nagle przetarła oczy. – Co ja mówiłam? – uśmiechnęła się niepewnie. – Nie wiesz? – Anna nie ruszyła się z miejsca przy drzwiach. Serena spojrzała na mały flakonik wciąż spoczywający w jej dłoni, a potem z drżeniem upuściła go na łóżko. – Jest stary. Bardzo stary – powtórzyła bezbarwnym, monotonnym głosem. – Tak powiedziałaś – odparła Anna, przełykając ślinę. Oczy utkwiła w ampułce leżącej na łóżku. – Ale czym były te wszystkie pozostałe bzdury? Te o krwi? Serena szeroko otworzyła oczy. – O krwi? – Po chwili ciszy odwróciła wzrok. – Niech to szlag! – Przycisnęła dłonie do twarzy. – Nie chciałam, żeby to się stało. Zapomnij o tym na miłość boską. Przepraszam. Nie wierz w nic, co powiedziałam, Anno. – Wyciągnęła dłoń po flakonik, ale rozmyśliła się i wstała, pozostawiając go tam, gdzie leżał. – Mam skłonność do melodramatu. Nie zwracaj na to uwagi. Naprawdę nie chciałam cię przestraszyć. – Ale to zrobiłaś. – Tak? – Przez chwilę Serena stała, wpatrując się w twarz Anny, jakby próbowała odczytać jej myśli. Potem wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok. – Z pewnością skończyli już prelekcję. Może zajrzymy do baru na drinka? – zapytała, pochylając się nad łóżkiem i sięgając po flakonik. Zawahała się sekundę, po czym podniosła go i z powrotem zawinęła w jedwabny szal, a potem wręczyła Annie. – Poproszę Omara, żeby włożył go do sejfu. Myślę, że jest autentyczny. – Głos wciąż miała dziwnie bezbarwny. Anna z ociąganiem wzięła buteleczkę. Trzymała ją przez chwilę, a potem ponownie schowała do walizki. – Później. Zrobię to później. Kiedy ktoś będzie w recepcji – powiedziała. Już miała zadać następne pytanie, ale zmieniła zdanie i wziąwszy portfelik, ruszyła do drzwi. – Chodź. Wyjdźmy stąd. Ze szklaneczkami w dłoniach wyszły z baru, gdzie inni wycieczkowicze siedzieli grupkami przy niskich stolikach, na otwarty osłonięty pokład, gdzie stoliki i krzesła były puste. Anna zadrżała. – Jest zimny wiatr. – Nie przeszkadza mi to. Jest tak cudownie... oczyszczający. Cóż za ulga po upale dnia – potrząsnęła głową Serena. – Wejdźmy na górny pokład. Skierowała się ku dziobowi statku, na którym Anna wcześniej drzemała. Tutaj na górze wszystko pogrążone było w ciemności, widać było tylko sznur małych kolorowych świateł wokół markizy osłaniającej dolny pokład. Podnosząc wzrok, widziały aksamitną czerń nieba i intensywną jasność gwiazd. Stały, oparte o burtę i rozglądały się po rzece. Noc była dziwnie cicha, tylko z pokładu poniżej dobiegały odgłosy rozmów i śmiechu. Anna wpatrzyła się w falujące odbicia świateł w ciemnej wodzie. – Jak to zrobiłaś? – zapytała, upijając mały łyk ze swej szklaneczki. Serena nie udawała, że nie wie, o czym Anna mówi. – Nazywają to psychometrią – odparła, wzruszając ramionami. – Przypuszczam, że jest to rodzaj jasnowidzenia. Interpretacja przedmiotu. Wróżenie. Zawsze potrafiłam to robić. Już od dzieciństwa. Właśnie to skłoniło mnie do studiowania zjawisk psychicznych. U dzieci nazywa się to żywą wyobraźnią. U dorosłych zaś... – zawahała się – dziwactwem, obłędem, schizofrenią... Wybierz sobie, co chcesz. – W jej głosie na sekundę pojawił się cień goryczy, który natychmiast zniknął. – Nie jest to coś, z czym łatwo się pogodzić, jak się pewnie domyślasz, ale bywa przydatne. Czasami. Anna wciąż spoglądała w wodę. – Co myślał o tym twój mąż? – Ach – Serena uśmiechnęła się ponuro – oto jeszcze jedna kobieta, która oczywiście zmierza nieomylnie do sedna sprawy. Mój mąż wahał się między myśleniem o mnie jako o zachwycająco nawiedzonej albo kompletnie obłąkanej. Ale zaszczyt przynosi mu to, że właściwie nigdy nie próbował kazać mnie zamknąć. Jej cichy śmiech sprawił, że Anna w końcu podniosła wzrok. Serena odeszła od burty i usiadła na jednym z krzeseł. Opierając się na nim z westchnieniem, patrzyła w gwiazdy. – Byliśmy bardzo szczęśliwi – powiedziała. – Uwielbiałam go. Kiedy żył, trzymałam te wszystkie głupstwa na uwięzi tak mocno, jak mogłam. Potem, gdy zmarł... – przerwała – przypuszczam, że było to raczej odejście. Szukałam pokrewnych dusz. Czytałam. Rozmawiałam. Pisałam. Studiowałam. Charley sądzi, że jestem pomylona, ale szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co ona sądzi. Dwa lata temu zaczęłam studiować mistycyzm egipski i przyjechałam do Egiptu, by posmakować tego miejsca w grupie, zanim wrócę tutaj sama. Anna odwróciła się plecami do rzeki i oparła o burtę. Ona także spoglądała w górę poza niski brzeg rzeki i mroczne kontury drzew. Gwiazdy były takie jasne. Takie czyste. Zadrżała. – Opowiedz mi o moim flakoniku. – Nie pamiętam, co mówiłam – powiedziała Serena i upiła łyk ze swojej szklaneczki, a potem zobaczyła w ciemności twarz Anny i uśmiechnęła się ze smutkiem. – Naprawdę nie pamiętam. Czasami zapamiętuję, ale częściej zapadam w rodzaj transu. Przykro mi, Anno. Ale właśnie tak ze mną jest. To ty będziesz musiała mi opowiedzieć, co mówiłam. – Mówiłaś o nienawiści, zdradzie i krwi. – Te słowa zawisły na chwilę w ciszy. – Opisałaś jakiegoś człowieka. Kapłana. Mówiłaś, że jest wysoki i ma przenikliwe oczy. – Odwróciła się ze strachem na odgłos kroków za nimi. – Wygląda na to, że to ja. Wysoki. O przenikliwych oczach! – Na szczycie schodów pojawił się Andy. – Dalej, dziewczęta! O czym rozmawiacie tak sekretnie? Sereno, staruszko, nie mogę pozwolić, byś przywłaszczyła sobie najpiękniejszą kobietę na tym statku. To niedopuszczalne. Szczególnie jeśli zamierzacie dyskutować o innych mężczyznach – uśmiechnął się przyjaźnie. Serena i Anna wymieniły spojrzenia. – Przyłączymy się do ciebie za minutę, Andy – odparła Serena, nie ruszając się z krzesła. – A teraz zjeżdżaj, dobry człowieku! Anna ukryła uśmiech, bez słowa obserwując chwilową porażkę Andy’ego. Wzruszył ramionami. – W porządku. Nie strzelaj! – uniósł ręce w geście poddania. – Wiem, kiedy zwykli mężczyźni nie są potrzebni. Drinki dla was będą stały na barze, jeśli przyjdzie wam na nie ochota. Obserwowały, jak z nonszalanckim machnięciem ręki przechodzi przez pokład i na schodach prowadzących w dół znika im z oczu. Minęło kilka chwil, zanim Serena zaczęła mówić dalej. – Andy jest kpiarzem. I niedowiarkiem. Sądzę, że będzie rozsądniej o niczym mu nie wspominać. – Zgadzam się – powiedziała Anna. Usiadła na krześle obok i drżąc, otuliła swetrem ramiona. – Więc co mam zrobić? – Mogłabyś wrzucić ten flakonik do Nilu. – Serena odchyliła głowę i wlała sobie do gardła ostatnie krople ze szklaneczki. – Wtedy, jak przypuszczam, pozbędziesz się problemu. Anna milczała. – Flakonik był prezentem Hassana dla Luizy – rzekła w końcu. – I co im się przydarzyło? – Nie przeczytałam jeszcze całego pamiętnika – odparła Anna, wzruszając ramionami – ale wiem, że Luiza wróciła bezpiecznie do Anglii. – To zależy od ciebie, oczywiście. – Serena z westchnieniem pochyliła się do przodu i oparła łokcie na kolanach. – Powiedziałaś, że studiujesz egipski mistycyzm – powiedziała powoli Anna – więc być może jest coś, co mogłabyś zrobić. Czy mogłabyś z nim porozmawiać? – Z jednej strony Anna wprost nie mogła uwierzyć, że naprawdę o to prosi, z drugiej zaś zaczynała traktować Serenę bardzo poważnie. – Och, nie. To nie daje mi uprawnień do zajmowania się takimi rzeczami – potrząsnęła głową Serena. – Anno, kochana, to jest... a raczej mogłaby być... waga ciężka. Starszy kapłan, jeśli nim był, byłby poza moją „kategorią wagową”. I prawdopodobnie poza kategorią kogokolwiek ze współczesnych. Ci faceci praktycznie wymyślili magię. Słyszałaś o Hermesie Trismegistosie? I o Tocie, bogu magii? Anna zagryzła wargę. – Nie chcę niszczyć flakonika. – W porządku – rzekła Serena, wstając. – Powiem ci coś. Przeczytaj dalej ten pamiętnik. Zobacz, co spotkało Luizę. I jak się z tym uporała? Być może w ogóle nic jej się nie przydarzyło. Ja spędzę tę noc na rozmyślaniu o tym; jutro udajemy się do wspaniałej, uzdrawiającej świątyni w Kom Ombo. Kto wie, może będziemy mogły ugłaskać strażnika ampułki, składając jakąś ofiarę jego bogom... Było już późno, gdy Anna poszła do swojej kabiny. Stała przez chwilę z ręką na kontakcie, wpatrując się w walizkę leżącą na podłodze. Korytarz za jej plecami był pusty. Serena poszła do swojej, położonej piętro niżej kabiny, którą dzieliła z Charley. Anna zagryzła wargę. Godzina pogodnej pogawędki w barze z Benem, Joem i Sally zrelaksowała ją i odprężyła. Nie zapomniała, że flakonik wciąż jest tutaj, w kabinie, ale odsunęła go na dno pamięci. Zostawiając za sobą otwarte drzwi, podeszła do walizki, uklękła i zajrzała do środka. Jedynie mała wypukłość w wewnętrznej kieszeni wskazywała, gdzie ukryty jest flakonik. Biorąc głęboki oddech, Anna wyjęła go, wciąż starannie owinięty w szkarłatny jedwab. Nie przestając się zastanawiać, wyszła z kabiny, pospieszyła krótkim korytarzem do głównej klatki schodowej i zbiegła na dół do recepcji u stóp schodów prowadzących na piętro restauracyjne. Tutaj, za ściennym kasetonem znajdował się okrętowy sejf, w którym przechowywano paszporty pasażerów i wszelkie inne wartościowe przedmioty, których nie chcieli pozostawiać w kabinach czy torbach. Recepcja była pusta i pogrążona w ciemnościach. Anna nacisnęła brązowy dzwoneczek na pustej, wypolerowanej powierzchni recepcyjnego biurka. Dźwięk dzwonka rozległ się wokół, ale drzwi za biurkiem, które prowadziły do pomieszczeń załogi, pozostały zamknięte. Zdenerwowana wyciągnęła rękę, by nacisnąć dzwonek jeszcze raz, ale po chwili zmieniła zdanie. Rzut oka na zegarek uświadomił jej, że dochodzi północ. Nie należało się spodziewać, że ktokolwiek będzie na służbie o tej godzinie. Z wyjątkiem Omara. Wszak powiedział im, że jest tutaj do ich dyspozycji o każdej porze dnia i nocy, gdyby były jakieś kłopoty. Miał jednak na myśli zapalenie wyrostka robaczkowego lub morderstwo, nie zaś zapomniane świecidełko. To mogło poczekać do rana. Ale czy rzeczywiście mogło? Odwróciła się i szybko ruszyła z powrotem ku schodom. Kabina Omara mieściła się na tym samym poziomie co jej, na końcu korytarza. Przystanęła przed jego drzwiami. Czy naprawdę zamierza go obudzić w środku nocy, aby prosić o włożenie czegoś do sejfu? Przez kilka sekund stała niezdecydowana, a następnie odwróciła się i powoli poszła w stronę otwartych drzwi swojej kabiny. Na progu znieruchomiała. Nie było jej przecież tylko kilka minut, ale w kabinie coś się zmieniło. Palce Anny zacisnęły się mimo woli na małym jedwabnym zawiniątku. Stała w drzwiach, rozglądając się po kabinie. Walizka wciąż leżała tam, gdzie ją zostawiła, na środku, z wiekiem odchylonym do tyłu. Anna przyjrzała się jej. Walizka była pusta, ale dziwnie inna. Ukośnie padające światło nocnej lampki rzucało na jej puste wnętrze trójkątny czarny cień; cień, w którym coś leżało. Coś, czego nie było tam przedtem. Z zaschniętymi ustami i szybko bijącym sercem Anna zmusiła się, by podejść o jeden krok bliżej. Na dnie walizki leżała garść brunatnych, zgniecionych kawałków czegoś, co wyglądało jak torf. Przyjrzała im się ostrożnie, a potem powoli przykucnęła i wyciągnęła rękę. Były suche i w dotyku podobne do papieru. Gdy przesunęła po nich palcami, rozsypały się w pył. Marszcząc brwi, rozejrzała się dookoła. Nic poza tym się nie zmieniło. Nic nie zostało przesunięte. Roztarta pył w palcach, a następnie pochyliła się powoli i powąchała go. Zapach był bardzo słaby. Lekko korzenny. Egzotyczny. Z jakiegoś powodu zakręciło jej w żołądku. Otrzepała dłonie i zatrzasnęła wieko walizki. Postawiwszy ją z powrotem na szafie, kilka razy wytarła dłonie w ręcznik, a potem w końcu zamknęła drzwi kabiny i przekręciła klucz. W nerwowym pośpiechu, wciąż badając wzrokiem zakamarki kabiny, rozebrała się i wzięła prysznic. Potem zapakowała jedwabne zawiniątko w foliową torebkę, w której wcześniej przechowywała rolkę filmu, i wsunęła je do kosmetyczki, którą następnie dokładnie zapięła i postawiła na posadzce kabiny prysznicowej. Następnie zamknęła ją dokładnie. Kilka minut stała na środku kabiny i z napiętymi mięśniami nasłuchiwała uważnie. Zza wpółotwartego okna dobiegł ją lekki szelest trzcin. Przez chwilę słyszała też z oddali piskliwe wołanie jakiegoś ptaka; potem zapadła cisza. Zgasiwszy górne światło, w końcu wsunęła się powoli do łóżka i przez moment znowu nasłuchiwała, a potem sięgnęła po pamiętnik. Wcale nie była śpiąca i mogła przynajmniej na chwilę pogrążyć się w opowieści Luizy i sprawdzić, czy zdoła znaleźć jakieś wzmianki o flakoniku i jego losach. Kartkując kolejne strony, znalazła niewielki atramentowy szkic, opatrzony podpisem „kapitel w Edfu”. Ukazywał on ozdobne zwieńczenie jednej z owych kolumn na dziedzińcu, który oglądała właśnie tego ranka. Państwo Forresterowie znów uznali, że jest zbyt gorąco, by robić cokolwiek innego, jak tylko pozostać na statku, więc Hassan wystarał się o osły, abyśmy mogli pojechać do wspanialej świątyni w Edfu... Anna podniosła wzrok. W kabinie było cicho i ciepło. Czuła się bezpieczna. Sadowiąc się wygodniej, odwróciła stronę i czytała dalej. * * * Poganiacz osłów, który towarzyszył im do świątyni, odpoczywał, czekając na nich, w skąpym cieniu kępy palm, a Hassan powiódł ich dalej przez piaski. Wziął ze sobą dwóch chłopców, którym polecił nieść pudła z farbami i pędzlem oraz szkicownik, a także kosz z jedzeniem i parawan przeciwsłoneczny. Zatrzymali się na wypoczynek w zakolu jednej z wielkich ścian. Luiza, siedząc na perskim dywanie, przyglądała się, jak chłopcy zdejmują bagaże i wynagrodzeni jedną półpiastrówką, pospiesznie zmykają. – Usiądź obok mnie – z uśmiechem wskazała Hassanowi miejsce na dywanie. – Chcę usłyszeć historię tej budowli, zanim ją zwiedzimy. Usiadł po turecku na skraju dywanu, wyprostowany, mrużąc oczy przed słońcem. – Myślę, sitt Luiza, że ze swoich książek i rozmów z sir Johnem wie pani więcej niż ja – odparł, uśmiechając się poważnie. – Wiesz, że to nieprawda. – Sięgnęła po mały szkicownik i otworzyła go. – Poza tym lubię słuchać, jak opowiadasz, kiedy rysuję. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Luiza pragnęła uchwycić piękno, potęgę i majestat tego miejsca, zanim cienie zbyt się skrócą, oraz utrwalić urodę rzeźb, których delikatność kontrastowała z twardością kamienia, z jakiego je wyrzeźbiono. Chciała też przedstawić cudowną moc posągów Horusa przedstawianego w postaci sokoła i oddać wyraz jego ogromnych, okrągłych oczu, obserwujących niewyobrażalne odległości między ścianami świątyni. Odkręciwszy słój z wodą, napełniła nią niewielkie naczynie przymocowane do pudła z farbami i sięgnęła po pędzel. – Tę świątynię dopiero niedawno odkopał monsieur Mariette. Przed jego przybyciem piasek sięgał aż dotąd – rzekł Hassan, wskazując jakiś nieokreślony punkt w połowie wysokości kolumn. – Oczyścił ją. Przy świątyni i w jej bliskim sąsiedztwie budowano domy. Teraz ich nie ma. On to wszystko odkopał – spojrzał na wysokie ściany piasku wokół świątyni, na których szczycie, ponad pozostałościami starożytnego miasta, niewygodnie rozsiadła się osada. – Dopiero teraz widzi się, jaka jest ogromna. Jaka wysoka. I jaka wspaniała. Świątynia została zbudowana w okresie panowania dynastii Ptolemeuszów. Poświęcona jest Horusowi, bogu z głową sokoła. To jedna z największych i najwspanialszych świątyń w Egipcie... Niski głos Hassana wplótł historię budowli w legendę o świetle i ciemności. Piaski się wdarły, a potem opadły niczym wody Nilu. Luiza przerwała pracę, przyglądając się Hassanowi. Jasna ochra i brunatnoczerwona umbra zasychały na czubku pędzla. Twarz Hassana była raz ożywiona i spięta, to znów rozluźniona; nadal snuł wątek swej opowieści. Rozmarzona, zasłuchana Luiza pogrążyła się w wizjach, które przed nią wyczarowywał, i dopiero po chwili zorientowała się, że przestał mówić i patrzy na nią z półuśmiechem na urodziwej twarzy. – Uśpiłem panią, sitt Luiza. Uśmiechnęła się, kręcąc przecząco głową. – Zachwyciłeś mnie swoją opowieścią. Zniewolona nią siedzę tutaj, nie mogąc nawet malować. – A zatem mój zamiar się nie powiódł. Chciałem pokierować pani natchnieniem. Pełne wdzięku wzruszenie ramion, delikatny samokrytyczny gest brązowej dłoni o smukłych, wyrazistych palcach nie zdołały przywołać jej do rzeczywistości. Siedziała bez ruchu i wpatrywała się w niego, nie mogąc oderwać wzroku; wreszcie Hassan rozwiał ten urok. – Przygotuję posiłek, sitt Luiza, dobrze? Może się więc pani przespać, jeśli ma pani ochotę, zanim zaczniemy zwiedzać świątynię. Podniósł się jednym zgrabnym ruchem i sięgnąwszy po kosz zjedzeniem, wyjął z niego biały obrus, talerze, szklanki i kieliszki oraz srebrne sztućce, a następnie owoce, sery, chleb i suszone mięso. Zauważyła, że przystał na jej nalegania, aby jedli razem. Starannie przygotowane i bardzo poprawnie ułożone na obrusie nakrycia znajdowały się bardzo blisko siebie. Luiza troskliwie umyła pędzel, wysuszyła go i odłożyła. – Mimo tego upału mam wielki apetyt – powiedziała niemal zalotnie, ale szybko się opanowała. Nie wolno jej zaprzyjaźniać się z tym człowiekiem, który przede wszystkim ma jej usługiwać; człowiekiem, który w oczach państwa Forresterów nie był nikim innym jak tylko wynajętym służącym. Zwinęła płócienny składany zydel, na którym siedziała przed sztalugą, i rozkładając wokół siebie spódnice, usiadła po turecku na perskim dywanie. Kiedy podniosła wzrok, Hassan podał jej talerz. Jego głębokie, brązowe oczy spoczęły przez chwilę na jej twarzy i posmutniały. W zachowaniu Hassana nie było śladu służalczości, gdy uśmiechał się spokojnym, poważnym uśmiechem, który coraz bardziej jej się podobał. Wzięła kawałek chleba, który jej podsunął, i położyła go na swoim talerzu. – Rozpieszczasz mnie, Hassanie. – Oczywiście. – Znów ten uśmiech. Przez chwilę jedli w przyjaznej ciszy, słuchając wesołego ćwierkania wróbli, które mieszkały w murach wysoko nad nimi. W dali pojawiła się inna grupa zwiedzających i stała, wpatrując się w ogromny pylon. Kobieta ubrana była w jasnozieloną suknię o najnowszym kroju i Luiza, urzeczona plamą światła w ogromie dziedzińca, sięgnęła po szkicownik, ale sylwetki zniknęły powoli z pola widzenia, więc odłożyła arkusz. – W jednej chwili wyglądamy jak egzotyczne motyle, w następnej zaś jak związane przed upieczeniem ptactwo – powiedziała ze smutkiem. – Zupełnie nie na miejscu w tym klimacie. To takie nieprzyjemne, a jednak chwilami piękne. – Bardzo piękne – powtórzył cicho Hassan. Luiza, zaskoczona, podniosła wzrok, ale on już się odwrócił, pochłonięty jedzeniem. – Niektóre panie w Luksorze noszą latem egipskie stroje – powiedział po chwili. – Egipskie suknie są przewiewne i pozwalają owym damom mieć lepsze samopoczucie. – Bardzo by mi się podobała taka suknia – powiedziała z ożywieniem Luiza, ale po chwili mina jej zrzedła. – Nie wyobrażam sobie, jak lady Forrester zniosłaby mnie jako gościa na swoim statku, gdybym zrobiła coś tak skandalicznego. Mam własne stroje, które byłyby wygodniejsze niż to – dodała, wskazując swą czarną spódnicę – ale niestety są jaskrawo kolorowe, czego państwo Forresterowie by nie zaaprobowali, więc doszłam do przekonania, że nie mogę nosić tych sukien, aby ich nie obrazić – wyjaśniła. Suknię, którą uszyła Janey Morris Jane Treece odłożyła między nocne koszule. – Może zatem moglibyśmy zdobyć dla pani coś do przebrania na czas naszych wypraw z dala od statku, aby lady Forrester nie musiała odczuwać niezadowolenia. – Tym razem w jego oczach pojawił się wyraźny błysk. – Zdobędę dla pani jakiś strój, jeśli pani sobie tego życzy, sitt Luiza. Sądzę, że byłoby pani znacznie wygodniej – rzekł, a Luiza miała dziwne uczucie, że chociaż prawie nie patrzy w jej stronę, widzi niemal wszystko, co ona ma na sobie: ciasny gorset, długie pantalony i dwie halki pod czarną spódnicą podróżnej sukni, nie mówiąc już o fildekosowych pończochach z podwiązkami i mocnych bucikach. – Chyba nie wytrzymam tego ani chwili dłużej – powiedziała, potrząsając głową. Ciasno upięte włosy, kapelusz... nagle wszystko zaczęło ją dusić. – Czy w drodze powrotnej na statek możemy kupić dla mnie tutaj, w tym miasteczku, jakieś rzeczy do przebrania? Hassan przecząco potrząsnął głową. – Musimy zachować dyskrecję. Załatwię to, zanim dotrzemy do następnego celu. Proszę się nie obawiać, niebawem poczuje się pani lepiej. Nieco później, zostawiając jednego z chłopców na straży rzeczy, powędrowali przez dziedziniec do wielokolumnowego wnętrza i stanęli, przyglądając się otaczającym ich potężnym filarom. – Tutaj czuje się ciężar stuleci nad głowami, nieprawdaż? – głos Hassana był niemal szeptem. To wszystko jest takie ogromne. – Luiza z lękiem patrzyła w górę. – Aby budzić natchnienie w ludziach i bogach. – Hassan skinął głową. – Bogowie wciąż tutaj są. Nie czuje ich pani? W panującej wokół ciszy dalekie ćwierkanie wróbli niosło się osobliwym echem. Luiza potrząsnęła głową. Był to odgłos angielskich żywopłotów i londyńskich ulic, gdzie ptaki skakały po ulicach, wydziobując nieczystości spomiędzy kopyt koni pociągowych. Z dala od londyńskich ulic, w miejscu tak majestatycznym, były niestosowne. – Możemy pójść dalej? – Hassan bacznie przyglądał się jej twarzy, na którą padały cienie. Otwierająca się przed nimi kolejna kolumnowa sala była jeszcze ciemniejsza. Szedł tuż przed nią... wysoka, pełna godności sylwetka... Tym razem miał na sobie niebieski turban i prostą białą galabiję z haftem wokół szyi i na skraju. Cienie zamknęły się nad nim, gdy wyszedł z zasięgu jej wzroku. Przez chwilę stała nieruchomo. Oczekiwała, że pojawi się ponownie, czekając, by podążyła za nim. Ale nie pojawił się. Cisza wokół Luizy wydawała się coraz głębsza. Nawet ptaki nagle ucichły w niesłabnącym upale. – Hassanie – rzekła, robiąc kilka kroków do przodu – Hassanie! Poczekaj na mnie! – Odgłos jej kroków odbijał się echem na płytach kamiennej posadzki, gdy ruszyła ku drzwiom, w którym wcześniej zniknął. – Hassanie! – Mówiła cicho, gdyż głośniejsze wołanie wydawało jej się równie niewłaściwe, jak krzyk w kościele. Nadal było cicho. Nie słyszała go. – Hassanie? – Dotarła do owych drzwi i nagle przerażona zajrzała w ciemność. – Hassanie, gdzie jesteś? – Sitt Luiza? Co się stało? – Głos Hassana dobiegł ją z tyłu. Odwróciła się gwałtownie. Stał mniej więcej trzy metry za nią w promieniu światła z jakichś niewidocznych drzwi. – Przepraszam. Byłem przekonany, że wciąż jest pani obok mnie. – I byłam. Widziałam, jak tam wchodzisz... – obróciła się ku ciemnym drzwiom. – Nie. Powiedziałem, że idziemy oglądać salę Nilu. Jest to pomieszczenie, z którego codziennie dostarczano wodę na uczty kapłanów – odparł, podchodząc do niej z nagle zatroskaną twarzą. – Widziałam cię, Hassanie. Widziałam, jak tam wchodzisz – powtarzała uparcie. – Nie, pani. – Zatrzymał się obok niej. – Zapewniam. Nie straszyłbym pani – dodał, na krótką chwilę dotykając jej ramienia. – Proszę zaczekać. Pozwoli pani, że zobaczę. Może jest tu ktoś jeszcze. – Ruszył ku ciemnemu wejściu wiodącemu do sali ofiar i stanął, rozglądając się wokół. – Ludzie! Jest tu ktoś? – wykrzyknął ostro, po czym zrobił krok dalej. – Nikogo nie ma – rzekł, przysłoniwszy ręką oczy, żeby lepiej widzieć – lecz dalej jest jeszcze wiele sal. Być może są w nich inni turyści. – Ale ja widziałam ciebie. Ciebie! – Luiza zrobiła kilka kroków i zatrzymała się tuż przy nim. – Jeśli to nie byłeś ty, był to zatem ktoś równie wysoki, równie śniady i odziany tak samo... Wychyliła się naprzód na progu małej wewnętrznej izby w grubym murze i musnęła ramieniem jego rękę. Poczuła ciepło skóry Hassana i jego cynamonowy zapach. – Proszę zobaczyć, ta izba jest pusta – głos Hassana brzmiał tuż przy jej uchu. Zwykle, gdy podchodziła bliżej, on cofał się z szacunkiem, ale teraz, w wąskim przejściu, pozostał tam, gdzie był. – Bez świecy nic nie widać. Przyniosę jedną z kosza... – Nie – położyła mu dłoń na ramieniu. – Nie, Hassanie. Widzę, że izba jest pusta. – Przez chwilę stali w miejscu. Hassan przestał spoglądać w ciemność i wpatrywał się w Luizę z wyrazem takiej miłości i udręki, że zabrakło jej tchu. Potem ów moment minął. – Hassanie... – Przepraszam – cofnął się od drzwi i pochylił w ukłonie. – Przepraszam, sitt Luiza. Proszę mi wybaczyć. Tu jest jeszcze wiele do oglądania i świeca będzie nam potrzebna w wewnętrznej świątyni. Proszę chwilę zaczekać. Przyniosę ją. – Jego twarz ponownie przybrała kamienny wyraz. Odsunął się, pozostawiając Luizę w wąskim przejściu. Jeszcze raz spojrzała w ciemność. Serce waliło jej jak młot, czuła gorąco i dziwny brak tchu. Obróciwszy się powoli, by pójść za Hassanem, stwierdziła, że zaciska kurczowo pięści w fałdach spódnicy. Rozluźniła je zdecydowanie i wzięła głęboki oddech. To nonsens. Najpierw coś jej się przywidziało i wyobraziła sobie, że go ujrzała, choć go tam nie było, a potem zareagowała tak, jakby... Jednak myśli Luizy umknęły od samego przypuszczenia, że Hassan mógłby być dla niej pociągający. To niemożliwe. Nie czekał na nią. Widziała, jak ponownie wkracza w cienie, a potem w oddali wychodzi na osłoneczniony wielki dziedziniec. Tym razem pozostawał wyraźnie w zasięgu wzroku i teraz widziała również inną grupę turystów. Widziała kobietę w zielonej sukni patrzącą się na coś, co przewodnik pokazywał w jakimś fryzie nad ich głowami. Kobieta była znudzona, nawet z daleka Luiza mogła to dostrzec. Widziała też ciemne plamy potu pod jej pachami oraz szeroki pas potu między łopatkami i nagle znów zapragnęła owego luźnego stroju obiecanego przez Hassana albo miękkiej przewiewnej tkaniny sukien ułożonych pod nocnymi koszulami w szufladzie na statku. Czyż nie po to przyjechała do Egiptu? Żeby być wolną. Żeby poddać się własnemu przeznaczeniu. Odpowiadać jedynie przed sobą. Nie przed rodziną męża w Londynie. Nie przed Forresterami. Nie przed pokojówką. W nagłym przypływie emocji uniosła spódnice i pobiegła za Hassanem. – Poczekaj na mnie! – zawołała i uśmiechnąwszy się z politowaniem do nieznajomej kobiety, przemknęła obok, zastanawiając się z rozbawieniem, co tamta pomyślała o wyzywającej kokietce, która wynurzyła się ze świątyni w pogoni za smukłym, urodziwym Egipcjaninem. 4 Sługa twój złożył ci ofiarę, potężni bogowie drżą, widząc nóż zabójczy... Widzę i mam oczy; mam swoje istnienie; spełniłem wolę niebios; nienawidzę snu... bóg Set mnie rozbudził! KSIĘGA UMARŁYCH Z ciszy wylania się slaby i daleki chrobot. Jest świętokradztwem w nieprzeniknionym żarze owej ciemności, gdzie ani pod płótnami spowijającymi ciała, ani na ich powierzchni nie rozbrzmiewa szmer poruszeń, oddechu, pulsu. Na ścianach święte teksty wplatają swe legendy w firmament. Ponieważ modlitwy za dwóch mężczyzn wznoszone były w pośpiechu, szybko je przepisano. Sieć owych modlitw, która miała przyspieszyć ich drogę, ochronić ich dusze i pokierować nimi, zapisana jest barwnikiem, nie zaś wycięta w skale. Ukryta w samym rogu, potężna, imponująca, spisana przez jakiegoś nowicjusza jedna pojedyncza modlitwa wstawia się błagalnie za ich duchami, jeśli śpią niespokojnie, by ponownie pojawiły się na tym świecie, który opuściły tak nagle. „Nienawidzę snu...” * * * Annę obudziło pukanie do drzwi kabiny. Przez chwilę obojętnie wpatrywała się w sufit, potem spojrzała na zegarek. Było wpół do dziewiątej. – Kto tam? Chwileczkę! – Wyskoczyła z łóżka i odgarnęła z oczu włosy, starając się otrząsnąć ze snu. – Serena? Przepraszam, powinnam była nastawić sobie budzik. Przekręciła klucz i otworzyła drzwi. Na progu, w sportowej koszuli i lnianych spodniach, stał Andy. – Przepraszam – uśmiechnął się szeroko. – Nie spotkałem cię przy śniadaniu i pomyślałem, że jesteś rannym ptaszkiem. – Andy obrzucił wzrokiem nieuczesane włosy, krótką nocną koszulę oraz długie, gołe nogi Anny, i jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Zamierzałaś zwiedzić Kom Ombo? – Tak! – Anna przeczesała palcami włosy. – O Boże tak! Zaspałam! O której godzinie wychodzą? – Za dziesięć minut – odparł, cofając się od drzwi. – Słuchaj, przynieść ci z jadalni filiżankę kawy, zanim się ubierzesz? – A zechciałbyś? – zapytała, myśląc, że trudno zachować wyniosłą godność, gdy jest się odzianą jedynie w pogniecioną różową koszulkę. Zakręciła się pod prysznicem, chwyciła jakąś spódnicę i etaminową bluzkę, wsunęła stopy w sandały i właśnie wkładała do torby filmy i aparat fotograficzny, gdy w drzwiach ponownie pojawił się Andy z kawą i rogalikiem owiniętym w serwetkę. – Ali posmarował go nawet dla ciebie truskawkowym dżemem – powiedział. – Zdaje mi się, że jest twoim wielbicielem. Nie musisz się dławić tym rogalikiem. Omar powiedział, że możemy po prostu iść ich śladem, kierując się w stronę świątyni. To półgodzinny spacer, jak przypuszczam, ale nie możemy stracić takiej okazji. Stąd widać ruiny – wskazał ręką okno. – Ocaliłeś mi życie! – Sięgnąwszy po kawę, usiadła na łóżku i piła ją z wdzięcznością. Nagle poczuła się niezręcznie, że Andy stoi przed nią i przygląda się jej bacznie. Potem uderzyła ją absurdalność całej sytuacji i wybuchnęła śmiechem. – Przepraszam. Nie jestem przyzwyczajona do przyjmowania mężczyzn w swojej kabinie. Usiądź, proszę. Będę gotowa za dwie minuty. – Ciepły rogalik ociekał masłem i dżemem. Nie można było zjeść go z godnością. Andy patrzył na nią z rozbawieniem. – Mogłabyś wziąć następny prysznic, zanim wyjdziemy – powiedział po chwili. Roześmiała się. – Nic z tego. Jestem pewna, że wystarczy szybkie wytarcie się ściereczką. Z wdziękiem wysączyła kawę i skierowała się do łazienki. Kosmetyczka wciąż stała na podłodze, tam, gdzie ją postawiła, gdy wcześniej brała prysznic. W tak ciasnym pomieszczeniu nie było dla niej innego miejsca. Anna spojrzała na kosmetyczkę i zmarszczyła brwi. Przecież była zamknięta. Pamiętała. Zaledwie kilka chwil wcześniej otworzyła ją, zapominając o buteleczce, i szperała w poszukiwaniu ochronnej pomadki do ust. Zacisnęła palce na foliowym zawiniątku leżącym na dnie. Zostawiła je tam i wcisnęła pod nieużywane kosmetyki i mleczka ochronne. Teraz zaś kosmetyczka była otwarta, a strzępy folii wystawały na zewnątrz. Przez chwilę Anna była zbyt sparaliżowana strachem, by się poruszyć. Wpatrywała się w nią z żołądkiem podchodzącym do gardła. Potem odezwał się zdrowy rozsądek. Bardzo jej się spieszyło... w drzwiach stanął Andrew... folia musiała się wcisnąć w zamek kosmetyczki... i to wszystko. Ampułka wciąż tam była. Strzępki folii wystawały spomiędzy metalowych ząbków zamka błyskawicznego. Uspokoiwszy się z trudem, Anna sięgnęła po ściereczkę i zmoczyła ją w zimnej wodzie. Po kilku sekundach była już gotowa do wyjścia. Uśmiechnięty steward pokazał im biegnącą wzdłuż brzegu drogę, gdzie w dali widać było innych członków wycieczki ciasną grupą otaczających gwałtownie gestykulującego Omara. Stali, przyglądając się z bezwstydnym zainteresowaniem, jak wyruszają pod intensywnym błękitem porannego nieba. – Chcesz ich dogonić i wysłuchać tego wykładu? – zapytał Andy. – Biegiem? – To jedyny sposób. – Chyba nie – uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. – Idź, jeśli masz ochotę. Ja chętnie będę zwiedzać sama. Potrząsnął głową. – Nie, nie. Nie chce mi się biegać. Przynajmniej nie w tym upale. Ale poprzedniego wieczoru sporo przeczytałem o świątyni w Kom Ombo i dostarczę ci informacji, jeśli chcesz. Zanim dotarli do zatłoczonych, kolorowych straganów w pobliżu wejścia do świątyni, Andy przebiegł tysiące lat historii, od prehistorycznych początków powstania świątyni do jej przebudowy w okresie ptolomejskim. – Świątynia w Kom Ombo jest znacznie starsza niż świątynia w Edfu. Podzielono ją przez środek na dwie części. Połowa poświęcona jest Haroerisowi czyli Horusowi starszemu, a połowa Sobekowi, bogu w postaci krokodyla – wyjaśniał Annie po drodze. – Była to świątynia uzdrowień. Ludzie przybywali tu zewsząd, by zasięgać rady kapłanów-uzdrowicieli. Świątynia w Kom Ombo jest znacznie bardziej zniszczona niż ta w Edfu. Mieści się blisko rzeki. Zniszczyła ją woda, a potem, stosunkowo niedawno, było tu trzęsienie ziemi. Plac zatłoczony był zwiedzającymi i znów wciągnęła ich powoli przesuwająca się kolejka turystów okazujących bilety. – Myślałem, że postanowiłaś jej nie oglądać. – Nagle obok Anny znalazł się Toby, korzystając z chwili, gdy Andy pozostał nieco w tyle, oglądając świątynię i nie mógł słyszeć jego słów. – Jak widzę, flirtujesz ze swoim handlarzem antyków – dodał, wskazując wzrokiem Andy’ego. – A przy okazji; szuka cię Serena. Rozumiem, że zgodnie z moją sugestią zdecydowałaś się z nią porozmawiać? Anna skinęła głową. – Była bardzo pomocna. Masz rację. Ona bardzo dużo wie o sprawach mistycznych i o historii Egiptu. – Wystarczająco dużo, by rozproszyć twoje obawy? – Toby rzucił jej szybkie spojrzenie. Szli teraz powoli przez dziedziniec między szczątkami potężnych filarów w stronę kolumnowego wnętrza. – Rozproszyć obawy? – Andy zrównał się z nimi szybko. – Obawy o co? Czy coś cię niepokoi, Anno? Wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. – Nic poważnego. Omar był teraz tuż przed nimi. Opowiadał o tym, że świątynia leżała na skrzyżowaniu szlaków karawan z Nubii i z pustyni, skąd przywożono złoto, i wskazywał uskrzydlone tarcze słońca nad dwoma wejściami. Anna podeszła bliżej. Omar był wykształcony, a zatem wart słuchania. Głupotą było lekceważenie tych opartych na solidnej wiedzy wykładów, które znalazły się w programie wycieczki. Anna ze wszystkich sił starała się skupić na tym, co mówił, podążała wzrokiem za jego ręką, wskazującą płaskorzeźby, ale niemal natychmiast stwierdziła, że myśli jej się rozbiegają. Próbowała wyobrazić sobie, jak ta świątynia wyglądała w przeszłości. Wyczuć, czy coś z jej atmosfery wciąż tutaj jest. Zawsze to robiła, nawet jako dziecko; zawsze odrzucała konkrety, nawet jeśli były interesujące i pouczające, aby skoncentrować się na atmosferze. Fakty mogły poczekać. Ona wolała wczuwać się w miejsca, w których rozgrywały się wydarzenia. Właśnie to miało znaczenie; to, co miało pozostać z nią długo po zakończeniu zwiedzania, i liczyło się znacznie bardziej niż poznanie daty wzniesienia murów owej świątyni. To było częścią Egiptu, którą zabierze ze sobą do domu. A zresztą nigdy nie lubiła suchych wykładów. – Chyba już ci powiedziałam, żebyś trzymała się z daleka od Andy’ego! – dotarł do ucha Anny ostry i pełen złości szept, więc odwróciła się ze zdumieniem. Charley z oczami skrytymi za dużymi czarnymi okularami stała tuż obok. – Gdybym była na twoim miejscu – rozejrzała się wokół, a gdy inni wycieczkowicze weszli za Omarem do kolumnowego wnętrza, stanęła do nich plecami, zagradzając Annie drogę – skupiłabym się na kimś innym. – To chyba nie twoja sprawa, z kim rozmawiam! – odcięła się ostro Anna. – Wydaje mi się, że reagujesz zbyt gwałtownie i jesteś przewrażliwiona. Nie zamierzam kraść ci chłopaka, jeśli naprawdę jest twoim chłopakiem. Po prostu go spotkałam. A poza tym, jeżeli on i ja chcemy sobie porozmawiać jak normalni dorośli ludzie, to nie widzę żadnego powodu, dla którego nie mielibyśmy tego robić. Przez chwilę myślała, że Charley ją uderzy. Twarz młodej kobiety była purpurowa z gniewu, a pięści zaciśnięte. Wzięła głęboki oddech, niemal trzęsąc się z wściekłości, a potem gwałtownie odeszła. – A to dziewczyna! – Toby, który podsłuchiwał bezwstydnie, uśmiechnął się do Anny szeroko. Zaczerwieniła się. Z jakiegoś powodu wolałaby, aby nie słyszał tej wymiany zdań. Rozejrzała się, szukając Charley, która zniknęła, ale po chwili zobaczyła ją u boku Andy’ego. Widząc, że Anna ją obserwuje, młoda kobieta gestem posiadaczki wsunęła rękę pod ramię Andy’ego. – Jestem zaskoczona, że nie trzyma go na łańcuchu albo na smyczy. – Anna nie mogła sobie odmówić zgryźliwego komentarza. Toby się skrzywił. – Znam wiele kobiet, które by to robiły, gdyby tylko mogły – rzekł, nie łagodząc tych słów uśmiechem. – Bardzo gorzkie słowa – odparła Anna, dziwiąc się zmianie jego tonu. – Mówisz to z doświadczenia? Twarz mu pociemniała. – Jestem pewien, że większość mężczyzn by ci to powiedziała, gdybyś zapytała wystarczająco zdecydowanie. Zmieńmy temat, proszę. Przepraszam. Przede wszystkim nie powinienem się wtrącać w twoje sprawy. Spójrz, nasz wierny przewodnik idzie naprzód, a my powinniśmy go słuchać – rzekł i odszedł nagle, pozostawiając ją samą. Annę pochłonęła kolejna fala zwiedzających. Gestykulujący wyraziście przewodnik mówił po francusku. – Anno! – Serena przepychała się w jej stronę. – Tu jesteś! Dobrze się czujesz? – Oczywiście. – Wydajesz się poruszona. Widziałam, że rozmawiasz z Charley. Byłam za daleko, żeby tutaj dotrzeć, ale chyba zostałaś wybawiona? Anna gniewnie zmarszczyła brwi. – Poniekąd. Powiedz mi, czy nikt tu nie interesuje się historią Egiptu? Wszyscy mają jakieś własne sprawy i nikt nie słucha Omara! – Umilkła na chwilę i pospiesznie ruszyła naprzód. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jak możesz tolerować Charley. Przepraszam, ale ona jest nieznośna. Na miłość boską, nie uganiam się za jej chłopakiem. Serena roześmiała się swobodnie. – Nie muszę jej tolerować. Jest tylko moją współlokatorką, a nie przyjaciółką czy choćby koleżanką. Nie widzi we mnie żadnego zagrożenia. Obawiam się, że szybciej niż ty wyczuła, iż Andy interesuje się tobą. Jesteś atrakcyjną kobietą, Anno. Podobasz mu się, ot co. Jeśli naprawdę nie jesteś nim zainteresowana, Charley w końcu to zrozumie. – Umilkła i po chwili dodała: – A tymczasem ty i ja mamy do wykonania pewne zadanie. – Zadanie? – Anna wpatrywała się w nią przez chwilę, niczego nie rozumiejąc. – Nie mogłaś przecież już zapomnieć wczorajszego wieczoru! Chcemy złożyć ofiary bogom, moja droga. Pamiętasz? – Serena wytrzymała jej wzrok, a potem wybuchnęła śmiechem. – Ależ masz minę, Anno! Nie sugerowałam, żebyśmy wciągnęły Charley i Andy’ego na najwyższą kolumnę i zrzuciły ich stamtąd. Chyba możemy być bardziej subtelne. Bardziej wyrafinowane. Proponowałabym kwiaty, gdyby tu jakieś były. Mam ze sobą coś, co, jak sądzę, będzie odpowiednie. – Poklepała wielką torbę z jasnego zamszu, którą zwykle nosiła na ramieniu. – Znajdziemy jakiś cichy kącik. Warto to zrobić, Anno. Utorowały sobie drogę przez grupę francuskich turystów, kierując się spokojnie ku sercu świątyni. Ich własna grupa zniknęła. – Wydawało mi się, że ktoś dziś rano próbował zabrać buteleczkę. – Anna podążała tuż za Sereną. – Weszłam do łazienki, gdzie wcześniej zostawiłam ją zawiniętą w kosmetyczce i zastałam kosmetyczkę otwartą, a folia, w którą zawinęłam flakonik, była rozdarta. Zapewne sama musiałam to zrobić. Jestem pewna. W pośpiechu prawdopodobnie nie zamknęłam jej porządnie, ale przez chwilę, tylko przez chwilę, byłam przerażona... – Mówiła, ale w jej mózgu rozbrzmiewał cichy zdradziecki głos. Słyszała, jak wyraźnie ją naprowadza: Ale schowałaś foliowe zawiniątko głęboko. Wiesz, że folia nie wkręciła się w zamek. Wiesz, że zapięłaś kosmetyczkę dokładnie... Odsunęła od siebie ten głos i nagle uświadomiła sobie, że Serena coś do niej mówi. – Nie przejmuj się tym. Nie teraz. Zajrzałaś do pamiętnika Luizy, by zobaczyć, co ona o tym mówi? – Tak, ale niestety byłam nieco roztargniona, czytając o niej i Hassanie w Edfu. Dziś po południu jeszcze raz poszukam jakichś wzmianek. – A poza tym nie zaobserwowałaś nic niezwykłego wczoraj wieczorem? Anna zawahała się. Jakiś pył. Trochę dziwnego, aromatycznego pyłu. Czyżby stawała się tak nerwowa? Potrząsnęła głową. – Czytałam do późnej nocy. – Było już dość późno, kiedy postanowiłyśmy pójść spać, Anno! – Serena zaśmiała się z rozbawieniem. – Znajdźmy jakieś zaciszne miejsce, jeśli to w ogóle jest możliwe przy takich tłumach. – I na co się to zda? – Jeśli sprawimy przyjemność bogom, jego bogom, to nie przyniesie to żadnej szkody. I chyba, ale tylko chyba, będzie go to trzymać z dala, kimkolwiek jest. Tutaj... – kiwnęła na Annę, odciągając ją od głównego strumienia zwiedzających w bardziej zaciszny kąt. – Omar powiedział, że miejsce składania ofiar było tam – rzekła Anna, wskazując ręką przed siebie. – I zapewne było. Ale było jeszcze inne, gdzie kapłani służyli Haroerisowi ukryci tutaj za murem. Myślę, że dla naszych celów bardziej nada się to spokojniejsze, nie sądzisz? Pochylając głowy, wcisnęły się przez małe drzwi do mrocznej komory. W środku dwaj mężczyźni fotografowali płaskorzeźby, ale nie odwrócili się, gdy Serena i Anna skierowały się w stronę drugiej ściany. – Spójrzmy tutaj... – Serena wyjęła z kieszeni cienką jak ołówek latarkę. Wąska smuga światła skupiła się na grupie postaci. – Tak... – szepnęła Serena z triumfem. – Haroeris z Totem i Izydą. Jesteśmy we właściwym miejscu. Widziałam je wczoraj wieczorem. Oto, gdzie złożymy naszą modlitewną prośbę. Rzuciła okiem na dwóch mężczyzn. Jeden fotografował coś z bliska na ścianie, drugi robił notatki w świetle małej lampy. – Ostatnie. – Tylko to jedno ich słowo dotarło do Anny i Sereny z ciemności. Serena uniosła brwi. – Jesteśmy same – rzekła, sięgając do torby. – Ci faceci są przyzwyczajeni do wielu ceremonii. Mam tylko nadzieję, że ta intencja i nasza szczerość będą dla nich coś znaczyć. – Jeśli słuchają. – Anna nie mogła się oprzeć nieco zgryźliwemu spostrzeżeniu. – Ponadto z pewnością niewiele osób rozmawia z nimi w tych czasach. Serena spojrzała na nią przekornie. – Myślę, że byłabyś zaskoczona... Zapakowawszy w końcu aparat fotograficzny, starszy z dwóch mężczyzn skierował się w ich stronę. – Wspaniałe miejsce! Znalazłyście panie, jak widzę, tę grupę Izydy. Niewiele osób o tym wie. – Sądząc z akcentu, to chyba Niemiec, pomyślała Anna, a może Szwajcar. – Pięknie tu, prawda? Właśnie fotografowaliśmy to miejsce. – Jego towarzysz zarzucił sobie na ramię wielką torbę ze sprzętem fotograficznym i zatrzymał się tuż za nim. – Bogowie wciąż tutaj są, czujecie to panie, prawda? Uciekli z wielkich świątyń i teraz kryją się w takich kaplicach. Życzę pomyślnych łowów – zakończył z cichym uśmiechem i skierował się ku drzwiom. – Skąd wiedzieli? – Chyba jakieś pokrewne dusze – rzekła Serena i wyjęła z torby małą plastikową butelkę. – Teraz. Dopóki jesteśmy same. Nalej sobie trochę na dłoń, ofiaruj bogom, a potem strząśnij na ziemię przed nimi. To jest czerwone wino. Najlepsze, jakie można było zdobyć w tych warunkach. Wzięłam je z wczorajszej kolacji. – Nie wydaje mi się to właściwe – zawahała się Anna. – Wierz mi, że to słuszne. Tylko nie możemy być pewne, czy bogowie przyjmą naszą ofiarę, czy nie. – Serena zdjęła zakrętkę. – Przykro mi, ale czuję się jak idiotka – powiedziała Anna, wyciągając dłonie. Serena podniosła wzrok i spojrzała na jej twarz. – Niepotrzebnie – powiedziała ostro. – Szybko! Słyszę jakieś głosy. Składaj ofiarę. Anna usłyszała dobiegający z zewnątrz rubaszny śmiech, a potem nagły, ożywiony wybuch rozmowy w języku, który brzmiał jak arabski. – Szybko! Złóż dłonie. Zrobiła tak, jak jej powiedziano, i poczuła na palcach ciepłą strużkę wina. – Unieś je w górę. Dla wielkich bogów Egiptu. Dla Haroerisa i Tota oraz Izydy, władczyni księżyca. Anna powtórzyła te imiona i dodała: – Błagam, chrońcie nas i czuwajcie nad nami. Wyciągnęła ręce, a potem powoli rozsunęła dłonie, pozwalając, by wino rozprysnęło się na kamieniu u jej stóp. Ochota do śmiechu opuściła ją w jednej chwili. Atmosfera w tym niewielkim wnętrzu stała się nagle naelektryzowana. Wstrzymując oddech, spostrzegła, że Serena jak sparaliżowana wpatruje się w ścianę. Podążyła za jej wzrokiem i zdrętwiała bez tchu. Czy to cień jakiegoś mężczyzny nakłada się na płaskorzeźby? Serena przez chwilę stała nieporuszona, potem uniosła ręce i skrzyżowała je na piersiach. Jej ukłon był głęboki i pełen czci. Anna zawahała się, ale po chwili uczyniła to samo. Właśnie skończyły, gdy w drzwiach pojawiły się dwie postacie. – Wydawało mi się, że widziałem, jak tu wchodzicie. Co robicie? – Cień Bena na moment przysłonił światło. Ben zdjął kapelusz i otarł ręką czoło. – Zobaczyłyście coś ciekawego? Oglądałyście już te zmumifikowane krokodyle? Tuż za Benem wszedł Joe. Obydwaj mieli w rękach aparaty fotograficzne. Anna ukradkiem starła z dłoni czerwone wino. Czuła je w powietrzu i czekała, że mężczyźni skomentują obecność tego alkoholowego zapachu, ale chyba go nie zauważyli. Serena zakręciła butelkę i wsunęła ją do torby. Już po kilku sekundach z powrotem znaleźli się w słońcu i we czworo powoli ruszyli ku sercu świątyni. Anna rzuciła Serenie krótkie spojrzenie. – Widziałaś to? Serena skinęła głową, kładąc palec na ustach. – Porozmawiamy później, po powrocie na statek. Ale miej bacznie otwarte oczy. Bogowie są tutaj na pewno – powiedziała, po czym z uśmiechem wzięła Bena pod rękę. – Mamy bardzo wiele do oglądania, a poza tym Omar powiedział, że powinniśmy obejrzeć stragany w miasteczku i kupić sobie coś ładnego, jeśli potrafimy wytargować dobrą cenę. Po późnym lunchu Anna drugi raz poszła na górny pokład. Rozejrzała się, szukając wzrokiem wolnych leżaków, i wybrała jeden na dziobie. Kurczowo trzymając kapelusz i torbę, która mieściła zarówno emulsję do opalania, jak i pamiętnik Luizy, przeszła w jego stronę między nieustraszonymi amatorami słońca, którzy nie zważali na żar popołudnia, i usiadła, opierając długie, opalone nogi na podnóżku. Było bardzo gorąco i nawet przez warstwę ochronnego kremu czuła na skórze zgubne pieczenie słońca. Większość pozostałych pasażerów statku kryła się w cieniu lub spała w kabinach, zadowolona z odpoczynku po wyczerpującym przedpołudniu. Nagle Anna usłyszała obok siebie kroki, więc, korzystając z tego, że ma na nosie ciemne okulary, udała, że śpi. Nie zdołałaby teraz stawić czoła Andy’emu i Charley. W czasie lunchu Charley przy każdej sposobności chwytała go za ramię i wydymała wargi w stronę Anny. Ta ostentacja pozostawiła Annę całkowicie obojętną, Andy zaś, co zauważyła z przyjemnością, niemal kompletnie ignorował Charley, najwyraźniej coraz bardziej zmęczony jej zaborczością. Uchyliwszy jedną powiekę, Anna zobaczyła, że osobą, która weszła na pokład, jest Toby. Ignorując leżaki, oparł się o burtę. Zauważyła, że ma w ręku szkicownik, chociaż go nie otworzył. Wydawał się w ogóle jej nie zauważać, całą uwagę skupiając na rzece, po której obok nich płynęła pełna gracji feluka. Anna leżała bez ruchu z ciągle nie otwartym pamiętnikiem Luizy w torbie. W gorącym, ciężkim powietrzu trudno było oprzeć się senności. Powieki jej opadały, ale spostrzegła, że Toby postawił stopę na dolnej barierce, by oprzeć się wygodniej, potem zaś otworzył szkicownik, a z kieszeni koszuli wyjął ołówek. Statek niebawem opuścić miał Kom Ombo, by popłynąć na południe do Asuanu. Kiedy tylko ruszą, na pewno pojawi się lekka bryza. Przeciągając się jak kot, Anna zamknęła oczy. Obudziła się z trwogą na dźwięk silników, które zaczęły dudnić w głębi statku; przez pokład przebiegło lekkie drżenie. – Właśnie odpływamy. Toby wciąż stał przy burcie. Nie odwrócił się, ale uznała, że mówi do niej; wszak w pobliżu nie było nikogo innego. Szkicował szybko i płynnie, opierając przed sobą szkicownik i co kilka sekund podnosząc wzrok, by uchwycić więcej szczegółów rysowanego obiektu. Tym razem był to mężczyzna w turbanie płynący niewielką łodzią wyładowaną zieloną paszą dla bydła, bersimem, czyli koniczyną. Anna wstała i stanęła obok Toby’ego przy burcie. – Dobre – powiedziała, spoglądając na kilka niewielkich szkiców. Było tam parę łodzi, tak głęboko zanurzonych, że wyglądały, jakby nie miały burt. Oddzielnie Toby narysował też owe dziwne wiosła, które widziała tutaj wszędzie – niejako odwrotność tych, jakie znała z własnego kraju – z szerokim końcem na górze, gdzie chwytała je dłoń wioślarza, i wąskim, zanurzanym w wodzie. – Dziękuję – odparł i nadal szkicował. – To jest wyspa, na której niegdyś zwykły się wygrzewać krokodyle, będące poddanymi Sobeka... – skinął ku leżącej przed nimi niskiej piaszczystej wydmie. Nad nią, na wschodnim brzegu, rysowały się ruiny świątyni. – Miałam nadzieję, że zobaczymy kilka krokodyli. – Anna oparła się o burtę obok, czując wreszcie na policzkach chłodną bryzę. – Już ich nie ma – potrząsnął głową. – Zniknęły z Nilu, kiedy wybudowano tu Wielką Tamę Asuańską. – Skończył rysunek i zamknąwszy szkicownik, oparł się plecami o burtę. – Podoba ci się ta wyprawa? – Bardzo. – Kiedy pozwolisz mi zobaczyć ten pamiętnik? – zapytał, nie patrząc na nią. Podążyła za jego spojrzeniem i zobaczyła stary tom, łatwy do rozpoznania dzięki swej skórzanej oprawie, wystający z torby obok leżaka. Zmarszczyła brwi. Zanim zdążyła obmyślić jakąś wymówkę, Toby już odskoczył od burty i przykucnął obok torby. Odłożywszy własny szkicownik na leżak, wyjął pamiętnik i natychmiast go otworzył. – Nie ma tu wielu szkiców – te słowa zabrzmiały niemal jak oskarżenie. – Ano, nie ma. – Anna była zirytowana tym zainteresowaniem jej własnością i oburzona, że Toby sięgnął po pamiętnik bez jej zgody. Nie chciała, by go dotykał. – Przykro mi, ale nie mogę ci pożyczyć tego pamiętnika. Sama właśnie go czytam – rzekła, z trudem panując nad głosem. – I nie ufasz mi. – Rzucił jej ukośne spojrzenie. W oślepiającym słońcu jego oczy były bardzo jasne, a twarz utraciła miłą otwartość; powrócił na nią twardy, zamknięty wyraz, który zauważyła w samolocie. – W tej sprawie nie ufałabym nikomu – powiedziała najspokojniej jak mogła. – To osobisty dokument, należący do mojej rodziny. – Bez wątpienia także bardzo cenny. – Wciąż niemal żarłocznie kartkował strony. Przerwał, gdy dotarł do jednej z niewielkich akwarel i obrócił książkę dokoła, by obejrzeć ją lepiej. – Była dobrą malarką. Delikatną. Miała fantastyczne spojrzenie. I wyczucie koloru. Widzisz? Nigdy się nie zastanawia... nie waha... Jeden ruch i rzecz jest doskonała. Wiesz, nie powinnaś przynosić tego na słońce. Ani kłaść w pobliżu kremu do opalania. To nie jest jakaś tania powieść na gazetowym papierze, którą przerzucasz od niechcenia. Ta rzecz jest bezcenna! – Nie leżała w słońcu, dopóki jej nie wziąłeś i nie otworzyłeś! – odparowała Anna, czując, że płoną jej policzki i jest na niego wściekła. Znów traktowano ją protekcjonalnie. – Bądź łaskaw mija oddać – wyciągnęła ręce. Przez chwilę myślała, że odmówi. Trzymał pamiętnik otwarty, spoglądając nań w taki sposób, jakby starał się go sfotografować i utrwalić w pamięci na zawsze. Po chwili zamknął go niechętnie i wręczył Annie. – Przepraszam. Nie chciałem cię zdenerwować – powiedział cicho. – Uwierzyłabyś mi, gdybym powiedział, że nie jestem zainteresowany jego wartością finansową, ale jedynie samymi szkicami? Są unikatowe. Ona potrafiła uchwycić atmosferę w sposób, w jaki mnie nie udałoby się tego osiągnąć za milion lat. Na sekundę Anna przeniknęła przez jego maskę obronną i dostrzegła w głębi jakieś rozgoryczenie i lęk. Toby chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale rozmyślił się i odszedł. Anna patrzyła, jak idzie w kierunku dolnego pokładu. Nie miała czasu zastanowić się nad jego wybuchem, bo pojawił się następny intruz. Był to Andy. Zobaczył ją natychmiast i uniósł rękę. Anna pospiesznie przykucnęła obok leżaka i włożywszy pamiętnik do torby, usunęła ją z pola widzenia, umieszczając pod leżakiem. – Czy to Toby’ego Haywarda widziałem tutaj z tobą? – Pytanie zabrzmiało zwyczajnie; Andy oparł się o burtę. Anna w zdziwieniu uniosła brwi. – W istocie. – Nie był mile widziany? – pochylił się ku niej lekko. – Nieszczególnie. Miałam nadzieję poczytać trochę w spokoju. – Zabrzmiało to nieco lodowato. Ja także dostaję odprawę? Westchnęła. Lubiła Andy’ego, nie mogła temu zaprzeczyć, ale akurat w tym momencie obyłaby się bez towarzystwa. – To nie odprawa, Andy. Jestem po prostu zmęczona po dzisiejszym przedpołudniu. Było dość męczące. Zjedliśmy przecież wspólnie miły lunch. Miałam nadzieję, że statek podejmie ten ton i zasmakuje w spokojnym, niespiesznym żeglowaniu. Przez chwilę myślała, że Andy zamierza odejść i odetchnęła z ulgą, ale on zmienił zdanie. Odwrócił się do niej twarzą. – Dopytywał się o pamiętnik? – zapytał niedbale. „Dopytywał”, jęknęła w duchu już na dobre zirytowana jego uporem. Czy nie będzie końca temu indagowaniu? Najpierw jeden, teraz drugi. Pochyliła się i podniosła torbę. – Wybacz, Andy, ale chyba już pójdę. Trochę tu dla mnie za gorąco i może utnę sobie małą drzemkę przed następnym posiłkiem. – Nie dając mu czasu na odpowiedź, ruszyła na dół, kierując się do swojej kabiny. Wyjęła z torby klucz i otworzyła drzwi. Kabina pogrążona była w półmroku, bo przed wyjściem dla ochrony przed słońcem Anna zasłoniła otwarte okno zrobionymi z listewek żaluzjami. Weszła teraz do środka i stanęła, przyciskając dłonie do ust. Powietrze było gęste od tego samego ostrego korzennego zapachu, który przedtem pojawił się w walizce z owej podobnej do torfu substancji. Krztusząc się, podeszła do okna i cisnąwszy torbę oraz kapelusz na łóżko, podciągnęła do góry żaluzje. Światło słońca zalało małą kabinę. Anna odwróciła się, obrzuciła okiem wnętrze i wtedy spostrzegła to na podłodze, nieopodal drzwi do łazienki: szczyptę brunatnych żywicznych okruchów. Zadrżała. Drzwi do łazienki także były otwarte. Zmusiła się, by tam podejść. Kosmetyczka leżała pod umywalką, a jej zawartość rozsypana była na podłodze. Owinięty w folię flakonik zniknął bez śladu. Anna pochyliła się z okrzykiem trwogi i wkładając wszystko z powrotem do kosmetyczki, rozglądała się gorączkowo. Pomieszczenie było niewielkie. Ampułka nie miała się gdzie potoczyć. Nie było też niczego, pod czym mogłaby się skryć. Anna zabrała kosmetyczkę do kabiny i wysypała jej zawartość na łóżko. Nagle uświadomiła sobie, że ma dreszcze. Włożyła sweter leżący na łóżku, po czym stanęła, spoglądając na kolekcję szminek i cieni do powiek oraz niewielkich plastikowych słoiczków z kremami. Ni stąd, ni zowąd przyszło jej do głowy, że niepotrzebnie je przywiozła. Nie użyła przecież żadnego z tych kosmetyków od czasu wyjazdu. Ale tej jednej rzeczy, którą chciała zobaczyć, małego egipskiego flakonika nie było. Usiadła na łóżku i lekko przesunęła dłońmi nad wysypanymi z kosmetyczki rzeczami, jakby chcąc je unieruchomić na miejscu. Zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech, podeszła do drzwi łazienki i uklękła na progu. Dziwne okruchy nie były sypkie jak tamte poprzednie. Te były kleiste. Anna wpatrywała się w swoje palce z obrzydzeniem. Nie mogła strzasnąć z nich tej substancji, która przywarła do skóry, nasycając dłonie przenikliwym zapachem cedru, mirry i cynamonu. Wstała gwałtownie, rzuciła się do umywalki, odkręciła krany do końca i tak długo szorowała dłonie kostką mydła, aż otarła sobie naskórek. Wreszcie osuszyła ręce, przeskoczyła nad resztą rozrzuconych rzeczy i chwyciwszy klucz, pospiesznie wyszła na korytarz i pobiegła w stronę schodów. Na pokładzie restauracyjnym było sześć kabin; trzy po każdej stronie długiego, wąskiego korytarza, takiego, jak na pokładzie Anny. Kabiny także były numerowane, a wszystkie drzwi zamknięte. W której kabinie mieszka Serena? Anna stała w trwodze, łamiąc sobie głowę. Czy Serena podała jej numer swojej kabiny? Nie mogła sobie przypomnieć. Nagle tuż obok niej otworzyły się jakieś drzwi i stanął w nich Toby. Spojrzała nań przerażona, pośpiesznie próbując się opanować. Przywołała na twarz uśmiech. – Ach, w końcu jakaś przyjazna twarz – zawołała; nie były to może najodpowiedniejsze słowa, ale to właśnie przyszło jej do głowy. – Nie wiesz przypadkiem, w której kabinie mieszka Serena? – Niestety – odparł, wzruszając ramionami. – Chyba gdzieś na końcu korytarza, ale nie wiem, w której. – Zamknął swoje drzwi na klucz, skinął Annie głową i wyminąwszy ją, poszedł w stronę schodów. Spoglądając za nim uświadomiła sobie jakąś cząstką mózgu, że wciąż jest na nią zły i że dla własnego spokoju będzie musiała jakoś to naprawić... zapewne pokazując mu pamiętnik Luizy. Odwróciła się i poszła korytarzem. Przez chwilę nasłuchiwała ostrożnie u drzwi, za którymi, jak sądziła, słyszała jakiś ruch. Ale panowała tam cisza, podobnie jak za następnymi. Potem po przeciwnej stronie korytarza Anna usłyszała cichy szmer kobiecego głosu. Zapukała. Głos ucichł, a potem dał się słyszeć stukot drewnianych sandałów i drzwi się otwarły. Stała w nich Charley. – Proszę, proszę... – Zmierzyła ją wzrokiem jak jakiegoś wyrzutka z marginesu społecznego. – Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? – zapytała tonem pełnym sarkazmu. – Czy jest Serena? Charley wzruszyła ramionami, a potem cofnęła się od drzwi i usiadła przy toaletce, zostawiając Annę w progu. – To do ciebie! – krzyknęła. Kabina Charley i Sereny była dokładnie taka jak kabina Anny, z tą różnicą, iż znajdowały się w niej dwa łóżka i dwie szafki, upchnięte na powierzchni niewiele większej niż u Anny. Drzwi łazienki otworzyły się i stanęła w nich Serena owinięta w ręcznik. Krótkie mokre włosy miała odgarnięte do tyłu, a ramiona pokryte kroplami wody. – Przepraszam, brałam prysznic – obwieściła z uśmiechem ten oczywisty fakt. – O co chodzi, Anno? Czy stało się coś złego? – Jej uśmiech zbladł. – Coś się stało – zdradziła się Anna. – Musiałam z kimś porozmawiać... Charley obróciła się na taborecie i spojrzała na nią ciekawie. – Z kim? Pewnie z czyimś chłopakiem? – Charley, nie bądź głupia! – powiedziała ostro Serena, a potem spojrzała na Annę. – Daj mi pięć minut. Poczekaj w sali klubowej. Tam porozmawiamy. Anna skinęła głową. Odeszła korytarzem i powoli zaczęła wspinać się po schodach. Sala klubowa była pusta. Wyjrzała przez podwójne drzwi na ocieniony pokład z markizami i stolikami. Wydawało się, że jest tam przyjemnie i chłodno. Starsi państwo, pastor z żoną, siedzieli pod markizą, popijając chłodne napoje, obok nich zaś usiadła jakaś para pochodząca, jak mówiono Annie, z Aberdeen. Przy jednym ze stolików ujrzała Bena, który wydawał się pogrążony we śnie. W pobliżu drzwi siedział samotnie Toby nad szklanką piwa i otwartym szkicownikiem. Odwrócony do Anny plecami, pracował zawzięcie. Obserwowała go przez chwilę, studiując jego profil. Sięgnął po szklankę, wypił trochę piwa i ponownie pochylił się nad szkicownikiem; jego ciemne smukłe palce poruszały się zwinnie nad arkuszem. Z kierunku jego spojrzenia domyśliła się, że szkicuje pełen wdzięku minaret, który widać było nad kołyszącymi się liśćmi palm na przeciwległym brzegu. Obok nich przepłynął duży statek turystyczny, kierujący się w dół rzeki. Anna słyszała muzykę górującą nad pulsowaniem silników. Sądząc z liczby owych ogromnych hałaśliwych statków, pomyślała z niechęcią, znaczna część turystów przybywających do Egiptu musi mieć alergię na ciszę, a prawdopodobnie jest też uczulona na historię. To właśnie oni rozpychali się i śmiali przy zabytkach, nie słuchając przy tym nikogo i niczego nie oglądając. Poczuła nagłą złość. Jak to się dzieje, że oni wszyscy potrafią być tak beztroscy? Wielu z nich prawdopodobnie przyjechało tu dla kaprysu, mogli pojechać wszędzie i przypuszczalnie zwiedzili już całą Europę, jeśli nie cały świat, podczas gdy ona, która tak żarliwie i od tak dawna pragnęła przyjechać do Egiptu, czuła się zdenerwowana, zaniepokojona i bardzo samotna. – Czemu nie przyjdziesz tutaj i nie przyłączysz się do mnie? To Toby odłożył ołówek i przechylił się do tyłu w swoim fotelu. Musiał wyczuć, że ona tam stoi. – Dziękuję – odparła, z ociąganiem przekraczając próg. Podniósł się z miejsca. – Czy mogę przynieść ci piwo? – To pytanie wydało się jej gałązką oliwną. – Nie, nie, dziękuję – spróbowała złagodzić odmowę uśmiechem. – Wyszłam, żeby zaczerpnąć powietrza. – Hałaśliwe dranie, prawda? – Zdawało się, że czyta w jej myślach, gdy ruchem głowy wskazał statek znikający w długim, łagodnym zakręcie za nimi. – Rzeczywiście zakłócają ciszę. – To ich sposób spędzania czasu. Ale to chyba nie nasza sprawa. – Spojrzał na Annę z cieniem uśmiechu na ustach. – Ptaki nie zwracają na to żadnej uwagi. Widzisz te białe czaple, tam na drzewach, nad brzegiem wody? Siedzą, patrzą, i wyglądają tajemniczo. – Są przyzwyczajone do tych statków i łodzi. Z pewnością codziennie jest ich tutaj mnóstwo i przypuszczam, że ptaki wiedzą, iż ludzie nigdy nie znikną. Zresztą nie tylko tutaj. – Anna wyciągnęła krzesło i przysiadła się do stolika. Szkic Toby’ego ukazywał minaret, tak jak się domyślała, wraz z palmami i kilkoma domami o płaskich dachach. Od chwili opuszczenia Kom Ombo statek płynął przez Nubię i nastąpiła wyraźna zmiana w krajobrazie. Przede wszystkim domy były malowane jasnymi kolorami. – Masz szczęście, mogąc rejestrować tę podróż w taki sposób – wskazała na szkicownik. – Ja muszę używać aparatu fotograficznego. – A więc nie jesteś dobrym fotografem? – Znów zajął się rysowaniem, zakreskowując jakiś cień na arkuszu, i nie podniósł wzroku. Poczuła drobne ukłucie urazy. – Dlaczego tak sądzisz? – Ja tak nie sądzę. Sugerują to twoje własne wątpliwości co do wartości zdjęć. Swoją drogą, Egipt musi być najbardziej fotogenicznym krajem na ziemi. Musiałabyś być wyjątkowo nieudolna, gdybyś nie potrafiła zrobić przyzwoitej serii zdjęć do swojego albumu. – To brzmi wręcz protekcjonalnie! – wybuchnęła, nie mogąc się powstrzymać. – Doprawdy? – Ołówek zawisł na chwilę w powietrzu, jakby Toby rozważał jej słowa. – Jeśli tak, to przepraszam. – Nie wyglądał na skruszonego. – Widzę, że już nie nosisz ze sobą całego swojego dobytku. – Mojego dobytku? – Przez chwilę wpatrywała się w niego zaskoczona. – Och, masz na myśli pamiętnik Luizy? – Kobiety najwyraźniej muszą nosić ze sobą wielkie worki różnych rzeczy, dokądkolwiek się udają – odparł z niemal niezauważalnym wzruszeniem ramion. – W przeciwieństwie do mężczyzn nie mamy pojemnych kieszeni. Podniósł wreszcie wzrok i obejrzał jej sukienkę z większym zainteresowaniem, niżby wypadało. – W istocie – przyznał. – Anno? – dobiegł z tyłu głos Sereny. Anna odwróciła się z wyraźną ulgą. Serena przyglądała się rysunkowi Toby’ego. – Nie chcę przeszkadzać – powiedziała z uśmiechem. – Nie, nie. Nie przeszkadzasz. – Anna wstała pospiesznie. – Pozostawiam cię twórczej wenie – zwróciła się cierpko do Toby’ego i nie czekając na ewentualną ripostę, ruszyła na górny pokład. Serena podeszła za nią do burty i przyjaźnie oparła się obok, przez kilka minut obserwując krajobraz. – No cóż, nie powiesz mi, co się stało? – zapytała w końcu. – Myślisz pewnie, że jestem obłąkana? – Anna wpatrywała się w wodę. – Wątpię. Chyba że Toby Hayward doprowadził cię do obłędu. Nie lubisz go, prawda? Nastąpiła długa pauza. – Jak dla mnie jest zbyt zgryźliwy. Nie chcę spędzać wakacji na pojedynkowaniu się. Nie widzę takiej potrzeby. Wydaje mi się, że Toby Hayward nosi w sobie jakąś bolesną zadrę – powiedziała Anna i gwałtownie zmieniła temat. – Sereno, w mojej kabinie coś jest. To niesamowite. Okropne. Chciałabym, żebyś przyszła i spojrzała na to – mówiła, drżąc. – A flakonik zniknął. – Zniknął? – Serena odwróciła się do niej gwałtownie. – Jesteś pewna? – Jestem całkiem pewna. Zostawiłam ją w kosmetyczce, w łazience. Kosmetyczka była otwarta, a zawartość wysypana na podłogę. – A zatem została skradziona. Prawdopodobnie ktoś z załogi... – Nie. Myślę, że to było coś... że to był ktoś... ktoś... inny. Serena spojrzała na nią uważnie. – Anno, czasami, kiedy jesteśmy podenerwowane lub zbyt zmęczone – mówiła łagodnie – zaczynamy wyobrażać sobie różne rzeczy. – Nie – zaprzeczyła Anna ze smutkiem. – Proszę, chodź ze mną i zobacz. Nie jestem zdenerwowana ani przemęczona. I nie dostałam udaru słonecznego. Nie mam również halucynacji. – Dobrze już, dobrze. To ja, pamiętasz? – Serena pochyliła się i na chwilę położyła dłoń na ramieniu Anny. Namyślała się przez kilka sekund, a potem usiadła na leżaku. – Opowiedz mi dokładnie, co zobaczyłaś. – Nasza ofiara złożona bogom nie poskutkowała – powiedziała Anna cicho i zagryzła wargi. – Wygląda na to, że nie. Ale opowiedz mi, co widziałaś. Anna wzruszyła ramionami. – Pył. Jakieś kadzidło... w mojej kabinie. Nie wiem, co to jest ani skąd się tam wzięło... Czuję ich blisko, Sereno. Dobrego kapłana Luizy i tego złego dżina. Czuję ich tuż obok – potrząsnęła głową. – Jestem przerażona. Nagle z narastającym hałasem zrównał się z nimi kolejny statek i zaczął przepływać obok, wzbijając bryzgi mętnej wody. Stojący na jego górnym pokładzie ludzie, wszyscy identycznie odziani w szorty, jaskrawe bawełniane koszulki i ciemne okulary, machali ku nim i krzyczeli. Anna z ociąganiem uniosła rękę w geście uznania dla owego wyścigu i odwróciła się plecami, a potem spojrzała na Serenę. – Mam takie dość naiwne, dziecinne pragnienie, by się pomodlić: „Boże, proszę, spraw, by wszystko było dobrze... Spraw, by ci źli ludzie odeszli”. Serena podniosła wzrok. – Dlaczego modlitwa miałaby być naiwna i dziecinna? – Bo nie skutkuje, prawda? – odparła Anna, prostując się na leżaku i patrząc Serenie w oczy. Pochyliła się do przodu, opierając łokcie na kolanach. – Kiedy zbliża się cios, by nas ugodzić, jesteśmy sami. Czyż nie? Serena patrzyła na nią przez chwilę z wyrazem wielkiego smutku w oczach. – Nie sądzę, byśmy byli sami – powiedziała w końcu. – Cóż, oczywiście. Inaczej nie składałabyś ofiar Izydzie i Totowi! – odparła Anna. – Chociaż właściwie zastanawiam się, czy nie zrobiłaś tego tylko po to, abym czuła się zadowolona. Serena potrząsnęła przecząco głową. – Nie wierzę w gesty bez znaczenia, Anno – powiedziała ostro. – Być może nie znamy się zbyt długo, ale miałam nadzieję, że to zrozumiałaś. – Tak – westchnęła Anna. – Przepraszam. – Jestem szczerze przekonana, że ta modlitwa odniesie skutek. – Naprawdę? – Anna wzruszyła ramionami. – Może dla ciebie. – Podniosła się nerwowo i podeszła z powrotem do burty. Kolejny statek, znacznie większy i z potężniejszymi silnikami, minął ich i popłynął dalej. Rzeka była znowu spokojna. W oddali jakaś feluka kierowała się do brzegu. Anna przypomniała sobie swoje modlitwy. Modlitwy, by ojciec pokochał ją i chociaż raz zaaprobował coś, co robiła. Modlitwy, by Feliks był naprawdę w podróży służbowej, tak jak jej powiedział; modlitwy, by jej podejrzenia okazały się niesłuszne; modlitwy, by matka nie umarła... Żadna z tych modlitw nie poskutkowała. Ani jedna. – Prawdopodobnie twoje modlitwy zostały wysłuchane, ale odpowiedź, z powodów, których wówczas nie potrafiłaś zrozumieć, brzmiała „nie”. – Serena przechyliła się do tyłu, opierając stopy na podnóżku leżaka i krzyżując ręce. – Być może naiwne i dziecinne, mówiąc twoimi słowami, jest oczekiwanie, że odpowiedź zawsze brzmieć będzie „tak”. Jeśli jednak będziesz modlić się o coś, co jest dla ciebie dobre, wtedy odpowiedzią na twoje modlitwy zawsze będzie „tak”. Nie przestawaj się modlić, Anno. – Ale do kogo mam się modlić? – Duża brunatna czapla unosiła się nad rzeką, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów nad powierzchnią wody, powolnymi wymachami skrzydeł dotrzymując kroku uderzeniom wioseł małej łodzi, przecinającej kilwater ich statku. – Do Izydy? Do Tota? Do Jezusa z mojego dzieciństwa? – pytała Anna, po czym nagle potrząsnęła głową. – Przepraszam, to nie jest odpowiedni moment na głębokie, filozoficzne dyskusje. – A ja sądzę, że jest. To bardzo istotne. Mam odpowiedź na twoje pytanie, może niezbyt prawowierną. Taką, która bardzo dobrze pasuje do owego egipskiego kontekstu. Moim zdaniem oni są jednym, Anno. Izyda, Tot, Atena, Jezus... To różne postacie jednego wielkiego Boga. Módl się do każdego i do wszystkich, moja droga, ale się módl – rzekła Serena i dodała, uśmiechając się gorzko: – Gdyby moje poglądy były szeroko znane, to prawdopodobnie zostałabym przez kogoś spalona na stosie, nawet w naszej tak zwanej oświeconej erze. Żaden fundamentalista żadnego wyznania nie tolerowałby tego choćby przez chwilę. Prawdopodobnie lepiej zrobisz, nie słuchając mnie wcale. – To pocieszająca myśl. Rodzaj ochrony i potwierdzenia dla każdego z wyborów. – Pomyśl o tym, Anno. Przez wszystkie dziesiątki tysięcy lat swego istnienia ludzkość oddawała część bogom, a każda kolejna generacja zastępowała bogów generacji wcześniejszej bogami odpowiednimi dla siebie, oni zaś z kolei mówili: „nie będziesz miał bogów innych przede mną” lub coś w tym sensie. Ale dlaczego jeden miałby być lepszy niż inny? Czy też jeden lepszy niż kilku? Moim zdaniem każdy bóg jest manifestacją jedynego Boga w postaci właściwej dla określonej epoki. W naszej epoce i kulturze mamy Jezusa, szlachetnego uzdrowiciela i idealistę, ale okazaliśmy się dalecy od szlachetnych idealistów Europy i Bliskiego Wschodu ostatnich dwóch tysiącleci, więc jedni z nas odpowiednio dostosowali Jezusa, drudzy wrócili do wcześniejszych wcieleń bogów przeszłości, a jeszcze inni przyjęli bogów z innych części świata. – Chyba masz rację. Myślę, że fundamentaliści istotnie mieliby ci za złe twoje poglądy – rzekła Anna, potrząsając głową. – Faktem pozostaje jednak to, że ofiarowałyśmy jakąś, prawdopodobnie dość znikomą, ilość wina owym bogom sprzed dwóch tysięcy lat w nadziei, że ochronią nas przed tym starodawnym dżinem, a oni, zapewne całkiem słusznie, mnie zignorowali. Cóż więc mam teraz zrobić? Serena wstała. – No dobrze. Przejdźmy do konkretów. Chcesz, żebym zobaczyła coś, co znajduje się w twojej kabinie. Chodźmy i obejrzyjmy to zaraz. Dziwna substancja zniknęła, a wraz z nią zniknął również zapach. Przeszukanie kabiny i małej łazienki nie trwało długo. Sprawdziły wszystko raz i drugi, a potem usiadły – Anna na łóżku, a Serena na małym taborecie, który wyciągnęła spod toaletki. – Pewnie myślisz, że to był wytwór mojej fantazji. – Nie, Anno. Wierzę ci. – Ale zapach również zniknął. – A jednak ci wierzę – uśmiechnęła się Serena. – I ktoś zabrał flakonik. – Anna potrząsnęła głową. – Wiesz, w pewnym sensie mi ulżyło. – To nie zabrzmiało zbyt pewnie. – Miałam go od dawna i bardzo ceniłam, ale nie wierzę, że jakiś duch, nawet przebiegły duch egipski, może coś unieść i zabrać. – A dlaczego miałby go ukraść ktoś inny? – To antyk, starożytny zabytek. Patrzyły na siebie przez chwilę, a potem Serena pokręciła przecząco głową. – Nie, to nie Andy. W żadnym razie. Dlaczego miałby to być on? Andy sądzi, że to falsyfikat. Kto jeszcze o nim wie? – Nikt – odparła Anna, wzruszając ramionami. Czy Toby widział flakonik w jej torbie? Zmarszczyła brwi. Nawet jeśli widział, z pewnością go nie zabrał. Serena obserwowała jej twarz. – Pomyślałaś o kimś? – Nie. Nikt na tym statku nie wziąłby go. Pamiętnik jest wartościowy i przypuszczam, że mógłby być dla kogoś pokusą. Obydwaj, Andy i Toby, ostrzegali mnie w związku z pamiętnikiem, ale nikt nie wziąłby tej ampułki. Przez chwilę siedziały, milcząc, w ciszy, którą przerwał nagle dobiegający z głębi statku dźwięk gongu. – Kolacja. Serena wzruszyła ramionami. – Mówimy coś? Pytamy, czy ktoś go widział? Serena, krzywiąc się, pokręciła głową. – Ja bym nie mówiła. Nikogo właściwie nie podejrzewasz i prawdopodobnie w ogóle do tego nie dojdzie. Jestem pewna, że załoga zasługuje na zaufanie i wszyscy pasażerowie także. Nie. Gdyby chodziło o mnie, zachowałabym milczenie. Tak uczyniły. Kolacja przebiegała w miłej atmosferze; Anna, pozwalając, by rozmowa toczyła się bez jej udziału, tylko kilka razy wtrąciła jakieś słówko, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Zwiedzanie Kom Ombo, powolne żeglowanie tego popołudnia i warkot silników, gdy płynęli do Asuanu, znużyły wszystkich. Zapanował spokojny, życzliwy nastrój; niekiedy zapadało długie milczenie i wtedy wszyscy kolejno łapali się na tym, że oczy kleją im się do snu. Po kolacji Omar zorganizował w sali klubowej projekcję jakiegoś filmu i pasażerowie stopniowo udawali się tam, by znaleźć miejsca i usiąść, popijając drinki i kawę. Anna pozostała na miejscu. Ben pochylił się nad nią, wstając od stołu. – Idziesz z nami, Anno? Pokręciła głową. – Prawdę mówiąc, jestem trochę zmęczona. – Rozumiem. – Rzucił jej krótki uśmiech i ruszył za Andym i Charley. Charley obejrzała się przez ramię z triumfalnym błyskiem w oku. Siedząca samotnie Anna była ostatnią pasażerką, gdy Ali i Ibrahim sprzątali ze stołów. Ibrahim zebrał ze stołu ostatnie talerze i przejechał po obrusie stołową szczoteczką. – Jest pani smutna, mademoiselle? Może miałaby pani ochotę na piwo dla rozweselenia? Albo kawę? Mogę podać. Miał szlachetną, głęboko pobrużdżoną twarz i Anna spostrzegła, że patrzy na nią bardzo życzliwie. – Chętnie, Ibrahimie. Proszę o kawę. – Ale nie egipską. – Jego twarz pokryła się tysiącem zmarszczek, gdy się uśmiechnął. Na statku stale żartowano, że egipska kawa jest zbyt mocna dla wydelikaconych Brytyjczyków. – Nie. Nie spałabym przez miesiąc. Proszę słabą angielską kawę ze śmietanką, Ibrahimie. Ali skończył swoją pracę, rozejrzał się zadowolony i wyłączył większość lamp, pozostawiając tylko jedną, tę nad stolikiem Anny. – Przepraszam. Sprawiam ci dodatkowy kłopot, zostając tutaj – powiedziała do niego, ale już wyszedł, udając się do kuchni i położonych za nią pomieszczeń załogi. Odpowiedział jej Ibrahim, podając kawę. – To żaden kłopot. Rad jestem służyć pani, mademoiselle. Proszę tu siedzieć, jak długo pani zechce – dodał z ukłonem. Zawahał się chwilę, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, a potem odwrócił się i wyszedł. Dziwne uczucie towarzyszyło jej w pustej jadalni. Było niemal ciemno, jeśli nie liczyć lampy oświetlającej jej stolik. Kontuar z pustym, wypolerowanym dzbankiem do kawy i nieskazitelnie czystą zastawą przygotowaną do śniadania pogrążony był w półmroku. Nie słychać też było żadnego dźwięku oprócz spokojnego warkotu silnika i miarowych uderzeń łopatek wodnego koła, gdy statek powoli pokonywał drogę w górę rzeki. W zadumie sączyła kawę. Z jednej strony marzyła o tym, by wrócić do kabiny, przeczytać kolejny fragment pamiętnika Luizy i wcześnie zasnąć; z drugiej zaś, musiała to przyznać, trochę się denerwowała. Filiżanka była już pusta, a ona długo jeszcze siedziała, opierając brodę na splecionych palcach. Patrząc w dal, pół śpiąc, początkowo nie usłyszała cichego skrzypnięcia drzwi. – Ach, więc to tutaj się ukrywasz! – zawołał Andy, wchodząc z dwiema szklaneczkami w jednej ręce i pozwalając, by drzwi same się za nim zamknęły. – Mam nadzieję, że nie próbowałaś się przede mną ukryć! Podniosła wzrok i uśmiechnęła się z lekkim znużeniem, nie mogąc się powstrzymać od szybkiego spojrzenia w stronę drzwi, by zobaczyć, czy Charley wciąż ściga Andy’ego. – A gdzież tu się można ukryć? Zresztą wcale nie chciałam! Postawił obydwie szklaneczki na stoliku i jedną przesunął w jej stronę. – Na dobranoc. – Dziękuję. – Mogę zapytać, dlaczego siedzisz tutaj sama i tak zamyślona? Jakieś kłopoty? Dziwne, jak odprężona poczuła się natychmiast w jego towarzystwie. Spojrzała mu w oczy. – Straciłam coś. Coś dość cennego. Mój mały flakonik. Wiem, że mówiłeś, że to prawdopodobnie falsyfikat, ale dla mnie miał szczególne znaczenie. – Mogłaś go gdzieś upuścić? Może w Kom Ombo, gdy wdrapywaliśmy się na te ruiny? Potrząsnęła głową. – Flakonik zniknął z mojej kabiny. – Chcesz powiedzieć, że został skradziony? – Wydawał się wstrząśnięty. – Może go zgubiłaś? A może zapomniałaś, gdzie go schowałaś? – Chciałabym, żeby tak było, ale szukałam wszędzie. Serena mi pomagała. Nie ma go. – Powiedziałaś o tej stracie Omarowi? Pokręciła głową. Jak mogła mu powiedzieć, że to on, Andy, jest jej głównym podejrzanym. – Pomyślałam, że poszukam jeszcze raz, zanim coś komuś powiem. Wytworzyłoby to dość nieprzyjemną sytuację, gdybym zaczęła rzucać podejrzenia. Może się znajdzie... – Jeśli szukasz podejrzanego... ja bym się zastanowił nad tym Haywardem. Okazuje jakieś szczególne zainteresowanie tobą i pamiętnikiem, a najwyraźniej nikt nic o nim nie wie. – Nie jest bardziej zainteresowany niż ty, Andy – odparła. – Nie, Haywarda fascynują rysunki i malarstwo Luizy, a poza tym jest nieco szorstki. Doceniam twoją troskę, Andy, ale jestem pewna, że on nie jest złodziejem. – Rzuciła okiem na zegarek i westchnęła. – Tak wiele się dziś stało. Film już się skończył? Andy skinął głową, sącząc swego drinka i wpatrując się w nią znad brzegu szklaneczki. – A był ciekawy? – Okazało się, że to lekcja o tym, jak być dobrym muzułmańskim obywatelem współczesnego Egiptu – odpowiedział z uśmiechem. – Ciekawa, to prawda, ale ja wolałbym raczej dowiedzieć się czegoś więcej o starożytnej historii tego kraju, jeśli w ogóle musimy tu mieć jakieś lekcje. Anna zaśmiała się. – Nie byłam na żadnej. Nie są obowiązkowe. – Są, jeśli odbywają się w barze! – Andy odchylił się do tyłu i skrzyżował ręce. – A zatem, pomijając twoją stratę, jak się bawisz na tym rejsie? Mam wrażenie, że jak dotąd jest dla ciebie nieco stresujący. Zawahała się, myśląc, co powiedzieć. – Tak, chyba tak. Przywiozłam ze sobą zbyt duży bagaż. Nie tylko Luizę Shelley i jej pamiętnik oraz flakonik na wonności, ale również własny rozwód i niepokoje o przyszłość – powiedziała i powoli pokręciła głową. – Andy, czy mogę cię o coś zapytać? – szepnęła po chwili przerwy. Chciała się dowiedzieć, czy zetknął się z malarstwem Luizy na otwartym rynku, czy kiedykolwiek spotkał Feliksa, czy Feliks kiedykolwiek zaoferował mu do sprzedaży jakąś jej rzecz. Nic nigdy nie zniknęło z domu na stałe, ale kilkakrotnie jakieś rzeczy znikały na parę tygodni, oddane do wyczyszczenia, jak mawiał, a potem pojawiały się ponownie. Podejrzewała, że Feliks oddawał je do wyceny. Bądź też, że kilkakrotnie, kiedy miał w pracy złą passę, nękała go pokusa, by je sprzedać. Teraz nie miało to znaczenia. W czasie rozwodu Feliks był wystarczająco zamożny, by dać jej dom i pozostawić nietkniętą całą jego zawartość. Jednak z drugiej strony bardzo chciała się dowiedzieć, w jakim stopniu była ofiarą oszustwa. Właśnie próbowała jakoś sformułować pytanie, gdy podwójne drzwi do jadalni otworzyły się gwałtownie i jak burza wpadła w nie Charley. – A więc tutaj się ukrywacie! – Weszła do środka, drzwi same się za nią zamknęły. Zdążyła się już przebrać po kolacji, na której była w jasnozielonym żakiecie, z włosami upiętymi w węzeł. Teraz miała na sobie skąpą różową sukienkę, a włosy opadały jej luźno na ramiona. – Zastanawiam się, Andy, dlaczego nie jestem zaskoczona, znajdując cię tutaj? – Podeszła do stołu i spojrzała na nich z góry. – Powiedz mi jedno, Andy: czy skończyliśmy ze sobą? Anna wstała pospiesznie. – Posłuchaj, to nie ma nic wspólnego ze mną... – Oczywiście, że ma. – Charley wpatrywała się w nią zimno. – Wierz mi, to wszystko ma coś wspólnego z tobą. – Nie, Charley. To nieprawda. – Andy wstał także i stuknął szklaneczką w stół. – Na długo przed naszym wyjazdem do Egiptu wprost mdliło mnie od twojego natręctwa i skomlenia, a od kiedy jesteśmy na statku, zachowujesz się okropne. Nie wiem, co się z tobą dzieje. Przykro mi. Nie chcę cię zranić, ale nie możemy być razem. Nie chciałem tego powiedzieć, ale chyba muszę. Ty nie pragniesz przyjemnego, naturalnego związku, który rozwinie się we własnym tempie. Chcesz, aby mężczyzna zapewnił ci życie na wysokiej stopie, Charley, żeby dał ci pieniądze, dom, ślubną obrączkę, a nawet doskonałe dziecko. Ja nie jestem tym mężczyzną. Musisz się nauczyć sama dobrze prosperować, Charley, albo znaleźć sobie jakiegoś innego naiwniaka, który nie będzie miał nic przeciwko temu, by być dojną krową. I zostaw Annę w spokoju. Ona jest w porządku. To nie ma z nią nic wspólnego. Właśnie spokojnie piliśmy drinka. To wszystko. Żadnych komplikacji – przerwał, by zaczerpnąć tchu. – Posłuchaj, to jest mały statek. Dla większości płynących nim ludzi są to wakacje ich życia. Nie psuj im tego. Nikt inny nie musi o tym wiedzieć. Wiem, że Anna nic nie powie i ja także tego nie zrobię, więc zachowajmy wszystko w sekrecie i pozostańmy przyjaciółmi. Kiedy jutro dotrzemy do Asuanu, po prostu dobrze się bawmy, zgoda? – Wyciągnął ku niej rękę. – Przyjaciółmi?! – Charley niemal splunęła na niego tym słowem. – Nie sądzę. Wiesz, kim jesteś, Andy? Jesteś zadufanym, próżnym, egoistycznym draniem! A na niej ci zależy jedynie z powodu owego cennego pamiętnika i zrobisz wszystko, by go dostać. Znam cię! Rzucisz ją, gdy tylko dostaniesz to, czego chcesz, tak samo jak odszedłeś ode mnie, gdy tylko dostałeś należący do mego ojca obraz Hockneya! Cóż, jesteście siebie warci. Ta ostatnia uwaga skierowana była do Anny. Charley odwróciła się i wybiegła z jadalni, uderzając skrzydłami drzwi o ścianę tak mocno, że echo poszło po całym statku. Anna patrzyła na Andy’ego w napiętym milczeniu. – Przykro mi – westchnął. – Za nic w świecie nie powinienem do tego dopuścić. Głupia baba. Nie zwracaj uwagi na to, co powiedziała. Przy odrobinie szczęścia może to oczyści atmosferę. – Zrobił przerwę. – Jeśli zaś chodzi o sprawę, nad którą się zastanawiasz: tak, kupiłem Hockneya jej ojca. Był to dość dobry obraz. I odprzedałem go dla zysku. Legalnie. Otwarcie. Wszyscy byli zadowoleni. Charley pierwszy raz o tym wspomniała! – Zaczynam myśleć, że nad tymi wakacjami ciąży klątwa – powiedziała Anna, potrząsając głową. – Czyżby klątwa Tutenchamona? Nie sądzę – roześmiał się. – Dajże spokój, rozchmurz się! Mam tego jeszcze trochę w kabinie. Dlaczego nie mielibyśmy tam pójść i napić się na... Właśnie sięgał po jej szklaneczkę, kiedy usłyszeli przeszywający krzyk dobiegający gdzieś z korytarza. Zaszokowani spojrzeli na siebie na ułamek sekundy, po czym Andy odwrócił się i ruszył do drzwi, Anna zaś pobiegła tuż za nim. Gdy wypadli z jadalni, tłum ludzi gromadził się już wokół otwartych drzwi kabiny na końcu korytarza. Była to kabina Charley. – O co chodzi? Co się stało? Gdzie jest Serena? – Andy przepychał się do przodu. Charley stała na środku kabiny, po twarzy płynęły jej łzy. – To był wąż! Tam! – wskazała na podłogę, na której leżała jedna z szuflad toaletki z rozrzuconą wokół zawartością. – Był w środku i czekał na mnie! – Zatrzęsła się gwałtownie. – Ukąsił cię, Charley? – Ben przepchnął się przez tłum, ściskając w dłoni apteczkę pierwszej pomocy. Za nim pojawił się Omar z twarzą zastygłą w wyrazie przerażenia. – Co się stało? – zapytał, odsuwając Bena, i wszedł do kabiny. – Miss Charley, proszę się uspokoić, abyśmy mogli się usłyszeć. – Charley łkała histerycznie. – Proszę spokojnie opowiedzieć, co się stało. Czy jest pani ranna? – Wąż! – wskazała szufladę. – W środku był zwinięty wąż! – Ukąsił panią? – Twarz Omara spopielała. Charley pokręciła przecząco głową. Omar odetchnął głęboko z wyraźną ulgą. – Nie rozumiem, jak to możliwe. – Marszcząc brwi, cofnął się od szuflady. – W jaki sposób wąż mógł się dostać na statek? Nagle w drzwiach za nimi pojawiła się Serena. – O co chodzi? Stało się coś złego? – Weszła do kabiny i rozejrzała się po zaszokowanych twarzach współpasażerów. – Gdzie byłaś? – Charley znów wybuchnęła płaczem. – Na pokładzie. Patrzyłam na gwiazdy. – Serena objęła Charley ramieniem i uścisnęła ją pocieszająco. – Co się stało? – W tej szufladzie był wąż. – Omar potrząsnął ponuro głową. – To bardzo dziwne. Nie rozumiem, jak to się mogło zdarzyć... – A gdzie umknął? Stojący za nim tłum zaczął się rozpraszać, pasażerowie jeden po drugim udawali się nerwowo do swych kabin, niepewnie rozglądając się po drodze wokół siebie. Korytarz był dobrze oświetlony. Nigdzie nie było miejsca, gdzie wąż mógłby się ukryć. Przez środek podłogi biegł wąski pas chodnika. Na końcu korytarza, gdzie przechodził on w hol recepcji, przed jadalnią stała jedna z brązowych spluwaczek – relikt z czasów świetności statku – i tablica, na której wywieszano informacje o planie następnego dnia. Poza tym innych kryjówek na korytarzu nie było. – Wciąż musi być gdzieś tutaj, inaczej już byśmy go zobaczyli. – Andy rozglądał się dokoła. – Będziemy musieli zajrzeć pod łóżko, a także do szafek i szuflad, jednym słowem: wszędzie. Musiał być mały, skoro zmieścił się w tej szufladzie. Sereno, może zabierz Charley do baru, a Omar, Ben i ja poszukamy tutaj? Omar potrząsnął głową. – Nie znajdziemy go. Węże potrafią się ukrywać. Potrafią się robić niewidzialne. Przyprowadzę Ibrahima. Jest łapaczem węży. Może je przywołać, a one przyjdą. – Przywołać? – jak echo powtórzył za nim Ben i uniósł brwi ze dziwienia. Omar skinął głową. – Jego ojciec i ojciec jego ojca robili to przed nim. Mają władzę nad wężami. Potrafią je wyczuć. Jeśli jest tu jakiś wąż, Ibrahim wyczuje go, złapie i wyrzuci. Wszyscy wpatrywali się w niego. – Nie mówisz poważnie? – powiedział w końcu Ben. – Chcesz powiedzieć, że Ibrahim jest zaklinaczem węży? Omar wzruszył ramionami. – Nie takim zaklinaczem, który siedzi z jakimś koszykiem na bazarze. Takie węże pozbawione są jadu. Ibrahim nie okalecza węży, a węże nie robią mu krzywdy. Przyprowadzę go. – Wyszedł z kabiny z wyraźną ulgą, że może się oddalić z niebezpiecznego miejsca. Serena wyprowadziła Charley, po drodze rzucając spojrzenia Annie. – Porozmawiamy jutro – powiedziała z uśmiechem. – Dobrze się czujesz? Anna skinęła głową. Teraz zostali tu tylko ona, Ben i Andy. Wiedziała, że powinna także już iść, ale coś zatrzymało ją w drzwiach. Zrobiła mały krok do wnętrza kabiny. – Uważaj, Anno – ostrzegł Ben. – To mogła być kobra. Wciąż dość często występują na polach wzdłuż Nilu. Ale wzrok Anny utkwiony był w szufladzie. Leżała w niej przezroczysta damska bielizna... przypuszczalnie należąca raczej do Charley niż do Sereny... kilka sznurów korali... a w samym środku... Anna podeszła bliżej. – Mój flakonik! – pochyliła się i wyjęła go. – To mój flakonik... skradziony z mojej kabiny! Andy zmarszczył brwi. – Opowiadałaś o nim Serenie, nieprawdaż? Może ona... – Nie! – Anna obróciła się do niego. – Nie, Andy. To była Charley. Oboje wiemy, że to Charley. Oburzenie Anny złagodziła ulga, że żaden duch, żadna nieziemska istota nie odwiedzała jej kabiny. Pojawił się Omar. U jego boku stał Ibrahim z nakrytym koszem w rękach. – Proszę się rozejść. – Omar cofnął się i wyprowadził Annę za drzwi, pozostawiając Ibrahima samego na środku kabiny. Gdy wszyscy zgromadzili się przed drzwiami, odwrócił się ku nim i marszcząc brwi, położył palce na ustach. Obserwując, zamarli w bezruchu. Ibrahim stał nieruchomo przez kilka sekund, z głową lekko przechyloną na bok. Obróciwszy się wokół, czekał znowu, nasłuchując intensywnie. Nozdrza rozdymały mu się lekko, gdy węszył w powietrzu. Podszedł do okna, przesunął po nim ręką. Potem odwrócił się i dokładnie zbadał kabinę. Wydawał się coraz bardziej zdumiony. W końcu potrząsnął głową. – Tu nie ma żadnego węża. Pas de serpentu. – Jesteś pewien? – Omar wciąż stał w drzwiach. – Ibrahim jest pewien. Ale jest tutaj coś dziwnego. – Zmarszczywszy brwi, wpatrywał się w szufladę. – Jeśli tu był, to był bardzo mały. Kobra osiąga długość do dwóch metrów. Bywa też większa. – Przykucnął i wyciągnął rękę, a potem, jakby nagle uświadamiając sobie, co mogła zawierać szuflada, odsunął się z niesmakiem. Wstał, odwrócił się i spojrzał prosto na Annę, która nadal stała w drzwiach z Benem i Andym. Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem pokręcił głową. – To mademoiselle ma coś... coś, czego strzeże król-wąż... – Jego głos ścichł w zdumieniu. – Wąż się boi, że pani to odda... jakiemuś mężczyźnie. Anna zacisnęła dłonie na flakoniku. – Nie rozumiem – powiedziała, czując, że drobne fale trwogi przebiegają jej po plecach. Ibrahim powoli skinął głową. – Odszedł. Z jego strony nie ma niebezpieczeństwa, ale w powietrzu jest jakiś cień. – Długie, smukłe palce Ibrahima przez chwilę kreśliły w powietrzu jakiś wzór, a potem zacisnęły się w pięść. – Jest zły, a to niedobrze. – Nie możemy mieć węża na statku, Ibrahimie – wtrącił Omar, karcąco marszcząc brwi. – Będziemy musieli wezwać kogoś innego, gdy dotrzemy do Asuanu, jeśli ty nie potrafisz go znaleźć. – Szybko dodał coś po arabsku. Twarz Ibrahima pociemniała niedostrzegalnie. – Nie wierzysz moim słowom? – Ja ci oczywiście wierzę – skłonił się Omar. – Ale to sprawa biura turystycznego. Jego przedstawiciel wejdzie na pokład w Asuanie, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku... – wyjaśnił, wzruszając ramionami. – I wszystko będzie w porządku, Inszallah! – Ibrahim skinął głową. – A teraz idźcie. Idźcie wszyscy do swoich kabin. Królewskiego węża nie ma już na tym statku. Andy spojrzał na Annę, a potem na Omara. – Czy jesteś pewny? – Czyżbym tego nie powiedział? – Ibrahim zmarszczył brwi. Był wysokim mężczyzną i górował nad nimi wzrostem. Teraz nie miał już na sobie białej galabii kelnera, lecz granatową szatę z bogatym haftem na brzegach. Stojąc obok Omara odzianego w czarne spodnie i koszulkę, wyglądał egzotycznie, tajemniczo i, co uświadomiła sobie Anna, dziwnie władczo. Idąc do swojej kabiny, Anna, odrzuciwszy wcześniej ofertę eskorty złożoną zarówno przez Bena, jak i Andy’ego, skierowała się w okolice recepcji przed barem, by przejść przez wahadłowe drzwi. Zobaczyła na sofie w kącie Serenę i Charley. Siedziały blisko siebie niemal po ciemku, a przyćmione światło jednej lampy rzucało na nie łagodny blask. Ktoś przyniósł im herbatę. – Wszystko w porządku – powiedziała Anna, zmierzając w ich stronę. – Kabina jest bezpieczna. Węża nie ma. Charley podniosła wzrok. Po jej bladych policzkach spływał tusz do rzęs. – Zabili go? Anna potrząsnęła głową. – Nie, zniknął. Ibrahim zna się na wężach i jest pewien, że go nie ma. Więc nie ma się czego bać. Usiadła naprzeciw nich, spoglądając to na Serenę, to na Charley. – W jaki sposób mój flakonik znalazł się w twojej szufladzie, Charley? – spytała i dostrzegła błysk zdumienia w oczach Sereny. Charley patrzyła na swoje dłonie. – To był żart. Nie zamierzałam go zatrzymać. – Nie? – Anna wpatrywała się w nią przez chwilę, marszcząc brwi, a potem sięgnęła do kieszeni, wyjęła flakonik i położyła go na stole. – Uświadomiłaś sobie, że jest cenny. – Wcale nie jest cenny. – Charley spojrzała na nią wyzywająco. – Andy mówi, że to tandeta z bazaru. – Więc pomyślałaś, że nie będzie żadnych konsekwencji, jeżeli go zabierzesz? – Już ci powiedziałam. Oddałabym go. – A jak właściwie dostałaś się do mojej kabiny? – Drzwi były otwarte. Każdy mógł tam wejść. – Charley potarła twarz dłońmi. – Flakonik leżał na łóżku, brudny i pokryty ziemią czy czymś takim, więc pomyślałam: dlaczego nie? – Na łóżku? – Anna zmarszczyła brwi. – Tak. Nie grzebałam w twoich rzeczach, jeśli o to ci chodzi. Po prostu leżał na łóżku. Anna potrząsnęła głową, zastanawiając się nad słowami Charley. Flakonik był przecież owinięty w folię i schowany w kosmetyczce. – Ale przecież weszłaś do mojej kabiny z jakiegoś powodu. – Tak; żeby z tobą porozmawiać; żeby ci powiedzieć, abyś zniknęła z mojego życia i zostawiła Andy’ego w spokoju. – Charley sięgnęła do kieszeni po chusteczkę, bo łzy znowu popłynęły jej po twarzy. – Słuchaj, przepraszam. Nie powinnam była go zabierać. Oczywiście, że nie powinnam. Ale nic złego się nie stało. Nie jest uszkodzony – powiedziała, wstając. – Idę spać. Idziesz, Sereno? – Za chwilę. – Serena się nie poruszyła. – Ale ja nie chcę iść sama. Skąd mam wiedzieć, że przeszukał wszystko dokładnie? – Przeszukał. I był pewien – powiedziała powoli Anna, patrząc Serenie w oczy, po czym odwróciła się do Charley. – Wszystko w porządku. Teraz jest tam całkiem bezpiecznie – uśmiechnęła się blado i dodała: – Powiedz mi tylko jedno: jak to wyglądało? Dokładnie. – Co? Ten wąż? Anna skinęła głową, łapiąc się na tym, że zaciska pięści. – A jak wyglądają węże? Był długi. Brązowawy. Pokryty łuskami. – Czy to była kobra? – Tak sądzę. Unosił się do góry i otwierał straszny pysk, a język wysuwał mu się i cofał. – Charley wzdrygnęła się gwałtownie. – Cóż, cokolwiek to było, definitywnie zniknęło. Nie ma potrzeby się niepokoić. Charley wahała się jeszcze przez chwilę, po czym przeszła przez bar i znikła za wahadłowymi drzwiami. Anna odwróciła się do Sereny. – Ibrahim jest kimś w rodzaju zaklinacza węży. Nazwał tego węża królem-wężem, nawet nie oglądając go, i powiedział, że wąż strzegł czegoś, co było moje, i co, jak się obawia, dam jakiemuś mężczyźnie. Obie wpatrywały się w mały flakonik leżący teraz na stole obok popielniczki. – A jeśli wróci? – Anna zagryzła wargę, czując mimowolny dreszcz. Serena wydawała się zamyślona. – Co jeszcze powiedział Ibrahim? – Powiedział, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, ale że w powietrzu jest jakiś cień. Mówił też, że wąż się gniewał. Serena odchyliła się na poduszki sofy. Zamknęła oczy i potrząsnęła głową. – To dla mnie za mądre. Anna zadrżała. – Jutro umieszczę flakonik w sejfie, Sereno, ale nie wiem, czy teraz będę miała odwagę zabrać go z powrotem do kabiny. Co będzie, jeśli to pójdzie za mną? – zaśmiała się niewesoło. – Nasza egzystencjalistyczna dyskusja na temat modlitwy wydaje się teraz nieco niestosowna, nieprawdaż? Jak powiedziałaś, mamy tu do czynienia z ekspertami. – Nie przestawaj się modlić – powiedziała Serena ostro i uniosła dłoń. – Próbuję myśleć o tej kobrze. W starożytnym Egipcie był to bardzo potężny symbol. Wizerunek ureusa, świętego węża na nakryciach głowy władców starożytnego Egiptu, symbolizujący władzę królewską, i wężowa bogini Wadżet, która połączyła się z Izydą... wszystko to były kobry. Anna zadrżała ponownie. – Ale bogini byłaby królową, a Ibrahim nazwał go królem-wężem. A w Egipcie nie ma żadnego władcy w postaci kobry, prawda? Serena uniosła brwi. – Nie przypuszczam, by miał na myśli jego płeć. Islam jest religią patriarchalną, więc założył, że wąż był rodzaju męskiego, ale ja sądzę, że płeć węża nie ma tu znaczenia. – Ale czy był prawdziwy? Serena zastanawiała się przez chwilę. – Charley pewnie myślała, że tak. Prawdziwy czy nie, Anno, myślę, że powinnaś chyba uważać go za mordercę. Nie zamierzam kwestionować jego prawdziwości i ty także nie powinnaś, jeśli go zobaczysz! – Potrząsnęła głową i przesunęła ręką po oczach. – Wielki Boże, jestem zażenowana i sama się sobie dziwię. Moja droga, już późno. Myślę, że powinnyśmy się trochę przespać. Coś ci zaproponuję? Może by tak ukryć ten flakonik w jakimś bezpiecznym miejscu? Na przykład na pokładzie. Tylko dopóki nie umieścisz go w sejfie. Nie zabieraj go z powrotem do swojej kabiny. Anna nie spierała się. Wyszły na tylny pokład. – Donice – szepnęła Anna. – Może go wcisnąć do donicy? Weszły po trapie na górny pokład. Znajdowało się tam kilkanaście donic wspaniałych kwiatów: szkarłatnego geranium, hibiskusa i tropikalnych pnączy o barwnym listowiu. Pokład był kompletnie opustoszały i pogrążony w ciemności. – Potrzebuję czegoś do zrobienia dołka. Ziemia jest bardzo twarda – powiedziała cicho Anna. – Nie chcę uszkodzić flakonika. – Podniosła wzrok. Widoczny przed nimi brzeg rzeki nagle zajaśniał światłami. – Pospiesz się. Chyba dopływamy do Asuanu. – Serena także podniosła wzrok. – Ktoś mi mówił, że port jest okropnie zatłoczony, więc będziemy ściśnięci wśród innych statków; to jest ostatnia szansa, że nikt nas nie zobaczy. Poczekaj, przyniosę coś. – Zniknęła w ciemności i po chwili była z powrotem. – Zauważyłam go już wcześniej. Nadal tam leżał. Ktoś zostawił grzebień na stoliku. Grzebień był metalowy i miał ostro zakończoną rączkę. Dłubiąc nim pośpiesznie, Anna wygrzebała mały dołek w suchej, piaszczystej ziemi i wsunęła tam flakonik. Uklepując ziemię, ubrudziła sobie ręce. – Wszystko w porządku, dopóki nikt nie wyrwie tych roślin. – Nie zrobią tego. Bardzo o nie dbają. Nie zauważyłaś, że podlewają je każdego ranka o wschodzie słońca? – Serena odwróciła się na chwilę w stronę burty. Statek zwalniał, kierując się do brzegu. Wciąż byli jeszcze w pewnej odległości od miasta. – Tu jest naprawdę fantastycznie, prawda? – Przerwała. – Wygląda na to, że będziemy tu czekać aż do jutra. Prawdopodobnie przed nami jest zbyt tłoczno, byśmy mogli przybić do brzegu po ciemku. Anno droga, będziesz się dobrze czuła w nocy? Nie będziesz się bała? – Serena zerknęła w stronę roślin w donicach. – Nie będę się bała. – Anna powtórzyła te słowa niczym mantrę. Musiała kazać sobie w to wierzyć. Mimo to, gdy dotarła do kabiny, zawahała się. Drzwi wciąż były uchylone, a światło się paliło. Zajrzała do środka, mimo woli wypatrując charakterystycznych poruszeń węża. Trzy razy przeszukała całą kabinę od podłogi do sufitu, zanim w końcu wróciła do drzwi i zamknęła je na klucz. Nigdzie nie było śladu ani węża, ani owej ziemi, którą opisywała Charley. Anna dokładnie sprawdziła łóżko, a potem, znowu spoglądając na sufit w łazience, rozebrała się i bardzo długo stała pod strumieniem letniej wody. Kiedy się w końcu wytarła i wsunęła do łóżka, niemal spała. Wystarczył jednak najcichszy odgłos od strony łazienki, by obudziła się ponownie, czując przypływ adrenaliny. Zapaliła światło, jeszcze raz sprawdziła łazienkę, dokręciła kran i z powrotem weszła do łóżka. W ciemności poczuła niewyraźnie mdlący, żywiczny zapach. Co to jest? I skąd, u licha, dochodzi ta woń? Z drżeniem sięgnęła po pamiętnik Luizy. Senność minęła... 5 Chwała ci, boże lwie! Niechaj nic nie odbierze mi serca! KSIĘGA UMARŁYCH Minęły trzy tysiące lat. Na oblanej księżycową poświatą pustyni skała wydaje się srebrna, tam zaś, gdzie padają cienie, aksamitnie czarna. Trzej mężczyźni pełznący ku szczelinie w skale sami wyglądają jak cienie. Ich sandały nie wydają żadnego dźwięku, więc nagły szczęk metalu o skalę, gdy oskard zaczyna swe dzieło, brzmi w owej ciszy jak bolesny dysonans. Mężczyźni pracują bez słowa, szybko, przekonani, że oto w końcu znaleźli się w miejscu, którego tak długo poszukiwali. Szukali znaków, ustalając położenie w świetle dnia. Jednak samo odsłonięcie, pogwałcenie tego miejsca, musi być szybkie i sekretne, żeby ludzie faraona ich nie zobaczyli i nie wymierzyli kary, na którą złodziei grobów skazuje się od tysiąca lat. Dźwięk oskarda – odgłos metalu uderzającego o kamień – zmienia się. Trzej mężczyźni przerywają pracę, wstrzymują oddech i nasłuchują. Potem ostrożnie podchodzą bliżej, by wymacać rękami ukryte wejście. Wiele, wiele lat temu, jak mówi legenda, inny faraon nakazał opieczętować tu grób zamordowanego starszego kapłana... * * * Państwo Forresterowie pierwszego dnia po zacumowaniu w Asuanie podejmowali znajomych z sąsiedniego statku. Luiza wymówiła się od towarzystwa bólem głowy, wywołanym wielkim upałem, i przekonała swych gospodarzy – najwyraźniej bez wielkiego trudu – że najlepiej jej zrobi zwiedzenie pod opieką Hassana niskiego, cudownie zielonego północnego krańca wyspy, zwanej Elefantyną. Hassan zacumował małą łódź na wąskiej, piaszczystej plaży i pomógł jej wysiąść. Rozglądała się dookoła, patrząc w niemym zachwycie na drzewa i kwiaty: hibiskusy, poinsecje, mimozy i akacje. Po niskich, jałowych klifach i piaszczystych brzegach widzianych w czasie rejsu do Asuanu, to miejsce przypominało raj. Teraz już bez żadnego zakłopotania wzięła od Hassana torbę, w której mieściła się luźna, miękka, zielona szata oraz proste pantofle, i zniknęła za jakimiś krzakami. Oboje byli już do tego przyzwyczajeni. Bezpiecznie ukryta Luiza zdejmowała suknię, halki, pończochy, gorset, a nawet długie pantalony, czując przez kilka krótkich chwil niebiańskie promienie słońca i muśnięcie lekkiego wiatru na gorącej nagiej skórze, a potem wkładała przez głowę lekką jak piórko suknię i wracała do Hassana, który tymczasem rozwijał dywan, rozkładał przybory do malowania i szkicownik oraz ustawiał koszyki z jedzeniem i piciem. Dzisiaj zwlekała z przebraniem się dłużej niż zwykle. Na wyspie panowała cisza, jeśli nie liczyć odgłosów ptaków na drzewach i łagodnego plusku wody na brzegu. Dalej na północ znajdowały się nubijskie wioski. Hassan powiedział, że chociaż przez miasto często przepływają statki, tu jednak jest spokojnie. Wokół nie było żywej duszy, słońce stało wysoko na niebie. Gdyby się trochę wyprostowała, zobaczyłaby rzekę, nawet „Ibisa” stojącego w dali na kotwicy obok innych statków. Słońce pieściło jej ramiona. Uśmiechnęła się, unosząc dłońmi z karku gorący ciężar splecionych w węzeł włosów. Wspaniale było mieć piersi uwolnione od gorsetu i czuć miękki dotyk liści na biodrze. – Sitt Luiza, jacyś ludzie nadchodzą – głos Hassana odezwał się bardzo blisko, tuż spoza krzewu; brzmiał w nim niepokój. Z okrzykiem trwogi i zażenowania Luiza narzuciła suknię i pospiesznie odgarnęła do tyłu włosy; brzeg lekkiej szaty muskał jej bose stopy. Zgarnąwszy zdjęte części garderoby, zwinęła je w kłąb i bez tchu wyłoniła się spośród krzewów. – Tutaj! Proszę! Szybko! – Hassan wziął od niej ubranie i wsunął jej w rękę ołówek, a potem pochylił się i wyciągnął coś z piknikowego koszyka. – Proszę, sitt Luiza, woal na głowę. – Nieśmiało strząsnął jedwab i ułożył szal na włosach Luizy, drapując jeden koniec na jej ramieniu. Gdy na pobliskiej ścieżce pojawiło się kilka głośno rozmawiających osób, Hassan znów był pełnym szacunku służącym; rozkładał jedzenie na skraju dywanu, a Luiza, chociaż odziana nieco niekonwencjonalnie, była przyzwoicie osłonięta od stóp do głów. Przypomniawszy sobie o swych bosych stopach, dopiero gdy turyści podeszli bliżej, szybko podwinęła nogi pod siebie. Chyba nic nie zauważyli. Turyści okazali się Anglikami z Hampshire, spędzającymi ostatni dzień w Asuanie przed udaniem się w długą podróż powrotną do Aleksandrii. Przez jedną straszną chwilę Luiza myślała, że zechcą się zatrzymać, usiąść obok niej i porozmawiać, ale po przerwie na oddech, wymianie przywitań i uprzejmym, pobieżnym spojrzeniu na szkicownik, który Hassan z ogromną przytomnością umysłu rozłożył, by pokazać rzeczny krajobraz z poprzedniego tygodnia, poszli dalej, a odgłos ich rozmów zniknął równie szybko, jak się pojawił. Luiza cisnęła ołówek i odchyliła do tyłu głowę. Woal zsunął się jej z głowy. – Gdybyś mnie nie ostrzegł, przyłapano by mnie kompletnie nagą! Hassan spuścił oczy. – Jestem pewien, że jest pani ostrożna i skromna, sitt Luiza. Uśmiechnęła się. – Mimo to nie usłyszałam, że się zbliżają. – Przesunęła zydel na dywan i palce jej bosych stóp znów wyjrzały spod rąbka sukni. Spojrzenie Hassana spotkało się z jej wzrokiem. – Wydaje się pani szczęśliwa tutaj, wśród kwiatów. – Jestem szczęśliwa. – Odchyliła się do tyłu, opierając na łokciach i spoglądając na korony drzew. – Tu jest pięknie, Hassanie. Jak w raju. Jakiś dudek przelatywał tam i z powrotem wysoko na gałęziach, rozkładając grzebień. Jego ładne różowo-czarne upierzenie łagodnie kontrastowało z bujną zielenią, a aksamitne nawoływanie niosło się echem po wodzie. – Dudek jest ptakiem szczęścia. – Hassan oparł się o pień drzewa akacjowego, patrząc z bliska na Luizę z półuśmiechem na twarzy. – Czy zechciałaby pani narysować dla mnie wizerunek tego ptaka? Usiadła i spojrzała na niego zdumiona. – Naprawdę chciałbyś mieć taki rysunek? Skinął głową. – Oczywiście. Ich oczy znów się spotkały. Tym razem Hassan nie odwrócił wzroku. Poczuła gdzieś w środku lekki dreszcz podniecenia i na chwilę zaparło jej dech. Z trudem przełknęła ślinę. Nie może do tego dopuścić. Nie może pozwolić, by to się stało. Musi położyć temu kres teraz, dopóki to jeszcze możliwe. Ale wciąż patrzyła na Hassana, tonąc w jego źrenicach i czując nowe, nieograniczone możliwości. Nie potrafiła odwrócić oczu. To Hassan rozwiał ów czar. Jednym gibkim ruchem podniósł się na nogi i odszedł ku piaszczystemu brzegowi. Tam przystanął na chwilę, wpatrując się w wodę i zaciskając pięści. Kiedy obrócił się w stronę Luizy, znów był opanowany. – Jeśli pani pozwoli, podam teraz posiłek – powiedział oficjalnie. Luiza, nadal jeszcze nie mogąc wydobyć głosu, skinęła tylko głową. Jadła bardzo mało, obserwując feluki pływające po Nilu tam i z powrotem w silnym wietrze, który powiał między niskimi skałami. Zatopiona w marzeniach, nawet nie próbowała śledzić biegu czasu. Słońce powoli przesuwało się po niebie. – Sitt Luiza... – Nagle uświadomiła sobie, że Hassan stoi obok na brzegu dywanu. – Czy mam spakować jedzenie? Te muszki... Bez słowa skinęła głową, a on się skłonił. W milczeniu ponownie napełnił kosz niemal nietkniętym chlebem, kozim serem i owocami, a skończywszy zniknął między drzewami. Kiedy wrócił, trzymał w dłoni gałązkę szkarłatnych kwiatów. Podał je Luizie tak, jakby były najcenniejszym podarunkiem na świecie. Przyjęła dar bez słowa. Przez chwilę przyglądała się kwiatom z bliska, podziwiając ich piękno oraz doskonałość płatków i pręcików, a potem podniosła wzrok. Obserwował ją. Uśmiechnęła się niemal nieśmiało, nieoczekiwanie zakłopotana niczym młoda dziewczyna, a po chwili uniosła kwiaty do warg i pocałowała je delikatnie. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Nie było to konieczne. Oboje wiedzieli, że od tej chwili ich wzajemny stosunek zmienił się raz na zawsze. – Czy chce pani wrócić teraz na statek? Dosłyszała żal w jego głosie. Skinęła głową. – Zawsze jest jakieś jutro, Hassanie. – Jeśli taka jest wola Allaha! – skłonił się niemal niezauważalnie. – Zabiorę panią na wycieczkę, by mogła pani obejrzeć niedokończony obelisk, który wciąż leży w kamieniołomie, gdzie wycinano go ze skały przed tysiącami lat. Będziemy musieli jechać na wielbłądach! – uśmiechnął się porozumiewawczo. – Można więc mieć prawie pewność, że państwo Forresterowie nie zechcą nam towarzyszyć! – powiedziała z nadzieją. – Bardzo bym tego chciała, Hassanie. Jest tu tyle rzeczy do oglądania. Katarakta na Nilu, wyspa File, bazar... – Przyglądała się, jak umieszcza koszyki w niewielkiej łodzi. – Powinna się pani teraz przebrać – rzekł. Przez chwilę miała chęć odmówić i wskoczyć do łodzi z sandałowego drewna w swej przewiewnej, luźnej szacie, poczuć, jak ciepła woda rozbryzgująca się o zbielałe deski łodzi pluska na jej palcach, ale potem zdała sobie sprawę z niedorzeczności tego marzenia. Forresterowie byliby zgorszeni. Prawdopodobnie zraziłaby ich tak bardzo, że odmówiliby jej dalszej gościny na swym statku. Ona zaś nie miała pieniędzy, by wynająć własną łódź. Gdyby wysadzili ją na brzeg, znalazłaby się w tarapatach: musiałaby czekać, aż przypłynie parowiec, a i tak nie mogłaby sobie pozwolić na bilet powrotny do Kairu. Wziąwszy więc od Hassana swoje rzeczy, ponownie schroniła się za krzakami, tym razem czyniąc to z ciężkim sercem, że po kilku chwilach cudownej nagości musi znowu, walcząc z tasiemkami, wbijać się w sztywny gorset z fiszbinami, wciągać długie pantalony, a na to wszystko żałobny muślin. Zmusiła się do nałożenia pod słoneczny kapelusz czarnego koronkowego czepka, związała włosy w węzeł i upięła je schludnie szpilkami z kości słoniowej. – Nienawidzę tego – jęknęła, patrząc, jak Hassan pakuje miękką suknię, wciąż ciepłą od jej ciała. – Chcę być wolna! Było to nieziszczalne marzenie; już w chwili, gdy to powiedziała, zrozumiała, że tak się nigdy nie stanie. Dopóki ma swych dwóch synków, czekających na nią w domu... Spostrzegła, jak Hassan na sekundę przyłożył sobie jej suknię do policzka. Potem spakował ją do koszyka i dołączył do reszty bagaży. – Czekaliśmy na ciebie, moja droga. – Sir John Forrester wyciągnął dłoń, by pomóc Luizie wejść na pokład. – Bardzo mi zależało, byś poznała naszych gości, zanim wyjadą – rzekł w drodze do salonu i nagle jakby uderzony jakąś myślą, dodał: – Mam nadzieję, że ból głowy już minął i czujesz się lepiej? – Istotnie... dziękuję... – zmusiła się do uśmiechu, myśląc o tym, dlaczego nie skorzystała z okazji i nie powiedziała, że ból wciąż jest nieznośny. Podążający za nią Hassan wniósł na pokład kosze zjedzeniem. Kiedy wrócił po przybory malarskie, zastanowiła się, co zrobił z jej przewiewnym lekkim strojem. Wszak nie mógł jej wręczyć tej sukni. Jane Treece, znalazłszy ją w kabinie, dziwiłaby się, dlaczego pani Shelley zabiera na wyprawy nocną koszulę. Jakby czytając w jej myślach, Hassan skłonił się lekko i powiedział, że umieści szkice i szkicownik w jej kabinie, po czym wyszedł. Przez chwilę poczuła się osamotniona. Odwróciła się i podążyła za sir Johnem do salonu, gdzie zastała lady Augustę z gośćmi. Na jej widok dwaj panowie wstali i ukłonili się. – Lord Carstairs oraz państwo Davidowie Fielding i panna Fielding – dokonał prezentacji sir John i podprowadził Luizę do krzesła. – Moja droga, mamy do ciebie prośbę o wyjątkową przysługę. Luiza odgarnęła z twarzy kosmyk włosów, czując, że musi być zaczerwieniona i rozczochrana, a jej pośpiesznie włożona za krzakiem suknia jest w nieładzie. Nagle dostrzegła gałązkę zieleni wczepioną w skraj spódnicy i ukradkiem ją wyciągnęła. Czuła na sobie krytyczne spojrzenie Venetii Fielding, jak przypuszczała, siostry Davida Fieldinga. Młoda kobieta była ubrana zgodnie z najnowszą paryską modą w suknię z niewielką turniurą, włosy zaś miała kunsztownie upięte. Pani Fielding, w ciężkich draperiach mających ukryć jej odmienny stan, wydawała się zmęczona. Oczywiście chodziło o portret. Chcieli mieć albo wspólny portret i obrazek przedstawiający egipską świątynię, albo też portret na tle świątyni, by móc zabrać go do Londynu i pokazywać eleganckim znajomym. Jednak w kompletne zaskoczenie wprawiły Luizę słowa lorda Carstairsa. – Sir John opowiadał nam, pani Shelley, o owej ampułce na wonności, pozostającej w pani posiadaniu, i o arabskiej klątwie, która jej towarzyszy. Czy mógłbym ją zobaczyć? Spojrzała na niego uważnie. Miał lśniące, miedzianorude włosy oraz pociągłą, zbrązowiałą od słońca twarz o wydatnych kościach policzkowych, głęboko osadzonych oczach i wąskim, nieco za dużym nosie, który upodabniał go, pomyślała z nagłą, tłumioną wesołością, do Horusa, boga-sokoła. Ogólne wrażenie nie było nieprzyjemne. Lord Carstairs był przystojnym mężczyzną. – Z przyjemnością ją panu przyniosę – odparła i wstała, ciesząc się ze sposobności opuszczenia ich na kilka minut, by opłukać twarz i ręce oraz uporządkować trochę strój. Wróciwszy, stwierdziła, że podano już herbatę. Panie Fielding gawędziły wesoło z lady Augustą, trzej panowie zaś siedzieli nieco dalej przy stole. Niepewna, gdzie ma usiąść, Luiza zawahała się przez chwilę w drzwiach, ale panowie podnieśli się i zrobili jej miejsce między sobą. Panie nadal prowadziły konwersację, ale przynajmniej jedna para oczu utkwiona była w plecach Luizy, gdy zmierzała ku zaproponowanemu krzesłu. Obejrzała się i spostrzegła, że to Venetia Fielding, zaciskając usta, obserwuje ją z wyrazem niechęci. Usiadła i pokazała flakonik, kładąc go na środku stołu, a towarzyszący mu dokument przesunęła w stronę lorda Carstairsa. – Potrafi pan odczytać arabski tekst, milordzie? – uśmiechnęła się i ze zdumieniem zobaczyła, że jego twarz rozjaśnia się w odpowiedzi. – W rzeczy samej, proszę pani – odparł, sięgając po papier, ale Luiza widziała, że zerknął ku flakonikowi. Najwyraźniej bardzo chciał go dotknąć, ale powstrzymał się z ogromnym opanowaniem. Po chwili ciszy zaczął głośno czytać. Przekład był zasadniczo taki sam jak tłumaczenie sir Johna. Kiedy skończył, upuścił papier na stół i pochylił się do przodu, intensywnie wpatrzony we flakonik. Pozostali panowie nie próbowali wziąć flakonika do ręki. Lord Carstairs po długiej przerwie znów spojrzał na Luizę. – I widziała pani duchy, strzegące tej ampułki? – W jego tonie nie było śladu kpiny. Mówił chyba najzupełniej poważnie. Już miała pokręcić głową, ale się zawahała. Oczy lorda Carstairsa zwęziły się. – Tak? – zapytał prawie szeptem. Trochę zakłopotana wzruszyła ramionami. – Obawiam się, milordzie, że mam zbyt bujną wyobraźnię. A to miejsce skłania do tego rodzaju fantazji. – Proszę mi opowiedzieć. – Wzrok lorda utkwiony był w jej oczach. Poruszyła się na krześle. – Kilkakrotnie miałam wrażenie, że jestem obserwowana, a w świątyni w Edfu sądziłam, że kogoś widzę, i przypuszczałam, że był to mój przewodnik Hassan... – zrobiła niemal niedostrzegalną pauzę, zanim wymówiła to imię i z zakłopotaniem spostrzegła, że oczy lorda znów lekko się zwęziły. – A to nie był Hassan? – spytał łagodnie. – Nie, to nie był Hassan. – Jak wyglądała ta postać? Wyczuwała jego podniecenie skrywane pod maską obojętności. Rzuciła okiem na sir Johna i Davida Fieldinga i zobaczyła, że obaj czują się niepewnie. – Ta postać przypominała wysokiego mężczyznę w białej galabii. Jednak było to chyba złudzenie, gra cieni w mroku świątyni. – Sprawdziła pani, czy nie było tam kogoś? – Oczywiście. – Tak! – W tym krótkim słowie zabrzmiała wyraźna satysfakcja. Wyciągnął rękę po flakonik. Luiza obserwowała go ze zmarszczonymi brwiami. Lord Carstairs cofnął dłoń, wziął głęboki, uspokajający oddech, i wreszcie dotknął flakonika. Luiza zauważyła, że on właściwie wcale nań nie patrzy. Trzymał naczynie przez dłuższą chwilę, wpatrując się w jej oczy, a potem powieki mu opadły. Siedział w milczeniu, z zamkniętymi oczami, niezwykle skupiony. Zapanowało niezręczne milczenie przerywane kobiecym śmiechem w odległym końcu salonu. Luiza, obserwując lorda Carstairsa, ujrzała nagły dreszcz, przebiegający przez jego ciało. W końcu otworzył oczy i spojrzał na trzymany w dłoniach flakonik. – Tak! – powtórzył po raz trzeci tylko to jedno, miękkie słowo. Luiza nie wytrzymała. – Sprawia pan wrażenie bardzo zainteresowanego moim flakonikiem lordzie Carstairs – powiedziała, chcąc podkreślić, iż to ona jest właścicielką przedmiotu, który on trzyma w dłoniach tak zachłannie, z tak triumfalnym wyrazem posiadacza. Jej głos najwyraźniej przywołał go z powrotem do rzeczywistości. Jakby przypominając sobie, gdzie jest, lord z wyraźnym ociąganiem odłożył flakonik na stół. – Gdzie, powiada pani, dostała tę ampułkę? – spytał, zaglądając Luizie w oczy. – Mój przewodnik znalazł ją dla mnie na bazarze w Luksorze. – Miała nadzieję, że lord pomyśli, iż posłała tam dragomana, by znalazł dla niej coś, co mogłoby być pamiątką pobytu w tym mieście. – Coś podobnego... – Znów spojrzał jej w oczy. – Mogę zapytać, ile pani za nią zapłaciła? Zmieszała się. Nie może się przecież przyznać, że flakonik jest podarunkiem. – Dałam mu pieniądze na kilka zakupów. Niestety nie mam pojęcia, ile na co wydał. Dlaczego chce pan to wiedzieć? – Ponieważ chcę to od pani odkupić. Odkupię flakonik za podwójną cenę, by mogła pani nabyć sobie coś innego. – Lord dotknął flakonika palcem z delikatnością bliską czci. – Przykro mi, lordzie Carstairs, ale on nie jest na sprzedaż. Zresztą sir John uważa ten flakonik za falsyfikat. – To nie jest falsyfikat! – Carstairs błysnął ku gospodarzowi wzrokiem pełnym czystej pogardy. – To oryginał! Z czasów XVIII dynastii. Mimo to jego wartość pieniężna nie jest wysoka. Podobne ampułki są w Luksorze stosunkowo powszechne. Oczywiście, zrabowane z grobowców. Ale ta mi się podoba! – Znów obrócił się do Luizy. – Pani Shelley, wyświadczyłaby mi pani największą uprzejmość. Flakonik nie jest unikatem. Pani przewodnik prawdopodobnie mógłby znaleźć ich dla pani kilka po powrocie do Luksoru. – Czemu więc pan nie mógłby sam znaleźć dla siebie jednego, milordzie? – zapytała cicho Luiza. – Dlaczego musi pan mieć mój? Carstairs znów spojrzał jej głęboko w oczy, a twarz mu niepokojąco poczerwieniała. – Mam osobisty powód, by chcieć właśnie tego – odparł i jakby uświadamiając sobie zdumione spojrzenia dwóch pozostałych mężczyzn siedzących przy stole, zmarszczył brwi, nieco zmieszany. – Mówiąc krótko: podoba mi się. Wyświadczyłaby mi pani nieocenioną uprzejmość, pani Shelley – uśmiechnął się z promiennym wdziękiem. Luiza ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że jest bliska zmiany zdania i że o mało się nie poddała. Musiała się zmusić, by wziąć flakonik do ręki. – Naprawdę bardzo mi przykro, ale zamierzam go zachować. Jestem pewna, że znajdzie pan coś równie intrygującego, milordzie. – Chwyciła papier i wstając, skłoniła się lekko. – Milordzie, panowie, proszę mi wybaczyć. Jestem bardzo zmęczona po wyprawie na Elefantynę. Odpocznę przez chwilę w swojej kabinie. – Odwróciła się do dam i używając podobnej wymówki, wyszła z salonu. Znalazłszy się w kabinie, z westchnieniem usiadła na łóżku, spoglądając na spoczywający w jej dłoniach flakonik. Podarunek Hassana. Od owej szczególnej chwili na Elefantynie stał się dla niej podwójnie, a nawet potrójnie ważny. Niemal nie myśląc, co robi, podniosła flakonik do ust i poczuła chłód szkła na rozgrzanej skórze. Pukanie do drzwi sprawiło, że zamarła. Z pewnością nie była to jeszcze pora, by Jane Treece przyszła jej pomóc w przygotowaniu się do kolacji. Ku zdumieniu Luizy do małej kabiny weszła Augusta Forrester i zamknęła za sobą drzwi. – Chcę, abyś ponownie rozważyła ofertę Rogera Carstairsa, Luizo. Wyświadczyłabyś tym wielką uprzejmość Johnowi i mnie. – Obie spojrzały na flakonik, wciąż leżący na łóżku. – Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie intrygująca pamiątka, ale z pewnością nie jesteś do niego aż tak przywiązana, by nie ustąpić! – Drobna postać lady Forrester, odziana w purpurowy jedwab, nagle zogromniała. Augusta usiadła na taborecie przy toaletce i uśmiechnęła się do Luizy. – Przykro mi, nie chcę denerwować lorda, ale nie sprzedam mu tego flakonika – odparła Luiza, składając ręce na kolanach. – Dlaczego? Co, jeśli mogę spytać, jest w nim tak szczególnego? – Cóż, po pierwsze romantyczna historia. I prawdopodobnie właśnie dlatego lord Carstairs tak bardzo chce go mieć. Przede wszystkim to czyni ten flakonik tak wyjątkowym. Jeśli zaś o mnie chodzi, istnieją inne powody. Wyszukano go specjalnie dla mnie; dokładnie taki jaki chciałam. Nie, przykro mi, nie chcę irytować waszego przyjaciela, ale nie ma o czym mówić. Jeśli jest dżentelmenem, nie będzie nalegał. Wargi lady Augusty zacisnęły się wąską linię. – Z pewnością wiesz, kim on jest, moja droga? – Nie dbam o to – odparła Luiza, zaciskając pięści. – A teraz, jeśli zechce mi ciocia wybaczyć, chciałabym się przygotować do kolacji. – Roger zostaje na kolacji. Będzie to dla nas wszystkich krępujące, jeśli mu odmówisz. – A więc ja się nie pojawię. Przykro mi, ale nie zmienię zdania – powiedziała Luiza, czując, że rośnie w niej irytacja. Z wysiłkiem ją powściągnęła, wstała, wzięła flakonik i zamknęła go w swoim kufrze. Augusta westchnęła. – Dobrze. Wyjaśnię mu to. Proszę, bądź na kolacji. Twoja nieobecność sprawiłaby wyjątkową przykrość Johnowi i mnie. – Wstała; kosztowny purpurowy jedwab spłynął w dół ze śliskim szelestem. Ona zawsze, bez względu na upał, jest opanowana i elegancka, uświadomiła sobie Luiza. Lady Augusta uśmiechnęła się do niej chłodno i dodała: – Przykro mi, że tak się stało. Mam nadzieję, że nie przejmiesz się tym zbytnio. Jestem pewna, że lord porzuci tę sprawę, gdy mu powiem, że się nie zgadzasz. Teraz przyślę ci pokojówkę, abyś mogła się przygotować do kolacji. Przez pewien czas po jej wyjściu Luiza wpatrywała się w drzwi. Potem wstała i wyciągnąwszy z zamka kufra niewielki klucz, zawiesiła go na złotym łańcuszku, który nosiła na szyi. Teraz miała pewność, że flakonik nie zniknie. Zanim pojawiła się pokojówka, Luiza zdjęła suknię i usiadła przed toaletką, szczotkując włosy. * * * Anna odłożyła pamiętnik i rozejrzała się po własnej kabinie. Wyrwana ze świata Luizy z mrożącą krew w żyłach gwałtownością, usiadła prosto. – Kto tam jest? – raczej poczuła niż usłyszała jakiś ruch za uchylonymi drzwiami łazienki. Za oknem noc wciąż była bardzo ciemna. Anna spojrzała na zegarek. Za kwadrans trzecia. Czytała przez kilka godzin. Na statku panowała zupełna cisza. Zmusiła się, by wstać z łóżka, przeszła na palcach przez całą kabinę i otworzywszy szerzej drzwi do łazienki, zapaliła światło. Wnętrze było puste i wciąż nieco zaparowane po prysznicu, jaki wzięła przed pójściem spać. Sprawdziła je dwukrotnie, ale nic tam nie było. Powoli zamknęła drzwi, zgasiła światło i wróciła do łóżka. Czuła się kompletnie wyczerpana. Myślą wciąż była na tamtym statku z Luizą, wyobrażając sobie flakonik na wonności leżący bezpiecznie w jej kufrze, widząc zachłanne palce lorda Carstairsa, delikatnie pieszczące szkło, i czując lęk Luizy przed ową postacią w białej szacie, kręcącą się blisko niej w półmroku. Z drżeniem opadła na poduszki. Nawet nie próbowała układać się do snu i szybko z niego zrezygnowała. Tej nocy i tak nie odpocznie, więc po co próbować? Obróciwszy się na bok, z westchnieniem włączyła nocną lampkę i znów sięgnęła po pamiętnik. * * * Okazało się, że państwo Fieldingowie, którzy – jak dowiedziała się Luiza – poznali Forresterów przed kilku laty w Brighton, dwa miesiące temu wynajęli statek w Luksorze. Luiza szybko się zorientowała, że połączenie odmiennego stanu żony i przykrego usposobienia siostry stanowi zbyt duży ciężar dla Davida Fieldinga, który był niefrasobliwym, wygodnym, miłym człowiekiem, bynajmniej nieprzygotowanym do roli arbitra między dwiema niezwykle dokuczliwymi kobietami. Oczywiste stało się również to, że powodem ich przedłużającego się pobytu było spotkanie z Rogerem Carstairsem, którego statek zakotwiczył na północ od Luksoru, w Denderah. Roger Carstairs był bogaty, utytułowany i niedawno owdowiały, więc rodzina, obarczona niezamężną kobietą w wieku dwudziestu kilku czy też może już trzydziestu paru lat, uznała natychmiast, że nie można pozwolić mu umknąć. Toteż kiedy obydwa statki zawróciły na południe, by odbyć wycieczkę do Esny i Edfu, uczyniły to w konwoju, a Carstairs nie wydawał się przeciwny wyraźnie zaborczym planom Venetii i Katherine Fielding. – Chyba nie ryzykowałabym wyjazdu z domu w twoim stanie – nieco cierpko odezwała się do Katherine Augusta Forrester podczas chwilowej przerwy w rozmowie. Katherine oblała się rumieńcem, ale mąż przyszedł jej z pomocą. – Nie zamierzaliśmy pozostawać tutaj tak długo, droga lady Forrester, zapewniam panią. Miałem nadzieję, że wrócimy do Londynu znacznie wcześniej. Teraz jednak będziemy musieli pozostać w Egipcie do czasu rozwiązania Katherine – rzekł, posyłając zbolałe spojrzenie w kierunku siostry. – Dla Kate jest już bowiem za późno na taką podróż. – Lord Carstairs ma dwoje zachwycających dzieci, Augusto – powiedziała przyjaźnie Katherine, najwyraźniej próbując zmienić temat, i uśmiechając się figlarnie do Venetii, dodała: – Niestety osierocone przez matkę, biedne maleństwa! – Nie ma w nich nic zachwycającego – wtrącił sam Carstairs, który dosłyszał, że o nim mowa. To para małych dzikusów. Straciłem już trzy nianie i guwernera, więc myślę o odesłaniu ich do jakiejś klatki w ogrodzie zoologicznym. Luiza powściągnęła uśmiech. – Naprawdę są tacy okropni? Mogę spytać, ile mają lat? – Sześć i osiem, pani Shelley. Wystarczająco dużo, by nie można ich było okiełznać. – Moi dwaj chłopcy są dokładnie w tym samym wieku – wykrzyknęła ze śmiechem Luiza, po czym już ze smutkiem dodała: – Bardzo za nimi tęsknię. Czy pańscy synkowie są z panem w Egipcie, lordzie Carstairs? – Ależ nie! Zostawiłem ich w Szkocji. Mam nadzieję, że ich nie zobaczę, dopóki nie nauczą się jakichś manier – rzekł, odchylając się w krześle i nagle uśmiechnął się do Luizy. – Przypuszczam, że mając doświadczenie z dziećmi, pani Shelley, nie spogląda pani na nie naiwnym okiem osoby bezdzietnej! Chciał ją dotknąć i udało mu się to. Luiza zauważyła, że również Katherine żachnęła się wyraźnie, a pozostałe dwie panie wydawały się zakłopotane i oburzone. – Jest pan trochę zbyt surowy, milordzie. Niektóre dzieci są zachwycające – odparła dość ostro. – Na przykład moje. Obdarzał ją szczególną uwagą, odkąd wróciła do salonu, lecz ani razu, ku jej uldze, nie wspomniał o flakoniku. Usiłował ją natomiast bawić. – Pani dzieci – skłonił się uprzejmie – z pewnością są zachwycające. Chyba będę musiał poprosić panią o kilka gwarantowanych metod wychowawczych. Ku jej uldze odwrócił się z powrotem do państwa Fieldingów i zręcznie jął koić urażone uczucia Katherine. Na Venetię, jak zauważyła Luiza, w ogóle nie zwrócił uwagi. Dopiero gdy goście zbierali się do wyjścia, lord Carstairs wystąpił ze zdumiewającą propozycją. – Pani Shelley, czy zechciałaby pani towarzyszyć nam do kamieniołomów, żeby obejrzeć tam niedokończony obelisk? To fascynująca wycieczka i obiecałem, że udam się na nią wraz z Davidem i Venetią. Jak miała odmówić? Jak miała powiedzieć: „Ależ ja chcę się tam udać z Hassanem, w mojej lekkiej, przewiewnej sukni”? Sir John przypieczętował jej los. – Doskonały plan – zagrzmiał. – Luiza zamierzała się tam wybrać. Słyszałem, jak przewodnik instruował kucharza, żeby przygotował kosz z jedzeniem. Teraz nie będzie potrzeby, by się tam udawał. Może więc zostać tutaj i pomóc mi w kilku sprawunkach, które muszę załatwić w Asuanie. * * * Anna potrząsnęła głową. Jakież to niesprawiedliwe. Biedna Luiza. To były naprawdę okropne obyczaje. A może zamierzała się zakochać w tym uprzejmym lordzie Carstairsie i zapomnieć o swojej rodzącej się miłości do subtelnego przewodnika? Głowa bolała ją ze zmęczenia, ale nie mogła się oprzeć, by nie przerzucić jeszcze kilku stron; chciała wiedzieć, co wydarzyło się dalej. Przyciągnął jej uwagę jeden akapit, pospiesznie zapisany ołówkiem. Zmarszczyła brwi. ...Tak więc dosiadłam wielbłąda i pojechałam obejrzeć przewrócony obelisk, ale, wielki Boże, jakże jestem przerażona! Kiedy wczoraj wieczorem wróciłam do kabiny, zamek mojego kufra był wyłamany, a flakonik zniknął. Państwo Forresterowie byli wściekli, a Roger wpadł w szał. Cała załoga statku została wzięta w krzyżowy ogień pytań... nawet Hassan. Potem znowu go zobaczyłam. Tego wysokiego mężczyznę w białej szacie. Był w mojej kabinie, zaledwie kilka stóp ode mnie. Trzymał w dłoni flakonik. Miał zdumiewające oczy, jak srebro, bez źrenic. Krzyczałam i krzyczałam, aż przyszedł kapitan, a potem Hassan i sir John, i znaleźli flakonik pod moim łóżkiem. Sądzą, że to był rzeczny pirat, i dziękują Opatrzności, że nic mi się nie stało. Musiał mieć nóż, mówią, i sądzą, że przyszedł po jakąś nieszczęsną biżuterię, którą ze sobą przywiozłam. Lecz jeśli tak, czemu jej nie zabrał? Nie mogłam im wszak powiedzieć, że kiedy wyciągnęłam rękę, aby go odepchnąć, moja dłoń przeszła przez niego, jakby był mgłą. Odziana w dżinsy i granatową koszulkę Anna wyszła z baru i na górny pokład. Rzeka była spokojna i powoli robiło się coraz widniej. Oparła się łokciami o burtę. Stojąca w pobliżu niej donica z flakonikiem wtulonym między korzenie roślin była tylko ciemniejszym cieniem wśród innych cieni. Chłodne powietrze muskało Annę po twarzy; powoli mijała jej trwoga, wywołana ostatnim zapiskiem Luizy. Na przeciwległym brzegu rysowała się sylwetka niewielkiej świątyni. Za wodą muezin zaczął nawoływać wiernych do modlitwy, a jego głos echem odbijał się w ciszy. – A więc ty także nie możesz spać? Anna obróciła się zdumiona. Obok stał Toby. – Nie słyszałam, jak podszedłeś! – Przepraszam. W kabinie było mi bardzo gorąco, pomyślałem więc, że wstanę i obejrzę wschód słońca. – Podszedł bliżej i oparł się o burtę obok Anny. – Tak tu pięknie – jego głos brzmiał marzycielsko i łagodnie w panującej wokół ciszy. – Patrz! – wskazał na wodę. Trzy flamingi frunęły w ich stronę ponad warstwą mgły. Obserwowali je w milczeniu, dopóki nie zniknęły. – Słyszałeś o wężu ostatniej nocy? – zapytała, spoglądając na niego. Wydawał się zatopiony w myślach, jednak na słowa Anny otrząsnął się z zadumy. – Powiedziałaś: wąż? – W kabinie Charley. Ukrywał się w szufladzie. – Wielki Boże! Jak, u licha, się tam dostał? Wzruszyła ramionami. Magia. Pradawna klątwa. Zaklęcie dżina. Z pewnością niczego nie mogła sugerować temu człowiekowi. – Omar sądzi, że musiał jakoś się wślizgnąć na pokład. Okazuje się, że Ibrahim, który obsługuje nas przy stole, jest prawdziwym zaklinaczem węży! Był całkowicie pewien, że wąż uciekł, więc wszyscy wróciliśmy do łóżek. – A jednak nie mogłaś zasnąć. Wzruszyła ze smutkiem ramionami. – To prawda, nie mogłam zasnąć. – Nie dziwi mnie to. – Długo spoglądał za rzekę w przyjaznym milczeniu. Teraz blisko statku widzieli drobne fale, w dali zaś na tle wysokiego brzegu sylwetki palm. – W dzieciństwie lubiłem węże. Miałem zaskrońca, którego nazwałem Sam – rzekł nagle Toby i uśmiechnął się lekko. – Zapewne nie należał do tej samej ligi co węże egipskie, ale wprawiał moje ciotki w przerażenie. – Znów zapadło długie milczenie. Anna przyglądała się z boku Toby’emu, który pogrążył się w zadumie; powoli robiło się jaśniej. – Wkrótce wzejdzie słońce... – Odwrócił się i oparł o burtę, zwrócony twarzą na wschód. – I oczywiście w tej samej chwili na ziemię powróci życie – dodał i zmienił temat. – Później zostaniemy przycumowani obok jednego z tych wielkich statków wycieczkowych i spędzimy tu trzy dni – ziewnął i wyprostował się. – Oto ono. Słońce. Niemal jak na zawołanie usłyszeli tupot stóp. Pojawili się dwaj członkowie załogi. Rzucali cumy na brzeg, a silniki zaczęły warkotać łagodnie gdzieś w głębi statku. Toby spojrzał na zegarek i uśmiechnął się porozumiewawczo do Anny. – Jeśli dobrze sobie przypominam, śniadanie zaczyna się dzisiaj wcześnie i wszyscy powinni już chyba być na nogach. Zanim zjemy, będziemy już na miejscu, gotowi do kolejnych wypraw. Zejdziemy na dół? Ku własnemu zdumieniu zgodziła się skwapliwie. Pierwszy raz Toby był rozluźniony, spokojny i nieoczekiwane poczucie koleżeństwa trwało. Anna nie miała okazji porozmawiać z Sereną aż do chwili, gdy wraz z całą grupą znalazły się w drodze do niedokończonego obelisku, któremu Luiza poświęciła dwie krótkie linijki. Siedziały obok siebie w głębi turystycznego autokaru – nie było dla nich wielbłądów – który pokonywał wyboiste ulice Asuanu. Charley i Andy siedzieli kilka rzędów dalej, a Toby, ze szkicownikiem i aparatem fotograficznym, zajął dwa miejsca przed nimi. – Luiza zobaczyła go znowu. Tego mężczyznę w bieli. W swojej kabinie! Dokładnie tak jak opisałaś to, będąc w transie – powiedziała Anna, gdy tylko autokar ruszył z nadbrzeża. – Próbował zabrać flakonik. Przeczytałam ten fragment ostatniej nocy. Poznała też kogoś nazwiskiem Carstairs, który chciał ten flakonik od niej odkupić... – Roger Carstairs? – Serena spojrzała na nią. – Ależ on jest sławny, a raczej niesławny. Był zbieraczem antyków, ale także dość tajemniczym typem. Interesował się czarną magią i podobnymi sprawami. – Oczy Sereny rozszerzyły się. – Oczywiście Luiza nie dała mu tego flakonika? – Nie. Była niewzruszona. – Ale on coś w tym flakoniku zobaczył. – Tak, coś zobaczył, chociaż może zaintrygowała go owa arabska inskrypcja. Dziś po południu przeczytam trochę więcej. – Dałaś tę ampułkę Omarowi, żeby zamknął ją w sejfie? Anna potrząsnęła głową. – Po śniadaniu miałam tylko kilka minut czasu i nie zdążyłam. Poza tym kręciło się tam za dużo ludzi. – Kiedy była tam sama, w ciemności, zanim pojawił się Toby, nie miała ochoty wydobyć flakonika. Zadrżała. – Uznałam, że będzie bezpieczny tam gdzie jest. Jestem pewna, że nikt nie ruszy tych kwiatów. – Zamilkła na chwilę. Bliższa prawdy byłaby mówiąc, że to ona nie chce ich ruszać. Nie teraz. Opuściwszy autokar, przeszły sumiennie przez kamieniołom i wspięły się na ścieżkę, by popatrzeć w dół na wielki obelisk, który leżał tam, gdzie go pierwotnie położono, w samym sercu kamieniołomu faraona, od przeszło trzech tysięcy lat. Prawie skończony, leżał niczym potężny, powalony wojownik, wciąż na pół osadzony w żywym granicie i niemal już uwolniony w chwili, gdy znaleziono w nim jakąś skazę i porzucono go. Anna, dziwnie poruszona tym widokiem, sięgnęła po aparat fotograficzny. – Piękny, prawda? – Nagle obok niej znalazł się Toby. Miał w ręku swój mały szkicownik i przenosił obelisk na arkusz papieru śmiałymi, zdecydowanymi pociągnięciami ołówka. Spojrzał na nią. – Czuje się udrękę, prawda? To głębokie rozgoryczenie, jakie zapewne czuli, kiedy zrozumieli, że muszą go tutaj zostawić. Skinęła głową. – Tak bliski ukończenia. Tak doskonały. – Ponownie ustawiła ostrość w swoim aparacie. – Słońce stoi zbyt wysoko. Nie ma wystarczająco dużo cienia, który uwypukliłby jego niewykończenie. – Czy Luiza tutaj dotarła? – Toby nadal szkicował. – Trudno oddać na rysunku ogrom tych rzeczy. Nawet gdybym przeniósł to na wielkie płótno i zaprezentował ludziom, by pokazać ową wielkość, też może się nie udać. Czy wiesz, że ten obelisk uchodzi za jeden z największych, jakie kiedykolwiek wyrzeźbiono? Ma blisko czterdzieści dwa metry długości. Wyobraź sobie, jak by wyglądał, gdyby go ustawiono pionowo. Byłby drogowskazem do nieba. – Popatrzył w górę, unosząc na chwilę ołówek, a potem spojrzał na Annę. – Zrobiła to? – Zrobiła... co? – Anna włożyła aparat z powrotem do torby. – Czy tutaj dotarła? Luiza. Malowała obelisk? Anna pokręciła głową. – Była tutaj, ale nie napisała o tym zbyt wiele w swoim pamiętniku, poza tym, że dojechała tu na wielbłądzie. Sądzę, że myślała o czymś innym. Przybyła z przyjaciółmi... czy też raczej ze znajomymi... którymi chyba niezbyt się przejmowała. Jednym z nich był człowiek nazwiskiem Carstairs. Była bardzo ciekawa, jak Toby zareaguje na to nazwisko, jeśli oczywiście w ogóle słyszał o Carstairsie. Okazało się, że słyszał i... gwizdnął przeciągle. – Pamiętam, że moja babcia pewnego razu opowiadała mi coś o nim, gdy byłem małym chłopcem. Dziadek, usłyszawszy to, wpadł we wściekłość i powiedział, że nie wolno jej o nim mówić, a ja wtedy nie rozumiałem dlaczego. No, ale prapradziadek był pastorem, więc może to stanowi wyjaśnienie. Dlaczego, u licha, postanowiła poznać takiego drania? Anna wzruszyła ramionami. – Nie sądzę, by postanowiła. Zakotwiczyli obok jego statku, tutaj w Asuanie, a on przyszedł z wizytą – odparła, nie wspominając o flakoniku. Mrużąc w słońcu oczy spostrzegła nagle, że zmierza ku nim Andy. Charley i państwo Boothowie wraz z resztą grupy spoglądali na oślepiająco biały prostokąt obelisku, który leżał pod nimi u stóp ściany kamieniołomu. Zazgrzytały kamienie na ścieżce; Andy podszedł i rzucił okiem na szkic Toby’ego. – Niezły – powiedział takim tonem, jakby nie był zbyt zachwycony. Toby zignorował go i odwróciwszy arkusz, zaczął drugi rysunek. Tym razem tematem był stojący obok, niewzruszenie spoglądający ku miastu leciwy Egipcjanin z założonymi na piersiach rękami, kanciastym zarysem policzków i nosem równie wyrazistym jak wyciosany kamień dokoła. Anna przenosiła wzrok z Andy’ego na Toby’ego i z powrotem. Napięcie między nimi wydawało się wręcz namacalne. Zmarszczyła brwi. Cokolwiek było między tymi mężczyznami, nie chciała, by popsuło jej to dzień. Pośpiesznie dołączyła do drugiej grupy i znów wyjęła z torby aparat. Kolejna tego ranka rozmowa z Sereną okazała się niemożliwa. Nawet w autokarze Anna znalazła się obok Bena; gadatliwego, rozentuzjazmowanego i... zajmującego bardzo dużo miejsca na dwuosobowym siedzeniu. Po powrocie na statek, gdzie powitano ich tradycyjnym napojem orzeźwiającym i gorącymi ręcznikami do wytarcia się z kurzu, niemal natychmiast podano lunch. Czekała też na nich wiadomość, że po południu mogą popłynąć felukami na Wyspę Kitchenera, zwaną też Wyspą Kwiatów. Andy, Charley i państwo Boothowie znaleźli się w pierwszej feluce. Anna wraz z drugą grupą obserwowała, jak łódź odpływa z wydętym żaglem, po czym zeszli do drugiej łodzi, gdzie Anna znów znalazła się obok Toby’ego. Uśmiechnął się do niej, lecz najwyraźniej nie był skłonny do rozmowy. Zmrużywszy oczy, spoglądał w górę na wdzięczny łuk białego żagla na tle intensywnego błękitu nieba. Gdy przybili do wyspy, by zwiedzać ogrody botaniczne, Toby pomógł jej wysiąść na brzeg i rzucając garść tanich cukierków, ochronił ją przed tłoczącymi się dziećmi, które prosiły o bakszysz. Spojrzawszy dokoła, nie mogła się powstrzymać od okrzyku zachwytu. – Jak tu pięknie! Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam do ogrodów i zieleni. – Było tu równie rajsko jak na opisanej przez Luizę pobliskiej Elefantynie i równie jak tam przytłaczająco. Anna odruchowo sięgnęła po aparat. – Nie mogę tego wszystkiego sfotografować w zaledwie kilka godzin. Jak można było zaplanować jedynie tak krótki pobyt tutaj! Toby wzruszył ramionami. Wciąż był obok niej, chociaż inni poszli dalej. – To się odnosi do każdego miejsca, które zwiedzamy! – rzekł, rozglądając się wokół w zadumie. – Następnym razem przyjadę do Egiptu sam, żeby spędzić tu kilka miesięcy. Miał ze sobą nowy szkicownik, jak zauważyła, i zastanawiała się, ile ich już zużył. – Wcale cię nie kusi, by go użyć? – zapytała nagle, widząc w jego torbie aparat fotograficzny. Skrzywił się. – Używam go. Muszę. Kiedy nie ma czasu na szkicowanie. Ale dzisiaj mam czas. Szkice i notatki znaczą dla mnie więcej niż klisza fotograficzna. – Pozwolił jej spojrzeć na arkusz szkicownika, który już był pokryty małymi rysunkami zaopatrzonymi w notatki na temat barwy i światła. – Jeśli po powrocie do Anglii będę miał jakieś kłopoty, przyjdę do ciebie, żebyś mi pokazała fotografie – dodał, wycierając coś gumką i błyskawicznie szkicując dalej. Drzewo, paw, półdziki kotek... szkice, jeden po drugim sfruwały z jego ołówka. Przypuszczenie, że mogliby spotkać się po powrocie do Anglii, wywołało u Anny dziwnie mieszane uczucia. Analizowała je uważnie. Z jednej strony była oburzona, że on zakłada, choćby tylko żartem, iż mogliby zostać przyjaciółmi, z drugiej zaś strony chyba jej to trochę pochlebiło. – Dobrze fotografujesz? – spytał przez ramię. Zawahała się. – Nie wiem. Mój mąż zawsze nazywał to moim małym hobby. Uniósł brwi w wyrazie zdziwienia. – Fakt, że mąż traktował twoje fotografie protekcjonalnie, wcale nie znaczy, że nie są dobre. – Nie, nie. Są dobre. – Odruchowo skuliła ramiona. – Wystawiałam kilka moich prac. Zdobyłam nagrody. Toby przerwał szkicowanie, spoglądając na nią z nowym zainteresowaniem. – Więc jesteś dobra. A jednak opinia twojego eksmęża wciąż ma dla ciebie znaczenie? – Potrząsnął głową. – Musisz uwierzyć w siebie, Anno. Wydaje mi się, że zbyt długo byłaś pod pantoflem – uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Przestań ukrywać swój aparat fotograficzny. Wciąż go odkładasz, zauważyłaś? Wyjmij go na wierzch. Jesteś zawodowcem. Bądź z tego dumna. – Urwał i wzruszył ramionami. – Przepraszam. Koniec wykładu. To nie moja sprawa. – I już szkicował znowu. Tym razem uwieczniał starego człowieka zamiatającego ścieżkę, oddając kilkoma pewnymi pociągnięciami ołówka jego sztywne ruchy i pochylenie ciała, stawiającego opór niedołęstwu starości. Powoli poszli dalej, teraz już razem, w niemym porozumieniu. Ze ścieżki otwierał się widok na Nil, ujęty w ramki gałęziami uschniętego drzewa, rosnącego u krańca wąskiej piaszczystej plaży, jakże podobnej do tej, którą opisywała Luiza. Stado Flamingów stało na nagich białych gałęziach, śpiąc w słońcu. Anna rozejrzała się i uświadomiła sobie, że są sami. Pozostali poszli główną drogą i zniknęli w głębi ogrodów. Toby szkicował dalej, całkowicie pochłonięty uwiecznianiem drobnych szczegółów krajobrazu. Anna spojrzała na rzekę przez wizjer swojego aparatu. Na środku rzeki widać było dwie połączone ze sobą feluki z opuszczonymi żaglami, po wodzie zaś niósł się ku nim odgłos nubijskich bębnów i pieśni. – Mówiłeś wcześniej, że słyszałeś o lordzie Carstairsie – powiedziała, sięgając na dno torby po nową rolkę filmu. – Co było w nim złego? Uśmiechnął się krzywo. – Ponieważ w domu wymienianie jego nazwiska było zabronione, więc naturalnie przy pierwszej okazji dowiedziałem się o nim wszystkiego w bibliotece. W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku został wygnany z Anglii za to, co dziś nazwano by praktykami satanistycznymi. Myślę, że wciągano w nie małych chłopców. – Złamał czubek ołówka i zaklął. – Prowadził w Londynie jakieś sekretne stowarzyszenie, trochę podobne do Klubu Ognia Piekielnego. Nie wiem, gdzie dokonał żywota. Przypuszczam, że odpowiadałoby mu jakieś miejsce w Północnej Afryce albo na Bliskim Wschodzie. – Ciekawa jestem, czy Luiza zdawała sobie z tego sprawę. Potrząsnął głową. – Kiedy ona tu była? W późnych latach sześćdziesiątych, prawda? Ten skandal wybuchł chyba później. Szczerze mówiąc, niewiele o nim wiem, ale wyobrażam sobie, że Carstairs kochał Egipt wraz z jego mitami, legendami, klątwami i „Baśniami z tysiąca i jednej nocy”. – Wyjął temperówkę i zaczął ostrzyć ołówek. – Spotkała go tylko raz? Anna wzruszyła ramionami. – Co wieczór czytam jeden fragment jej pamiętnika. Tylko tyle, ile pisze o miejscu, w którym akurat jesteśmy. Pamiętając oczywiście – dodała z uśmiechem – by trzymać go z dala od słońca i innych niebezpieczeństw. Przez chwilę myślała, że Toby będzie dotknięty tym przypomnieniem, ale on, zamykając temperówkę i chowając ją do kieszeni, rzucił jej szybkie, złośliwe spojrzenie. – To wciąż ci doskwiera, tak? – Trochę. – Bo miałem rację. Wzruszyła ramionami. – Okazuje się, że tak. – A czy będzie mi wolno zobaczyć ten pamiętnik? Jeśli go nie dotknę? Stanę za tobą, a ty będziesz przewracać kartki. – Własnymi, czystymi, nie klejącymi się rękami! Tak, pod tym warunkiem z pewnością mogłabym ci pozwolić go obejrzeć. Ich oczy spotkały się na chwilę. Anna pierwsza odwróciła wzrok. Ołówek Toby’ego wrócił do swych błyskawicznych pociągnięć, przenosząc na papier rozciągający się przed nimi widok. Urzeczona ruchami jego rąk, zobaczyła, jak Toby szybko notuje: „purpurowy hibiskus... zieleń: morska, malachitowa, szmaragdowa, trawiasta... oślepiające światło woda, piasek... kontrast głębokiego cienia, ale suchy szelest...”. – Podoba ci się ten Andy, tak? – zapytał, rzucając jej szybkie spojrzenie spod rudawo-blond rzęs, i znowu rysując. – To chyba nie twoja sprawa. – Zdaje się, że rzucił Charley, a ona robi z tego całą aferę. Jej narzekania na ciebie w autobusie nie były uprzejme. – Fakt, że ją porzucił, nie ma nic wspólnego ze mną – Anna gniewnie zacisnęła usta – lecz z tym, że miał jej dosyć. – Więc on ci się nie podoba. – Tego nie powiedziałam. Ale jestem tu na wakacjach. Chcę się odprężyć. Przyjemnie spędzić czas. Zobaczyć Egipt. I nie chcę żadnych komplikacji. – Cofnąwszy się na ścieżkę, zostawiła go nagle, wchodząc w zarośla. Ku jej zdumieniu, poszedł za nią. – Przepraszam. To nie moja sprawa. – Zamknął szkicownik i wsunął go do torby. – Myślę, że nadszedł już czas, byśmy poszukali pozostałych. Nie odwróciła się ku niemu. Nastrój prysł. Dopiero późnym popołudniem znów miała okazję porozmawiać z Sereną. Zajęły ostatnie dwa leżaki na górnym pokładzie. Gdy wróciły z Wyspy Kitchenera, na statku znów panował spokój po kolejnych poszukiwaniach węża, które najwyraźniej pochłonęły znaczną część popołudnia. Serena i Anna nie powiedziały ani słowa. Cóż tu było do powiedzenia? Że wąż był magiczny? Że prawdopodobnie w ogóle nie istniał? Jeżeli ktoś miałby tu coś do powiedzenia, to tylko Ibrahim. Wzięły ze sobą książki i papeterie i wyszły na zewnątrz, żeby odpocząć po wyczerpującym powrocie z wyspy. Anna zauważyła, że rośliny w donicach zostały podlane. Deski wokół każdej z nich połyskiwały w zachodzącym słońcu; już za chwilę drewno będzie suche. – Wieczorem go zabiorę – powiedziała, krzywiąc się, Anna. – Nie podoba mi się myśl, że mógłby zamoknąć. – Oczywiście, mogłabyś wstać teraz, podejść tam i wydłubać go. Prawdopodobnie nikt by nie zauważył. – Prawdopodobnie – odpowiedziała Anna z uśmiechem. Zresztą, gdyby to zrobiły, co komu do tego? Przecież to jej prywatna sprawa. A jednak nie ruszyła się. Rzuciwszy dokoła okiem, zobaczyła Andy’ego śpiącego z twarzą pod słomkowym kapeluszem. Obok niego na małym stoliku między leżakami stała szklanka piwa. Nigdzie nie było widać Charley. Nie było też ani śladu Toby’ego. Statek był zakotwiczony tuż obok innej, znacznie większej jednostki i Anna miała nieprzyjemne uczucie, że przez cały czas ktoś stamtąd je obserwuje. Przynajmniej dwie osoby stojące na górnym pokładzie wielkiego statku patrzyły na nie z góry. Prawdopodobnie kilkanaście innych mogło je podglądać przez żaluzje kabin. Ale było też coś więcej. Uniosła się na leżaku i jeszcze raz spojrzała na szkarłat, zieleń i oranż kwiatów. Obok stała jakaś smukła postać. Przez chwilę Anna nie mogła się ruszyć. Patrzyła, notując każdy szczegół długiej, białej szaty oraz ciemne, orle rysy i błyszczące oczy. To musiał być ktoś z załogi. Jeden z kelnerów. Powoli, prawie nie mając odwagi oddychać, odsunęła na czoło ciemne okulary, żeby lepiej widzieć. Smukła postać natychmiast zniknęła. – Sereno. – Własny głos wydał się Annie dziwny. Nie było żadnej odpowiedzi. Serena miała zamknięte oczy. – Sereno! – Co się stało? – Serena usiadła. Wyczuła niepokój w głosie Anny. – Spójrz na kwiaty! Serena obróciła się w stronę donic, a następnie z powrotem do Anny. – O co chodzi? – Widzisz coś? To on! Serena znów spojrzała ku dziobowi statku, a potem powoli pokręciła głową. – Co zobaczyłaś? – Wysokiego mężczyznę. W długiej, białej szacie. On go strzeże! – Drżącymi dłońmi Anna zdjęła okulary słoneczne. – Widziałam go wyraźnie. W biały dzień! Z tymi wszystkimi ludźmi dookoła! – Jej głos uniósł się do wysokiego krzyku. – Widziałam go! Nagle uświadomiła sobie, że cała się trzęsie. – Już dobrze, Anno. – Serena wstała i przysiadła na brzegu leżaka Anny, obejmując ją ramieniem. – Jesteś bezpieczna. Teraz nie ma tam nikogo. – Czy coś się stało? – Nagle obok znalazł się Andy. Widocznie je obserwował i usłyszał krzyk Anny. – Czy ona źle się czuje? Mogę coś zrobić? – Głos mu drżał z niepokoju. Serena podniosła głowę. – Dzięki. Anna czuje się dobrze. To słońce i zbyt długie zwiedzanie. – Rozejrzawszy się wokół, stwierdziła, że obserwuje ich kilkanaście par oczu. Większość osób natychmiast odwróciła wzrok, ale Ben podniósł się z leżaka i zmierzał w ich stronę. Anna przetarła twarz dłońmi. – Wszystko w porządku. Proszę, nie róbcie zamieszania. Andy przykucnął obok leżaka. Pachniał lekko piwem. – Nie wyglądasz dobrze. Jesteś blada jak prześcieradło. Chcesz, żebym odprowadził cię do kabiny? – Nie, dziękuję. – Poczuła, że Andy łagodnie dotyka jej dłoni, ale nie usunęła ręki. – Czuję się dobrze, Andy. Naprawdę. – Tu można dostać udaru słonecznego, nawet o tym nie wiedząc. Może pójdziesz na rufę i usiądziesz pod markizą? Tam jest chłodniej, a ja przyniosę ci coś zimnego do picia. Annie nie chciało się sprzeczać, a zresztą propozycja Andy’ego była kusząca. Ukradkiem spoglądając ku dziobowi, wstała i pozwoliła Andy’emu i Benowi odprowadzić się w cień. Serena zebrała wszystkie rzeczy i poszła za nimi. Ktoś, kto by dostrzegł słaby cień pochylający się przez chwilę nad wystawionymi na pokład donicami, pomyślałby zapewne, że rzuca go jeden z mężczyzn prowadzących Annę ku schodom. Gdy tylko została wygodnie ulokowana przy jednym z ocienionych stolików, Andy zniknął, aby przynieść jej drinka. – To mógł być wytwór wyobraźni – powiedziała ze wzruszeniem ramion Serena, siadając naprzeciw Anny. Anna roześmiała się słabo. – Może rzeczywiście zbyt długo byłam na słońcu – odrzekła, podnosząc wzrok i krzywiąc się lekko. – Ja tylko chcę być turystką, Sereno. – Wiem. – Mogłabym zostawić ten flakonik tam, w ziemi. Albo wrzucić go do Nilu. – Mogłabyś. – Ale jest częścią mego dziedzictwa. Ciotka by mi nigdy nie wybaczyła, gdybym wróciła do domu bez niego. – Jestem pewna, że wybaczyłaby, gdyby wiedziała, co się stało. – Jak miałabym jej to powiedzieć? „Przy okazji, ciociu, ten śliczny mały flakonik, który mi dałaś, gdy byłam małym dzieckiem, okazał się naznaczony klątwą”. – Zamknęła oczy i przygnębiona potrząsnęła głową. – Nie wiem, co robić. – Powiedziałam ci, daj flakonik Omarowi, niech zamknie go w sejfie. W najbliższych dniach czeka nas kilka ciekawych wypraw. Nie będziemy spędzać zbyt dużo czasu na statku. Nie zaczniemy też rejsu powrotnego, póki nie wrócimy z dwudniowego pobytu w Abu Simbel. Odpręż się. Bądź turystką – Serena uśmiechnęła się – i ciesz się, że jesteś w centrum zainteresowania! – Spojrzała ponad głową Anny na Andy’ego zbliżającego się z tacą drinków. Anna podążyła za jej wzrokiem i ponuro skinęła głową. – Nie jestem pewna nawet tego, czy obejdzie się bez komplikacji. Nie wierzę, by twoja współlokatorka odłożyła już pojedynkowe pistolety. Serena parsknęła. – Prawdopodobnie ich nie odłożyła, ale przynajmniej jest w niej coś bardzo ziemskiego. Nie musisz się obawiać, że Charley nagle się zdematerializuje lub pojawi w twojej łazience jako duch. Gdy Andy stawiał tacę, śmiały się. – Czujesz się lepiej? – zapytał z uśmiechem. Anna skinęła głową. – Miałeś rację. Za dużo słońca. Wszystkim, czego potrzebowałam, była odrobina cienia. Było to po kolacji. Siedziały właśnie z Sereną w sali klubowej, kiedy podszedł Toby. Andy tkwił przy barze. Anna podejrzewała, że wypił już kilka drinków. Toby usadowił się na sofie obok nich. – Chyba jestem ci winien przeprosiny, Anno. Przykro mi, jeśli cię uraziłem tego popołudnia. – Nie uraziłeś mnie – wzruszyła ramionami. – Naprawdę nie ma o czym mówić. – Nie. Miałaś rację. To nie była moja sprawa. Serena wstała. – Już idziesz? – zapytała Anna z niezadowoloną miną. Serena skinęła głową. – Wybaczcie mi. Jestem zmęczona. Chyba nigdy wcześniej nie byłam na urlopie tak wyczerpana, ani nie sypiałam tak dobrze. Taktyka organizatorów naszej wycieczki polega chyba na tym, by nas zmęczyć, a potem nakarmić tak, żebyśmy nie mogli się ruszać. W połączeniu z upałem odnosi to zamierzony skutek – zachichotała. – Życzę więc dobrej nocy wam obojgu. Nie zapominajcie, że jutro mamy przed sobą kolejny długi dzień. Patrzyli, jak powoli idzie do drzwi. – Miła osoba – powiedział Toby i przywołał jednego z nubijskich kelnerów. – Mogę ci zaproponować drinka, Anno? To kolejna propozycja pokojowa – dorzucił z uśmiechem. Usiadła z powrotem na sofie i skinęła głową. – Dzięki. Chętnie napiję się piwa. – Spojrzała na niego z ukosa. Jak to możliwe, by ktoś w jednej chwili był tak irytujący, w następnej zaś równie pociągający? Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując innych. To ona odezwała się pierwsza. – Co robisz ze wszystkimi swoimi szkicami? – zapytała ciekawie, gdy Ali postawił szklanki na stoliku. – Pracujesz nad nimi w kabinie, czy też będą czekać, aż wrócisz do domu? – Większość zaczeka. – Podpisał rachunek i odłożył go na tacę. – Pracuję tu nad kilkoma. Chcę je opracować szybko, by zachować w pamięci kolor, klimat, światło... – gestykulował rękami, rysując w powietrzu. – Niektórzy uważają, że nie zapomną, gdyż widoki są tak żywe, tak intensywne, ale w pół godziny po powrocie do kraju z jego miękkimi zieleniami, mgłami i zachmurzonym niebem ta intensywność zacznie się rozmywać. – Wziął szklankę i w zadumie zaczął obracać ją w dłoniach. – Malarze są zachłanni. Chcą uchwycić wyobrażenia i zachować je uwięzione na papierze lub płótnie. Napawają się nimi. Przytwierdzają je niczym pochwycone motyle, pragnąc chwycić w pułapkę żywą esencję wszystkiego, co widzą. Anna uśmiechnęła się. Pomyślała, że Toby nieczęsto ujawnia swe przemyślenia nawet przed samym sobą i poczuła satysfakcję, że zaufał jej na tyle, by ujawnić swój entuzjazm. – Zazdroszczę ci twórczej inwencji. – Dlaczego? – Znów ten zgryźliwy ton, to nagle bezpośrednie spojrzenie, które wydawało jej się tak krępujące. – Anno, pamiętaj, jesteś fotografem. To to samo, tylko twoje medium jest inne. To wszystko. – Nie. To wcale nie jest to samo. Ty masz prawdziwą pasję. Powołanie. I robisz to profesjonalnie. Feliks miał rację. Ja się tylko bawię w fotografowanie. – Sztuka jako hobby może być równie frapująca jak wtedy, gdy uprawiasz ją jako zawód. Poza tym, skąd wiesz, że pewnego dnia nie zapragniesz uprawiać fotografii zawodowo? Jesteś dobra, dowiodłaś tego. Masz też tę głęboką wrażliwość, intuicję, dzięki której możesz odnieść sukces. Z tymi cechami mogłabyś osiągnąć doskonałość. Spojrzał jej w oczy tak intensywnie, że poczuła rumieniec na policzkach. Nagle pochylił twarz nad szklanką, a Anna odniosła wrażenie, że jest on równie zakłopotany swoimi wyznaniami jak ona. Gdy znów podniósł wzrok, był już opanowany. – Luiza to czuła, oczywiście; tę niezwykłą intensywność tutejszego krajobrazu. Można to powiedzieć na podstawie jej prac. Z pewnością ujawnia się to również w jej pamiętniku. – Zmieniał temat i oboje o tym wiedzieli. Po chwili, przechylając głowę na bok, zapytał: – Czy to właściwy moment, bym na niego spojrzał? Anna się roześmiała. – Nie zrezygnujesz z obejrzenia tego pamiętnika, dopóki ci go nie pokażę? – Za nic w świecie – potrząsnął głową Toby. – No, dobrze – powiedziała, wstając. Właściwie wcale nie chciała, żeby z nią szedł. Myślała, że wróci do kabiny, weźmie pamiętnik i przyniesie go do stolika w sali klubowej. Wyobrażała sobie, że będą siedzieć razem w przyjaznym milczeniu nad kolejnym drinkiem albo filiżanką kawy, a on powoli, strona po stronie, przejrzy dziennik Luizy. Lecz Toby wstał wraz z nią, osuszając swoją szklankę, a kiedy próbowała powstrzymać go gestem, tylko się uśmiechnął. Przepychając się obok grupek innych pijących, poczuła na sobie wzrok Andy’ego. Nie spojrzała na niego. Wchodząc do kabiny, zostawiła otwarte drzwi. – Weźmy pamiętnik i wróćmy do sali – zaproponowała, starając się, by brzmiało to stanowczo. Nie czuła się w towarzystwie Toby’ego zagrożona, tylko trochę przytłoczona, jak gdyby musiała wstrzymywać oddech, albo jakby nie było dla nich obojga dość powietrza w tej niewielkiej przestrzeni. Pamiętnik Luizy leżał na nocnym stoliku. Zauważył go natychmiast i siadając na łóżku, wziął do ręki. Od razu go otworzył, trzymając delikatnie w otwartych dłoniach, z szacunkiem, który nagle wydał się Annie bardzo wzruszający. – Toby? Nie odpowiedział. Miała wątpliwości, czy ją słyszał. Stała oparta o szafkę i urzeczona obserwowała, jak Toby powoli odwraca strony, wręcz pochłaniając tekst. Żadne z nich nie usłyszało kroków na korytarzu. Dopiero gdy pchnięte drzwi uderzyły o ścianę, Anna zobaczyła na progu Andy’ego. – Chcę z tobą porozmawiać, Anno! – jego głos brzmiał niewytłumaczalnie gniewnie. – Teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Zmarszczyła brwi, gdyż ta powstrzymywana gwałtowność w głosie Andy’ego dotarła w końcu do Toby’ego, który podniósł wzrok, z nieprzytomnym wyrazem oczu opierając pamiętnik na kolanie. – Pewnie zechcesz nam wybaczyć, Toby. – Andy wszedł do kabiny. – Chyba to odłożę – dodał i zanim Toby zdołał zareagować, zabrał pamiętnik z jego kolan, po czym otworzył szufladę nocnego stolika, włożył do niej pamiętnik i mocno zamknął. – Andy, co ty robisz? – zawołała gniewnie Anna. – Jak śmiesz się wtrącać w taki sposób! Toby wstał. Twarz mu pociemniała. – O co tu, do diabła, chodzi? – To sprawa prywatna. – Andy wyciągnął rękę, jakby chciał go chwycić za ramię. – Nie dotykaj mnie, Watson – wzdrygnął się Toby. – Co się z tobą, u licha, dzieje? – Nic. – Andy cofnął się trochę. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam Annie coś ważnego do powiedzenia. Sam na sam. Jeśli zechcesz nam wybaczyć. – Anno? – pytał Toby. – Jesteś z tego zadowolona? Anna była wściekła. Rzuciła Andy’emu piorunujące spojrzenie. – Nie, nie jestem. Wynoś się, Andy! Nie rozumiem, co to wszystko znaczy. I nic mnie to nie obchodzi! – Powiem ci, co to znaczy, gdy tylko będziemy sami – odparł Andy, przekraczając próg, wyraźnie gotowy wyprowadzić Toby’ego na zewnątrz. Anna zobaczyła, że Toby się waha. Czuła jego złość i urazę. – Może lepiej idź, Toby. Obejrzymy pamiętnik innym razem – powiedziała. – Obiecuję. Toby zawahał się, patrząc na Andy’ego zwężonymi oczami. Przez chwilę Anna myślała, że będą się bić. Potem Toby gwałtownie przeszedł obok nich i nie oglądając się za siebie, opuścił kabinę. Anna zamknęła drzwi. Czuła piwo w oddechu Andy’ego. – To ważne, Anno. – Czy dzieje się coś złego? Cokolwiek to jest, lepiej, żeby się okazało dobre po takim przedstawieniu. Andy westchnął. – Nie ufaj mu, nie powinnaś zostawać z nim sama. – Z Tobym? A więc chodzi o Toby’ego? – Była rozbawiona. Andy usiadł na łóżku, niemal dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zaledwie przed kilkoma minutami siedział Toby, i na chwilę jego wzrok spoczął na zamkniętej szufladzie – To bardzo cenna rzecz, Anno, a ty jesteś zbyt ufna – rzekł, opierając się na poduszkach. – Co ty właściwie wiesz o Tobym Haywardzie? – Przez chwilę w milczeniu badał jej twarz. – Nie spodziewałem się – jęknął i ruszył ku drzwiom. – Teraz nie powiem nic więcej. Nic bez sprawdzenia. Ale nie zostawaj z nim sama. Nigdy. I nie spuszczaj z oczu tego pamiętnika. 6 Otworzyły się dla mnie bramy niebios; otworzyły się dla mnie bramy ziemi. Gdyby zmarli, którzy tu leżą znali słowa przejścia, wyszliby stąd za dnia i mogliby wędrować po ziemi między żyjącymi. KSIĘGA UMARŁYCH Byli podnieceni i wciąż pełni lęku, ale zachłanność dodawała im sił. Przynieśli więcej łopat i łomów, by wyważyć wrota i zgłębić tajemnicę grobowca. W narożniku drzwi jest otwór i powietrze świata umarłych, rozgrzane tysiącami słońc, wysnuwa się z ciemności niczym tchnienie podziemnego świata. Siedzą ich uważne oczy; oczy strażników nocnych, którzy ściągnęli bliżej pod samotnym księżycem. Zdrada przynosi śmierć. Oto słowo faraona. Jeśli kapłani poruszą się w swej wewnętrznej twierdzy, która ich więzi, jeśli promień słońca, choćby tak cienki jak włos, przeniknie przez mały wyszczerbiony otwór i muśnie ka każdego z mężczyzn (ów duchowy pierwiastek człowieka, który utrzymuje ciało) nie będzie nikogo, kto to zobaczy. Wieje gorący wiatr. Mija dzień, tydzień, miesiąc; piasek ponownie zasypał drzwi i otwór zniknął. Wszystko znów pogrążone jest w ciemności. * * * Po wyjściu Andy’ego Anna przez kilka sekund stała bez ruchu, po czym podeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Czyżby był pijany? Nie była pewna. Zachowywał się jednak melodramatycznie i zaczynał ją coraz bardziej denerwować. Lecz z drugiej strony, czy miał rację w tym, co mówił o Tobym? Podeszła do nocnego stolika, wyjęła z szuflady pamiętnik i stała w głębokiej zadumie, przyciskając go do piersi. Toby był atrakcyjnym mężczyzną, co bardzo ją pociągało. Jej początkowa uraza ustąpiła zaciekawieniu, a potem nawet uczuciu prawdziwej przyjaźni. Ale nic ponadto. Jednak ponieważ był powściągliwy i często oschły, właściwie nie wiedziała nic ani o nim, ani o jego przeszłości, poza tym, że jest utalentowanym malarzem. Zmarszczyła brwi. Miał w sobie coś gniewnie obronnego; uderzyło ją to już przy pierwszym spotkaniu. Była w nim też jakaś mroczna strona, która dochodziła do głosu niekiedy po zupełnie niewinnej uwadze. Nie oznaczało to jednak, że powinna się go obawiać bardziej niż na przykład Andy’ego. Ten pomysł był niedorzeczny. Usiadła i otworzyła pamiętnik. Dla Toby’ego stanowił on, o ile zdołała zrozumieć, klucz do twórczej osobowości Luizy. Interesowała go jego treść, ryciny i rewelacje na temat związków Luizy z Egiptem. Dla Andy’ego zaś był jedynie cennym dziełem sztuki. Nazwisko Luizy Shelley miało dla niego tylko wartość finansową. Wciąż wzburzona i wytrącona z równowagi, Anna spoglądała na pokrytą pochyłym pismem stronicę. Dla niej była to droga do innego świata; świata, który właśnie w tym momencie wydał jej się, jeśli nawet trochę straszny, to nieskończenie bardziej kuszący niż użeranie się z tymi dwoma i ich coraz bardziej nieprzewidywalnym zachowaniem. Przestała więc o nich myśleć i zaczęła przygotowywać się do snu. * * * Było bardzo wcześnie. Przejrzyste pasmo mgły nieruchomo wisiało nad Nilem w świetle wschodzącego dnia, gdy Luiza, otulona w wełniany szal, wyszła na pokład i stanęła na rufie. Widziała kilku członków załogi, szorujących dolny pokład na dziobie, ale byli zajęci pracą i chyba jej nie zauważyli. – Sitt Luiza? – Hassan pojawił się kilka chwil później. Był boso i nie słyszała, kiedy nadszedł. Odwróciła się ku niemu z uśmiechem. Serce w niej podskoczyło na dźwięk jego głosu. Za nim nisko nad wodą leciały dwa flamingi, kierując się w dół rzeki, a na jakiejś łodzi w pobliżu załoga czyniła przygotowania do podniesienia żagla. Poranny mrok stapiał barwne ubrania tych ludzi w kolorową ruchliwą plamę. O wschodzie słońca powiał wiatr z północy. – Dobrze się pani czuje? Nie jest pani przerażona po ostatniej nocy? – Głos Hassana brzmiał poważnie. Potrząsnęła głową. – Mam nadzieję, że załoga nie jest urażona, że przeprowadzono rewizję. To nie był mój pomysł. Jestem przekonana, że nikt na tym statku nie zabrałby mojego flakonika, a zwłaszcza ty! Hassan odpowiedział wymuszonym uśmiechem. – Lecz sir John nie musiał być o tym przekonany. Ludzie trochę szemrali, ale im to wyjaśniłem, proszę się nie martwić. – Zatrzymał przez chwilę jej wzrok. – Powiadają, że nie było tam żadnego rzecznego pirata. Nie mogło być. – Nie – odwróciła się od niego. – Jak wiesz, flakonik się znalazł. Był w mojej kabinie, i jak przypuszczam, znajdował się tam przez cały czas. – A ten mężczyzna? – Głos Hassana był tak cichy, że ledwie go słyszała. – Był duchem. Moja dłoń przeszła przez niego na wylot. Hassan odwrócił twarz, ale spostrzegła, że wyraźnie zbladł. – Allah yehannin aleik. Niech Bóg się nad panią zlituje! – rzekł, z trudem przełykając ślinę. – Czy to był dżin? – Kapłan ze starożytnego Egiptu. A to oznacza, że opowieść na dokumencie jest prawdziwa. Dałeś mi jakąś relikwię, chronioną przez sługę jednego z pradawnych bogów tego kraju. – Obejrzała się na rzekę. Mgła się rozproszyła i woda przybrała barwę błękitu. – Powiedz mi, co robić, Hassanie. Czy mam go zachować, czy też oddać lordowi Carstairsowi, który tego pragnie, a może cisnąć do rzeki i pozwolić, by Sobek, bóg w postaci krokodyla, zabrał go z powrotem do krainy ciemności? – To byłoby zgodne z wolą Boga, sitt Luiza! Inszallah! – Ale jakaż jest wola Boga, Hassanie? – spytała z drżeniem, otulając się szalem. Jedyną odpowiedzią było wzruszenie ramionami. Hassan zręcznie zmienił temat. – Czy życzy pani sobie udać się dzisiaj na wyspę File, by obejrzeć świątynię Izydy przy pierwszej katarakcie? – Nie dzisiaj. Państwo Forresterowie pomyślą, że ich unikam. Pojedźmy tam jutro. Jeśli wyjedziemy wystarczająco wcześnie, nikt nie zdąży nam zaproponować nic innego i będziemy mogli spędzić tam cały dzień. Skłonił się. – Zajmę się tym, sitt Luiza. Przerwał mu ostry głos zza pleców Luizy, która aż podskoczyła. W drzwiach salonu stała Augusta. – Luizo, co ty tu robisz?! Chodź zaraz! Podano śniadanie. Luiza odwróciła się do Hassana. – Do jutra – szepnęła. Skłonił się znowu. – Naharak said, sitt Luiza. Niech ten dzień będzie radosny. Augusta poprowadziła Luizę do stołu. – Hassan powinien się wstydzić, że dopuścił do tego, by ktoś wszedł do twojej kabiny! – Sprawiała wrażenie raczej poirytowanej wydarzeniami poprzedniej nocy niż współczującej. – Mam nadzieję, że dopilnuje, aby nic takiego się nie powtórzyło! – Hassan jest moim przewodnikiem – wtrąciła łagodnie Luiza – nie zaś stróżem, ale jestem pewna, że zarówno on, jak i cały personel gotów byłby poświęcić życie dla naszego bezpieczeństwa. – Zawiesiła głos, aby aluzja dotarła do lady Forrester, po czym dodała: – Jutro znowu z nim wyruszam. Chcę odbyć wyprawę do świątyni na wyspie File. Chciałabym namalować serię obrazów tamtejszych ruin. Podobno są zupełnie niezwykle i wyjątkowo piękne. Augusta wzruszyła ramionami. – Wiem, że te budowle są powszechnie podziwiane, lecz doprawdy, one są tak ogromne i tak wulgarne! – skrzywiła się. – Okropni są ci pogańscy bogowie! – rzuciła, a widząc wyraz twarzy Luizy, dodała: – Przepraszam, moja droga; wiem, że się z tym nie zgadzasz. Będziesz mi musiała wybaczyć moją wrażliwość. – Sięgnęła po kromkę chleba i ukroiła sobie kawałek miękkiego białego sera. – W każdym razie cieszę się, że dzisiaj nie zamierzasz nigdzie jechać. Sir John posłał wiadomość do konsula, żeby przybył na statek i wysłuchał naszej skargi w związku ze złodziejami z ostatniej nocy. – Ależ Augusto! – Luiza była przerażona. – Nie mamy żadnych wskazówek, kim mogli być, żadnych dowodów... – Mamy twoje świadectwo, moja droga. To wystarczy! – Lady Augusta władczo uniosła brwi, gdyż w drzwiach pojawił się Hassan. – O co chodzi? – zapytała, wkładając do ust kawałek chleba. – Przybył lord Carstairs, lady Forrester. Pragnie rozmawiać z panią i z sitt Luizą. W drzwiach za plecami Hassana widać było wysoką postać gościa. Augusta pospiesznie przełknęła kęs i zaczerwieniona podniosła do warg serwetkę. – O Boże, przecież nie jesteśmy odpowiednio ubrane, by przyjmować gości, a sir John jest jeszcze w łóżku! – zawołała, patrząc na szal Luizy, a potem na własną zwyczajną spódnicę i jasną bluzkę. Było już jednak za późno, gdyż lord Carstairs już im się kłaniał, jednocześnie odprawiając gestem Hassana. – Mam nadzieję, że podobała się pani nasza wczorajsza wyprawa do obelisku – rzekł wreszcie do Luizy, gdy Augusta skończyła wreszcie długi opis ciężkich przejść, na jakie została narażona Luiza poprzedniej nocy. W trakcie opowieści o tym, że flakonik został skradziony, a potem w cudowny sposób się odnalazł, Luiza spostrzegła, że Carstairs najpierw gwałtownie zmarszczył brwi, a potem się rozluźnił, wyraźnie uspokojony. Nie zrobił już żadnej uwagi na ten temat, a kiedy służący podał mu filiżankę kawy, zwrócił się do Luizy z pytaniem. – Planuje pani dalsze zwiedzanie, pani Shelley? Luiza już miała zaprzeczyć, gdy wtrąciła się Augusta. – W rzeczy samej, lordzie Carstairs. Luiza zamierza się udać na wyspę File. Może i pan się tam wybiera? Luiza zacisnęła zęby, by powstrzymać słowa, które cisnęły się jej na usta. Nie chciała być niegrzeczna wobec gospodyni, która bez wątpienia miała dobre intencje. Wstała więc tylko zdecydowanie. – Chętnie się wybiorę, jeśli będzie czas – z wysiłkiem zdobyła się na coś, co, jak miała nadzieję, było wdzięcznym uśmiechem. – Może w czasie rejsu powrotnego, po przepłynięciu Abu Simbel? Dowiedziałam się od reisa, że będzie potrzebował dwóch lub trzech dni na pokonanie katarakty. Może wtedy skorzystam z okazji, by opuścić statek i przebyć ten odcinek drogą lądową. Mam więc mnóstwo czasu, by się zdecydować – powiedziała, po czym skinęła głową obojgu. – Proszę nie wstawać, lordzie Carstairs. Zechcą mi państwo wybaczyć, ale muszę napisać kilka listów dzisiejszego ranka, jeśli mają zdążyć na parowiec, zanim odpłyniemy. Opuściwszy salon z większym chyba pośpiechem niżby nakazywało dobre wychowanie, poszła do swojej kabiny i szeroko otworzyła drzwi. * * * Słysząc pukanie do drzwi, Anna zadygotała. Spojrzała na zegarek. Było już po północy. Odłożyła pamiętnik Luizy i wyskoczyła z łóżka. – Kto tam? – To ja, Andy. Przepraszam, że tak późno. Muszę z tobą porozmawiać. Zmarszczyła brwi, a potem z ociąganiem przekręciła klucz i otworzyła drzwi. Andy obrzucił wzrokiem jej cienką bawełnianą nocną koszulę oraz długie, opalone nogi i uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że nie spałaś – rzekł, rzucając okiem na łóżko; nocna lampka i rozłożony pamiętnik udzieliły mu odpowiedzi. – Nie, nie spałam. – Anna wciąż trzymała drzwi, nie robiąc żadnego ruchu, by go zaprosić. – Myślę, że powiedziałeś już dosyć jak na jeden wieczór, Andy. Cóż to za ważna sprawa, która nie może poczekać do rana? – Chodzi o pamiętnik. Właśnie to mnie niepokoi. Chciałem ci zaproponować opiekę nad nim. Przykro mi, Anno, ale ja naprawdę nie ufam Toby’emu Haywardowi. Mam wrażenie, że mógłby spróbować albo cię przekonać, żebyś mu ten pamiętnik dała, albo po prostu go zabrać. – To niedorzeczny pomysł! Jak śmiesz sugerować coś takiego! – Anna wzięła głęboki oddech. – Andy, ten pamiętnik należy do mnie i to, co z nim zrobię to naprawdę nie twoja sprawa. – Rozmawiali szeptem, pomni, że inni pasażerowie statku już śpią. Korytarz na zewnątrz jej kabiny oświetlony był tylko niewielką lampką na końcu obok klatki schodowej. – A teraz idź już, proszę. Zostaw mnie w spokoju. Spojrzał na nią z wyrazem wyrachowania w oczach, który jednak natychmiast ustąpił. – Przepraszam, nie chciałem cię denerwować. – Cofnął się i jak gdyby przepraszająco delikatnie dotknął jej nagiego ramienia. – Anno, jestem tylko zmartwiony, bo mi na tobie zależy. – Zanim zrozumiała, do czego zmierza, przyciągnął ją do siebie i musnął lekkim pocałunkiem jej wargi i natychmiast ją puścił. Z przelotnym, chłopięcym uśmiechem kogoś, kto jest pewien, że będzie mu wybaczone, jeśli wyda się wystarczająco skruszony, posłał Annie drugiego całusa i odszedł. Anna zamknęła drzwi i oparła się o nie, zamykając oczy. Serce biło jej niespokojnie. Nieświadomie dotknęła palcami warg. Targały nią sprzeczne uczucia, ale dominował gniew. Bez względu na przyczynę tego konfliktu, fakt, iż Andy walczył przeciwko Toby’emu mocno ją niepokoił. Było też zaskoczenie, satysfakcja i, musiała to przyznać, także przyjemność. Andy również był atrakcyjnym mężczyzną i jego pocałunek mógł być miły, gdyby nie piwo. Jednocześnie Anna miała pewne podejrzenia, że o tym wie i że ją wykorzystał. Wreszcie odeszła od drzwi, znów sięgnęła po pamiętnik i przyjrzała mu się uważnie. Jak cenny był dziennik Luizy? * * * W miękkim mroku przedświtu Hassan podprowadził felukę do burty statku. Luiza widziała błysk jego białych zębów w ciemnej twarzy, gdy uśmiechnął się do niej i konspiracyjnie położył palec na ustach. W milczeniu podała mu przybory malarskie oraz zawiniątko z ubraniem i pantoflami. Podobnie jak on była boso i stąpała bezgłośne po deskach pokładu. Kiedy wspięła się na burtę, poczuła, że silne brązowe dłonie chwytają jej talię i przeszył ją dreszcz podniecenia. Hassan pomógł jej zejść po trapie i wejść do łodzi, potem usadowił ją na ławeczce i uwolnił z uścisku. Spokojnie odcumował i wypłynął feluką z cienia statku, kierując się ku głównemu kanałowi. Rzeka była całkiem cicha. Luiza spędziła bezsenną noc. Długo po zmroku zgiełk Asuanu niósł się po wodzie, więc słyszała muzykę, bębny, śmiech i krzyki, wszystkie dźwięki odwiecznego arabskiego miasta, czuła zapach zwierząt i woń potraw gotowanych na sąsiednich statkach. Potem, gdy noc zgęstniała przed świtem, pustynne powietrze się odświeżyło i w końcu zrobiło się ciszej. Luiza złapała się na tym, iż wpatruje się lękliwie w pobliskie statki: „Skarabeusza”, na którym mieszkał lord Carstairs, i zakotwiczony za nim „Lotos” państwa Fieldingów. Pogrążone były w kompletnej ciemności, żaden odgłos nie dochodził nawet z pomieszczeń załogi. Nie mówili do siebie ani słowa. Wietrzyk ustał i dryfowali do miejsca postoju, gdy pochwycił ich prąd i pchnął z powrotem. Hassan spokojnie sięgnął po wielkie wiosła. Szerokim łukiem obrócił dziób łodzi ponownie na południe i płynęli dalej, do chwili gdy poranne nawoływanie muezina z odległego minaretu zaczęło łagodnym echem nieść się po wodzie. Po dłuższym czasie dragoman skierował się ku brzegowi. Gdy feluką w końcu dotknęła dziobem plaży, Hassan uśmiechnął się triumfalnie. Jakiś chłopiec czekał na nich z końmi: trzema osiodłanymi i jednym objuczonym koszami. – Pojedziemy pięć mil w górę, koło katarakty. – Teraz, z dala od odgłosów i widoku „Ibisa” Hassan mówił normalnym głosem. – Potem znajdziemy kogoś, kto przeprowadzi nas do wyspy. Luiza włożyła buty. Słoneczne światło było już znacznie silniejsze. Chłopiec, bosy i obszarpany, umieściwszy wszystkie ich bagaże w koszach, dosiadł własnego konia i ruszył przed siebie, trzymając w dłoniach cugle jucznego zwierzęcia. – Jest pani zaniepokojona, sitt Luiza? – Hassan pomógł jej usiąść w siodle i przez chwilę stał z utkwionym w niej wzrokiem. Potrząsnęła głową. – Bałam się, że lord Carstairs mógłby nas zobaczyć i przywołać mnie, bym wróciła i popłynęła z nim. Nie miałam na to ochoty. – A zatem tak się nie stanie. Inszallah! – uśmiechnął się i odwrócił ku własnemu wierzchowcowi. – A flakonik, sitt Luiza? Czy jest dobrze ukryty? A więc i on podejrzewał, że korzystając z nieobecności Luizy, ktoś mógłby próbować ukraść flakonik. Skinęła głową. – Dobrze go schowałam, Hassanie. Jest w moim pudle z farbami – odparła, wskazując gestem jucznego konia, który dźwigał między innymi koszyk z przyborami malarskimi, gdzie Luiza ukryła flakonik starannie zapakowany do pudełka. – Lord Carstairs go nie znajdzie. Nie znajdą go też rzeczni piraci. Hassan wskoczył na swoje siodło. – A ów duch, ten dżin, sitt Luiza? Co z nim? Zobaczyła, że czyni znak odpędzający zły urok. Wzruszyła ramionami. – Musimy się modlić, żeby dżin nas nie dręczył, Hassanie, a te nasze modlitwy, twoja i moja, zapewnią nam bezpieczeństwo. Kilkakrotnie w czasie jazdy chciała się zatrzymać, by naszkicować osady nad kataraktami, rzekę pędzącą nad skałami, reliefy i rysunki na skalnych ścianach, które przez tysiące lat pozostawiali pielgrzymi zmierzający do świątyni Izydy, ale Hassan się nie zgodził. – W drodze powrotnej, sitt Luiza, albo podczas wciągania łodzi na kataraktę; wtedy będzie dość czasu, by mogła pani wszystko narysować. – Nerwowo spoglądał za siebie, ale nie było żadnych oznak pogoni. Podjeżdżając bliżej, kilka razy dostrzegli biel odległych filarów świątyni; wreszcie dotarli na szczyt wodospadów, gdzie rzeka rozlewała się szerokim, spokojnym nurtem, zobaczyli przed sobą wyspę File. Ruszyli ku pływającej przystani, gdzie można było wypożyczyć łódź, by popłynąć na wyspę, i Hassan zaczął rozładowywać jucznego konia. Dając chłopcu kilka piastrów, nakazał mu czekać na ich powrót i znowu wziął się do wioseł. Luiza nie mogła oderwać oczu od wyspy. Piękno świątyni odbite w spokojnej, granatowej wodzie zapierało dech w piersiach. Kontrasty były oszałamiające. Żółta barwa wyspy, gdzie pustynia podchodziła do samej rzeki, intensywny błękit wody pod jeszcze bardziej błękitnym niebem, olbrzymie czarne kamienie, leżące wokół niczym śpiące potwory, miodowej barwy filary, a w dali ciągnące się na wschód góry, które przybierały kolor purpury w gorącej mgle... Przeistoczenie Luizy w artystkę malarkę w przewiewnej szacie tym razem odbyło się już wcześniej w zacisznym miejscu za kilkoma kamieniami, gdzie skalne ściany dochodziły do wód katarakty. Teraz więc, gdy Hassan wiosłował ku pływającej przystani, jej dłoń wędrowała po przejrzystej wodzie, a stopy znów były bose. Z oczami utkwionymi w kolumnach świątyni zapomniała o Carstairsie i obawie, że mógłby podążać ich śladem. – To miejsce nazywane jest Świętą Wyspą. – Hassan oparł się na chwilę na wiosłach. – Pogański bóg Ozyrys został pogrzebany na małej wysepce obok Pilak, obecnie zwanego File, a odwiedzali go kapłani z tej wielkiej świątyni. Mieszkańcy wszystkich pradawnych ziem Egiptu i Nubii przybywali tutaj, by oddawać cześć jemu i Izydzie. – Jestem przekonana, że wyspa wciąż jest święta. – Luiza, rozpryskując krople wody, uniosła dłoń, by osłonić oczy przed blaskiem. – Kult Izydy rozprzestrzenił się na cały świat i dotarł nawet do Anglii. Hassan wydawał się zaskoczony. – I chrześcijanie na to pozwolili? – To było jeszcze przed Chrystusem, Hassanie. Zapewne Rzymianie sprowadzili ją z Egiptu jako swoją boginię – urwała, zapatrzona w otaczający ją krajobraz. – Nawet stąd czuję, jak święte musiało być to miejsce. Wciąż się to wyczuwa. Znaleźli miejsce w cieniu, w przejściu między dwoma ogromnymi rzeźbionymi filarami, które tworzyły wspaniałą kolumnadę przed świątynią, i Luiza zaczęła natychmiast rysować, a Hassan rozpakowywał rzeczy. Wreszcie skończył i usiadł po turecku obok niej, zadowolony, że może się przyglądać, a ona natychmiast wyraźnie odczuła jego obecność u swego boku. Podniosła oczy; Hassan patrzył jej w twarz. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, potem Luiza odwróciła wzrok. Hassan wyciągnął rękę i bardzo delikatnie dotknął jej dłoni. Spojrzała na niego ponownie. – Hassanie... – głos odmówił jej posłuszeństwa. Obdarzył ją poważnym, łagodnym uśmiechem i położył palec na ustach. Nie trzeba było nic mówić. Spędzili w tym miejscu dłuższy czas. Luiza znowu zatraciła się w pracy, więc dopiero po paru godzinach zasiedli do posiłku: chleba, sera i soku, które Hassan przygotował na lunch. Potem przyszła pora zwiedzania. Mimo że Hassan powiedział, iż będą bezpieczni, Luiza przed pozostawieniem płócien i szkicowników wyjęła flakonik z pudełka i włożyła go do kieszeni spódnicy wraz: ołówkiem i małym notesikiem. Hassan skinął głową. – Zawsze lepiej mieć to ze sobą – zaśmiał się. – Wszak moja pani nie może obejść się bez swego szkicownika i ołówka. One także są jej częścią, czyż nie? Powoli wędrowali przez wyspę, której całą powierzchnię zajmowała świątynia, towarzyszące jej budynki i ruiny koptyjskiej wioski, zbudowanej kilkaset lat wcześniej, a potem opuszczonej. Po drodze Luiza zatrzymywała się, by pospiesznie naszkicować jakąś palmę lub fragment muru. Szli do wykwintnego pawilonu Trajana, położonego na wschodnim krańcu wyspy. Po potężnej, majestatycznej głównej świątyni z jej czworobocznym pylonem rysujący się na tle oszałamiającego błękitu wody i nagich skał pawilon zdumiewał lekkością i wdziękiem. Luiza roześmiała się w zachwycie. – Będę musiała go namalować. Tak jak ujrzeliśmy go po raz pierwszy. Od strony rzeki, albo może stąd, z brzegu. Hassan uśmiechnął się pobłażliwie. Cieszył go jej entuzjazm. – A może z obydwu stron – ciągnęła Luiza. – Tak! Muszę to namalować z obydwu stron. Ale nie mamy już zbyt wiele czasu, jeśli musimy wrócić na pokład „Ibisa” dziś wieczorem. – Możemy przyjechać tu znowu, sitt Luiza. Nie wydaje mi się, by sir John dokądś się spieszył. Chyba ucieszy go pretekst, żeby zostać tu dłużej. Kapitan mówi, że sir John wynajął statek aż do końca sezonu. Mamy więc jeszcze miesiąc, a może nawet więcej, zanim zrobi się zbyt gorąco i trzeba będzie wrócić do Luksoru, żeby popłynąć na północ. – A zatem przyjedziemy tu jeszcze raz. Czujesz magię tego miejsca, Hassanie? Jest w powietrzu wokół nas. Silniejsza niż w innych świątyniach, które oglądaliśmy. Ta jest wyjątkowa. Luiza oparła się o fragment przewróconego muru i zdjęła słomkowy kapelusz, by się nim powachlować. W tym momencie jej wzrok padł na oślepiająco biały piasek małej zatoki w dole. Podciągano tam jakąś łódź, obok której stał mężczyzna w europejskim ubraniu. On także zdjął kapelusz i ocierał twarz dużą białą chusteczką. Miał ciemnomiedziane włosy. Luiza przyjrzała mu się, mrużąc oczy, i krzyknęła ze strachu. – To Carstairs! – Nie, sitt Luiza, to niemożliwe. – Hassan podszedł bliżej, mrużąc oczy przed blaskiem słońca. – To jest możliwe. – Luiza poczuła nagły gniew i niemal trwogę. – Obawiałam się, że to zrobi. Jak on śmie mnie śledzić! – Ależ on nie mógł wiedzieć, że pani tu jest – zapewniał Hassan. – Na pewno znalazł się tutaj przypadkiem. – Tylko nie mów „Inszallah”! – Luiza była wściekła. – To nie wola Boga go tutaj przywiodła, lecz jego własny rozum. Przede wszystkim kapitan wiedział, dokąd się udajemy, a Augusta przy mnie powiedziała wczoraj Carstairsowi, co zamierzam! A zresztą oboje by mu powiedzieli, gdzie jestem, gdyby o to zapytał; oczywiście, żeby powiedzieli, uważając, że pyta z życzliwości i przyjaźni, bo są wyraźnie zaślepieni jego pozycją i fortuną. Hassan spojrzał na nią ze zdumieniem. – Wcale nie musimy go spotkać, sitt Luiza. To mała wyspa, ale są na niej miejsca, gdzie można się ukryć. – Ale on z pewnością już wypytał chłopca, który czeka z końmi, i mężczyznę, od którego wynajęliśmy łódź, a także kobietę piorącą swoje rzeczy na plaży i dzieci biegające w ruinach. Wszyscy powiedzieli mu, że tu jesteśmy. „Tak, panie. Są tutaj. Daj nam bakszysz, a zaprowadzimy cię do nich!” – tupnęła nogą ze złości. Hassan z twarzą spokojną jak zwykle wpatrywał się w brzeg wyraźnie nieporuszony. – Udowodnimy im, że się mylą. Znikniemy w ciemnościach. Spojrzała na niego ostro. – Mówisz poważnie? – Oczywiście. Chodźmy – rzekł, wyciągając rękę. Bez najmniejszego wahania ujęła jego dłoń i tą samą drogą, którą przyszli, pobiegli z powrotem do wielkiej świątyni. Hassan zgarnął wszystkie ich rzeczy w jedną stertę i rzucił na nie perski dywan. – Proszę spojrzeć. Nie ma żadnego śladu, że była tutaj jakaś malarka, a jedynie turysta, który przybył, by zwiedzać ruiny. Chłopcze, podejdź tutaj! – skinął na obdartego ulicznika i pokazał mu monetę, na której widok oczy chłopca zabłysły. – To dla ciebie, jeśli popilnujesz naszych rzeczy. Gdy zapyta o nie jakiś dżentelmen, odpowiesz, że nie wiesz, do kogo należą i nie widziałeś tu żadnej damy. Rozumiesz? Luiza obserwowała twarz chłopca. Nie rozumiała szybkiego potoku arabskich słów, ale ich znaczenie było jasne. Jeśli chłopiec dobrze się spisze, dostanie więcej. Z ręki do ręki powędrował jeden piastr. Większa moneta wróciła do kieszeni Hassana. Chłopiec skinął głową na znak, że rozumie i ze złożonymi rękami usiadł na stercie rzeczy. – Kilka różnych grup turystów zwiedza teraz świątynię, sitt Luiza – rzekł z uśmiechem Hassan. – Te rzeczy mogłyby należeć do każdego z nich. Obiecuję, że ten pan zrezygnuje z poszukiwań. – Znów wziął ją za rękę. – Najlepiej wejdźmy do środka. Jest tam tysiąc filarów, za którymi można się ukryć, a także sto małych kapliczek, zakątków i pustych komór. Są tam sale w salach i mury w murach oraz schody, które wiodą na szczyt pylonu. Nie znajdzie nas – mówił z twarzą jaśniejącą uśmiechem. Nie wytrzymała i zaśmiała się wraz z nim. Niczym dwoje swawolnych dzieci wbiegli w cień kolumnady i skryli się za filarami. Minęło kilka minut, nim w wejściu pod wielkim zewnętrznym pylonem pojawił się Roger Carstairs. Wsparty na laseczce, z wielką uwagą obejrzał kolumnadę, a potem powoli ruszył w głąb. Luizie wydawało się, że zmierza prosto na nich. Wstrzymała oddech i poczuła delikatny ucisk ręki Hassana na swoim ramieniu. Milcząc, cofnęli się w ciemność i poszli w stronę wewnętrznego wejścia pod drugą wspaniałą bramą. Carstairs przystanął na środku dziedzińca i rozglądał się wokół. Luiza czuła, że musnął ich wzrokiem, po czym odwrócił oczy. Była pewna, że ich widział, ale on po chwili ruszył dalej, zmierzając, tak jak oni, do wewnętrznego pylonu. Grupa turystów weszła na chwilę w jaskrawe światło słońca i stanęła, wpatrując się w olbrzymi relief przedstawiający Dionizosa, składającego ofiarę Horusowi i Hathor. Zza swojego filaru Luiza widziała, jak Carstairs z uwagą przygląda się przechodzącym kobietom. Po jakimś czasie znów ruszył dalej, najwyraźniej przekonany, że nie ma wśród tych niewiast jego ofiary. Czując dotyk ręki Hassana, Luiza ruszyła za nim w głębszy cień blisko muru, a potem na palcach podążyła w stronę wejścia. Nie bardzo wiedziała, jak to się stało. Miała wrażenie, że rozciągnął nad nimi jakiś płaszcz niewidzialności i tajemniczym sposobem znaleźli się w środku, pod osłoną innej grupy, bez wypatrującego ich Carstairsa. Natychmiast zresztą porzucili tę grupę i przez mniejszy otwarty dziedziniec między potężnymi kolumnami o jaskrawo malowanych kapitelach przemknęli ku sali hypostylowej. – Gdzie teraz jest? – spytała Luiza. – Widzisz go gdzieś przy wejściu? Hassan wzruszył ramionami. – Musimy zaczekać, żeby zobaczyć, co teraz zrobi. Nie chcemy, by schwytał nas w zasadzkę, wchodząc dalej w głąb świątyni. Choć panuje tu większa ciemność, jest mniej dróg wyjścia, którymi mógłby za nami podążać. Gdy czekali, rozglądając się wokół kolumny, Luiza czuła wyraźnie, że ręka Hassana dotyka jej dłoni, a jego palce muskają jej palce. Nie odsunęła się. Serce biło jej w piersi jak młot, na poły ze strachu, na poły zaś, musiała to przyznać, z podniecenia. Poczuła, że poruszył się lekko, i usłyszała zgrzyt kamyka pod jego sandałem na płycie posadzki, gdy wyjrzał na dziedziniec. Carstairs pojawił się pod sklepionym przejściem i jeszcze raz stanął, rozglądając się wokół. Luiza wstrzymała oddech, znów zaczęła się bać, że prześladowca ich zobaczy lub wyczuje, iż są blisko. Miał wyraz twarzy złego psa, gotowego zaatakować swoją ofiarę. Jak gdyby w obawie, że mógłby wyczuć jej spojrzenie, zamknęła oczy. Powoli odwróciła się w drugą stronę i poszła ku drzwiom wiodącym do wewnętrznego westybulu po drugiej stronie dziedzińca. Za nimi znajdowało się sanktuarium. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że stoi tam jakaś postać i przygląda się jej. Był to wysoki, odziany w biel mężczyzna o ciemnym, orlim obliczu, tworzącym mroczną plamę. Gdy go obserwowała, zaczął iść ku niej, jakby płynąc nad płytami posadzki. Ręce skrzyżowane miał na piersiach, ale gdy znalazł się bliżej, rozłożył je i wyciągnął w stronę Luizy. Nieświadomie krzyknęła głośno. Hassan przyciągnął ją do siebie, zakrywając ręką jej usta. – Allah Akbar, Allan Akbar, Allah Akbar! – Hassan widział to także. – Bóg jest wielki, Bóg jest największy. Boże, chroń nas! – powtarzał, prowadząc ją wolno z powrotem w stronę muru. – Yalla! Odejdź! Imshi! Allah Akbar! Boże, ocal nas przed tym złym duchem i angielskim panem! Luiza, drżąc gwałtownie, znów zamknęła oczy. Czuła miarowe bicie serca Hassana i siłę ramienia, którym ją objął. Gdy szła, pudełko, które miała w kieszeni, ocierało jej się o biodro. Wydawało jej się, że z każdym krokiem staje się coraz gorętsze i cięższe. Otworzywszy oczy, z okrzykiem trwogi oderwała się od Hassana i zaczęła szperać w fałdach miękkiej, lekkiej jak mgła bawełnianej sukni. Nie bardzo wiedziała, co chce zrobić. Wyjąć je. Wyrzucić. A może cisnąć w stronę sanktuarium. Kiedy się odwróciła, wysoka postać wciąż tam stała. Wydawało się, że mężczyzna nie podszedł bliżej, ale stał się bardziej materialny. Mogła teraz dostrzec szczegóły jego twarzy, złoty haft na szacie z pasem w talii i coś, co wyglądało jak ogon lamparta zwisający aż do ziemi. – Wielki Boże, ocal nas! – Jej własny szept był ledwie słyszalny, gdy skulona cofnęła się w ciemność. – W imię bogów, którym służysz, i twojej królowej Izydy precz! Głos, który nagle rozległ się tuż obok nich, sprawił, iż Luiza straciła oddech i znów wtuliła się w ramiona Hassana. Teraz Carstairs znajdował się w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów od nich. Wzrok utkwił w widmie, a rękę z rozpostartymi palcami wyciągnął przed siebie. Przez chwilę nikt się nie ruszał. Luiza znów zamknęła oczy, a kiedy w końcu podniosła wzrok, wysoka postać zniknęła, na jej miejscu zaś, na wprost nich, stał Carstairs z twarzą wykrzywioną złością. – Cóż, teraz chyba rozumie pani, jak niebezpiecznie jest igrać z czymś, na czym się pani nie zna! – powiedział. – Przypuszczam, że skoro strażnik pokazał się tutaj, to znaczy, iż ma pani tę ampułkę ze sobą? Najrozsądniej zatem będzie, jeśli powierzy ją pani mnie – rzekł, wyciągając rękę. Ani Luiza, ani Hassan nie zrobili żadnego ruchu. Twarz Carstairsa pociemniała. – Odejdź od swej pani, psie! Hassan cofnął się bez słowa. Twarz mu stężała. Strach Luizy nagle zmienił się w ślepą furię. Wsunąwszy pudełeczko z powrotem do kieszeni, ruszyła do przodu. – Jak pan śmie mówić do Hassana w ten sposób! Jak pan śmie! On mnie chronił. Opiekuje się mną z największą troską! Zdawała sobie sprawę, że wiele oczu patrzy na nich z ciemności. Grupa Europejczyków obserwowała ich, gdy pospiesznie szli w stronę sąsiedniego westybulu. Od strony kolumnady wlepiali w nich okrągłe oczy ciemniejsi niż ciemność Nubijczycy, którzy szybko usunęli się z pola widzenia. – A zatem wypełnia swój obowiązek – rzekł Carstairs obojętnym tonem, po czym wziął głęboki oddech, najwyraźniej próbując się uspokoić. – Proszę o ampułkę, pani Shelley. Dla pani własnego bezpieczeństwa. – Dziękuję panu, lordzie Carstairs, lecz jestem całkowicie bezpieczna z Hassanem – odparła Luiza, wytrzymując jego spojrzenie. – Jeśli zaś chodzi o ampułkę, jak ją pan nazywa, to nie musi się pan nią martwić. Nie ma też potrzeby przejmować się jakimiś przesądami czy zjawami, które, jak się zdaje, pan widział. Czymkolwiek to było, nie zrobiło nam krzywdy – mówiła, mając nadzieję, że Carstairs nie widzi, jak trzęsą jej się ręce, które skryła w fałdach spódnicy. – Przybyłam tu, bo chciałam namalować świątynię. Niepotrzebna mi była pańska zgoda, zresztą nie odważyłabym się prosić pana o towarzystwo. Kiedy oglądaliśmy obelisk, widziałam, jak niecierpliwiły pana i państwa Fieldingów moje nalegania, byśmy pozostali tam dłużej, bo chciałam naszkicować te widoki. Postanowiłam więc zwiedzać na własną rękę! – Cóż za wdzięczność za moją interwencję! – parsknął Carstairs. – Czy zdaje pani sobie sprawę, pani Shelley, co by się stało, gdyby mnie tu nie było? Czy pojmuje pani, co by się wydarzyło, gdyby pojawił się tu kapłan Hatsek? Przez moment trwała cisza. Luiza spojrzała na niego prowokująco. – Kapłan Hatsek? Nikły uśmiech na chwilę rozjaśnił jego twarz, a potem zniknął. – Ten drugi dżin. Na owym kawałku papieru wypisane są hieroglify, pani Shelley. Widocznie nie rozumie ich pani. – Nie, lordzie Carstairs, nie zrozumiałam ich. Nie znam ani arabskiego, ani hieroglifów, jak pan doskonale wie – powiedziała ozięble. – Nie wierzę też w klątwy ani w złe duchy! – A powinna pani. Ich imiona są wyraźnie napisane na owym kawału papieru, który mi pani pokazała. To Anhotep, najwyższy kapłan i sługa Izydy, oraz Hatsek, sługa Izydy i kapłan lwiogłowej bogini Sachmet. Lwioglowa bogini jest boginią wojny, pani Shelley. Dokądkolwiek się udawała, siała terror i śmierć. Wiatr wiejący z pustyni jest gorącym oddechem jej gniewu. Nie czuje pani tego, nawet teraz? I czyż owej postaci, którą właśnie pani zobaczyła, nie przestraszyła się pani tak bardzo, że rzuciła się pani w ramiona swego egipskiego służącego? Luiza zmieszała się, widząc triumfalny błysk w jego oczach. – Proszę nie okłamywać samej siebie, pani Shelley, nawet jeśli upiera się pani, by okłamywać mnie – mówił dalej Carstairs. – Gdybym nie pojawił się w tym momencie, pani i jej służący bylibyście martwi! Luiza wpatrywała się w niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Stojący za nią Hassan wsunął ręce w rękawy białej galabii. Jego potulnemu milczeniu przeczyła pogarda, którą miał w oczach, niemniej Luiza usłyszała, jak bezgłośnym szeptem modli się do Allaha. – Ampułka, pani Shelley. Zapewne teraz pozwoli mi pani ją wziąć. – Dlaczego miałaby u pana być bezpieczniejsza niż u mnie, lordzie Carstairs? – Właściwie chciała mu ją dać, chciała cisnąć w niego tym flakonikiem, krzyknąć, żeby go sobie wziął, zachował, albo wrzucił do Nilu, jeśli ma na to ochotę. Z drugiej zaś strony czuła narastający bunt. Gdzieś w głębi umysłu usłyszała głos ukochanego George’a: „Nie pozwól się sterroryzować, Lu. Nie pozwól sobie tego odebrać. Skąd wiesz, że on nie wywołuje tego ducha, żeby cię zastraszyć? Do czego on zmierza, Lu?”. Uśmiechnęła się na myśl o mężu i owej jakże rozsądnej radzie, jakiej by jej udzielił i zobaczyła zdumienie na twarzy Carstairsa. Sądził, że ona skuli się ze strachu. – Doceniam pańską pomoc – podjęła – ale czymkolwiek było to, co wszyscy, jak nam się wydaje, widzieliśmy, już zniknęło. Więc wrócę do zwiedzania i malowania, lordzie Carstairs, i radzę, by i pan kontynuował swoją wyprawę. – Odwróciła się i skinąwszy na Hassana, szybko odeszła. – Bardzo go pani rozzłościła, sitt Luiza. – Cichy głos Hassana sprawił, że zwolniła kroku. – To nie jest dobry człowiek. Może się stać groźnym wrogiem. Zacisnęła usta. – Ja także jestem groźnym wrogiem, Hassanie. Byłam tak uprzejma, jak potrafię, ale nie chcę, by wymuszał na mnie posłuszeństwo. Nie chcę też, by obrażał ciebie. Hassan się uśmiechnął. – Nie jestem obrażony, sitt Luiza. Angielski lord mnie nie obraża i nie powinno mu się pozwalać obrażać pani, ale... – przerwał z namysłem – ten człowiek ma władzę; władzę odpędzania duchów. Nie w imię Allaha ani waszego chrześcijańskiego Boga, lecz złą drogą. Myślę, że on studiuje nauki tajemne. Luiza patrzyła na niego wstrząśnięta. – Ależ on jest angielskim szlachcicem! Hassan wzruszył ramionami. – Nie jestem wykształconym człowiekiem, sitt Luiza, ale czuję sercem i wiem, że się nie mylę. Zagryzła wargi, badawczo przyglądając się przez chwilę jego twarzy. – On chce mieć ten flakonik, sitt Luiza, ponieważ zawiera on w sobie moc złych duchów. Potrząsnęła przecząco głową. – Oni nie są złymi duchami, Hassanie. Jeśli lord Carstairs ma rację, są kapłanami starożytnej religii twojego kraju; kapłanami, którzy, jak podejrzewa, są też biegli w magii. – Przerwała, by po chwili zapytać: – Czy sądzisz, że on ma rację? Sądzisz, że ów Hatsek, jeśli tak brzmi jego imię, zabiłby nas? Jeszcze raz wyszli z mroków kolumnady w słońce i żar uderzył w nich niczym młot. – Nie wiem. Nie czułem strachu śmierci. Trwogę, tak. Czułem ją, ale to była obawa przed nieznanym. Gdyby się tylko obejrzeli, by sprawdzić, czy Carstairs idzie ich śladem, zobaczyliby, że przez kilka sekund stal obserwując ich, a potem obrócił się gwałtownie na pięcie i skierował na wewnętrzny dziedziniec i dalej w ciemność samego sanktuarium. Kiedy dotarli do swoich rzeczy, Hassan dał chłopcu wytęsknioną, ciężko zapracowaną monetę, rozwinął dywan i zaczął rozkładać przybory malarskie Luizy. – Gdy przejdzie obok nas, co z pewnością uczyni, będzie pani musiała gorliwie malować – rzekł, wyciągając niewielkie składane krzesełko i rozstawiając sztalugę oraz parasol. – Proszę na niego nie patrzeć, lecz koncentrować się na obrazie, który będzie pani malować. Luiza się uśmiechnęła. – Sądzisz, że to wystarczy? Odejdzie stąd spokojnie? – Myślę, że sobie pójdzie, jeśli pogrąży się pani w pracy. – To brzmi bardzo rozsądnie. – Odpowiedziała uśmiechem i spojrzała na niego, ale on był zajęty otwieraniem pudła z farbami. Ustawiła szkicownik na sztaludze i wpatrywała się ze skruchą w na pół dokończony szkic obelisku Trajana. Będzie musiała nadal malować kapitele z ich jaskrawymi zielono-niebieskimi zdobieniami. Nie było czasu, by się przenosić i sadowić gdzie indziej. Carstairs mógł nadejść w każdej chwili. Pozwoliła sobie na szybkie spojrzenie przez ramię. W wielkiej, wspartej na filarach sali nie dostrzegła żadnego ruchu, a jedynym dźwiękiem było ćwierkanie wróbli; żar odbijał się od dziedzińca i wprawiał wyspę w odrętwienie. Luiza schyliła się po naczynie do płukania pędzla, a zawsze czujny Hassan otworzył pojemnik i napełnił wodą. Opłukawszy pędzel, wybrała farbę lazurową i zaczęła ją przenosić na porcelanową paletę, dodając wodę i tyle farby żółtej, aż uzyskała pożądany odcień zieleni. Obok, w cieniu filaru, który malowała, przykucnął Hassan, najwyraźniej pogrążony w myślach; pobiegła ku niemu spojrzeniem, na nowo przeżywając moment, kiedy rzuciła się w jego ramiona. Był silny, kojący. Pachniał przyjemną mieszaniną słodkawego tytoniu, wonnych korzeni i świeżo wypranej bawełny, którą praczka suszyła w piekącym słońcu. Lekko wysuwając język, Luiza ponownie opłukała pędzel. Uświadomiła sobie, że w swoim szkicu utrwaliła kogoś innego obok jednej z ozdobnych kolumn. Nie Hassana. Był to wysoki, poważny mężczyzna o ciemnej, urodziwej twarzy, który stojąc ze złożonymi rękami, spoglądał poprzez Nil w stronę dalekich gór rysujących się na zachodzie. Nagle usłyszała za sobą odgłos kroków na płytach dziedzińca i zamarła z oczami utkwionymi w papierze. Kroki się zbliżały i Luizie włosy zjeżyły się na karku. Po chwili kroki przystanęły, a potem nagle jęły się oddalać, jakby ten, kto nadchodził, zauważył ich i skręcił w bok. Luiza zerknęła ukradkiem za siebie i zobaczyła wysokiego, jasnowłosego mężczyznę w lekkim, brązowym, tweedowym ubraniu i tropikalnym kasku, niosącego na ramieniu jakąś torbę. Odgłos, jaki uprzednio słyszała, wydawały jego nabijane gwoździami turystyczne buty. Nie bardzo wiedziała, skąd nadszedł, a odchodząc dużymi krokami, nie obejrzał się za siebie. – Proszę nie dać się przechytrzyć, sitt Luiza – odezwał się cicho Hassan. – Lord Carstairs wciąż tu jest. – Moglibyśmy już pójść. Moglibyśmy wrócić na łódź. – Pozwoli mu pani się ścigać? – Hassan podniósł brwi w wyrazie zdziwienia. – Będzie pani musiała znów stawić mu czoło. On jest przyjacielem sir Johna, więc lepiej zrobić to tutaj i teraz. Oczywiście miał rację. Jeśli Carstairs wróci do Asuanu bez nich, jego misja się nie powiedzie i prawdopodobnie będzie mniej skłonny do opowiadania o niej Forresterom. Luiza powróciła do malowania; gdy znów ujęła pędzel i zaczęła mieszać farby, spostrzegła, że ręka drży jej lekko. Hassan siedział obok bez ruchu. Wydawał się pogrążony we śnie, ale jego oczy utkwione były w sklepionym przejściu, stanowiącym jedyną drogę do wewnętrznej świątyni. Po dłuższej chwili bezszelestnie wstał. Przez moment obserwował Luizę, a potem cicho skierował się ponownie ku wejściu, którym przyszli. Spojrzała za nim, ale gestem polecił jej pozostać, więc wróciła do malowania. Popołudnie stało się jeszcze gorętsze. Na dziedzińcu było duszno, a ostre słońce lśniło na kamieniach. Nawet w ocienionej kolumnadzie, gdzie siedziała Luiza, dobrze osłonięta przed bezpośrednim działaniem słońca, nie czuło się tchnienia powietrza. Hassan zniknął. Luiza przez chwilę spoglądała ku wyjściu, a potem znów wróciła do malowania. Była senna. Upał otulał ją niczym miękki pled. Zamykając oczy, czuła w kieszeni ciężar małego pudełeczka. Było nieruchome. Spokojne. Bezpieczne. Z lekkim westchnieniem zsunęła się z płóciennego krzesełka na rozłożony przez Hassana dywan i podłożyła sobie pod głowę miękką torbę, w której mieściła się jej „oficjalna” suknia. Nawet wróble ucichły. Siedziały teraz wśród reliefów i rzeźb na szczytach kolumn, dysząc w upale rozwartymi dziobami. Gdy Luiza się zbudziła, Hassan siedział po turecku na dywanie obok niej i uśmiechnął się, widząc, że otworzyła oczy. – Śpi pani jak dziecko. Mam nadzieję, że wszystkie pani sny były spokojne. – Ten upał jest męczący – powiedziała, nie wstając. – Ach! – Hassan potrząsnął głową. – Powinna pani przyjechać tu latem! Ale wtedy Europejczycy uciekają na północ i przebywają daleko stąd – zaśmiał się cicho. – Widziałeś lorda Carstairsa? – Nie ma go. Przeszukałem świątynię. Byłem nawet na dachu. Nie wiem, jak to zrobił, ale zniknął. Proszę spać, sitt Luiza. Będę nad panią czuwać. Odpowiedziała mu uśmiechem. – Cieszy mnie to. – Znowu zamykały jej się oczy. Poczuła, jak Hassan delikatnie zdejmuje jej buty i dotyka dłonią stóp. Zrobił to ze czcią. Była to jedyna myśl, jaka przemknęła jej przez głowę, gdyż już pogrążała się w snach w ciepłej, wonnej ciszy. Obudziła się mniej więcej po godzinie. Cienie się przemieściły i palące słońce przypiekało jej stopę. Podciągnęła ją gwałtownie i usiadła, rozglądając się. Na dziedzińcu panowała taka sama cisza jak przedtem. Wokół nie było żadnego śladu życia. Nie było też Hassana. Czując, że stopa pali ją boleśnie, Luiza zastanawiała się, gdzie on jest. Przesunęła się w cień. – Hassan? – Cisza była tak głęboka, że się zaniepokoiła. Wydawało jej się, że jest jedyną osobą na świecie. – Hassan, gdzie jesteś? – jej głos brzmiał teraz ostrzej. Nic się nie poruszyło. Żar rozpalił niebo do białości i Luiza nie mogła w nie spojrzeć. Wciąż bosa, pobiegła wzdłuż kolumnady w stronę wyjścia, rozglądając się na boki między filarami. – Hassan! – zawołała głośniej. A jeśli lord Carstairs znalazł go i odesłał? A jeśli Hassan odjechał bez niej? Musi udać się do przystani i upewnić, czy łódź wciąż tam jest. Na końcu kolumnady piasek w słońcu był wręcz oślepiający. Nagle uświadomiła sobie, że zostawiła buty, i zawahała się. Właśnie wtedy usłyszała za sobą głos. – Sitt Luiza? Odwróciła się. – Hassan! Och, Hassanie, dzięki Bogu! – rzuciła się ku niemu. – Myślałam, że odszedłeś beze mnie. Ramiona Hassana zamknęły się wokół niej. Obejmował ją przez chwilę, a potem poczuła na włosach lekki jak piórko pocałunek. – Nie odszedłbym bez pani, Luizo. Będę pani strzec z narażeniem życia. Powoli uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. – Hassanie... Odpowiedział instynktownie, nie namyślając się. – Ciii... Proszę się nie lękać, sitt Luiza. Ze mną jest pani bezpieczna. – Przez chwilę nie mówił nic więcej, patrząc w jej twarz, a potem się uśmiechnął. – Walczyliśmy z tym; uważałem, że to zakazane. Jednak teraz jestem przekonany, że to wola Allaha – musnął palcem jej usta – ale tylko, jeśli i pani tego chce. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Przez chwilę nie mogła powiedzieć ani słowa, a potem powoli wspięła się na palce i pocałowała go w usta. – Taka jest wola Allaha – wyszeptała. Czas zatrzymał się w bezruchu. Było tak, jakby wszystko, o czym kiedykolwiek śniła, co kiedykolwiek wyobrażała sobie w najbardziej szalonych fantazjach, połączyło się w chwile ekstazy w jego ramionach. Pragnęła, by ten pocałunek trwał wiecznie. Kiedy zaś się skończył, stała oszołomiona. Czy to możliwe, by czuć się tak szczęśliwą? Podniosła wzrok i trwali razem w owej bliskości, patrząc sobie głęboko w oczy. Dopiero po dłuższej chwili zauważył jej bose stopy. – Nie wolno chodzić bez butów, ukochana. W piasku są skorpiony. Chodź. – Wziął ją na ręce, jakby ważyła niewiele więcej niż jeden z ich koszyków, i zaniósł z powrotem na dywan, a zanim pozwolił jej usiąść, uniósł go i strzepnął. – Teraz moja pani może usiąść – rzekł z uśmiechem. Siadając, podciągnęła kolana i objęła je rękami. Świat znów stawał się realny. – Hassanie, ja jestem wdową. Jestem wolna. Lecz ty... ty masz żonę w swojej rodzinnej miejscowości. To nie jest właściwe... Uklęknął obok i wziął ją za rękę. – Chrześcijanin nie może mieć więcej niż jedną żonę. W Koranie zaś napisane jest, że mężczyzna może kochać więcej niż jedną kobietę. Nie widziałem swojej żony ponad dwa lata, sitt Luiza. Posyłam jej pieniądze. Jest z tego zadowolona. – Naprawdę? – Luiza zmarszczyła brwi. – Ja bym nie była. – Nie, gdyż pani jest kobietą namiętną i nie zrozumiałaby pani kogoś, kto już nie pragnie rozkoszy łoża. Mamy dwóch synów, o których modliliśmy się do Allaha. Od chwili przyjścia na świat młodszego chłopca moja żona nie kocha mnie tak, jak niewiasta winna kochać małżonka. – Nie mogłabym cię kochać jak żona, Hassanie. Kiedy nadejdzie lato, będę musiała wrócić do swego kraju, do moich synów. Odwrócił wzrok, a na jego twarzy pojawił się smutek. – Czy to znaczy, że powinniśmy zrezygnować z dni szczęścia, jakie leży w naszym zasięgu? – Trzymał jej rękę w swojej dłoni. – Jeśli serca mają pęknąć, niech stanie się to później. Wtedy w pamięci pozostają dni szczęścia. W przeciwnym razie nie zostanie nic prócz żalu. Uśmiechnęła się. – Być może to dobrze, że wyznajemy sobie miłość w świątyni Izydy. Czyż nie jest ona boginią miłości? – Uniosła ku niemu twarz i pocałowała go znowu, lecz Hassan nagle stał się napięty i odsunął ją. – Hassanie, co się stało? – Poczuła się urażona. – Mafeem tish! Nie rozumiem. Lord Carstairs! Tam! – rzekł, wskazując w stronę odległej kolumnady. Dech jej zaparło. – Widział nas? – Chyba nie. Przeszukałem wszystkie miejsca. Poszedłem nawet odnaleźć jego łódź, ale nigdzie jej nie było. To mała wyspa. Nie ma tu miejsca, gdzie mógłby się ukryć – mówił, gniewnie potrząsając głową. – Poczekaj tutaj, moja piękna Luizo. Nie ruszaj się. W jednej chwili zostawił ją, prześlizgując się jak cień wzdłuż kolumnady. Luiza wstrzymała oddech. Znów zapanowała cisza. * * * Anna odłożyła pamiętnik i przetarła oczy. No cóż, Luiza znalazła sobie w Egipcie kochanka. Uśmiechnęła się. Była to ostatnia rzecz, jakiej spodziewałaby się po swojej praprababce. Przywołała z pamięci twarz na fotografii, którą pokazała jej Phyllis. Kiedy robiono to zdjęcie, Luiza była już po sześćdziesiątce. Wysoko pod szyją zapięta bluzka, surowe uczesanie z nieodzownym kokiem ciasno upiętym na karku, patrzące otwarcie ciemne oczy, ściągnięte usta. Nic nie zdradzało owego namiętnego egzotycznego romansu. Rzuciła okiem na zegarek. Wskazywał trzecią nad ranem. Była zmęczona. Zadrżała. Ta opowieść odniosła pożądany efekt, na chwilę wymazując z jej pamięci własne lęki i myśl o narastającej wrogości między Andym a Tobym. Rozejrzała się po kabinie. Teraz nie było w niej zapachu żywicy i mirry. Przez otwarte okno wpadała jedynie woń gotowanych potraw z rozciągającego się wzdłuż brzegu ruchliwego, hałaśliwego miasteczka, które najwyraźniej nie pogrążyło się jeszcze we śnie. Podniosła się z westchnieniem. Miała jeszcze coś do zrobienia, nim zaśnie. Kawałek papieru umocowany do okładki dziennika był tak kruchy i cienki, iż trudno byłoby odczytać nawet najwyraźniejszy arabski tekst. Trzymając pamiętnik pod lampą, Anna wpatrywała się w cieniutki arkusz. Tak, były tutaj. Uprzednio nawet nie zauważyła niewielkich hieroglifów w rogu. Starożytne egipskie pismo było tak drobne, że niemal w ogóle nie można było go dostrzec. Tak więc znała już teraz imiona owych dwóch duchów, które strzegły niewielkiego flakonika na wonności. Anhotep i Hatsek. Kapłani Izydy i Sachmet. Zagryzając wargi, potrząsnęła głową. Zamknąwszy pamiętnik, wsunęła go do szuflady i zamknęła ją. Luiza przeżyła, by stać się słynną malarką i nieco surowo wyglądającą leciwą damą. Bez względu na to, jaką magię ci dwaj źli ludzie wnieśli ze sobą w erę nowożytną, nie mogła być ona równie przerażająca jak to, co działo się teraz. Przede wszystkim zaś Luiza przywiozła ze sobą ten flakonik do Anglii. 7 Cóżeś więc uczynił płomieniowi ognia, tafli kryształowej i wodzie życia, kiedyś je pochował? Wymówiłem nad nimi słowa, zgasiłem ogień, one zaś pytają: jakie jest twe imię? Chwała wam... Nikomu nie zrobiłem krzywdy. Chwała wam... Nie zabiłem żadnego mężczyzny ni kobiety. KSIĘGA UMARŁYCH Wszelka pamięć o wejściu do świątynnego grobowca zaginęła; w opuszczonym zakątku ziemi pod skalną ścianą klifu ciągną się wydmy. Duchy mogą wędrować dniem i nocą, ale flakonik jest więźniem, zapomnianym, spowitym we własne milczenie, a bez niego i bez tajemnicy, którą w sobie mieści, jakiż jest powód do wędrówki? Jeden z nas poszedł przed bogami...to co wyrwało mu się z ust, uznano za fałsz. Grzeszył, czynił zło i uciekł przed paszczą Amait. Gdy kryjemy się przed bogami, czas jest ten sam. Gdy bogowie każą nam spać, nie mówią, jak długo. Kolejne tysiąc dwieście słońc przetacza się nad pustynią i jeszcze raz rozbójnicy kierują wzrok ku owym wydmom. Kapłani drżą. Być może nadszedł czas... * * * Anna obudziła się z uczuciem strachu. Leżała bez ruchu, wpatrując się w sufit swej kabiny, na którym rozciągały się cienie z rozkołysanych żaluzji, podświetlonych jasnym odblaskiem zza okna. Bolała ją głowa; przycisnęła palce do skroni. Była kompletnie wyczerpana. Czuła się zbyt zmęczona, żeby usiąść. Jednak gdy spojrzała na zegarek, poczuła nagły przypływ adrenaliny. Dochodziła dziesiąta. Na statku nie było nikogo. Stanęła przed tablicą ogłoszeń u wejścia do jadalni, gdzie dawno już sprzątnięto po śniadaniu, i zastanawiała się, dokąd wszyscy poszli. Program dzisiejszego dnia całkiem wypadł jej z pamięci. Usłużnie podawał go starannie zadrukowany arkusz, który miała przed sobą. Tego ranka zaplanowano wyprawę do Asuanu i na bazar, po czym w południe miała się odbyć krótka wizyta w Old Cataract Hotel. Zmarszczyła brwi. Bardzo chciała się tam znaleźć. Odwróciwszy się, powoli powędrowała do sali klubowej. – Spóźniła się pani na śniadanie, mademoiselle? – zawołał ku niej Ibrahim, gdy zmierzała na ocienioną rufę. Uśmiechnęła się do niego, wdzięczna, że to zauważył. – Niestety, znowu zaspałam. – Czy życzy pani sobie, bym przyniósł kawę i rogalik? – zapytał, pospiesznie gasząc papierosa. Polerował właśnie bar, ale wcisnął ściereczkę na jakąś półkę i podszedł do Anny. – Chętnie zjem rogalik. Dziękuję, Ibrahimie – odpowiedziała z uśmiechem. – Czy wszyscy udali się na brzeg? – Prawie wszyscy. Chcą wydać mnóstwo pieniędzy na bazarze – roześmiał się szeroko. Kiedy przyniósł jej kawę, poszła do stolika na drugim końcu ocienionego pokładu pod markizą z białego płótna. Stolik stał po przeciwnej stronie statku na wprost rzędu donic z hibiskusami, geranium, bujnymi tropikalnymi krzewami i ukrytym w nich małym flakonikiem. Była to więc doskonała okazja, aby go odzyskać. Nie należało zostawiać go w nieskończoność na niewielkim rzecznym statku krążącym po Nilu. Ale wobec tego będzie musiała podjąć jakąś decyzję. Spojrzała przez burtę ku wodzie. Pragnęła porozmawiać z Sereną. Czuła się dziwnie teraz, gdy poznała imiona dwóch kapłanów, którzy podążali za jej flakonikiem. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o kapłanie bogini Sachmet. Szperając po omacku w torbie, którą cisnęła na pokład obok leżaka, wyjęła z niej swój przewodnik turystyczny. Przypomniała sobie, że była w nim, gdzieś na początku, krótka opowieść o egipskich bogach. Przekartkowała stronice. Oto ona, Sachmet, bogini z ogromną głową lwa. „Ta lwiogłowa bogini zionie gniewem...”, informował tekst. Nad głową Sachmet widniał krąg słońca i wizerunek kobry. Anna zadrżała. – Zmarzła pani, mademoiselle? – Ibrahim stał obok z tacą. Postawił jej na stoliku kawę z rogalikiem i wysoką szklankę soku owocowego. Potrząsnęła głową. – Myślałam o czymś, co tu przeczytałam o starożytnych bogach; o lwiogłowej bogini Sachmet. – To zmyślone opowieści, mademoiselle. Nie powinny przyprawiać panią o lęk. – Jest boginią gniewu. Przedstawiają ją z kobrą – odparła, podnosząc ku niemu wzrok. – Skąd wiesz tak wiele o wężach, Ibrahimie? Uśmiechnął się, wsuwając pod pachę pustą tacę. – Dowiedziałem się tego od ojca, on zaś od swojego ojca... – Nigdy cię nie ukąsiły? Pokręcił przecząco głową. – Kiedy Charley znalazła węża w swojej kabinie, powiedziałeś, że strzegł czegoś, co należy do mnie. Skąd to wiedziałeś? – Ibrahim nagle nerwowo oblizał wargi i rzucił Annie szybkie spojrzenie, jakby zastanawiając się, co powiedzieć. Pomyślała, że mu pomoże. – Czy to był prawdziwy wąż, Ibrahimie. Czy może wąż magiczny? Jakiś fantom? Niepewnie zaszurał stopami. – Czasami są tym samym, mademoiselle. – Sądzisz, że wróci? Wzruszył ramionami. – Inszallah. Oddalił się z lekkim ukłonem i owym denerwującym słowem, które tak irytowało Luizę. Nie przywołała go z powrotem. Cóż mogłaby powiedzieć? Dopiero godzinę później w końcu wstała i ruszyła do schodów prowadzących na górny pokład. Na statku wciąż było pusto. Od chwili, gdy Ibrahim zostawił ją samą, nie widziała ani pasażerów, ani załogi, ale na rzece panował ruch. Statki turystyczne manewrowały w poszukiwaniu miejsc do zacumowania pośród szalup, motorówek, feluk, przeładowanych łódek, promów, małych łódek rybackich, łodzi motorowych kursujących w górę i w dół tuż obok burty ich statku. Anna słyszała szum miasta, klaksony samochodów, i okrzyki, lecz sam pokład był pusty. Uświadomiła sobie, że od chwili, kiedy rano wyszła z kabiny, próbuje zdobyć się na odwagę. Wmawianie sobie, że powinna zaczekać na Serenę, było niedorzecznością. To była tylko wymówka. Musi wyjąć ten flakonik, zabrać go z powrotem do swojej kabiny, włożyć do zapieczętowanej koperty, a kiedy w porze obiadowej wróci Omar, dać mu tę kopertę, by umieścił ją w sejfie. Kwiaty zostały podlane wczesnym rankiem, ale pokład był już suchy. Powoli ruszyła ku donicom i stanęła przy burcie, spoglądając poprzez rzekę w stronę wzgórz o barwie piasku, na wpół osłoniętych gorącą mgłą. Zajmie to tylko sekundę. Wyobraziła sobie niewielki flakonik takim, jakim znała go przez całe lata – stojący niewinnie na toaletce, najpierw w domu jej rodziców, później w domu, który dzieliła z Feliksem. Potem zaczęła się go bać. Nagle przypomniała sobie deszczowe popołudnie, gdy jako dziecko dłubała scyzorykiem w korku, usiłując zdrapać pieczęć i otworzyć flakonik. Co by się stało, gdyby jej się to udało? A gdyby płyn z flakonika się rozlał? Dlaczego strażnicy ampułki nie pojawili się wtedy, by ją powstrzymać? Czy wzbraniał im tego chłodny angielski klimat i odległość od ich rodzinnej ziemi? A może ocaliła ją niewinność oraz to, że daremne wysiłki wkrótce ją znudziły, więc wsunęła scyzoryk do kieszeni szortów, z poczuciem winy odstawiła flakonik na miejsce i wybiegła z domu, by bawić się na deszczu? Był to ostatni raz, kiedy w ogóle próbowała go otworzyć. Obok przepłynęła jakaś feluka z dwoma chłopcami. Machali ku niej i krzyczeli, więc także pomachała im z uśmiechem. Musiała się tylko odwrócić, włożyć rękę pod kwiaty i namacać go w ziemi. Nic więcej. Potem zniesie flakonik na dół, zapakuje go starannie i wręczy Omarowi. Zajmie to najwyżej pięć minut. Nagle uświadomiła sobie, że ktoś ją obserwuje. Czuła, że czyjeś oczy wbijają się w jej plecy. Prawie na pewno był to ktoś z górnego pokładu wielkiego statku, na wprost którego byli przycumowani. Nikt inny. Po prostu jakiś bezczynnie stojący pasażer, który zresztą nie mógłby zobaczyć, co ona robi. Nie było to nic złowrogiego, wyczułaby to intuicyjnie. A jednak pokryła się gęsią skórką, poczuła chłód i lęk, który wydawał się dziwnie namacalny. Wzięła głęboki oddech i obróciła się, mocno chwytając poręcz burty. Pokład wciąż był pusty. Kiedy podniosła wzrok, nie było tam nikogo, kto mógłby ją zobaczyć. Zaciskając zęby, podeszła do donicy z kwiatami i pochyliła się nad nią. Wewnętrzne liście wciąż były wilgotne, a ziemia pod nimi błotnista. Przetrząsnęła plątaninę łodyg oraz korzeni i dotknęła czegoś chłodnego i twardego. Zamknąwszy oczy, zebrała się w sobie i wyciągnęła to z donicy. Wyprostowując się, zaczęła ocierać flakonik z przyklejonych grudek wilgotnej ziemi. I wtedy na pokładzie nagle powiało chłodem. Wstrzymała oddech. O Boże, proszę, nie... Zmusiła się, by podnieść wzrok. Kapłan bogini Sachmet, przezroczysty i wiotki niczym tchnienie mgły, odziany był w skórę pustynnego lwa. Widziała to... brunatna skóra, wielka łapa z wysuniętymi pazurami zwisająca z jego ramienia, złoty kołnierz wokół szyi mężczyzny i złoty łańcuch przerzucony przez pierś, przytrzymujący skórę na miejscu. Widziała jego długie, wychudłe nogi, sandały, żylaste, mocne ręce i pojedynczy kosmyk włosów na ramieniu; zobaczyła, przez ułamek sekundy, jego twarz, płonącą furię w oczach i wściekle zaciśnięte szczęki. On też widział ją tak, jak ona widziała jego. Już wcześniej zapamiętał sobie jej wygląd, była tego pewna. Wiedział, że to ona ukryła świętą ampułkę wśród roślin i że to ona przywiozła ją z powrotem do Egiptu. – Nie! Chyba nie ona wypowiedziała na głos to słowo. Miała wyschnięte usta, a gardło zacisnęło jej się ze strachu. Zdała sobie sprawę, że wokół panuje absolutna cisza. Wszystkie zewnętrzne odgłosy płynące od strony rzeki i miasta ucichły. Jednym szalonym ruchem Anna odwróciła się dookoła i uniosła rękę, by cisnąć buteleczkę w wody Nilu. Nagle jakaś dłoń zamknęła się na jej nadgarstku i flakonik upadł bez szkody na spłowiały perkal poduszek jednego z leżaków. Nagle znów wszystko zaczęła słyszeć: statki, samochody, okrzyki, cały gwar dnia, a wraz z nimi jakiś znajomy głos. – Co ty, u licha, robisz? – To był Andy. – Cokolwiek się dzieje, on na to nie zasługuje. – Uśmiechnął się szeroko i pochylił, by podnieść flakonik. Zapanowała cisza. Anna wpatrywała się w niego ze zdziwieniem, a potem spojrzała na pusty pokład za sobą. Miała halucynacje. Oczywiście, że miała halucynacje. Zmęczenie, obsesja na punkcie tej opowieści, a nawet rozmowa z Ibrahimem... Wszystko to sprawiło, że zaczęła wyobrażać sobie, iż coś widzi. Andy oglądał uważnie flakonik. – Nie jest autentyczny, ale ty oczywiście o tym wiesz. Nie myliłem się. To zawsze są falsyfikaty. Dzisiaj wszystkie autentyczne obiekty znajdują się już w muzeach. – Otarł ziemię z flakonika, a potem wypolerował go chusteczką, najwyraźniej nie ciekawy, dlaczego flakonik był pokryty wilgotną ziemią. – Widzisz to? – wskazał na korek – To szkło wyprodukowano fabrycznie. Nie jest nawet szczególnie leciwym falsyfikatem. Anna nie wyciągnęła po niego ręki. – Musi mieć ponad sto lat, skoro należał do Luizy Shelley. – Z trudem przełknęła ślinę, ale ku jej zdumieniu głos brzmiał całkiem normalnie. Jeśli Andy miał rację, we flakoniku nie mogło być żadnego ducha. Jak miałby się tam znaleźć? Wydawał się zaskoczony jej uwagą. – Oczywiście, zapomniałem, że należał do niej. Ale czy jesteś pewna, że to ten sam? Rodzinne legendy i opowieści słyną z pomyłek. Znam się na pochodzeniu takich przedmiotów. Pamiętaj, że to mój zawód. Ludzie przysięgają, że ich babcie albo pradziadkowie zrobili to czy tamto, a często jest całkiem inaczej. Nie kłamią rozmyślnie; po prostu przez lata wspomnienia i opowieści się mieszają. Może Luiza sprzedała albo zgubiła swój flakonik. Może syn lub córka znaleźli ten w jednej z jej szuflad i pomyśleli, że to tamten. Czy to o nim pisze w swoim pamiętniku? Opisała go? – Och tak, pisze o nim. – I ten flakonik odpowiada opisowi? – spytał, stukając paznokciem w pieczęć. – Tak. Podniósł wzrok i zmarszczył brwi. – To dlaczego zamierzałaś go wyrzucić? Wiesz przecież, że nawet jeśli pochodzi z czasów wiktoriańskich, a nie z epoki faraonów, to ma pewną wartość jako ciekawostka. – Ta ampułka nie jest wiktoriańska, Andy. Jest autentyczna, staroegipska. Spojrzał na nią uważnie, a potem zbliżył flakonik do twarzy i zamknąwszy jedno oko, drugim oglądał go z namysłem. – I zamierzałaś cisnąć go do Nilu? Skrzywiła się. – Miałam swoje powody, wierz mi. – Może byłoby lepiej, gdybym zaopiekował się nim za ciebie? Zawahała się. Jakże łatwo byłoby dać mu ten flakonik i zapomnieć o całej sprawie. Pozbyć się odpowiedzialności. Obserwując jej twarz, zrobił niezadowoloną minę. – O co chodzi z tym nieszczęsnym flakonikiem? Najpierw Charley go wykrada, teraz ty chcesz go wyrzucić. – On straszy; jest nawiedzony przez duchy, Andy. Z tym flakonikiem związana jest jakaś klątwa. Strzeże go duch... – urwała gwałtownie, widząc wyraz jego twarzy. – Och, daj spokój! Nie wierzę! Stoi za tym Serena, prawda? – Nagle ryknął śmiechem. – Och, moja biedna Anno. Posłuchaj, kochanie. Nie pozwól, by tobą manipulowała. Serena jest kompletnie zwariowana. Cały jej okultyzm i magia starożytnego Egiptu to brednie! Popadła w to szaleństwo po śmierci męża. Nie możesz pozwolić, by cię zastraszyła. – To nie tak, Andy. – Nie? Cóż, cieszę się, że to słyszę. Już prawie uznano ją za obłąkaną. Właśnie dlatego Charley z nią zamieszkała. Mama Charley i siostra Sereny są serdecznymi przyjaciółkami. Zdaje się, że chodziły razem do szkoły czy coś w tym rodzaju. Myślę, iż wszystkie sądzą, że lepiej, aby Serena nie mieszkała sama. – Nie wierzę ci! – Patrzyła na niego zdumiona. – Serena jest mądra. Godna zaufania. Lubię ją. – Wszyscy ją lubimy, Anno. To dlatego zadajemy sobie tyle trudu, aby jej pomóc. I dlatego, jeśli mam być szczery, udaliśmy się w tę podróż: żeby nie spuszczać jej z oka na wypadek, gdy ogarnie ją ta cała czarna magia. – Usiadł gwałtownie na leżaku. – Przykro mi. To musi być dla ciebie szok. Prawdopodobnie nie powinienem nic mówić, ale te wszystkie okultystyczne brednie są niepokojące, a jeśli cię nakłoniła, żebyś w nie wierzyła... – Nie nakłoniła mnie do tego, Andy – przerwała Anna. – Wierzę, ponieważ to się stało, widziałam na własne oczy. Na chwilę zapanowało milczenie. Uważnie przyglądała się jego twarzy, on zaś patrzył na nią z głową lekko przechyloną na bok i kpiącym błyskiem w oczach. – Tak mówiłaś. A co dokładnie widziałaś? Przypomnij mi. – Jakiegoś mężczyznę. Dwóch mężczyzn. Mężczyznę w skórze lwa i mężczyznę w długiej szacie. – Praktycznie wszyscy Egipcjanie tutaj noszą galabije, Anno – powiedział Andy łagodnie. – Jesteśmy na statku, na którym jest więcej obsługi niż pasażerów. Z pewnością zauważyłaś, że zmieniają nam pościel i ręczniki kilka razy dziennie. Kręcą się wokół, czekając na każdy nasz kaprys... – Andy! – uniosła rękę w geście protestu. – Przestań natychmiast! Nie jestem idiotką. Proszę, nie traktuj mnie w tak protekcjonalny sposób. Wiem, co widziałam. Wzruszył ramionami. Jego uśmiech był jak zawsze czarujący. – W takim razie przepraszam. – Właśnie teraz widziałam tego drugiego kapłana – mówiła dalej. – Tutaj. Prawie dokładnie w tym miejscu, gdzie stałeś. Nie był odziany w galabije, lecz w skórę lwa. Właśnie dlatego chciałam wyrzucić ten flakonik. Byłam przerażona. Potrząsnął głową. – To wszystko brzmi bardzo dziwnie i chyba rozumiem, dlaczego miałaś ochotę to zrobić, ale z pewnością musi być jakieś inne rozwiązanie. – Myślałam, że Serena ma na to odpowiedź. Gwałtownie pokręcił głową. – Proszę, nie wdawaj się z nią w to wszystko. Proponuję, byś odstawiła ten flakonik i zapomniała o nim. Rozkoszuj się urlopem. Dlaczego nie pojechałaś dzisiejszego ranka wraz z innymi? Serena i Charley w przyspieszonym tempie nauczyły się targować na bazarze i wydały mnóstwo pieniędzy na egzotyczne sprawunki. Anna uśmiechnęła się słabo. Jakiż był sens wyjaśniać mu, co przeżywa? – Zaspałam – odparła. – No tak, za długo czytałaś – rzekł z szerokim uśmiechem. Żadne z nich nie wspomniało o tym, co było wcześniej, ale nagle zawisło między nimi wspomnienie jego pocałunku. Pochylił się i poklepał leżak stojący obok. – Posłuchaj, wyglądasz jak zawieszona w locie, stojąc tutaj. Usiądź na chwilę, a ja zejdę na dół i przyniosę nam coś do picia. Pozostali niedługo wrócą, a po lunchu przyjeżdża jakiś autokar, żeby zabrać nas na zwiedzanie Wielkiej Tamy. To będzie warte obejrzenia. Duch z twojego flakonika nie zdoła cię tam dopaść – zakończył łagodząco. Anna zmarszczyła brwi. – Wciąż mi nie wierzysz, prawda? – Moja droga Anno... Narastała w niej irytacja. – Nie. Wybacz mi Andy, ale mam coś do zrobienia w kabinie. Zobaczymy się na lunchu. – Chwyciła torebkę, wsunęła do niej flakonik i ruszyła do wyjścia. – Anno! Nie gniewaj się. Przepraszam. Naprawdę. Jestem pewien, że wierzysz, iż coś widziałaś. Chyba widziałaś – głos Andy’ego ścigał ją po pokładzie. Potem ton tego głosu się zmienił. – Anno, posłuchaj. Jest coś ważnego, o czym muszę ci powiedzieć, zanim odejdziesz. Myślałem ostatniej nocy. O Tobym... Przystanęła i obróciła się powoli. Wstał z leżaka i szedł za nią. Widząc, że się zatrzymała, stanął. – Jest coś w jego przeszłości – mówił. – Miałem rację. To coś poważnego. Nie plotkuję, ale to mały statek, a on się najwyraźniej tobą interesuje i sądzę, że powinnaś to wiedzieć. Jestem niemal pewien, gdzie widziałem jego nazwisko. I twarz. W gazetach! Był oskarżony o coś bardzo poważnego – zawiesił głos, a Anna czekała z torbą na ramieniu, z jednej strony chcąc wyjść, z drugiej zaś pozostać i usłyszeć, co Andy ma do powiedzenia. – Zdaje się, że był oskarżony o zamordowanie własnej żony, Anno. Oczy Anny rozszerzyły się ze zdumienia. – Nie wierzę ci! – Mam nadzieję, że się mylę, ale musiałem ci powiedzieć, aby mieć pewność, że będziesz ostrożna. – Będę. – Była oszołomiona. I bardzo zła. Zła na Toby’ego i zła na Andy’ego. – To jest plotka, Andy. Nie wiesz tego na pewno, a zresztą, cokolwiek to było, najwyraźniej jest sprawą przeszłości, inaczej teraz nie byłoby go tutaj! – Zakręciła się na pięcie i ruszyła w stronę schodów, nie czekając, by zobaczyć, czy Andy idzie za nią. Weszła do kabiny i rzuciła torbę na łóżko. Na chwilę zapomniała o flakoniku. Myślała o Tobym. – Cholera! – Przez chwilę patrzyła na swoje odbicie w lustrze toaletki. Policzki jej płonęły, ale nie była pewna, czy ze złości, czy dlatego, że na pokładzie stała w słońcu. Łzy nabiegły jej do oczu. Za dużo było tego wszystkiego. Bezsenna noc, flakonik, pojawienie się ducha na pokładzie, a teraz to. Uświadomiła sobie nagle, iż rozpaczliwie pragnie, by Andy się mylił i by Toby nie był tym człowiekiem, którego miał na myśli. Poza tym miała dosyć ich obu oraz ich nienasyconej żądzy, by dostać w swoje ręce jej flakonik albo pamiętnik Luizy. Z wściekłością odwróciła się w stronę łóżka, wyjęła z torby flakonik i rozglądając się wokół, wyciągnęła rękę. – No dobrze, Anhotepie czy Hatseku, jakkolwiek się nazywasz! Gdzie jesteś? Jeśli tutaj, to dlaczego nie weźmiesz tej przeklętej rzeczy? – Głos jej drżał. – Skoro jest tak wyjątkowa i cenna, dlaczego nie zabrałeś jej już dawno? Czemu czekałeś aż do tej chwili? – Przerwała. – A może musiałeś czekać, aż przywiozę ją z powrotem do Egiptu? Tak? Nic się nie działo, dopóki byliśmy w chłodnej, starej Anglii! Ale teraz jesteśmy tutaj, jak tego chciałeś. Świetnie. Weź to! – Wyciągnęła rękę z flakonikiem i obróciła się powoli dookoła. – Nie? Nie ma chętnych? Więc zostaw mnie w spokoju! Jeśli ujrzę cię choćby tylko jeszcze raz, wyrzucę go za burtę i już nikt nigdy go nie zobaczy. Nigdy! – Wysunąwszy szufladę toaletki, wrzuciła do niej flakonik i zamknęła ją z trzaskiem. Niemal w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Z sercem bijącym ze strachu odwróciła się, by stawić czoło intruzowi. – Kto tam? – zapytała, nerwowo przełykając ślinę. – To ja, Andy. Chcę cię przeprosić. – Nie ma potrzeby. – Nie uczyniła żadnego ruchu, żeby otworzyć drzwi. – Anno, proszę, pozwól mi wejść. – Klamka się obróciła. Anna nie przekręciła klucza, więc drzwi się otworzyły. – Naprawdę bardzo mi przykro, że cię zdenerwowałem. Nie miałem takiego zamiaru. Pomyślałem tylko, że powinnaś wiedzieć. – Nie zdenerwowałeś mnie i chciałabym, żebyś przestał wpychać się nieproszony do mojej kabiny! Jeśli zaś chodzi o twoje informacje: nie obchodzi mnie Toby i jego przeszłość, ani też nie dbam, czy wierzysz w to, co mówię o flakoniku, czy nie! – Jesteś pewna? – Na jego twarzy pojawił się bolesny grymas. – Mogłabyś spróbować mnie przekonać. Patrząc na niego, zawahała się, a potem wzruszyła ramionami. – W porządku. Pozwól, że ci coś pokażę. – Podeszła do nocnego stolika. – Sądzisz, że wymyśliłam Anhotepa? Spójrz, co mówi o nim Luiza. Może jej uwierzysz... – Nie o to chodzi, że ci nie wierzę, Anno... – Ależ tak, właśnie o to. Uważasz, że jestem jakąś neurotyczną idiotką. Przecież właśnie tak myślisz o Serenie, więc jeśli obie wierzymy w te same rzeczy, musisz tak myśleć również o mnie. – Wyciągnęła z szuflady pamiętnik Luizy i siadając na łóżku, otworzyła go szybkim ruchem. Andy usiadł obok niej z oczami pożądliwie utkwionymi w dzienniku. – Pokaż – powiedział cicho. – Pokaż mi, co Luiza mówi o tym wszystkim. Spojrzała na niego, po czym szybko odwróciła wzrok i zaczęła przerzucać strony dziennika. – No dobrze, spójrz. Tutaj: „Wyciągnęłam ręce, by go odsunąć, i moje dłonie przeszły przez niego, jakby był mgłą”. I tutaj: „Ta postać mnie obserwuje... zaczął iść w moją stronę, jakby płynąc nad płytami posadzki. Ramiona miał skrzyżowane na piersi, ale gdy podszedł bliżej, rozłożył je i wyciągnął ku mnie. Krzyknęłam...”. I spójrz na to. I na to. I zobacz, jak bardzo lord Carstairs chciał położyć łapska na tym flakoniku. Czy zainteresowałby się nim tak bardzo, gdyby flakonik nie był prawdziwy? Andy zrobił ruch, jakby chciał wziąć od niej pamiętnik, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar. Jego dłoń opadła na kapę okrywającą łóżko. Nie odrywał wzroku od pamiętnika leżącego na kolanach Anny. Między akapitami zwartego, pochyłego pisma znajdował się mały akwarelowy szkic sześcio-, może siedmiocentymetrowej wysokości. Ukazywał urodziwego Egipcjanina na tle pustynnych wydm. – Czy to jest twój duch Anhotep? – zapytał łagodnie. Anna pokręciła przecząco głową. – Nie ma tu podpisu, ale sądzę, że to musi być Hassan, jej kochanek. – Kochanek?! – Andy oderwał wzrok od pamiętnika i spojrzał na Annę. Skinęła głową. – Jej przewodnik. Zakochała się w nim, gdy razem zwiedzali te miejsca. Właśnie on dał jej w prezencie flakonik. – Wielki Boże, do tego trzeba było sporej odwagi, czyż nie? Było to wbrew wszystkim wiktoriańskim konwenansom; wbrew zasadom klasy, rasy i religii za jednym zamachem! Brawo, Luizo! – Uderza mnie, że była bardzo odważną kobietą – odparła Anna, kiwając głową. – Tutaj, spójrz, oto kolejny opis duchów – przesunęła palcem po kolejnych linijkach pisma Luizy. – Teraz mi wierzysz? – zapytała, podnosząc wzrok. Andy potarł ręką brodę. – Naprawdę nie wierzę w duchy i takie sprawy, Anno. Cokolwiek tu jest powiedziane. Przykro mi. Ilekroć zdarzają się rzeczy niezwykłe, zawsze szukam dla nich jakiegoś przyziemnego wytłumaczenia. Przede wszystkim w jej czasach z pewnością kręciło się wokół równie wielu zachowujących się podejrzanie przystojnych Egipcjan, odzianych w białe szaty, co i w naszych. – Przerwał, najwyraźniej usiłując przeczytać, co wydarzyło się dalej. – Zostawmy więc na chwilę owe duchy i zakładając, że nie robiły nic poza unoszeniem się w mrokach nad wyspą File, zobaczmy, co się stało, gdy Luiza wróciła na statek? Czy Carstairs podążał tropem flakonika? Anna odwróciła kolejną stronę. Były tam dwa szkice: jeden przedstawiał felukę płynącą po Nilu na tle słońca zachodzącego za piaszczyste urwisko, drugi zaś ukazywał kobietę w nubijskim stroju z zasłoną udrapowaną nad czołem i częścią twarzy oraz z dzbanem niesionym na głowie. Pod owymi szkicami przez całą szerokość strony biegł tekst, pod koniec coraz bardziej ściśnięty. Było już prawie ciemno, gdy podpłynęliśmy do statku i Hassan rzucił linę kapitanowi, który na nas czekał. Gdy wspięłam się na pokład, odziana w swoje porządne buciki i suknię, kapitan z dziwnym zakłopotaniem potrząsnął głową. „Panuje tu straszne zamieszanie, sitt Luiza. Musi pani natychmiast pójść do salonu”. Po tych słowach wygłosił po arabsku jakąś tyradę skierowaną do mego biednego Hassana. Anna podniosła wzrok. – Jesteś pewien, że chcesz wysłuchać tego wszystkiego? – zapytała. Andy skwapliwie skinął głową. – Ależ tak! Czytaj dalej. Co wydarzyło się później? * * * Od razu zobaczyła, że w salonie siedzi przy stole lord Carstairs. Były tam też obie panie Fielding i Augusta. Sir John czekał na nią przy drzwiach. – Dzięki Bogu, że jesteś bezpieczna, moja droga Luizo. Dzięki Bogu! – Chwycił Luizę w ramiona i wycisnął pocałunek na jej policzku. – Byliśmy wprost chorzy z niepokoju! Zmarszczyła brwi. – Wszak z pewnością wiedzieliście, gdzie jestem? – Och, wiedziałem, gdzie jesteś, ale kiedy Roger powiedział nam, co ci się przydarzyło, wprost dostaliśmy szału. Cóż za katastrofa! Cóż za skandal! Luiza spojrzała najpierw na sir Johna, potem na lorda Carstairsa. – Jaka katastrofa? Jaki skandal? Nie rozumiem. – Nagle zaczęła coś podejrzewać. Carstairs, który przed chwilą zerwał się szybko, gdy weszła do salonu, natychmiast usiadł znowu i wpatrywał się we własne dłonie, oparte na stole. Nie podniósł wzroku. – Proszę, lordzie Carstairs, co pan uważa za skandal, o którym musiał pan donieść moim przyjaciołom? Nagły przypływ gniewu dodał siły głosowi Luizy i Carstairs podniósł w końcu oczy, by napotkać jej wzrok. Zadrżała lekko. Nadzwyczajna głębia jego spojrzenia nie miała żadnego wyrazu. Przez chwilę poczuła w głowie kompletną pustkę. Opanowała się rozpaczliwym wysiłkiem woli, a lord Carstairs się uśmiechnął. Był to uśmiech wyjątkowo ciepły i promienny. – Proszę mi wybaczyć, pani Shelley. Tak mi przykro. Rozmawiając z państwem Forrester, kierowałem się jedynie szczerą troską o pani bezpieczeństwo. Nie było moją intencją popełnienie niedyskrecji; nigdy świadomie nie powiedziałem niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób pokalać pani dobre imię. – Ani też nie mógłby pan tego uczynić, milordzie! – Wytrzymała jego spojrzenie i poczuła ulgę, gdy w końcu odwrócił wzrok. – Nie zrobiłam niczego, co mogłoby narazić mnie na takie oskarżenie. Jak pan śmie sugerować coś takiego! Nagle zdała sobie sprawę, że oczy wszystkich utkwione są w jej twarzy. Katherine łagodnie położyła rękę na wypukłości brzucha, jakby chciała ochronić swe nienarodzone dziecko przed niewypowiedzianymi okropnościami, które je otaczały. Na twarzy Venetii malował się wyraz osobliwej, podszytej ekscytacją zgrozy. Augusta wydawała się lekko zakłopotana, sir John gniewny, a David Fielding najwyraźniej z całego serca życzył sobie znaleźć się jak najdalej stąd. To właśnie on przerwał kłopotliwe milczenie. Podniósł się z miejsca po wejściu Luizy do salonu i stał teraz z rękami założonymi na piersi, jakby zwracając się do zgromadzenia. – Sądzę, moi drodzy, że nadszedł czas, abyśmy wrócili na nasz statek. To był męczący dzień dla nas wszystkich i jestem pewien, że pani Shelley także chciałaby teraz trochę odpocząć i uspokoić się w samotności. Katherine... – Wyciągnął dłoń do żony, która wpatrywała się w niego przez chwilę z wyraźnym niezadowoleniem, iż zostaje pozbawiona doskonałego widowiska, jakim byłaby kłótnia, która zdawała się wisieć na włosku. Venetia, także boleśnie dotknięta, zwróciła się ku bratu z furią. – Nie możemy pójść bez Rogera! Mieliśmy spędzić ten wieczór wszyscy razem, czyż nie? David zagryzł wargi. – Jestem pewien, że tym razem Roger nam wybaczy. Przecież możemy spotkać się jutro. Łagodna uprzejmość słów Davida kontrastowała ze zdecydowanym tonem jego głosu. Katherine wstała i Venetia, nie mając innego wyjścia, uczyniła to samo. Obserwując ich wyjście na pokład, skąd przywołali swego przewoźnika, Luiza wreszcie usiadła. Gdy sir John i lord Carstairs podążyli za gośćmi, by ich pożegnać, w końcu znalazła się sama z Augustą. – Cóż to za niedorzeczność? – zapytała szybko. – O co on mnie oskarża? Ten człowiek jest skończonym nudziarzem. Pojechał za mną nieproszony, przeszkadzał w zwiedzaniu i całkiem popsuł mi dzień. Teraz zaś wracam, by się dowiedzieć, że rzuca jakieś oskarżenia za moimi plecami. Co właściwie uważał za stosowne powiedzieć na mój temat? Augusta usiadła na krześle i złożyła ręce na kolanach. – Opowiedział nam o Hassanie, moja droga, i o jego całkowicie nieodpowiednim zachowaniu. Wprost nie potrafię ci powiedzieć, jak mi przykro. Miał tak doskonałe referencje – potrząsnęła głową. – Niestety jednak jesteś atrakcyjną kobietą – mówiła dalej, tonem dając jasno do zrozumienia, iż jest to uwaga krytyczna – i oboje tak dużo czasu spędzaliście razem. Nie mógł się powstrzymać. Chodzi również o coś jeszcze... – Zmarszczyła brwi, nie spuszczając wzroku z twarzy Luizy. – Roger powiedział mi, dyskretnie oczywiście, że byłaś... – pierwszy raz zawahała się wyraźnie, nagle bardzo skrępowana – ...że byłaś nieodpowiednio ubrana! Że miałaś na sobie jakiś miejscowy strój, który był zarówno prowokacyjny, jak i całkiem niewłaściwy dla przyzwoitej kobiety! – Twarz się jej zaróżowiła i zaczęła się świecić, więc Augusta sięgnęła do rękawa po koronkową chusteczkę, by otrzeć górną wargę. – I lord Carstairs szpiegował mnie, by postawić takie zarzuty? – zapytała gniewnie Luiza. – Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek zapraszała, by się do mnie przyłączył, a suknię, o której mówi, przywiozłam z Anglii. – Mówiła z furią, a krótki moment poczucia winy zniknął równie szybko, jak się pojawił. I z całą pewnością nie jest ona miejscową szatą, jak ją nazywa. Zapewniam cię też, że to strój zarówno przewiewny oraz praktyczny w tym klimacie, jak i całkowicie przyzwoity. – Gniew niemal ją dławił. – Jeśli zaś chodzi o Hassana, nigdy nie zachowywał się wobec mnie inaczej jak tylko z należnym szacunkiem. Jak lord Carstairs śmie sugerować cokolwiek innego! On mnie obraża, Augusto! Augusta wstała poruszona i zrobiła kilka drobnych kroków tam i z powrotem po salonie. – Nie, moja droga. Nie miał takiego zamiaru. Uczynił słusznie, rozmawiając z Johnem i ze mną. Postąpił doprawdy właściwie. Był ogromnie zatroskany o twoją reputację. Jest tobą zachwycony, Luizo. Żywi ogromny szacunek dla twojego talentu, który, jak sam powiedział, jest spory. – Wzięła jeden z listów ze stosu leżącego na bocznym stoliku i zaczęła wachlować sobie twarz. – Zrobił to w najlepszej wierze, moja droga. – A ja zaprzeczam, co chyba rozprasza twoje obawy całkowicie. – Luiza czuła, że twarz jej płonie. – Wybacz mi, Augusto, pragnę teraz przebrać się do kolacji. – Zatrzymała się w drzwiach. Augusta wciąż stała nieruchomo, wpatrując się w podłogę, i Luizie nagle zrobiło się jej żal. – Jeśli chcesz, pokażę ci później kilka moich szkiców, Augusto. Możesz sama zobaczyć, co robię całymi dniami w czasie moich wypraw do świątyń. – Do tej chwili lady Forrester nie wykazywała żadnego zainteresowania jej szkicami. – A kiedy przepłyniemy kataraktę, także się przekonasz, jak piękna jest ta wyspa – dodała łagodnie. Augusta uśmiechnęła się lekko, lecz nie podniosła wzroku. Dopiero po kolacji, gdy Augusta poszła spać, a jej małżonek i Luiza siedzieli razem w salonie nad filiżankami wonnej herbaty w świetle przyćmionej lampy, sir John zakomunikował swą zaskakującą decyzję. – Posłałem depeszę do konsula, prosząc, by polecił nam jakiegoś przewodnika dla ciebie na resztę tej podróży. Luiza odstawiła filiżankę. – Nie potrzebuję innego przewodnika. Hassan całkowicie mi odpowiada. Sir John potrząsnął głową. – Odprawiłem Hassana – powiedział, skupiając się na swoim cygarze, które obracał między palcami. – Co zrobiłeś? – Luiza siedziała bez ruchu, nie podnosząc wzroku i czując, że opada na nią fala ciemności. – Odprawiłem go. Był dość miłym człowiekiem, ale nie na poziomie, jakiego się wymaga, nie sądzisz? – Wetknął cygaro do ust. – Nie trap się, moja droga, znajdziemy ci kogoś nowego. Ani trochę nie zakłóci to twoich malarskich wypraw. – Po chwili dodał z wahaniem: – Zresztą nie zechcesz przecież błąkać się gdzieś, skoro płyniemy ku katarakcie. Wszyscy mówią, że jest bardzo interesująca. Będziesz więc miała wiele do malowania z pokładu statku... * * * Anna z gniewem oderwała wzrok od pamiętnika – Biedna Luiza. Jak mogła się z tym pogodzić? Sir John był tak apodyktyczny! A jakim strasznym draniem okazał się Carstairs! – powiedziała porywczo. Andy siedział obok, wpatrując się w pamiętnik rozłożony na jej kolanach. Nagle uświadomiła sobie, że jego ramię przywiera do jej ramienia, a udo do uda. Siedzenie tak blisko niego nie było nieprzyjemnym doznaniem. Niemal bezwiednie przesunęła palcami po wargach, jakby wciąż czując na nich przelotny pocałunek ostatniej nocy. Zakłopotana zamknęła dziennik Luizy. – Andy, już niemal pora lunchu. Słyszę głosy pasażerów. Z pewnością wrócili z wyprawy po zakupy. Kolejny fragment przeczytamy chyba kiedy indziej. Z ociąganiem skinął głową. – Dobrze. Bardzo mi się to podobało. – Wstał i ruszył ku drzwiom. – Nie mogę się doczekać, żeby się dowiedzieć, co było później. – Spojrzał na Annę z ukosa. – Zostawię cię, żebyś mogła przygotować się do lunchu. Do zobaczenia za chwilę. Wpatrywała się w zamknięte drzwi. Kabina stała się nagle większa, jakaś opustoszała, a ona sama dziwnie osamotniona. Wstała i wsunęła pamiętnik do szuflady nocnego stolika. Kiedy weszła do jadalni, wszyscy inni już tam byli. Zauważyła, że miejsce dla niej pozostawiono obok Andy’ego. Zajmując je, spojrzała w stronę Toby’ego. Siedział odwrócony plecami i wydawało się, że nie zauważył jej wejścia. Przez chwilę spoglądała na niego uważnie, po czym odwróciła się do własnego stolika. Z lewej strony Andy’ego siedziała Charley, a za nią Ben i Serena. Anna pochyliła się nad stołem i uśmiechnęła do Sereny. – Przykro mi, że opuściłam dzisiejszą wyprawę. Chętnie zobaczyłabym ten bazar. Kupiłaś sobie coś ładnego? Serena skinęła głową. – Później ci pokażę. – Ty zapewne również miałaś miły poranek. – Charley oparła się łokciami o stół i wyjrzała ku Annie zza Andy’ego. – Nie byłaś osamotniona; szczególnie z Andym, który dotrzymywał ci towarzystwa. Ali pojawił się ze stosem gorących talerzy i zaczął rozkładać je na stole, za nim zaś z wazą pełną parującej zupy z soczewicy podążał Ibrahim. Anna, z ulgą przyjąwszy tę przerwę w rozmowie, odwróciła się, ale Charley nie dawała za wygraną. – Dziwne, że oboje zaspaliście, czyż nie? – Odgarnęła włosy na ramiona, ignorując wysiłki Ibrahima, żeby ją obsłużyć. – Kupiłaś sobie coś ciekawego na tym bazarze, droga Charley? – łagodnie wtrącił Ben. Zignorowała również i jego. – Przypuszczam, że bazar jest zbyt pospolity dla Anny. Jest przecież prawnuczką sławnej malarki. Będzie więc jedynie przechadzać się wokół i czekać, by wszyscy jej nadskakiwali. Jestem zdumiona, że nie ma własnego, prywatnego statku. Ale wtedy nie miałaby okazji poznania żadnego miłego i stanowiącego dobrą partię mężczyzny. – Usiadła z triumfem. – Ali, gdzie jest moje wino? – Jej głos sprawił, że młody kelner podskoczył nerwowo, a potem skłonił się i pospieszył do głównego stołu, by znaleźć butelkę z jej nazwiskiem. Charley napełniła swój kieliszek i wypiła wino duszkiem. – Charley, nie wysilaj się – pochylił się ku niej Andy. – Nie musisz... – Nie? – Ponownie napełniła sobie kieliszek. – Egipskie wino to paskudztwo. Brak mu odpowiedniej mocy. – Jest doskonałe. – Andy wyjął butelkę z ręki Charley i postawił poza jej zasięgiem. – Daj spokój. Z pewnością wszyscy możemy być przyjaciółmi. W jadalni zrobiło się bardzo cicho, zauważyła nagle Anna. Wszyscy, zakłopotani, koncentrowali się na zupie, która była gęsta, pikantna i posypana świeżą miętą. Stojący za nią Ibrahim puścił w koło koszyk świeżych rogalików. Spojrzała na niego, ale oczy Ibrahima utkwione były w owym koszyku, a jego twarz kompletnie pozbawiona wyrazu. Omar siedzący wraz z innymi przy sąsiednim stoliku wstał w końcu i z wyraźną niechęcią podszedł bliżej. – Wszystko w porządku, drodzy państwo? – Tak – odparł Andy. – Radzimy sobie. Omar przystanął na chwilę, a potem skinął głową i wrócił na swoje miejsce. Toby, jak zauważyła Anna, siedział obrócony bokiem i z ramieniem przewieszonym przez oparcie krzesła, otwarcie obserwował sytuację. Pochwyciwszy jej spojrzenie, mrugnął. Odwzajemniła się pełnym skrępowania uśmiechem. Zebrane przez kelnerów talerze zastąpiono następnymi. Wniesiono ogromne półmiski parującego ryżu z mięsnymi kuleczkami kebeii. Anna popatrzyła na współbiesiadników. Charley nalała sobie kolejny kieliszek wina i sączyła je w ponurym milczeniu, a Serena obserwowała ją uważnie. – Ten posiłek z pewnością różni się nieco od eleganckiego lunchu na prywatnym statku – skomentował cicho Andy. – Tamto niespieszne podróżowanie musiało być cudowne, cała ta epoka i bogactwo... Anna skinęła głową. – Mam nadzieję, że pozwolisz mi przeczytać następny odcinek. Chcę się dowiedzieć, co będzie dalej – rzekł z uśmiechem. – Nie wątpię. Siedząca za Andym Charley zacisnęła palce na nóżce kieliszka i wpatrywała się w przestrzeń. Nagle, jakby czując wzrok Anny, wstała, wielkimi łykami opróżniła kieliszek, pochyliła się do przodu i znowu spojrzała na Annę. – Posłuchaj, nie pozwolę, żebyś go sobie zabrała. Jesteś mój, prawda, kochanie? – Położyła dłoń na ręce Andy’ego, spoczywającej na obrusie, i przesunęła paznokciem po jego nadgarstku. – Charley! – krzyknął. Uśmiechnęła się słodko. – Tak, tak, Charley. A jeśli kochana, mała Anna wejdzie między nas, z pewnością posunę się dalej niż do kradzieży głupiej egipskiej buteleczki, żeby dać jej nauczkę, wierz mi... – przerwała ze skowytem, gdyż czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu. – Dość tych gróźb, młoda damo! – Toby wstał niepostrzeżenie i w jednej chwili znalazł się za Charley. – Przestań. Nie jesz i psujesz nastrój. Proponuję, byś poszła spać. – Chwycił ją za ramię i odciągnął od krzesła. Kieliszek wypadł z ręki Charley, opryskując koszulę Andy’ego. Z okrzykiem wściekłości Charley okręciła się na pięcie i uderzyła Toby’ego w twarz. – Zabierz od niej łapy! – Andy nerwowo wycierał się serwetką. – Proszę, panie Toby, ja to załatwię. – Omar próbował odciągnąć Toby’ego, a Ibrahim i Ali pojawili się obok niego, lękliwie machając serwetami. – Odsuńcie się. Dam sobie radę. – Toby chwycił wrzeszczącą Charley za ramiona. – Zabiorę ją do kabiny. Dajże spokój. Dość już tych głupstw. – Pociągnął dziewczynę tak, że straciła równowagę i osunęła się na niego, po czym w ciągu kilku sekund wyciągnął ją z jadalni, zamykając za sobą drzwi. Serena wstała od stołu. – Najlepiej zrobię, jeśli pójdę tam i zajmę się nią – powiedziała. Andy skoczył na równe nogi. – Nie, zostań tutaj. Ja pójdę i zobaczę, czy wszystko w porządku. – Rzucił swą poplamioną winem serwetkę i pospieszył za Tobym i Charley, ale wcześniej zwrócił się ku Annie: – Mówiłem ci, że jest gwałtowny – mruknął cicho i zniknął. Serena usiadła, wzruszając ramionami, i odwróciła się plecami do stołu. Wydawało się, że minęło tylko kilka sekund, a Ibrahim i Ali już zmienili obrus, ponownie nakryli do stołu i zaczęli serwować kolejne dania. W jadalni znów rozległy się rozmowy... nieco głośniejsze niż przedtem. Po niecałych dziesięciu minutach wrócił Andy. Zmienił koszulę i spodnie. – Zasnęła – rzekł, opadając na krzesło. – A Toby? – Anna uważnie wpatrywała się w jego twarz. – Mam nadzieję, że go nie uderzyłeś. – Nie, nie uderzyłem go – roześmiał się Andy. – Pomogłem mu zanieść Charley do kabiny i położyć ją na łóżku. Zdjęliśmy jej buty i zostawiliśmy ją. – No to gdzie jest Toby? – Nie mam pojęcia. Może zapragnął wyjść i szkicować krajobraz, tak jak zrobiłaby to Luiza. Kto wie? – Na policzku Andy’ego pojawił się jakiś gniewny tik, a twarz nagle bardzo mu pobladła. Usiadł i sięgnąwszy po wino Charley, nalał sobie kieliszek. Anna zmarszczyła brwi. – Przepraszam, że zapytałam. Przez kilka minut posiłek przebiegał w milczeniu, po czym Serena podniosła wzrok. – No więc kiedy się udajemy na zwiedzanie Wielkiej Tamy? – Zaraz. – Omar usłyszał jej pytanie i wstał. – Szanowni państwo, proszę się pospieszyć z piciem kawy. Wyruszamy niebawem – powiedział, z uśmiechem rozglądając się wokół. – „Niebawem” według czasu angielskiego, co oznacza „dzisiaj”, nie zaś „niebawem” w rozumieniu egipskim, co oznacza „w przyszłym tygodniu”. Anna uchwyciła spojrzenie Sereny, gdy wszyscy się roześmiali. Egipskie lekceważenie czasu było jednym z ulubionych żartów Omara. Bez wątpienia powtarzał go każdej kolejnej grupie pasażerów. Anna już wcześniej postanowiła, że w drodze na tamę usiądzie w autokarze obok Sereny. Miała wiele pilnych spraw do przedyskutowania. Jej plan został natychmiast udaremniony przez Andy’ego, który wcisnął się na miejsce obok niej, gdy tylko usiadła. – Nie masz nic przeciwko temu, prawda? Ukryła zniecierpliwienie, chociaż rozpaczliwie pragnęła porozmawiać z Serena. – Oczywiście, że nie. – Wzięłaś ze sobą ten nawiedzony przez duchy flakonik? Miał roziskrzone oczy. Spuściła wzrok na przewodnik, który trzymała na kolanach. – Nie. Zostawiłam go w kabinie. – I pamiętnik Luizy też? – I pamiętnik Luizy też. Jestem pewna, że będą tam całkowicie bezpieczne. – Ja również mam taką nadzieję. – Rozejrzał się po autobusie, gdy drzwi zostały zamknięte i kierowca ruszył z nadbrzeża. – Mam wrażenie, że nie ma z nami Toby’ego. Wiedziałem, że Charley nie przyjdzie... wciąż śpi kamiennym snem... ale dlaczego on nie przyszedł? Sądziłem, że jest zainteresowany obejrzeniem Wielkiej Tamy. – Cóż, jakikolwiek miałby powód, z pewnością nie dostanie się do mojej kabiny – powiedziała stanowczo Anna. Zauważyła, że Serena siedzi sama w kierunku jazdy. – Obyś miała rację. – Andy założył ręce na piersi i uśmiechnął się krzywo. Kiedy autokar się zatrzymał, by mogli zobaczyć, co pozostało z katarakty po zbudowaniu pierwszej zapory na początku dwudziestego wieku, i gdy przystanął ponownie już przy samej Wielkiej Tamie, Andy stał blisko Anny. Zaczynała podejrzewać, że rozmyślnie wchodzi między nią a Serenę, i była coraz bardziej zirytowana, gdy opuścili pojazd i wyszli na szczyt potężnej, betonowej budowli, by spojrzeć z niej na odległy brzeg Jeziora Nasera, śródlądowego „morza”, stworzonego przez budowę Wielkiej Tamy. – Zdumiewające, prawda? – odezwała się, doganiając ich, Serena. – Ale przykro pomyśleć, że wiele świątyń i innych obiektów zniknęło pod wodą tego sztucznego zbiornika. – Najważniejsze zostały przeniesione – wkroczył między nie Andy. Serena skinęła głową. – Jednak znacznie więcej przepadło. Ta zapora nie była najlepszym rozwiązaniem. – Nie? – Andy wydawał się zniecierpliwiony. – Jak do tego doszłaś? – No cóż, z jednej strony niższe odcinki Nilu są zatruwane solą z morza, ponieważ prąd rzeczny nie jest już wystarczająco silny, by ją zatrzymać, a jezioro wypełnia się mułem, który coroczne wylewy zostawiają na polach, by je użyźniać. – Mówiąc to, uchwyciła wyraz twarzy Andy’ego i pokręciła głową. – Tak, wiem, że zapora czyni cuda i wszyscy mają elektryczność. – Co okazało się niezwykle korzystne dla egipskiej koniunktury gospodarczej – uśmiechnął się Andy. – Ekonomia nigdy nie była twoją mocną stroną, moja droga. Serena oblała się ognistym rumieńcem. – W życiu są ważniejsze sprawy niż telewizor w każdym domu. Andy jęknął. – Oczywiście. Bez wątpienia są też nieszczęśliwe małe ptaszki – szydził – oraz biedne krokodyle i wszystkie prześliczne, czujące magiczne przedmioty, którym szkodzą te okropne pola elektryczne. Serena na sekundę zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. – Uciekaj stąd, Andy. Idź denerwować kogoś innego. Anna niecierpliwie przenosiła spojrzenie z Sereny na Andy’ego. Wreszcie postanowiła zmienić temat. – Tam w dole na ścianie zapory jest jakiś pies; to suka ze szczeniętami. Chcę ją sfotografować. Zauważyliście te płowe psy wszędzie, gdzie się udajemy? Nie wiem, czy są dzikie, czy się zabłąkały, ale wydaje mi się, że na pewno są bezpańskie. – Odciągnęła Serenę od Andy’ego, po czym wyjęła aparat i zaczęła fotografować zwierzęta bawiące się nad wodą. – On naprawdę włóczy się za tobą! – Serena patrzyła za Andym, który oddalał się od nich, spoglądając ku rzece. – O ile się orientuję, nie masz nic przeciwko temu? Anna obdarzyła ją wymuszonym uśmiechem. – Czasami jest trochę męczący. – Spojrzała na Serenę, lecz nie mogła zobaczyć wyrazu jej oczu za ciemnymi okularami. – Nie bardzo wiem, co myśleć o paru historiach, które mi opowiedział. Jest zabawny. Atrakcyjny... – Nie ufaj mu, Anno. Nie ufaj mu za grosz. – Ku zaskoczeniu Anny Serena nagle chwyciła ją za ramię. – Bądź ostrożna, moja droga. Proszę cię. Masz dosyć kłopotów, a on mógłby rozjątrzyć siły, które teraz wirują wokół ciebie. – Przerwała. – Jak zapewne zrozumiałaś, nasze stosunki nie układają się zbyt dobrze. Od czasu, gdy spotyka się z Charley, próbuje ingerować także w moje życie. Podejrzewam, że powiedział ci, iż uważa, że jestem wariatką. – Uważnie przyjrzała się Annie. – Tak, wnioskuję to z wyrazu twojej twarzy. Cóż, może jestem. Ale przynajmniej działam w najlepszej intencji. Andy jest egoistyczny, chciwy, okrutny i z jakiegoś powodu od czasu, gdy przybyliśmy do Egiptu, z minuty na minutę wydaje się coraz bardziej agresywny i zachłanny. Strzeż się więc, proszę – zakończyła, po czym odwróciła się i odeszła. Anna patrzyła za nią. – Sereno... Serena pokręciła głową, nie odwracając się. Ze skulonymi ramionami pospiesznie odchodziła wzdłuż tamy od reszty towarzystwa. – Pozwól jej odejść. Anna zadrżała. Nie słyszała, kiedy Andy wrócił. – Przejdzie się dookoła – powiedział, kładąc rękę na jej ramieniu. – Zawsze tak robi. Bardzo pogodna osoba z naszej Sereny. Podniosła ku niemu wzrok. – Słyszałeś, co powiedziała? Potrząsnął przecząco głową. – Jeśli jej opowiedziałaś, co o niej mówiłem, to przypuszczam, że była bardzo nieuprzejma! Na twarzy Anny odmalowało się niezadowolenie. – Nie doceniasz więc mojego taktu. – Przepraszam. – Andy objął ją za ramiona. – Stań tam. Chcę ci zrobić zdjęcie. – Poprowadził ją w stronę muru. – Jeśli staniesz tutaj, zdołam ująć w kadrze całą długość tamy. – Przerwał i zmarszczył brwi. – O co chodzi, Anno? Co się stało? Nie słyszała go. Z otwartymi ustami i skamieniała z szoku, nagle niepomna tego, co dzieje się wokół, wpatrywała się uporczywie w coś za jego plecami. Z odległości niespełna dziesięciu metrów obserwował ją kapłan Anhotep. Uniósłszy dłoń, palcem wskazywał jej serce. 8 Co było mocno zamknięte, zostało otwarte... Chwała wam, którzy odbieracie serca. Chwała wam, którzy kradniecie i miażdżycie serca... KSIĘGA UMARŁYCH Legenda przetrwała. Piaski się przesunęły, ale cienie zdradzają, co było tutaj niegdyś. Ślady są zagmatwane. Czy to był grobowiec kapłanów? Czy to był grobowiec, który historia wskrzesiła, a potem o nim zapomniała? Tym razem rabusie są lepiej wyekwipowani. Są silniejsi. Strażników faraonów dawno już nie ma. Drzwi pękają z trzaskiem, wyrwane z ościeżnicy – wewnątrz nie ma nikogo, kto by chronił zawartość grobu. Gdzie jest złoto? Gdzie są owe cenne klejnoty, które zdobiły mężczyzn służących bogom? Mumie wywleczono na piasek, zniszczono, sprofanowano i obrócono w pyl, a dzbany zawierające wnętrzności balsamowanych ciał – roztrzaskano. Nie ma żadnych skarbów. Żadnego wyposażenia na życie pośmiertne. Wszak byli ludźmi, od których bogowie się odwrócili. Znaleziono ukryty w zakamarku flakonik. Wyniesiono go na zewnątrz, na pustynię, obejrzano i odrzucono na bok. Szkło jest już rzeczą powszechną. Ampułka nie ma więc żadnej wartości dla poszukiwaczy skarbów. Odchodzą; grobowiec pozostaje otwarty. Duchy zmarłych żywią się blaskiem słońca oraz srebrzystym błogosławieństwem księżyca i przybierają na sile. Ale nocą ludzie, którzy położyli świętokradcze ręce na zakazanych przedmiotach, napotykają sługi Anubisa i Sobeka. Ci bogowie zawsze strzec będą świętej ampułki łez Izydy i rabusie ponoszą śmierć, gdyż wszyscy, którzy jej dotkną, giną. Ich ciała pożerają szakale i krokodyle, zgodnie z wyrokiem bogów. * * * – To fatamorgana, Anno. Złudzenie. Omam. Załamanie światła. – Andy przyciągnął ją do siebie, gdy jąkając się, powiedziała, co zobaczyła. – Chodź. Pójdziemy w cień. To cholernie nasłonecznione miejsce. – Usiłował popchnąć ją z powrotem w stronę końca zapory, gdzie kilka drzew zapewniało skrawek głębokiego cienia. – Andy! Anno! Poczekajcie! – Serena, obejrzawszy się w końcu za siebie, zrozumiała, że dzieje się coś złego, i pospieszyła ku nim z powrotem. – O co chodzi? Co się stało? – Nic, co mogłoby dotyczyć ciebie, Sereno – rzucił Andy przez ramię. Anna zmarszczyła brwi. Nie potrzebowała jego interwencji, choćby dyktowały ją jak najlepsze intencje. Szczególnie teraz. – To był Anhotep – powiedziała z drżeniem, wciąż stojąc nieruchomo. – Sereno, on tu był. Przez sekundę. Na tamie. Ale ja zostawiłam flakonik na statku. Więc chyba powinien pozostać przy nim? Chyba mnie nie śledził? Dlaczego miałby mnie śledzić? Serena wpatrywała się uważnie w twarz Anny. – Jesteś pewna, że go widziałaś? – Niczego nie widziała. – Andy znów objął Annę ramieniem. – Słońce świeci tak ostro, że łatwo uroić sobie różne rzeczy. Wszak w mirażach jawią się całe miasta. – A jednak coś widziałam! – Anna odsunęła się od niego gwałtownie. – To nie była fatamorgana, Andy. Poza tym widziałam tego kapłana wystarczająco wiele razy, żeby go rozpoznać. – Zadrżała. – Przyglądał mi się! Obserwował mnie! „Sycił się mną”. Te słowa przyszły jej na myśl nieproszone. „On wykorzystuje mój gniew. Mój strach”. Zadygotała całym ciałem. Omar, który rozmawiał z Benem i grupą pozostałych turystów, racząc ich żywym opisem budowy Wielkiej Tamy przez Rosjan, odwrócił się zaintrygowany tonem Anny. – Jakiś kłopot? – zapytał, podchodząc ku nim szybko. – Czy Anna źle się czuje? – Czuję się świetnie – odpowiedziała Anna, zmuszając się do uśmiechu. Nie chciała zaufać Omarowi. Byłaby wówczas osaczona przez niego i Andy’ego. – Prawdopodobnie za wiele słońca – powiedział Andy. – Zajmę się nią. Nic nie pomoże jej lepiej niż chłodny napój w jakimś zacienionym miejscu. Chciał poprowadzić Annę w stronę autokaru, ale stawiła opór. – Dziękuję, Andy. Czuję się doskonale. Chciałabym porozmawiać z Sereną, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Roześmiał się. – Ależ oczywiście, że mam. Nie potrafię znieść rozłąki z tobą, a Sereną chce słuchać opowieści Omara o Wielkiej Tamie, nieprawdaż, Sereno? – jego głos nagle stwardniał. – Raczej nie. – Serena założyła ręce na piersi. – Mamy ochotę na damskie pogaduszki, Andy. A to jest coś, na co ty nic nie możesz poradzić. Anna stłumiła śmiech. – Proszę, Andy. Serena i ja napijemy się czegoś w autokarze, a ty posłuchaj opowieści Omara. Potem opowiesz nam wszystko. Odwróciły się i odeszły wzdłuż tamy. Andy patrzył za nimi przez chwilę, a potem odwrócił się ze wzruszeniem ramion. Anna ścisnęła dłoń Sereny. – On tu był. Patrzył na mnie. Wskazywał mnie palcem! O Boże! Nie mogę w to uwierzyć. Dlaczego? Dlaczego tutaj przyszedł? To miejsce jest współczesne. Żaden starożytny Egipcjanin nie postawił stopy na tej zaporze. I flakonika również tutaj nie ma... Siedząc obok siebie na trawie w cieniu pokrytego kurzem drzewa, piły wodę z turystycznych butelek. Po chwili Anna położyła się na wznak, rękami zasłaniając oczy. – ...Czy ja sobie to wszystko wyobrażam? – ciągnęła. – A może Andy ma rację, że to nadmiar słońca i wyobraźni? Przez chwilę trwało milczenie. Serena patrzyła przez rzadkie srebrzyste listowie na intensywny błękit nieba. – A jak ty myślisz? – Zaczynam chyba w to wierzyć. – A ja myślę, że masz rację, Anno. Zapewne nie znam się na tym wszystkim zbyt dobrze. W pewnym sensie, jak już wcześniej powiedziałam, to jest dla mnie za mądre, ale czuję, że masz tylko mnie, więc musisz się zgodzić, żebym ci pomogła tak jak potrafię. Nie pozwól, proszę, by Andy pozbawił cię zaufania do mnie. Jakiś cień padł na jej twarz, więc przestraszona podniosła wzrok. Andy najwyraźniej zmienił decyzję i podążył za nimi. – Dlaczego miałbym pozbawiać Annę zaufania do ciebie? – spytał, spoglądając na nią z góry. – Ona jest wystarczająco rozsądna, Sereno. Nie muszę jej wskazywać rzeczy oczywistych. Obie kobiety usiadły. – Andy, proszę, czy możesz dać nam trochę spokoju? – Anna była już naprawdę zirytowana. Usiadł obok niej. – Z pewnością nie chciałaś tego powiedzieć, prawda? – obdarzył ją łobuzerskim uśmiechem. – Jak się czujesz? Czy ten napój zrobił ci dobrze? W autokarze mam w torbie trochę piwa, jeśli chcecie. Serena podciągnęła kolana i objęła je ramionami. – Nie zrezygnujesz, prawda, Andy? Wzruszył ramionami. – Mówię tylko to, co myślę. Wszystkie twoje egipskie starożytności są bardzo fascynujące, moja droga, ale są tylko tym, czym są. Starożytnością. Historią. Dziś nie wydaje się to praktyczne. Ten ołtarz Izydy w kącie twojej sypialni, kadzidło i te wszystkie rzeczy... To dziwactwo. Niebezpieczne dziwactwo. Sama nie powinnaś w to wierzyć, a już z pewnością nie powinnaś próbować wpajać tego Annie. Jest zbyt wrażliwa. Ten kraj to papierek lakmusowy dla każdego, kto ma wyobraźnię i trochę romantycznego ducha. Daj jej spokój. – Jak radzi dobry, stary solidny Andy ze swoimi przyziemnymi poglądami i zdecydowanym męskim umysłem? – zapytała łagodnie Anna. – Czy w ogóle przychodzi ci na myśl, Andy, że Serena może być w kontakcie ze starożytną rzeczywistością, że to, co mówi, i to, w co wierzy, może być w pełni uzasadnione? – To bzdura, kochanie – powiedział, wstając. – Widzę, że nie przekonam cię tak od razu, więc dołączę do grupy. Macie tylko piętnaście minut, potem wracamy na statek. Po jego odejściu zapadła cisza. Serena w zamyśleniu oparła brodę na kolanach. – Dziękuję, że stanęłaś w mojej obronie – powiedziała po długim milczeniu. – Dlaczego nie robisz tego sama? – Anna wciąż była rozdrażniona. – Andy ma w sobie coś z tchórza, znęcającego się nad słabszymi. Nie da ci spokoju, jeśli nie będziesz się bronić. Powinnaś cisnąć mu jakieś dosadne staroegipskie przekleństwo. – Nagle zaśmiała się. – Najwyraźniej czuję się już lepiej. – To dobrze. – Serena podniosła wzrok i uśmiechnęła się, po czym wzięła głęboki oddech. – Nie obrzucam go przekleństwami, ponieważ traktuje mnie wręcz okropnie i niekiedy swoimi wyskokami, złośliwością oraz mówieniem głupstw przyprawia mnie o taką wściekłość, że mam ochotę nim potrząsnąć i powiedzieć coś, czego bym żałowała do końca życia... – przerwała – a potrafiłabym mu zrobić jakąś poważną krzywdę, Anno. Wierz mi. Znam dość dużo z tego, co nazywasz egipskimi przekleństwami, aby to sprawić! Znów zapadło milczenie. – To jest rzeczywiste, prawda? – Anna przetarła dłońmi twarz. – Fakt, że ludzie czegoś nie widzą lub nie rozumieją, nie oznacza wcale, że to nie istnieje. – Westchnęła. – I nie można sprawić, że to zniknie, mówiąc po prostu, że tego nie ma. – Spojrzała na Serenę. – Boję się. Serena pochyliła się i ujęła jej dłoń. – Będę przy tobie. Ilekroć będziesz mnie potrzebować. – Podniosła wzrok i potrząsnęła głową. – Spójrz, wracają. Widocznie nadszedł czas odjazdu. Porozmawiamy o tym później. W autokarze Anna usiadła obok Bena. Andy usadowił się z przodu i bombardował Omara pytaniami. Serena siedziała na wprost Anny i mówiła bardzo niewiele. Wydawała się pogrążona w myślach, a kiedy wrócili na statek, natychmiast skierowała się do swojej kabiny. Anna patrzyła za nią w zamyśleniu, a po powrocie do siebie zatelefonowała do niej. Minęło kilka sekund, nim Serena podniosła słuchawkę. – Chciałabym porozmawiać z tobą trochę dłużej – powiedziała szybko Anna. – Czy mogłabyś przyjść do mojej kabiny? Tu nam nie przeszkodzi... Serena roześmiała się cicho. – ...nasz kochany i tak uprzedzająco grzeczny Andy? Oczywiście, moja droga. Daj mi dwadzieścia minut. Przyjdę. Anna nie sprawdziła, czy flakonik jest na swoim miejscu. Nie pozwoliła też sobie spojrzeć przez ramię ani zerknąć do lustra. Skoro kapłani byli realni, musiała szybko zdecydować, czy Serena może pomóc, czy też jej ingerencja tylko pogorszy sprawę. Istnieje również, przypomniała sobie, pewne ostateczne rozwiązanie, które raz na zawsze położyłoby kres całej historii: rzeka. Następnym razem upewniłaby się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto widziałby, jak wyrzuca ampułkę. Nagle zagryzła wargi. A gdyby to zrobiła? A gdyby jedynie rozgniewała tym kapłanów? Wzięła głęboki oddech. Nie myśleć o tym. Od tej chwili jej umysł będzie zamknięty. Musi tylko wytrwać w tym postanowieniu, a jeśli będzie wystarczająco silna, podejmie ogromny wysiłek i odmówi dostępu do swej wyobraźni, z pewnością nie nastąpią żadne dalsze wizyty, ona postara się niczego sobie nie wyobrażać, niczego nie przewidywać ani niczego się nie bać. Nurtowała ją jeszcze jedna myśl: a może Andy ma rację, a ona i Serena są w błędzie; może mroczne wizje, które ją nawiedzają, nie są niczym więcej niż tylko gorączkowymi imaginacjami przegrzanego mózgu? Usiadła na łóżku i wysunęła szufladę nocnego stolika. Nie będzie chyba nic złego w rzuceniu okiem na pamiętnik przed przyjściem Sereny. To, co Luiza pisała o kapłanach i swych własnych wizjach, mimo wszystko wciąż było dla Anny zdumiewające. Wyjęła pamiętnik z szuflady i przez chwilę siedziała zapatrzona w wytartą okładkę. Czy Phyllis zdawała sobie sprawę, pomyślała nagle, jaką „bombę zegarową” podłożyła swojej pra-bratanicy, przekazując jej ten pamiętnik, a kilkanaście lat wcześniej flakonik na wonności, romantyczny prezent dla małego zachłannego dziecka? Westchnęła. Wzbraniając się przed podniesieniem wzroku i rozejrzeniem się po kabinie, otworzyła pamiętnik i zaczęła powoli przewracać strony, szukając pozostawionej między nimi zakładki: widokówki ukazującej świątynię w Edfu na tle gorejącego zachodu słońca. * * * Luiza poprosiła na osobności kapitana, by przekazał wiadomość Hassanowi, ale ten tylko wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Przyjazny uśmiech w jego błyszczących oczach zniknął. Popatrzył na Luizę z chłodną przyganą, skłonił się uprzejmie, lecz oficjalnie, i odszedł do swoich obowiązków. Luiza weszła na górny pokład i stanęła oparta o burtę, osłaniając się parasolką przed żarem przedpołudniowego słońca. Spoglądała poprzez Nil ku nabrzeżu po drugiej stronie. Statek państwa Fieldingów był opustoszały, a na stojącym za nim parowcu lorda Carstairsa widać było tylko jednego człowieka siedzącego po turecku na rufie i zszywającego żagiel. Zdeprymowana, zmięła trzymany w dłoni liścik, który napisała do Hassana, i upuściła go do wody. Kołysał się przez chwilę na fali, a potem zamókł i powoli zniknął z pola widzenia. Jakiś czas później, słysząc niedalekie skrzypienie wioseł, podniosła wzrok i z drżącym sercem zobaczyła, że płynie ku nim lord Carstairs. Bez uśmiechu obserwowała, jak unosi dłoń w geście powitania. Udając, że tego nie widzi, odwróciła się i przeszła na drugą stronę pokładu, by popatrzeć na miasto. Tego przedpołudnia Augusta już wcześniej udała się z paniami Fielding na brzeg, by zwiedzić miejscowy bazar. Luiza wymówiła się od pójścia z nimi. Nie miała ochoty na zakupy. Nie minęło wiele czasu, gdy usłyszała za sobą kroki na pokładzie. – Czuję, że jestem pani winien głębokie i serdeczne przeprosiny, pani Shelley. Nie odwróciła się. – W rzeczy samej, lordzie Carstairs. Jeszcze większe przeprosiny jest pan winien mojemu przewodnikowi, który został przez pana zwolniony. Zapadła cisza. Widząc, że Luiza nie zamierza się odwrócić i rozmawiać, Carstairs podszedł do burty i oparł się o balustradę obok niej. – Moje intencje były jak najbardziej szlachetne, zapewniam panią – powiedział łagodnie. – Pozwoli pani, że spróbuję to wszystko pani wynagrodzić? Jak rozumiem, dziś po południu zabiorą statki w górę ku katarakcie. Jestem przekonany, że „Ibis” znów popłynie pierwszy. Zgodzi się pani, abym jej towarzyszył podczas pikniku na skałach, skąd można będzie obserwować, jak statek zaczyna swą podróż w górę rzeki? To byłby cudowny temat do obrazu. Słyszałem, że Nubijczycy skaczą do wody niczym ryby, gdy ciągną liny. Towarzyszą im dzieci. To będzie wspaniałe widowisko. Stojąc obok siebie, spoglądali przez wodę na drugą stronę rzeki. W dali Luiza widziała ciągnione wozy konne na krętej drodze, osły z jeźdźcami i kilka łodzi wyciągniętych na piasek nieopodal nabrzeża. Carstairs stał obok niej w milczeniu, zadowolony, że podsunął jej ten pomysł, i prawdopodobnie świadomy walki, jaką toczyła z własnym sumieniem. Z jednej strony bardzo pragnęła przyjąć jego zaproszenie; okazja rysowania statku ze skał była zbyt kusząca, by ją zignorować. Z drugiej zaś strony Luiza nadal była na niego wściekła i zdawała sobie sprawę, jak nielojalne byłoby to wobec Hassana. – Proszę pomyśleć o swoim malarstwie, pani Shelley. Szkoda byłoby nie pokazać katarakty ze wszystkich stron – cichy głos lorda był bardzo przekonywający. – Przynajmniej tyle mógłbym zrobić, aby zrekompensować pani stratę. Spojrzała na niego ostro. Wciąż patrzył w dal. Nie odwrócił się. W końcu się zgodziła. Byłoby niemądrze, jak powiedział, odrzucić możliwość spoglądania przynajmniej przez jakiś czas ze skał i okazję utrwalenia tego wydarzenia. Poza tym przyjęcie jego towarzystwa nie oznaczało, że Luiza mu wybaczyła, ani że kiedykolwiek to uczyni. Po południu, wziąwszy swoje przybory malarskie, podążyła za Carstairsem do jego łodzi, wiedząc, że nie będzie mogła się przebrać w wygodną suknię i pozostanie w niewygodnym konwencjonalnym stroju nawet w wodnym pyle katarakty. Dopiero gdy odpłynęli od „Ibisa”, spostrzegła Venetię Fielding, stojącą na pokładzie statku brata i obserwującą ich z oddali. Nawet z takiej odległości Luiza wyczuła złość i zazdrość tej kobiety. Przybili do skały nad jednym z najwęższych przełomów między wyspami i Carstairs zwinnie wyskoczył na brzeg. Przewoźnik przeniósł kosz piknikowy, przybory malarskie Luizy i stos miękkich poduszek owiniętych dla ochrony przed wilgocią w impregnowaną tkaninę. Carstairs wsunął mu w garść monetę i odprawił gestem ręki. – Z tego miejsca będziemy mieć cudowny widok, gdy statek ruszy pod prąd – uśmiechnął się do Luizy i podając jej rękę, ze swobodną kurtuazją pomógł usadowić się na poduszkach i wręczył parasolkę. Usiadła, zastanawiając się, jak on wyobrażał sobie malowanie z parasolką w ręku. Silny prąd wody uniemożliwiał rozmowę. Pozostawiając Luizie rozpakowanie farb, Carstairs stanął na krawędzi skały i patrzył w dół rzeki ku miejscu, gdzie miał się pojawić pierwszy statek. Stał tak przez dłuższą chwilę, najwyraźniej zatopiony w myślach, wreszcie odwrócił się do Luizy. Odstawiwszy parasolkę za siebie, otworzyła szkicownik i przenosiła na papier zarysy kanionu. Wodny pył wodospadów zamoczył jej brzeg spódnicy, ale nawet tego nie zauważyła. Podniosła wzrok. – Czy zechciałby pan, milordzie, przynieść mi trochę wody? – wyciągnęła doń miseczkę i uśmiechnęła się. Sięgnął po naczynie i na chwilę ich oczy się spotkały. W oślepiającym blasku słońca jego tęczówki wydawały się bezbarwne niczym szkło, a ich wyraz nieprzenikniony. Nie mogła oderwać od niego oczu. Przez chwilę poczuła, że się gdzieś zapada i gwałtownie odwróciła wzrok. Spoglądając na wodę wirującą wokół skały, uchwyciła kątem oka zagadkowy uśmiech Carstairsa, który pojawił się tylko na moment, i zniknął tak szybko, że zastanawiała się, czy może go sobie wyobraziła. Lord przykucnął na krawędzi skalnego basenu, szybko podstawił miseczkę pod wodny pył, po czym podniósł się i przyniósł ją Luizie. Podziękowała skinieniem głowy. – Obawiam się, że będzie się pan nudził, milordzie. – Z pewnością nie – zaprzeczył. – Myli się pani, gdyż moja cierpliwość jest bezgraniczna. Ku zdumieniu Luizy, usiadł po turecku na poduszce obok niej. Wzruszyła ramionami. Zanurzając pędzel w wodzie, którą jej przyniósł, wybrała kolory z pudełka farb, zmieszała je i zaczęła szybko nakładać na papier. Kiedy następnym razem spojrzała na Carstairsa, słońce przesunęło się lekko, a cienie kładące się tuż za nią były głębsze. Wciąż nie było ani śladu statku i jego eskorty. Lord Carstairs siedział dokładnie w takiej samej pozycji jak na początku, a jego oczy nadal utkwione były w jej szkicu, lecz – była pewna – w istocie wcale go nie widziały. Przestała malować i cicho odłożyła pędzel. Nie poruszył się. Zsunęła szkicownik z kolan, podniosła się bezgłośnie i stała, spoglądając na niego z góry. Nadal nie dawał żadnego znaku, że w ogóle ją zauważa. – Milordzie? – powiedziała cicho tuż nad jego uchem. – Milordzie? Roger? Dobrze się pan czuje? Miał otwarte oczy, a jego źrenice wyglądały jak dwa czarne punkciki w dziwnie jasnych tęczówkach. Plecy miał wyprostowane, a jego ręce spoczywały swobodnie na kolanach. Trwał w jakimś dziwnym zamyśleniu. Wyprostowała się z drżeniem i po paru sekundach odeszła. Stanęła nad wodą, patrząc na skały i zastanawiając się, czy powinna próbować go obudzić, ale właśnie w tym momencie u wlotu wodnej gardzieli zobaczyła pierwsze postacie z linami na ramionach. W niespełna kilka sekund rzeka zapełniła się krzyczącymi i śmiejącymi się mężczyznami, którzy – po kilkunastu u każdej z czterech lin – przeciągali ciężki statek pod prąd rwącej wody. – Cudowny widok, nieprawdaż? Zadrżała na głos, który rozległ się tuż obok. Carstairs stał blisko niej, z oczami utkwionymi w tym, co działo się przed nimi. – W istocie. – Zerknęła z ukosa. Twarz Carstairsa ocieniało rondo białego kasku tropikalnego, więc nie mogła ujrzeć jego oczu. – Chce pani zrobić kilka szybkich szkiców? Rozpakuję jedzenie i znajdę jakiś bakszysz dla chłopców. Kiedy nas zobaczą, zaczną nurkować. – Zakrzątnął się sprawnie i gdy Luiza znów usiadła ze szkicami, rozpakował piknikowy kosz, rozłożył niewielki obrus i napełnił winem kieliszki. Z okrzykiem triumfu mężczyźni podciągnęli statek jeszcze bliżej i Luiza zobaczyła teraz Augustę i sir Johna, którzy stali na dachu kabiny dziobowej. Kiedy podniosła wzrok, zaczęli ku niej machać. – Przyłączymy się do nich, gdy tylko przejdą pierwszy próg katarakty – rzekł Carstairs, podając jej kieliszek wina. – Wtedy będzie pani mogła doświadczyć tego, by tak rzec, z drugiego końca liny holowniczej. Spełnimy toast? – Uniósł swój kieliszek, więc zrobiła to samo. Na chwilę ich ręce się zetknęły, a potem Carstairs przytknął swój kieliszek do jej warg. – Salute, piękna pani. Mimo że usilnie próbowała tego nie robić, nie mogła się powstrzymać i spojrzała mu w oczy. I już nie potrafiła odwrócić wzroku. Nagle poczuła się dziwnie zmęczona. Zorientowała się, że półleży wsparta na poduszkach. Carstairs przysunął się teraz bliżej, pochylając się nad nią. – Luizo, moja droga, czy mogę wziąć twój kieliszek? Wszak nie chcemy, by wino się rozlało, prawda? – Jego usta były teraz blisko jej twarzy, a źrenice utkwione w jej oczach wciągały ją niczym wielkie, głębokie odmęty. – Przesunę parasolkę, moja droga, by cię lepiej osłonić. Proszę, oto ona. Oczy jej się zamykały. Nie mogła nad tym zapanować. Poczuła jego usta na swoich. Były zdecydowane i władcze. Dreszcz podniecenia wstrząsnął jej ciałem i wtedy, nagle, Carstairs się poderwał. – Yallal – wrzasnął. – Imshi! Uciekaj stąd! Jakiś mały chłopiec, odziany tylko w przepaskę na biodrach, stał obok nich, ociekając wodą. Kiedy Luiza przeciągnęła się sennie i usiadła prosto, zobaczyła, że chłopiec odchodzi. Zeskoczył ze skały w spienione wrzące fale. – O Boże, on się utopi – usłyszała swój własny głos, drżący i przerażony. – Oczywiście, że się nie utopi. A jak twoim zdaniem się tu dostał? Szuka tylko bakszyszu! – Carstairs wyjął z kieszeni garść monet. Rzuciwszy je wysoko w powietrze, patrzył, jak spadają do wody wokół unoszącej się na falach głowy chłopca. W jednej chwili zuchwale uśmiechnięta buzia zniknęła, zastąpiona parą drobnych brązowych stóp. – Twoje wino, moja droga. – Carstairs wręczył jej kolejny kieliszek. – Pozwól, że podam ci coś do zjedzenia. Jakby nigdy nic się nie stało... Zakłopotana przesunęła dłonią po wargach. Przyklęknął teraz nad koszykiem, wyjmując z niego chleb, jajka na twardo, świeży biały ser i owoce. Zmieszana potrząsnęła głową. – Jak wrócimy na pokład „Ibisa”? – Nagle właśnie to wydało jej się ważne. Chciała się znaleźć wśród innych ludzi. – Zobaczysz. Gdy przejdzie obok, będzie to całkiem łatwe. – Nałożył jej na talerz, jakby była dzieckiem, i usiadł kilka stóp dalej. Znów na nią nie patrzył. Spojrzała na swoją parasolkę. Była przesunięta tak, aby osłaniać miejsce, gdzie Luiza wcześniej leżała, przed patrzącymi od strony rzeki. Nikt ze statku nie mógłby zobaczyć, co się stało, jeśli to w ogóle się stało. Luiza zmieszana spojrzała na swój talerz. Jeśli nawet wcześniej miała apetyt, to już zniknął. Carstairs wreszcie na nią popatrzył. O co chodzi? Nie lubisz tego? Wzruszyła ramionami. – Przepraszam. Nie jestem głodna. Odstawił butelkę, nakrywając ją własnym kieliszkiem, i znowu przysunął się do Luizy. – Mam nadzieję, że słońce nie było dla ciebie zbyt mocne? – Nie – potrząsnęła głową. – Nie, dobrze się czuję w słońcu. Czyżby jej się to przyśniło? Gdyby go oskarżyła, że ją wykorzystał, czy nazwie ją kłamczynią? Znów się uśmiechnął i wziął ją za rękę. Próbowała odwrócić wzrok. – Luizo? – Jego głos brzmiał czysto ponad rykiem spienionej wody. – Nie walcz z tym. Spójrz na mnie, Wiesz, że tego pragniesz. Zaczerpnęła tchu, uporczywie wpatrując się w migotanie słońca na wodzie i próbując się oprzeć. – Rogerze, proszę... – Spójrz na mnie, Luizo. Po co z tym walczyć? Spójrz na mnie... Jego ręce na jej dłoniach były lodowato zimne. Zadrżała. Mimo woli uniosła twarz ku jego twarzy. – Tak jest dobrze... – Jego oczy były takie ogromne... Czuła, że wciągają ją znowu, że wymazują wszelkie myśli z jej pamięci, że staje się bezwolną, posłuszną lalką. – Tak jest dobrze... – powtarzał, wodząc lekko palcami po jej ramieniu, ujmując pod brodę i wyżej unosząc jej twarz. Tym razem jej usta rozchyliły się posłusznie pod jego wargami, chociaż ciało było bezwolne. Nie mogła się poruszyć. Wiedziała, że znów przesunął parasolkę, potem poczuła, że rozpina jej wysoko zapinaną bluzkę. Jego dłoń odgarnęła na bok miękką koronkę, a lodowate palce dotknęły jej piersi. Jęknęła, ale nie odepchnęła go. – Ten flakonik, Luizo. Dasz mi go. Dasz mi go w prezencie, moja kochana. – Wargi Carstairsa były tuż przy jej uchu. Słowa echem odbiły się w jej mózgu. Flakonik. Prezent. Flakonik. Prezent. Prezent od Hassana! Otworzyła oczy. – Nie! – odepchnęła go gwałtownie. – Nie! Co ty robisz?! Podniosła się, odbiegła kilka kroków na śliską skałę i poczuła, że traci grunt pod nogami. Z okrzykiem trwogi wyrzuciła do przodu ręce, jakoś odzyskała równowagę i chwiejąc się, zatrzymała się na krawędzi skały. Właśnie w tym momencie zobaczyła wysoką postać, stojącą między nią a Carstairsem. Postać stała przez chwilę między nimi, z wyciągniętymi rękami i malującą się na twarzy furią, po czym zniknęła. Carstairs skamieniał. Był biały jak piana na wodzie. Trząsł się gwałtownie, a oczy mu błyszczały, jednak nie umiałaby powiedzieć, czy z podniecenia, czy też ze strachu... – Ahoj! Luizo! Gotowa do wejścia na pokład? – Jakiś głos dotarł do niej nagle poprzez ryk katarakty. Odwróciła się i w odległości niespełna piętnastu jardów od skały ujrzała statek. Nagle znalazło się tam kilkunastu mężczyzn ciągnących liny, którymi przesuwali statek pod prąd ryczącej wody. Sir John machał do niej rękami. W jednej chwili jeden z członków załogi znalazł się na skale. W kilka sekund spakowano ich rzeczy, a po następnych dziesięciu statek był już wystarczająco blisko, by Luiza mogła chwycić szczebel drabinki i wspiąć się na pokład. Za nią Carstairs podał kapitanowi ostatnią poduszkę i również wszedł na statek. – Naszkicowałaś nas? Zobaczmy. – Sir John wyciągnął rękę po szkicownik. Podała go bez słowa. Stojący za nią Carstairs pochylił się i ujął ją za łokieć. Jego palce na nagiej skórze były niczym zimna guma arabska. * * * Anna z przestrachem podniosła wzrok. Zmarszczyła brwi i spojrzała na zegarek. Minęła już niemal godzina, a Sereny ani śladu... Podniosła słuchawkę i wystukała numer jej kabiny. – Słucham? – Głos Charley brzmiał tak, jakby spała. – Mówi Anna. Chciałabym rozmawiać z Sereną. Chwila milczenia, a potem nieszczery śmiech. – Nie ma jej. – Rozumiem. Nie wiesz, kiedy wyszła? – Nie mam pojęcia. – Głos Charley stał się nagle bardzo znudzony. – Nie jestem jej strażniczką. – Z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Anna zagryzła wargi. Zamknąwszy pamiętnik, wsunęła go z powrotem do szuflady. Właśnie zmierzała do drzwi, gdy rozległo się pukanie. Na progu stała zapłakana Serena. – Co się stało? Sereno?! – Anna chwyciła ją za rękę i wciągnęła do kabiny. Posadziwszy Serenę na łóżku, przez chwilę przyglądała się jej uważnie, po czym usiadła obok. – Powiedz mi, proszę, że to nie Andy. Czy pozwolił sobie na coś z mojego powodu? Serena wzruszyła ramionami i z ociąganiem lekko skinęła głową. – To nie twoja wina, Anno. Powtarza to wszystko od chwili, gdy go poznałam – pociągnęła nosem i sięgnęła do kieszeni po chusteczkę. – Chodzi tylko o to, że teraz był wręcz okrutny. – Patrzyła prosto przed siebie, a jej twarz wyrażała oszołomienie. – W takim stanie nie jestem ci przydatna, Anno. Anna spojrzała na nią przerażona. Wstała, podeszła do toaletki i napełniwszy wodą szklankę, wręczyła ją Serenie. – Co powiedział? – spytała. – Chcesz mi o tym opowiedzieć? – Chyba nie. Jestem pewna, że wyobraźnia ci to podpowie. Krótko mówiąc: mam zachować moje klimakteryczne wariactwa dla siebie i więcej się do ciebie nie zbliżać. – Bo co?! Co on zamierza zrobić?! – Anna czuła, że narasta w niej furia. – Tobie nic, oczywiście. – Serena szybko wypiła wodę i zamknęła oczy, ściskając szklankę w rękach. – Ale z mojego życia uczyni piekło. A potrafi to robić, wierz mi. Przychodzi. Telefonuje. Sugeruje, że popadam w obłęd. Grozi mi psychiatrami, egzorcystami i Bóg wie czym! To nie jest tego warte, Anno. – Z westchnieniem odstawiła szklankę i potrząsnęła głową. – Nawet gdybym chciała, nie mogę być twoją powiernicą właśnie ze względu na ciebie. Wyciąga ze mnie wszystkie tajemnice. W takim stanie byłabym łatwą zdobyczą dla twoich kapłanów. Jedyna pociecha to chyba to, że teraz nie mam nawet dość energii, aby opłacało im się zapanowanie nade mną. Anna zamknęła oczy. Miała wrażenie, że temperatura w kabinie spadła o kilka stopni. Myślała o Luizie i jej lęku. – Dlaczego myślisz, że chcieliby tobą zawładnąć? – Jestem wtajemniczona. Prawdopodobnie mam ten rodzaj energii, jakiej poszukują. Gdybym była silna i skoncentrowana, mogłabym stawić im opór. Mogłabym walczyć z nimi na ich własnym gruncie i może byłabym ci w jakiś sposób przydatna – mówiła Serena, potrząsając głową. – Jeśli jednak wierzyć Andy’emu, teraz pozostała mi tylko własna paranoja. Prosiłam go, by spróbował na to spojrzeć z naszego punktu widzenia; żeby wyobraził sobie, że zagrożenie jest realne; żeby pomyślał o tym, co się stanie, jeśli ci dwaj kapłani zdobędą moc. Nie ma tu nikogo oprócz mnie, aby z nimi walczyć. – Mogę jeszcze wyrzucić ten flakonik, Sereno – przerwała jej Anna. – To nie przyniesie nic dobrego! Sama powiedziałaś, że poszli za tobą na Wielką Tamę. Oni nie są związani z flakonikiem, Anno. Są realnymi, niezależnymi istnieniami! Nie wiem, dlaczego nie pokazywali się wcześniej. Może wiedzieli, że pewnego dnia przywieziesz ten flakonik z powrotem do Egiptu. Może w Londynie nie znajdowali odpowiedniej ilości właściwej energii. Ale teraz, gdy znaleźli sposób, by zdobyć dość mocy, nie skoczą za flakonikiem do rzeki i nie znikną w pluskającej fali. Anna mimo lęku uśmiechnęła się bezwiednie. Ten opis wywoływał wspaniałą wizję. – A zatem powinnaś mi pomóc, Sereno. Musisz. Jesteś mi potrzebna. Nie przestaję myśleć o Luizie, o tym, jak bardzo się bała – powiedziała, wstając z nagłym postanowieniem. – Zaraz powiem Andy’emu, żeby przestał się tym zajmować i dał ci spokój. – Nie, proszę. – Serena chwyciła ją za rękę. – Nie próbuj mnie powstrzymywać. Naprawdę mam już dosyć jego natręctwa. Obie stwierdziłyśmy, że jest tchórzem znęcającym się nad słabszymi, i że to nie jego sprawa. – On uważa, że ty jesteś jego sprawą, Anno. Spodobałaś mu się, choć mówiąc szczerze – zawahała się – myślę, że jeszcze bardziej upodobał sobie pamiętnik Luizy Shelley. W głębi serca Andy zawsze jest najpierw handlarzem dzieł sztuki, a dopiero później przyjacielem lub kochankiem. Brzmi to okropnie, ale prawdopodobnie ma już na ten pamiętnik jakiegoś kupca i wyznaczoną cenę. Jeśli stanę mu na drodze do zdobycia szybkiej forsy, to już po mnie. Anna przez chwilę wpatrywała się w nią w milczeniu, a potem, nie mówiąc już ani słowa, obróciła się na pięcie i jak burza wybiegła z kabiny. Nietrudno było znaleźć Andy’ego. Siedział przy barze, patrząc, jak Ali przyrządza koktajle. – Chcę z tobą porozmawiać. W tej chwili. – Anna zatrzymała się przed nim z dłońmi na biodrach i błyszczącymi oczami. – Twoje natręctwo zaszło za daleko. To się musi skończyć. Wiedziała, że goście siedzący w barze patrzą na nią, a potem szybko odwracają wzrok, ale zignorowała to. – Więc Serena poszła prosto do ciebie, tak? – Andy podpisał czek i wziął od Alego szklaneczkę, a potem uniósł ją ku Annie w niemym toaście. – Chciałem cię tylko ochronić przed wciągnięciem w jej dramatyczne seanse. Byłabyś mi wdzięczna, ale – wzruszył ramionami – skoro tego sobie życzysz, niech tak będzie. – Upił duży łyk. – Właśnie tego sobie życzę. I nie chcę słyszeć, że ją straszysz. Na miłość boską, przestań wtykać nos w nie swoje sprawy! Dlaczego uzurpujesz sobie prawo do decydowania o tym, co robię, lub kogo czynię swoim przyjacielem? Znam cię zaledwie kilka dni! – Wiedziała, że reaguje zbyt gwałtownie, ale nagle przypomniała sobie Feliksa wybierającego jej przyjaciół i kierującego całym jej życiem. Nigdy więcej. Nowa Anna była osobą wolną i znacznie silniejszą niż dawna. – Serenę także znasz dopiero kilka dni – przypomniał jej Andy, potrząsając głową. – Wierzę swoim wewnętrznym przeczuciom – odparowała szybko. – Lubię Serenę i mam do niej zaufanie. – Och, z tego wnoszę, że mnie nie darzysz ani sympatią, ani zaufaniem? Przykro mi, miałem całkiem inne wrażenie. Spojrzała mu prosto w oczy. – Lubię cię, Andy, i jestem pewna, że mogę ci ufać, ale to nie znaczy, że muszę powierzyć ci całą siebie, ani też że możesz mi wskazywać i wybierać przyjaciół. Andy wytrzymał jej spojrzenie. – Pozwól więc, że i ja ci przypomnę – powiedział łagodnie – że znam Serenę od lat, a ty zaledwie od kilku dni, i moje stosunki z nią nie są twoją sprawą. Zapanowało chwilowe milczenie. Anna cofnęła się i lekko skinęła głową. – To prawda. Dopóki twoje stosunki z Sereną nie kolidują z moimi! Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, że za nią stoi Toby, a obok niego Charley. Toby, uświadomiła sobie nagle Anna, trzymał Charley pod rękę. – Czy to prywatna wojna? – Posłał jej krzywy uśmiech. – Jeśli nie, to chętnie się przyłączymy... Przerwał, gdyż Charley nagle wyrwała mu się i rzuciła do przodu. – Andy, ty draniu! – wymamrotała. Jej rozbiegane oczy omiatały nieprzytomnie wnętrze baru, nie mogła skupić spojrzenia w jednym miejscu. Kiedy Anna się odsunęła, oparła dłonie na kontuarze. – Andy, muszę to zrobić dla bogini Sachmet. Jestem jej potrzebna, Andy, ona mnie pragnie. – W nagłej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Charley zdumionym wzrokiem rozejrzała się dookoła. – Andy, co się dzieje? – Jej głos nagle zabrzmiał patetycznie. – Co się ze mną dzieje? Anna poczuła lekki ucisk na ramieniu. Toby dał jej znak, by wyszli, więc z szybkim spojrzeniem najpierw na Charley, a potem na Andy’ego, podążyła za nim. – Andy, co mi się stało?! Jeszcze przy drzwiach Anna wciąż słyszała patetyczny, piskliwie brzmiący głos. – Jesteś pijana. – Twarda odpowiedź Andy’ego prawdopodobnie dotarta do wszystkich zebranych w barze. – Nie! – Charley wybuchnęła płaczem. – Nie, nie jestem pijana. Nie wypiłam ani trochę... – Zamilkła. Stała przez chwilę, chwiejąc się lekko, a potem odwróciła się powoli. – Niech Andy sobie z nią radzi – rzucił Toby, przytrzymując Annie drzwi. – Wyjdźmy na zewnątrz. – Ona nie wygląda dobrze – powiedziała Anna. Sachmet. Czy Charley naprawdę wymieniła to imię? Zadrżała. Kiedy wyszła za Tobym na ocieniony pokład rufowy, poczuła chłód. – Nie wydawała mi się pijana. – Nie wiem, czy rzeczywiście była pijana, gdy wywołała to zamieszanie w czasie lunchu – powiedział Toby z namysłem, gdy oparci o burtę spoglądali na rzekę. – Nie czułem zapachu alkoholu. Myślę, że jest chora. Przypuszczam, że to z upału – dodał, wzruszając ramionami. – Może ktoś powinien porozmawiać z Omarem. Tak czy inaczej, Andy ma sporo kłopotów. Jeden chyba ze mną – rzucił lekko, obojętnie. Anna wpatrywała się w wodę. – Andy ma, jak powiadasz, kłopoty z wieloma osobami. – Nagle podniosła ku niemu wzrok. – Powiedziała „Sachmet”, prawda? Miał zakłopotaną minę. – Kto? – Charley. Charley mówiła o bogini Sachmet. – Naprawdę? Mówiła patetycznie i bredziła jak wariatka. Mogłem tylko trzymać ją wystarczająco daleko od ciebie i starać się, by najpierw zaatakowała jego – uśmiechnął się łobuzersko. – Nie doszukuj się zbyt wiele w tym, co powiedziała. Była naprawdę nieprzytomna. Anna zagryzła wargę. Przez chwilę milczała. Toby badawczo przyglądał się jej twarzy. – Mogę ci postawić drinka przed kolacją? – zapytał, odchodząc od burty i spoglądając ku drzwiom. – Przypuszczam, że już ich tam nie ma. Potrząsnęła przecząco głową. – Dziękuję, ale pójdę pogadać z Sereną. Chcę, żeby wiedziała, że ten drań zamierza trzymać mnie z dala od niej. – Przerwała i uważnie popatrzyła na Toby’ego, nagle uświadamiając sobie, że pierwszy raz jest z nim sama od czasu rewelacji Andy’ego. Jak mogła o tym zapomnieć? Ale tak wiele się wydarzyło, że zignorowała to, udając, że w ogóle o niczym nie słyszała. Z pewnością w to nie wierzyła. Naprawdę nie wierzyła? Zmarszczyła brwi, nadal bacznie go obserwując, a potem potrząsnęła głową. To nie była twarz mordercy, gdyby zaś nią była, oznaczałoby to, że ona, Anna, ma najgorszą intuicję na całym świecie. Nigdzie nie mogła znaleźć Sereny. Jej kabina, rozbrzmiewająca jedynie cichym chrapaniem Charley, tonęła w ciemnościach. Nie było jej też w kabinie Anny, na górnym pokładzie, ani w pustej jeszcze jadalni. Zdumiona Anna wróciła do siebie i usiadła na łóżku. Dokąd Serena mogła pójść? Anna zmarszczyła brwi. Z pewnością nie udała się sama na brzeg. Statek nie był tak duży, by można było na nim zniknąć. Musiała być w kabinie należącej do kogoś innego. Prawdopodobnie u Bena, a może u państwa Boothów. Do kolacji pozostało jeszcze pół godziny, mogłaby więc wrócić do baru i wypić drinka z Tobym, albo się położyć i zerknąć do pamiętnika Luizy, aby się dowiedzieć, co było dalej, gdy Luiza wróciła na statek. * * * Zmieniwszy przesiąkniętą wodnym pyłem suknię, Luiza wróciła na pokład, gdzie zastała państwa Forresterów opowiadających Rogerowi Carstairsowi, jak spoglądali z góry na mężczyzn przeciągających statek przez progi katarakty. Twarz Luizy pociemniała na widok lorda Carstairsa. Miała nadzieję, że wrócił już na własny statek, który miał podążać za nimi następnego dnia. Kiedy się do niej odwrócił, była zdziwiona wyrazem triumfalnego rozbawienia, malującego się na jego twarzy. Uświadomiła sobie nagle, że potrafi czytać z jego oblicza jak z książki. Był całkowicie pewien, że nie zapamiętała nic z tego, co rozegrało się na skałach tego popołudnia, a nawet lekko drwiący. Zadrżała i poczuła się tak jak wcześniej: niczym królik, który przypadł do ziemi przed łasicą, niezdolny do ruchu ani do ucieczki. Z wysiłkiem oderwała wzrok i podeszła do sir Johna; był taki dobroduszny, solidny – przy nim czuła się pewnie. – A więc, lordzie Carstairs – odezwała się z owej bezpiecznej pozycji – zapewne wraca pan dziś wieczorem na swój statek? Powinnam podziękować za zorganizowanie dla mnie tego pikniku. Skłonił się lekko, a jego uśmiech, co zauważyła po raz pierwszy, był nieco krzywy. Ów uśmiech nadawał jego twarzy przebiegły, wyjątkowo niepokojący wyraz. Znowu przebiegł ją dreszcz. Zauważył to sir John, objął ją ramieniem i obdarzył krótkim uściskiem. – Zmarzłaś, moja droga? Wszystko przez ten wodny pył. – Trochę mi zimno – odpowiedziała z uśmiechem. Nocny wiatr z pustyni jeszcze nie nadszedł i słońce, choć bliskie zniknięcia za klifami, wciąż promieniowało ciepłem. Jedynie między skałami i niskimi przednimi ścianami klifów powietrze było chłodne. Na statku zrobiło się nagle spokojnie. Ludzie, którzy przeciągali statek przez kataraktę, jeden po drugim znikali teraz, udając się do swych wiosek, a wspaniały nubijski pilot, który przez cały dzień siedział w kasku, kierując wszystkim z iście królewskim dostojeństwem, zasalutował najpierw kapitanowi, potem sir Johnowi, i w końcu także poszedł do domu. Nazajutrz wszyscy mieli wrócić na ostatni odcinek tej przeprawy, po czym udać się do podnóża katarakty po następny statek. – Roger zgodził się przyjąć nasze zaproszenie na kolację, moja droga – skłonił się sir John. – Na swój statek wróci później. Tę noc wszyscy spędzimy tutaj. Jutro zostaniemy podciągnięci na ostatni próg, jak rozumiem, a potem parę dni spędzimy na wyspie File, czekając na państwa Fieldingów. Jeśli zaś chodzi o drugą kataraktę, milo będzie płynąć do niej w konwoju. Luiza zmusiła się do uśmiechu i kilku uprzejmości, po czym wymówiła się koniecznością ponownego zejścia do kabiny, gdzie wyczerpana i przygnębiona wyciągnęła się na łóżku, myśląc o Hassanie. Na zewnątrz słońce zachodziło w blasku złota. Słysząc pukanie do drzwi, zerwała się z trwogą. Musiała zasnąć. Kabina pogrążona była w całkowitej ciemności i Luiza po omacku sięgając po świecznik, nie widziała niczego wokół. Gdy po chwili zapukano ponownie i świeca już się paliła, uświadomiła sobie, że to pani Treece przyszła pomóc jej się przebrać do kolacji. Zapomniała, że zamknęła drzwi na klucz. Nad głębokimi brązami i zlotem dywanów, którymi wyłożono niewielkie wnętrze, przesunęły się cienie, gdy Luiza ostrożnie podeszła do drzwi, aby je otworzyć. Na progu stał Roger Carstairs, pochylając głowę pod niskim sufitem. W jednej chwili wepchnął Luizę z powrotem do kabiny i wszedł tam za nią, zamykając za sobą drzwi. – Jak śmiesz! Popchnął ją tak mocno, że upadła plecami na łóżko i bezradnie patrzyła, jak Carstairs ze świecznikiem w ręku przegląda uważnie jej rzeczy. – Gdzie on jest? – syknął. – Co?! – Usiadła niewygodnie; zmusił ją, by podniosła nań oczy. Żeby wstać, musiałaby go odepchnąć. Wzruszyła ramionami. – Jak śmiesz tutaj wchodzić?! – powtórzyła. – Wynoś się! Wezwę pomocy! Będzie skandal, jeśli zastaną cię tutaj ze mną! – Nie sądzę – roześmiał się. – Forresterowie nie będą mieli odwagi mi się sprzeciwić, moja nieskazitelna pani Shelley. Szczególnie, gdy im powiem, jak chętnie przyjmowałaś moje zaloty dzisiejszego popołudnia. – Wyciągnął rękę i tak jak poprzednio chwycił brodę Luizy w swe żelazne palce, zmuszając ją, by na niego spojrzała. – Tak, przypomnij sobie. Będę musiał uważać. Jesteś uparta. Sądzisz, że potrafisz mi się oprzeć. – Ciężko oddychał przez nos. – A zatem, pani Shelley, gdzie on jest? – Flakonik? – Nie było sensu udawać, że nie wie, o co mu chodzi. – Ukryłam go na brzegu. Oczy mu zapłonęły. – Nie dzisiaj. Dzisiaj nie było to możliwie. Zatem wczoraj. Zostawiłaś go na wyspie File? Gdzie? – Pchnął ją tak, że uderzyła głową o ścianę kabiny. – Powiedz! – zasyczał przez zaciśnięte zęby. Nagle w kabinie zrobiło się bardzo zimno. Płomień świecy zamigotał i wystrzelił czarnymi smugami dymu. Oczy lorda Carstairsa, tak bliskie teraz jej oczu, były czarnymi jamami. Nie mogła uciec wzrokiem. Rozpaczliwie zamknęła oczy, starając się nie wdychać nieprzyjemnej, mdlącej woni jego oddechu. – Nigdy ci nie powiem. – Uderzyła go pięścią w twarz, na co zareagował krótkim śmiechem. – Och, powiesz, kochanie. Zapewniam cię, że powiesz. – Chwycił ją za nadgarstek. Jęknęła z bólu, czując, jak żelazne palce miażdżą jej delikatne kości. – Na pomoc! – Jej krzyk był zaledwie szeptem. – Anhotepie, jeśli istniejesz, pomóż mi! Świeca zamigotała. Carstairs roześmiał się znowu. – No proszę, nasza wdówka wzywa najwyższego kapłana, tylko nie wie, jak to zrobić. – Tak mocno pchnął ją o ścianę kabiny, że straciła oddech. – Gdzie jest flakonik... – przerwał w pół zdania. Statek zatrząsł się gwałtownie. Na górnym pokładzie kapitan wyjrzał za burtę. Lina cumująca zwisała luźno i „Ibis” kołysał się z mocnym prądem. Usłyszeli nawoływania i tupot pospiesznie biegnących stóp. – Dlaczego? – jęknęła. – Dlaczego tak bardzo chcesz go mieć? Spojrzał na nią. – Muszę go mieć. Jest rzeczą bezwarunkowo konieczną, abym go miał. To nie jest błahostka dla ciebie do zabawy. Ten flakonik jest świętym naczyniem. Zawiera moc. Moc, której tylko ja potrafię użyć. – Oczy Carstairsa płonęły gorączkowo, a ręka zaciskała się na przegubie Luizy. – Anhotepie! – Luiza walczyła jak szalona. – Nie pozwól, by zrobił mi krzywdę... – Gdy płomień świecy zaiskrzył się i rozprysnął na boki w małej dusznej kabinie, otworzyła oczy i minąwszy go wzrokiem, spojrzała w stronę okna. Stała tam jakaś postać, tak mglista i niewyraźna, że Luiza widziała poprzez nią ścianę, żaluzje, a nawet szal leżący na taborecie. – Anhotepie! Pomóż mi! – Tym razem jej głos zabrzmiał mocniej. Strach przed mężczyzną, niemal już na niej leżącym, był znacznie większy niż lęk przed duchem z dalekiej przeszłości. Carstairs, czując zmianę atmosfery w ciasnej kabinie i zdając sobie sprawę z dziwnego migotania świecy, cofnął się nieco. Zauważywszy, iż wzrok Luizy utkwiony jest gdzieś nad jego ramieniem, spojrzał ku oknu i w jednej chwili osunął się z łóżka. – Kapłanie Izydy, witaj! – skłonił się, nie zwracając uwagi na Luizę, która, skulona na łóżku, starała się jak najmniej rzucać w oczy. W kabinie całkiem zabrakło powietrza, a płomień świecy, jeszcze przed chwilą migoczącej i dymiącej, przygasł do niewielkiego ognika, by po sekundzie całkiem zgasnąć. Niewyraźna mglista postać zanikała. Luiza rzuciła się z łóżka w stronę drzwi, chcąc chwycić za taśmę dzwonka na służbę. Szaleńczo szukała go po omacku, gdyż świeca całkiem zgasła. Kiedy tajemnicza postać zupełnie zniknęła, Carstairs znowu obrócił się w jej stronę. Poczuła jego dłonie na ramionach akurat w chwili, gdy drżące palce odnalazły taśmę. Rozpaczliwie ją szarpnęła, czując, że tkanina wyślizguje jej się z ręki, ale już było za późno. Carstairs odciągnął ją od drzwi i ponownie rzucił na łóżko. Zaczerpnęła tchu, by krzyknąć, ale zacisnął dłonią jej usta. Znów usłyszała jego śmiech. Teraz brzmiało w nim podniecenie i zwycięstwo. I właśnie w chwili, gdy zaczął rozrywać jej bluzkę, rozległo się donośne pukanie do drzwi. 9 Cześć ci oddaję, Amonie-Ra, który wędrujesz po niebie i widzi cię każda twarz. Ludzie błogosławią imię twoje. Miliony lat przeminęły nad światem, a ty przychodzisz i odchodzisz w niewysłowione przestrzenie...? KSIĘGA UMARŁYCH I znów piaski wędrują tam i z powrotem... Otwarty, porzucony grobowiec zostaje ponownie zasypany. Mumie znikają na zawsze w prochu zapomnienia i tylko ich imiona trwają ocalone na kamiennych ścianach. Mijają stulecia; kapłani są bezcielesnymi marami, nicością w słońcu, nicością pod księżycem. Dawne śluby zostają zapomniane, a dawny gniew jest tylko tchnieniem w wietrze wiejącym wśród wydm. Bóg przychodzi do ziemi Kemitu pod nowym imieniem. Dawni bogowie Egiptu śpią. Ich słudzy stracili swą chwałę. Minęły trzy tysiące lat od chwili, gdy pierwszy raz opieczętowano grobowiec nad ciałami dwóch kapłanów. Dłoń, która wykopuje z pustynnej wydmy małą zapomnianą ampułkę, gdy pewien mężczyzna szuka nocą wspanialszych skarbów, jest dłonią jego dziecka. Chłopiec zachłannymi palcami wydobywa flakonik z piasku i uniesiony ku górze trzyma w zachwycie, oglądając barwne szkło w promieniach wschodzącego słońca. Łącząc się z tchnienia świtu niczym wilgoć na liściu papirusa, najpierw jeden duch, a potem drugi spogląda na chłopca i uśmiecha się. Tylko osiołek wyczuwa niebezpieczeństwo, kładzie uszy po sobie i wykrzykuje swój strach w pustynnym wietrze. * * * Zapukano ponownie. Anna podniosła wzrok, marszcząc brwi. Za otwartym oknem było ciemno, a jedyne światło padało z małej lampki nocnej. Oszołomiona, wciąż jeszcze przeżywająca trwogę Luizy, odłożyła pamiętnik. Myślami przebywając nadal w ciemnej kabinie tamtego statku, podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko. W drzwiach stał Ibrahim z pustą tacą pod pachą i patrzył na nią z wyrazem poważnej troski. – Źle się pani czuje, mademoiselle? Zaniepokoiłem się, że nie była pani na kolacji. Korytarz za nim był pusty. Anna z trudem wróciła do teraźniejszości. – Czuję się doskonale, Ibrahimie. Przepraszam. Czytałam i nie zwróciłam uwagi, która jest godzina. Nie słyszałam gongu – odparła, ze znużeniem przecierając twarz palcami. Przyjrzał jej się uważnie i najwyraźniej usatysfakcjonowany, powoli skłonił głowę. – Przyniosę pani coś do jedzenia. – Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i odszedł. Obserwowała jego spokojny, stateczny chód. W białej galabii, turbanie i skórzanych sandałach wydawał się przedwieczną, niemal biblijną postacią. Wróciła do kabiny, pozostawiając uchylone drzwi, i stała w zamyśleniu, wpatrzona w noc. Biedna Luiza. Musiała być przerażona. I oburzona. Pamiętnik ujawniał mnóstwo sprzecznych emocji – drobne, staranne linijki, kreślone wyblakłym, brunatnym atramentem, opadały w dół strony, co świadczyło o wielkim wzburzeniu piszącej. Niektóre wyrazy były bardziej pochylone, inne pisane jednym ciągiem w wyraźnym pośpiechu; w kilku miejscach na papier prysnęła delikatna mgiełka atramentu ze zbyt mocno przyciskanej stalówki. – Mademoiselle? – Delikatnie zapukano do drzwi i ponownie stanął w nich Ibrahim. Trzymał w ręku tacę ze szklanką napoju z hibiskusa oraz półmisek z chlebem, jajkami na twardo i serem. Postawił ją na nocnym stoliku i obdarzył Annę niepokojącym uśmiechem. – Mam tu coś jeszcze, mademoiselle. – Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej coś przywiązanego na pięknym złotym łańcuszku. – Chciałbym, aby pani to nosiła, mademoiselle, jak długo będzie pani na tym statku – rzekł, wyciągając ku niej dłoń. – Proszę mi go zwrócić w dniu powrotu do Anglii. Powoli wyciągnęła rękę. – Co to jest, Ibrahimie? Ibrahim położył na jej dłoni mały, kunsztownie wykonany złoty amulet. – To jest Oko Horusa. Allah yisallimak. Niech Bóg czuwa nad tobą. To ci zapewni bezpieczeństwo. Poczuła suchość w ustach. – Bezpieczeństwo przed czym? – Podniosła wzrok i napotkała jego ciemne brązowe oczy. Wytrzymał jej spojrzenie przez kilka sekund, po czym lekko wzruszył ramionami i w milczeniu spojrzał na podłogę. – Ibrahimie, czy to ma coś wspólnego z dawnymi bogami? I z tą kobrą? – pytała, z trudem przełykając ślinę. – Inszallah! – Tym razem nie było wzruszenia ramion, tylko niemal niedostrzegalne skinienie głową. – A zatem dziękuję. Bardzo dziękuję. To jest złoto, Ibrahimie. Jesteś ogromnie wielkoduszny, powierzając mi tak cenną rzecz – powiedziała i uśmiechnęła się nagle. – Żałuję, że nie wiem, jak wyrazić to po arabsku. – Proszę powiedzieć: kattar kheirak – oczy Ibrahima zabłysły. – Kattar kheirak, Ibrahimie. Skłonił się. – Ukheeirak, mademoiselle – rzekł z szerokim uśmiechem. – Teraz muszę już iść do swoich zajęć w barze. Bon appetit, mademoiselle. Vi Leilt ik saideh. To znaczy: proszę na siebie uważać i niech pani noc będzie szczęśliwa. Kiedy odszedł, spojrzała na amulet leżący w jej dłoni. Było to oko zwieńczone łukowatą brwią z umieszczoną pod nim niewielką złotą obwódką. Oko Horusa, wiedziała o tym, było symbolem ochrony i uzdrawiania, używanym na całym świecie od tysięcy lat, aby odegnać niebezpieczeństwo, chorobę i zły los. Na chwilę mocno zacisnęła amulet w dłoni, a potem poszukała zapięcia i ostrożnie zawiesiła sobie na szyi. Była ogromnie wzruszona, że Ibrahim powierzył jej coś tak cennego. Równocześnie jednak bardzo ją to zatrwożyło. Czy on wie coś, co każe mu tak bardzo się o nią obawiać? Spojrzała na szufladę nocnego stolika, ale nie otworzyła jej. Zadrżała. Później sprawdzi, czy flakonik jest w niej dobrze schowany. Podnosząc do ust szklankę aromatycznego napoju owocowego, usiadła na łóżku i sięgnęła po pamiętnik. Rano zdecyduje, czy uda się na wyprawę żeglarską, o której informowała tablica przed wejściem do jadalni, czy też skorzysta z okazji, by zejść do Sereny i, skoro Andy’ego z pewnością nie będzie w pobliżu, porozmawiać z nią spokojnie bez obawy, że im przeszkodzi. Jednak najpierw, dziś wieczorem, musi się dowiedzieć, co się stało z biedną Luizą zaatakowaną przez nikczemnego Rogera Carstairsa. Umościwszy się na poduszkach, na chwilę położyła dłoń na małym amulecie i uśmiechnęła się. Dzięki niemu czuła się bezpieczna i otoczona troską, dał jej coś, uświadomiła sobie nagle, czego nie czuła od bardzo dawna. Przez kilka minut siedziała zatopiona w myślach, rozkoszując się tym uczuciem, a potem ponownie otworzyła pamiętnik Luizy. * * * Ze świecą w wysoko uniesionej ręce Jane Treece obserwowała tę scenę. To oczywiste, co się tu działo. Luiza Shelley, podejmując lorda Carstairsa w zaciemnionej kabinie, zachowała się niczym uliczna dziewka, o co ona, Jane Treece, zawsze ją podejrzewała. Jednym pełnym pogardy spojrzeniem objęła zaczerwienioną twarz Luizy, jej posiniałe usta, rozerwaną bluzkę i urodziwego, rozwścieczonego mężczyznę, pospiesznie schodzącego z łóżka. Był jeszcze kompletnie ubrany, a zatem przybyła w porę, by stanąć na zawadzie ich chuci. Z uśmiechem zadowolenia odchrząknęła. – Czy życzy pani sobie, abym pomogła jej przygotować się do kolacji, pani Shelley, czy też mam przyjść później? – odezwała się z wyraźną naganą. – Dziękuję, Jane. Tak, zostań proszę. Chciałabym się przebrać – odparła Luiza drżącym głosem, po czym odwróciła się do Carstairsa i wskazała mu drzwi. – Wyjdź. Wahał się przez chwilę, a potem z uśmiechem skłonił głowę i opuścił jej kabinę. W wąskim korytarzu odwrócił się i skinął ręką. – A bientot, kochanie. Wkrótce powrócimy do naszej fascynującej dyskusji. Luiza zamknęła oczy, a potem z drżeniem obserwowała, jak Jane zapala zarówno świecę na jej nocnym stoliku, jak i te, które stały na stole. Wkrótce cała kabina pełna była delikatnie migoczącego światła. Pokojówka bez słowa sięgnęła po rzeczy, które Luiza zdjęła po południu, i poskładała je. Potem zabrała dzbanek i wyszła, aby przynieść ciepłą wodę i ręczniki. Luiza spojrzała na swój neseser. Wciąż był zamknięty, a mały ozdobny kluczyk tkwił bezpiecznie pod naparstkiem w szkatułce z przyborami do szycia. Drżącymi dłońmi wyjęła spinki i grzebyki, pozwalając długim kasztanowatym włosom opaść na ramiona, a potem wzięła szczotkę i powolnymi, rytmicznymi pociągnięciami zaczęła je szczotkować, starając się je oczyścić zarówno z dotyku rąk Carstairsa i zapachu jego oddechu, jak i z zimnej zawziętości jego spojrzenia. Podniosła wzrok, gdy pokojówka pojawiła się ponownie. – Dziękuję, Jane – zagryzła wargę, starając się zapanować nad głosem. – Czy lord Carstairs opuścił już statek? – Nie wiem, pani Shelley. – Jane Treece postawiła ciężki dzbanek tak energicznie, że woda rozlała się na toaletkę. – Czy życzy pani sobie, abym pobiegła i sprowadziła go tutaj z powrotem? Luiza spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. – Wiesz, że nie! Ten człowiek jest występnym, niebezpiecznym brutalem – powiedziała, walcząc z napływającymi łzami. – Chciałam się tylko upewnić, że na pewno odszedł. Po tych słowach nastąpiło długie milczenie. Twarz Jane Treece nieco złagodniała. – Chyba słyszałam, jak mówiono, że zostaje na kolacji – powiedziała pokojówka, sięgając po zniszczoną bluzkę Luizy i patrząc na nią z niesmakiem. – Trzeba będzie tę bluzkę dać służącej, aby ją wyprała i naprawiła – rzekła, po czym podnosząc wzrok dodała: – Państwu Forresterom ogromnie zależy na przyjaźni z członkiem arystokracji. Byliby bardzo niezadowoleni, gdyby się dowiedzieli, że ktoś go zdenerwował. – W rzeczy samej. – Luiza z zaciśniętymi ustami sięgnęła po mydło. – Nalej mi, proszę, trochę wody – powiedziała drżąc, choć w kabinie wciąż było bardzo gorąco. – Włożę jedwabną suknię, jeśli zechcesz ją przygotować, a potem możesz iść i pomóc lady Forrester. – Po tych słowach Luiza wyprostowała się nagle i spojrzała pokojówce prosto w oczy. – Proszę, nie mów o tym państwu Forresterom. Jak słusznie powiedziałaś, byliby bardzo niezadowoleni. Zamierzała porozmawiać z sir Johnem sama, i to możliwie szybko. Nie życzyła sobie jednak, by kwaśnolica Jane Treece pierwsza rozniosła tę wiadomość. Chociaż wyczuwała nieco mniejszy chłód w jej postawie, podejrzewała, że może ona zrelacjonować całe zajście w jakiś stronniczy i nieprzyjemny sposób. Odetchnęła, kiedy Jane Treece zamknęła za sobą drzwi kabiny, a potem usiadła na taborecie i uważnie przejrzała się w lustrze, które ukazało bujny, krągły biust, podniesiony gorsetem głęboki dekolt, wąską talię i bujne długie włosy, spływające na ramiona. Twarz, mimo osłony kapelusza i parasolki, musnęło lekko słońce i na tle ogorzałej cery oczy wydawały się bardziej błyszczące. Czyżby jakoś bezwiednie go zachęcała? Rozmyślnie z pewnością nie. Nigdy. Zadrżała i zanurzywszy dłonie w miednicy, spryskała wodą szyję i twarz. Kiedy ponownie podniosła wzrok, oślepiona wodą nic nie widziała. Strząsając krople z rzęs, spojrzała w lustro i jęknęła. W zaparowanym szkle ujrzała, że tuż za nią stoi jakaś postać. Odwróciła się z okrzykiem trwogi, ale nikogo za nią nie było. Zobaczyła jedynie cienie świateł pozycyjnych jakiegoś statku, przesuwającego się powoli tuż obok nich w wąskim basenie portowym i oślepiającego migotliwym światłem świec. Ściskając ręcznik, rozglądała się dokoła. W kabinie nie było nikogo. Wnętrze zajaśniało ciepło, gdy światło padło na soczyste kolory zdobiących je draperii. Z trudem uspokoiwszy oddech, Luiza sięgnęła po grzebień. To tylko jej imaginacja. Nic więcej. Tego wieczoru nie będzie już żadnych niesamowitych odwiedzin. Ubrana, będzie miała jeszcze kilka minut, by się uspokoić zapiskami w pamiętniku, a potem pójdzie do salonu i jeśli będzie musiała, postara się przez resztę tego wieczoru ignorować okrutny wzrok Rogera Carstairsa. * * * Anna wstała, podeszła do toaletki i przełamała kromkę chleba na pół. Zrobiła sobie kanapkę z jajkiem i serem i wróciła do łóżka. Oko Horusa spoczywało między jej piersiami, ciepłem złota ogrzewając skórę. Zatrzymała się na chwilę i nasłuchując, spojrzała na zegarek. Dochodziła jedenasta. Pozostali wycieczkowicze zapewne wysłuchali już przewidzianego na dzisiejszy wieczór wykładu Omara o najnowszej historii Egiptu. Teraz, cicho gawędząc, popijają przed snem drinki w barze. * * * Sir John był w salonie sam, gdy weszła tam Luiza. Na jej widok zerwał się pospiesznie. – Moja droga, wyglądasz prześlicznie! – Uważnie przyjrzał się jedwabnej sukni i jakby nie mogąc się powstrzymać, ujął rękę Luizy i całował koniuszki jej palców. – Luizo, kochanie, niestety mam kilka niemiłych nowin. Roger musiał nas opuścić. Otrzymał wiadomość, że na jego statku wynikł jakiś kłopot z kimś z załogi i musiał wrócić. Prosił, bym błagał cię o wybaczenie, że opuszcza nas tak niespodziewanie. – Nie sądzę, by przepraszał akurat za to, że odszedł – odparła cierpko Luiza, siadając obok sir Johna. – Czy Augusta przyłączy się do nas? Potrząsnął przecząco głową. – Niestety, emocje dzisiejszego dnia okazały się dla niej zbyt silne. Poszła już na spoczynek, a ja poprosiłem Abdula, by wcześniej podał nam kolację. – Sięgnął po karafkę. – Pozwól, że naleję ci kieliszek i uczcimy pokonanie katarakty i jutrzejsze szczęśliwe zakończenie tej przeprawy. Upiła nieco z kieliszka, który jej podał, i odstawiła go na stół. – Wuju, niestety muszę cię prosić, byś wymówił lordowi Carstairsowi raz na zawsze gościnę na tym statku. Dziś wieczorem przyszedł do mojej kabiny i zachował się zuchwale i niestosownie. Sir John wpatrywał się w nią ze zdumieniem, wytrzeszczając jasne, niebieskie oczy. – Luizo, przyznam, że trudno mi w to uwierzyć. Moja droga, Carstairs jest powszechnie szanowanym człowiekiem. To dżentelmen w każdym calu. – Nie, nie jest dżentelmenem. – Luiza zacisnęła pięści. – Gdyby do mojej kabiny nie weszła Jane Treece, zgwałciłby mnie! Ma jakąś dziwną moc, jakieś zdolności hipnotyczne; uczynił mnie niezdolną do walki. Próbuje mnie skłonić wszystkimi dostępnymi środkami i groźbami, abym się rozstała z moim flakonikiem na wonności. Nie, nie mogę się zgodzić, byś pozwolił mu tutaj wrócić! Nie chciałam wspominać o tym przy Auguście. Wiem, że go lubi, ale to nikczemne zachowanie, musisz przyznać! – Umilkła i drżącą ręką ponownie ujęła kieliszek. Sir John patrzył na nią oszołomiony. – Powiadasz, że próbował cię zgwałcić? Skinęła głową. Oblizał wargi. – Siłą wszedł do twojej kabiny? Ponownie potwierdziła. – I dotykał cię w niestosowny sposób? – Spojrzenie sir Johna przesunęło się z twarzy Luizy na jej dekolt. Nagle zaczął ciężko oddychać. – Moja droga Luizo, musisz pamiętać, że jesteś bardzo pociągającą kobietą, a w tym upale nawet najzacniejszy człowiek może w twojej obecności poczuć szybsze krążenie krwi. – Nagle uniósł się nieco i przysunął bliżej. – Ja sam żywię do ciebie dużą sympatię. Ogromną! – Dotknął jej ręki gorącymi palcami. – John! Co ty robisz? – przerwał mu głos Augusty, która cicho wpłynęła do salonu. Odskoczył jak oparzony. – Moja droga! Nie słyszałem cię! Jak to dobrze, że jesteś. Luiza właśnie opowiedziała mi straszne rzeczy. Straszne! – mamrotał lękliwie. – Moja droga, Carstairs okazał się farbowanym lisem. Nikczemny prostak. Cóż to za straszna hańba dla naszej płci! Augusta usadowiła się przy stole i z chwalebnym spokojem sięgnęła po karafkę. – Uważam, że było rzeczą wyjątkowo niemądrą z twojej strony wychodzenie z mężczyzną bez przyzwoitki, Luizo – powiedziała. – Czy przy nim również wystąpiłaś en deshabille? Luiza mimo złości zarumieniła się lekko. – Nie, zapewniam cię. A zachowanie lorda Carstairsa było wprost ohydne. Mam nadzieję, że zabronicie mu bywania na „Ibisie”. Augusta wygodnie oparła się w fotelu i z namysłem upiła nieco trunku ze swego kieliszka. – Chyba nie możemy tego zrobić. Ten człowiek jest członkiem Izby Lordów. Muszę przyznać, że przy nim ja również czuję się nieswojo, ale sądziłam, że on się interesuje Venetią Fielding, toteż jestem zdumiona, że rzucił się na ciebie. Luiza uniosła brwi. – Brzmi to tak, jakbyś uważała, że jestem niewarta jego zalotów. – Mimo woli poczuła się dotknięta. Augusta obdarzyła ją kwaśnym uśmiechem. – Nie tyle niewarta, moja droga, ile prawdopodobnie nie dość bogata. David Fielding ma olbrzymią fortunę i napomknął, że posag Venetii będzie godny zastanowienia – odpowiedziała i zwróciła się do męża: – Czy jest jakiś powód jego zainteresowania Luizą? Sir John siedział potulnie z rękami złożonymi na stole. – Chce dostać jej flakonik na perfumy – odparł, wzruszając ramionami. – Bóg wie dlaczego, ale ja sądzę, że to ma coś wspólnego z jego badaniami starożytnego Egiptu. Uważam, że powinnaś dać mu tę ampułkę. Dla ciebie przecież nie ma ona jakiejś realnej wartości i możesz podać swoją cenę. Ten człowiek zapłaci tyle, ile zażądasz. Luiza obrzuciła go szybkim spojrzeniem. – Flakonik nie jest na sprzedaż. Powiedziałam mu to. Poza tym dla mnie jest on również pamiątką po Hassanie, który mi go kupił i którego ty tak niesprawiedliwie zwolniłeś. – Przerwała w pół zdania, by nie powiedzieć za wiele, i zagryzła wargi. – Był moim przyjacielem i to czyni dla mnie flakonik podwójnie cennym. Nigdy się z nim nie rozstanę. Dopóki żyję. * * * Anna odłożyła pamiętnik. Zmarszczyła brwi, słysząc jakiś głos na korytarzu. Z niepokojem popatrzyła na klamkę i niemal wyskoczyła ze skóry, gdy rozległo się ciche pukanie. – Kto tam? – odchrząknęła nerwowo. – To ja, Toby. Nie chciałem cię budzić, jeśli już spałaś. Sprawdzam tylko, czy dobrze się czujesz. Wstała z łóżka i otworzyła drzwi. – Miewam się doskonale, dziękuję. Stał, opierając się wysoko podniesioną ręką o ścianę. Uśmiechnął się do Anny, ale nie próbował wejść do kabiny. – Byłem po prostu zaniepokojony, kiedy zobaczyłem, że nie ma cię na kolacji. Miałem nadzieję, że Andy nie wciągnął cię do swojej jaskini. Uśmiechnęła się. – Nie ma szans. – Muszę powiedzieć, że się cieszę. W porządku. Dobranoc. Spij dobrze. Stała w drzwiach, gdy on odchodził korytarzem i obserwowała, jak skręca za róg. Potem zamyślona wróciła do kabiny. Tej nocy nie pozwoliła już sobie na dalsze czytanie. Wyczerpana, wzięła szybki prysznic i wskoczyła do łóżka. Ostatnią przed zaśnięciem myśl poświęciła amuletowi, który miała na szyi. Z nim wciąż czuła się dziwnie bezpiecznie. Spała dobrze aż do wczesnego ranka. Potem na wpół się obudziła, myśląc o Luizie. Zasnęła znowu, budziła się i ponownie zasypiała. Kiedy ocknęła się następnym razem, złapała się na tym, że zanim jeszcze otworzyła oczy, już sięga po pamiętnik. Chęć poznania dalszych losów Luizy stawała się obsesją. * * * Luiza zasnęła późno po niemiłej rozmowie z Forresterami i gdy następnego ranka, w przewiewnej bluzce i spódnicy zajrzała do salonu, zastała tam tylko Augustę. Poszły na pokład i usiadły w cieniu żagla, popijając lemoniadę. – Sir John i ja, Luizo – zaczęła Augusta, obrzucając młodą kobietę szybkim spojrzeniem – sądzimy, że zbyt się pospieszyliśmy, zwalniając Hassana. Myślę, że Roger wprowadził nas w błąd. Mimo woli, oczywiście – dodała szybko. – Kapitan uważa, że Hassan nie udał się jeszcze w dół rzeki. Popłynęli teraz z sir Johnem na brzeg, by go odnaleźć. Ci ludzie niebawem zjawią się tu z powrotem, by nas przeciągnąć przez progi katarakty, ale kiedy tylko przybijemy do wyspy File, Hassan z łatwością nas odnajdzie, jeżeli zechce. Luiza wstrzymała oddech i zamknąwszy oczy, ze wszystkich sił starała się zachować spokojny wyraz twarzy. Serce biło jej jak szalone. – Czy to cię zadowala, moja droga? Uświadomiła sobie, że Augusta przygląda się jej badawczo. Skinęła głową. – Tak, bardzo mnie to zadowala. – John jest dobrym człowiekiem, wiesz przecież, moja droga. – Augusta zagryzła wargi. – Czasami bywa nieco porywczy, ale nie ma złych intencji. Luiza uśmiechnęła się. – Wiem. – Była poruszona. Auguście musiało być bardzo trudno zarówno prosić o wybaczenie dla męża, jak i udzielić jej ostrzeżenia. Jedno i drugie udało jej się zrobić z niezwykłym taktem. Pozostał tylko jeden punkt sporny. – A lord Carstairs? – Skoro będzie tutaj Hassan, nie będziesz musiała zostawać z nim sama, moja droga. Sądzę, że Roger był prawdopodobnie zepsutym dzieckiem i nadal tak się zachowuje, nawet teraz, gdy jest już dorosły. Jeśli czegoś pragnie, jest przekonany, że powinien to dostać i nic nie może stanąć na przeszkodzie jego pragnieniom. Będziemy musieli mu pokazać, że choć nadal jest mile widziany na pokładzie „Ibisa”, to tym razem nie dostanie tego, czego chce. Luiza spędziła resztę przedpołudnia, szkicując klify i skały. Było już południe, kiedy nadeszli mężczyźni, którzy mieli podciągnąć statek na ostatni próg katarakty. Z nimi zaś przybyli sir John i lord Carstairs. Luiza przeszła na przeciwległą burtę, by móc obserwować przeciąganie statku. Nie przywitała nowo przybyłych; patrzyła, jak mężczyźni ustawiają się w szeregu na skałach i szykują do przeciągania ogromnych lin, niczym dwie drużyny gotujące się do walki przeciwko żywiołom. Po chwili kątem oka zobaczyła, że sir John i Carstairs zeszli do salonu, gdzie ukryła się przed słońcem Augusta. Minął jakiś czas, nim stamtąd wyszli, za nimi w końcu pojawiła się Augusta. Oczy jej błyszczały, gdy pospieszywszy na rufę, usiadła obok Luizy. – Jakież cudowne wieści! Nie dasz wiary! – Sir John odnalazł Hassana? – Luiza poczuła, że serce podskoczyło jej z podniecenia. – Hassana? – Augusta przez chwilę spoglądała nieprzytomnie. – Och, nie. Jestem pewna, że John zostawił dla niego wiadomość, żeby podążył za „Ibisem”, jeśli znów chce mieć tę pracę. Nie, nie, coś znacznie lepszego! Moja droga, Roger Carstairs zapytał Johna, czy może złożyć ci wizytę. Chce prosić o twoją rękę! Luiza patrzyła na nią w osłupieniu. Przez chwilę była zbyt oszołomiona, by zareagować. Miała uczucie, jakby jakaś lodowata gruda utkwiła jej w płucach, utrudniając oddychanie. Zaschło jej w ustach. Augusta poklepała ją po ręku. – Sir John oczywiście powiedział: tak. Wiedział, że będziesz poruszona! Roger tak przepraszał za to, że cię wczoraj nastraszył. Powiedział, że miłość do ciebie pozbawiła go rozsądku. Przywiózł ci wspaniały podarunek, Luizo... Luiza w końcu zdołała się poruszyć. Sztywna niczym drewniana lalka podniosła się z fotela i zdumionymi oczami spojrzała na Augustę; ołówki i pędzle stoczyły się na pokład. – Jak on śmie! – Gardło miała tak wyschnięte, że mówiła chrapliwie. – Jak on śmie przychodzić i zastawiać na mnie sidła na tym statku? Dlaczego pytał sir Johna? Wszak sir John nie jest moim ojcem? Jak ktokolwiek mógłby przypuszczać, że powinnam być zadowolona? Augusta wyglądała jak ogłuszona. Przez chwilę najwyraźniej nie wiedziała, co powiedzieć. Uniosła ręce i pozwoliła im opaść na boki w geście kompletnego zagubienia. – Zapytał sir Johna, ponieważ tutaj sir John jest twoim opiekunem. To jest jego statek. Troszczymy się o ciebie, moja droga. – Augusta wydawała się bliska płaczu. – Sądziliśmy, że będziesz zadowolona. Pomyśl o tym. Jego tytuł... – Nie chcę jego tytułu, Augusto! – Luiza odskoczyła do tyłu. – I z pewnością nie chcę ani Rogera Carstairsa, ani jego podarunku. Nie przyjmę go. Proszę, każcie mu odejść. – Odwróciła się i oparła o burtę, wpatrując się w wodę. – Luizo... – Nie. Proszę, odprawcie go. – Nie mogę tego zrobić, Luizo... – Augusta zamilkła na chwilę, patrząc na nią, a potem odwróciła się z westchnieniem. Gdy rozległ się okrzyk, że cumy zostały rzucone, i statek zakołysał się w kanale, Luiza była już sama na pokładzie. Chyba dopiero po godzinie bardzo ostrożnie udała się z powrotem do swojej kabiny. Mijając drzwi, zerknęła do salonu. Augusta i sir John siedzieli tam sami. Po Carstairsie nie było już śladu. Z westchnieniem ulgi ruszyła ku swoim drzwiom i otworzyła je szeroko. Siedział na łóżku. Na kołdrze obok niego leżał jej pamiętnik i neseser. Na jej gest zaskoczenia i strachu odpowiedział uśmiechem. – Proszę, nie krzycz, Luizo. Byłoby nader krępujące, gdybym musiał powiedzieć sir Johnowi i Auguście, że to, co usłyszeli, było jękiem namiętności. Daj mi klucz do tego śmiesznego puzderka i sprawa będzie załatwiona. – Czytałeś mój prywatny dziennik! – Była ogarnięta gniewem. – W rzeczy samej; czytałem. A jakaż to interesująca lektura! Najwyraźniej nie podoba ci się moje towarzystwo, najdroższa. Widzę, że masz skłonność do tubylców – szydził. – Na szczęście nie jestem szczególnie zmartwiony ani twoimi poglądami, ani brakiem względów dla mnie. Klucz, proszę, albo będę zmuszony wyłamać zamek. – Wynoś się z mojej kabiny! – Luiza czuła, że rośnie w niej gniew i żar ogarnia całe ciało. – Wynoś się natychmiast! – Ruszyła do przodu i wyrwała mu pamiętnik z ręki. – Chcesz, żebym jeszcze raz wezwała na pomoc arcykapłana? Przybył, gdy go zawołałam. Pamiętasz? Kto wie, co mógłby zrobić, aby mnie ochronić. Carstairs się roześmiał. – Wzywanie duchów, moja droga, jest tym, czym ja się zajmuję, a nie ty. Przez lata ćwiczyłem praktyki okultystyczne, które sprowadzą w nasze czasy strażników twojej ampułki. Naprawdę tego chcesz? Wstał nagle, a ona cofnęła się przerażona. Wydawał się teraz bardzo wysoki w małej kabinie. Chociaż z całych sił próbowała to ukryć, jej odwaga zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Luiza była znów jednym kłębkiem strachu. Carstairs popatrzył na nią z góry, nie kryjąc pogardy, a potem uniósł twarz i wziął głęboki oddech. – Anhotepie, kapłanie Izydy, wzywam cię. Natychmiast. Anhotepie, kapłanie Izydy, ukaż się. Anhotepie, kapłanie Izydy, przybądź w świetle dnia! – Podniósł ręce, a jego głos echem odbijał się w ciszy. Luiza wydała cichy jęk. Widziała już tę przezroczystą postać pod oknem, tę wąską, wyniosłą twarz, kwadratowe ramiona, dziwnie jasne oczy, podobne do oczu samego Carstairsa z tym jego okropnym, świdrującym wzrokiem. Cisza w kabinie stała się nagle ogromna, a atmosfera wręcz naelektryzowana. Luiza zamknęła oczy. – Pani mnie wzywała, pani Shelley? – Słysząc tuż obok siebie głos Jane Treece, Luiza odetchnęła z ulgą. Przez chwilę nie mogła się ruszyć, a potem odwróciła się do pokojówki. – Tak, proszę! – chwyciła ją za rękę. – Zechce pani pokazać lordowi Carstairsowi drogę do wyjścia? Właśnie wychodził – powiedziała, trzęsąc się gwałtownie. Znów zamknęła oczy, gdy Jane Treece wyprowadzała Carstairsa, i padła na łóżko, nie mogąc się ruszyć. Kiedy zaś otworzyła oczy, przezroczysta postać wciąż była pod oknem... * * * – O Boże! – powiedziała głośno Anna. Zamknęła pamiętnik i wzięła głęboki oddech. Ręce jej się trzęsły. Spojrzała na zamkniętą szufladę toaletki i zmusiwszy się, aby wstać, już do niej zmierzała, gdy czyjś kaszel na korytarzu sprawił, że zadrżała. To był Toby. Objął wzrokiem jej krótką nocną koszulę i potargane włosy. Potem skoncentrował się na jej twarzy. – Niepokoiłem się, gdyż opuściwszy wczorajszą kolację, dziś nie przyszłaś na śniadanie. Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Wyglądasz okropnie. Anna roześmiała się niepewnie. – Czy to twój zwykły sposób prowadzenia pogawędki? – Nie, gdyby chodziło o pogawędkę, poprowadziłbym ją lepiej – odparł z uśmiechem. – Co się dzieje, Anno? Ręce ci się trzęsą. Z zakłopotaniem objęła się ramionami. – Wszystko w porządku. – Nie, nieprawda. Czy to mój widok, czy znów ten przeklęty pamiętnik? – zapytał, dostrzegłszy leżący na łóżku dziennik Luizy. – Anno, wybacz, ale jeśli ta książeczka wytrąca cię z równowagi i pochłania tak wiele czasu, że opuszczasz wycieczki, za które zapłaciłaś tysiące funtów, to czy rozsądne jest kontynuowanie lektury? – Z surowym wyrazem twarzy przez chwilę wytrzymał jej spojrzenie. – Czemu tego nie rzucisz? Nie, nie chcę przez to powiedzieć, żebyś wyrzuciła pamiętnik. Jest zbyt cenny. Odłóż go. Przeczytasz po powrocie do domu, siedząc w ogrodzie. – Nie mogę. Muszę się dowiedzieć, co było później. – Odpowiedź Anny zabrzmiała jak jęk. – Musisz? – Głos Toby’ego nagle złagodniał. – Dlaczego? Cóż w nim jest takiego ważnego? – Chodzi o ten flakonik. Ktoś próbował ukraść go Luizie. Myślała, że ciąży na nim jakaś klątwa. – Anna z trudem doszła do siebie i mówiła chaotycznie. Toby wciąż spoglądał na pamiętnik. – Ty również myślisz, że na tym flakoniku ciąży klątwa? Podniosła wzrok, przypuszczając, że Toby się z niej śmieje, ale jego twarz była całkiem poważna. – Zechcesz mi go pokazać, Anno? Watson uważa go za falsyfikat, prawda? Nie czyni z tego żadnej tajemnicy. Ja wprawdzie nie jestem ekspertem, ale mam wyczucie. Zawahała się, a potem nagle podjąwszy decyzję, podeszła do toaletki, wysunęła szufladę i podała mu obwinięty w szal flakonik. Toby rozwinął jedwab i rzucił go na łóżko, a następnie podniósł flakonik do góry i przymknąwszy jedno oko, obejrzał uważnie. Anna obserwowała, jak delikatnie przebiega palcami po powierzchni flakonika, dziwnie zafascynowana sposobem, w jaki gładził szkło i przesuwał kciukiem po pieczęci. Po chwili Toby wyciągnął flakonik na długość ramienia, jakby chciał zważyć go w ręku. – Wydaje mi się prawdziwy – spojrzał na Annę. – Ręczna robota. Dmuchane szkło o chropawej powierzchni z wieloma defektami, surowe, ale co więcej... – zmarszczył brwi, jeszcze raz przebiegając palcami po szkle – ...wyczuwam jego wiek. Nie pytaj mnie jak, ale go czuję. – Andy powiedział, że zatyczka wykonana jest fabrycznie – wtrąciła cicho Anna. – Bzdura. Jeśli tak twierdzi, to znaczy, że nie zna się na szkle. I on nazywa siebie znawcą! Nie! – Przesunął palcem po pieczęci. – To nie jest fabryczna produkcja. Nie mógłbym wskazać, z jakiego okresu pochodzi twój flakonik. To musiałoby zrobić jakieś muzeum. – A czy jest egipski? – zapytała Anna, podnosząc ku niemu wzrok. – Czy Luiza Shelley mówi, że buteleczka pochodzi z Egiptu? – Och, tak – odparła, zagryzając wargi. – Zatem flakonik jest egipski – rzekł z uspokajającym uśmiechem. – Anno, czemu nie poszukasz jakiegoś pogodniejszego fragmentu tego dziennika? – zasugerował nieoczekiwanie. – Czegoś wesołego. Z pewnością są w nim takie rozdziały. Ale teraz go odłóż i chodź na przejażdżkę. Może ja spróbuję znaleźć w nim dla ciebie coś weselszego? Zawahała się. – Nie zniszczę go, obiecuję. Przekartkuję go tylko, przyjrzę się charakterowi pisma. Wiesz, z charakteru pisma wiele można wyczytać. – Urwał, a ponieważ Anna milczała, usiadł na łóżku i zaczął ostrożnie wertować pamiętnik, czyniąc to od miejsca, które zaznaczyła. Stała, obserwując go bez słowa i zastanawiając się, dlaczego mu na to pozwoliła, dlaczego go zaprosiła, dlaczego pokazała mu flakonik. Dlaczego z nim czuła się lepiej, uświadomiła sobie teraz, niż z Andym? Mimo oskarżeń Andy’ego, w które, przyznała z namysłem, nigdy ani przez chwilę nie wierzyła! Toby nagle podniósł wzrok. – Tutaj. Spójrz. To wydaje się ciekawe. Charakter pisma sprężysty, równy i nawet ilustracja jest wesoła. Mogę ci to przeczytać? Usiadła na taborecie. * * * Hassan powrócił tego dnia, kiedy zakotwiczyli przy brzegu wyspy File. O rzut kamieniem od nich zatrzymał się „Skarabeusz”, a kilka jardów za nim statek państwa Fieldingów. Wyjaśnienia sir Johna, że całe zajście było nieporozumieniem, Hassan przyjął z powściągliwą godnością i ze spokojem ponownie włączył się w życie statku, jakby nigdy z niego nie odchodził. Wszystko było jak dawniej poza tym, że teraz, o czym Luiza wiedziała, państwo Forresterowie z pewnością się domyślali, że jej związek z Hassanem jest bardziej przyjacielski niż byliby skłonni przyznać publicznie. Było już ciemno, gdy Luiza wyszła na pokład, gdzie zastała Hassana czekającego, by zabrać ją na brzeg. – Powiedziałam państwu Forresterom, że chcę malować rzekę w świetle księżyca – rzekła cicho. – Już nie będą próbowali mnie powstrzymać, a ja jestem przekonana, że lord Carstairs jest na pokładzie „Lotosu”, gdzie omawia robienie fotografii z panem Fieldingiem, który przywiózł ze sobą aparat fotograficzny, więc nikt nie będzie nam przeszkadzać. – Oprócz chłopców domagających się bakszyszu – uśmiechnął się Hassan. – Są tutaj dniem i nocą. – A można im się okupić? – Och, oczywiście. Można – skinął głową. Ogromny księżyc świecił nad wodą, rzucając na piasek czarne cienie. Szli powoli, chłonąc wzrokiem oszałamiające piękno nocy. Wszystko wokół nich... filary świątyni, dalekie wzgórza, pustynne wydmy, piasek... wszystko, co w dzień było złote, stało się migotliwie srebrne. – Wejdziemy na ten mur – szepnął Hassan. – Pokażę ci. Ostrożnie wspięli się po wytartych stopniach, smoliście czarnych w ciemności, by znów wynurzyć się w świetle księżyca. Tu na górze było chłodniej i Luiza zarzuciła szal na ramiona. Mieli u stóp całą wyspę z trzema przycumowanymi statkami, które z tej odległości wyglądały jak zabawki. Spoglądając na północ, mogli dostrzec progi katarakty spowite mgłą, które w księżycowym świetle także jaśniały srebrem. Na południu szeroka, wolno płynąca rzeka skręcała, znikając z pola widzenia. Tuż pod nimi leżała ogromna, cicha i tajemnicza świątynia z olbrzymimi plamami czerni rozlanymi między srebrzystymi kolumnami. – Chcesz tutaj malować, Luizo? – szept Hassana brzmiał w tej ciszy dziwnie przejmująco. Skinęła głową. – Czy jesteśmy tutaj bezpieczni, Hassanie? Nie był pewien, czy miała na myśli Carstairsa, czy duchy. Prawdopodobnie myślała o obydwu niebezpieczeństwach na raz. – Tak. Rozpakuję wszystko – rzekł i zaczął rozkładać dywan. Rzeka płynąca pod nimi była całkowicie milcząca. Na pokładzie „Ibisa” państwo Forresterowie znajdowali się już w swoich kabinach. Na „Lotosie” Fieldingowie i ich gość, zmęczeni zawiłościami nowego aparatu fotograficznego, siedzieli na pokładzie, rozkoszując się sorbetem, a Venetia czytała im na głos jakąś powieść Jane Austin. Luiza przez dłuższy czas szkicowała krajobraz, była jednak tak oszołomiona otaczającym ją pięknem, że chwilami zamierała zauroczona, z ołówkiem znieruchomiałym na papierze. Hassan usiadł po turecku w odległości kilku stóp od niej. Od chwili powrotu wydawał się bardziej powściągliwy. Cichszy. Bardziej zamyślony. – Jesteś pogrążony w myślach, mój przyjacielu? – zapytała w końcu. – Obserwuję noc. I ciebie – uśmiechnął się. – A ja ciebie. Spójrz – wyciągnęła ku niemu szkicownik. Był tam jego mały portret; zamyślona, urodziwa twarz z lekkim, ale wyraźnym uśmiechem igrającym wokół oczu. – Pochlebiasz mi bardzo, Luizo. – Pokazuję jedynie prawdę – rzekła i pochylając się ku niemu, dodała: – Powiedziałam pani Auguście, że jeśli zmęczy nas księżyc, będziemy spać w świątyni. Hassan poważnie skinął głową. – Mam poduszki i derki. Możesz więc obejrzeć wschód słońca. – Obejrzymy go razem – delikatnie dotknęła jego ręki. Przysunął się bliżej. – Kiedy mnie odprawiono, myślałem, że serce pęknie mi z bólu – powiedział wreszcie. – Stałaś się słońcem, księżycem i gwiazdami moich niebios, Luizo. Powoli nachylił się ku niej i dotknął wargami jej ust. Fala ciepła i szczęścia, która ogarnęła Luizę, zmyła z jej pamięci wszystko oprócz tego delikatnego, urodziwego mężczyzny, który otaczał ją ramieniem. – Błagam cię, wielka Izydo, chroń nas i skryj przed wścibskimi oczami. – Jego cicha modlitwa uniosła się w ciemność i szybowała ku księżycowi, gdy daleko od nich, na rzece lord Carstairs wstał, wyprostowany pożegnał się z Fieldingami w salonie i wyszedł na pokład, by stanąć tam na chwilę i przez liście palm spoglądać na brzeg, ku świątyni stojącej spokojnie w księżycowej poświacie. * * * Nastąpiła długa cisza. Toby zamknął pamiętnik i położył go na nocnym stoliku. – A więc Luiza Shelley znalazła w Egipcie miłość – powiedział w końcu. – Podoba ci się to? Możesz teraz odłożyć dziennik, zrelaksować się i przyjemnie spędzić czas? Nie było tu żadnej wzmianki o klątwach ani o złych duchach. Uśmiechnęła się. – Tak, masz rację. Odłożę to. – I wybierzesz się na przejażdżkę? Spojrzała na zegarek. – Jeśli nie jest za późno. – Nie jest za późno – rzekł, wstając. – Ubierz się, a ja sprawdzę, czy zostawiono dla nas jakąś łódź, i spróbuję skłonić Alego lub Ibrahima, żeby dali nam parę kanapek. Nie mogę ci obiecać perskich dywanów ani schadzki w księżycowej poświacie, ale zrobimy, co w naszej mocy. – Zmierzając ku drzwiom, zatrzymał się na chwilę. – Anno, wybacz, że zadaję ci osobiste pytanie, ale co to za amulet, który nosisz na szyi? Nie widziałem go przedtem, prawda? Szybko położyła dłoń na amulecie. – Ma mnie chronić przed niebezpieczeństwem – odpowiedziała z niepewnym uśmiechem. – To jest Oko Horusa. Toby skinął głową. – Cóż, jestem pewien, że dobrze spełnia swoje zadanie. Zobaczymy się za kilka minut. Zastała go na pokładzie i stwierdziła, że istotnie pozostawiono jedną z kilku feluk, zgromadzonych przy rufie statku, które wcześniej zabrały innych pasażerów na przedpołudniowe, indywidualne wycieczki. Toby pomógł Annie usadowić się wygodnie w feluce, a potem jeszcze dwukrotnie wdrapał się na pokład „Flaminga” – najpierw po własny szkicownik, potem zaś, aby poprosić Alego o kilka dodatkowych puszek z napojami – zanim w końcu usiadł obok niej i pozwolił, by przewoźnik odpłynął powoli, łagodnie wiosłując do przeciwległego brzegu, gdzie w spokojnej wodzie odbijały się trzciny. Jakże przyjemnie było siedzieć na wytartych poduszkach i spoglądać na wielki trójkątny żagiel z ciemniejszymi łatami bielejący na tle intensywnego błękitu nieba... Z westchnieniem prawdziwej rozkoszy Anna sięgnęła do torby po aparat fotograficzny. – Zadowolona? – Toby patrzył z rozbawieniem, jak odchyla się do tyłu, by uwiecznić biały żagiel. – Bardzo. Dziękuję, że wyciągnąłeś mnie z kabiny. Siedział z łokciami opartymi o burty i dłonią blisko jej ramienia. Swoją torbę położył na deskach u ich stóp. Zdjął buty i Anna zauważyła, że jego stopy są równie brązowe jak stopy sternika. Uśmiechnął się. – Trzeba było cię oswobodzić. Niczym Złotowłosą uwięzioną w wieży. – Myślisz, że opuściłam z niej złote włosy? – roześmiała się. – Myślę, że jesteś na wycieczce. Spod dziobu doszedł ich łagodny plusk wody, gdy łódź skręciła i schwyciła wiatr. Żagiel załopotał, a potem wydął się białym skrzydłem na tle błękitu. Anna znów sięgnęła po aparat fotograficzny. Przewoźnik, stojąc swobodnie na dziobie w pobliżu masztu, wypatrywał drugiego brzegu, ręką osłaniając oczy. Jego profil na tle żagla wyglądał – uświadomiła to sobie nagle – niczym świątynny relief: wysokie czoło, wielkie oczy o kształcie migdałów, płaszczyzny policzków, kąt warg i podbródka. Skierowała na niego obiektyw aparatu, zastanawiając się, czy miałby coś przeciwko temu, by zrobiła mu zdjęcie, ale już zauważył, co zamierza zrobić, i rozjaśnił twarz w szerokim uśmiechu, przybierając dla niej specjalną pozę i balansując zjedna ręką oplecioną wokół masztu. – Zrób to jeszcze raz, kiedy nie będzie widział. Cichy szept Toby’ego sprawił, że się uśmiechnęła. Toby tylko częściowo miał rację. Nieskrępowany wdzięk – owszem, ale poza również była elementem gry. Nieustanne kontakty z turystami tworzyły spektakl odgrywany przez obie grupy: ludzie Nilu zaspokajali oczekiwania zwiedzających, zwiedzający zaś wnosili do tej gry powszechnie upragnioną walutę oraz z rzadka nader niewygórowane żądania. Na ogół ów związek funkcjonował bardzo dobrze. Pogodne usposobienie i poczucie humoru Egipcjan pozwalało im zachować równowagę. Jeśli nawet niekiedy czuli się urażeni czy wykorzystywani, dobrze to ukrywali. Anna zamknęła oczy i odchyliła głowę, wpuszczając słońce pod rondo kapelusza. Żar, jaki poczuła na twarzy, był tak nagły i intensywny, że zobaczyła ostry szkarłat własnych powiek. Pospiesznie pochyliła się z powrotem. Sternik właśnie przesunął dźwignię steru, jego towarzysz zaś odszedł od masztu i usiadł naprzeciw Anny, aby nastawić ruchome drzewce, więc łódź skręciła i cień żagla padł na jej twarz. Nieznana postać na dziobie łodzi, balansując swobodnie na deskach w złocistych sandałach, spoglądała poprzez wodę z wyciągniętymi ramionami i uniesioną głową, jakby patrzyła prosto w słońce. Anna jęknęła i trzej mężczyźni znajdujący się wraz z nią na łodzi obejrzeli się na nią szybko. – Anno? – Toby dotknął jej ramienia. – Dobrze się czujesz? Z trudem przełknęła ślinę. Postać zniknęła. Oczywiście, że zniknęła. Nigdy jej nie było. To tylko cień przewoźnika, albo ulotna fatamorgana w falującym gorącym powietrzu nad łodzią. Potrząsnęła głową. – Przepraszam, słońce zaświeciło mi prosto w oczy. – Niedobrze, pani – przewoźnik potrząsnął ku niej palcem. – To bardzo niebezpieczne. Skinęła głową i skruszona opuściła rondo kapelusza. Nie widziała niezadowolenia Toby’ego ani nie zauważyła, że pochylił się do przodu i zaczął się wpatrywać w dziób łodzi. Gdy wrócili, w barze serwowano przedobiednie drinki i okazało się, że Andy zamówił już jednego dla Anny. – Specjalnie dla ciebie! – szerokim gestem podał jej szklaneczkę. – Na przeprosiny. Już nigdy nie będę ci przeszkadzał ani niczego narzucał – rzekł z chłopięcym wdziękiem. Anna spojrzała przez ramię na Toby’ego i zobaczyła ledwie skrywany sardoniczny uśmiech. Mrugnął do niej, a potem podniósł ramiona w geście poddania. – Inszallah – szepnął, złożywszy ręce w żartobliwym pokłonie. – Pijesz z effendim. – Odszedł w stronę baru, a Anna zobaczyła, że Ali sięga po butelkę egipskiego piwa. Anna odwróciła się do Andy’ego. – To nie jest kwestia wybaczania, Andy. Chodzi o to, że chcę móc rozmawiać z Sereną wtedy, gdy mam na to ochotę, i czynić to bez twojej ingerencji. Gdzie ona teraz jest? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może ta feluka, na której była Sereną, jeszcze nie wróciła, ale kiedy wróci, postawię jej drinka, ucałuję stopy i pogłaszczę dłoń. Wszystko, co zechcesz. – Wystarczy, jeśli będziesz uprzejmy – uśmiechnęła się Anna. – A zatem będę uprzejmy – odrzekł i śmiejąc się na cały głos, dodał: – Jestem uprzejmy. Zawsze jestem miły dla wszystkich. – Poklepał po plecach Bena, który pojawił się obok. – Nieprawdaż, Ben? – Brzmi to tak, jakbyś się czymś upajał, mój przyjacielu – odparł jowialnie Ben – ale jeśli oznacza to, że również i mnie postawisz drinka, to jestem „za”, cokolwiek miałoby się za tym kryć. Andy rzucił mu chytry uśmiech. – Szczęście, Ben. To wszystko, przyjacielu. – Odwrócił się nagle. – Oto i Serena, a wraz z nią Charley. Dwie kobiety ramię w ramię pojawiły się w drzwiach. – Dziewczęta, Andy stawia. Ja zamówiłbym coś egzotycznego i drogiego – wtrącił Ben żartobliwie. – Koktajle dla pań? – Ali uważnie śledził rozmowę i teraz uśmiechnął się z nadzieją. – Ali robi bardzo dobre koktajle. Dużo składników. Bardzo drogie. Serena potrząsnęła przecząco głową. – Nie, dziękuję. Chętnie napiłabym się soku owocowego. – A ja wypiję jeden. – Charley usadowiła się na barowym stołku. – Koktajl z tylu składników, ile tylko potrafisz wymyślić, Ali. – Oczy błyszczały jej gorączkowo. Słońce pokryło jej skórę pyłem niezliczonych, drobniutkich piegów. Miała na sobie głęboko wyciętą letnią suknię, a na szyi zamotane jakieś turkusowe paciorki. Serena wzięła swój sok i wycofała się na sofę. Po minucie Anna poszła jej śladem, zostawiając pozostałych przy barze. – Musimy zaraz porozmawiać – powiedziała, usiadłszy obok niej. Już wcześniej, gdy odchodziła od baru, uświadomiła sobie, że nigdzie nie było Toby’ego. – A więc dokąd dotarłaś? – Serena spoglądała ponuro na swoją szklaneczkę. – Pływałam łodzią. Z Tobym – odparła Anna, czując, że rumieni się lekko, lecz Serena tego nie zauważyła. – Znowu widziałam dzisiaj kapłana Anhotepa – mówiła dalej – a przynajmniej... – zawahała się – wydaje mi się, że widziałam. Na feluce. Serena, zaskoczona, podniosła wzrok. – Więc wzięłaś ze sobą flakonik? – Nie, flakonik wciąż jest w mojej kabinie. To, co robię, chyba nie ma znaczenia. Nie przestaję go widywać. Serena skrzywiła się i wzruszyła ramionami. – Mam nadzieję, że nie przywiązał się do ciebie. – Przywiązał się do mnie?! – Anna znów zmusiła się do ściszenia głosu. – Mam nadzieję, że żartujesz. Wielki Boże! Chcesz przez to powiedzieć, że jestem opętana! – Nie! – Serena gwałtownie pochyliła się do przodu. – Nie to miałam na myśli! – Utkwiła oczy w siedzącej przy barze Charley i obserwowała ją z wyrazem niezadowolenia, a potem, wzruszywszy ramionami, odwróciła się do Anny. – Nie, nie wolno ci dopuszczać takiej myśli. Nie jesteś w żaden sposób opętana, ale on prawdopodobnie stworzył jakąś energetyczną więź z tobą. To zaś oznacza, że... – rozejrzała się i bezradnie machnęła ręką – to jest tak, jakby wykorzystywał cię jako stację benzynową. Brakuje mu paliwa, ponieważ nie ma własnego ciała, więc musi korzystać z ciała innej osoby, by zaopatrzyć się w energię konieczną do poruszania i ukazywania się. Umieszcza więc coś w rodzaju pompy ssącej w twoim polu energetycznym, aby móc wykorzystywać twoją energię, a to znaczy, że cały czas pozostaje blisko ciebie. Anna wzruszyła ramionami. – Mam nadzieję, że się mylisz. – Upiła łyk ze swego kieliszka i gwałtownie się wzdrygnęła. – Jak mogę się go pozbyć? – Jeśli jesteś osobą o silnej woli, twoja intencja może okazać się wystarczająca. – Jestem silna. – Kiedy więc zobaczysz go następnym razem, każ mu odejść. – Próbowałam. Krzyknęłam na niego. Powiedziałam, żeby wziął sobie ten flakonik, zniknął i zostawił mnie w spokoju. Nic się nie stało. – Poczekaj, aż go zobaczysz, Anno. Nie bądź przerażona ani zła, bo to cię osłabi. Bądź tylko silna i kochająca. – Kochająca?! – Anna spojrzała na nią ze zdumieniem. – Nic z tego! Jak mogłabym go pokochać? – Była oburzona. – Miłość pokonuje wszystko. – Serena obdarzyła ją pełnym zadumy uśmiechem. – Szczególnie nienawiść i strach. – Nie, nie. Przykro mi, ale nie miałam okazji się o tym przekonać. – Anna upiła kolejny łyk ze swojej szklaneczki. – Sądzę również, że nasz przyjaciel odczytałby to jako słabość – dodała, patrząc na swe stopy w sandałkach. – Było dwóch kapłanów, prawda? – odezwała się z namysłem. – Co się stało z tym drugim? Serena znów z niezadowoleniem spojrzała w stronę baru, gdzie Charley zachichotała głośno, odrzucając w tył głowę. – Nie wiem – odpowiedziała w końcu. – Nie wiem, co się stało z tym drugim. – Odchyliła się na oparcie i spojrzała na Annę. – Nie, masz rację. Nie byłoby łatwo pokochać Anhotepa. Ale nie sądzę, że zamierza cię skrzywdzić. Myślę, że powinnaś stawić mu czoło. Rzucić wyzwanie. Pokazać, że jesteś silna. Skoro masz z nim kontakt, możesz go zapytać, dlaczego tak mocno pragnie tego flakonika, i dowiedzieć się, co powinnaś z nim zrobić i jak mu pomóc. Potem mogłabyś go poprosić, żeby odszedł. – Do tego czasu będziemy sobie mówić po imieniu, a ja będę go zapraszać na kolację! – mruknęła Anna i umilkła. Luiza tak właśnie postąpiła. Poprosiła Anhotepa o ochronę przed lordem Carstairsem. Być może Serena ma rację. Być może mogłaby nawiązać kontakt. Jednak z drugiej strony... Anna wzruszyła ramionami. – Obawiam się, że oczekujesz zbyt wiele. Nie sądzę, żebym mogła odbyć taką rozmowę. – Pochyliła się do przodu i oparła głowę na rękach. – Chcę się pozbyć tego flakonika, Sereno. Nie mogę sobie z tym poradzić. To miały być radosne wakacje, a zamieniają się w jakiś senny koszmar! Po chwili ciszy Serena dotknęła jej ramienia. – Chcesz, żebym zaopiekowała się nim za ciebie? – Ty? – Anna spojrzała na nią znużona. Serena skinęła głową. – Wezmę flakonik do swojej kabiny. Mogę nad nim odmówić kilka modlitw. Odprawić rytuał wezwania i pożegnania. Zapalić trochę kadzidła. – Ale nie przy Charley. – Nie, nie przy Charley. Pozwól mi to zrobić, Anno. Ja naprawdę wiem, o czym mówię. – W głosie Sereny pojawiła się nagląca nuta. Anna oparła się o poduszki sofy i zmęczona zamknęła oczy. – Dlaczego to zrobiłam? Dlaczego go tutaj przywiozłam? To było zupełnie niepotrzebne. Po prostu niemądry, romantyczny gest. – Nie mogłaś wiedzieć. Poza tym prawdopodobnie nie zdołałabyś tego powstrzymać. To Anhotep podsunął ci ten pomysł. Anna wzruszyła ramionami. – Dzięki. A zatem teraz nie tylko wysysa ze mnie energię, ale jest też w mojej głowie! – odparła, masując sobie skronie. Serena wstała. – Zróbmy to zaraz. Dopóki Charley jest tutaj z innymi. Możemy przenieść go szybko, zabrać do mojej kabiny i odmówić pierwsze modlitwy, zanim ktoś się o tym dowie. – Obie wiedziały, że mówiąc „ktoś”, Serena ma na myśli Andy’ego. – Resztę zrobię później, gdy Charley zaśnie. – Serena spojrzała przez ramię na Charley, której chichot stawał się coraz bardziej przenikliwy. Anna skinęła głową, wstała i wyszła za Serena. Andy obrzucił je spojrzeniem, gdy znikały za wahadłowymi drzwiami, i zrobił niezadowoloną minę. Anna otworzyła kluczem drzwi swojej kabiny i przystanęła. – Ktoś tu był. Ostrożnie weszła do małego wnętrza i rozejrzała się. Łóżko pozostało zasłane, a na kołdrze położono czyste ręczniki, ale tak się działo każdego ranka. Tym razem było inaczej. Poczuła na ramieniu gęsią skórkę. – Czy to Anhotep? – szepnęła. Otworzyła drzwi do łazienki. W środku nie było nikogo. Serena weszła za nią. Również rozejrzała się dokoła, a potem potrząsnęła głową. – Nie czuję tu Anhotepa i nie wydaje mi się, żeby tutaj był. – A zatem co to jest? – Anna zatrzymała się nad toaletką i wysunęła szufladę. Owinięty w szal flakonik leżał tam, gdzie go zostawiła. Wzięła go opornymi palcami i wręczyła Serenie. – Proszę. Serena skinęła głową. – Chodźmy do mojej kabiny. Chcemy się przecież upewnić, że Anhotep pójdzie za nami... – Przerwała. – O co chodzi? Anna szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w nocny stolik. Potem z cichym jękiem przerażenia gwałtownie rzuciła się do przodu i wysunęła szufladę. Szuflada była pusta. Pamiętnik Luizy zniknął. 10 Uczyniłem siebie całym i zupełnym; przywróciłem sobie młodość; Jam jest Ozyrys, bóg wieczności... KSIĘGA UMARŁYCH W lepiance na skraju wsi pewna kobieta zamiata polepę, nieustannie walcząc z piaskiem. Pod matą, na której sypia jej syn, znajduje kawałek płótna, a w nim wciąż jeszcze oblepiony piaskiem pustyni mały flakonik. Trzyma go przez chwilę, zdumiona i rozgniewana za oszustwo, jakie popełnił syn, zachowując go dla siebie. Kobieta czuje, że niewielkie naczynie w jej dłoniach wywołuje mrowienie i staje się coraz gorętsze. Przenika ją nagły dreszcz, więc owija flakonik i ponownie chowa go pod matę. Wracający z pola do chaty syn jest zadowolony. Podjął decyzję. Flakonik jest bezwartościowy, jak powiada ojciec, więc podaruje go matce, która pobłogosławi go za szczodrość. Rozwija więc flakonik, zabiera nad rzekę i myje w błotnistej wodzie na skraju pól. Szkło jest teraz lśniące, połyskliwe i czyste, ale wiek tej niewielkiej ampułki wypisany jest w chropowatościach jej powierzchni. Matka przyjmuje podarunek i uśmiecha się, a gdy buteleczka dotyka jej dłoni, skrywa kolejny dreszcz i umieszcza dar w jakimś kącie poza zasięgiem wzroku. Teraz, ilekroć przejdzie obok tego miejsca, będzie się wzdragać i czynić znak przeciwko złemu urokowi. Wyczuwa obecność duchów, które strzegą flakonika, i jest przerażona. Chłopiec jest silny, podobnie jak jego brat. Kapłani wchłaniają ich życiową siłę i z każdym rankiem ponownych narodzin boga-słońca stają się coraz silniejsi. Chłopcy słabną. * * * – Co się stało? – zapytała Serena, przyciskając flakonik do piersi. – Pamiętnik Luizy. Ktoś go zabrał. – Och, Anno! Na pewno nie. Wiem, że jest cenny, ale nikt ze statku by go nie zabrał, nawet Charley. Jesteś pewna, że nie włożyłaś go gdzie indziej? Może do torby? Nosisz ją ze sobą wszędzie. A może schowałaś go w jakiejś innej szufladzie albo w walizce? – Nie. Zniknął. – Anna ponuro zacisnęła wargi i drżącymi dłońmi zaczęła systematycznie przeszukiwać małą kabinę. Nie myślała teraz o wartości pamiętnika. Chodziło jej o zawartą w nim opowieść. Nie mogła znieść myśli, że nie dowie się, jak się zakończyła historia Luizy i Hassana. Wiedziała, że zdejmowanie z szafy nesesera jest bezsensowne, ale zrobiła to i właśnie zamykała go ponownie, by odstawić na miejsce, gdy rozległo się pukanie. Do kabiny zajrzał Andy. – Wszystko w porządku, drogie panie? – Nie. – Anna odwróciła się do niego z roztargnieniem. – Pamiętnik zniknął. – Pamiętnik Luizy Shelley?! – Czy jest tu jakiś inny pamiętnik? – Anno, mówiłem ci, żebyś go pilnowała! Wiedziałaś, jaki jest cenny. – Wszedł do środka. – Jesteś pewna, że nie wpadł za szafę albo pod łóżko? – Jestem całkiem pewna. – Anna wciąż stała jak skamieniała na środku kabiny. – Ktoś go zabrał. – W takim razie wszyscy chyba się domyślamy, kto – rzekł Andy, wzruszając ramionami. – Ostrzegałem cię, Anno. – Jeśli masz na myśli Toby’ego, to z pewnością nie mógł być on. Pływałam z nim łodzią dzisiejszego ranka. Andy uniósł brwi w wyrazie zdziwienia. – I spędziłaś z nim cały ten czas, co do sekundy? – Tak – odpowiedziała Anna, lecz po chwili zawahała się. – Cóż, może nie co do sekundy. Wszak zostawił ją w łodzi, zanim postawiono żagiel. Czym to tłumaczył? Koniecznością pójścia po szkicownik. Zmarszczyła brwi. A dotychczas nigdy się z nim nie rozstawał. A potem zniknął jeszcze raz, żeby przynieść z jadalni kilka puszek soku owocowego... I po powrocie też zostawił ją w barze... Dokąd było mu tak spieszno? Wtedy się nad tym nie zastanawiała, ale teraz... Widząc jej zmarszczone brwi, Andy się uśmiechnął. – No właśnie. Chcesz, żebym z nim porozmawiał? – Nie! – odpowiedziała natychmiast. – Nic nie mów. Jeśli ktokolwiek ma coś powiedzieć, będę to ja. Nie wierzyła, by pamiętnik zabrał Toby. Jak mogłoby się to stać? A jednak, musiała to przyznać, miał po temu kilka okazji. – Anno – wtrąciła cicho Serena – przecież nie wiesz, czy zrobił to Toby. Równie dobrze mógł się tego dopuścić ktoś z załogi albo ktoś obcy... ktoś, kto wszedł na pokład, gdy wszyscy wypłynęliśmy dziś rano. – Ale skąd ten ktoś wiedziałby o pamiętniku? – odparła ponuro Anna. – Gdyby to był złodziej, zabrałby mój naszyjnik z lazurytu i srebrną bransoletę. Zostawiłam je na toaletce. Z pewnością są wiele warte – mówiła, potrząsając głową – Nie, to był ktoś, kto chciał tylko tej jednej rzeczy. Dzięki Bogu, nie wziął flakonika. Cóż za ironia! Andy, idąc za jej wzrokiem, patrzył na otulone jedwabiem zawiniątko w dłoniach Sereny. – Czy to jest flakonik? – zapytał ostro. – Dlaczego ma go Serena? – Bo będzie się nim opiekować – odparła Anna zdecydowanie. – Nie. – Andy z zimną stanowczością wyjął pakunek z ręki Sereny. – Ja się nim zajmę, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nie jest cennym zabytkiem, ale ma pewną wartość jako ciekawostka i w tych okolicznościach bezpieczniejszy będzie u mnie. Poza tym nie życzę sobie, aby w swoje praktyki Serena wciągała Charley. O ile się orientuję, cały nasz statek ma już mdłości od przesądów i histerii. Mocniej owinąwszy flakonik szalem, wsunął go do kieszeni, a potem odwrócił się ku drzwiom. – Nie martw się o niego. U mnie będzie bezpieczny. – Andy! Oddaj to! – Anna w końcu odzyskała głos. – Oddaj natychmiast! Lecz Andy skręcił za róg korytarza i zniknął im z oczu. – Nie mogę w to uwierzyć! – Anna obróciła się do Sereny, która opadła na łóżko. – Widziałaś, co on zrobił?! Po prostu go zabrał! – Widziałam. Przykro mi, Anno. – To kompletny drań! – Anna złapała się na tym, że w gniewie tupie nogą. – A jaki był z siebie zadowolony! Widziałaś? Bo Toby okazał się złodziejem – przerwała – a w każdym razie... – No właśnie. – Serena podniosła ku niej wzrok. – Anno, proszę, nie wyciągaj pochopnych wniosków z tego, co mówi Andy. Kieruj się własnym rozumem w sprawie pamiętnika. Albo porozmawiaj z Omarem i zapytaj go, co powinnaś zrobić. – Zawahała się. – Przypuszczam, że skoro pamiętnik jest tak cenny, należałoby wezwać policję. Anna usiadła obok niej. – Porozmawiam z Tobym i zapytam go wprost. Jeśli zabrał pamiętnik, to tylko po to, żeby go przeczytać. Przeglądał go. Bardzo nas wciągnęła ta historia. Nie ukradłby pamiętnika. Nigdy. – A co z flakonikiem? – oczy Sereny rozbłysły podejrzliwie. – Och, nie martw się flakonikiem. Odzyskam go. – Anna splotła ramiona. – Jeśli Andy naprawdę sądził, że stawiając mi drinka, uśpi moje podejrzenia, to się pomylił. Jak on śmie mówić do ciebie... do nas... w taki sposób?! – To cały Andy! – Serena uśmiechnęła się ze smutkiem. – Zrobiłby wszystko, żeby mi dokuczyć. W końcu zaczynasz go poznawać. – Dlaczego to robi? – zapytała Anna, wstając. Serena wzruszyła ramionami. – Myślę, że się mnie boi, a może, mówiąc dokładniej, lęka się tego, co reprezentuję. Boi się kobiety mającej energię i moc. – Potrząsnęła głową z wyrazem samokrytycyzmu. – Widzę go na wskroś. Nie uległam jego urokowi. Mam też, lub miałam, wpływ na Charley. Jestem zatem wrogiem, którego się poskramia i upokarza. – To okropne. Serena skinęła głową. – Tak, ale w jednej sprawie Andy miał rację. Po statku rozeszły się pogłoski, że dzieje się coś niesamowitego, i naprawdę musimy być ostrożne i nie pozwolić, by przesądy i histeria, jak je nazywa, przyćmiły nam rozum. Anna z ponurym skinieniem skierowała się ku drzwiom. – Rozumiem. Posłuchaj, idę spotkać się z Tobym. Teraz, przed lunchem. Nie martw się o flakonik – uśmiechnęła się. – Zobaczmy, co z tym pocznie Anhotep. Bardzo się cieszę, że nie będę go miała przez jakiś czas. Może właśnie Andy jest odpowiednią osobą, by mieć go przy sobie! Serena dźwignęła się z łóżka i przecząco pokręciła głową. – Wątpię. Zostawię cię teraz, żebyś porozmawiała z Tobym... chyba że chcesz, żebym przy tym była. – Przerwała. – Nie. No więc zobaczymy się później. Mam nadzieję, że on nie jest złodziejem. Prawdę mówiąc, lubię go. „Ja też”. Anna, idąc do kabiny Toby’ego, odsunęła od siebie tę myśl. Zacisnęła pięści. Któż inny mógłby zabrać pamiętnik Luizy? Kto jeszcze o nim wiedział? Któż inny w ogóle się nim interesował? Wiedziała, którą kabinę zajmuje Toby; widziała, jak z niej wychodził, kiedy szukała Sereny. Stając przed jego drzwiami, wzięła głęboki oddech. Na statku panowała kompletna cisza; słychać było tylko stłumiony szmer rozmów z odległego baru. Anna zapukała cicho. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, zapukała więc głośniej. Ponieważ i tym razem nikt nie odpowiedział, rozejrzawszy się na prawo i na lewo po opustoszałym korytarzu, delikatnie nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły; nie zamknął ich. Zajrzała do środka i wstrzymała oddech. Kabina Toby’ego była identyczna z tą, którą sama zajmowała na niższej kondygnacji; druga z dwóch pojedynczych kabin na tym statku była podobnie wciśnięta w narożnik dziobu, ale podobieństwo kończyło się na podstawowym umeblowaniu. Toby zamienił bowiem swoją kabinę w pracownię. Na środku stała rozkładana sztaluga, do której przypięty był duży szkic, przedstawiający widoczne za oknem nabrzeże. Na każdej ścianie Toby umieścił szkice i obrazy, a na toaletce i nocnej szafce stały pudełka z farbami oraz węgiel i ołówki do rysowania. Otwarte drzwi łazienki ukazywały mokrą akwarelę, najwyraźniej przypiętą tam do wyschnięcia. Anna, zdumiona, rozejrzała się i zrobiła krok do środka. Wnętrze było Aladynową pieczarą barw. Przez chwilę zapomniała, dlaczego tu przyszła. Kiedy to wszystko zrobił? Jak znalazł na to czas? Z pewnością malował całymi nocami i poświęcał na malowanie każdą wolną chwilę między wyprawami na brzeg. Zrobiła następny krok i drzwi zamknęły się za nią. Obrazy były piękne. Wibrujące. Stanęła przed sztalugą i wpatrywała się w ruchliwe nabrzeże z szeregiem wielkich statków i ich własnym parowcem przycumowanym w sąsiedztwie jakiegoś ogromnego pływającego hotelu. Minęło kilka minut, zanim Anna przypomniała sobie, czego szuka, i oderwała się od obrazów Toby’ego, kierując uwagę ku jego rzeczom osobistym. Szuflady pod toaletką wypełnione były bezładnie wciśniętymi koszulami, swetrami i bielizną. W stojącej obok torbie były kolejne ołówki. Anna otworzyła szafę: dwie pary spodni, kilka par dżinsów i marynarka. W szufladzie nocnego stolika latarka, papier, karty pocztowe i wieczne pióro. To wszystko. Kilka książek w broszurowej oprawie oraz przewodnik po Egipcie dopełniały stanu posiadania Toby’ego, jeśli nie liczyć stojących na szklanej półce w łazience przyborów do golenia i kilku drobiazgów toaletowych. Anna ściągnęła kapę i zajrzała pod poduszki, a potem przykucnęła i przesunęła ręką pod materacem. Nie było tam nic. Z westchnieniem podniosła się i odgarnęła włosy z twarzy. Gdzie jeszcze mógł ukryć pamiętnik? Właśnie miała jeszcze raz przeszukać kabinę, gdy lekki szmer od strony drzwi kazał jej się obejrzeć. W progu, przyglądając się jej z uwagą, stał Toby z jedną ręką opartą o framugę drzwi, a drugą wsuniętą w kieszeń dżinsów. Wyglądało na to, że stoi tam od jakiegoś czasu. Miał teraz surową, zamkniętą twarz i zimne spojrzenie. – Skończyłaś już tę inspekcję? – Toby! – Dalsze słowa zamarły jej w gardle, gdy wszedł do kabiny i, zamknąwszy za sobą drzwi, pociągnął zasuwkę. – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała zaschniętymi ustami. – Ponieważ chcę porozmawiać z tobą bez wścibskiego Andy’ego Watsona. Prawdopodobnie miałaś jakiś powód, żeby się tutaj znaleźć? Zawahała się, czując, jak przepływa przez nią fala prawdziwej trwogi. – Szukałam cię. Chciałam ci podziękować za dzisiejszą wycieczkę. Zastanawiałam się, gdzie jesteś... – ...i przyszło ci na myśl, że mogłem się ukryć w szufladzie toaletki albo pod materacem – rzekł sarkastycznie. Z trudem przyszła do siebie. – Przepraszam, Toby. Przyszłam, bo chciałam z tobą porozmawiać. Pukałam. Drzwi się otworzyły. Zobaczyłam te obrazy i... – przerwała, wzruszając ramionami – weszłam, by je obejrzeć. – I postanowiłaś trochę poszperać, skoro już tu weszłaś. – Głos Toby’ego wciąż brzmiał twardo. – Nie szperałam. – Była urażona. – Jeśli chcesz wiedzieć, szukałam pamiętnika. – Pamiętnika? – powtórzył jak echo. – Z szuflady mojego nocnego stolika zniknął pamiętnik Luizy, a ty byłeś jedyną osobą, która wiedziała, że tam był. – Pomyślałaś więc, że zajrzysz do szuflady mojego nocnego stolika! Innymi słowy, pomyślałaś, że to ja go ukradłem! – W głosie Toby’ego brzmiało niedowierzanie. – Nie – odparła zbyt szybko i wiedziała o tym. – Nie, ja wcale tak nie pomyślałam. – A kto? – zapytał łagodnie. – Nie musisz mówić. To Andy Watson... Wzruszyła ramionami. – ...i uwierzyłaś mu. – Założył ręce na piersi. – Istniała taka możliwość – wybuchnęła. – Mogłeś go pożyczyć. Mógłbyś chcieć go przestudiować. – Nie pytając cię o zgodę? – Teraz w jego głosie słychać było zarówno urazę, jak i gniew. – Tak! A cóż innego miałam pomyśleć? Przeglądaliśmy razem ten pamiętnik. Rozmawialiśmy o nim. Pomogłeś mi wejść do feluki, a potem zostawiłeś mnie tam, pamiętasz? I wróciłeś do kabin. Skąd mam wiedzieć, że tego nie zrobiłeś, skoro mogłeś wejść do mojej kabiny? Powiedz! – Najpierw ty mi coś powiedz – przerwał ostro. – Dlaczego, u licha, nie zamknęłaś swojej kabiny, skoro nikomu nie ufasz? – O to chodzi, czyż nie? – odparowała błyskawicznie. – Zaufałam wszystkim! – Wszystkim oprócz mnie! – Ściszył głos. – Powiedz mi zatem, dlaczego mi już nie ufasz? Dlaczego Andy Watson mi nie ufa? Co ja zrobiłem, by zasłużyć na te wszystkie podejrzenia? Nagle spojrzał jej w oczy i poczuła, że się czerwieni. – Nie wiem. – Nie wiesz – wziął głęboki oddech – albo nie chcesz powiedzieć. Przypuszczam, że to Watson wtyka nos w nie swoje sprawy i sieje tę nieufność. – Pocierał brodę, wciąż badawczo wpatrując się w jej twarz. – Widzę, że mam rację. Nie pomyślałaś, by zapytać mnie, jaka jest prawda? Nie wątpiłaś w to, co mówił, ani trochę? Myślałem, że połączyła nas pewna przyjaźń. Najwyraźniej się myliłem. Zgarnął z łóżka na podłogę garść swoich rzeczy, aby zrobić sobie miejsce, i usiadł ciężko. Anna zagryzła wargi. Jej strach gdzieś zniknął. – Dobrze, powiem ci, co się stało! Nie uwierzyłam mu! Nie wierzyłam mu ani przez sekundę, póki to się nie stało. A potem... przepraszam – zwiesiła głowę – byłam tak wściekła, że pamiętnik zniknął, że przestałam jasno myśleć. – Wyprostowała ramiona. – Jeśli mam być szczera, miałam nadzieję, że to zrobiłeś. Bo jeśli nie ty, to kto? Toby zamyślił się na chwilę. – Naprawdę chcesz znać moją opinię? Skinęła głową, ale jej niewyraźny uśmiech jeszcze bardziej przybladł. Toby wpatrywał się w obraz na sztaludze. – Jestem gotów się założyć, że to właśnie Andy Watson. Anna potrząsnęła głową. – Andy by tego nie zrobił. Poza tym on tam był... – przerwała. – On tam był. Współczuł i wskazał palcem na mnie. Widzę tę scenę, Anno. Widzę ją wyraźnie – rzekł, pochylając się nagle do przodu. – Dlaczego miałoby mi zaleć na tym pamiętniku, wytłumacz mi, proszę? To on handluje antykami i dziełami sztuki. On jest pośrednikiem. – Podniósł ku niej wzrok. – A zatem? Zadałem ci pytanie. Dlaczego ja miałbym zabierać ten pamiętnik? Wzruszyła ramionami. – Jest atrakcyjny. Jest artystycznym dokumentem historycznym i dziełem sztuki. Zawiera szkice Luizy Shelley. Wart jest dużo... – Głos jej zamarł. – Wart jest dużo pieniędzy! – powtórzył jak echo. – Ja nie potrzebuję pieniędzy, Anno. I nie potrzebuję dziennika Luizy. Czy to jasne? – Spojrzał w okno kabiny. – A teraz będzie lepiej, jeśli sobie pójdziesz. – Toby, przepraszam. – Wyjdź! – W jego oczach znów pojawił się nieprzejednany chłód. Skrzywiła się i skierowała ku drzwiom. Na progu odwróciła się jeszcze raz. – Przykro mi. – Mnie też. – Czy możemy nadal być przyjaciółmi? Zapadła cisza, a po chwili Toby przecząco pokręcił głową. – Chyba nie, Anno. Odsunęła zasuwkę na drzwiach i wyszła na zewnątrz. Zatrzymała się i wzięła głęboki oddech; ku swemu strapieniu była bliska płaczu. Odwróciła się i pobiegła korytarzem. Za nią otworzyły się drzwi i Toby wyjrzał na korytarz. – Anno! – zawołał, szukając jej wzrokiem. Nie zważając na to, wbiegła na schody i skierowała się prosto do swojej kabiny. Wbiegła do środka, szarpnąwszy drzwi tak mocno, że uderzyły o ścianę, a potem z trzaskiem się zamknęły. Z nagłym jękiem stanęła jak wryta. Kabina nie była pusta. Powietrze przesycała mdląca woń żywicy i mirry. Na środku stała tajemnicza postać; postać smukła, niematerialna, ale o sylwetce łatwej do rozpoznania. Anhotep obrócił się do niej. Poczuła, że szuka wzrokiem jej oczu, gdy powoli zaczął unosić ku niej wąskie, wiotkie ręce. Krzyknęła. Całe jej ciało stało się zimne. Nie mogła oddychać. Rozpaczliwie próbowała odwrócić się do drzwi, poruszyć, oderwać od niego wzrok, ale nie mogła. Coś trzymało ją w miejscu. Czuła, że nogi zaczynają się pod nią uginać, a przed oczyma zamigotały dziwne, czerwone błyski. Zaczynała już osuwać się na podłogę, gdy otworzyły się drzwi i do kabiny wpadł Toby. – O co chodzi? Co się stało? Usłyszałem twój krzyk. – Jak szalony rozglądał się wokół i chwyciwszy rękę Anny, przyciągnął ją do siebie. – Anno, co się stało? Czy ktoś tu był? Kabina była pusta. – Czy to Watson? – Toby odsunął Annę, tym razem łagodnie, i otworzył drzwi łazienki. Nikogo tam nie było i w żadnym innym miejscu nikt nie mógł się ukrywać. – Nie, to nie Andy. To kapłan Anhotep. – Anna drżała gwałtownie. – Czytałeś o nim w pamiętniku Luizy. Kapłan, który podąża za moim flakonikiem. To on był teraz z kabinie. Stał tutaj! – powiedziała, wskazując miejsce na podłodze w odległości około pół metra od swoich stóp. – Ale flakonika tutaj nie ma. Andy go zabrał. Trzęsła się tak bardzo, że zęby jej szczękały. Powoli osunęła się na łóżko i siedziała, patrząc na Toby’ego. Zapadło długie milczenie i Anna zastanawiała się, czy Toby ją wyśmieje, czy wyszydzi każde jej słowo. Zacisnął wargi. – Nazwisko Andy’ego Watsona jakoś dziwnie często pada w naszych rozmowach, nieprawdaż? – Znów rozejrzał się po małej kabinie. – Widziałaś tę zjawę wcześniej? Widziałaś coś dzisiaj rano na łodzi? Czy właśnie tego ducha zobaczyłaś? Tego kapłana? Poczuła, że przepływa przez nią fala ulgi. Uwierzył jej! Nie pomyślał, że jest szalona. Skinęła głową. – Mówiłaś mi, że na flakoniku ciąży jakaś klątwa. Ale nigdy nie powiedziałaś, jaka i dlaczego. Dlaczego nie wspomniałaś o tym, kiedy czytaliśmy pamiętnik? – Żebyś uznał, że zwariowałam? Jak myślisz, co by się stało, gdyby taka opowieść obiegła statek? „Jedna z pasażerek widuje kapłana ze starożytnego Egiptu!”. Albo wszyscy wpadliby w panikę i wrócili do domu, albo kazano by mnie odseparować, a co najmniej stałabym się obiektem żartów – powiedziała, opierając głowę na rękach. – A zresztą mało mnie to obchodzi. – Czy ktoś jeszcze o tym wie? Skinęła głową. – Serena. – I co o tym sądzi? – Wierzy mi. Zna się trochę na wierzeniach starożytnego Egiptu. Studiowała jego religie i rytuały. Wie, co robić. Zamierzała wziąć ten flakonik i odprawić nad nim jakieś modły, ale właśnie wtedy zabrał go Andy. – Dlaczego, u licha, pozwoliłaś mu na to? Anna wzruszyła ramionami. – Po prostu z nim wyszedł. Chyba oniemiałam ze zdumienia. Omal się z nim o to nie pobiłam. Powiedział, że wyręczy mnie i umieści go w bezpiecznym miejscu. Toby usiadł na łóżku obok Anny. – Moim zdaniem bardziej prawdopodobne jest to, że zamierza ten flakonik przehandlować – powiedział z goryczą. – Najpierw musiałby go ode mnie odkupić. – Anna potrząsnęła głową i uśmiechnęła się blado. – A ponieważ uważa, że to falsyfikat, nie zaoferowałby mi zbyt wiele. – Chyba że sprzedał go jako wyrób autentyczny – powiedział Toby i dodał z westchnieniem: – Ale nadal nie wiemy, gdzie się podział pamiętnik. – Spojrzał na zegarek. – Zbliża się pora obiadu. Czy nie uważasz, że posiłek w zatłoczonej jadalni dobrze zrobi nam obojgu? Nie pojawi się tam żaden duch. Będziemy mogli ochłonąć, przemyśleć sytuację i przeanalizować zachowanie Watsona. Twojemu flakonikowi na wonności ani pamiętnikowi, bez względu na to, gdzie się znajdują, nic nie grozi; przynajmniej dopóty, dopóki mogą przynieść zysk. Przypuszczam, że Watson ma obydwa te przedmioty i będzie o nie dbał. – Przerwał, czekając na jej potwierdzenie. – Potem mamy wolne popołudnie; dopiero jutro wybieramy się do Abu Simbel. Proponuję więc, byśmy po południu porozmawiali z Sereną. Jeśli twój duch jest prawdziwy, a nie mam powodu sądzić, iż jest inaczej, oczywiście musimy się z nią skonsultować i zapytać, jakie kroki można podjąć, by ochronić cię przed wszelkimi paranormalnymi następstwami. Jednocześnie moglibyśmy odbyć naradę wojenną w sprawie odzyskania pamiętnika, a tym samym – przerwał i rzucił jej kwaśny uśmiech – raz na zawsze oczyścić moje imię. Anna, Toby i Serena odbyli naradę wojenną w Old Cataract Hotel, siedząc na tarasie i popijając dobrą angielską herbatę. Dopiero gdy usadowili się w fotelach, spoglądając na Nil, zaczęli mówić o powodzie, dla którego opuścili statek. – Czy widzieliście twarz Andy’ego, gdy wszyscy troje wspólnie udawaliśmy się na brzeg? – Serena z roztargnieniem mieszała herbatę. – Stracił swą słynną pogodę ducha. Wydawał mi się wyraźnie zdenerwowany. – Ma powód do niepokoju. – Toby pochylił się i przez kilka chwil badawczo wpatrywał się w twarz Sereny, a potem skinął głową. – Anna twierdzi, że znasz się na staroegipskich rytuałach. Rozumiem więc, że studiowałaś współczesne techniki spirytystyczne i magię opartą na egipskich tekstach? Serena spokojnie wytrzymała jego spojrzenie. – Studiowałam je u Anny Marii Kelim, jeśli o niej słyszałeś. Toby wzruszył ramionami. – Interesowałem się trochę tymi sprawami, gdy byłem młodszy. Nie jestem znawcą, ale to nazwisko z pewnością obiło mi się o uszy. Najważniejsze jest to, żebyś wiedziała, co robisz. Podejrzewam, że duch, czy też duchy, które widzi Anna, nie ugną się z powodu odrobiny monotonnego zawodzenia w stylu New Age. – Oparł się wygodnie w krześle. – Anna mówi, że jesteś w tym dobra. Ty też tak sądzisz? Serena, najwyraźniej zaskoczona jego bezpośrednim podejściem, przez chwilę nic nie mówiła. Jej początkowe gwałtowne oburzenie minęło równie szybko, jak się pojawiło, i po paru sekundach z namysłem, powoli skinęła głową. – Dopóki w pobliżu nie ma Andy’ego – odparła. – Jest mistrzem w pozbawianiu mnie siły, ponieważ nigdy przedtem nie pracowałam w Egipcie. Nawet tutaj nie byłam. Mogę tylko powiedzieć, że mam pewne niewielkie doświadczenie; potrafię pośredniczyć w umożliwianiu powrotów. Wiesz, co oznacza umożliwianie powrotów, prawda? – podniosła wzrok ku Toby’emu, który akurat sięgał po filiżankę, i zobaczyła, że krótko skinął głową. – Toby może wie, ale ja nie mam pojęcia – cicho wtrąciła Anna. – Taki pośrednik to ktoś, kto współpracuje z przywiązanymi do ziemi duszami i pomaga im ruszyć w drogę. Większość „duchów”, jeśli chcesz używać tego słowa, to istoty zagubione. Uwięzione. Nieszczęśliwe. Nie chcą być tutaj. Niektóre, jeśli zginęły gwałtownie czy nagle, nawet nie zdają sobie sprawy, że są martwe. Nikt nie przybył, aby je zabrać czy się nimi zaopiekować. Miałam do czynienia z kilkoma takimi przypadkami i pomogłam duchom ruszyć w drogę. – Teraz, gdy Serena miała słuchaczy, którzy z szacunkiem odnosili się do tego, co mówi, w jej głosie brzmiała większa pewność. – Nigdy jednak nie zetknęłam się z duszą, która zdecydowała się pozostać na ziemi, ponieważ ma tutaj jakąś niezałatwioną sprawę. To straszliwe przypadki. Pozostają tu z zemsty albo z chęci wyrządzenia szkody. Niezdolne do dalszej drogi, wciąż związane są ze światem, który opuściły. Właśnie takimi istotami są Anhotep i jego towarzysz. A przy tym nie są to jedynie zwykłe duchy. Byli przecież wykształconymi kapłanami, posiadającymi wiedzę o jednym z najpotężniejszych systemów okultystycznych, jaki kiedykolwiek znano. Prawdopodobnie postanowili nie umierać. Zapadło milczenie. Anna zadrżała. Ciepło panujące na tarasie, grupki pogodnych ludzi, leniwie gawędzących nad filiżankami herbaty, kelnerzy, oszałamiający widok Nilu – wszystko to nagle wydało im się dalekie, dziwnie nierzeczywiste. – A co się stało z tym... towarzyszem? Z tym drugim kapłanem? – zapytał Toby po chwili. – Nie wspomniałaś o nim. Anna zadrżała, przypominając sobie trwogę Luizy i swoje własne przerażenie na widok Hatseka, kapłana lwiogłowej bogini. – Widziałam go, tak jak Luiza, w świątyni. Wydawał się potężniejszy i silniejszy z nich dwóch. Toby wykrzywił usta. – Nadal nam wierzysz? – spojrzała na niego Anna. – Nie sądzisz, że jesteśmy obłąkane? – Nie, nie sądzę. Ja też widuję duchy – odparł Toby bez uśmiechu. – Nasza kultura bardzo niemądrze odrzuciła wszystko, czego nie można udowodnić jakąś matematyczną formułą lub czego nie da się potwierdzić doświadczalnie. Na szczęście większość cywilizacji przeszłości i liczne kultury współczesne są znacznie mądrzejsze niż my, ludzie Zachodu. Najlepszym wyjściem jest zignorowanie materialistów dzisiejszego świata i podążanie za naszymi wewnętrznymi odczuciami i własną intuicją. A ci z nas, którzy mają odwagę takich przekonań, gdyż obdarzeni są ową intuicją lub też widzieli coś na własne oczy, muszą na razie ryzykować śmieszność i znosić szykany. Serena z lekkim szczękiem odstawiła filiżankę i z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – Wprost nie potrafię wyrazić, jak cieszy mnie to, co mówisz! – I mnie. – Anna uśmiechnęła się z nadzieją. – Wspaniale. No cóż, teraz chyba powinniśmy się zastanowić, co zrobimy – rzekł Toby, pochylając się nad stolikiem. – Mamy przed sobą zaledwie kilka godzin, zanim udamy się na wycieczkę do Abu Simbel. Jak wiecie, autokar rusza wczesnym rankiem, więc możemy przejechać przez pustynię przed nastaniem najgorszego upału. Pozostanie nam też kilka dni powrotnego rejsu do Luksoru, ale myślę, że Anna chciałaby rozwiązać to teraz, zanim udamy się do Abu Simbel, a nie później. Nie zapominajmy również, że na porządku dziennym są dwie sprawy, gdyż poza problemem bezcielesnego Anhotepa mamy również konkretną kwestię zaginionego pamiętnika. – Nie wydaje ci się, że obie sprawy są ze sobą związane? Nie sądzisz, że Anhotep w jakiś sposób zabrał ten pamiętnik? – zapytała z namysłem Serena, wciąż mieszając herbatę. – Nie, nie sądzę. Dlaczego miałby to robić? Myślę, że wziął go Andy Watson. Prawdopodobnie moglibyśmy wtargnąć do jego kabiny, tak jak ty wtargnęłaś do mojej – rzekł Toby, rzucając okiem na Annę. Anna oblała się rumieńcem. – Andy dzieli kabinę z Benem. To nie byłoby łatwe. – Nie tak łatwe jak przeszukanie mojej, chciałaś powiedzieć? – Uśmiechnął się złośliwie. – Zgoda. Ja jednak jestem pewien, że we trójkę moglibyśmy coś zaaranżować. Opowiedzenie o całej sprawie Omarowi i ewentualne włączenie w nią policji byłoby bardzo nieprzyjemne dla wszystkich pasażerów naszego statku, więc jeśli to możliwe, najlepiej byłoby rozwiązać tę sprawę na własną rękę. – Przerwał, spoglądając na Serenę. – Jeśli jesteś gotowa odprawić jakieś egzorcyzmy, to kiedy, twoim zdaniem, powinny się odbyć i co nam będzie potrzebne? Serena namyślała się przez chwilę. – Naprawdę będzie nam potrzebny flakonik, aby zogniskować energię. Poza tym muszę mieć trochę czasu, żeby się przygotować. Przywiozłam z sobą rzeczy, których potrzebuję do własnych praktyk spirytystycznych. Kadzidło. Świece. Dzwonek. – Potrząsnęła głową. – Oczywiście nie mogłam ich używać, dzieląc kabinę z Charley. Odprawię ten rytuał w kabinie Anny i proponuję, abyśmy zrobiły to dzisiejszej nocy. Skoro musimy wyruszyć wczesnym rankiem, wszyscy wcześnie pójdą spać i nikt nie będzie nam przeszkadzać. Co do ciebie, Toby, nie gniewaj się, ale sądzę, że nie powinieneś przy tym być. Uważam, że to jest rytuał przeznaczony wyłącznie dla Anny i dla mnie – spojrzała na niego przepraszająco. – Może się mylę, ale mam przeczucie, że będziemy bezpieczniejsze, gdy zostaniemy tylko my dwie. Same kobiety. Wszak tylko kobiety są kapłankami Izydy. Toby skinął głową. – Nie zamierzam się sprzeciwiać, skoro, jak sądzisz, będziecie bezpieczne. Serena wzruszyła ramionami. – Mam nadzieję, że będziemy bezpieczne – westchnęła. – Mam nadzieję na wiele rzeczy. Na chwilę zapanowało milczenie. – A więc następnym krokiem jest nalot na kabinę Andy’ego w celu odzyskania pamiętnika i flakonika – rzekł Toby, wysączając resztę herbaty z filiżanki. – Jedno z nas może ją przeszukać, a dwoje pozostałych będzie wypatrywać, czy Andy i Ben nie wracają. – Spojrzał na Annę. – Proponuję, żebyś ty dokonała tego przeszukania. Masz w tym pewną praktykę. – Już przeprosiłam, Toby! – wybuchnęła Anna, nagle zniecierpliwiona. – Jak długo będą trwać te docinki? Przepraszam. Pomyliłam się, słuchając Andy’ego. Byłam przerażona zniknięciem pamiętnika. Nie miałam żadnego powodu, aby choć przez sekundę myśleć, że to on mógł go wziąć... – Ale chętnie podejrzewałaś mnie. – Nie, nie czyniłam tego chętnie. Tak samo niechętnie przyjęłam oskarżenia wysuwane przez Andy’ego pod twoim adresem! – Najwyraźniej dotknęła jakiejś czułej struny. – Nie miałam żadnych innych poszlak. Byłeś jedyną osobą, która wiedziała o pamiętniku. – Oprócz Andy’ego. – Oprócz Andy’ego... – ...a także Charley, Sereny i prawdopodobnie wszystkich innych osób na tym statku. Anna zamknęła oczy z głębokim westchnieniem. – W porządku. Jest mi podwójnie przykro. Przepraszam na kolanach. Toby, proszę, potrzebujemy twojej pomocy. Nie bądź taki. Niewątpliwie pewnego dnia poczuje się na siłach, by opowiedzieć jej o wszystkim. Do tego czasu będzie musiała po prostu mu zaufać i czekać. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem spuścił oczy. – Tak, tak. Masz rację. To ja powinienem przeprosić. Jestem nieco przewrażliwiony w pewnych sprawach. W porządku. Chodźmy. Równie dobrze możemy zacząć wszystko natychmiast. Jeśli Andy popłynął na brzeg, możemy zaraz przeszukać jego kabinę bez żadnego problemu. Drzwi były zamknięte na klucz. – Psiakrew! – Toby szarpnął klamkę. – Spróbuj otworzyć je swoim kluczem. – Anna rozglądała się nerwowo przez ramię. Andy i Ben, jak się okazało, pływali po Nilu. Toby sięgnął do kieszeni i w końcu znalazł swój klucz, który jednak nie pasował. – Może twoim – spojrzał na Annę. Miała go już w dłoni, gdy na końcu korytarza pojawił się Ali. – Jakiś kłopot? – błysnął ku nim olśniewającym uśmiechem. – Musimy się dostać do tej kabiny. – Anna wiedziała, że udawanie nie ma sensu. Bez wątpienia ich widział. – Dobrze. – Ali poszperał w głębokiej kieszeni swojej galabii i wydobył z niej pęk kluczy na kółku. – Ten otwiera wszystko. Jest bardzo przydatny. Nie należy gubić kluczy. – Przekręcił klucz, pchnął drzwi kabiny, otwierając je szeroko, a potem odszedł korytarzem, szurając płaskimi, luźnymi sandałami. – Coś takiego! – Toby spojrzał na Annę i uśmiechnął się. – Wcale nie chciał wiedzieć, dlaczego musimy tu wejść. – Pewnie pomyślał, że to nasza kabina. – Anna weszła do środka i rozejrzała się. W kabinie panował beztroski nieporządek; była wręcz zarzucona częściami garderoby i butami. Na jednym z nocnych stolików leżał aparat fotograficzny, a na drugim rozmaite przybory toaletowe. Na jedno łóżko rzucono dwa przewodniki i kilka widokówek, na drugie zaś pulower i zwinięty mokry ręcznik. – Te rzeczy będą schowane. W szufladach albo w walizkach. Gdzieś na dnie. – Otwierała szufladę toaletki i nie zauważyła kpiącego spojrzenia, jakie rzucił jej Toby. Metodycznie przejrzeli wszystkie miejsca, szukając pod materacami, w szafie, w łazience, a nawet za wiszącymi na ścianach reprodukcjami obrazów Davida Robertsa. – Ani śladu. – Anna potrząsnęła głową. – Muszą tu być. Nie zabrałby ich przecież na łódkę. To byłoby zbyt wielkie ryzyko. – Musi to więc być jakieś miejsce, które nie przyszło nam do głowy. – Powoli obracała się dookoła, próbując wyobrazić sobie jakąś bardziej wyrafinowaną kryjówkę. – Nie ma tutaj tych rzeczy; żadnej – żałośnie potrząsnęła głową. – Przeszukaliśmy każdy centymetr kwadratowy. – W rzeczy samej! Głos w drzwiach sprawił, że Anna gwałtownie drgnęła. Oboje, ona i Toby, odwrócili się szybko. W progu, patrząc na nich szeroko otwartymi oczami, stał Andy. – Czy mogę spytać, czego tu właściwie szukacie? – Chyba nie musisz pytać! – Toby oderwał się od przeglądania zawartości szuflady jednego z nocnych stolików. – Anna chce odzyskać swój pamiętnik i flakonik na wonności. – A ty uważasz, że ja mam te rzeczy? – Andy wydawał się bardzo poruszony. Wyczuli zapach piwa w jego oddechu. – Wiem, że masz ten flakonik, Andy, i chcę go odebrać. Podejrzewam, że masz również pamiętnik. – Ze wszystkich sił starała się mówić spokojnie. – Myślę, że dziś rano oskarżyłeś Toby’ego, by odwrócić moje podejrzenia, i to poskutkowało, ale tylko na chwilę. Proszę, żebyś oddał mi te rzeczy. – Umieściłem flakonik w bezpiecznym miejscu, co ty powinnaś była zrobić przede wszystkim. Ale ośmielić się przyjść tutaj i oskarżać mnie o wzięcie pamiętnika! To wprost okropne! – Andy stopniowo doprowadzał się do obłudnej wściekłości. – Wynoś się! Wyjdź stąd natychmiast! – Chwycił Annę za rękę i obrócił ją ku drzwiom. – No, już! Wyjdź! – Zostaw ją w spokoju, ty draniu! – Toby ruszył na niego. Przepuszczając Annę, Andy zatoczył się do tyłu. Toby chwycił go za ramię i obrócił twarzą do siebie. – Nie dotykaj jej! – zawołał. Atmosfera agresji przepełniająca kabinę była wręcz namacalna. – Toby! – krzyknęła Anna. – Nie! – Chwyciła go za ramię. – Nie rób tego! Daj spokój! Co się z wami dzieje?! Dlaczego tak wiele złości jest na tym statku? Na twarzy Toby’ego malowała się furia. Odepchnął Annę. Miał zaciśnięte pięści. – Toby! – krzyknęła ponownie. – Toby! Nie rób tego, proszę! Powstrzymał się. Przez kilka sekund wszyscy troje trwali bez ruchu, jakby zastygli w żywym obrazie na jakiejś scenie, potem płomień powoli zniknął z oczu Toby’ego, a on sam opuścił pięść i odepchnął Andy’ego. Andy ze zbielałą twarzą usiadł na łóżku. Anna spojrzała na Toby’ego. – Chyba powinniśmy już wyjść. Skinął głową i z ostatnim wściekłym spojrzeniem na Andy’ego wyszedł z kabiny. Anna pospieszyła za nim, ale w drzwiach przystanęła i obejrzała się. – Dobrze się czujesz? Andy kiwnął potakująco. – To była twoja wina. Nie powinieneś był mnie szarpać. I nie powinieneś zabierać moich rzeczy. Andy podniósł wzrok. – Przepraszam, Anno. Nie wiem, co mnie ogarnęło. To do mnie doprawdy niepodobne. Ale teraz mi wierzysz, prawda? On jest mordercą, Anno. Bądź ostrożna! Cokolwiek zrobisz, bądź ostrożna. Anna odwróciła się i wychodząc z kabiny, zatrzasnęła za sobą drzwi. Toby’ego już nie było. Drżąc, zeszła po schodach do kabiny Sereny i zapukała do drzwi. Serena otworzyła je szeroko. – Znaleźliście... – Przerwała w pół zdania. – Anno, o co chodzi? Co się stało? Chyba nie Anhotep... – Nie, nie Anhotep. Andy wrócił i przyłapał nas w swojej kabinie. On i Toby niemal się pobili. – Naprawdę? – Oczy Sereny zrobiły się okrągłe ze zdumienia. – Tak. Na pięści – potwierdziła Anna. Serena zagryzła wargi. – No cóż, mówiąc szczerze, nie jestem zaskoczona. Wejdź – wciągnęła Annę do środka i zamknęła za nią drzwi. – Czy z Andym wszystko w porządku? – zapytała nagle, jakby po namyśle. – Przeżyje. – A Toby? Anna z drżeniem wzruszyła ramionami. – Był przerażający, Sereno. Na chwilę niemal stracił nad sobą kontrolę. Widziałam to w jego oczach. Myślę, że gdyby mnie tam nie było, z pewnością uderzyłby Andy’ego. – Ze strachem zagryzła wargi, potrząsając głową. Nie wierzyła, że Toby jest mordercą, oczywiście, że nie wierzyła! Teraz jednak zobaczyła inną stronę jego charakteru. Przeraziło ją to i nagle nabrała wątpliwości. Serena uważnie wpatrywała się w jej twarz. – Znaleźliście ten flakonik? – zapytała cicho. – Nie. – Szkoda. – Serena zamyśliła się na chwilę, a potem potrząsnęła głową. – Mam pewną teorię, Anno. Obym się myliła. – Zawahała się. – Rozpaczliwie pragnę, żeby moja teoria okazała się błędna. – Po tych słowach nastąpiła kolejna długa pauza. – Chodzi o tego drugiego kapłana, o Hatseka, kapłana Sachmet. On tu jest. Na statku. Od jakiegoś czasu podejrzewam, że kiedy Charley ukradła ten flakonik, była w pewnym sensie pod jego wpływem; że być może wykorzystuje on jej energię i dlatego Charley robi się coraz słabsza. Nie ma wątpliwości, że popada w rozstrój nerwowy. Nigdy nie piła w taki sposób, jak teraz. A kilka razy przez sen wymieniła imię: Sachmet, wykrzykując je głośno. Charley nie jest badaczką starożytnego Egiptu. Nigdy nie słyszała o Sachmet. Ani trochę nie interesuje się tym, co robię. Właściwie nawet tego nie lubi. – I to właśnie Charley pewnego dnia mówiła w barze o Sachmet – przyznała Anna, kiwając głową. – No właśnie, a teraz pojawiło się coś jeszcze – mówiła dalej Serena. – Nowy problem. Andy i Toby. Myślę, że on mógłby się również żywić ich złością. I ta atmosfera na statku. Odnoszę wrażenie, że się pogłębia i działa na nas wszystkich. Czy Toby dotykał twojego flakonika? Anna znów skinęła głową. – Andy oczywiście także. – Serena w zamyśleniu podeszła do okna i przystanęła, wyglądając na zewnątrz. Ponieważ przycumowano ich na wprost znacznie większego statku, mogła zobaczyć jedynie połyskującą białą farbę jego kadłuba w odległości około półtora metra od okna. – Jesteś tu również ty. Anhotep krąży wokół ciebie i z pewnością korzysta z twoich sił – westchnęła. – Jak rozumiem, Andy nie oddał ci flakonika? – Nie, i nie mogliśmy udowodnić, że go ma – rzekła Anna, siadając na łóżku. – Chociaż zabrał go otwarcie i wiemy, że go ma. To naprawdę do niego niepodobne. Ani trochę. Jak zauważyłaś, nie łączą nas miłe stosunki. Wręcz Andy’ego nie lubię, ale on nie jest złodziejem, Anno. – Czy możesz odprawić ten rytuał bez flakonika? – Anna spojrzała na nią z nadzieją. – Możemy zrobić to szybko? Serena powoli skinęła głową, ale nie wydawała się przekonana. – Możemy spróbować – sięgnęła do przepastnej płóciennej torby obok swego łóżka i wyjęła z niej notes ze spiralnym grzbietem. Wypełniały go gęsto odręczne notatki i diagramy. – Próbowałam wymyślić odpowiednią formę zaklęć i rytuału. Najpierw musimy wezwać ich obu, a potem pożegnać w taki sposób, aby nie wrócili. – I wiadomo, jak to zrobić? – Oczy Anny utkwione były w notesie. Serena spojrzała na nią z wyrazem niepewności. – Teoretycznie tak. – A co będzie, jeśli nam się nie uda? Serena wzruszyła ramionami. – Pogorszę sytuację. Skupiając na nich całą uwagę, uczynimy ich silniejszymi. – Jednak jeśli nam się powiedzie, pomożemy również Charley, prawda? Serena uśmiechnęła się krzywo. – Jeśli się ich pozbędziemy, z pewnością pomoże to wam obu. Jeśli zdołam zrobić to właściwie... – Zróbmy to zaraz. W mojej kabinie. – Zaraz? Anno, nie wiem, czy jestem gotowa. – Musisz. – Anna chwyciła ją za rękę. – Wszystko będzie dobrze. Musi być. Proszę. Serena wzięła głęboki oddech. – Dobrze. Zrobię, co w mojej mocy. Ten rytuał będzie trochę podobny do tego, co robiłyśmy w Kom Ombo, tylko lepszy. Potężniejszy. Będziemy mieć czas i spokój, więc możemy odprawić go właściwie. – Rozejrzała się po kabinie, sprawdzając, czy ma wszystko, co będzie potrzebne, potem wsunęła sobie notes pod ramię i sięgnęła po przepastną torbę. – Chodźmy. Anna ruszyła za nią. – Czy będzie nam potrzebna Charley? Serena przystanęła. – Zastanawiałam się, ale myślę, że nie w tym momencie. Nie odbyłybyśmy tej ceremonii, gdyby ona tam była. Charley działałaby zbyt destrukcyjnie, a poza tym energia jest wszędzie. Mam nadzieję, że uda mi się zniszczyć więzi, jakie łączą ich z tobą, Charley, Tobym i Andym, a nawet ze mną, i wszyscy w tej samej chwili zostaniemy uwolnieni. – Nerwowo oblizała wargi. – O Boże, Anno. Mam nadzieję, że się nie mylę. Opuściły żaluzje i przeciągnąwszy nocny stolik na środek kabiny, nakryły go jednym z jedwabnych szali Anny. Na tym prowizorycznym ołtarzu Serena ustawiła świece w małych świecznikach z kolorowego szkła, wykonaną z brązu kadzielnicę i niewielki, rzeźbiony posążek Izydy. – Wciąż jest zbyt jasno – powiedziała, rozglądając się wokół i potrząsając głową. – Firanki są cienkie i za dużo światła przechodzi przez żaluzje. Musimy coś na nich zawiesić. Zasłoniły okno ręcznikiem kąpielowym, na który zarzuciły turecki szlafrok Anny, i w końcu kabina pogrążyła się w ciemności. Serena włączyła światło i sięgnąwszy do swojej torby, wyjęła z niej anch – krzyż z imadłem, będący egipskim symbolem życia wiecznego – który położyła obok posążka, a potem dziwny czerwony amulet na czarnym skórzanym rzemyku, który zawiesiła sobie na szyi. – Co to jest? – Anna, która aż do tej chwili siedziała bez słowa, pochyliła się, by go zobaczyć. – To tit. Przedstawia węzeł na przepasce Izydy, czyli jej świętą krew, i właśnie dlatego wyrzeźbiony jest w czerwonym jaspisie. To bardzo potężny symbol. Anna bezwiednie chwyciła amulet, który miała na szyi. Serena spostrzegła ten ruch i szybko skinęła z aprobatą, po czym wyjęła z torby pudełko zapałek. – Zanim zacznę, poproszę o opiekę Izydę. Potem przywołam przed jej ołtarz dwóch kapłanów. Kadzidło sporządziłam jeszcze przed wyjazdem z Londynu. Jest najbardziej zbliżone do tego, co nazywano kyphi, a co było poświęcane Izydzie. Używano go w jej świątyniach podczas obrzędów. Zrobiłam je dla zabawy – powiedziała z krótkim, sarkastycznym śmiechem. – Zawiera wiele składników: rodzynki, mirrę, miód, wino, żywicę, jagody jałowca i dużo innych rzeczy. Nigdy nie przypuszczałam, że będę go używać w takiej sytuacji. Anna przygryzła wargę. – Jesteś pewna, że to bezpieczne? Serena skinęła głową. – Najgorsze, co może się zdarzyć, to że nasza ceremonia nie odniesie skutku albo że nas usłyszą, ale odmówią przyjścia. Może powinnyśmy mieć flakonik tutaj, na ołtarzu, ale zamierzam spróbować. – Serena zapaliła świece i poszła zgasić światło. Przez chwilę stała w milczeniu z zamkniętymi oczami, następnie zaś po raz ostatni sięgnęła do torby i wyjęła z niej niewielki pakunek zawinięty w kawałek białego jedwabiu. Odwinąwszy go, uniosła ku górze jakiś metalowy przedmiot około trzydziestocentymetrowej wysokości, kształtem przypominający ów anch, z czterema kawałkami drutu przeciągniętymi przez pętlę główki. Do drutów były przywiązane małe grzechotki. – To jest sistrum, święty instrument bogów – powiedziała, umieszczając go na ołtarzu i ostrożnie rozkładając biały jedwab. – Potrząsa się nim, by wzywać, zaklinać, oczyszczać i chronić. – A czy będzie nam potrzebne wino? – Anna usiadła na łóżku jak najdalej od miejsca działań Sereny. – Nie tym razem. Jeśli... – Serena zawahała się niemal niedostrzegalnie – jeśli nam się uda, złożę ofiarę, by wyrazić wdzięczność. – Wzięła trochę kadzidła i skierowała kadzielnicę ku płomieniowi świecy. – Pobłogosławię cię i ochronię, Anno. Postaraj się stać tu i zachować spokój, cokolwiek się zdarzy. Jeśli poczujesz lęk, wyobraź sobie, że jesteś otoczona przez nieprzenikniony krąg błękitnego ognia. Anna skinęła głową, czując, że zaschło jej w ustach. Gdy ostra woń kadzidła zaczęła się wydobywać z kadzielnicy, świece zamigotały. Serena zaintonowała coś półszeptem. Następnie podniosła sistrum i zaczęła nim potrząsać ku czterem rogom kabiny, po czym odwróciła się twarzą do Anny i potrząsnęła owym instrumentem w jej stronę. – Witaj, Izydo, opiekunko swych córek. Bądź tutaj z nami. Bądź pozdrowiona, Izydo, otocz nas opieką. Przybądź, Izydo, strzeż nas przed niebezpieczeństwem. Chwała ci, Izydo, otocz nas swoim opiekuńczym płomieniem, aby twoje kapłanki Anna i Serena mogły ci służyć i rozmawiać z twoimi kapłanami, Anhotepem i Hatsekiem! Anna poczuła, że ma spocone ręce. Płomienie świec nie zadrżały; idealna spirala błękitnego dymu z kadzidła wyprostowała się i uniosła do sufitu. Z dreszczem mdłości Anna rozpoznała zapach kadzidła. Był podobny do owej dziwnej, sycącej woni, która niekiedy przenikała jej kabinę. Serena znów coś mówiła, a jej głos unosił się i falował w rytmicznym monotonnym zaśpiewie. W migotliwym blasku świec Anna dostrzegła pot występujący jej na czoło. Oczy Sereny były rozszerzone i wytrzeszczone, a palce zacisnęły się na uchwycie sistrum jak napięte, zbielałe szpony. – Witaj, Anhotepie, i bądź pozdrowiony. Przybądź, byśmy mogły z tobą porozmawiać... Powtórzona kilkakrotnie litania unosiła się w dusznej kabinie pod sufitem niemal namacalna i nieubłaganie podnosiła napięcie w pokoju. Anna wstrzymała oddech, wszystkie mięśnie jej ciała były napięte, oczy biegały tam i z powrotem, szukając w każdym kącie tajemniczej postaci Anhotepa. Nagle, między jej jednym a drugim spazmatycznym oddechem, świece zgasły. Anna z trudem przełknęła ślinę, tłumiąc gwałtowne pragnienie krzyku. Grzechotanie staroegipskiego instrumentu ucichło i cisza stała się jeszcze głębsza. Anna nagle poczuła w uszach dudnienie własnego pulsu, a potem usłyszała dziwny, bulgoczący odgłos, dochodzący ze środka kabiny. Wysilając wzrok, ujrzała Serenę stojącą nieruchomo w niesamowitej ciemności i wpatrzoną w ołtarz. Sistrum ze szczękiem wypadło jej z ręki, a ona z wolna padła na kolana. Przez kilka sekund kołysała się chwiejnie w przód i w tył, po czym osunęła się na podłogę. Anna zastygła w miejscu. Była zbyt przerażona, by się ruszyć, ale rzężenie dobywające się z gardła Sereny pobudziło ją do działania. Zeskoczywszy z łóżka, podbiegła do okna, zerwała prowizoryczne zaciemnienie, szybko podniosła żaluzje, a potem podbiegła do Sereny, pochyliła się nad nią i chwyciła ją za rękę. – Sereno, Sereno! Odezwij się! – potrząsnęła jej dłonią, a potem delikatnie poklepała po twarzy. – Ocknij się! Proszę, ocknij się! Musisz się do mnie odezwać! – Twarz Sereny miała barwę ciemnej, sinej czerwieni, powieki drżały jej nieopanowanie, źrenice były rozszerzone. – Sereno! – krzyknęła jej Anna do ucha, a potem wyprostowała się i pobiegła do łazienki. Napełniła szklankę i chlusnęła letnią wodą w twarz Sereny. Serena westchnęła. Na chwilę całe jej ciało skurczyło się w potwornym spazmie, a potem bezwładnie opadło. Oczy jej się zamknęły. Potworna siność ustąpiła z twarzy, a ciało się rozluźniło. – Sereno? – Anna wpatrywała się w nią z trwogą. – Sereno? – Chwyciła jej nadgarstek i mierzyła puls. Był nieregularny, słaby, ale coraz silniejszy. Serena wzięła jeden głęboki oddech, potem drugi i otworzyła oczy. Wciąż leżąc, spoglądała tępo na Annę. – Dobrze się czujesz? – Anna wzięła ręcznik, który przed chwilą rzuciła na łóżko, i otarła Serenie twarz i włosy. – No, chodź. Pozwól, pomogę ci usiąść. Co się stało? – Objęła Serenę ramieniem i pomogła jej przyjąć pozycję siedzącą. – Mogę dostać coś do picia? – Ochrypły szept Sereny był ledwie słyszalny. Oparła się plecami o łóżko i znów zamknęła oczy. Ręce jej się trzęsły. Anna wstała i sięgnęła po butelkę wody stojącą na nocnym stoliku. Napełniwszy szklankę, wręczyła ją Serenie, przytrzymując jej drżące dłonie i pomagając podnieść naczynie do ust. Serena upiła jeden łyk, potem drugi, i wzięła kolejny głęboki, drżący oddech. – Co się stało? – patrzyła już przytomniej. – Nie wiem. Miałam nadzieję, że ty mi powiesz – odparła Anna, siadając obok na podłodze. – Zawodziłaś monotonnie w blasku świec i w kabinie nagle zrobiło się bardzo gorąco i duszno, a potem świece zgasły i zaczęłaś potwornie rzęzić. Myślałam, że się dusisz. Byłam przerażona. Serena wzięła szklankę i upiła kolejny tyk. – Możesz otworzyć okno? Ledwie oddycham. Anna podniosła wzrok. – Jest otwarte, Sereno. Chcesz wyjść na pokład? Serena potrząsnęła przecząco głową. – Jeszcze nie. Coś poszło źle? – Przetarła oczy. – Nie pojmuję... Moja głowa... To przypomina sen... Jest, pozostaje poza zasięgiem. Coś się stało. Opróżniła szklankę i wyciągnęła ją w stronę Anny. Anna bez słowa przyniosła butelkę i napełniła ją ponownie. – Anhotep nie przybył. Serena zmarszczyła brwi. – Anhotep... – powtórzyła. – Anhotep. To imię... – Znów potrząsnęła głową. – Wschód słońca. Widziałam wschód słońca. I zachód. Anna zmarszczyła brwi. Badawczo wpatrywała się w twarz Sereny. – Wieki nawiewającego piasku... – Serena zamilkła na chwilę, a potem znów zamknęła oczy. – Umarłem wczoraj, ale przychodzę dzisiaj. Wszechmocna Pani, która jest strażniczką wrót, otworzyła mi drogę. Przychodzę wbrew mojemu wrogowi i zyskuję nad nim władzę. – Znowu pogrążyła się w milczeniu, a Anna wpatrywała się w nią zdumiona. Po kilku sekundach powiedziała: – To z „Księgi umarłych”. Anna zrobiła zdziwiona minę. – Co to jest? – To informacje, prawdziwe polecenia. Zapisane na ścianach grobowców. Starożytne inskrypcje, hymny, modlitwy, wezwania. Nie wiedziałam, że znam je na pamięć – powiedziała Serena z drżeniem. – Uchroniłam się, Anno. Zrobiłam wszystko jak należy. – On nie przyszedł, Sereno. Nie widziałam go. – A zatem kto przybył? – Serena znów oparła się głową o łóżko. Miała zbielałą i napiętą twarz. Wydawała się kompletnie wyczerpana. – Nie wiem. – Anna wstała i odgarnęła włosy z twarzy. – Myślę, że prawdopodobnie go przegnałam. Byłam tak bardzo przerażona. Myślałam, że umierasz. – Że umieram?! – Oczy Sereny zrobiły się okrągłe ze zdumienia. – Z trudem łapałaś oddech. Miałaś niesamowite oczy. Upadłaś, a twój puls był prawie niewyczuwalny. To się stało w chwili, gdy zgasły świece, i było niesamowite. One się nie wypaliły. Zostały po prostu zdmuchnięte. Nagle. Serena pokręciła głową. – A kadzidło? Anna odwróciła się w stronę niewielkiego ołtarza. Mała kadzielnica wciąż stała między świecami. Była zimna. – Nie rozumiem, jak to się stało. Przypuszczam, że rodzaje energii w tej kabinie jakoś się zmieniały. Ty zaś prawdopodobnie powstrzymałaś to, co się działo. Czymkolwiek to było. – Serena wstała z drżeniem. – Myślę, że próbował cię posiąść – wypaliła nagle Anna. – Sądzę, że... tylko przez chwilę... był w tobie. Twarz ci się zmieniła. Zupełnie nie przypominałaś siebie. Och, Sereno, to, co zrobiłyśmy, było okropnie niebezpieczne! Myślę, że omalże stało się tutaj coś okropnego. A jeśli to mu się udało? A jeśli cię posiadł? Zapadło długie milczenie. Serena pogrążyła się w głębokim namyśle; wreszcie wzruszyła ramionami. – Możliwe, że moja ochrona nie była wystarczająco silna – westchnęła, a potem zaśmiała się krótko, nieprzyjemnie. – On prawdopodobnie wie o tym wszystkim o wiele więcej niż ja! – Pochyliła się i podniósłszy z podłogi sistrum, położyła je delikatnie na prowizorycznym ołtarzu. Potem wyciągnęła ramiona nad głową. – Myślę, Anno, że pójdę teraz na chwilę na pokład. Czy będziesz miała coś przeciwko temu, jeśli pójdę sama? Muszę pozbierać myśli. Po jej wyjściu Anna rozejrzała się po kabinie, a potem zaczęła ją powoli porządkować. Serena zostawiła wszystko tak jak było: ołtarz wciąż stał na miejscu ze świecami, posążkiem i przedmiotem zwanym anch. Anna ostrożnie umieściła wszystko po kolei w torbie, ponownie owinąwszy sistrum w kawałek białego jedwabiu. Potem złożyła swój szlafrok i przesunęła nocny stolik na miejsce. Dzięki porządkom poczuła się lepiej, ale wciąż było jej nieprzyjemnie w kabinie i nerwowo oglądała się przez ramię, na każdy najcichszy dźwięk. Dźwięki zaś dochodziły zewsząd; z pokładu sąsiedniego statku, z miasta. Przez okno wpadała muzyka, a z korytarza dochodził donośny śmiech i rozmowy. Skąd więc pochodziła ta cisza? Ta niezwykła cisza, która poprzedziła zgaszenie świec? Ta otchłanna cisza, którą Luiza usłyszała w świątyni Izydy? Anna zadrżała i skierowała się ku drzwiom. Ben siedział przy barze i pogrążony w myślach sączył jakiś owocowy sok, gdy weszła do sali klubowej. Na zewnątrz, w popołudniowym słońcu, przy zacienionych stolikach, siedziało kilka osób czytających, piszących widokówki, albo po prostu spokojnie gawędzących lub przyglądających się tym, którzy wybierali się na kolejną przejażdżkę pod żaglami. – Gotowa na wczesną pobudkę? – zapytał z uśmiechem Ben. – Myślę, że czwarta rano to pewne wyzwanie dla większości z nas! Anna skinęła głową. Zapomniała o wycieczce do Abu Simbel. – Podobno doszło do jakiejś kłótni między Andym a twoim przyjacielem Tobym. Czyżby to była zazdrość? Anna zmarszczyła brwi. – Nie bardzo wiem, o co ci chodzi. – Och, daj spokój. Obydwaj mają na ciebie ochotę – roześmiał się Ben. – Cóż za siłę macie wy, kobiety! Anna pokręciła głową. – Myślę, że mój pamiętnik był większą pokusą niż ja – westchnęła. – Wiesz, że zginął? Ktoś zabrał go z mojej kabiny. Andy i Toby oskarżyli się o to nawzajem. Ben wydawał się wstrząśnięty. – To przykre. Powiedziałaś Omarowi? Wzruszyła ramionami. – Nie chcę robić wielkiego zamieszania. Może się znajdzie. To poważna sprawa. – Przeprowadzę niewielkie śledztwo – mrugnął Ben. – Jeśli Andy ma ten pamiętnik, w końcu się wygada. Uśmiechnęła się. – Dzięki. Ma sporą wartość, ale jest coś ważniejszego. Znacznie ważniejszego... Coś tak ważnego jak poznanie losów Luizy i Hassana... Serena była na górnym pokładzie; wychylona przez burtę wpatrywała się w rzekę, kiedy Anna w końcu przyłączyła się do niej, z wahaniem stając nieco z boku. Serena spojrzała na nią i uśmiechnęła się. – Przepraszam za to wszystko. Czuję się już dobrze. – Jesteś pewna? – Cokolwiek to było, już minęło. Czuję się świetnie. – Jeszcze raz spojrzała na Annę. – Postanowiłam pojechać jutro do Abu Simbel. Nie chcę zostawiać tej sprawy niezakończonej, ale muszę zejść na chwilę z tego statku. Oderwać się od tego wszystkiego. Ty też zamierzasz jechać? Powinnaś. Anna wzruszyła ramionami. – Myślę, że tak. To przecież najważniejszy punkt naszej wycieczki, czyż nie? Podróż przez pustynię. Zwiedzanie świątyń Ramzesa II. Serena uśmiechnęła się. – To dobrze. Żadnych duchów. Dwa dni daleko stąd. Trochę męczącego zwiedzania nas od tego oderwie. Anna zmarszczyła brwi. – Przepraszam. To moja wina, że zaangażowałaś się w to wszystko. – Nie, nie ma w tym niczyjej winy. Przede wszystkim ja sama interesuję się egipskimi wierzeniami, a poza tym sama to zaproponowałam. – Serena uśmiechnęła się znowu. – Było to jednak trochę trudne i chcę się od tego oderwać na parę dni. Przepraszam. Nie myśl, że mnie to nie obchodzi. Chodzi o to, że czuję się dziwnie wyczerpana. Nigdy przedtem tak się nie czułam. Będę na miejscu, jeśli cokolwiek zdarzy się w autokarze, na pustyni albo w Abu Simbel. Poza tym pomyślałam, że może kiedy wrócimy... wszak przed powrotnym rejsem do Luksoru mamy jeden dzień na obejrzenie wyspy File... więc może tam będziemy mogły spróbować czegoś ponownie. File jest przede wszystkim świątynią Izydy. – Jesteś cudowna – powiedziała Anna. – Nauczyłaś mnie wiele. – Dotknęła amuletu zawieszonego na szyi. – Sądzisz więc, że nie podąży za nami do Abu Simbel? Zapadło krótkie milczenie. Serena obserwowała felukę unoszącą się z prądem obok nich, sternika siedzącego sennie przy sterze z ramieniem na jego dźwigni. Łódź była pełna wielkich skrzyń i nagle przyszło jej do głowy, jaki kontrast stanowi ów człowiek wobec swego odpowiednika – posłańca, poruszającego się furgonetką po zatłoczonych ulicach Londynu. Uśmiechnęła się, po czym znów spojrzała na Annę. – Nie, nie sądzę, że uda się za nami do Abu Simbel. Mam nadzieję, że nie – dodała jeszcze. – Żałuję, że nie wiemy, co przydarzyło się Luizie Shelley, ale przeszła przez to, dała sobie radę. Anna ze smutkiem pokiwała głową. – Przykro mi, że się nie dowiem, co się stało. Wciąż o niej myślę. Ale, jak powiedziałaś, dała sobie radę. Wróciła do domu i jakoś radziła sobie z życiem. Ale co się stało z Hassanem? To pytanie coraz silniejszym echem dźwięczało jej w głowie. A co z kapłanami Anhotepem i Hatsekiem? Ścigali Luizę, tak jak teraz ścigają jej praprawnuczkę. Jak sprawiła, że zostawili ją w spokoju? Nowa fala goryczy i wściekłości ogarnęła Annę na myśl o pamiętniku. Wszak to Andy, kiedy usłyszał tę opowieść, powiedział, że chciałby się dowiedzieć, co było dalej. Teraz było oczywiste, że nie chodziło mu o to, żeby Anna mu to zrelacjonowała. Westchnęła. Stały w milczeniu przez kilka minut, zatopione w myślach, i dopiero gdy Serena odwróciła się i rozejrzała za jakimś fotelem, Anna uświadomiła sobie, że już wie, co zrobi. Nie wsiądzie jutro do autokaru. Zamierzała w ostatniej chwili zmienić decyzję i pozostać na statku. To jej da dwa dni na spokojne i niezakłócone przez nikogo przeszukanie statku. Zawsze może się przecież wybrać do Abu Simbel innym razem. Na chwilę zapomniała, że kapłani Izydy i Sachmet prawdopodobnie zostaną z nią. 11 Chwała wam, o tak, boskie istoty, wy, którzy władacie wszystkim, co istnieje, którzy żyjecie wiecznie, których podwójne ery niezliczonych lat są wiecznością... O, dajcie mi ścieżkę, na którą będę mógł wejść w pokoju. KSIĘGA UMARŁYCH Dzieci chorują. Siły z nich uchodzą w pustynnym wietrze. Teraz już nie pociąga ich odkopywanie pradawnych światów i poszukiwanie skarbów w starych grobowcach. Matka obserwuje chłopców i kryje smutek w sercu. Zapomniano o flakoniku... w mrocznym kącie wieśniaczej chaty nie odbija żadnego światła. Bez czasu i przestrzeni, które by ich określiły, bez ciał i kości, bez grobowca, grobowych dóbr i bez imion jego stróże są niewidzialni. Młodszy chłopiec umiera pierwszy; duch w nim usechł. Ciało zostaje pogrzebane w piasku i obmyte łzami. Potem starszy po raz ostatni pada pod ciężarem choroby, a kiedy leży na łożu boleści, widzi pochylających się nad nim kapłanów, czuje, jak sycą się tchnieniem jego życia, i już wie, że to właśnie on sprowadził ich do domu. Próbuje wyszeptać jakieś ostrzeżenie, ale suche wargi śmierci wysysają z niego słowa. Niebawem matka poczuje nocny pocałunek kapłanów owych bogów i ona także odda życie, aby obdarzyć ich wiecznością, zostawiając w pustym domu płaczącego męża, który wkrótce weźmie swój dobytek i opuści to miejsce, zmierzając ku mrokom i piaskom. Nie zobaczy flakonika w schowku, więc pozostawi go za sobą. Telefon obok łóżka Anny zadzwonił kilka minut po wpół do czwartej rano. Zerwała się z trwogą, nie wiedząc, gdzie jest. Sen, rozkołysany i pozbawiony treści, wisiał jeszcze nad nią przez chwilę, a potem odpłynął. Nie rozpoznała nawet szelestu sandałów ani lnianej szaty. Zdezorientowana, rozejrzała się dokoła, a potem wszystko sobie przypomniała. Wstawano, by przejechać przez pustynię około dwieście osiemdziesiąt kilometrów na południe z Asuanu do Abu Simbel. Po budzeniu telefonicznym nastąpiło pukanie do drzwi i... filiżanka herbaty. Szybko włożyła dżinsy i bawełniany podkoszulek, na który naciągnęła sweter, dla ochrony przed chłodem nocy, po czym wyszła z kabiny, by znaleźć Omara. Tylko wzruszył ramionami, gdy powiedziała, że nie chce jechać. Inszallah! To zależy od ciebie. Powiedz Ibrahimowi, że prosisz o posiłki, i zażywaj odpoczynku. Andy stał obok recepcji, gdzie w sennych grupkach gromadzili się pasażerowie, mający udać się na brzeg. Ziewnął, gdy ją zobaczył, i odwrócił się. No cóż, dobrze, że ją widział. Będzie przekonany, że ona wsiądzie do autokaru razem z innymi. Gdy później zauważy, że nie zeszła ze statku wraz z resztą pasażerów, będzie już za późno, by zmienił decyzję i także pozostał na pokładzie. Odnalazłszy Serenę zarzucającą sobie torbę na ramię, szeptem przekazała jej swoją decyzję. Serena skinęła głową. A nawet, jak wydało się Annie, odetchnęła z pewną ulgą. Nie dostrzegła Toby’ego, ale pasażerowie już przechodzili po trapie na statek stojący obok, gdzie mieli przejść przez opuszczone sale klubowe oraz korytarze dziwnie pachnące zimnym dymem papierosowym i stęchłym piwem, ku drugiej kładce, która wiodła na brzeg. Tam czekał niewielki autobus wycieczkowy, który miał ich zabrać na miejsce zbiórki, gdzie każdego ranka gromadził się konwój autokarów i taksówek, by pod eskortą udać się na południe przez pustynię, która była także strefą militarną. Gdy wszyscy odjechali, Anna stała jeszcze przez chwilę, wsłuchując się w ciszę i zastanawiając z odrobiną smutku, czy słusznie postąpiła. Na zmianę decyzji było już za późno, więc wzruszywszy ramionami, skierowała się do swojej kabiny. U drzwi zawahała się przez chwilę, pełna lęku, co może zobaczyć, gdy je otworzy. Biorąc głęboki oddech, zjedna ręką zaciśniętą mocno na złotym amulecie, pchnęła je lekko. Kabina była pusta. Kiedy się ocknęła, leżała wciąż kompletnie ubrana. Marszcząc brwi, jeszcze przez chwilę zdezorientowana, uświadomiła sobie, że coś się na statku zmieniło. Potem zrozumiała. Czuła otaczającą ją pustkę, opustoszałe kabiny, brak dalekiego szmeru. Omar powiedział, że na statku zostaną tylko dwaj lub trzej członkowie załogi, gdyż pozostali korzystają z okazji, aby przed powrotnym rejsem do Luksoru na kilka dni udać się na brzeg. O ile wiedziała, była jedyną pasażerką, która postanowiła zrezygnować z lądowej wyprawy do Abu Simbel i pozostać na pokładzie. Powoli wstała z łóżka. Nie bardzo wiedziała, gdzie rozpocząć poszukiwania pamiętnika, ale kabina Andy’ego wydawała się miejscem oczywistym. Albo za pierwszym razem przeoczyła pamiętnik Luizy, albo, nawet jeśli przedtem go tam nie było, będzie w niej teraz. Aby wejść do środka, musi mieć jakiś klucz. Tak jak się spodziewała, statek kompletnie opustoszał. Nietrudno więc było zbiec do recepcji, przechylić się przez kontuar i zdjąć klucz Andy’ego z haczyka, na którym umieścił go Omar, zanim wszyscy wyjechali. Schowała klucz do kieszeni i ruszyła w stronę kabiny Andy’ego. Pod drzwiami zatrzymała się nagle. Przypuśćmy, że się myli. Przypuśćmy, że Andy z jakiegoś powodu zmienił decyzję i wrócił, tak jak ona, i że jest w kabinie? Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. Potem cicho wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Tym razem było tu porządniej. Prawdopodobnie obaj, zarówno Andy, jak i Ben, zrozumieli, że spakowanie podręcznej torby jest łatwiejsze, kiedy w kabinie panuje jaki taki porządek. Zamknąwszy za sobą drzwi, by mieć pewność, że tym razem nikt jej nie przeszkodzi, Anna systematycznie i bezlitośnie przeszukała całe pomieszczenie, sprawdzając każdy centymetr kwadratowy, ale na próżno. Stojąc bez ruchu, rozejrzała się wokół z przytłaczającym poczuciem klęski. Nigdzie nie było śladu pamiętnika ani flakonika, więc nie pozostało jej nic innego, jak tylko opuścić to miejsce, sprawdzając przed wyjściem, czy nie zostawiła żadnego dowodu swych intensywnych poszukiwań, i z powrotem powiesić klucz na haczyku. Potem pogrążona w myślach powędrowała schodami na górę. Nie przypuszczała, by Andy zabrał pamiętnik i flakonik ze sobą. Pozostawała jej tylko nadzieja, że ukrył je w jakimś innym miejscu na statku. Otworzyła drzwi do sali klubowej i weszła do środka. Za barem stał Ibrahim, polerując kieliszki. Powitał ją szerokim uśmiechem. – Misr U khir. Dzień dobry, mademoiselle. Spostrzegła, że przygląda jej się uważnie i pomyślała, że sprawdza, czy ona nosi amulet. Widząc złoty łańcuszek na jej szyi, pokiwał głową wyraźnie zadowolony. – Dzień dobry, Ibrahimie. Wygląda na to, że przez jakiś czas będę tu sama. Potrząsnął przecząco głową. – Omar mówi trzy osoby na posiłki, mademoiselle. Ja dziś gotuję. – Trzy osoby? – Zmarszczyła brwi. – Wiesz, kim są pozostałe? Wzruszył ramionami. – Nikt się jeszcze nie obudził. Zaraz zrobię lunch i zostawię w jadalni na płycie do podgrzewania. Zupę. Ryż. Upiekę też kurczaka z bananami. Lubi pani? Uśmiechnęła się. – To brzmi fantastycznie. Nie wiedziałam, że jesteś kucharzem, Ibrahimie. – Prawdziwy kucharz, Nubijczyk, jedzie spotkać się ze swoją matką w Sehel, ale Ibrahim też jest fantastycznym kucharzem. Inszallah! – ryknął śmiechem. – Ma pani ochotę na drinka? Poprosiła o piwo i wyszła na pokład. Było już gorąco i powietrze migotało nad wyszorowanymi deskami pokładu. Stanęła, obserwując manewrujący w stronę brzegu jeszcze jeden wielki statek z górnym pokładem pełnym zaciekawionych gapiów w barwnych szortach i koszulkach. Wzgórze na dalekim brzegu rzeki z okrągłą kaplicą fatymidzką było niemal ukryte w gorącej mgle, a kilka feluk, jakie zdołała dostrzec, dryfowało z luźnymi żaglami na rozległej przestrzeni wody, bez tchnienia wiatru. Za nią jaskrawymi kolorami lśniły rośliny w donicach, choć pokład wokół nich dawno już wysechł po wczesnym porannym polewaniu. Było za gorąco, by stać na pokładzie. Odwróciła się więc i zeszła na dół, by usiąść przy stoliku pod markizą. Skoro Ibrahim zajęty jest gotowaniem, ona wykorzysta więc okazję, by dokładnie przeszukać okolicę sali klubowej. Przecież to możliwe, pomyślała, że Andy schował pamiętnik gdzieś tutaj. Westchnęła. Możliwe było też oczywiście i to, że zabrał go wcale nie Andy, ale ktoś całkiem inny. I że już nigdy nie zobaczy pamiętnika Luizy. – Anna! Cichy głos zupełnie ją zaskoczył. Odwróciła się. Za nią, w cieniu, stał Toby ze szkicownikiem pod pachą. Przez chwilę patrzyli na siebie z zakłopotaniem. – Myślałem, że pojechałaś z Sereną do Abu Simbel. – Nie mogłam pojechać, nie wiedząc, co się stało z pamiętnikiem – odpowiedziała Anna. – Dobrze się czujesz? Martwiłam się, po tej scenie w kabinie Andy’ego... Wzruszył ramionami. – Wyszedłem na pokład, żeby ochłonąć. W przeciwnym razie mógłbym zabić tego drania. – Stanąłeś w mojej obronie, a ja nie miałam okazji, żeby ci podziękować. – To zbyteczne. Uśmiechnęła się niepewnie. – Dlaczego zostałeś? Sądziłam, że chcesz zobaczyć świątynie Ramzesa. Znów wzruszył ramionami. – Przyszło mi na myśl, że będzie lepiej choć przez chwilę pobyć z dala od Andy’ego Watsona. Przecież zawsze mogę obejrzeć tę świątynię innym razem. Wybieram się do Egiptu ponownie, nie zapominaj. – Przyciągnął sobie krzesło, stawiając je obok niej. – Mogę? Skinęła głową. – Ibrahim powiedział, że w barze możemy obsłużyć się sami. Wystarczy tylko zapisać wszystko na karteczce. On sam gotuje obiad. – Wspaniale – uśmiechnął się Toby, zmierzając ku drzwiom prowadzącym do sali klubowej. – Rozumiem, że przeszukałaś jego kabinę jeszcze raz? – Owszem. – Bez powodzenia? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Byłaby to ironia losu, gdyby zabrał pamiętnik ze sobą, prawda? – Z pewnością – odparł, znikając w drzwiach, by już po chwili wrócić z dwoma piwami: jednym dla siebie, drugim dla niej. Usiadł, marszcząc brwi. – Oczywiście, musimy być systematyczni. Trzeba przeszukać wszystkie możliwe miejsca po kolei i odhaczać je. Nie zabrałby pamiętnika ze sobą. To byłoby zbyt ryzykowne. Zostawił go w jakimś bezpiecznym miejscu na statku. Anna doszła do wniosku, że podoba jej się tok rozumowania Toby’ego. Spojrzał na nią znad swojej szklanki. – Przede wszystkim sejf! Pomyślałaś o tym? To oczywiste miejsce! Znaleźli Ibrahima układającego trzy nakrycia na jednym stoliku w jadalni. Z otwartych drzwi wiodących do kuchni dochodził wspaniały zapach czosnku i cebuli. – Czy możemy zajrzeć do sejfu? – Anna usiadła przy stoliku i spojrzała na niego błagalnie. – Pożyczyłam pamiętnik mojej babci Andy’emu Watsonowi i wydaje mi się, że go tam umieścił, nie wiedząc, iż nie jadę z nimi dziś rano. Ten pamiętnik jest mi pilnie potrzebny. – Pani album z małymi ilustracjami? – Ibrahim wyprostował się z niezadowoloną miną. – Pamiętasz? Widziałeś go w mojej kabinie? Skinął głową. – Mam klucz. Pójdę poszukać go dla pani. Podążyli za nim do recepcji. Ibrahim manipulował przy zamku, mamrocząc coś cicho do siebie, coś przekręcił i w końcu drzwi małego sejfu się otwarły. W środku pełno było kopert i pakietów. – Paszporty. Pieniądze. Biżuteria – wzruszył ramionami Ibrahim. – Znajdę to. Inszallah! Przerzucał pakiety, przyglądając się większym kopertom i najwyraźniej bez trudu czytając wypisane na nich nazwiska. – Andrew Watson! – zawołał, wyciągając jedną z nich. – Ta koperta jest za mała. – Anna z konsternacją potrząsnęła głową. – Pamiętnik by się do niej nie zmieścił. Ibrahim ostrożnie obmacał kopertę. – Paszport i czeki podróżne – uśmiechnął się. – Poszukam jeszcze raz. Po chwili triumfalnie wyjął drugą kopertę. Ta była większa i znacznie bardziej pękata. – Jest! Ma właściwy rozmiar i kształt! – krzyknęła z radością Anna. – Proszę sprawdzić. Przesunęła palcem pod zaklejonym skrzydełkiem koperty i wyciągnęła pamiętnik. – Dobrze! Dobrze! – Ibrahim rozpromienił się zachwycony. – Teraz możemy zjeść obiad. – Poczekaj – zatrzymała go Anna. – A mój flakonik? Również nim się opiekował. Jeśli jest w kopercie, może w niej zostać, ale chciałabym to sprawdzić. – Flakonik? – Ibrahim zmarszczył brwi. – Mały flakonik. – Anna wytrzymała jego spojrzenie. – Ten, którego strzegła kobra. Ibrahim potrząsnął głową. – Nie ma go tutaj – rzekł stanowczo. – Ale nie sprawdziłeś? – Nie ma. Nie tutaj. Ibrahim jest pewien – odparł, zatrzaskując drzwi sejfu, i przekręcił klucz. Anna spojrzała na Toby’ego, na którego twarzy malowało się zdziwienie. – Przynajmniej masz pamiętnik, a nazwisko „Andrew Watson” na kopercie prawdopodobnie napisane jest jego własną ręką. To dla ciebie wystarczający dowód? – Uśmiechnął się. – A ja, czy na zawsze jestem całkiem oczyszczony z podejrzeń? Skinęła głową, przyciskając pamiętnik do piersi. – Dowód jest wystarczający, a ja, jeśli chcesz, będę czołgać się przed tobą na klęczkach przez resztę swoich dni. Uśmiechnął się jeszcze weselej. – Kilka dni wystarczy. Postanowili najpierw zjeść obiad, a potem zajrzeć do pamiętnika Luizy. Trzeci gość się nie pojawił i w końcu wyszli z jadalni, nie wiedząc, kto nim był. Poszli za radą Ibrahima, który zaproponował, aby wzięli felukę i udali się z piknikową herbatą na Wyspę Kitchnera. Właśnie tam wśród krzewów hibiskusa usiedli nad pamiętnikiem i Anna zaczęła czytać na głos. * * * Po południu Hassan sam usiadł za sterem; odpłynęli od „Ibisa”, kierując się na południe. Wyciągnęli łódź na piasek poza zasięgiem wzroku nawołujących i śmiejących się wieśniaków, wystarczająco daleko, by uniknąć tłumu Nubijczyków, którzy wcześniej machali ku nim, gdy przepływali obok. Weszli na brzeg i skierowali się ku wydmom. Było bardzo gorąco. Luiza rozglądała się dokoła, trzymając nad głową parasolkę. Z jednej strony widziała nagi górski grzbiet, z drugiej zaś na dalekim horyzoncie rozległe, magiczne, roziskrzone jezioro otoczone palmami. Popatrzyła na nie tęsknie i potrząsnęła głową. – Jest zbyt gorąco, aby malować. Farba zaschłaby na pędzlu. – I zbyt gorąco, żeby się kochać? – uśmiechnął się Hassan. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. – Jest za gorąco, żeby oddychać. Zsunęli się po palącym piasku z powrotem do łodzi. W dali, na piaszczystym brzegu wylegiwały się w słońcu dwa krokodyle z otwartymi pyskami. Obok nich całkiem bez lęku stanęła czapla. – Moglibyśmy się zatrzymać w pobliżu tamtych palm. – Luiza wskazała daleką kępę drzew. Hassan skinął głową i ujął ster, kierując łódź ku przeciwległemu brzegowi. Tutaj nie było żadnych krokodyli. Hassan wyskoczył na pustynny, suchy piasek i podciągnął łódź. Pomógł Luizie wyjść na brzeg i ruszyli ku palmom. Malowała przez godzinę, zanim żar przyciągnął ich z powrotem ku wodzie. Postanowili zmienić plany. Teraz wrócą na pokład „Ibisa”, a wieczorem, gdy zrobi się chłodniej, jeszcze raz popłyną na brzeg i pojadą na pustynię, by obozować pod otwartym niebem. Hassan odesłał młodego poganiacza osłów. Chłopak miał wrócić tuż po wschodzie słońca, aby mogli dotrzeć na „Ibisa”, zanim słońce rozpali się na dobre. Teraz, gdy zachodziło, poczuli pierwsze chłodne tchnienia pustynnego wiatru. – Jesteś pewien, że nas odnajdzie? – zapytała Luiza, rozglądając się dookoła. Jak okiem sięgnąć, niczego nie było widać w rozległej przestrzeni. Na dalekim horyzoncie rysowała się linia wzgórz, wciąż jeszcze złociście malowanych słońcem, z drugiej zaś strony czarna mgła nadchodzącej nocy. Przed nimi wznosiło się wypiętrzone wzgórze, zwieńczone skalnym płaskowyżem i pokryte łagodnymi, wypełnionymi piaskiem szczelinami i pęknięciami. – On wróci – odparł Hassan z uśmiechem. – Nie ma się czego bać. Jesteśmy blisko Nilu, który przez cały czas płynie obok nas. Oddaliliśmy się zaledwie kilka mil w górę rzeki od miejsca, gdzie przycumowany jest „Ibis”. Chodź – podał jej rękę i podciągnął w górę ku wąskiemu wgłębieniu między dwiema wydmami. – Pójdziemy tym wyschniętym korytem, a potem pokażę ci moją niespodziankę. Choć stopy ślizgały im się w piasku, który nieustannie wędrował, tworząc falujące parabole światła i cienia, wspięli się wreszcie na kamienisty szczyt niewielkiego wzgórza. – Jesteśmy! Szczyt! – zawołał Hassan triumfalnie. Ostatnie kilka jardów niósł Luizę na rękach i teraz cofnął się tak, by mogła zobaczyć to, co przyszli oglądać. Na płaskowyżu stała mała, prześliczna świątynia, podobna do owego kiosku, który widzieli na File. Luiza wpatrywała się z zachwytem w delikatne rzeźbione liście na kapitelach kolumn i głowy bogiń. Świątynia była zrujnowana, ale, migocąc czerwienią i złotem w świetle słońca zanurzającego się za nią w głębokich, niemal czarnych już wodach rzeki, wyglądała jak cudowny klejnot. Luiza patrzyła oniemiała z zachwytu. – Gdzie jesteśmy? – zapytała w końcu. – To świątynia Kertassi. – Hassan zatoczył ręką wokół siebie. – Poświęcono ją Izydzie. Jest bardzo piękna, prawda? Wiedziałem, że ci się spodoba – rzekł z uśmiechem. Luiza podniosła wzrok. Kolumny świątyni rzucały ku wodzie długie czarne cienie, a ich połyskliwe odbicia rozpływały się w mroku, gdy potężna, senna rzeka obiegała meandrami ku swym dalekim źródłom w sercu Afryki. Luiza odwróciła się, spoglądając przez kolumny na pustynię, gdzie ogromne purpurowe słońce gwałtownie znikało z oczu. Widok zapierał dech w piersiach. Zachwycona, osunęła się na miękki, nieustannie przesuwający się piasek, chwyciła ramię Hassana i roześmiała się szczęśliwa. Teraz ujrzała w oddali cienie zwierząt i poganiacza osłów, który zmierzał ku swojej wiosce. Z oddali sylwetki wydawały się nie większe niż zabawki, gdy obserwowała, jak znikają w ciemności. – Niebawem słońce zniknie w dole. – Hassan położył rękę na jej ramieniu. – Spójrz, wślizguje się teraz do świata bogów. Część słonecznego kręgu widoczna nad horyzontem robiła się coraz mniejsza, a jego purpura pociemniała niezauważalnie. Luiza patrzyła z uwagą, wstrzymując oddech, gdy ledwie już widoczne słońce coraz bardziej się zmniejszało, aż stało się jedynie srebrnym rąbkiem, a potem zniknęło. Gdy poświata zniknęła, a potem zapadła całkowita ciemność i pojawiły się gwiazdy, Luiza miała łzy w oczach. Zdjęła kapelusz i rozpuściwszy włosy, w zachwycie wpatrywała się w niebo. – Widzę wszystkie gwiazdy na firmamencie! Gdybym stanęła na palcach, mogłabym ich dotknąć! Niebo przypomina czarny aksamitny płaszcz obszyty diamentami! Hassan nie powiedział ani słowa. On także patrzył w górę, pogrążony w zadumie. Stali tak razem przez dłuższy czas, aż nagły dreszcz Luizy przypomniał im, że zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Hassan niósł na ramieniu jedną z ich toreb. Teraz pozostawił ją do rozpakowania Luizie, a sam zszedł do miejsca, gdzie zostawił ich poganiacz osłów, i przyniósł dwie pozostałe, które były im potrzebne do rozbicia obozu. Pled, namiot, jedzenie i picie. Przyniósł też torbę z przyborami malarskimi, ale że Luiza nie zrobiła żadnego ruchu, by je rozpakować, więc postawił ją u podnóża jednej z kolumn. – Obawiam się, że zasnę i przegapię wschód słońca. – Luiza, otuliwszy się derką, usadowiła się w środku świątyni i obserwowała, jak Hassan w świetle małej lampki rozpakowuje jedzenie. Odpowiedział jej uśmiechem. Postawił już namiot i zostawiwszy kosze, podszedł do niej i usiadł obok. – Nie bój się. Będę czuwał za ciebie. – Przez całą noc? – Czuła ciepło jego ciała tuż obok siebie i niepewnie wysunęła rękę, by dotknąć jego ramienia. Płomień stojącej w pobliżu lampki migotał i kopcił pod kolumnami świątyni. – Przez całą noc, moja Luizo. – Ujął jej rękę i poprowadziwszy ku wycięciu koszuli, którą nosił pod czerwonym wełnianym burnusem, przycisnął do piersi. Potem przyciągnął Luizę do siebie. – Zmarzłaś? Skinęła głową. Serce biło jej szybko. – Po zachodzie słońca na pustyni jest bardzo zimno. Potem, w ciągu dnia robi się coraz goręcej. Niebawem wraz z piaskowymi burzami nadejdzie chamsin, pustynny wiatr z południa. Kiedy wieje, nikt nie chce być na pustyni. – Delikatnie głaskał ją po włosach. Luiza, wtulając się w Hassana, uniosła twarz ku jego twarzy i poczuła w ciemności dotyk jego ust. Sennie pozwoliła mu poprowadzić się w głąb schronienia i oprzeć na stosie poduszek, które tam ułożył. Otulił siebie i ją pledem, a potem delikatnie, pieszczotliwymi ruchami zsunął z niej suknię i odłożył na bok, zdjął bieliznę i wreszcie naga spoczęła w jego ramionach. Zamknęła oczy, czując, że się rozluźnia i odpływa w sen. Dłonie i wargi Hassana przesuwały się delikatnie po jej ciele, czyniąc zeń instrument, rozwibrowany szaloną, nieznaną muzyką. Gdzieś daleko na pustyni zawył szakal. Luiza zesztywniała, ale dłonie Hassana powstrzymały ją i ukoiły, wargi spadły na jej usta i poddała się ekstazie, rodzącej się w całym jej ciele. Później zasnęła, bezpieczna w zakolu jego ramienia. Hassan zaś, wierny swej obietnicy, leżał bezsennie, spoglądając ku gwiazdom. Tuż przed świtem zdrzemnął się, a potem nagle ocknął. Piasek w pobliżu jęknął i zaskrzypiał pod łagodnym muśnięciem wiatru. Hassan otworzył oczy i spojrzał w ciemność. Na wschodzie, skąd nadejść miał świt, już zaczęło szarzeć. Znów rozległ się szept piasku i Hassan sprężył się gwałtownie. Ktoś lub coś w pobliżu ich rzeczy! Szakal przyciągnięty zapachem żywności, choć przecież owinął ją dobrze, albo chłopak z pobliskiej wsi, zamierzający coś spsocić. Ostrożnie wyciągnął rękę spod ramion Luizy. Poruszyła się, mrużąc powieki. – Już świta? – Jej głos był miękki i matowy, a nagie ciało pod pledem ciepłe i odprężone. – Niebawem, ukochana – powiedział szeptem. – Bądź spokojna. Nie ruszaj się. Wyślizgnął się spod pledu i wstał. Ubierał się szybko, z drżeniem rozglądając się dookoła w ciemności. Powietrze było rześkie i chłodne. Nic się nie poruszało. Pustynia milczała. Na wschodzie plama szarości stawała się jaśniejsza. Kątem oka Hassan zobaczył, że Luiza usiadła i podczołgała się ku wyjściu z namiotu. Jej postać majaczyła mgliście, gdy z włosami opadającymi na ramiona przecierała oczy dziecięcym gestem. Gwiazdy nagle stały się mniej wyraźne. Hassan zrobił dwa kroki w stronę koszy i nagle przystanął znowu. Jakiś szósty zmysł powiedział mu, że ktoś kryje się za filarem. Rozejrzał się, szukając jakiejś broni. Wszędzie dokoła wśród ruin leżały sterty kamieni, więc ostrożnie się pochylił i podniósł kilka, czując w dłoniach ich uspokajający ciężar. Luiza wytężyła wzrok. Było nieco jaśniej, ale nie mogła dostrzec Hassana. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą widziała jego niewyraźną sylwetkę, teraz nic już nie było widać. Chciała zawołać, ale coś ją ostrzegło, by była cicho. Ostrożnie wciągnęła suknię przez głowę, a potem uklękła, pozwoliła jej opaść na biodra. Coś przesunęło się nagle w stronę kosza z jedzeniem, więc wstrzymała oddech i zastygła bez ruchu. Nagły krzyk Hassana sprawił, że zerwała się na równe nogi. Dostrzegła jakieś gwałtowne poruszenie w pobliżu odległej kolumny i usłyszała jęk, a potem stękanie walczących mężczyzn. Po sekundzie wahania schyliła się, podniosła odłamek piaskowca, który mógł posłużyć jej za broń, i pobiegła w stronę, z której dochodził ów odgłos. Hassan walczył z jakimś mężczyzną; mężczyzną odzianym w strój europejski. Luiza jęknęła. Trudno było zobaczyć cokolwiek w dziwnym świetle przedświtu, ale ona wiedziała, kim jest ów mężczyzna. Rozpoznała jego sylwetkę, jego włosy, a teraz, gdy ryknął z furią, także jego głos. To był Carstairs. Niemal w tej samej chwili rozległ się ostry krzyk. Hassan padł na ziemię i leżał nieruchomo. Luiza zamarła, a potem rzuciła się ku niemu. – Coś ty zrobił? Hassanie, mój kochany, dobrze się czujesz? – Na klęczkach gładziła jego głowę, a oczy utkwiła w stojącym nad nimi Carstairsie. Rana na głowie Hassana była mokra i lepka. Nie patrząc na nią, Luiza widziała, że to krew. Carstairs trzymał nóż. – Święta ampułka albo go zabiję! – Oczy mu błyszczały, gdy ruszył w jej stronę. – Jesteś szalony! – Starała się osłonić Hassana własnymi rękami. – Całkiem możliwe. – Carstairs szybko odzyskiwał oddech. – Moje szaleństwo nie musi cię obchodzić, pani Shelley. Daj mi flakonik, a zostawię cię w spokoju; inaczej będę zmuszony go zabić. Czyś ty oszalała, udając się na pustynię sama, jedynie z jakimś wieśniakiem, mającym cię strzec? Nie słyszałaś o bandytach, którzy ograbiają tutaj turystów? – Nie ma tu żadnych bandytów oprócz ciebie! – krzyknęła z rozpaczą. – I odpowiesz za to wobec prawa! – Hassan próbował się poruszyć, jęknął, więc łagodnie położyła go z powrotem. – Nie ruszaj się, kochany. – Nie, nie ruszaj się – powtórzył szyderczo Carstairs. Luiza uświadomiła sobie, że zrobiło się jaśniej. Teraz widziała jego twarz całkiem wyraźnie. – Jeśli zaś chodzi o prawo – mówił dalej Roger – któż ci uwierzy, gdy cię odnajdą oszalałą z przerażenia, pragnienia i zmasakrowaną przez ludzi, którzy cię porwali, wywieźli na pustynię i porzucili na palącym słońcu? – Wolno wsunął nóż za pas. Nad angielskimi spodniami, jak zauważyła, nosił szeroką, haftowaną szarfę. – Za minutę wstanie słońce, a wraz z nim nadejdzie upał – dorzucił, ujmując się pod boki. – Ampułka, pani Shelley! – Nie mam jej. – Och, dajże spokój! – Oczywiście, że nie mam. Po cóż miałabym zabierać ją na pustynię? Roześmiał się. – Widzę, że będę musiał cię przekonać, abyś traktowała mnie poważnie. – Odsunął się o dwa kroki. – Czy widziałaś dekoracje tej świątyni, pani Shelley? Widziałaś na ścianach płaskorzeźby przedstawiające ureusz, świętą kobrę Egiptu? Widziałaś węże tam w górze, na ołtarzu nad głową bogini? To pustynna świątynia, pani Shelley; świątynia, do której lwica podąża z pustyni wyschniętym korytem rzeki, aby się napić, i gdzie królewski wąż czeka, by ją chronić! – Obrócił twarz na wschód i uniósł ręce. – Wielka Sachmet, wysłuchaj mnie! Siostro Izydy i Hathor, Oko Ra, wszechmocna bogini wojny, oddechu pustynnego wiatru, władczyni węża Apopisa, który walczy z wschodzącym słońcem, ześlij mi ureusz, twojego ognistego sługę, który może ochronić twoich kapłanów i naczynie ich magii! Ześlij mi go teraz! – Jego głos odbijał się echem między kolumnami. Luiza patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie mogąc się ruszyć. Głowa Hassana spoczywała na jej łonie, a jego krew sączyła się na jej suknię. Za nimi, po przeciwnej stronie rzeki, ukazał się pierwszy wąski rąbek słonecznej tarczy. Miał barwę krwi i był zwierciadlanym odbiciem swego zachodu z poprzedniego wieczora. Teraz pojawił się, wysyłając poziome promienie czerwieni i złota, które strzelając ku nim poprzez piasek pustyni, wygładzały cienie jego czarnych fal i odbijały purpurę i złoto w wodzie u ich stóp. – Wielki Boże, błagam, ocal nas. – Luiza usłyszała własny szept, tak jakby pochodził od kogoś innego. U stóp Carstairsa poruszyło się coś ciemnego. Na piasku pojawił się jakiś kształt. Teraz widziała wyraźnie. Długie, brązowawe ciało, błyszczące łuski, małe okrągłe oczy. Kształt ruszył ku niemu kilkoma falistymi posunięciami, a potem się zatrzymał. Wydawał się obserwować Carstairsa, a gdy ten wskazał w ich stronę, uniósł się pionowo i rozpostarł kaptur, kołysząc się łagodnie z boku na bok z utkwionymi w nim ślepiami. Hassan jęknął. – Cofaj się powoli, bardzo powoli, Luizo. Zostaw mnie. – Pani Shelley nie grozi żadne niebezpieczeństwo, głupi psie – roześmiał się Carstairs. – Sługa Izydy nigdy nie skrzywdziłby kobiety. Lecz mężczyzn tak! Mężczyźni są inni. Żaden z mężczyzn oprócz kapłana nie może dotknąć tej ampułki. Jeśli to zrobią, sługa Izydy i Ra ich zabije. To odnosi się do ciebie; do ciebie, marny psi synu. To ty umrzesz. Hassan usiłował usiąść, ale Luiza oparła go z powrotem. Zrobiła krok do przodu, nie patrząc na węża kołyszącego się u stóp Carstairsa. – Jeśli zabijesz Hassana, już nigdy nie ujrzysz flakonika. Ukrył go gdzieś na polach nad Nilem. Nikt inny nie wie, gdzie on jest, nawet ja! Nie pozwól, by ten wąż go tknął, mój panie, bo bardzo, bardzo tego pożałujesz! Carstairs roześmiał się, ale Luiza zobaczyła cień niepewności w jego oczach. – Dlaczego miałbym ci wierzyć? – zapytał. – Bo to prawda. – Z opuszczonymi ramionami i zaciśniętymi pięściami wytrzymała jego spojrzenie przez kilka sekund. Carstairs pierwszy odwrócił wzrok. – Niech i tak będzie. Ale to, co zostało wezwane, nie może być odesłane z powrotem! – powiedział cicho. – Dokądkolwiek więc pójdziecie, mój sługa podąży za wami – gestem wskazał na węża. – Dopóki nie wejdę w posiadanie świętych łez Izydy, on będzie ich strzegł. Nie sądź, że ten pies mi umknie. Będę go bacznie obserwował – roześmiał się groźnie. – Przez całą wieczność, jeśli okaże się to konieczne! * * * Anna wypuściła pamiętnik z rąk i tępo patrzyła przed siebie. – Ta kobra w kabinie Charley... To Carstairs ją przywołał, nie kapłani! Toby zabrał pamiętnik z jej kolan, potem zamknął go i odłożył na bok. – Możliwe. Z drugiej jednak strony w Egipcie wciąż żyją kobry. – W kabinie turystycznego statku?! W szufladzie toaletki?! Potrząsnął głową. – Przyznaję, że to wygląda na coś więcej niż zbieg okoliczności. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc na rzekę. Anna odezwała się pierwsza. – Łzy Izydy... To brzmi romantycznie, prawda? Chyba pierwszy raz pojawiła się tu jakaś wskazówka odnośnie do tego, co naprawdę znajduje się we flakoniku. Oglądałam go pod światło, oczywiście, ale szkło jest nieprzezroczyste. Nie można zobaczyć, czy w ogóle coś w nim jest. – A co z podejściem naukowym? – Toby oparł się i przysłonił ręką oczy. Cienie palmowych pióropuszy igrały na jego twarzy. – Mogłabyś zanieść flakonik do British Museum, kiedy wrócimy do Londynu, opowiedzieć im całą historię i poprosić, by go odpieczętowali. Tam dokonano by tego w sterylnych warunkach i zbadano, co się w nim znajduje, jeśli w ogóle coś tam jest. Anna wciąż z rozmarzeniem wpatrywała się w dal. – Nauka kontra romans... To wydaje się nader współczesnym problemem. Poczytamy jeszcze trochę? Toby spojrzał na zegarek i potrząsnął głową. – Obiecaliśmy Ibrahimowi, że wrócimy przed zachodem słońca, by mógł dla nas ugotować i zejść z posterunku. Moglibyśmy przeczytać to później. – Zmarszczył brwi. – Ibrahim wie, że kobra jest magiczna, prawda? Przypomnij sobie, jak zareagował, gdy go zapytaliśmy, czy flakonik jest w sejfie. Opowiemy mu o tym, jak się tutaj znalazł? Anna skinęła głową. – On jest bardzo mądry. Myślę, że zna się trochę na tych sprawach i wie o nich więcej, niż daje do zrozumienia. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, że wiemy, iż kobra została tu podłożona przez jakiegoś dziewiętnastowiecznego okultystę lub przez samych kapłanów przed tysiącami lat. – Uważam, że to kwestia techniczna, która na tym etapie jest stosunkowo mniej ważna. – Toby usiadł i uśmiechnął się. – Egipt to miejsce magiczne. Jego przeszłość jest wciąż wokół nas. Ktoś, kto wie, co oni zrobią, prawdopodobnie potrafi bardzo łatwo przywołać z przeszłości kapłana lub węża. Mówiłaś, że wczoraj wieczorem prawie się to udało Serenie. Anna skinęła głową. Podciągnąwszy kolana pod brodę, objęła je i w zamyśleniu utkwiła wzrok w odległych brunatnych wzgórzach. – Chodź – rzekł Toby i wyciągnął ku niej rękę. – Wezwijmy jakąś „taksówkę”, by zabrała nas z powrotem. Roześmiała się. Łatwość, z jaką mogli wezwać łódkę, wręcz ją zachwyciła. Patrzyła, jak Toby zbiera ich rzeczy i wkłada je do swego plecaka. – Wierzysz więc, że Serena jest szczera? – Tak – odparł i zmarszczył brwi. – A ty nie? Anna skinęła potakująco głową. – Serena zamierza odprawić jeszcze jeden rytuał. Na wyspie File. W świątyni Izydy. – Zadrżała. – Tylko że niemal umiera ze strachu przed Andym. – Ale my się go nie boimy! – Toby popatrzył gniewnie. – W wypadku Sereny dzieje się tak dlatego, że Andy się nad nią znęca. Moim zdaniem jest w tym jakiś aspekt freudowski, ponieważ Charley mieszka z Sereną i najwyraźniej darzy ją szacunkiem i sympatią. Podejrzewam też, że Serena nieraz mówiła Charley, jakim draniem jest Andy! Co zamierzasz zrobić w sprawie pamiętnika, Anno? Kiedy on wraca? Zdjęła kapelusz i przez chwilę wachlowała nim twarz. – Nie wiem. Zbyt wielkie zamieszanie byłoby krępujące. Nie chcę angażować w to policji. Kto wie, co mogłoby się zdarzyć. Mam przeczucie, że robienie z tego wielkiej sprawy nie byłoby rozsądne. Zaprzeczyłby wszystkiemu, mówiąc, że pożyczyłam mu ten pamiętnik, a bardzo trudno byłoby udowodnić, że tego nie uczyniłam. Będę go przez cały czas trzymać pod kluczem albo nosić przy sobie i prawdopodobnie na tym się skończy. Toby patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. – Anno, on próbował ukraść coś, co może mieć wartość tysięcy funtów. – Odzyskałam to – powiedziała zdecydowanie – a on będzie musiał żyć ze świadomością, że ty, ja i Serena wiemy, iż jest złodziejem. Nie będzie wiedział, komu jeszcze o tym powiedzieliśmy. Będzie się trząsł ze strachu. – I to jest wszystko, co zamierzasz zrobić?! Patrzeć, jak się trzęsie? – Tak – odparła. – Dopóki jesteśmy w Egipcie, tak. Westchnął głośno i potrząsnął głową. – W porządku. Jeśli tak postanowiłaś... To przecież twój pamiętnik. Zeszli ścieżką do przystani. Stało tam już kilka niewielkich łodzi, a z dala od brzegu oraz na przystani tłoczyło się wielu mężczyzn i chłopców sprzedających rozmaite pamiątki i ozdobne drobiazgi, tak chętnie nabywane przez turystów. Anna i Toby jakoś utorowali sobie drogę przez tłum i przywołali łódź. Toby, po krótkiej i dobrodusznej wymianie gestów, wytargował obniżenie ceny powrotu na „Flaminga”; wsiedli do łodzi, opędzając się przed sprzedawcami, którzy wbiegli za nimi do wody, natrętnie oferując plastikowych bogów, popiersia Ramzesów i smukłe koty. – Nie podobało mi się to, kiedy przyjechaliśmy, ale teraz się przyzwyczajam. – Anna wzruszyła ramionami, odwracając się od wyspy i przekupniów, którzy zaniechali ścigania ich i rzucili się do następnej grupy turystów. – Jestem pewna, że ludzie kupowaliby więcej, gdyby pozwolono im oglądać spokojnie. Bo tak, to każdy ma ochotę uciec, zanim spojrzy na ten towar po raz drugi! Toby, rozparty wygodnie na swoim miejscu, obserwował żagiel. Wiał chyba lekki wiatr, gdyż z dość znaczną szybkością zmierzali ku „Flamingowi”, chociaż wąski żagiel ledwie się wybrzuszał. – A jednak to wszystko jest miłe. Podobają mi się ci ludzie. – Patrzył na przewoźnika, który porwał ich „konkurencji”, a teraz siedział spokojny i obojętny, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. – Myślę, że to jedyna łyżka dziegciu w turystycznej beczce miodu. Po całej reszcie Egiptu prawdopodobnie można wędrować bez podobnych prześladowań. Na samej wyspie przecież nikt nas nie ścigał, prawda? Późny obiad zjedli sami, ceremonialnie, przy świecach, rozkoszując się specjalnością Ibrahima, czymś, co nazywał mulukhija, a co okazało się zupą z ziół podaną z białym ryżem, po której zaserwował im pieczoną rybę z warzywami. Na deser podał daktyle i łagodny ser, a potem egipską kawę. Dopiero kiedy go zapewnili, że nie mogliby zjeść nic więcej, życzył im dobrej nocy i wyszedł. – A więc – z uśmiechem zwrócił się Toby do Anny – mamy cały statek dla siebie. Skinęła głową. – Nie zapominaj, że kapitan jest wciąż na pokładzie. – Ale go nie widać. Jest eminence grise – roześmiał się Toby. – Być może w ogóle nie istnieje. A może Ibrahim jest także nim. – Spojrzał na Annę w zamyśleniu. Po chwili wyszedł na pokład i oparł się o burtę. Gdy Anna przyłączyła się do niego, nie odezwał się, więc pomyślała, że Toby zastanawia się, czy jej o czymś powiedzieć. Oparta o balustradę obok niego czekała spokojnie, zadowolona, że może oglądać rozciągający się wokół wieczór. Minęło kilka minut, zanim Toby wreszcie się odezwał. – Co Andy ci o mnie powiedział? – zapytał, nie patrząc na nią. Zagryzła wargę i przez chwilę nie odpowiadała, a potem obróciła się ku niemu. – Chyba uważa, że masz na sumieniu jakiś skandal – powiedziała, wzruszając ramionami. – Ale w tych okolicznościach nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. A teraz mogłabym mu powiedzieć, że przyganiał kocioł garnkowi. – Dlaczego nie zapytałaś mnie, czy to prawda? Zawahała się, badawczo studiując jego profil. – Ponieważ byłam przekonana... miałam nadzieję... że to nieprawda. Wciąż na nią nie patrzył. Znów zapadło długie milczenie. Wreszcie Toby odwrócił się do niej twarzą. – To prawda, Anno. Nie chcę, by istniały między nami jakiekolwiek sekrety. Czekała, czując gdzieś w środku dziwny niepokój. – Co się stało? – zapytała ze strachem. Zabiłem kogoś. Długa cisza. Anna zagryzła wargi. – Dlaczego? – Zgwałcił moją żonę – odpowiedział Toby z zaciśniętymi zębami. Anna zamknęła oczy, a dłonie zacisnęła na balustradzie tak mocno, że kostki zrobiły się białe. Toby wyprostował się i patrzył w dal, poza światła migoczące wzdłuż brzegu rzeki, na ciemne wzgórza. – Nie żałuję – mówił. – Gdybym tego nie zrobił, upiekłoby mu się. Sprawiedliwość bogów Egiptu z pewnością by to pochwaliła. – Poszedłeś do więzienia? – zapytała Anna po kolejnej chwili milczenia. – Tak. Za zabójstwo. – A co z twoją żoną? – Patrzyła na jego profil w ciemności. – Moja żona nie żyje. – Nie żyje? – Anna wpatrywała się w Toby’ego szeroko otwartymi oczami. – Popełniła samobójstwo, kiedy byłem w więzieniu. Prawdopodobnie po to, by mnie ukarać. Nie miało to nic wspólnego z owym człowiekiem, który ją skrzywdził. Fakt, że byłem w więzieniu, wcale jej nie pomógł. Została sama ze swoim nieszczęściem i wstydem. Była w ciąży, kiedy zmarła; najwyraźniej zapłodniona przez niego. Nie miała nikogo. Żadnej rodziny. Mój ojciec już nie żył, a matka przebywała za granicą i nie zdążyła dotrzeć na czas. Toby odetchnął spazmatycznie, odwrócił się i odszedł. Wspiął się na górny pokład i Anna zobaczyła, jak znika w ciemnościach. Przez dłuższy czas stała w miejscu, a potem ruszyła za nim. – Dziękuję, że mi powiedziałeś. – Gdybym ja ci nie powiedział, w końcu bez wątpienia zrobiłby to Watson. Ludzie zawsze pamiętają takie rzeczy, choćby nawet wydarzyły się przed wielu laty. – Wreszcie odwrócił się do niej twarzą. – Masz ochotę na drinka? – Ku swemu zakłopotaniu Anna dostrzegła na jego twarzy wyraz bólu, który jednak szybko został zamaskowany. – Jeśli chcesz się napić z mordercą? – Nie jesteś mordercą; nie, jeśli stwierdzono, że było to zabójstwo. Tak, z przyjemnością wypiję z tobą drinka. Chciała coś zrobić, dotknąć jego ramienia, uspokoić go, pocieszyć, dodać otuchy, ale czuła, że byłoby to niewłaściwe. Nie teraz. Zmusiła się więc do uśmiechu i pierwsza ruszyła do baru. Toby nalał whisky do dwóch szklaneczek i jedną pchnął w jej stronę. – Na pohybel! Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wzruszył ramionami. – A zatem: do dna. Za ciebie, za mnie i za tajemnice Egiptu. Inszallah! Stuknęła się z nim szklaneczką. – Toby... – Zawahała się. Jak miała wyrazić słowami tę dziwną mieszaninę uczuć, jakich doznawała? Rozgoryczenie niesprawiedliwością losu, współczucie, ból na myśl o jego żonie i nienarodzonym dziecku, niewinnej ofierze tej tragedii, złość na człowieka, który zrujnował tak wiele istnień. To niemożliwe, pomyślała i podniósłszy wzrok, uświadomiła sobie nagle, że on zrozumiał. – Przeczytamy następny rozdział pamiętnika Luizy? – zapytał cicho, co było sygnałem do zmiany tematu. Skinęła głową. Pamiętnik znajdował się w jej kabinie. Kiedy poszła wziąć prysznic i przebrać się do kolacji, zostawiła go tam i zamknęła w walizce. – Mam go przynieść tutaj – zapytała, wstając – czy będziemy go czytać w mojej kabinie? Spojrzał na nią uważnie. – Jak sobie życzysz. – W jego głosie słychać było wahanie. Nie chciała, żeby jej słowa brzmiały jak zaproszenie, ale nagle uświadomiła sobie, że tak czy owak nim były. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. W kabinie włączyła lampkę przy łóżku. – Pamiętnik jest pod kluczem. Klasyczny przypadek ryglowania zamkniętych drzwi – roześmiała się. Nagle uświadomiła sobie, że bliskość Toby’ego wywołuje w niej skurcz podniecenia. Sięgając po klucz do zawieszonej na ramieniu torebki, odwróciła się w stronę walizki. Toby chwycił ją za rękę. – Anno... Znieruchomiała, a potem odwróciła się i spojrzała na niego. Przez dłuższy czas trwali przytuleni do siebie, wreszcie Anna delikatnie się uwolniła. – Jesteś pewien, że tego chcesz? – zapytała zdumiona, że to ona przejmuje panowanie nad sytuacją, że ona zrobiła pierwszy krok, i oszołomiona pożądaniem, które było tak wielkie, iż niemal ją sparaliżowało. Nigdy przedtem tak się nie czuła. O tym, że to, co czuła do Feliksa, nie było miłością, przekonało ją teraz właśnie owo niewiarygodne, nieodparte pragnienie. Uśmiechnął się. – Bardzo tego chcę – rzekł i chwycił ją w ramiona. Znów przyciągnął ją blisko do siebie, szukając zamka jej sukienki, a kiedy ta opadła na podłogę, Anna poczuła na swej rozpalonej skórze jego dłonie, wolno i zdecydowanie sunące po jej ramionach, a potem palce biegnące od szyi do piersi. Bez tchu uniosła ku Toby’emu usta, gdy sięgnął do zapięcia jej biustonosza. Objęci, opadli na łóżko. Znacznie później, gdy leżała z głową w zagięciu jego ramienia, obudziło ich gwałtowne pukanie do drzwi. Nie poruszyła się, wstrzymując oddech i czując, że Toby obraca się do niej twarzą. Patrzyli na siebie przez chwilę. – To chyba Ibrahim? – szepnęła Anna, wstając. Sięgnęła po bawełniany szlafroczek, owinęła się nim ciasno i zawiązawszy pasek, podeszła do drzwi. Irytujące pukanie znów echem rozniosło się po kabinie. Otworzyła. Charley niemal wpadła do środka. – Anno, musisz mi pomóc! – Łzy płynęły jej po twarzy. – O Boże! – zawołała, spoglądając za siebie na korytarz, a potem zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na zasuwkę. Sprawiała wrażenie, że nie widzi Toby’ego, który przesunął się na brzeg łóżka i szybko wciągał spodnie. Charley dygotała gwałtownie. Anna położyła jej rękę na ramieniu i posadziła na taborecie przed toaletką. – O co chodzi? Co się stało? Myślałam, że pojechałaś z innymi. Charley potrząsnęła głową. Chwyciła dłonie Anny i ściskała je tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. – Nie pozwól mu wejść! Trzymaj go z dala ode mnie! Toby, wkładając koszulę, zmarszczył brwi. – Kogo? O kim ty mówisz, Charley? Co się stało? – Spałam. W swojej kabinie. – Znów potrząsnęła głową. – Myślałam, że śnię. Śniłam. – Jej oddech przeszedł w krótki spazm, a ręka w dłoni Anny drżała gwałtownie. – Potem się obudziłam, a wcześniej zamknęłam drzwi. Jestem pewna, że zamknęłam. Ale on był w środku. – Znów zaniosła się łkaniem. Toby przykucnął przed nią i ujął za rękę. – Charley, posłuchaj, jesteś bezpieczna. Nie pozwolimy, aby coś ci się stało. Szloch ucichł. Charley spojrzała na Toby’ego. Twarz miała białą jak prześcieradło i poznaczoną smugami tuszu do rzęs, a oczy spuchnięte i zaczerwienione od płaczu. – Jesteś pewien? – zawołała niczym małe dziecko, chwytając go za ręce. – Jestem pewien, a teraz powiedz nam spokojnie, co się stało. Kto był w twojej kabinie? – To był mężczyzna. W zielonej galabii. – Egipcjanin? – Oczywiście, że Egipcjanin! – Skrzywdził cię? Co zrobił? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie. Nie skrzywdził mnie. Chyba nie. Ale szedł w moją stronę! – Opisz go. Czy to był któryś z kelnerów? – Nie, nie. Był bardzo wysoki, a na ramionach nosił zwierzęcą skórę. – Lwią skórę? – Anna podeszła i usiadła na łóżku. Charley podniosła wzrok i wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Chyba tak. Możliwe... Toby spojrzał na Annę. – Przydałaby się nam Serena, prawda? Anna uśmiechnęła się i w milczeniu skinęła głową. – Charley. – Toby zmienił taktykę. – Dlaczego nie pojechałaś z innymi? – Zamierzałam. Chciałam pojechać. – Potrząsnęła głową. – Pamiętam, że wstałam wcześnie. Serena i ja ubierałyśmy się. Ali przyniósł nam herbatę. Potem Serena była już gotowa, ale ja źle się poczułam i poszłam do toalety. – Znów potrząsnęła głową, przyciskając skronie palcami. – Powiedziałam, że ją dogonię, ale zrobiło mi się zimno i poczułam się zmęczona. Usiadłam na łóżku. Tylko na minutę. Serena wróciła i chyba zapytała, jak się czuję, a ja chyba odpowiedziałam, że chce mi się spać. Anna wstała i sięgnąwszy po paczkę ligninowych chusteczek, wyciągnęła jedną i wcisnęła w dłonie Charley. – To wyjaśnia, kim jest trzecia osoba na statku. Serena z pewnością powiedziała o tobie Omarowi, a Omar poinformował Ibrahima, że zostajesz. Co było dalej? – Nie pamiętam niczego do chwili, gdy się obudziłam i zobaczyłam tego człowieka stojącego nade mną. – Charley znowu zaczęła szlochać. Łzy płynęły jej po policzkach i kapały na kolana. – Co było dalej? – Krzyknęłam. Usiadłam i krzyknęłam, a on jak gdyby krok po kroku posuwał się ku mnie. Potem zaczął drżeć. – Potrząsnęła głową, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. – Drżał gwałtownie, a potem... – przerwała i zadygotała – jakby już go tam nie było. – Chcesz powiedzieć, że wyszedł czy zniknął? Zadygotała znowu. – Nie otworzył drzwi. Ja to zrobiłam. Nie czekałam. Wybiegłam na korytarz, ale nikogo nie widziałam. Było bardzo cicho. Oni jeszcze nie wyjechali, prawda? – Kto? – zapytała Anna. – Masz na myśli pozostałych uczestników naszej wycieczki? Wyjechali wczoraj. – Spojrzała na zegarek. – Dwadzieścia cztery godziny temu, Charley. Oczy Charley utkwione były w Annie, a jej twarz przypominała odętą dziecinną buzię. – Nie. Zdrzemnęłam się tylko na minutę. – Spałaś od chwili ich wyjazdu, Charley. Anna ma rację. – Toby przyglądał się jej z troską. – Nie – pokręciła głową. – Nie spałam. Nie – powtórzyła i nagle zaczęła kołysać się gwałtownie w przód i w tył. – Nie. – Charley! – Toby wstał i położył jej dłonie na ramionach. – Posłuchaj. – Umilkł. – Słuchasz? Dobrze. Spałaś, ale to nie ma znaczenia. Z pewnością byłaś wyczerpana. Ten sen był ci potrzebny. – Nie piłam. – Najwyraźniej nie usłyszała tego, co powiedział. – Nie piłam. Wiem, że byłam głupia, złośliwa i dziecinna, wiem, ale nie piłam. Andy powiedział, że już więcej nie wolno mi pić. Nie piłam. Przysięgam. – Znowu kołysała głową w tył i w przód, w tył i w przód, jak automat. – Kiedy ostatnio jadłaś, Charley? – Toby znów wziął ją za ręce i spojrzał na Annę. – Widzisz, jak zeszczuplała? – szepnął. – Nie mogę w to uwierzyć. W ciągu tygodnia... Anna skinęła głową. Badawczo przyglądała się twarzy Charley, podczas gdy Toby dalej z nią rozmawiał. – Charley – pytał – czy jesteś całkiem pewna, że ten człowiek cię nie dotknął? – To pytanie wyraźnie ją poruszyło. Przestała się kołysać i zmarszczyła brwi. – Jesteś pewna, że nie dotknął cię, gdy spałaś? Charley wzruszyła ramionami. – Byłam ubrana. W to. – Gestem wskazała dżinsy i czarną bawełnianą koszulkę. – Ubrałam się na wycieczkę. Nie zdjęłam tych rzeczy. Wcześniej spakowałam podręczną torbę i byłam gotowa do wyjścia. – I usiadłaś na chwilę, a kiedy się ocknęłaś, było już dwadzieścia cztery godziny później. – Anna bardzo żałowała, że nie ma z nimi Sereny. – Charley, mówiłaś, że miałaś jakiś sen, gdy ten mężczyzna cię obudził. Możesz sobie przypomnieć, co ci się śniło? Charley drgnęła i pokręciła głową. – Sądzisz, że ktoś dotykał cię w tym śnie? – pytała dalej Anna. – Masz na myśli...? Nie! Och nie! – Nie mam na myśli seksu. – Anna spojrzała nagle na Toby’ego i poczuła ulgę, widząc jego mrugnięcie. Ich przebudzenie było tak nagłe i niesamowite, że nawet przez chwilę nie pomyślała ani o nim, ani o ich niedawnej bliskości. Teraz czuła, że rumieni się lekko, więc odwróciła się szybko. – Pytam, czy czułaś, że dotyka cię tutaj – położyła sobie rękę na brzuchu. – A może dotykał twoich ust, szyi albo głowy? Charley wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Boli mnie żołądek. Myślałam, że zjadłam coś nieświeżego. – Klątwa faraona – skrzywił się Toby. – To możliwe. Ale Annie chodzi o coś innego. – Zerknął ku Annie. – Mam rację? Demon uwodzący kobietę w czasie snu? Duch pozbawiający ją energii? Anna skinęła głową. – Właśnie o tym myślała Serena. – O czym? O czym myślała? – Oczy Charley znowu zrobiły się okrągłe. Anna zauważyła, że dziewczyna znów dygocze. – Andy będzie wściekły. Miał siedzieć koło mnie. Teraz jesteś z nim – wskazała głową Toby’ego. – Wcale nie obchodzi cię mój Andy. A może masz ochotę na obydwu? – rzuciła Annie wyraźnie prowokujące spojrzenie. – Wiedziałaś, że ma ten twój głupi flakonik ze sobą? Więc jeśli straciłaś go znowu, to nie przeze mnie! W kabinie zapanowała cisza. – Wziął go ze sobą? – zapytała po chwili Anna, wpatrując się w Charley. – Jesteś pewna? Charley skinęła głową. Anna ze zdrętwiałą twarzą wpatrywała się w walizkę z zamkniętym w środku pamiętnikiem, z którego zaledwie kilka godzin wcześniej ona i Toby dowiedzieli się o wężu. Królewskim wężu, mającym zabić każdego mężczyznę, który dotknął świętej ampułki. Rzuciła szybkie spojrzenie na Toby’ego. – Wąż – szepnęła. – Strażnik flakonika. Tylko kobiety były jego właścicielkami. Luiza, moja praprababka. Moja ciotka. I ja. – O cholera! – rzekł Toby, pocierając brodę. – Co robimy? Tylko mi nie mów, że chcesz, byśmy pojechali za nim. – Musimy. Może nie będzie za późno. Jeśli zdołamy go ostrzec. Odzyskać go z powrotem. – Co się stało? O co chodzi? – Charley pochwyciła ramię Toby’ego. – O węża, którego znalazłaś w swojej kabinie – odparła Anna ostro. – Nie zrobił ci krzywdy, bo jesteś kobietą. Gdybyś była mężczyzną, zabiłby cię. Charley patrzyła na nią wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. – Dlaczego? Co to znaczy? – Wąż strzeże flakonika. O nic nie pytaj, Charley. Po prostu w to uwierz – odparła Anna, po czym pospiesznie zwróciła się do Toby’ego: – Znajdź Ibrahima. On wie o tym wężu. Będzie wiedział, co zrobić. Może zadzwonimy do Omara i powiemy mu, żeby ostrzegł Andy’ego. – Nie! Nie zostawiajcie mnie! – Charley przywarła do Toby’ego. – A co z mężczyzną w mojej kabinie?! – Nie zostawimy cię, Charley – westchnął Toby i popchnął ją ku Annie. – Zostańcie tu obie. Zobaczę, czy uda mi się znaleźć Ibrahima. Gdy zniknął, Anna zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. – Jeśli nie uda się nam skontaktować z Omarem, będziemy musieli sami znaleźć grupę. Andy jest draniem, ale nie zasługuje na to, by umrzeć. Będziemy więc musieli znaleźć jakiś sposób, żeby go ostrzec. Wynająć autokar albo taksówkę. Ile masz pieniędzy, Charley? Będą nam potrzebne. – Wyciągnęła spod łóżka buty, następnie zaś wyjęła z walizki pamiętnik i włożyła go do torby podróżnej. – Będą ci potrzebne jakieś rzeczy? Zabierzemy je po drodze. Dokąd poszedł Toby? – Wysłałaś go, żeby szukał Ibrahima – przypomniała jej Charley, a potem chwyciła się za brzuch. – Chyba będę wymiotować. Anna wskazała jej ubikację, a potem, próbując ignorować dochodzące stamtąd odgłosy, automatycznie sięgnęła po kapelusz od słońca, okulary oraz przewodnik i wrzuciła je do torby wraz z butelką wody mineralnej. Zanim wrócił Toby, Charley wynurzyła się z toalety jeszcze bledsza niż kiedykolwiek, Anna zaś była gotowa do drogi. – Rozmawiałem z kapitanem. Nic nie wie; ani gdzie się teraz znajdują uczestnicy wycieczki, ani też, gdzie może być Ibrahim, chociaż sądzi, że pojechał odwiedzić znajomych w jednej z wiosek. Polecił jednak znaleźć dla nas taksówkę, która za dziesięć minut będzie czekać przy trapie. – Nie zostawiajcie mnie! – Charley przywarła do obojga. – Nie wrócę do swojej kabiny. Nie możecie mi tego zrobić. On mnie zabije! – Nie zostawiamy cię, Charley – powiedział łagodnie Toby, starając się oderwać ręce dziewczyny od swego rękawa. – Możesz pojechać z nami albo zostawimy cię w hotelu. Byłabyś tam bezpieczna. Charley pokręciła głową. – Nie podoba mi się to wszystko. Chcę wracać do domu. – Hotel może załatwić ci wszystko, jeśli naprawdę tego chcesz – odparł Toby i spoglądając nad jej głową ku Annie, dodał: – Myślę, że to właściwa decyzja. Charley nie może zostać na statku i nie może jechać z nami. Mamy do przebycia około dwustu pięćdziesięciu kilometrów. To potrwa kilka godzin. Anna weszła do kabiny Charley, podczas gdy ona sama stała uczepiona Toby’ego w korytarzu. Kabina była pusta. Anna przystanęła na chwilę, rozglądając się wokół i nasłuchując. Czuła, że pod wpływem ostatnich wydarzeń jej zmysły są jakby wyostrzone; spostrzegła też, że ufa własnej intuicji bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Intuicja mówiła jej zaś, że nic tu nie ma; w każdym razie nic, czego należałoby się bać. Wzięła podróżną torbę Charley, zgasiła światło i zamknęła za sobą drzwi, modląc się żarliwie, aby kapłan bogini Sachmet pozostał tam, gdzie jest, i nie podążył za nimi. Na nabrzeżu czekał czarny samochód. Młody mężczyzna siedzący za kierownicą miał na sobie zachodnie ubranie i gdy wsiedli, z szacunkiem powitał Toby’ego. Szybko uruchomił samochód i ruszyli na południe. Wkrótce auto zatrzymało się przed hotelem Old Cataract. – Zaczekaj tutaj – rzekł Toby do Anny, po czym wziął Charley pod rękę i pomógł jej wysiąść z samochodu. – To potrwa pięć minut. Kiedy zniknęli w hotelowym westybulu, Anna zmarszczyła brwi, a potem wzruszyła ramionami. Była zbyt zmęczona, by się zastanawiać. Jeśli Toby postara się, by zaopiekowano się Charley teraz, to bardzo dobrze. Zastanawiała się jednak, jak zamierza załatwić to później. Minęło piętnaście minut, zanim Toby wrócił, i Anna się zdrzemnęła. Obudziła się, gdy otworzył drzwiczki samochodu i wydał kierowcy kilka krótkich poleceń. Gdy ruszyli, powiedział z zadowoleniem: – Dojdzie do siebie. Zajmą się nią. Odbyłem kilka rozmów telefonicznych. Ktoś zajrzy do niej rano i sprawdzi, czy dobrze się czuje. Może tu zostać do czasu, gdy udamy się w podróż powrotną do Luksoru, albo załatwią jej bilet na wcześniejszy samolot do domu. Zorganizowałem również wszystko dla nas. Na południe od Asuanu rozciąga się strefa militarna. Pomyślałem więc, że sprawdzę, czy w takim wypadku musimy mieć przepustki, by przejechać przez pustynię – rzekł, opierając się na siedzeniu obok niej. – I co, musimy? – Wszystko załatwione. Nie ma problemu. Spojrzała na niego kątem oka. – Jesteś pewien? – Całkowicie. A teraz postaraj się zasnąć. Obudzę cię, gdy dojedziemy na miejsce. – Toby, co się stanie, jeśli kapłan bogini Sachmet dostanie ją w ręce? Jeśli wróci, gdy Charley będzie sama? – zapytała, z drżeniem otulając się ciaśniej swetrem zarzuconym na ramiona. – Personel hotelu będzie jej pilnować. Jeśli cokolwiek się zdarzy, wezwą lekarza. – A co lekarz mógłby tu zrobić? Toby wzruszył ramionami. – Niebawem wrócimy do Asuanu, Anno. Prawdopodobnie późnym wieczorem. Możemy też zatelefonować z Abu Simbel. To przecież nie jest na końcu świata. Kiedy znajdziemy Andy’ego i uwolnimy go od flakonika, problem przestanie istnieć – powiedział, a po chwili milczenia dodał: – Chyba że oczekujesz, iż ja go dotknę. Anna uśmiechnęła się ponuro. – Nie, nie oczekuję, że go dotkniesz. – Straciła oddech, gdy samochód podskoczył na wyboju, niemal rzucając ją na Toby’ego. – Z przykrością myślę, że mógłbyś zostać połknięty przez węża. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. – Ja także, wierz mi. Zapanowała długa cisza, gdy taksówka z klekotem kluczyła ulicami w drodze ku południowym krańcom miasta. Główne ulice oświetlone były jasno, boczne zaś tonęły w ciemności. Okiennice domów pozamykano dla ochrony przed zimnym wiatrem nocy. – Toby? – Anna znów szeroko otworzyła oczy. – Słucham – zapytał, biorąc ją za rękę. – A jeśli przyjedziemy za późno? – Nie spóźnimy się – zapewnił, mocno ściskając jej dłoń. – Jeżeli nic się nie zdarzy, dotrzemy tam w porę. Jestem tego pewien. 12 Hymn chwały zanoszę do ciebie, o boże, dzięki któremu chwila biegnie naprzód, który mieszkasz wśród wszelkich tajemnic, o ty, Opiekunie Słowa, Które Mówi... KSIĘGA UMARŁYCH Dom stał opustoszały. Wszyscy wiedzieli o ciążącej na nim klątwie: każdy, kto tu mieszkał, umierał. Ale czas mija. Osady i wsie znikają same. Cegły zrobione z mułu rzecznego leżą rozsypane w pustynnym wietrze. Nieliczne ocalałe domy, opuszczone przez ludzi, pochłania piasek. Kapłani – bezcielesne widma bez życiodajnej krwi męskiej energii – słabną. Spoglądają ku słońcu i księżycowi, szukając mocy przetrwania w nich oraz w podmuchach pustynnego wiatru, i krążą, sycąc się jedynie wzajemną nienawiścią. I znów mężczyźni i chłopcy przechodzą tą drogą; zawsze baczni; zawsze świadomi, że dla nielicznych szczęściarzy mul i osad tysiącleci może oznaczać bogactwo i sławę. Pewien mężczyzna przystaje, wbija kilof w jedno miejsce, potem w drugie. Widzi błysk szkła i rozkopuje piasek, by odsłonić leżącą w nim niewielką ampułkę. Jest ładna, interesująca. Kto wie, może nawet bardzo stara. Mężczyzna podnosi ją, ociera galabiją i chowa. Tylko raz przystaje i ogląda się za siebie, a wtedy przenika go dreszcz. Bogowie strzegą cię, mężczyzno pustyni, żeby niebawem nie nadeszła twoja godzina... Obudzili się jakiś czas później, gdy taksówka zatrzymała się przy drodze. Kierowca odwrócił się i przechylił przez oparcie swego siedzenia, aby szturchnąć Toby’ego w kolano. – Chcecie oglądać narodziny Ra, boga słońca? Toby wyjrzał przez okno, uśmiechając się krzywo. Wszyscy turyści od początku świata domagali się tego postoju. Zapewne był obowiązkowy. – Świt! Chodź, Anno. Pięć minut nie zrobi żadnej różnicy, a to jest warte obejrzenia. Wschód słońca na pustyni. Wysiedli z samochodu. W świeżym i przejmująco chłodnym powietrzu stali na środku pustynnej drogi i rozglądali się dookoła. W bladym świcie ciągnął się przez pustynię lotniczy pas startowy, prosty jak strzała przed nimi i za nimi, tu i ówdzie przysłonięty wędrującym piaskiem i kamykami. Światło było zimne, bezbarwne i nieruchome, a ciszę zakłócało tylko tykanie stygnącego silnika. Taksówkarz ani myślał wysiadać z samochodu. Siedział za kierownicą i po kilku sekundach zamknął oczy. Blask na wschodzie z każdą sekundą był jaśniejszy. Gwiazdy nad ich głowami, które wcześniej wydawały się bliskie na wyciągnięcie ręki, teraz zniknęły. Kilka niewielkich płaskich obłoków przez chwilę odbijało muśnięcie czerwieni, wisząc nieruchomo nad ich głowami, następnie zaś najpierw owa czerwień, a potem same obłoki również zniknęły. Anna, drżąc, sięgnęła po rękę Toby’ego. – Jakby cały świat wstrzymał oddech... Stali w milczeniu z oczami utkwionymi w narastającej jasności. Wokół nich wyłaniała się z mroku pustynia, a światło stawało się coraz silniejsze. Było coś nieubłaganego, niemal groźnego w nieuchronności tego zjawiska. Potem znad horyzontu wynurzyła się oślepiająca krawędź słońca. Anna wstrzymała oddech, głęboko poruszona pięknem tej chwili. Słońce wznosiło się coraz wyżej i po kilku sekundach stało się oślepiające, więc odwróciła się, patrząc, jak światło podpływa ku nim i pełznie przez pustynię w stronę dalekiego horyzontu. – Chodźmy – powiedział Toby, biorąc ją za rękę. – Musimy jechać dalej. Niebawem zrobi się gorąco, a my wciąż mamy przed sobą długą drogę. Zanim dotarli do Abu Simbel, Anna znowu zasnęła. Obudziła się, gdy wjechali na parking i kierowca wyłączył silnik. – Niezła szybkość, co? – Przechylił się przez oparcie, posyłając im promienny uśmiech. Toby skinął głową. – Niezła szybkość, niezła premia – powiedział, sięgając po portfel. Kiedy wyjął z niego zwitek podniszczonych banknotów i zaczął je odliczać do ręki taksówkarza, Anna wysiadła z samochodu. Upał niemal ją powalił. Popatrzyła na szeregi samochodów osobowych i autokarów. – Jak my ich znajdziemy? Toby machnął ręką do kierowcy i obserwował, jak taksówka się cofa. – Czy on odjeżdża? – Anna spojrzała w tamtą stronę. – Nie, jeśli wie, co jest dla niego lepsze. Zapłaciłem mu tylko za kurs w jedną stronę. Jeśli chce otrzymać resztę, to na nas zaczeka – uśmiechnął się Toby. – Nie, nie odjeżdża, chce tylko znaleźć miejsce na parkingu. Zdrzemnie się, dopóki nie będziemy gotowi do powrotu. Przypuszczam, że wszyscy są teraz w jakiejś świątyni albo nad brzegiem Nilu. Najpierw pójdziemy do wielkiej świątyni. Tam jest wiele do oglądania. Stając w długiej kolejce do wejścia, Anna i Toby uważnie obserwowali wielojęzyczny tłum w poszukiwaniu znajomych twarzy. Toby, skupiony, zmarszczył brwi, starając się rozróżnić słowa i okrzyki rozlegające się ze wszystkich stron. – Myślę, że usłyszelibyśmy, gdyby kogoś zaatakował tu wąż. Kobra jest tutaj chyba dość rzadka i taka sensacja obiegłaby wszystkich bardzo szybko – rzucił Annie pełen otuchy uśmiech. – Głowa do góry! Zdążyliśmy. Jestem tego pewien. Była tak zmęczona, że oczy same jej się zamykały, gdy z wolna ruszyli ku wejściu, kupili bilety i weszli do środka. Podążali drogą wokół zbocza niskiego wzgórza i nagle znaleźli się przed czymś, co prawdopodobnie było jednym z najsłynniejszych widoków świata: czterema kolosalnymi posągami Ramzesa II, wpatrującymi się ze skały w migotliwe błękitne wody Jeziora Nassera i rozciągającą się za nim przestrzeń. Przed świątynią morze ludzi groziło zalaniem fasady i Anna aż jęknęła na widok owych tłumów. – Nigdy ich nie znajdziemy! – Oczywiście, że znajdziemy. – Toby wypatrywał uważnie. – Mam nadzieję, że Andy zrozumie, jak wielki wysiłek podejmujesz, żeby ocalić mu życie. Nie zasługuje na to. Przedzierali się przez grupy turystów. Każda grupa wydawała się mieć własnego przewodnika wykrzykującego historię wielkiej świątyni słońca i jej mniejszej sąsiadki, świątyni wystawionej przez Ramzesa dla ukochanej żony Nefertari. – Sądząc ze wszystkiego, co wiemy, ten nikczemny Carstairs mógł zdjąć klątwę. Anna potrząsnęła głową. – Już zapomniałeś, że Charley widziała węża – odparła, posuwając się ku fasadzie świątyni i z rozpaczą rozglądając się na prawo i lewo. Toby pospiesznie szedł za nią. – Nie możemy się zgubić! Mój Boże, nie zdawałem sobie sprawy, że będzie tu tyle ludzi. Gdy Omar powiedział, że ta wycieczka nie jest obowiązkowa, sądziłem, że tylko kilka osób okaże dość odwagi, by tutaj przyjechać, i że będziemy garstką wybrańców. – Może nasi towarzysze podróży są już w środku? – Anna spoglądała ku bramom świątyni. – To najbardziej prawdopodobne miejsce. Wciąż spoglądając w otaczające ich twarze, krok po kroku weszli w ciemność poprzez coś, co turystyczny przewodnik Anny określał mianem przedsionka, a co było ogromnym, wykutym w skale holem wspartym na czterech wysokich kolumnach. Stanęli obok siebie, wpatrując się w mrok i czując tłum ludzi kłębiących się wokół kolumn. Jedynie blisko wejścia można było coś zobaczyć. Ściany pokryte były reliefami przedstawiającymi zwycięstwa Ramzesa. Dalej wszystko tonęło w niemal całkowitych ciemnościach. – Nie znajdziemy ich! – Anna, zbyt zmęczona i zdenerwowana, by docenić piękno tych scen, była bliska płaczu. Nagle ktoś dotknął jej ramienia. – Anna? To była Serena; uściskała Annę serdecznie. – Co ty tutaj, u licha, robisz? Dlaczego zmieniłaś zdanie? Jak się tu dostałaś? Anna z ulgą odwzajemniła jej uścisk. – To bardzo, bardzo długa historia. Gdzie Andy? – gorączkowo rozglądała się wokół. Serena wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia, a ponieważ nie przepadam za nim, niezbyt mnie to interesuje. – Ale jest zdrów? – O ile wiem, nic mu nie dolega. Widziałam go przy śniadaniu w hotelu. Wtedy czuł się dobrze. A dlaczego pytasz? – I jest tutaj? – Gdzieś w pobliżu. Wszyscy mieliśmy tu być. Wczoraj żeglowaliśmy po Jeziorze Nassera, a wieczorem oglądaliśmy iluminację świątyń i wysłuchaliśmy jednego wykładu Omara. Ten wykład był rzeczywiście dość dobry i połączony z filmem o tym, jak przesuwano świątynie, gdy zalewano dolinę, jak je dzielono na części, a potem ustawiano na sztucznym wzgórzu. Dziś oglądamy te dwie świątynie, a potem mamy wyruszyć z powrotem na statek. – Przerwała na chwilę. – Skąd więc ów niepokój o Andy’ego? – Zostawił pamiętnik Luizy w sejfie na „Flamingu”, ale flakonik zabrał ze sobą. I kobrę prawdopodobnie także. Ten wąż go zabije. – Dlaczego miałby go zabić? – Serena odskoczyła w bok, gdyż jakaś energiczna Włoszka szturchnęła ją łokciem w żebra i przesunęła jej aparatem fotograficznym po twarzy, ignorując strażnika, krzyczącego, że nie wolno robić zdjęć przy lampie błyskowej. – Ten wąż zabije Andy’ego, bo Carstairs przywołał go, żeby zabił Hassana! Takie ma zadanie: jest tutaj, aby strzec flakonika. Musimy go odzyskać, zanim to wstrętne stworzenie go ukąsi! Wąż nie ma nic wspólnego z kapłanami. Został przywołany czarami, żeby uśmiercić Hassana i każdego mężczyznę, który dotknie flakonika. Mężczyznę, nie kobietę! Oto dlaczego Charley, ja... i ty... byłyśmy bezpieczne. Serena ze zdumieniem uniosła brwi. – W tym wypadku byłabym skłonna na to pozwolić – odparła, krzywiąc się. – Nie. W porządku. Nie chciałam tego powiedzieć. Oczywiście, musimy potraktować to poważnie. Więc chcecie, żebym wam pomogła odnaleźć go i ostrzec? Toby skinął głową. – Będzie lepiej, jeśli się rozdzielimy – rzekł, patrząc na zegarek. – Wtedy będziemy mogli przeszukać większy teren. Spotkajmy się za pół godziny przed głównym wejściem. Mam nadzieję, że któreś z nas go odnajdzie. – Nigdy nam nie uwierzy – powiedziała Serena, odwracając się. – Bóg jeden wie, jak go skłonicie choćby do przyznania się, że ma go przy sobie, nie mówiąc już o przekonaniu go, że zagraża mu magiczny wąż! Wciąż potrząsała głową, gdy rozdzieliły się z Anną i ruszyły każda inną stroną ogromnego przedsionka ku wejściu wiodącemu do mrocznego wnętrza. Tłumy się przerzedziły, gdy Anna i Serena przeszły z wielkiej kolumnowej sali do położonych w głębi mniejszych komór. Anna, która powoli schodziła w dół za prawym szeregiem kolumn, weszła do pierwszej z owych komór i ukradkiem spojrzała na grupkę ludzi oglądających płaskorzeźby. W mroku rysowały się tylko ich sylwetki, ale żadna z nich nie była wzrostu ani postury Andy’ego. Przeszła do następnego wejścia i właśnie zaglądała do drugiej, mniejszej komory, gdy głos u jej boku sprawił, że podskoczyła. – Anno, moja droga. Tak właśnie pomyślałem, że to ty. Skąd się tu, u licha, wzięłaś? – pytał z uśmiechem Ben. Na głowie miał kapelusz, na ramieniu stary plecak, oczy mu błyszczały. – Czyż to nie jest nadzwyczajne miejsce? Jakiż kunszt inżynierski! I pomyśleć, że pocięto to wszystko na poszczególne bloki, przesunięto i ponownie ułożono niczym gigantyczny model z klocków lego! – Zawahał się. – Czy stało się coś złego, moja droga? – Ben, muszę znaleźć Andy’ego. Nie mogę się skoncentrować na oglądaniu czegokolwiek, dopóki go nie zobaczę. Nie wiesz, gdzie on jest? Ben potrząsnął przecząco głową. – Mówiąc szczerze, chyba nie widziałem go od wczorajszego wieczoru. Nie przypominam sobie, czy był na śniadaniu – rzekł, zamykając przewodnik i założył palcem strony. – A jeśli zobaczę Andy’ego, czy mam mu powiedzieć, że go szukasz? Anna skrzywiła się. – Wtedy pewnie poszedłby w przeciwną stronę. Ale czy mógłbyś przyprowadzić go do wejścia? Spotkamy się tam za pół godziny. To naprawdę bardzo ważne. Sprawa życia i śmierci! Ben skinął głową z lekkim roztargnieniem i znowu otworzył przewodnik. – Będę mieć oczy szeroko otwarte. Obiecuję. Następna mała komora, do której Anna zajrzała, była pusta. Na chwilę zatrzymała się w progu, uderzona niesamowitością nagłej ciszy. W niewielu miejscach, jakie zwiedziła w Egipcie, można było zagubić się we własnych myślach i chłonąć atmosferę, ale w tej świątyni hałas i bieganina były wręcz przytłaczające, więc ta cisza niemal zaskakiwała. Przeniesioną w to miejsce dla ocalenia przed wzbierającymi wodami po wybudowaniu wielkiej zapory, świątynię znów wypełniły tłumy. Tu zaś, w tej małej bocznej salce panowała absolutna cisza. Anna nagle zadrżała. Prawdopodobnie są tu starożytni bogowie lub ich słudzy. Poczuła, że dłonie jej się pocą, gdy cisza komory świątynnej dotarła do niej i otuliła milczeniem. Nagle pojawiła się za nią grupa zwiedzających. Rozmawiając głośno po francusku, wepchnęli się obok Anny do środka i niemal natychmiast zakazana lampa błyskowa na ułamek sekundy ostrym białym światłem rozjaśniła przypominające jaskinię wnętrze. Rozległy się okrzyki i gardłowy śmiech. Anna odwróciła się i wyszła. W sanktuarium, w samym sercu świątyni były cztery inne osoby. To właśnie tutaj dwukrotnie w ciągu roku promień słońca przebywał całą drogę od wejścia w głąb skały, by paść na ołtarz, oświetlając trzy z czterech umieszczonych tam posągów. Świątynia została z pietyzmem przeniesiona i ustawiona dokładnie tak jak w poprzednim miejscu, aby ów cud dokonywał się w identyczny sposób, by czwarty posąg, posąg boga Ptaha – boga stwórcy, boga śmierci i władcy ciemności – na zawsze pozostał w ciemności, nietknięty przez słońce. – Oczywiście, Ptah był mężem Sachmet... Anna przystanęła. Te słowa napłynęły do niej z ciemności, zapewne od grupki ludzi stojących w pobliżu posągów. Sachmet. Żołądek skurczył jej się z nagłego strachu. Czyżby przybył tu Hatsek? Czyżby poznał tę świątynię, postawioną na nowo i rojącą się od niewiernych z jakiejś innej epoki? Niemal w tej samej chwili, gdy ta myśl przemknęła jej przez głowę, zrozumiała, że przybył; że między jedną sekundą a drugą, jakby przywołany przez jej myśli, znalazł się w świątyni. Skręciła w bok, do narożnika świątyni, rozglądając się dookoła. – Andy? – Nie zdawała sobie sprawy, że woła głośno, dopóki osoby stojące wokół posągu nie odwróciły się, patrząc na nią ze zdumieniem. Andy’ego nie było. Zwiedzający, którzy wychodzili powoli, wciąż niespokojnie rozglądając się dokoła, i zerkali na Annę, byli zupełnie obcymi ludźmi. Spostrzegła jeszcze dwie osoby, uważnie przyglądające się posągom. Powietrze wokół nich zalśniło przez chwilę i zrobiło się chłodniejsze. Anna próbowała się odwrócić, ale stopy wrosły jej w ziemię. Nie mogła oderwać oczu. Sanktuarium pogrążało się w ciemności i owym dziwnym chłodzie. Gdzieś w oddali słyszała jakieś zawodzące głosy. Na jednym z posągów zamigotało światło. Pochodziło, jak uświadomiła sobie Anna, z lampy stojącej w ściennej niszy. Z przodu, na czymś co, jak sądziła, było ołtarzem, zobaczyła mroczny kształt łodzi. I wtedy go ujrzała; wysokiego mężczyznę o ciemnej cerze, twarzy pooranej surowymi liniami i nagich umięśnionych ramionach. Miał na sobie krótką spódniczkę osłaniającą biodra i brunatną skórę pustynnego lwa zarzuconą na ramiona. Na jego stopach zobaczyła złociste sandały, a w dłoni długi kij. Jego koniec zdobiła rzeźba przedstawiająca gniewnie warczący pysk lwicy. Spoglądał w przestrzeń i chyba nie widział Anny, nawet wtedy, gdy powoli odwrócił się ku wejściu. Monotonny śpiew stawał się coraz głośniejszy. Pięciotonowe kadencje, wznoszące się i opadające, niesione pustynnym wiatrem, zdawały się napływać skądś z oddali. Mężczyzna skłonił się posągowi Ptaha, coś przed nim położył, a potem złożył pokłon pozostałym posągom. Zdrętwiała ze strachu Anna poczuła, że ktoś stanął w wejściu obok niej, a następnie minął ją i ruszył do wnętrza świątyni. Ujrzała cienie kładące się w poprzek świątynnej komory. Dwie osoby rozmawiały cicho. Te dwie sceny, dwie epoki przez chwilę wydawały się współistnieć w tym samym miejscu. Ci ludzie najwyraźniej nie widzieli stojącego obok nich kapłana. Nie sprawiali też wrażenia, by słyszeli jakikolwiek dźwięk. To oni wydawali się przezroczystymi widmami spoza czasu. W tej niezwykłej, zrekonstruowanej świątyni, która wciąż miała moc wzywania ech starożytności, rzeczywisty był kapłan bogini Sachmet. – Dobrze się pani czuje? – Dotyk czyjejś ręki na ramieniu gwałtownie przywołał Annę do współczesności. Rozpoznała jedną z pań ze swego statku; jej mąż był emerytowanym pastorem, przypominała sobie powoli; mieli dziesięcioro wnucząt, które się złożyły, by wysłać ich na te „wakacje życia”. Anna drgnęła lekko i uniosła dłoń do skroni, a kobieta troskliwie podtrzymała ją pod łokieć. – Może pomogę pani wyjść na zewnątrz, moja droga? – spytała. – Tu nie ma czym oddychać, nieprawdaż? A ten dziwny zapach wcale w tym nie pomaga. – Zapach? – Anna patrzyła na nią wciąż oszołomiona i zakłopotana. – To miejsce przypomina wnętrze jakiejś włoskiej katedry. Zapachem kadzidła. – Kobieta uśmiechnęła się. Celia Greyshot... Tak brzmi jej nazwisko, przypomniała sobie nagle Anna. – Kadzidło? Skąd miałoby się tutaj wziąć kadzidło? Posąg Ptaha stał samotnie, a u jego stóp nie było żadnych ofiar. Ani kapłana. – Cóż, rzeczywiście... – Celia spojrzała zakłopotana. – Ma pani rację. Zresztą ta woń już zniknęła. Z pewnością to był zapach czyichś perfum. Albo wytwór mojej wyobraźni. – Zadrżała. – To takie przygnębiająco ogromne i niesamowite miejsce, czyż nie? Anna uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Chętnie wyjdę na zewnątrz. Czuję się trochę dziwnie. – Mrużąc oczy w nikłym świetle, spojrzała na zegarek. Było już niemal po terminie, jaki wyznaczyli sobie z Sereną i Tobym. Serena siedziała na ławce na zewnątrz i aż podskoczyła z przerażenia na widok Anny i jej towarzyszki. – Anno, co ci jest? Czy stało się coś złego? Anna pokręciła głową. – Za dużo słońca i za mało snu, jak sądzę. Celia była tak uprzejma, że się mną zajęła – powiedziała, osuwając się na ławkę. – Ani śladu po Andym? A Toby i Ben? – Nikogo – odparła Serena. Obie patrzyły, jak Celia, pożegnawszy je miłym słowem i gestem, znika w tłumie, rozglądając się za mężem. – Widziałam Hatseka! W świątyni! – Anna odwróciła się ku Serenie, gdy tylko Celia znalazła się wystarczająco daleko, by jej nie słyszeć. – Stał przed posągiem Ptaha. Słyszałam, że Ptah był mężem Sachmet! Serena zamyśliła się na chwilę. – Pewnie jesteś bardzo wyczerpana? Anna zadrżała. – Tak przypuszczam. Niemal zasłabłam; właśnie dlatego Celia mi pomogła. Ale to był strach, Sereno. Przejmująco zimny, paraliżujący strach! Serena ponownie skinęła głową. – Siedząc tutaj, podjęłam pewną decyzję, Anno. Chcę spróbować jeszcze raz przywołać tych kapłanów. Ale na moich warunkach. Myślę, że tym razem uda mi się tego dokonać i jestem pewna, że należy to uczynić. Jeśli zechcesz, spróbujemy przywołać ich na File, tak jak proponowałam. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. – Chwyciła Annę za rękę. – A teraz pójdziemy szukać Andy’ego, dobrze? – Toby i ja przejechaliśmy nocą przeszło dwieście pięćdziesiąt kilometrów, żeby ocalić Andy’ego! Musimy go odszukać! Musimy. Co będzie, jeśli ukąsi go ten wąż? – Jesteś przekonana, że ten wąż go ukąsi i zabije? – Właśnie dlatego wezwał go Carstairs: żeby zabił Hassana. – I zabił go? Anna wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Jeszcze nie doczytałam do tego miejsca. Chyba nie... – Przywiozłaś ten pamiętnik ze sobą? – Nie zamierzam ponownie spuścić go z oczu! – Wobec tego proponuję, żebyśmy znalazły jakieś ocienione miejsce, napiły się czegoś i zajrzały do niego. Może Luiza przestała się tym zajmować. Cała trwoga może okazać się bezpodstawna. Anna wolno pokiwała głową. – To chyba ma sens... – Z pewnością, Anno. A potem, o ile już nie znaleźli go Toby, Ben czy ktoś inny, podejmiemy kolejną próbę odnalezienia Andy’ego. Chodźmy. – Serena wstała i wyciągnęła rękę. – Uciekajmy ze słońca. * * * – Ukryłem ją pod tym kasetonem. – Hassan pokazał Luizie luźną deskę w obudowie ściany kabiny. – Widzisz? Tutaj. – Rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje, a potem wyciągnął niewielki pakunek i podał go Luizie. – Co z tym zrobimy? – Siniec na jego czole już zniknął, a rana niemal się zagoiła. Tego ranka „Ibis” zakotwiczył między kilkoma innymi statkami naprzeciw świątyń Abu Simbel. Wśród sąsiadów cumujących przy brzegu Luiza rozpoznała „Skarabeusza” lorda Carstairsa. Po sprowadzeniu Hassana przez grupę ratowniczą z Kartassi na pokład „Ibisa” Luiza, wprost trzęsąc się z gniewu, zażądała, by ktoś z załogi zawiózł ją łodzią na statek Carstairsa, ale gdy tam dotarła, okazało się, że lord jest nieobecny. Na pytanie Luizy jego przewodnik wzruszył ramionami. – Powiedział, że wyjeżdża na trzy, a może na cztery dni. Nie mówił, dokąd. – Czarna nubijska twarz była pełna zatroskania. – Czy mogę pani pomóc? Anna potrząsnęła głową. – Dziękuję, nie. Jestem pewna, że niebawem go zobaczę. Poleciła wioślarzowi, by następnie podpłynął z nią do „Lotosu”, na którego pokładzie widziała Davida Fieldinga oraz obie panie pod parasolkami. Venetia powitała Luizę nachmurzoną miną. Ani David, ani jego żona nawet się nie poruszyli. – Katherine odpoczywa. Chyba nie czuje się na siłach, by przyjmować gości – powiedziała Venetia lodowato. Luiza lekko skłoniła głowę. Trudno było zachować godną postawę, kołysząc się w małej łódce i patrząc wysoko w górę. – Nie będę jej zatem niepokoić. Właściwie chciałam porozmawiać z panią i pani bratem. Czy wiedzą państwo, dokąd udał się Roger Carstairs? Twarz Venetii wyraźnie poczerwieniała. – Nie mam pojęcia. Sądziłam, że to pani jest osobą wtajemniczoną we wszystkie jego poczynania. – Chyba już państwo wiedzą, że Roger Carstairs zaatakował mojego przewodnika Hassana i dotkliwie go pobił. – Luiza patrzyła Venetii prosto w oczy, a jej głos echem niósł się po wodzie i zapewne wyraźnie docierał do Davida i jego żony. – Jeśli go pani zobaczy, proszę mu przekazać, że w żadnym razie nie będzie już mile widziany na pokładzie „Ibisa”. Ja nie życzę sobie widzieć go ponownie, a sir John też się nie zgadza, by noga lorda Carstairsa kiedykolwiek stanęła na jego statku. – Po chwili dodała z zimnym uśmiechem: – Bez wątpienia ta wiadomość sprawi pani przyjemność, gdyż ma pani teraz wolną rękę, Venetio, ale proszę się strzec. Ten człowiek to szatan. Wracając na pokład „Ibisa”, Luiza czuła na sobie spojrzenie Venetii przy każdym uderzeniu wiosła przewoźnika, a kiedy wspięła się na pokład, zobaczyła, że panna Fielding wciąż stoi przy burcie z twarzą zwróconą w jej stronę. – Sitt Luiza. – Hassan obandażowany i już w lepszej formie czekał na pokładzie. – Nie powinna pani się z nim spotykać. – Wydawał się wściekły. Luiza wzruszyła ramionami. – Spodziewasz się, że tak to zostawię? Próbował cię zabić! To niebezpieczny typ... – Powoli kręciła głową. – A zresztą nie było go. Wróci za kilka dni. Nikt nie wie, dokąd pojechał. – Dotknęła ramienia Hassana. – Nie zaprzątajmy nim sobie głowy. Zniknął. Powinniśmy być szczęśliwi – uśmiechnęła się do niego błagalnie. – Zostaniemy tu przez pewien czas, więc będę mogła namalować Świątynię Słońca, a potem możemy pojechać na kolejne malarskie wyprawy, gdy dopłyniemy do drugiej katarakty. Mam nadzieję, że już nigdy go nie zobaczymy. Skinął głową. – Oczywiście, Luizo. Zrobimy wszystko, czego zapragniesz. To właśnie wtedy pokazał jej miejsce, w którym ukrył flakonik, a teraz patrzył na nią, trzymając go w dłoni. – Co z nim zrobimy? Luiza zadrżała. – Czy nigdzie nie jest bezpieczny? – zapytała, biorąc flakonik z ręki Hassana. – Pod nieobecność Carstairsa będę go trzymała razem z przyborami malarskimi – powiedziała z westchnieniem. – Taki cenny podarunek, mój kochany, a taki niebezpieczny... Zamierzam strzec go jak skarbu przez resztę mego życia. Carstairs nigdy nie dostanie tego flakonika. – Przez resztę twego życia...? – powtórzył cicho Hassan, spoglądając na nią. – Zabierzesz go zatem do Anglii? Luiza zagryzła wargi. Przyszłość była czymś, czego nie chciała rozważać, ale wiedziała, że niebawem nie będzie już od niej ucieczki. Hassan mówił dalej z pochyloną głową, jak gdyby on także nie mógł się pogodzić z treścią słów, które musiał powiedzieć. – Wkrótce zrobi się zbyt gorąco, by pozostawać w Górnym Egipcie. Sir John pójdzie śladem innych turystów i wróci na północ. Co chcesz zrobić po powrocie do Kairu i Aleksandrii? Luiza odwróciła się od niego, poszła do końca pokładu i zawróciła. – Muszę jechać do Anglii, Hassanie. – Zawahała się. – Do moich dzieci. Ale jak mam opuścić ciebie? Nie wiem, co robić! – Głos jej nagle zadrżał. – Nigdy przedtem nie kochałam tak żadnego mężczyzny! – Zamknęła oczy, czując ciężar tych słów i napływające łzy. Poczuła za sobą jakiś ruch i zorientowała się, że w drzwiach salonu stoi Augusta. Rozpaczliwie próbowała się opanować, a Hassan dyskretnie odsunął się o kilka kroków. – Luizo, nie wolno ci płakać – wyszeptał. – Ty i ja będziemy razem w naszych sercach, jeśli taka jest wola Boga. Dzisiaj po południu zabiorę cię do wielkiej Świątyni Słońca. Pójdziemy na wzgórza za nią – uśmiechnął się smutno. – Będziemy tam szczęśliwi. Zostanę z tobą przez całą drogę do Aleksandrii, jeśli chcesz i jeśli sir John wyrazi na to zgodę. W przyszłym roku znów przyjedziesz do Egiptu, a twój Hassan będzie tu na ciebie czekał. – Inszallah! – szepnęła, patrząc na rzekę i pustynię. – Luizo, kochanie, nie możesz tu stać bez parasolki! – usłyszeli donośny głos Augusty, która zbliżała się do nich, trzymając własną, ozdobioną falbankami parasolkę. Hassan ukłonił się i odszedł, a Luiza pospiesznie otarła łzy. – Widziałam cię wracającą ze statku państwa Fieldingów. Nie mówiłaś, że wybierasz się do nich z wizytą. Popłynęłabym z tobą, gdybym wiedziała. Luiza zdobyła się na znużony uśmiech. – Miałam do przekazania wiadomość dla lorda Carstairsa. Nie wiedziałam, że wyjechał. – Wyjechał? – Augusta zrobiła niezadowoloną minę. – Jak mógł wyjechać? Dokąd wyjechał? – Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Poleciłam przewoźnikowi, by mnie zawiózł do państwa Fieldingów, aby zapytać, czy oni wiedzą, ale Venetia powiedziała, że nie mają pojęcia. Coś w tonie jej głosu sprawiło, że Augusta ze zdziwieniem uniosła brwi. – Venetia nie jest zbyt zachwycona zainteresowaniem Carstairsa twoją osobą. Obawiam się, że wciąż wiąże z nim jakieś nadzieje. – Doprawdy? Cóż, wolna droga. – A ty nadal jesteś nieugięta, moja droga? Byłby doskonałą partią. Tytuł. Pieniądze. A jakiż to urodziwy mężczyzna! – A jaki obmierzły! Augusta westchnęła i spojrzała ku dziobowi statku, gdzie Hassan rozmawiał z kapitanem w cieniu żagla. – Kiedy wrócisz do Anglii, inaczej spojrzysz na wiele spraw, moja droga – powiedziała łagodnie. – A czas powrotu nadejdzie bardzo szybko – mówiła, wachlując się. – Sir John postanowił nie płynąć już na południe. Upał staje się nie do zniesienia. David Fielding powiada, że podjął taką samą decyzję. Pragnie dotrzeć do Aleksandrii przed porodem Katherine. Ona bardzo źle znosi ten upał. Cokolwiek więc uczyni Roger, obydwa nasze statki popłyną razem możliwie jak najszybciej. Powrotny rejs na północ mamy rozpocząć właśnie tego popołudnia. Luiza pospieszyła za nią do salonu. – Ależ dziś po południu Hassan zabiera mnie na brzeg, gdzie będę szkicować świątynię Ramzesa! – powiedziała, wskazując rzekę, za którą rysowały się cztery gigantyczne posągi, niemal do połowy pogrążone w piasku, wykute w skalnej fasadzie nad linią brzegu. Augusta westchnęła. – Moja droga, widziałaś już tak wiele świątyń; większości ludzi wystarczyłoby owych widoków na całe życie – powiedziała stanowczo. – Z pewnością możesz szkicować ją stąd, jeśli koniecznie musisz mieć wizerunek tych szpetnych postaci, prawda? Nie musisz płynąć na brzeg. – Ależ muszę! – Luizę ogarnęło przerażenie. Za wszelką cenę pragnęła chwili samotności z Hassanem. – Co się stało? O co chodzi? – Sir John wkroczył do salonu i przyjrzał się jej bacznie. – Cóż takiego musisz zrobić, droga Luizo? – Koniecznie chce się udać dziś po południu do tej świątyni – odpowiedziała za nią Augusta. – Powiedziałam jej, że to niemożliwe. Wszak wracamy do domu. – Nie, nie. Musimy przed powrotem obejrzeć tę świątynię. To jeden z cudów świata, Augusto; zresztą nawet jeśli nim nie jest, to powinien być. Popłynę na brzeg wraz z Luizą. Dlaczego i ty nie miałabyś popłynąć z nami? – Na pewno nie popłynę. Nie zwiedzałam żadnego z owych pogańskich przybytków i nie zamierzam zaczynać tego teraz. Pozostanę na „Ibisie”. – Doskonale. – Sir John skinął głową. – To nie zajmie nam wiele czasu. Rozumiem, że mimo ogromnej warstwy piasku można wejść do środka i obejrzeć wielkie kolumny oraz wewnętrzne sanktuarium. Polecę kapitanowi, by był gotów do drogi, gdy tylko wrócimy na statek. Wiem, iż rejs na północ potrwa długo, nawet jeśli nie będziemy zatrzymywać się po drodze. Przez większą jego część należy się spodziewać przeciwnego wiatru, ale przynajmniej bieg rzeki będzie nam sprzyjał. Moja droga – uśmiechnął się do Luizy – wydajesz się bez humoru. Czy mój plan ci się nie podoba? Luiza potrząsnęła głową. – Przepraszam – zdradziła się. – Sądziłam, że będę dziś miała czas na malowanie. Nie wiedziałam, że zechcesz popłynąć z nami, wuju. Sir John zmarszczył brwi. – Czy nie możesz zrobić kilku szybkich szkiców, moja droga? Przecież właśnie tak postępowałaś wcześniej. Potem, na pokładzie, gdy wyruszymy w drogę powrotną, będziesz mieć na malowanie tyle czasu, ile potrzebujesz. – Wiem, że John zechce wrócić jak najszybciej, Luizo – wtrąciła Augusta. – Jestem pewna, że gdybyś zechciała zostać na brzegu dłużej, byłoby to możliwe. Jestem przekonana, że nawet jeśli „Ibis” wyruszy w dół rzeki, nie będziesz miała problemu z dogonieniem nas. Te małe feluki przy lekkim wietrze poruszają się znacznie szybciej niż duże statki. Zyskasz więc kilka dodatkowych godzin z... – zawahała się – ze swoim pędzlem i paletą. Luiza spojrzała na nią z wdzięcznością, ale Augusta nie patrzyła w jej stronę. Usiadła w fotelu przy otwartych drzwiach i wachlowała się zapamiętale. Spędzili w świątyni godzinę, oglądając rzeźby i zaglądając ponad warstwą piasku do jeszcze nieodkopanych zakątków, po czym Hassan odwiózł sir Johna z powrotem na brzeg, pozostawiając Luizę samą, by mogła szkicować cztery wielkie głowy Ramzesa, wyzierające z piaszczystego całunu. Kiedy wrócił, był sam i niósł na ramieniu jakąś torbę. – Pozwolono mi towarzyszyć ci, dokądkolwiek zechcesz się udać, aż do chwili, gdy o zmierzchu wrócimy na statek. Niebawem odpłyną, ale wiatr im nie sprzyja. Dogonimy ich bez trudu – powiedział z uśmiechem i wyciągnął rękę. – Chodź. Spakuj swoje przybory. Chcę ci pokazać wzgórza za świątynią. Wkrótce stracili z oczu rzekę i statki cumujące wzdłuż brzegu. Tutaj, w nieznośnym upale, byli zupełnie sami. – Rozmawiałem z pewnym przewodnikiem z innego statku. Opowiedział mi o sekretnym wejściu na wzgórze z drugiej strony świątyni, gdzie możemy znaleźć schronienie przed słońcem i być całkiem sami. Przystanęła. Oboje z trudem chwytali powietrze i Luiza czuła, że skóra lepi jej się z gorąca. – To może być ostatni raz. Hassan potrząsnął głową. – Nie, będą następne. Nie mogą więzić cię na statku. Kiedy ustanie wiatr, znów będziemy mogli udać się na wycieczkę. – Nie będzie jednak okazji, byśmy w tych świątyniach byli sami. – Zawsze będzie jakaś okazja, Luizo. Zawsze. Myją sobie stworzymy – uśmiechnął się i wziął ją za rękę. Bez trudu odnaleźli ciemne wejście w skalistym wzgórzu i zajrzeli do środka. – To przypomina Dolinę Królów – wyszeptała Luiza. Piaszczyste wzgórza za nimi były puste, jeśli nie liczyć krążącego wysoko samotnego sępa. Hassan uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę. – Zwiedzimy? – Weszli do mrocznego wejścia, gdzie Hassan odstawił rzeczy i wyjął z torby świecę. – Chcesz zobaczyć wnętrze? Spojrzała niespokojnie i przecząco potrząsnęła głową. – Nie musimy wchodzić dalej, prawda? Zostańmy tutaj, blisko światła. Roześmiał się. – Nie mów, że moja Luiza ma dość ciemności. Skinęła głową. – Tylko teraz. Rozłóżmy pled i usiądźmy tutaj. Nikt nas nie zobaczy, chyba że ktoś wejdzie wprost na wzgórze, a przecież nie ma nikogo w promieniu kilku mil. Zrobił to, o co prosiła; rozłożył pled i wydobył z torby sok owocowy, wodę i podróżne skórzane kubki. – O co chodzi, Luizo? – zapytał po chwili. – O ten flakonik. Nie wiedziałam, gdzie go ukryć. Nawet twoja kryjówka na statku wydawała mi się zbyt oczywista, a zresztą nie mogłabym się do niej zbliżyć bez zwracania uwagi. Hassan wzdrygnął się. – Ciąży na nim potrójna klątwa, Luizo. Nie powinnaś dotykać go nigdy więcej. – Wiem. – Flakonik był owinięty w jedwab i obwiązany długą wstążką. Luiza patrzyła teraz, jak spoczywa na dłoni Hassana. – Tak mała rzecz, a sprawia tyle kłopotów. – Za nimi, w ciemności, coś się poruszyło. Nie zwrócili na to uwagi. Oboje spoglądali na małe zawiniątko. – To był twój podarunek dla mnie. Już na samym początku... Skinął głową. – Pokochałem cię, Luizo, już w pierwszej chwili, w której cię ujrzałem, lecz ty jesteś angielską damą, a ja pospolitym przewodnikiem. – Nie pospolitym, Hassanie. Dlaczego pospolitym? – Właśnie w taki sposób patrzą na mnie twoi ziomkowie, Luizo – odparł, wzruszając ramionami, i uśmiechnął się. – Prawdopodobnie też, jeśli mam być szczery, moi ziomkowie tak samo spoglądają na twoich. Inszallah! Mrok w grocie był bardzo głęboki. Tuż za nimi jakiś korytarz prowadził w dal do samego serca świątyni. – Bez względu na to, co sądzą inni, byłeś moim przyjacielem, a teraz jesteś moją miłością – przysunęła się do niego i ich usta się spotkały. Powoli osunęli się na pled. Zapatrzeni w siebie, nie dostrzegli falistych poruszeń na zasypanym piaskiem i kamykami dnie jaskini, nie usłyszeli suchego szelestu łusek. Wąż był młody. Miał około półtora metra długości i pełzł z dużą szybkością. Ignorując Luizę, zmierzał ku mężczyźnie, który wciąż trzymał w dłoni mały flakonik. Hassan, poczuwszy nagły, przeszywający ból, zerwał się na równe nogi i obrócił szybko dokoła. Flakonik wypadł mu z ręki i potoczył się na brzeg pledu. Przez chwilę patrzył na ranę w okolicy ramienia, a potem, z krzykiem bólu i twarzą wykrzywioną cierpieniem, rzucił się ku wyjściu z jaskini. – Hassanie! – Luiza widziała węża jedynie przez sekundę, gdyż ześlizgnąwszy się między skały, zniknął jej z oczu. – Hassanie, co mam zrobić! – Uchwyciła się go. – Powiedz mi szybko! Co mam zrobić! Jego poszarzałą twarz pokrywał błyszczący, zimny pot. Hassan, z oczami utkwionymi w jej oczach, z trudem łapał powietrze, trzymając się za piersi. – Luizo! Moja Luizo! – Słowa zabrzmiały niewyraźnie, gdy wargi zacisnęły mu się i zdrętwiały. Osunął się na kolana i wygiął w łuk. Skóra wokół ust mu posiniała. Upadł na bok u wejścia groty. – Hassanie! – Wpatrywała się weń z niedowierzaniem. – Hassanie, odezwij się do mnie! – Delikatnie, jednym palcem dotknęła jego ramienia, wstrzymując oddech. – Hassanie, miłości moja. Odezwij się... Jej głos zamarł w ciszy, gdy uklękła obok. Hassan oddychał z trudem. Opadł na pled i znieruchomiał. Paraliż powoli ogarniał całe jego ciało. Podniósł ku Luizie zamglony wzrok, a potem, między jednym bolesnym oddechem a drugim, jego serce przestało bić. – Hassanie... Jej pełen boleści szept był tak cichy, że prawie nie poruszył gorących mroków groty. Nie wiedziała, jak długo siedziała przy jego ciele. Słońce przesunęło się i nie świeciło już w wejściu groty. Na zewnątrz wciąż panował upał. Najpierw płakała, a potem siedziała, patrząc w przestrzeń. Nie bała się, że wąż wróci. Słudzy bogów dopełnili swego dzieła i ponownie zniknęli w owym innym świecie, z którego przybyli. W końcu się poruszyła. Pochyliła się i pocałowała biedną, udręczoną twarz i ranę, która już poczerniała i zaczynała gnić. Potem przykryła twarz Hassana pledem i wyszeptała cichą modlitwę. Zatrzymała się jeszcze na chwilę przytłoczona bólem, a potem odwróciła się i ruszyła na zewnątrz ku bezlitosnemu słońcu. Prawie nie pamiętała, jak przebyła drogę powrotną przez wzgórza do stóp wielkiej świątyni i jak ze łzami błagała o pomoc grupę turystów oraz wysokiego, odzianego w niebieską szatę przewodnika z innego jachtu, który zaopiekował się nią, posłał ludzi po ciało Hassana, a potem wezwał łódź, która miała zabrać ją na pokład „Ibisa”, oraz kobiety z wioski, by obmyły i opłakały nieznanego mężczyznę. Luizie nie wolno było zobaczyć go jeszcze raz, uczestniczyć w pogrzebie, który miał odbyć się przed zmrokiem, ani nawet poznać miejsca jego pochówku. Jak przez mgłę czuła obejmujące ją ramiona Augusty i dłonie Jane Treece, pomagające jej zdjąć zakurzoną, brudną suknię i położyć się w ciemnej kabinie. Słyszała podnoszenie kotwicy, skrzypienie takielunku i cichy plusk wody, a potem, ukołysana alkoholowym napojem, silnie wzmocnionym środkami uspokajającymi Augusty, w końcu zasnęła. * * * Anna spojrzała na Serenę. Obie miały łzy w oczach. – Biedna Luiza! Tak bardzo go kochała! – westchnęła Anna, przyciskając pamiętnik do piersi. – Myślisz, że Forresterowie wiedzieli, iż Luiza i Hassan byli kochankami? – zapytała Serena, sięgając po puszkę soku i odstawiając ją nietkniętą. Anna wzruszyła ramionami. – Mam wrażenie, że Augusta się domyślała, ale nie przypuszczam, by sir Johnowi w ogóle taka myśl postała w głowie. Gdybyż tylko nie popłynęli tam sami! Gdybyż rysowała tę świątynię z pokładu statku! Przez chwilę siedziały zatopione w myślach, a potem Serena odwróciła się do Anny. – Chyba najlepiej będzie, jeśli poszukamy Andy’ego, prawda? Anna skinęła głową, a potem potrząsnęła nią gwałtownie. – Chciałabym, żeby to wszystko było legendą! – krzyknęła nagle. – Baśnią! Nie chcę, by okazało się prawdą! – To jest prawda. I Hassan umarł gdzieś tutaj – powiedziała Serena, ruchem głowy wskazując lśniące, błękitne wody Jeziora Nasera. – Niskie wzgórza wokół świątyni są teraz zatopione pod tym wspaniałym śródlądowym morzem. Jego grób, gdziekolwiek jest, także zniknął. Padł na nie jakiś cień. Podniosły wzrok i ujrzały przed sobą Toby’ego i Omara. – Dobrze się czujesz? – Toby łagodnie dotknął ramienia Anny. Dostrzegł łzy w jej oczach. – Właśnie przeczytałyśmy o śmierci Hassana – odpowiedziała za nią Serena. Toby westchnął. – Więc ten drań go zabił, tak? Biedny Hassan. Powiedziałem Omarowi, dlaczego uważamy, że trzeba szybko znaleźć Andy’ego – rzekł, spoglądając na swego towarzysza. – Jest gotów nam pomóc, chociaż sam w to wszystko nie wierzy, nieprawdaż? Omar skinął głową. – Można uwierzyć, że ktoś jest przeklęty, ponieważ klątwa zaczyna działać w ludzkim umyśle – rzekł. – Powiedziałem panu Toby’emu, że moim zdaniem pan Andy poszedł obejrzeć świątynię od tyłu. Tam można zobaczyć, jak skonstruowano sztuczne wzgórze. To bardzo interesujące, pokazywałem państwu? Poszli za nim z powrotem w stronę wielkich świątynnych posągów, gdzie tłum był równie gęsty jak przedtem. Obok małe wejście prowadziło w głąb zbocza. Omar wskazał właśnie na nie. – Proszę tu wejść, a znajdziecie go państwo, jak sądzę, ja zaś poszukam gdzie indziej, na wypadek gdyby zmienił zdanie i udał się w inne miejsce. Niebawem do państwa dołączę. – Skłonił się i zniknął w tłumie. – On nie wierzy, że istnieje jakieś niebezpieczeństwo, prawda? – Anna szła za Tobym w stronę owego wejścia. – Oczywiście, że nie wierzy. Myśli, że jesteśmy obłąkani. Twierdzi, że nie ma tu żadnych węży; że węże są płochliwymi stworzeniami; że nie pojawiłyby się w takim miejscu, gdzie aż roi się od ludzi, ale jest dobrym przewodnikiem i spełni nasze życzenia. Poza tym chce, by wszyscy byli zadowoleni, więc zrobi, co w jego mocy, a o to właśnie chodzi. Przeszli ze słonecznego światła w ciemności, zaczęli penetrować wielką pustą przestrzeń pod sztucznym wzgórzem, które zostało zbudowane dla podtrzymywania przeniesionej świątyni. Anna spoglądała na ogromne sklepienie, jakie mieli teraz nad głowami, przez moment zbyt oszołomiona niezwykłym zestawieniem technologii ery kosmicznej ze starożytną świątynią, liczącą sobie kilka tysięcy lat; świątynią, którą pocięto i przeniesiono tylko po to, by ludzie mogli ją podziwiać. Gdy pokonali schody, ich oczy przywykły już do przyćmionego światła, tak kontrastującego z jaskrawym blaskiem słońca na zewnątrz. Tutaj także były tłumy ludzi, plansze informacyjne, stoisko z napojami, a na końcu schodów ogromny pasaż. – Nie znajdziemy go. – Anna rozglądała się wokół gorączkowo. – Nie mogę rozróżnić tutaj twarzy, a poza tym jest ich zbyt wiele. – Znajdziemy – powiedziała zdecydowanie Serena. – Obiecuję wam, że znajdziemy. Toby stał przed nimi i mrużąc oczy, przeszukiwał wzrokiem platformy widokowe. – Chyba go tu nie ma – kręcił głową. – Prawdopodobnie wyszedł na zewnątrz. Omar mówi, że tak czy owak, wszyscy mają się tu spotkać mniej więcej za godzinę, by razem wrócić do autokaru. – To się zdarzy tutaj. W Abu Simbel. Wiem, że się zdarzy. Musimy go znaleźć – powtarzała uparcie Anna. Odwróciła się i zaczęła przepychać z powrotem ku wejściu. – Musimy! Andy! – wolała, ale jej głos ginął w ogromnej przestrzeni. – Niech idzie – zawołał Toby do Sereny. – Sądzę, że Andy’ego tu nie ma, ale lepiej działać systematycznie. Jednak Serena już ruszyła za Anną. Toby, marszcząc brwi, pozostał w miejscu i nadal przyglądał się badawczo twarzom tłoczących się ludzi. Anna przepychała się do wyjścia, spoglądając wokół z coraz większym niepokojem. Nie mogła się uwolnić od obrazu leżącego na ziemi Hassana; jego ciała zniekształconego szybkim działaniem jadu; owej kobry, jeśli to była kobra, pełznącej w stronę kochanków, całujących się w mroku groty; rozpaczy i bólu Luizy, gdy odchodziła od ciała swego ukochanego, wiedząc, że już nigdy go nie zobaczy. Choć Andy bardzo ją rozzłościł, nie życzyła mu tego. Czuła się teraz winna. Jeśli coś mu się stanie, to dlatego, że zabrał flakonik; gdyby nie przywiozła go do Egiptu, gdyby o nim nie mówiła, gdyby nie pokazała Andy’emu dziennika, gdyby nie pozwoliła mu na przeczytanie kilku fragmentów, gdyby w pewnym sensie nie przywiodła go do tego, teraz nie znalazłby się w takiej sytuacji. Na oślep ruszyła w stronę jednego miejsca, którego wcześniej nie oglądała... ku mniejszej świątyni, którą Ramzes wybudował dla swojej żony, Nefertari. Ten przybytek był znacznie mniej zatłoczony niż wielka Świątynia Słońca. Jakiś fryz strzegł wejścia do mniejszej świątyni. Fryz wyobrażający kobry. Anna zatrzymała się i patrzyła uważnie. Poczuła, że coś ściska ją za gardło. Przez chwilę wahała się i próbowała uspokoić, a potem zanurzyła się w mrok pod prostokątnym wejściem. Gdy jej oczy przywykły do przyćmionego światła, pierwszą osobą, jaką ujrzała, okazał się właśnie Andy. Stał, wpatrując się w kapitel jednej z kolumn tuż przy końcu przedsionka. Przez chwilę Anna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Niemal lękliwie podeszła i dotknęła jego ramienia. Serena, która szła dziesięć kroków za nią, przystanęła i patrzyła. – Andy...? Drgnął gwałtownie. – Anno! Co ty tutaj robisz? Przecież nie było cię w autokarze. – Nie czułam się dobrze. Przyjechałam później taksówką z Tobym. – Nagle straciła pewność siebie i nie wiedziała, co powiedzieć. Uświadomiła sobie, że obok stoi Serena, i spojrzała na nią bezradnie. – Potrzebny mi flakonik, Andy – wypaliła w końcu. – Musisz mi go oddać. Natychmiast. Andy lekko pochylił głowę. – Jaki flakonik? – Och, proszę, Andy! Nie drocz się ze mną – wyciągnęła rękę. – Schowałem go w bezpiecznym miejscu na statku – z obojętną miną wzruszył ramionami. – Nie sądzisz chyba, że mam go przy sobie? Poczuła ogromną ulgę. – Gdzie go zostawiłeś? – Dałem go Omarowi z prośbą, żeby go gdzieś schował. Potrząsnęła głową. – No cóż, w sejfie go nie ma. Sprawdziłam. Oczy mu się zwęziły i Anna zobaczyła, jak zaciska szczęki. – Zrobiłaś to naprawdę? Więc zostałaś na statku, żeby wtykać nos, gdzie nie trzeba. – Andy, musiałam... – Sama nie mogła uwierzyć, że się przed nim usprawiedliwia. – Zabrałeś dwie rzeczy będące moją własnością. Dwie rzeczy, do których nie miałeś żadnego prawa. – Dzielnie wytrzymała jego spojrzenie. – Znalazłam pamiętnik... – Przerwała, ale wyraz twarzy Andy’ego się nie zmienił. – Był w sejfie, w kopercie opatrzonej twoim nazwiskiem, lecz flakonika tam nie było, a ja chcę go mieć z powrotem. – No dobrze, nie zostawiłem go w sejfie. – A zatem gdzie jest? – Gdzie indziej. W mojej kabinie. Nic mu się nie stało. – Nie ma go w twojej kabinie. Tam również sprawdziłam. Twarz Andy’ego pociemniała. – Nie miałaś prawa tego robić. – A ty nie miałeś prawa kraść moich rzeczy. – Zrobiła krok do przodu, zdumiona, że on się cofnął, jakby w obronie. – To była kradzież, Andy. Pytałam cię, czy masz pamiętnik Luizy, a ty zaprzeczyłeś. Ten pamiętnik ma znaczną wartość finansową, na co sam zwróciłeś mi uwagę... – Chwileczkę! – przerwał. – Wziąłem go, żeby mieć pewność, że jest bezpieczny. Nie zamierzałem go zatrzymać. Bądź ostrożna z oskarżeniami. – Na policzkach Andy’ego pojawiły się czerwone plamy. – Powinieneś mi zatem powiedzieć, co z nim zrobiłeś, a nie oskarżać Toby’ego. – Czuła, że jej gniew dorównuje jego złości. – Ach, Toby! Ten bohater taksówkowej wyprawy przez pustynię! – Złożył ręce. – Cóż, miałem rację, jeśli chodzi o niego. Zapadła cisza. Grupa włoskich turystów przeszła obok i zniknęła w głębi świątyni, a wraz z nimi musnęła ich fala ożywionych rozmów i głośnego śmiechu. Włosi zanurzyli się w czeluści wielkiego westybulu i skupili wokół jednej z kolumn. – To, co uczynił Toby, jest już przeszłością. Zapłacił za to. – Zapłacił za to, Anno, naprawdę? Tak ci powiedział? – Andy spojrzał na Serenę. – Cóż, najwyraźniej niczego nie nauczył się z przeszłości. Kiedy nie pojawiłaś się w autokarze, usiadłem obok faceta nazwiskiem Donald Denton. Jest emerytowanym lekarzem i kiedyś mieszkał niedaleko Toby’ego. Zapamiętał całą tę historię. Toby zabił mężczyznę, który, jak twierdził przed sądem, zgwałcił jego żonę, ale w rzeczywistości jego żona i ten facet mieli romans, ona zaś właśnie zamierzała uciec od Toby’ego. I Toby zamordował również swoją żonę. – Twarz Andy’ego złagodniała. – Przykro mi, Anno. Wiem, jak bardzo będziesz rozczarowana... – To nieprawda! Ona popełniła samobójstwo. – Tak ci powiedział? – Tak, wszystko mi opowiedział. – I oczywiście mu uwierzyłaś. – Westchnął. – Nie sądzę zatem, bym mógł zmienić twoją opinię.– Wsunął ręce do kieszeni i podniósł wzrok ku krowiogłowej bogini Hathor. – On ci się naprawdę podoba? – Spojrzał na Serenę. – Przypuszczam, że ty także go lubisz. Nigdy nie zrozumiem kobiet! – Roześmiał się, rozluźniony i wyraźnie zadowolony, że sprawa pamiętnika i flakonika zeszła na drugi plan. – Dlaczego sam nie porozmawiasz z Tobym? Jest gdzieś tutaj. – Anna zrobiła gest w stronę wejścia. – Chciałabym usłyszeć, co ma do powiedzenia na temat twoich oskarżeń. – Och nie! Nie ustawisz nas do kolejnego sparringowego meczu, kochanie. – Andy spojrzał szybko na zegarek. – A zresztą zaraz odjeżdża autokar. Najwyższy czas, byśmy stąd poszli. – Przeszedł obok Anny w stronę wyjścia. Anna spojrzała na Serenę. – On chyba nie ma tego flakonika przy sobie. Najważniejsze, że jest bezpieczny! Serena skinęła głową. – Cóż, Andy żyje, by pewnego dnia stanąć do walki – powiedziała sucho. – Stosując różne chwyty. – Nie wierzę mu – odparła Anna, wzruszając ramionami. – Nie wierzę w to, co mówił o Tobym. – To dobrze. Jest skończonym kłamcą. – Serena wzięła ją pod rękę. – Chodźmy. Wracaj z nami autokarem. Anna zawahała się. – Przyjechaliśmy taksówką. Toby kazał kierowcy czekać. Serena zmarszczyła nos. – Taka przejażdżka musi być kosztowna! – Nie wiem – zarumieniła się Anna. – Zrobił to dla mnie, Sereno. Jest troskliwy. Widziałaś, jak bardzo się tym przejmuje. Wyszły ze świątyni i rozejrzały się. Nigdzie nie było ani śladu Andy’ego. W odległości jakichś pięćdziesięciu metrów stał Omar z garstką osób zgromadzonych wokół niego. Zobaczywszy, że Anna i Serena wychodzą ze świątyni, pomachał im ręką. – Musimy już iść, proszę państwa. Autokar czeka. – Uśmiechnął się do Anny. – Widziałem pana Andy’ego. Mówi, że go pani znalazła. – W istocie. – I nie było tam żadnej kobry? Pokręciła przecząco głową. – To świetnie. – Omar uśmiechnął się jeszcze szerzej. – A teraz proszę, zbieramy się i idziemy. Anna rozglądała się wokół. – Sereno, dokąd poszedł Toby? – Pozostał na wzgórzu, gdy my poszłyśmy szukać Andy’ego w świątyni Nefertari – uśmiechnęła się lekko Serena. – Jestem pewna, że nas znajdzie. – Nie wiem, co zrobić. Spodziewa się, że wrócę wraz z nim. Będę musiała znaleźć tę taksówkę. – Cóż, to nie będzie trudne. Prawdopodobnie stoi na parkingu obok autokaru. – Serena westchnęła. – No dobrze, odnajdziemy ją, ale potem będziesz musiała wybierać. Ja także lubię Toby’ego, Anno. Ufam mu, a nigdy nie ufałam Andy’emu, ale bądź ostrożna. Nie wiemy o nim wszystkiego... Patrzyły na siebie przez chwilę, po czym Anna uśmiechnęła się i bezradnie wzruszając ramionami, ruszyła za Omarem. Na parkingu spotkały Andy’ego. Uśmiechał się szeroko. – Nigdy nie zgadniecie, co się tutaj stało! Anna zmarszczyła brwi. Andy patrzył na nią. Niemal pożerał ją oczami. Serce jej zamarło, sama nie wiedziała, dlaczego. – Co się stało? – Twój przyjaciel, Toby! Przyjechała policja i zabrała go, a wasza taksówka odjechała. Niestety, będziesz musiała jechać tym rozklekotanym autokarem – skłonił się lekko. – Toby został aresztowany?! Kłamiesz! – Nie, nie kłamię! – odparł spokojnie. – Och, kochanie, widzę, że to dla ciebie szok. Oszukał cię, czyż nie? Wszystkich nas oszukał. To malowanie, którym się zajmował, musiało być przykrywką dla czegoś innego, miało budzić szacunek. – Ale cóż on rzekomo zrobił? Nie rozumiem. Czy zostawił mi jakąś wiadomość? Andy wzruszył ramionami. – Niewątpliwie usłyszymy o tym już wkrótce! Serena dotknęła ramienia Anny. – Wsiądźmy do autokaru – powiedziała łagodnie. – Nic nie można tu zrobić. Andy z napięciem wpatrywał się w twarz Anny. – Nie myśl o nim więcej, Anno. Ciesz się, że nie wpadłaś w jego sieć. – Uniósł rękę w geście pozdrowienia na widok nadchodzącego Joego i wsiadł do autokaru, mijając Omara, który stał w drzwiach, licząc uczestników wycieczki. Anna usiadła z Sereną z tyłu. Obie były zbyt poruszone i nieszczęśliwe, by rozmawiać. Drzwi się zamknęły i autokar wyjechał z parkingu na zakurzoną drogę. W ciągu kilku minut opuścili ubogie miasto Abu Simbel i znaleźli się na pustyni, odizolowani od pustynnego upału klimatyzacją, zasłonami w oknach i łagodnym zawodzeniem jakiegoś egipskiego pieśniarza w samochodowym radiu. W drodze powrotnej zatrzymali się dwukrotnie. Pierwszy raz, aby obejrzeć wyjątkowo widowiskową fatamorganę, którą wszyscy oprócz Anny, nie mającej przy sobie aparatu, bezsensownie fotografowali, z trudem chwytając powietrze w suchym skwarze wczesnego popołudnia, po raz drugi zaś, by zobaczyć karawanę wielbłądów, wynurzającą się z pustyni. Tym razem Anna pozostała w autokarze, obserwując nieszczęsne stworzenia ładowane na platformy i zmuszane do zginania kolan pod ciężarem uplecionych ze sznurów sieci, którymi utrzymywano je w miejscu. Zastanawiała się przy tym ze smutkiem, czy kilka zdjęć młodych zuchów, brykających wokół na swych wyścigowych wielbłądach, mogłoby zrekompensować widok rozpaczy w oczach tych dumnych stworzeń, wiezionych na targ mięsa do Asuanu. – Dobrze się czujesz? – Serena wróciła do autokaru i opadła na miejsce obok Anny. Anna skinęła głową. – Chyba mam już dosyć Egiptu. Jako urlop, który miał poprawić mi nastrój i odbudować poczucie własnej wartości, pobyt w Egipcie zawiódł mnie całkowicie. Serena odchyliła się na oparcie fotela i spoglądała w sufit. – Toby wiele dla ciebie znaczy, prawda? – Owszem. – Tak mi przykro. Andy jest draniem. Założę się, że źle zrozumiał całą sprawę. Zamierzam dokładnie sprawdzić wszystko, co ci powiedział. Za słonecznymi okularami Anny zalśniły łzy. – Nic z tego nie rozumiem – westchnęła – ale musi być coś, co możemy zrobić, aby mu pomóc. Powrót na statek przypominał powrót do domu. Przyjaźnie uśmiechnięta załoga witała ich po dwudniowej przerwie wonnymi ręcznikami, by mogli zmyć żar i kurz pustyni, oraz letnią, świeżo przyrządzoną lemoniadą. Przed pójściem do kabiny Anna zatrzymała się chwilę w zatłoczonej recepcji, popijając ów napój, i nagle znalazła się twarzą w twarz z Andym. Podszedł i oparł jej dłonie na ramionach. – Anno, jest mi naprawdę bardzo przykro. Sposób, w jaki przekazałem ci tę wiadomość, był karygodny. Wybaczysz mi zabranie tego pamiętnika? Nie chciałem cię zdenerwować. To była bezmyślność. Spotkajmy się w barze, kiedy się odświeżysz, i wypijmy drinka. Proszę. – Utkwione w niej oczy były szczere i bardzo życzliwe. – Andy, jestem taka zmęczona. Chcę odpocząć... – I odpoczniesz. Po posiłku. Mamy dziś spóźniony lunch, a potem możemy odpoczywać, żeby po zmroku mieć dość sił, aby udać się na wyspę File i oglądać widowisko „światło i dźwięk”. Proszę, Anno. Chciałbym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. – Przerwał i uśmiechnął się pytająco do Omara, który przystanął obok nich. – Oto pańska torba, Andy. Zostawił ją pan w autokarze. – Omar poklepał go po plecach. – Na szczęście kierowca ją zauważył. – Wręczył Andy’emu torbę i poszedł dalej, szukając właściciela jakiejś innej sztuki pozostawionego bagażu. Andy odruchowo zarzucił sobie torbę na ramię. – Powiedzmy: za pół godziny w barze – zwrócił się do Anny. – Proszę. Spojrzała na torbę. Kiedy ją podnosił, boczna kieszeń się otworzyła i Anna dostrzegła błysk szkarłatnego jedwabiu. Odstawiła szklankę lemoniady na ladę recepcji i chwyciła za szeroki płócienny pasek torby, który Andy zarzucił sobie na ramię. – To dziwne... ten szal wydaje się tak podobny do mojego – powiedziała i zanim Andy zdążył się wyrwać, wyciągnęła małe zawiniątko i rozwinąwszy je, odsłoniła flakonik. – Miałeś go przy sobie przez cały czas! – rzuciła mu w twarz. – Miałeś ten flakonik w autokarze! Nie rozumiesz, co to mogło oznaczać! Dlaczego skłamałeś, Andy? – Potrząsała mu flakonikiem przed nosem. – Dlaczego mężczyźni zawsze muszą kłamać? 13 Moja kryjówka jest odkryta, moja kryjówka jest ujawniona. KSIĘGA UMARŁYCH Kwitnie tu handel starymi rzeczami. Przybysze z daleka kupują wszystko, co pochodzi z epoki grobowców. Flakonik, w skrzyni pełnej archeologicznych znalezisk, płynie Nilem i trafia do pewnego kupca w Luksorze. Z rąk do rąk przechodzą pieniądze. Przez kilka miesięcy skrzynia stoi nietknięta w magazynie; kiedy zaś zostaje rozpakowana, kupiec natychmiast sięga po flakonik. Nie zauważył go przedtem, a teraz czuje, że z emocji brak mu tchu. Szklane naczynie z początków Nowego Państwa jest rzadkością. Przynosi je na swoje biurko i sięga po lupę. Szklany korek wciśnięty jest ciasno i szczelnie zapieczętowany. Kupiec sięga po nóż, aby odkorkować buteleczkę, ale waha się i zmienia zdanie. Zamiast tego posyła wiadomość pewnemu znajomemu. Tymczasem w domu zapanował chłód, powietrze rozbłysło pustynnym piorunem i jakieś nieziemskie lśnienie kładzie się na półkach i biurku. Przybysz w białym szalu, spowijającym głowę i ramiona, w geście powitania dotyka piersi, ust oraz czoła i podchodzi do biurka. Jest czcigodny, wykształcony i posiadł wiedzę magiczną. Stoi teraz w milczeniu, spoglądając na małe szklane naczynie. Milczenie się przedłuża. Na zewnątrz słońce wędruje po niebie i wdziera się do zakratowanych, witrażowych okien, rzucając na podłogę wielobarwne cienie. Przybysz podnosi wzrok. Ma zbielałą twarz. Ta święta ampułka kryje w sobie moc. Moc ponad wszelką miarę. Strzeżona zaś jest przez dawnych kapłanów, którzy nigdy jej nie opuścili. Mężczyzna potrząsa głową. „Przynieś mi papier i atrament, abym mógł spisać ich życzenia. Ci, którzy dotykali buteleczki swymi świętokradczymi rękami, zapłacili za to życiem”. * * * Anna siedziała na łóżku w swojej kabinie, gdy Serena zapukała do drzwi i otworzyła je szeroko. – Dobrze się czujesz? Anna skinęła głową. Flakonik leżał obok niej na kołdrze. – Rozmawiałam z Omarem – powiedziała Serena. Usiadła i wziąwszy flakonik, delikatnie obracała go w dłoniach. – Był trochę zaskoczony twoim wybuchem, który próbowałam wyjaśnić. Nic nie wie o aresztowaniu Toby’ego. Zdziwił się, kiedy mu o tym powiedziałam. Porozmawiał też natychmiast z kapitanem, który pełnił służbę na statku, gdy jego tu nie było, i kapitan powiedział mu, że nikt nie pytał o Toby’ego, a jego paszport wciąż leży w sejfie. – Co to wszystko znaczy? Serena uniosła brwi w wyrazie zdziwienia. – To znaczy, że najprawdopodobniej, tak jak podejrzewałam, Andy kłamie – odparła, wciąż trzymając flakonik. – To dziwne, że Luiza zachowała go po śmierci Hassana. Sądziłabym raczej, że zechce się go pozbyć. Anna potrząsnęła przecząco głową, po czym wzięła flakonik od Sereny i delikatnie przesunęła po nim małym palcem. – Taki mały, a przynosi tak wiele nieszczęścia. Przypuszczam, że zachowała go dlatego, że był to podarunek od Hassana. Zastanawiam się, czy spotkała ponownie lorda Carstairsa. Serena wskazała brodą torbę Anny. – Jestem równie zaciekawiona tą opowieścią jak ty. Chyba mamy jeszcze trochę czasu na odrobinę lektury przed posiłkiem, prawda? – zapytała z nadzieją. – Oderwie cię to od myślenia o Tobym... * * * Sir John zapukał do drzwi kabiny Luizy i otworzył je szeroko. – Jak się czujesz, moja droga? Leżała na otomanie otulona jedwabnym szlafrokiem. Bolała ją głowa, a skóra paliła jak ogień. – Czy nie zdołamy cię przekonać, byś zjadła choć trochę? Mohammed przyrządza dla ciebie coraz wspanialsze przysmaki – rzekł prosząco sir John, patrząc na nietknięty talerz stojący przy kanapie. Luiza zmusiła się do znużonego uśmiechu. – Przepraszam. Nie jestem głodna. – No cóż, powiem mu, żeby nie tracił nadziei. Dziś rano przybyło na statek kilku Nubijczyków. Przywieźli twoje przybory malarskie i rzeczy, które zostały w grocie – powiedział sir John, nagle spuszczając wzrok. – To bardzo uczciwi ludzie. Wynagrodziłem ich sowicie. – Znów spojrzał na Luizę. – Pomyślałem, że chciałabyś mieć te rzeczy z powrotem. – Podszedł do drzwi i szperał przez chwilę na zewnątrz, po czym wrócił z torbą. – Zostawić ją tutaj? – Czekał, by powiedziała mu, czego sobie życzy, ale ponieważ Luiza nadal milczała, wzruszył ramionami i postawił torbę przy ścianie pod małym stolikiem. Chwilę później wyszedł, cicho zamykając drzwi. Wrócił, kiedy było już ciemno. Zacumowali nad kataraktą, w pobliżu wyspy File. Nil błyszczał odbijającym się w nim światłem księżyca. – Luizo, lord Carstairs jest w salonie. Jak rozumiem, przypłynął do Asuanu parowcem. Czy czujesz się wystarczająco dobrze, by go przyjąć? Usiadła powoli, odgarniając włosy opadające jej na oczy. – Jest tutaj? Na tym statku? Sądziłam, że zabroniłeś mu wstępu w swoje progi! Sir John był wyraźnie zakłopotany. – Usłyszał, co się stało, i chce się z tobą widzieć. Przez moment siedziała bez ruchu, jakby zbierając siły, po czym wstała zdecydowanie. – Spotkam się z nim w salonie. – Mam wezwać pokojówkę, żeby pomogła ci się ubrać, moja droga? – Nie, nie ma potrzeby – odparła Luiza, przechodząc obok niego. – To, co mam do powiedzenia Rogerowi Carstairsowi, nie wymaga oficjalnego stroju. Siedział z Augustą w salonie, sącząc orszadę, gdy wpadła tam Luiza. Oboje odwrócili się w jej stronę. Lord Carstairs zrobił wielkie oczy. W granatowym szlafroku, z rozpuszczonymi włosami i pobladłą twarzą ze śladami łez, musiała wyglądać doprawdy niezwykle. – Proszę, zostaw nas samych, Augusto. Jej ton był tak stanowczy, że Augusta wstała bez słowa i wyszła na pokład. W salonie zapadła cisza. Luiza stanęła przed Carstairsem, z oczami utkwionymi w jego twarzy. – A zatem, milordzie, jest pan zadowolony? Oczy Carstairsa były lodowate. – To wydarzenie jest doprawdy niefortunne. Miała pani środki, by mu zapobiec. – A więc to była moja wina? – Głos Luizy był bardzo spokojny. – W rzeczy samej – odparł, krzyżując ręce na piersi. – Nie pozwalam, by stawano mi na przeszkodzie, madame. Teraz zaś, chcąc zapobiec kolejnej tragedii, sugeruję, aby oddala mi pani świętą ampułkę. – Nigdy! – odpowiedziała z błyskiem w oczach. – Nigdy jej pan nie dostanie. Wszyscy bogowie Egiptu widzieli, co pan zrobił, panie Carstairs, i przeklinają pana za to! Kapłan, który strzeże tej ampułki, kapłan Izydy, gardzi panem! – Wybuchnęła płaczem. Carstairs roześmiał się szyderczo, nie cofając się ani o krok. – Izyda nie jest boginią miłości. Masz o niej fałszywe wyobrażenie, moja droga Luizo. Jest boginią magii, a jej sługą, moim sługą, jest kobra – mówił uśmiechnięty. – Gdzie jest ampułka? – Już jej nie mam. Zgubiła się w grocie, w której zmarł Hassan, i tam zostanie, zakopana w piasku i strzeżona przez pańskiego węża! – Roześmiała się nagle cichym, gorzkim śmiechem, który zrobił na nim większe wrażenie niż jej słowa. – Mam nadzieję, że jeśli będziesz jej szukać – mówiła dalej – wąż Izydy zabije cię równie bezlitośnie, jak zabił Hassana! Opuścił ręce i skłonił się krótko. – Nie przyszło mi do głowy, że zostawisz ją w Abu Simbel. Przez wzgląd na ciebie wierzę, że jest bezpieczna! Ruszył ku drzwiom, ale Luiza zastąpiła mu drogę. – Ani się waż pojawić znowu na tym statku! Państwo Forresterowie podzielają moje zdanie w tej kwestii. I nie pokazuj się między uczciwymi ludźmi! Wszędzie opowiem o tym, jaki jesteś nikczemny. W Luksorze. W Kairze. W Aleksandrii. Także w Paryżu i w Londynie. Sprawię, że nazwisko Carstairs będzie wyklęte na całym świecie! Na chwilę przybrał zdumioną minę, zadziwiony siłą jej słów, a potem się uśmiechnął. – Nikt ci nie uwierzy. – Och, wszyscy mi uwierzą. Jestem pewna. – Odwróciła się do niego plecami. Usłyszała, jak po krótkim wahaniu lord opuszcza salon i wychodzi na zalany słońcem pokład. W ciszy, jaka zapanowała po jego wyjściu, dobiegł ją głos Augusty niosący się wyraźnie przez pokład. Widocznie lady Forrester słyszała każde słowo wypowiedziane wcześniej przez Luizę. – Proszę tutaj nie wracać, milordzie. Luiza ma rację. Nie będzie pan już mile widziany w przyzwoitym towarzystwie! Nie odpowiedział. Podchodząc do drzwi salonu, Luiza zdążyła zobaczyć, jak zeskakuje do niewielkiej łódki, którą jeden z nubijskich służących przywiózł go na pokład „Ibisa”. Jego własny statek zakotwiczony był na drugim brzegu rzeki tuż obok statku Fieldingow. Uśmiechnęła się z przymusem. Istniała jeszcze tylko jedna rodzina, w której wciąż będzie mile widziany. Wyszła w słońce, świadoma współczujących i życzliwych spojrzeń zarówno kapitana, jak i wszystkich członków załogi. Augusta spoglądała poprzez rzekę na oddalającego się gościa. – Niegodziwiec! – powiedziała. Luiza skinęła głową. Była Auguście wdzięczna za zrozumienie; za to, że ta w końcu przychyliła się do jej opinii. Wszak opowieść Luizy o tym, co zaszło, brzmiała wyjątkowo niewiarygodnie. – Sir John potwierdzi, że lord Carstairs nie ma już wstępu na pokład naszego statku – powiedziała miękko lady Forrester. – Dziękuję. Augusta spojrzała na Luizę. – Pojechał zobaczyć się z Davidem Fieldingiem i nie wątpię, że zapozna go z naszym stanowiskiem. – Fieldingowie lubią Carstairsa. – Podoba im się jego tytuł, moja droga. Kiedy zajrzą pod jego herb i zobaczą, jaka kreatura się tam kryje, z pewnością zgodzą się z nami. – Augusta zmrużyła oczy, patrząc pod słońce. – Spójrz! Carstairs zmienił zamiar; płynie prosto na swój statek, który już wyrusza. Luiza uśmiechnęła się. – Wraca rozgrzebywać piaski w Abu Simbel, aby znaleźć w nich flakonik, który tam zostawiłam. Augusta zrobiła zdziwioną minę. – Śmieszny człowiek! On naprawdę wierzy w tę całą magię, nieprawdaż? – Tak. – Luiza ze smutkiem pokiwała głową. – Naprawdę w nią wierzy. Odwróciła się i powoli wróciła do swojej kabiny. Właśnie rozczesywała swe długie, splątane włosy, gdy jej wzrok padł na torbę leżącą na podłodze pod stolikiem w miejscu, w którym położył ją sir John. Marszcząc brwi, odłożyła szczotkę i schyliła się po torbę. Uniosła ją nad łóżkiem i chwyciwszy za dolne rogi, potrząsnęła nią tak, że cała zawartość – ołówki i arkusze ze szkicami – wysypała się na kołdrę. Była tam również miseczka i butelka z wodą oraz małe pudełko z farbami, choć Luiza nie miała pojęcia, po co zabrała je w miejsce, gdzie farby wysychały na czubku pędzla, zanim jeszcze zdążyła dotknąć nim papieru. Z torby wypadła też zawinięta w papier paczka węgla do rysowania, guma i mały nożyk do ostrzenia ołówków, a pod tym wszystkim znalazło się jedwabne zawiniątko przewiązane wstążką, kryjące ampułkę kapłanów. Luiza podniosła je i przez kilka długich chwil trzymała w dłoniach, a potem zaczęła cicho płakać. * * * – Oto jak flakonik wrócił. – Serena pokręciła głową. – A Carstairs już odpłynął... W towarzystwie był oczywiście wyklęty. Nazwisko lorda wciąż jest znane, do dziś mówi się o jego flirtach i zbyt swobodnym zachowaniu. Chyba nigdy nie wrócił do Anglii. – I nigdy nie dostał świętego flakonika. – Anna popatrzyła na szklaną ampułkę. – Chyba powinnam cisnąć go do Nilu. – Nie, nie rób tego – skrzywiła się Serena. – Chcę odprawić jeszcze jeden rytuał. Porozmawiać z kapłanami. – Wstała, podeszła do okna i zapatrzyła się na rzekę. – Flakonik należał do nich, Anno, a przynajmniej do jednego z nich. Nie mogą zaznać odpoczynku, dopóki to wszystko nie zostanie rozwiązane. Musimy się dowiedzieć, czego od nas chcą. Proszę, pozwól mi zrobić to jeszcze raz. – A wąż? – Ten wąż nie zrobi nam krzywdy. – Skąd wiesz? Skąd możemy wiedzieć, może Carstairs wpadł w taką furię, że wydał mu rozkaz zabicia każdego, kto się do niego zbliży? – Tego nie wiemy. Na podstawie dowodu, jakim dysponujemy, można sądzić, że tego nie zrobił. Przecież nikt inny nie umarł. Możemy to zrobić, Anno? Po lunchu, w czasie sjesty. Możemy jeszcze raz wezwać kapłanów? Chcę porozmawiać z Anhotepem. Anna patrzyła na nią z otwartymi ze zdziwienia ustami. – Myślałam, że poczekamy do wieczora, by zrobić to na wyspie File – rzekła z drżeniem. Serena skinęła głową. – Też tak myślałam, ale nie ma powodu, żeby czekać. Proszę, Anno. Poprzednio prawie się udało. Mam przeczucie, że tym razem uda się na pewno – mówiła z przejęciem. – Ale najpierw musimy się dowiedzieć, jak się miewa Charley. Może poprosimy Omara, żeby sprawdził, co się z nią dzieje? Omar zadzwonił do hotelu ze swego telefonu komórkowego. Słuchał, kiwał głową, powiedział coś szybko i przerwał połączenie. – Wraca na statek. Mówią, że jest wypoczęta, czuje się dobrze i że właśnie wsadzają ją do taksówki – powiedział, spoglądając na Serenę i Annę. – Powiedzieli, że rachunek został zapłacony przez pana Toby’ego Haywarda, który był tam dziś po południu. – Był tam? – Anna spojrzała na niego oszołomiona. – W Old Cataract Hotel? Omar skinął głową. – I widział Charley? – Rozmawiał z nią i pokrył wszystkie wydatki. – A gdzie jest teraz? Omar wzruszył ramionami. Dziesięć minut później Anna i Serena znalazły się przed kabiną Toby’ego. Anna zapukała do drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły, więc obie zajrzały do środka. Wnętrze wyglądało całkiem normalnie, a może nawet porządniej niż wtedy, gdy Anna widziała je ostatnio. Obrazy i przybory malarskie były starannie poukładane, a bagaże wciąż stały na swoim miejscu. Serena weszła za Anną. – A więc nie wyprowadził się. – Dlaczego miałby się wyprowadzać? I dokąd? Zamierzaliśmy wrócić razem. – Anna z żalem zagryzła wargę. – Jeśli był w hotelu, to znaczy, że go nie aresztowano. – Obrzuciła wzrokiem toaletkę, starannie zasłane łóżko i łazienkowe wieszaki ze świeżymi, białymi ręcznikami. – Omar sprawdził, że jego paszport wciąż jest na statku – dodała z zadumą, siadając na łóżku. – Może Charley będzie wiedziała, gdzie on jest – zasugerowała Serena. Na korytarzu rozległ się jakiś głos, więc obie podniosły wzrok, gdy w otwartych drzwiach stanął Andy. – Czas na lunch, moje panie – powiedział, rozglądając się po kabinie. – Pewnie nie wiesz, gdzie jest Toby, prawda? – Anna próbowała powstrzymać narastającą wrogość. Andy zaprzeczył ruchem głowy. – Prawdopodobnie nadal pozostaje w areszcie. – Nie aresztowano go, Andy. Toby jest w Asuanie, a przynajmniej był jeszcze przed chwilą. Andy przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, ale szybko się opanował. – To nie moja sprawa – odparł, przestępując z nogi na nogę. – Może byśmy tak zjedli lunch i przestali robić zamieszanie wokół Toby’ego Haywarda? – Ruszył szybko w stronę jadalni. Posiłek przebiegał w ciszy, a Ibrahim i Ali, jak gdyby wyczuwając, że goście są wyczerpani po długiej wyprawie na pustynię, podali go z minimalnym opóźnieniem. Zaledwie czterdzieści minut później Anna i Serena, po uprzednim ukradkowym upewnieniu się, że Andy ziewając i przeciągając się poszedł do siebie odpocząć, udały się na górny pokład do kabiny Anny. Tym razem przygotowania były krótsze. Anna zawiesiła szal na żaluzjach, Serena ustawiła ołtarzyk. Gdy świece, kadzidło i posążek były już na swoich miejscach, Anna sięgnęła po flakonik i ze czcią położyła go obok sistrum Sereny. – Gotowa? – zapytała z westchnieniem. Ręce jej drżały. Serena skinęła głową. Wyjęła z torby pudełko zapałek i zapaliła najpierw małą porcję kadzidła, a potem świece. Za jej plecami Anna ponownie cofnęła się na łóżko i z podwiniętymi nogami usiadła jak najdalej, obserwując wszystko z zapartym oddechem. Serena spojrzała na nią nagle. – Cokolwiek będzie się działo, nie próbuj ingerować. Nie staraj się tego powstrzymać i nie budź mnie, jeśli wpadnę w trans. To mogłoby być dla mnie niebezpieczne. Trzymaj się tylko w bezpiecznej odległości i patrz. Ciche zawodzenie wypełniło kabinę, głos Sereny wznosił się i opadał przy akompaniamencie pobrzękiwania sistrum. Anna poczuła, że atmosfera wyraźnie się zagęszcza. Utkwiła oczy we flakoniku. Płomyki świec, obwiedzione migotliwymi, krzyżującymi się aureolami, rzucały na niego blade, chwiejne światło. Spirala dymu z żarzącego się kadzidła wzbijała się pod sufit, wijąc się leniwie i rozpraszając w ciemności. Flakonik stał przed posążkiem Izydy, a jego wyraziste barwy słabły i opalizowały w blasku świec. Gdy na szkle zagrało odbicie płomyka, Annie wydało się, że w środku flakonika coś się porusza. Kurczowo zacisnęła pięści. Czuła strużki potu na skroniach i między piersiami. Głos Sereny stawał się coraz silniejszy; była albo mniej skrępowana, albo całkiem o Annie zapomniała i zatraciła się w magicznych formułach. Kiedy przerwała, w kabinie jeszcze przez chwilę rozbrzmiewało echo zaklęć, a potem płomyki świec zaczęły się przechylać na boki jak w silnym przeciągu. Anna, z trudem przełykając ślinę, odszukała amulet na piersi i zacisnęła go kurczowo w ręce. Zobaczyła go... wysoką postać... tak przejrzystą, że zaledwie trochę bardziej widoczną niż lśnienie powietrza w pobliżu okna. Serena odrzuciła głowę i potrząsnęła sistrum. – Przybądź, Anhotepie, sługo Izydy, przybądź! Ukaż się przede mną i przed owym naczyniem świętych łez! Teraz stał się bardziej widoczny, a jego rysy wyrazistsze. Zarys sylwetki wydawał się jaśniejszy w cieniach świec. Serena, z dłońmi na ołtarzu, osunęła się na kolana. Z odrzuconą do tyłu głową i zamkniętymi oczami wydobyła ostatni dźwięk z sistrum i odłożyła instrument. Anhotep znalazł się nagle przy niej. Jego wysoki, przezroczysty cień był tak blisko, że niemal dotykał Sereny. Gdy powoli wstała, zarysy ich ciał zdawały się tworzyć jedność. Konwulsyjnie drżąc, Serena pochyliła się do przodu, a potem powoli znów się wyprostowała i otworzyła oczy. – Witajcie. – Takiego głosu Anna nie słyszała nigdy dotąd. Głęboki niczym dzwon, niósł ze sobą echo trzech tysięcy pustynnych słońc. – Jam jest Anhotep, sługa sług swoich bogów. Przybywam, by wziąć w posiadanie to, co do mnie należy. Anna poczuła suchość w ustach. Przerażona wpatrywała się w stojącą przed nią postać, z wolna uświadamiając sobie, że jest z przybyszem sama. Ciało Sereny zrobiło się dziwnie bezwładne i apatyczne, jakby ona sama stanęła z boku i użyczyła zjawie cielesnej powłoki, mięśni oraz wszystkich organów, jakich potrzebowała, aby móc ponownie funkcjonować na ziemi. Anna odchrząknęła nerwowo i z przerażeniem spostrzegła, że postać stojąca przed ołtarzem najwyraźniej ją usłyszała i zwraca oblicze w jej stronę. – Kto podchodzi do ołtarza bogini? – Słowa wypełniły całą przestrzeń wokół Anny. – Mam na imię Anna. – Zmusiła się, by powiedzieć to głośno. – To ja przywiozłam święty flakonik z powrotem do Egiptu. Ja... my... my musimy wiedzieć, co chcesz z nim zrobić. Zobaczyła rękę wyciągającą się nad płomieniem świecy. Dłoń zawisła nad flakonikiem i Anna zauważyła z drżeniem, że gdy przesuwała się między świętą ampułką i płomieniem świecy, nie rzuciła żadnego cienia; a przecież była to dłoń Sereny. Kiedy nagle szeroko otworzyły się drzwi kabiny, przez chwilę nic się nie zmieniło. Światło z korytarza minęło ołtarz i stojącą przed nim postać, a cienie na moment pociemniały. – Pomóż mi! – Trudno było nie rozpoznać głosu Charley. – Pomóż mi! To się dzieje znowu. Nie wiem, co robić... – Zatoczyła się lekko, a potem powoli upadła twarzą do wnętrza kabiny. – Hatsek! – Postać przy ołtarzu odwróciła się, sycząc z wściekłości. Charley podniosła się chwiejnie i stanęła jak wryta, trzęsąc się gwałtownie. Anna, sparaliżowana ze strachu, przenosiła spojrzenie z jednej postaci na drugą. „Cokolwiek będzie się działo, nie próbuj ingerować!”. Słowa Sereny wydawały się wisieć w powietrzu. – Hatseku! Przeklinam cię za nikczemną zdradę! – Gdy te słowa rozległy się w kabinie, Anna uświadomiła sobie, że w drzwiach stoi jeszcze ktoś. Oderwała wzrok od Charley i Sereny i zobaczyła, że to Toby. – Przeklinam cię za matki, którym kazałeś opłakiwać synów! Przeklinam cię za podstęp i morderstwo; przeklinam cię za złe słowa, które wypowiadałeś! Charley cofnęła się o krok, a potem wyraźnie odzyskała siły i wyprostowała się. – Zawsze byłeś głupcem, Anhotepie! – Ruszyła w stronę ołtarza, gdzie drżały płomienie świec kapiących kolorowym woskiem. Kiedy ręka Charley sięgnęła przez dym kadzidła po flakonik, Anhotep skoczył w jej stronę z rykiem wściekłości. Gdy dwie kobiety rzuciły się na siebie, Charley nagle krzyknęła i cofnęła się ku drzwiom. Serena osunęła się na podłogę. Kapłani zniknęli. – Anno, na miłość boską, zapal światło! – Toby chwycił Charley za nadgarstki. Walczyła jak szalona, gdy wepchnął ją z powrotem do pokoju i położył na łóżku. Anna zerwała się na równe nogi, ściągnęła szal z okna i podniosła żaluzje. – Sereno! – padła na kolana obok zwiniętej w kłębek postaci, leżącej bez życia na podłodze. – Sereno! Nic ci się nie stało? Na łóżku za nią Charley łkała histerycznie. Chwyciła kapę i naciągnąwszy ją sobie na głowę, kołysała się w przód i w tył. – Co z Sereną? – Toby zdmuchnął świece, a potem usiadł na łóżku obok Charley i objął ją ramieniem. – Oddycha. Jest nieprzytomna. O Boże! – Dojdzie do siebie. Wsuń jej poduszkę pod głowę. Przynieś trochę wody. – Co jej się stało? – Nie wiesz? Przecież słyszałaś. Serena jest medium. Pośrednikiem. Pozwoliła temu kapłanowi przemówić poprzez siebie, ale nie pozwoliła, by nią zawładnął. Była więc tylko narzędziem, bo oczywiście wie, jak się chronić. Musi to wiedzieć, jeśli podejmuje się podobnych zadań. Trzeba poczekać, aż dojdzie do siebie. Wszystko będzie w porządku. Poczuje się dobrze. – A Charley? Czym ona jest? – Prawdopodobnie tym samym, ale ją spotkało to wbrew jej woli. Być może jest opętana. Może nią zawładnął. Hatsek wykorzystał jej energię, a teraz używa również jej ciała. Nie powinienem był przywozić jej z powrotem na statek. – Nie, nie powinieneś! – Anna zadygotała nagle ze strachu i złości. – Gdzie byłeś? Co się z tobą działo? Dlaczego zniknąłeś w taki sposób? Potrzebowałyśmy cię! Toby tulił w ramionach Charley, kołysząc ją jak dziecko. – Później, Anno. Przepraszam, że musiałem cię zostawić. Nie mogłem postąpić inaczej. Wyjaśnię ci to później. Najpierw uporajmy się z tym bałaganem. Z ust Sereny wydobył się jęk, więc Anna wróciła do niej, ujęła ją za rękę i pogłaskała delikatnie. – Sereno, możesz rozmawiać? Dobrze się czujesz? – Wstała i, jak zasugerował Toby, przyniosła szklankę wody. Z wysiłkiem pomogła Serenie usiąść i obejmując ją ramieniem, podsunęła szklankę do ust. – Co się stało? – Głos Sereny brzmiał chrapliwie. Zmarszczyła brwi i przecierając oczy, kręciła powoli głową. Na dźwięk jej głosu Charley jęknęła i jeszcze silniej uchwyciła się ręki Toby’ego. – Czy Anhotep przybył na wezwanie? – Serena wzięła szklankę z rąk Anny i zaczęła pić dużymi łykami. – Tak. Przybył. – Czy powiedział, co mamy zrobić? – Nie miał okazji. Serena wypuściła z rąk pustą szklankę i na chwilę zwiesiła głowę. Była blada i spocona, a oczy miała rozbiegane i dziwnie przekrwione. – Dlaczego? – Pojawił się Hatsek. – W jaki sposób? – Sprawiała wrażenie, że nie dostrzega dwóch pozostałych osób znajdujących się w kabinie. – Przyszła tu Charley. Chyba nad nią zapanował. To było przerażające. Serena w końcu odwróciła głowę w stronę łóżka, uświadomiła sobie obecność Toby’ego i Charley, i niezadowolona zmarszczyła brwi. – Ty? Ty sprowadziłeś Charley z powrotem? Skinął głową. – Przepraszam. Wybrałem nieodpowiedni moment. – Sądziłam, że jesteś w areszcie. – Serena podniosła się z trudem. Przez chwilę stała, chwiejąc się lekko, a potem usiadła sztywno na taborecie przed toaletką. – Na szczęście ostatnio tam nie byłem – odpowiedział, krzywiąc się lekko. – No to gdzie byłeś? – Z przyjacielem. Opowiem wam całą tę historię, ale nie teraz, dobrze? Zróbmy tutaj porządek. Co zrobimy z Charley? – zapytał, unosząc dziewczynę łagodnie do pozycji siedzącej. Charley zwróciła do niego mokrą od łez twarz. – Ja chcę jechać do domu. – No to pojedziesz. – Toby uwolnił się od niej i wstał. – Mam przyjaciela, który pracuje w konsulacie w Kairze. Telefonowałem do niego któregoś dnia. Poproszę, by załatwił ci powrotny lot do Anglii, i zapytam, czy jest ktoś, kto chciałby ci towarzyszyć. Biedna Charley, wszystko będzie dobrze. Chcesz wrócić na noc do hotelu? Charley skinęła głową. – Polubiłam ten hotel – odparła, znowu kiwając się w przód i w tył. – Jak ci się udało ją tam umieścić? – zapytała Serena ze znużeniem. – Sądziłam, że pokoje w Old Cataract Hotel zarezerwowane są z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Toby uśmiechnął się, pocierając nos. – Ty martw się starożytnym Egiptem, a mnie pozwól się zajmować jego wersją nowożytną. Patrzyły, jak wyprowadza Charley z kabiny i odchodzi z nią korytarzem. Anna zamknęła drzwi i oparła się o nie. W jasno oświetlonej kabinie tylko lekki zapach kadzidła przypominał o scenie, jaka się tutaj niedawno rozegrała. – No więc, czy to był sukces, czy kolejna porażka? – zapytała Serena. Anna potrząsnęła głową. – Myślę, że sukces. Może bez Charley wszystko by się udało. Przybył. Naprawdę był w tej kabinie. Był w... – Zawahała się nagle. – Zamierzałam powiedzieć, że był w tobie, ale to nieprawda. Raczej wsunął się na ciebie jak rękawiczka. – Wzdrygnęła się. – Och, Sereno, czy jesteś pewna, że te rzeczy są bezpieczne? To prawda, był komunikatywny, ale załóżmy, że nie zdołałabyś się od niego uwolnić? – Anna usiadła nagle, wyczerpana. – On mną nie zawładnął, Anno. – Serena zawijała sistrum w kawałek jedwabiu. – To ja pozwoliłam, by się mną posłużył. – Czyż to nie jest zawładnięcie? – Nie, „zawładnąć”, „posiąść” – to niemal „zgwałcić”. Wzięcie w posiadanie to coś niepożądanego. Gwałt. Przemoc. – Właśnie to przydarzyło się Charley? Serena zagryzła wargi. – Tak, myślę, że właśnie to spotkało Charley. Hatsek wykorzystywał energię dziewczyny, wysysając ją jak pijawka. Z łatwością wtargnął w jej osobowość. – A czy teraz jest od niego wolna? – Nie wiem. – Serena zapakowała ostatnią świecę i odwróciła się do lustra. Przez kilka chwil badawczo przyglądała się własnej twarzy. – Naprawdę nie wiem. Powinnam z nią porozmawiać, zanim wyjedzie, ale czy to nie pogorszy sytuacji? – Czy on na pewno nie wróci z nią do Anglii? – Tego również nie wiem. W tej chwili po prostu niczego nie wiem. Twarz, którą Anna zobaczyła w lustrze, wydawała się nagle postarzała. – Czuję się strasznie w związku z tym wszystkim. Gdybym nie przeszkodziła... – Gdybyś nie przeszkodziła, prawdopodobnie niesiono by mnie teraz krzyczącą do szpitala psychiatrycznego. Serena usiadła na zydlu. – Niektóre rzeczy, jakie opowiadał o mnie Andy, są prawdziwe, wiesz? Bawiłam się tym wszystkim. To było zabawne. Romantyczne. Fantastyczne. Szalone. Wydawało się nieco grzeszne w zestawieniu z taką starą... no dobrze, starszawą kobietą. – Uśmiechnęła się. – „Szacowna, bardzo szacowna wdowa, córka pastora, na miłość boską”... – Zaśmiała się niewesoło. – Medytacje. Modlitwy do Izydy. Rytuały w blasku świec. Nie nagość czy coś w tym guście, ale jednak był to jakiś sekret. Coś, czym można się rozkoszować. To nie było rzeczywiste, ale doprowadziło do innych rzeczy, które okazały się realne; nauczyłam się umożliwiać przejście, nauczyłam się zapadać w trans; zostałam medium, pośredniczką. Jednak magia egipska... traktowałam ją jak zabawę. – Dopóki nie przyjechałaś do Egiptu. – Dopóki nie przyjechałam do Egiptu... – Gdzie stwierdziłaś, że wszystko jest prawdziwe, łącznie z twoją mocą jako pewnego rodzaju kapłanki. Serena na chwilę przygryzła wargę. – Kapłanka... – powtórzyła jak echo. – To brzmi tak egzotycznie. Tak potężnie. Rozkoszowałam się myślą, że jestem kapłanką Izydy. – To dobrze – powiedziała Anna, wstając – gdyż jesteś moim jedynym atutem; jedynym asem, jakiego mam. – Co chcesz zrobić? Spojrzały na siebie ponuro, a potem Anna wzdrygnęła się i wzruszyła ramionami. – Czujesz się na siłach, by spróbować jeszcze raz? Nie wiemy przecież, czy Hatsek nie pojedzie za Charley do Londynu, ani co się stanie, jeśli podąży za tobą lub za mną. A jeśli kobra także pójdzie tym śladem? Moje przybycie tutaj jakoś dziwnie ożywiło całą tę niedorzeczną szaradę. Wiesz, kiedy zasnęłam w taksówce, w drodze przez pustynię, śniło mi się, że to wszystko jest częścią naszej wycieczki, wprowadzoną do jej programu przez agencję turystyczną dla rozbawienia uczestników, i że rozwiązanie zagadki nastąpi w noc poprzedzającą powrót do Luksoru lub na „bankiecie paszy”, jaki dla nas wydają, a może... nie wiem... może dopiero na lotnisku przed powrotem do Anglii. – Chciałabym, żeby to był sen – Serena potrząsnęła głową – ale nie jest i musimy coś zrobić. Proponuję, żebyśmy dziś w nocy podjęły jeszcze jedną próbę. Na File, tak jak początkowo planowałam. W świątyni Izydy. Anna ze zdziwienia otworzyła usta. – Tak szybko? – Tak – odparła Serena. – Tak będzie najlepiej. Jedziemy na imprezę „światło i dźwięk”, prawda? To może być trudne, będziemy musiały wyślizgnąć się z widowni w jakieś ciemne okolice, gdy nikt nie będzie zwracał na nas uwagi. Jestem pewna, że będą tam setki ludzi, ale wszyscy skupią się na oglądaniu widowiska. Miejmy nadzieję, że nikt nas nie zauważy. – Ale świątynia Izydy na wyspie File przypomina tę w Abu Simbel. Nie jest rzeczywistym, prawdziwym miejscem. Została przeniesiona na wyższy poziom gruntu. – Wiem. Święta ziemia Izydy znajduje się teraz pod wodą, ale nie sądzę, by miało to znaczenie. Wszak kapłani przybyli tutaj i pojawili się w Abu Simbel. Bliskość świątyni pomogłaby mi się skupić, gdyby zaś kapłani chcieli, abyś oddała im flakonik, to również byłaby ona idealnym miejscem. Zechcesz się z nim rozstać, Anno, jeśli tego zażądają? – Oczywiście. – Anna spojrzała na flakonik; tylko on pozostał na małym stoliku, który służył jako ołtarz. Wzięła go do rąk i zaczęła obracać w palcach. – Ciekawa jestem, co by się stało, gdyby się rozbił... Serena zamknęła oczy i potrząsnęła głową. – Lepiej, żebyśmy się o tym nie dowiedziały. – Wstała i wzięła swoją torbę. – Idę się przespać. Jestem kompletnie wykończona. Spotkamy się później, dobrze? Anna kiwnęła głową. Po wyjściu Sereny długo stała w miejscu, a potem położyła się na łóżku i zamknęła oczy. Dwadzieścia minut później zrezygnowała z prób zaśnięcia i sięgnęła po pamiętnik Luizy. Zakładka tkwiła już blisko końca. Do przeczytania zostało tylko kilka stron. * * * Luiza w końcu się zdrzemnęła. Po przebudzeniu leżała nieruchomo, spoglądając, jak często to robiła, w pociemniały sufit swej niewielkiej kabiny. Na statku było cicho, ale czuła zapach gotujących się potraw z pomieszczeń załogi, a z oddali, skądś z dalekiego brzegu, dobiegało ją ciche zawodzenie jakiegoś instrumentu, unoszące się tajemniczo ponad lekkim szelestem palm. Lekko odwróciła głowę i spojrzała na swoje przybory malarskie i stos szkicowników, ułożonych na stole, gdzie położyła je Jane Treece. Obok szkicowników leżało małe, otulone jedwabiem zawiniątko obwiązane wstążką. Luiza zamknęła oczy; jedna łza spłynęła jej po policzku. Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Przez chwilę ignorowała to pukanie, a potem z westchnieniem powiedziała: proszę. Na progu stanęła Augusta ze świecą w ręku. – Proszę, przyjdź na kolację, Luizo. Panowie będą tacy zadowoleni. Kapitan mówi, że Mohammed odchodzi od zmysłów, słysząc, że jesteś taka przygnębiona. Popadniesz w chorobę, jeśli nie będziesz jeść, moja droga. Luiza usiadła. W głowie jej się kręciło. Augusta miała rację. Nie ma sensu głodzić się na śmierć. Wszak musi wrócić do Anglii, do swoich synów. – Czy mam poprosić pokojówkę, żeby tutaj przyszła i pomogła ci się ubrać? – Augusta schyliła się i podniosła błękitny peniuar, który ześlizgnął się na podłogę. Luiza skinęła głową. – Tak, proszę. Wkrótce do was dołączę – odpowiedziała, zdobywając się na nikły uśmiech. Augusta odstawiła świecę i zniknęła, by przywołać panią Treece. Luiza siedziała bez ruchu w cichej, ciemnej kabinie, z głową wspartą na rękach. Wciąż słyszała muzykę, która teraz zdawała się dochodzić z większej odległości. Ciemne umeblowanie kabiny oraz draperie, pokrywające ściany, w świetle pojedynczego płomienia świecy zlewały się w migotliwą mieszaninę barw i cienia, i gdy w końcu Luiza podniosła wzrok, niewyraźna postać, stojąca przy stole, wydała się jej właśnie tym: cieniem pochylonym nad stołem i wyciągającym rękę. – Hassan? – Zdezorientowana, nie poruszała się przez chwilę i gdy zerwała się na nogi, tajemnicza postać już zniknęła. W drzwiach stanęła Jane Treece z miednicą i dzbankiem parującej wody. Woda pachniała różami i Luiza zobaczyła cienką warstwę różanego olejku na jej powierzchni. Z rezygnacją pozwoliła, aby pani Treece obmyła jej twarz, dłonie i szyję, a następnie ubrała ją w ciemnozieloną suknię i spięła włosy na karku. Gdy wychodziła z kabiny, usłyszała, jak pokojówka, podnosząc żaluzje i wylewając wodę na zewnątrz, prycha pogardliwie i z rozdrażnieniem. – Tyle zamieszania! – Zostało to powiedziane rozmyślnie głośno, by Luiza mogła usłyszeć. I to wszystko przez jakiegoś tubylca! Rozgniewana Luiza przemknęła przez salon wprost na pokład, gdzie wszyscy czekali na nią, sącząc drinki. Zająwszy miejsce zaproponowane jej przez sir Johna, odwróciła się i spojrzała na rzekę. Nil płynął tutaj szerokim, rozległym łukiem, po obu jego stronach palmy pochylały się nad wodą, a ich liście kołysały się z wdziękiem na tle rozgwieżdżonego nieba. W dali, na drugim brzegu, stały dwa statki, zakotwiczone obok siebie. Luiza rozpoznała je nawet po ciemku. Statek Fieldingów i statek lorda Carstairsa były rzęsiście oświetlone lampionami, a muzyka, jak uświadomiła sobie nagle, dobiegała z pokładu „Skarabeusza”, na którym grała grupa muzyków. Luiza przesunęła się obok sir Johna i podeszła do burty, spoglądając ku wodzie. Sir John podążył za nią. – Nie zwracaj na nich uwagi, moja droga. Chodź, napij się wina, a potem zjemy kolację. – Wydają jakieś przyjęcie? Uroczysty bankiet? – Luiza tak mocno zacisnęła ręce na balustradzie, że zbielały jej kostki. – Jestem pewien, że nie. Zaprosili muzyków, by grali im do kolacji. Mają prawo, Luizo... – Oni są na statku Rogera Carstairsa! – W rzeczy samej. – Czuł się niezręcznie. Widziała, jak przesuwa palcem pod kołnierzykiem, próbując go rozluźnić. – Myślałam, że popłynął z powrotem do Abu Simbel! Sir John posępnie potrząsnął głową. – Jak widać, nie zrobił tego. – Dlaczego? – Moja droga, nie wiem, dlaczego miałby chcieć tam wracać. Jego statek towarzyszy nam przez całą drogę w dół katarakty i przez Asuan, podobnie jak statek państwa Fieldingów. – Kazałam mu odejść! – Jej głos zabrzmiał donośnie i gniewnie. – Kazałam mu, ale nie zwrócił na to żadnej uwagi! – Luizo, on wie, że nie będzie mile widziany na tym statku, i nawet nie próbuje wejść na pokład, ale nie mogę mu przeszkodzić w płynięciu obok nas. – Ale ja mogę! – Luiza odwróciła się i ruszyła ku pomieszczeniom załogi. – Mohammed! Wezwij wioślarza. Potrzebna mi łódka. Chcę, by przewieziono mnie na drugi brzeg. – Luizo, nie! – Sir John pospieszył za nią. – Nie zdołasz mnie powstrzymać! – Odwróciła się do niego. – Nawet nie próbuj. Nie proszę, abyś płynął ze mną. Chcę tylko, żeby wioślarz przeprawił mnie na drugi brzeg. Ludzie z załogi stanęli na baczność wokół koksownika, na którym przyrządzali sobie posiłek. Mohammed z zaniepokojoną miną wystąpił do przodu. – Jeśli lady Luiza życzy sobie popłynąć na drugą stronę rzeki, ja sam będę wiosłował. – Dziękuję, Mohammedzie, chcę tam popłynąć zaraz. Gdy wróciła z szalem, po który poszła do kabiny, Mohammed z twarzą białą jak prześcieradło ściągał swą małą łódkę. Utrzymywał łódkę w miejscu, gdy do niej wsiadała, a następnie, wprawnie posługując się jednym wiosłem, ruszył przez mroczne wody rzeki. Na pokład pomógł jej wejść David Fielding. Za nim Luiza spostrzegła Venetię i wtuloną w wielkie jedwabne poduszki Katherine. Sennie obserwując rozgrywające się przed ich oczyma przedstawienie, popijały herbatę. Obok nich siedział Roger Carstairs. Na widok Luizy wstał. Ubrany był w czarną szatę i biały turban, w pasie zaś owinięty czerwono-złotą, przybraną frędzlami szarfą, z której zwisał długi, rzeźbiony myśliwski nóż. Katherine uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, ale Luiza nie spostrzegła tego powitalnego gestu, jej oczy utkwione były bowiem w twarzy Carstairsa. Katherine zawahała się i zgasiła uśmiech, a ręce położyła lękliwie na brzuchu. – Dobry wieczór, pani Shelley – rzekł Carstairs z ukłonem, a stojący za nim muzycy przestali grać. – Dobry wieczór, milordzie – odpowiedziała. Mohammed przeskoczył przez burtę i stał teraz tuż za nią, a kiedy ona zrobiła krok naprzód, uczynił to samo. Jego obecność działała uspokajająco. – Widzę, że wciąż ma pani jakiegoś tubylca u boku, pani Shelley – powiedział Carstairs, ruchem głowy wskazując Mohammeda. – Niech się przyłączy do innych służących, jeśli ma pani ochotę usiąść i obejrzeć przedstawienie. – Nie przybywam tutaj dla rozrywki – odparła Luiza – a Mohammed, za pańskim pozwoleniem, pozostanie przy mnie. Jest przyjacielem mojego przyjaciela. Dlaczego postanowił pan nie wracać do tamtej groty? – Ponieważ zostałem poinformowany, że ampułki już tam nie ma – odrzekł Carstairs z uśmiechem. – Próbowała mnie pani oszukać, pani Shelley. – Tak bardzo pragnął pan tej rzeczy, że był pan gotów zabić człowieka, aby ją zdobyć! – Głos Luizy był bardzo spokojny. Katherine cicho jęknęła. – Tak, pani Shelley, byłem gotów zabić człowieka – uśmiechnął się Carstairs – chociaż w tym wypadku nie musiałem tego robić. Wąż zrobił to za mnie. Roześmiała się. – Wąż zrobił to za pana! – powtórzyła. – Czy powiedział pan już swoim przyjaciołom, jak bardzo pragnie pan mieć mój flakonik na wonności? I czy opowiedział im pan, co uczynił, aby go zdobyć? Opowiedział im pan o swojej nikczemności? – Och, Luizo! – Jęk Katherine był pełen udręki. – Proszę cię, moja droga... – Nie próbuj mnie powstrzymać przed opowiedzeniem o wszystkim, co się stało! – Luiza odwróciła się do niej jedynie na sekundę, ale siła jej słów sprawiła, że Katherine opadła na poduszki. – Człowiek, który cię tu zabawia, jest nikczemnym szatanem, uprawiającym czarną magię. Nie jesteś bezpieczna na tym statku. Nikt nie jest bezpieczny! Twarze muzyków i całej załogi Carstairsa zwróciły się teraz w jej stronę. Luiza nie wiedziała, ilu z nich rozumie jej język, ale wszyscy wydawali się przerażeni. – Jesteście w niebezpieczeństwie! – krzyknęła do nich. – Nie rozumiecie?! – Droga Luizo – David Fielding położył dłoń na jej ramieniu – wszyscy wiemy, że jesteś zdenerwowana i rozstrojona. Oczywiście, masz powód. Ale to nic nie pomoże. To, co się stało na pustyni, nie było niczyją winą. To był tragiczny wypadek. Ludzie stale giną tutaj od ukąszeń węży i skorpionów. – Nie! – Luiza potrząsnęła głową. – To nie był wypadek! Hassan znał się na wężach i skorpionach. Na tym polegała jego praca. Miał mi towarzyszyć i strzec mego bezpieczeństwa! – Oczy wezbrały jej łzami. – Nie rozumiecie?! On to sprawił! – wykrzyknęła, wskazując na Carstairsa. – Z równą pewnością, jakby dwukrotnie wbił ten nóż w serce Hassana. Carstairs wolno pokręcił głową. – Oto fantazje przegrzanego mózgu. – Doprawdy? – Luiza otarła łzy. – A zatem nie chce pan mojej ampułki? Carstairs gwałtownie napiął mięśnie, a jego oczy stały się bardziej czujne. – Wie pani przecież, że bardzo pragnę nabyć flakonik, pani Shelley. Złożyłem pani propozycję kupna. Powiedziałem, że może pani podać swoją cenę. – Dobrze. Moją ceną jest Hassan! Skoro pańska magia jest tak potężna, to potrafi pan przywrócić go do życia! – Zrobiła następny krok w jego stronę, czując, że Mohammed nadal podąża za nią jak cień. – A zatem, czy pańska magia jest tak potężna, lordzie Carstairs? – Uśmiechała się do niego z nienawiścią. Zmrużył oczy. – Przecież pani wie, że nie. Nikt nie potrafi sprowadzić kogoś z tamtego świata. – Co?! Nawet kapłani, którzy strzegą flakonika? Widziałam ich. Mają moc. A czyżby sami nie umarli? Carstairs ukrywał oczy za ciężkimi powiekami i Luiza nie mogłaby powiedzieć, czy w ogóle patrzy na nią spod rzęs. Tak znieruchomiał, że wydawało się, iż przestał oddychać. – Ci kapłani nie są żywymi istotami. Są wciąż martwi, nawet kiedy chodzą po tej ziemi. Za jego plecami wstrzymano oddechy i Luiza zobaczyła rozszerzone oczy mężczyzn, stojących nieopodal na pokładzie. Co najmniej kilku z nich śledziło ich rozmowę. – Zatem nie może pan zapłacić mojej ceny? – Oferuję pani pieniądze, Luizo. Każdą kwotę, jaką zechce pani wymienić. – W głosie Carstairsa rosło zniecierpliwienie. Luiza pokręciła przecząco głową. – Pieniądze nie mają dla mnie żadnego znaczenia. – A więc wszystko inne, co mogę pani dać: klejnoty, ziemię – rzekł, mrużąc oczy. – Wszak proponowałem już pani swój tytuł i rękę! Za jego plecami rozległ się krótki okrzyk Venetii: – Rogerze! Przyrzekałeś mi! Carstairs zignorował Venetię, oczy wciąż miał utkwione w twarzy Luizy. – Cóż więc chce pani otrzymać? Luiza potrząsnęła głową. – Nie istnieje chyba nic, co pan mógłby mi dać i czego ja bym chciała. – Jej głos ścichł do szeptu. – Z wyjątkiem możliwości rewanżu. Venetia rzuciła się ze szlochem do Katherine, która pochyliła się, by utulić szwagierkę w ramionach. Ostatnie słowa Luizy, o dziwo, osuszyły łzy Venetii i obie kobiety obróciły się w jej stronę. Na statku zapanowała kompletna cisza. Jedynym dźwiękiem był łagodny szelest trzcin rosnących przy brzegu. Luiza wytrzymała spojrzenie Carstairsa i skinęła głową. – Mam ten flakonik przy sobie – powiedziała spokojnie i wyjęła z kieszeni sukni jedwabne zawiniątko. Oczy Carstairsa rozszerzyły się pożądliwie. – I zamierza mi go pani dać! – Uśmiechnął się z triumfem. Z namysłem spojrzała na swą dłoń. – Nie – powiedziała, podnosząc ku niemu wzrok. – Nie zamierzam go panu dać. Dam go owym bogom, którym rzekomo pan służy. Nie zobaczy pan go nigdy więcej, lordzie Carstairs. Nigdy! Jednym szybkim ruchem, najdalej jak mogła, cisnęła flakonik w ciemność. Zapadła cisza, wszyscy wstrzymali oddech, a potem rozległ się daleki, cichy plusk. – Nie! – Carstairs rzucił się do burty i przewieszony przez nią gorączkowo wpatrywał się w wodę. – Zdaje pani sobie sprawę z tego, co zrobiła? – Odwrócił się nagle z oczami płonącymi wściekłością. – Naprawdę? Rozumie pani, co pani uczyniła? – Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął. – Puść ją! Zabierz od niej ręce! – David Fielding chwycił go za ramię, a Mohammed ruszył do przodu ze stężałą twarzą i nożem w dłoni. – Nie! – krzyknęła Katherine. – Nie! Ktoś zostanie ranny! Davidzie, uważaj! Puść ją, Rogerze! Jakiż to ma sens?! To już koniec! – Wstała. – Na litość boską, dość tego. Luizo, chyba powinnaś już iść. Przekonałaś nas! – Przerwała nagle i z jękiem chwyciła się za brzuch. – Kate? – krzyknął z przerażeniem David Fielding. – Kochanie, co się stało? Katherine wyprostowała się i z pobladłą twarzą opadła na poduszki. – Już dobrze. – Oddychała z trudem. – Luizo, powinnaś już iść. Luiza wyrwała się z rąk Carstairsa i zrobiła krok w stronę burty. – Już idę – rzuciła przez ramię, odwracając się do swego opiekuna. – Mohammedzie, zechcesz mi pomóc zejść do łodzi... Przerwał jej przejmujący krzyk. Katherine znów zgięła się wpół. – Moje dziecko, moje dziecko! – krzyczała, próbując wstać i wyciągając ręce do męża. Luiza zatrzymała się przy trapie i z przerażeniem ujrzała na sukni Katherine rozszerzającą się czerwoną plamę. Przez chwilę nikt się nie ruszał, a potem Venetia, uniósłszy rękę do skroni, osunęła się zemdlona na jedwabne poduszki. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Luiza spoglądała na ogarniętych przerażeniem mężczyzn. Sparaliżowani trwogą, wpatrywali się w cierpiącą kobietę i kałużę krwi, która rozlewała się po pokładzie. – Zanieście ją do kabiny! – Luiza odepchnęła Carstairsa na bok. – Natychmiast! Szybko! – Wrócimy na pokład naszego „Lotosu”. – David Fielding rozglądał się, gorączkowo szukając wzrokiem swoich służących. – Powinna znaleźć się u siebie. – Nie ma czasu. Zabierz ją na dół, Davidzie. Milordzie – zwróciła się do Carstairsa z pogardliwym spojrzeniem – niech się pan rozejrzy za ludźmi, którzy opuścili pokład. Prawdopodobnie zmierzają na pokład „Lotosu”. Mohammedzie, sprowadź tu panią Forrester, żeby mi pomogła. Venetio, weź się w garść. Ty także będziesz musiała pozostać tu do pomocy. Ruszcie się! – zawołała w stronę otaczających ją oszołomionych twarzy, gdy Katherine znów krzyknęła. Słysząc ten krzyk, mężczyźni rozbiegli się we wskazanych kierunkach i w końcu sam Carstairs, odsunąwszy na bok Davida, który skamieniał ze zgrozy, wziął Katherine na ręce, zaniósł ją do salonu i ułożył na miękkiej otomanie. Odwracając się od łkającej i jęczącej kobiety, znalazł się twarzą w twarz z Luizą. Rzucił jej szybkie, zimne spojrzenie, przeszedł obok i wrócił na pokład. Venetia, zapłakana i biała jak ściana, stała w drzwiach, najwyraźniej przerażona koniecznością wejścia do środka. – Każ komuś nagrzać wody – zawołała Luiza – i znajdź kilka czystych prześcieradeł. Katherine znowu jęknęła. W progu pojawił się David z twarzą białą jak papier. – Co mogę zrobić? – zapytał. Luiza podniosła wzrok. – Pomóż Venetii przynieść wodę. Odwróciła się do Katherine i przemawiając do niej cicho, próbowała przynieść jej ulgę i pocieszyć. Pomogła jej usiąść, by mogła rozpiąć niemożliwie dopasowaną suknię, następnie zaś ściągnęła ją przez głowę i znów oparła Katherine na poduszkach. Strach Katherine był zaraźliwy. Luiza sama musiała walczyć z falami paniki, delikatnie odgarniając Katherine włosy z twarzy, a potem zabierając sprzed jej oczu splamioną krwią suknię. – Wszystko będzie dobrze, Katherine. Wyzdrowiejesz. – Ujęła jej ręce i trzymała mocno. – A dziecko? Co z dzieckiem? Jeszcze dwa miesiące! – Katherine znów wybuchnęła płaczem. – To wina Davida. Nie chciał słuchać. Nalegał na wyjazd do tego zapomnianego przez Boga kraju. Błagałam go, ale on chciał tu przywieźć Venetię. Chciał znaleźć jej męża. – Urwała, tracąc oddech i wijąc się z bólu. Luiza wciąż mocno trzymała ją za ręce. Kiedy zaczął się zbliżać następny skurcz, palce Katherine zacisnęły się tak mocno, że kostki Luizy zdrętwiały z bólu. Ktoś pojawił się w drzwiach. – Oto prześcieradła. – Venetia weszła do kabiny i rzuciła je Luizie, odwracając wzrok od leżącej na otomanie kobiety. – Odłożymy je na później, a teraz przynieś miskę gorącej wody i wypłucz ręcznik, żebyśmy mogły ją obmyć – powiedziała Luiza, podnosząc na nią wzrok, i nagle zrobiło jej się żal Venetii. Żadna niezamężna kobieta nie powinna oglądać takiego widoku, szczególnie gdyby dziecko miało umrzeć. Przygryzła wargę. Katherine z trudem chwytała powietrze; teraz, gdy skurcz minął, nie krzyczała, lecz twarz miała bladą i zroszoną potem. Luiza pochyliła się, by otrzeć jej czoło, ale właśnie zbliżał się kolejny skurcz. – To twoja wina! – rzuciła jej nagle w twarz Katherine. – Gdybyś tutaj nie przypłynęła i nie wdała się w kłótnię z Carstairsem, to by się nie wydarzyło! Nie powinnaś była tu przychodzić! Dlaczego to zrobiłaś? – Gorączkowo chwytała powietrze, a pot spływał jej po twarzy i całym ciele. Gdy bolesny skurcz minął, Luiza usłyszała jakiś hałas u drzwi. Obejrzawszy się, zobaczyła Mohammeda niepewnie stojącego na progu. Odwrócił głowę, by nie spoglądać w głąb salonu. – Lady Forrester nie przybędzie, lady Luizo. Mówi, że nie zna się na porodach. Maleesh? To nieważne! Przyprowadziłem akuszerkę z wioski, która jest biegła w tych sprawach. Stojąca za nim zakwefiona kobieta zaglądała lękliwie do wnętrza. Jej ogromne czarne oczy nieśmiało obiegły salon i z wyrazem niepokoju spoczęły na Katherine. Luiza uśmiechnęła się do niej, przypominając sobie, jak Hassan opowiadał jej, że akuszerki z wiosek często mają wielką wiedzę o podstawach medycyny i położnictwa. Mohammed szybko szepnął coś kobiecie, ta zaś prześlizgnąwszy się obok niego, weszła do kabiny i z ukłonem zbliżyła się do Luizy. – Mówisz po angielsku? – zapytała Luiza. Kobieta wzruszyła ramionami. Miała ze sobą mały koszyk, który teraz postawiła na stole obok. Katherine ścisnęła rękę Luizy. – Nie pozwól jej zbliżyć się do mnie! – krzyknęła. – Wielki Boże, ja umieram, a ty sprowadzasz mi jakąś tutejszą czarownicę! Gdzie jest David? O Boże! Kiedy drzwi kabiny się zamknęły, kobieta zdjęła czarny welon i płaszcz. Była starsza, niż się to początkowo wydawało. Spojrzawszy na Katherine, natychmiast oceniła sytuację. Skinęła głową, podeszła i położyła chłodną dłoń na brzuchu rodzącej. Katherine odsunęła się gwałtownie, ale kobieta skinęła głową i uśmiechnęła się. – Dobrze. Dobrze – powiedziała. – Dziecko dobrze. Dobrze. Inszallah! – Odeślij ją stąd! – Katherine odepchnęła rękę kobiety, ale już nadchodził kolejny skurcz. Kiedy kilka minut później otworzyły się drzwi, trzy kobiety skupione wokół Katherine jednocześnie podniosły wzrok. Początkowo nie widziały, kto stoi w progu. Postać rysująca się na tle nocnego nieba była wysoka, ciemna i niewyraźna. Pierwsza rozpoznała ją wieśniaczka i odwróciła się z jękiem, próbując ukryć twarz. – Roger? To ty? O co chodzi? – Venetia odeszła od bratowej z wyraźną ulgą, a kobieta z wioski naciągnęła sobie na głowę szal. – Sprowadziłem pomoc – odezwał się Carstairs, zaglądając do salonu. – Wezwałem kapłana bogini Sachmet. To bogini uzdrawiania, więc poprzez swego kapłana pomoże tej kobiecie. Katherine jęknęła. – Zabierzcie go ode mnie! Nie pozwólcie mu się do mnie zbliżać! – Głos miała ochrypły od krzyku. Kurczowo trzymała się Luizy. – Nie pozwól mu wejść! – Słyszał pan! Niech pan tu nie wchodzi! I niech pan trzyma tę swoją nieczystą magię z dala od nas! – Luiza podniosła ku niemu wzrok. – Nie jest pan tutaj mile widziany! – Nawet aby ocalić jej życie? – Szyderczy głos odbił się echem od ścian salonu. – Wierz mi, pani, tylko magia może ją ocalić! – Ta magia, którą pan uprawia, nic nie może dla niej zrobić! Jest niszcząca i mordercza! – krzyknęła Luiza. – Nie boi się pani tego ryzyka? – Głos stawał się coraz bardziej kpiący. – Myślę, że powinna pani mnie wpuścić. – Nie! – Szloch Katherine brzmiał histerycznie. – Nie, proszę, każ mu odejść! Davidzie! Ostatni krzyk był tak przejmujący, że wiejska akuszerka zapomniała o strachu przed Carstairsem. Położyła dłoń na brzuchu Katherine i wydała Luizie kilka niezrozumiałych instrukcji, po czym, w sposób bardziej zrozumiały, gestami pokazała, że należy podciągnąć Katherine do pozycji stojącej i że powinna ona przykucnąć, przygotowując się w ten sposób do porodu. Venetia wyprosiła Carstairsa z kabiny i odesłała go na opustoszały pokład, by przyłączył się do Davida, stojącego samotnie na rufie. Kilka minut później obydwaj wyraźnie usłyszeli słaby płacz noworodka. Na ów dźwięk David się odwrócił. – Czy to... Czy to moje dziecko? – zapytał z drżeniem. Carstairs wzruszył ramionami. Przeszedł na dziób statku, przystanął i wzniósł ręce do nieba. Zanim Davidowi pozwolono wejść do kabiny, uporządkowano ją dokładnie. Koszyk wiejskiej akuszerki z maściami z kozieradki, miodu, akacji, powoju i tamaryszku został spakowany, Katherine leżała na otomanie wsparta na poduszkach, a maleńkie dziecko spoczywało między jej piersiami. David spoglądał na nie w trwodze. – Wszystko dobrze, Davidzie. – Katherine muskała palcem malutką główkę. – Nasz synek leży tutaj, by mu było ciepło. Wydaje się bardzo mały, ale Mabrooka mówi, że jest zdrowy – uśmiechnęła się do wieśniaczki, która odpowiedziała ukłonem, ponownie osłaniając twarz kwefem. – Musisz dać jej jakiś bakszysz, Davidzie – mówiła dalej Katherine bardzo słabym głosem. – Prawdopodobnie ocaliła mi życie. Luiza wyszła na pokład, zostawiając ich samych, i głęboko odetchnęła nocnym powietrzem. Zbliżał się świt. Odwróciła się, słysząc jakiś odgłos. Stał za nią – Carstairs ze złożonymi rękami. Na widok lorda, wciąż odzianego w czarną szatę z czerwono-złotą szarfą, w turbanie na głowie, poczuła nagły dreszcz. W pogardliwym milczeniu obrzucił wzrokiem krew na sukni Luizy, rozwichrzone włosy, całą, wyraźnie wyczerpaną, postać. Znów wezbrał w niej gniew. – Nie chce pan wiedzieć, jak się czują? Carstairs wzruszył ramionami. – Niewątpliwie zamierza mi to pani powiedzieć. – Oboje są bezpieczni i zdrowi. – Inszallah! – Lekko skłonił głowę. – Teraz mogę więc odejść. – Proszę. – Odwrócił się, nie mówiąc nic więcej. Luiza poszła na rufę, gdzie siedząc po turecku, czekał na nią Mohammed. Tuż obok niego przywiązana była do burty lina cumująca łódkę. Mohammed wstał na widok Luizy i skłonił się. – Czy pani Fielding czuje się dobrze? – zapytał. – Tak, Mohammedzie, dzięki tobie. Jej synek także dobrze się czuje. Czy zechcesz zabrać mnie na pokład „Ibisa”, a potem wrócić po Mabrookę? – Przetarła oczy ze znużeniem. – Już prawie dzień, a ja jestem bardzo zmęczona. Odwrócił się, by przyciągnąć łódkę, i nagle krzyknął. Na pokładzie, tuż obok niego, leżał zwinięty wielki wąż. Gdy Mohammed się poruszył, wąż zasyczał. Uniósł łeb z rozszerzonym kapturem i kołysał się z boku na bok, utkwiwszy ślepia w twarzy Mohammeda. – Nie! – krzyknęła Luiza, otrząsnąwszy się z chwilowego osłupienia, i odwróciła się do Carstairsa. – Niech go pan przywoła z powrotem! Czy naprawdę jest pan tak nikczemny, że zamordowałby pan następnego niewinnego człowieka? – Nie wzywałem go, pani Shelley, zapewniam panią – odparł Carstairs z uśmiechem. – Pańskie zapewnienia nie mają żadnej wartości – powiedziała i z sercem bijącym z trwogi ruszyła do przodu. – Mohammedzie, zejdź do łódki. – Nie, pani. Nie mogę pani zostawić. – Twarz Mohammeda była kredowobiała. – Zrób to! Ten wąż nie zrobi mi krzywdy. – Tupnęła nogą i wąż zasyczał. Mohammed cofnął się ostrożnie, a Luiza sięgnęła na stojący obok fotel po zapomnianą parasolkę Venetii. Wąż obserwował ją uważnie. – Niech go pan przywoła, lordzie – poleciła i dodała z uśmiechem: – Zabiłby pan również mnie, abym mogła połączyć się z Hassanem? Carstairs wolno pokręcił głową. – Nie wzywałem go! – Zatem pańskie siły wyraźnie słabną. Będą jeszcze słabsze, skoro nie potrafi pan zdematerializować złego tworu swego własnego umysłu! Wiedziała, że za jej plecami Mohammed powoli wspina się na burtę statku i staje na górnym szczeblu trapu. Kiedy zszedł do łódki, usłyszała jego szept: – Proszę, pani Luizo. Proszę. Niech pani ratuje siebie. Luiza rzuciła Carstairsowi lekki uśmieszek. – I cóż, lordzie, wyśle mnie pan do raju z Hassanem? Carstairs syknął. Gdy wąż zakołysał się i ruszył ku niemu, Luiza podbiegła do burty i weszła na trap. Po kilku sekundach była już w łódce, a Mohammed gorączkowo wiosłował w stronę „Ibisa”. Za nimi dobiegał z ciemności gorzki śmiech Carstairsa. W połowie drogi przez rzekę Mohammed wsparł się na wiośle. – Lady Luizo, mam coś dla pani. – Poszperał w fałdach swojej szaty i wyjął z niej coś małego i białego. – Kiedy płynąłem, żeby sprowadzić panią Forrester, zobaczyłem to w wodzie. Jedwab, w który pani to owinęła, chwycił powietrze niczym żagiel. Węzełek nie utonął. Luiza popatrzyła na małe wilgotne zawiniątko spoczywające w jej dłoniach, a potem odwróciła się i z gorzkim uśmiechem spojrzała na „Skarabeusza”. Więc wąż był mądrzejszy, niż myśleli. Flakonik był w łodzi Mohammeda. Bogowie go nie zabrali. 14 Szafot jest gotów, o czym wiesz, i twój upadek jest bliski... Ocal swych kapłanów przed tymi, którzy patrzą, trzymając noże ofiarne, strażników o palcach okrutnych, którzy zabijają... KSIĘGA UMARŁYCH Człowiek znający się na czarnej magii wziął arkusz papieru, na którym umieścił imiona dwóch kapłanów, Anhotepa i Hatseka, i spisał ich historię. Następnie zaś napisał ostrzeżenie dla kupca i mieszkańców Luksoru. Była to opowieść o dwóch dżinach, którzy zamordują się wzajemnie, jeśli zdołają, i zabiją każdego, kto dotknie ich świętego flakonika. To właśnie była owa święta ampułka, zabrana ze świątyni. Ręce, które ją zbezczeszczą, zamienią się w pył; ręce kapłanów splamione są krwią. Dokument zostaje spisany, słońce zachodzi i ciemność ogarnia dom kupca. Mag kłania się i wychodzi. Kupiec zmaga się z tym, co usłyszał. W jego dłoni spoczywa cenny relikt starożytności. Czy zwróci go przeszłości w imię honoru i czci, czy też zabierze do dzielnicy Frangae i sprzeda za sumę, o jakiej nawet nie śnił? Z namysłem wczytuje się w tekst spisany na kawałku papieru. Kapłani są coraz bardziej niecierpliwi. Karmią się więc jego energią, a potem życiowymi siłami jego synów, żon oraz służących i stają się silniejsi niż kiedykolwiek od czasu, gdy pewnego dnia wyszli ze swego grobowego schronienia. * * * Na nabrzeżu czekało już kilka łodzi motorowych, mających zabrać kolejne grupy turystów na widowisko „światło i dźwięk” w świątyni na wyspie File. Pasażerowie z „Białego Flaminga” zajęli miejsce w kolejce wraz z innymi turystami i wsiedli do lodzi, spoglądając z przejęciem na ciemną rzekę migoczącą tysiącami odbitych świateł. Anna, usiadłszy z Sereną na rufie, znalazła się obok Andy’ego. Zmarszczyła brwi, gdy objął ją ramieniem i odezwał się jak gdyby nigdy nic: – Żadnych mocnych wrażeń, co Anno? Wzięłaś jakieś ciepłe okrycie? Po zmroku wiatr z pustyni może być bardzo zimny. – Dziękuję. Jestem dobrze przygotowana na ten wieczór – odparła, odsuwając się lekko i rzucając okiem na Serenę. W torbie Anny spoczywały flakonik i pamiętnik, torba Sereny zaś kryła posążek, kadzielnicę i świece. Nie wiedziały, jak im się uda odłączyć od tłumu i po ciemku dotrzeć do świątyni, i czy w ogóle będzie to możliwe. Anna rozglądała się, szukając wzrokiem Toby’ego, i w końcu spostrzegła go na dziobie. Rozmawiał z mężczyzną prowadzącym łódź. Śmiali się i gestykulowali, jakby znali się od lat, Anna zaś pierwszy raz zdała sobie sprawę, że Toby mówi po arabsku. Wciąż nie wiedziała, co się wydarzyło w Abu Simbel, ale o dziwo, wcale jej to nie martwiło. Toby na pewno potrafi wyjaśnić swoją nieobecność, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. – Wybaczyłaś mi, Anno? – szeptał jej do ucha Andy. – Wiesz przecież, że chodziło mi tylko o twoje dobro. Nie wiedziała, czy mówi o zabraniu pamiętnika i ampułki, czy też wciąż ma na myśli Toby’ego, i jakoś wcale jej to nie obchodziło. Gdy łodzie wypłynęły z przystani, wysunęła się spod jego ramienia. Rozjarzona światłami świątynia odbijała swe spokojne piękno w opływającej ją wodzie. Obok wznosił się tak dokładnie i pięknie opisany przez Luizę pawilon Trajana, którego smukłe kolumny, niemal eteryczne na tle granatowego nieba, tworzyły uderzający kontrast z surowością pylonów samej świątyni. Annie zabrakło tchu na widok czystej magii tego widoku. – Czy to ma jakieś znaczenie, że świątynia nie stoi już na prawdziwej wyspie File i że przeniesiono ją na Aglikę? – szepnęła do Sereny, myśląc jednocześnie, że z pewnością nie ma. Wszak świątynia wygląda tak pięknie... Jakby stała tu od tysięcy lat. Serena wzruszyła ramionami. – To wyspa Bigge poświęcona Ozyrysowi była miejscem prawdziwie wyjątkowym. Sądzę, że musi być gdzieś tam – rzekła, wskazując ciemność. – Myślę, że będzie przypominać Abu Simbel, które wciąż ma w sobie coś świętego, prawda? Nawet jeśli polega to tylko na tym, że my, turyści, wchodzimy tam z uczuciem lęku. To musi stwarzać atmosferę, prawda? – Nie sądzę, by wszyscy, którzy przybywają tu obecnie, czynili to, aby oddać cześć Izydzie – odpowiedziała Anna z drżeniem, spoglądając na torbę Sereny. – Boję się. Serena uśmiechnęła się w ciemności. – Myślę, że bogini wciąż tutaj jest i że przybędzie. Nie ma się czego bać. – I wezwie swoich kapłanów?! Serena, z oczami utkwionymi w oświetlonym kamieniu wynurzającym się z czerni wody, powoli pokręciła głową. – Kto wie, co uczyni... Gdy łodzie ustawiły się w kolejce na wprost przystani pod świątynią, pasażerowie wstali i ruszyli do przodu, przechodząc przez siedzenia, pochylając się pod markizą i mijając dudniący, hałaśliwy silnik, a dwuosobowa załoga ostrożnie podciągała łódź do brzegu. Teraz czuć było zapach oleju i spalin. Panował irytujący zgiełk. Anna i Serena rozmyślnie zwlekały, obserwując, jak Andy posuwa się do przodu. – Będzie nas szukać! – potrząsnęła głową Anna. Serena nie dosłyszała, więc powtórzyła głośniej, wprost do jej ucha, żeby przekrzyczeć dźwięk silnika. Serena skinęła głową. – Gdzie jest Toby? Anna wskazała ręką tłum przed nimi. – Może Andy zniknie, kiedy zobaczy nas z Tobym! – krzyknęła Serena w odpowiedzi. Były już blisko wyjścia, gdzie każdą z nich podtrzymano troskliwie przy zejściu na przystań. Serena, która pierwsza znalazła się na brzegu, usunęła się na bok i czekała na Annę. Ku swemu utrapieniu zobaczyła, że Andy zrobił to samo. – Musimy się go pozbyć, bo inaczej nie uda nam się wyśliznąć z tłumu. – Rozglądała się, szukając wzrokiem jakiegoś ustronnego miejsca. Rosły tam jakieś krzewy, kilka niewielkich drzewek, ale cała okolica była doskonale oświetlona, a droga do miejsc, na których miała zasiąść publiczność, wyraźnie oznaczona. – Chodźcie! – krzyknął Andy. – Przecież chcemy siedzieć blisko! Anna spojrzała na Serenę. – Idź, Andy – odparła, zakładając ręce na piersi. – Zamierzam siedzieć z Tobym. Zobaczyła wściekłość w jego oczach. – Żartujesz? – Nie, nie żartuję – odpowiedziała chłodno. – Chyba nie wierzysz w jego opowieści? – Nie wiem, w co wierzyć, Andy. Zresztą, to nie twoja sprawa. Odejdź, proszę. Idź z innymi. Przez chwilę myślała, że Andy nie usłucha, ale nagle zjawił się Toby, który czekał na poboczu drogi. Andy spojrzał na niego z wyraźną niechęcią, odwrócił się i po chwili zniknął w wolno poruszającym się szeregu ludzi. Toby przyłączył się do Anny i Sereny. – Czy dobrze rozumiem, że go wystraszyłem? – W rzeczy samej – odpowiedziała z uśmiechem Anna. – Było to dla nas ważne, bo zamierzamy się wymknąć. Gdy wszyscy zajęci będą widowiskiem, my chcemy wejść do świątyni i podjąć jeszcze jedną próbę wezwania kapłanów. Toby rozejrzał się dokoła. – Nie macie szans. Spójrzcie na te światła i mężczyzn, którzy prowadzą widzów na miejsca – powiedział, przyglądając się mijającym ich ludziom. – Z pewnością nie musi się to odbyć w świątyni. Może gdzieś w pobliżu; co myślicie o tym zakątku w dole? – wskazał miejsce z prawej strony pod kioskiem Trajana. – Zamierzasz pójść tam z nami? – Serena była wyraźnie poruszona. – Nie, chyba że chcecie. Przecież to kobieca sprawa, prawda? Ale pomogę wam znaleźć jakąś kryjówkę i będę stał na straży, jeśli chcecie. – Musimy iść zaraz. Kiedy wszyscy usiądą, nie będziemy mogły się wymknąć. – Serena rozglądała się gorączkowo. – Całe to miejsce skąpane jest w świetle. Nie zdawałam sobie sprawy, że wyspa jest taka mała. Trudno tu znaleźć ustronny kącik! – Wszystko będzie dobrze. – Toby uśmiechnął się do niej uspokajająco. – Chodźcie za mną – rzekł, pochylając się nagle i wchodząc między jakieś niskie krzaki. – Widzicie. Te zakamarki, gdzie nie dociera światło, są niewiarygodnie mroczne. Tu, nad brzegiem, nikt was nie zobaczy. To doskonałe miejsce. Ześlizgując się piaszczystym śladem, podążały wąską ścieżką, która wiodła skrajem wyspy, z dala od oświetlonej widowni. Przywierając do kamienistego urwiska pod kioskiem Trajana znaleźli pas zarośli i linię plaży. Toby przykucnął w ciemności. – Jeśli nie będziecie mieć pecha i nie padnie tu smuga światła z reflektorów, nikt was nie zobaczy. Wszyscy będą oślepieni światłami i gdy tylko zacznie się widowisko, skupią się na nim. Myślę, że macie prawie godzinę. Ja pójdę teraz na widownię, będę miał oczy szeroko otwarte, a potem wrócę i spotkam się tutaj z wami. – Rozejrzał się i dodał: – Powodzenia! Bądźcie ostrożne! – Szybko pocałował Annę w usta i odwrócił się. Rozległ się szelest suchych liści i Toby zniknął. Serena zeszła już na piasek i szperała w torbie. – Nie sądzę, by przy takim świetle wokół ktokolwiek zauważył świecę. Zapalę ją później wraz z kadzidłem. Będzie mi to potrzebne do wezwania bogini – mruczała. Potem wzięła głęboki oddech i przygryzła wargi. – Przywiozłam szal, by ułożyć na nim te rzeczy. – Drżącymi rękami wyjmowała z torby posążek, sistrum, kadzielnicę i świecznik. Anna wyjęła z torby flakonik i rozwinąwszy go, położyła u stóp Izydy. Nagle zamarła. Z góry nieoczekiwanie dobiegły je jakieś głosy. Po wodzie niósł się czyjś śmiech. – Nie mogą nas zobaczyć – mruknęła Serena. – Zaczekajmy, aż rozpocznie się widowisko. – Spojrzała na zegarek, ale po ciemku niczego nie widziała. – Już niedługo. – Poszukała zapałek i zaklęła, gdy pudełko otworzyło się do góry nogami, a wszystkie zapałki wypadły jej na kolana. – Nie denerwuj się. – Anna dotknęła jej ramienia. – Nie ma pośpiechu. Jesteśmy tutaj bezpieczne. Toby ma rację. Nikt nas nie zobaczy, nawet jeśli będzie patrzeć prosto na nas. – Przerwała, podnosząc głowę. – Słuchaj, zaczyna się. Światła zgasły nagle na całej wyspie. Serena wstrzymała oddech. Wokół zapanowała nieprzenikniona ciemność. Rozpoczęło się widowisko. Trudno było ignorować hałas panujący za nimi. Anonimowe ludzkie głosy i dźwięki muzyki niosły się echem po wodzie, a gra świateł wysnuwała z ciemności opowieść, lecz dwie kobiety, klęczące obok siebie na piasku, koncentrowały się na leżącym przed nimi niewielkim kwadracie jasnego jedwabiu. Serena potarła zapałkę i drżącą ręką uniosła płomień nad garstką kadzidła. Trzeba było aż trzech zapałek, by je rozpalić, ale w końcu wąska smuga dymu zaczęła się wić ku górze. Teraz zapaliła świecę. Płomień błysnął na chwilę, zamigotał i rozprysnął się na boki, jakby miał zgasnąć, ale w końcu się uspokoił. Świeca płonęła równo. – O Izydo, wielka bogini, wzywam cię! – mówiła szeptem Serena. – Wysłuchaj mnie, wspaniała bogini, tu na wyspie, w pobliżu twojej świątyni, wysłuchaj mnie i przybądź nam z pomocą. Wezwij swe sługi, Anhotepa i Hatseka, każ im stanąć przed nami, by rozstrzygnąć ich spór i zdecydować o przyszłości owej świętej ampułki z twoimi łzami. Uniosła flakonik ku indygowemu aksamitowi nieba. Za ich plecami rozlegały się dziwnie bezosobowe głosy, odbijając się echem po wodzie aż do czarnych wulkanicznych skał majaczących w oddali. Anna zadrżała gwałtownie. – Izydo, przyślij tu swoich kapłanów! Chroń nas swoją magią i przyślij ich, by przemówili tutaj, na twej świętej ziemi! – Głos Sereny wzniósł się dramatycznie. Dźwięki za ich plecami ucichły, a światła przygasły. Wyspa wstrzymała oddech. Słaby podmuch wiatru musnął twarz Anny, świeca zamigotała. Dłoń Anny powędrowała ku amuletowi zawieszonemu na szyi. Serena zamknęła oczy. Odłożyła flakonik na ziemię, a potem znów uniosła ręce ku niebu. Gdzieś daleko nad wodą jakiś ptak wydał ostry krzyk. Potem poczuły chłodne, czyste powietrze pustyni, przesycone mirrą, jałowcem i miodem z rozpalonej kadzielnicy. W odległości kilku metrów pojawiło się słabe światło. Annie zaparło dech. Rzuciła okiem na Serenę, a potem spokojnie spojrzała przez ramię ku świątyni. Zobaczyła światła reflektorów układające się w luki na tle nieba. Żadne nie kierowało się w ich stronę. Tymczasem blask wokół nich stał się silniejszy. Wydłużył się w kształt postaci i stopniowo stawał się coraz bardziej materialny. Anna wstrzymała oddech. Serena opuściła ramiona i skrzyżowała je na piersi. Klęcząc z pochyloną głową, czekała. Czeka, żebym się odezwała. Annie zaschło w gardle ze strachu. Musiała się odezwać, zażądać, by kapłan powiedział, czego chce. Podniosła wzrok ku postaci na brzegu. Postać podeszła bliżej i stanęła nad Sereną. Anna zobaczyła cień kładący się na twarzy przyjaciółki. Oczy Sereny otworzyły się nagle z wyrazem przejmującej udręki. – Zdrajco! – krzyknęła. – Nikczemny zdrajco! – Muzyka rozlegająca się za nimi brzmiała coraz donośniej. Głos Sereny zginął w kakofonii dźwięków. – Łzy Izydy należą do młodego króla. Ocalą mu życie! Anna jęknęła. Potworny ból rozsadzał jej głowę. Nie mogła oddychać. Czuła, że jej ciało ogarnia gorączka. Nagle wstała. Zrozumiała, że unosi się nad Sereną. – One należą do bogów! Te łzy należą do bogów i nie posłużą niczemu innemu! – Te słowa wydarły się z jej własnych ust. Serena podniosła oczy. Mroczna postać była wiotka i obdarta. Z kolejnym podmuchem pustynnego wiatru płomień świecy zadrżał, ciemny dym uniósł się w górę, i Serena wstała. – Anno! – Jej głos nadchodził z jakiejś wielkiej odległości. – Anno, wytrwaj! Myśl o tym świetle! Och, wielka Izydo, chroń Annę. Uczyń ją silną! Anno! Anno, słyszysz mnie? Ale Anna była daleko. Podnosząc wzrok ku słońcu, widziała, jak wznosi się wysoko w niebo wspaniałą kulą ognia na błękitnym oceanie wieczności. Widziała wysokie złote klify oraz ukryte wejście do świątyni, gdzie bogini miała swą siedzibę na ziemi. Dryfując na fali gorącego pustynnego wiatru i wsłuchując się w piaski szepczące na ogromnych przestrzeniach, powoli podeszła bliżej. W owej ukrytej świątyni spoczywały wszystkie tajemnice wieczności, strzeżone właśnie przez owych dwóch arcykapłanów, zaprzysiężonych, by służyli bogom przez życie po życiu, przez całą wieczność. Poczuła bliskość polującego szakala, świętego pustynnego lwa, zaprzysiężonego służbie tak jak ona. U stóp miała pustynne węże, kobrę i żmiję. W dłoni trzymała nóż o ostrzu z czystego złota wydobytego z najgłębszego serca Afryki, w którym odbijał się płomień boga-słońca i zamieniał w ogień. – Anno! Jakiś głos dobiegał poprzez tysiąclecia i echem odbijał się w ciszy. Rzeka w całej swej piękności obmywała pustynne brzegi, wzbierała powodzią, przynosiła zieloną obfitość, opadała i przybierała znowu. – Anno! Na Boga! Na Boga... jedynego Boga, Boga wszystkich bogów. Taka zwyczajna rzecz. Kilka kropel świętego płynu zapieczętowanych w małym szklanym naczyniu i spłukanych krwią przyjaciela. – Anno, na miłość boską, słyszysz mnie? Anno! Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Teraz widziała rzekę pod stopami. Jej chłodne, życiodajne wody karmiły święte lotosy i opływały piaski, by lwica mogła pić... – Anno! Nagle głowa jej opadła. Prawdziwy prysznic lodowatej wody skropił jej twarz. Serena potrząsała nią gwałtownie, potem odeszła, by zaczerpnąć kolejną garść wody, i spryskała nią Annę, a wreszcie znów ją chwyciła i potrząsnęła. – Nie ochroniłaś się, idiotko! Miał cię! Hatsek był w tobie! Widziałam jego twarz w twojej. Widziałam jego rysy! Widziałam jego nienawiść! Zabiłabyś mnie, Anno! – Serena odepchnęła ją tak mocno, że Anna zachwiała się i upadla. – Masz pojęcie, jakie to było niebezpieczne? – Stała nad Anną nad brzegiem rzeki, przerażona i potargana. Prowizoryczny ołtarz za ich plecami rozpadł się, świeca i kadzielnica zostały przewrócone, posążek leżał na boku. Anna otarła twarz mokrą od wody Nilu. Wzdrygnęła się. – Co ja zrobiłam? – Zakłopotana rozejrzała się na wszystkie strony. Światło za nimi padło nagle na kiosk Trajana, wydobywając z mroku wysokie, zdobione kolumny. Serena chwyciła Annę i pociągnęła w dół, gdzie było ciemno. – Byłaś Hatsekiem, nie rozumiesz! Posiadł cię, Anno. Zawładnął tobą! – Użył mojego głosu? Tak jak Anhotep posłużył się twoim? Piasek. Pustynny wiatr. Oślepiające słońce. To wszystko wciąż przepełniało umysł Anny, choć niebo nad jej głową było teraz czarne i haftowane miriadami gwiazd. – Użył moich oczu, ale nie widział tego – odparła zmieszana, zataczając ręką szerokie koło. – Widziałam tę świątynię; świątynię, w której Anhotep zabił go podstępnie. Była ukryta w skalnych ścianach gdzieś w zachodniej części pustyni, na skraju pasma górskiego. Anhotep pragnął owego świętego eliksiru życia dla faraona, chciał go jako lekarstwa, ale to było świętokradztwo. Zresztą nic nie mogłoby go ocalić. Historia była już napisana. – Powoli kręciła głową. – Sługa bogini był sługą tego jednego boga. Atona. To Anhotep był zdrajcą. – Anna z zakłopotaniem wpatrywała się w Serenę. Nie wiedziała, co znaczą słowa wydobywające się z jej własnych ust. – Nie. – Serena potrząsnęła głową. – Nie, Anno. To nie jest prawda. Oni się poróżnili. Tam była zdrada i podstęp. Morderstwo, które musiało zostać ukryte. – Spojrzała na ziemię, a potem z przerażeniem padła na kolana. – Flakonik! Gdzie jest flakonik? Zniknął! Anna wzruszyła ramionami. – I bardzo dobrze. Kapłani go zabrali. To nie ma znaczenia. Lepiej, że przepadł. Tylu ludzi przez niego zginęło... Serena przestała grzebać w piasku i podniosła wzrok. – Co chcesz przez to powiedzieć? Ilu ludzi? – Wielu. Nie tylko Hassan. Kolejne pokolenia przez tysiące lat... Nieważne, co było we flakoniku, nieważne, czy oni byli kapłanami Izydy i Sachmet, czy władcy bogów Amona vel Atona. W każdym razie ten eliksir nie był tym, czym nam się wydawał. Niech wraca do bogów. Odwróciła się i spojrzała za siebie, na świątynię. Muzyka umilkła. Reflektory zapaliły się ponownie. Huragan braw przeszył ciszę nocy. – Skończyło się. Musimy iść. Zostawić to. Zostawmy to wszystko tutaj, na wyspie bogini. – Anna pochyliła się i podniosła jedwabny szal. – Posążek, sistrum, flakonik. Pozwól im zapaść się w piasek i zniknąć. Po tych słowach odwróciła się, gdyż jakaś postać wyłoniła się z ciemności. Był to Toby. – Jak poszło? Udało się? – Z wyrazem zaciekawienia spoglądał to na Annę, to na Serenę. – No? Co się stało? Serena wzruszyła ramionami. – Zgubiłyśmy flakonik. Przepadł. – Pochyliła się, zbierając do torby swe akcesoria. Otrzepała z piasku i schowała mały posążek Izydy siedzącej na tronie. Wcale nie zamierzała zostawiać tutaj tych rzeczy; wszak jeszcze mogły jej być potrzebne. Jej własna ofiara dla Izydy, mała złota broszka, spokojnie unosiła się na wodzie. Anna i Toby nie zauważyli tego, zajęci rozmową. Te przedmioty były narzędziami jej rzemiosła. – Anno? – Toby dotknął jej ramienia. – Dobrze się czujesz? Anna bez słowa skinęła głową. Wpatrywała się w ciemność i nie spojrzała na niego. Z niezadowoloną miną ponownie zwrócił się do Sereny. – Musimy iść. Macie wszystko? – Rozejrzał się i wskazał na ziemię. – Tu jest twój flakonik, widzisz? Stoczył się do tego otworu w kamieniu. – Pochylił się i podniósł ampułkę. – Anno? Najwyraźniej go nie słyszała. Myślą wciąż wędrowała po rozległych przestrzeniach pustyni. Toby wzruszył ramionami i spojrzał na Serenę, która po chwili wzięła flakonik. – Zajmę się tym – powiedziała, chowając go do torby zawieszonej na ramieniu, po czym dotknęła ręki Anny. – Gotowa? Anna powoli skinęła głową. Odwróciła się od rzeki, a gdy Toby wyciągnął rękę, ujęła jego dłoń. Za nimi na brzegu rzeki trwała ogromna cisza. Odgłosy nocy umilkły. Niewielka część wyspy na chwilę wstrzymała oddech, potem dźwięki z wolna wróciły i woda znów z pluskiem uderzała o brzeg. Andy czekał na nich w przystani. – No i jak, co o tym myślicie? – Uśmiechnął się do Anny. – Fantastyczne, prawda? Anna skinęła głową. – Rzeczywiście... fantastyczne... – Ze znużeniem potarła twarz dłońmi, próbując się obudzić. Wciąż czuła się dziwnie daleka, oderwana od samej siebie. – Przecież tego nie widziałaś. – Andy pochylił się nad nią. – Naprawdę myślisz, że nie zauważyłem, że się wymknęłaś? Cofnęła się z niezadowoleniem. Poczuła alkohol w jego oddechu. – Andy! – Na pewno ukryłaś się w tych krzakach ze swoim kochasiem! Nie wierzysz mi, prawda? Nie wierzysz, że jest oszustem. – Andy! – Toby wypuścił dłoń Anny i ruszył w stronę Andy’ego. – Mam tego dosyć! Co właściwie próbujesz powiedzieć? – To, że jesteś mordercą, kłamliwym draniem i że powinieneś trzymać się z dala od porządnych kobiet. – Andy wyjął ze swego plecaka butelkę i pociągnął z niej spory łyk. – Toby, nie! – Anna gwałtownie wróciła do rzeczywistości i chwyciła Toby’ego za rękaw. – Daj spokój. Nie dotykaj go. Przecież właśnie o to mu chodzi... Przerwała w pół zdania, potrząsnęła głową. Przyciskając palcami skronie, wpatrywała się w niego niewidzącym wzrokiem. Znowu coś się z nią działo. Otaczali ją jacyś ludzie. Widziała, jak się przyglądają i szepczą między sobą na widok Andy’ego wymachującego butelką. Widziała, jak Ben wyciąga rękę do Andy’ego i spokojnie zabiera mu butelkę, widziała Omara, który stojąc między Benem a Tobym, mówił coś do nich i gestykulował z ożywieniem, ale jednocześnie miała przed oczyma wielkie białe słońce, oślepiającą czerwonozłotą pustynię, scenerię, widzianą oczami jakiegoś człowieka, przytłaczającą wszystko inne. Głosy stały się przytłumione, osłabły. Stopy Anny posuwały się wolno w stronę łodzi. W dali na rzece widziała inne łodzie, wiozące turystów na drugą edycję widowiska „światło i dźwięk”, która wkrótce miała się zacząć. Straciwszy z oczu Serenę i Toby’ego, rozglądała się gorączkowo. Jej wzrok zdawał się tracić ostrość. Widziała pustynne diuny, wiatr zawiewał piaskiem obraz przed oczami, kłując ją w twarz. Niebo było jaskrawoniebieskie, dalekie... Potem obok niej znów znalazł się Andy. Uśmiechał się i wyciągał rękę. – Proszę państwa, proszę państwa, musimy wracać na statek. Kucharz przygotuje dla nas wspaniałą kolację. – Omar zgarniał swoje stado. – Proszę się pospieszyć. Ibrahim mnie zabije, jeśli spóźnimy się na kolację! – Roześmiał się i odszedł, zbierając swych podopiecznych, pełen niepokoju, by nie pogubić ich w ciemności. Anna ociągała się. Znów potrząsała głową, próbując się skoncentrować. – Gdzie jest Toby? Andy się roześmiał. – Prawdopodobnie zgarnął go Interpol. Razem z tą poplątaną Sereną. – Chwycił Annę za rękę. – Charley wraca do Anglii. Wiedziałaś o tym? Rozchorowała się. Miała już wszystkiego dość. Teraz mogę ci poświęcić całą uwagę, kochanie. Tobie i wspaniałemu pamiętnikowi babki Luizy. – Spojrzał na jej torbę. – Nie mówi mi, proszę, że nie zabrałaś go ze sobą. Próbowała wyrwać rękę z jego dłoni. – Andy, zostaw mnie w spokoju! Nie życzę sobie twoich uścisków. – Znowu nie mogła się skupić. Mocniej skoncentrowała się na tym, co działo się wokół niej. Znajdowali się w tłumie ludzi na skraju dziedzińca świątyni i powoli schodzili do przystani, gdzie przybyła już pierwsza łódź motorowa. Naprzeciw nich, po drugiej stronie rzecznego kanału w mrokach nocy rysowały się ogromne głazy na wyspie Bigge, gdzie nie docierały światła Algiki. – Anno! – usłyszała nagle tuż obok głos Sereny. – Dobrze się czujesz? – Były już prawie na początku kolejki. – Oczywiście, że dobrze się czuje. – Andy wciąż tkwił przy Annie. – Ja się nią opiekuję. Serena zacisnęła wargi. – Co cię opętało, żeby przywieźć tu ze sobą butelkę wódki?! Wzruszył ramionami. – Zimna noc. Wydawało mi się, że to dobry pomysł. Dałem ją Benowi. Jeśli chcesz trochę, poproś go. – Poproś go! – Serena patrzyła na Andy’ego z oburzeniem. – Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak bardzo obraziłeś Egipcjan, upijając się w taki sposób? Idioto! Mężczyzna pilnujący wejścia do lodzi podniósł rękę. Łódź była pełna. Odbiła od przystani i zwróciła się ku rzece, gdy inna łódź niemal otarła się o nich dziobem. Nagle Anna uświadomiła sobie, że obok niej znajduje się Toby. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Zdaje się, że Andy postanowił przynieść nam wstyd. – Zaskakujesz mnie! – Głos Toby’ego brzmiał groźnie. – Cóż, jeśli chce robić z siebie głupca, to proponuję, by robił to gdzie indziej; tam, gdzie istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że wpadnie do rzeki! – Chwycił rękę Andy’ego i popchnął go w miejsce, gdzie stał Ben, dalej od krawędzi mola. – Miej go na oku, Ben, dobrze? Nie jest całkiem trzeźwy i cholernie się naprzykrza – rzekł, po czym ponownie zwrócił się do Anny: – Ty sama, Anno, również nie wyglądasz całkiem dobrze. Co właściwie wydarzyło się tam na plaży? – szepnął jej do ucha. Spojrzała na niego, marszcząc brwi. – To było niezwykłe. Łódź stuknęła w platformę mola i jeden z członków załogi odczepił łańcuch zamykający przerwę w balustradzie burty, by mogli wejść na pokład. Przeszli między rzędami miejsc i skierowali się do części rufowej. Anna usiadła, mając z jednej strony Serenę, z drugiej zaś – Toby’ego. – Chyba jestem zmęczona, to wszystko – powiedziała, potrząsając głową. – Czuję się dziwnie. Podniosła wzrok i zobaczyła Andy’ego, który z uśmiechem zajął miejsce na wprost niej. Ben usiadł obok, wzruszając ramionami. – Zdaje się, że ten facet powinien coś zjeść – powiedział pogodnie. – Poczuje się świetnie, gdy tylko zje kolację. Co myślicie o widowisku, drogie panie? Podobało wam się? – Przysunął się do Andy’ego, gdyż coraz więcej ludzi tłoczyło się wokół nich. – Było dobre – odpowiedziała z uśmiechem Anna. – Wcale nie było dobre. – Andy pochylił się i dotknął jej kolan. – Nie oglądała go, niegrzeczna dziewczynka. Migdaliła się z naszym rozpustnym eksprzestępcą. Twarz Toby’ego stężała, lecz Anna chwyciła go za ramię. – Nie daj się sprowokować. Nie zwracaj na niego uwagi – prosiła. Andy nie dawał za wygraną. Obróciwszy się ku Annie, podniósł głos, by przekrzyczeć śmiech, rozmowy i dźwięki pracującego na wolnych obrotach silnika. – A więc ten śliczny flakonik na wonności przywiozłaś ze sobą na spektakl. Najwyraźniej nie możesz się z nim rozstać. – Tak, przywiozłam go – odpowiedziała z uśmiechem. Rytm silnika się zmienił. Człowiek na przystani cofnął się, podniósł dłoń i łódź zaczęła odbijać od wyspy. Wpłynęli na szerokie koryto rzeki i zrobili zwrot w stronę brzegu. Skąpana w świetle reflektorów świątynia wyglądała, jakby unosiła się na wodzie. – I flakonik zaprezentował ci swoją magię? Czy twoi kapłani pojawili się na wyspie Izydy? – pytał Andy, śmiejąc się na całe gardło. – Tak, pojawili się – odpowiedziała zwięźle Anna. – A zatem magia zadziałała. Potarłaś trzykrotnie flakonik i wynurzył się z niego dżin. – Andy odrzucił głowę i śmiał się, rozbawiony. – W rzeczy samej. – Anna odwróciła się, próbując go zniechęcić. – I co było dalej? – Pochylił się do przodu, dotykając jej kolana. – Ukażą się na statku? Potrafisz ich skłonić, żeby się pojawili na „bankiecie paszy”, gdy wrócimy do Luksoru? Słyszeli państwo? – Wstał i podniósł głos. – Podążające za Anną duchy starożytnych Egipcjan zamierzają się nam ukazać. – Mówiąc to, uniósł ramiona nad głowę i zakołysał biodrami. – Siadaj, Andy. Pleciesz bez sensu. – Ben pociągnął go za ramię. – Oni już się nie pojawią, Andy, z tego prostego powodu, że zostawiłam flakonik na wyspie. Jest zakopany w piasku. Zniknął na zawsze – powiedziała spokojnie Anna, spoglądając na niego z ironią. – Na szczęście dla ciebie, nikt go już nigdy nie zobaczy. Nie zobaczą go też ci, kimkolwiek byli, którzy go strzegli, i proszę, skończmy z tym wreszcie. – Znów rozbolała ją głowa i kiedy patrzyła na Andy’ego, jakaś mgła zaczęła się rozciągać przed jej oczami, więc rozpaczliwie mrugała powiekami. – Wiedziałem, że w końcu go zgubisz. Zresztą ten bezsensowny drobiazg i tak był falsyfikatem. – To nie był falsyfikat, Andy – odezwała się nagle Serena. – Sam jesteś falsyfikatem. Zawziętym, głupim, prostackim, hałaśliwym idiotą! Wprost brak mi słów, by wyrazić, jak jestem zmęczona słuchaniem twojego głosu, twoich opinii i twoich kpin! – zawołała, sięgając po torbę stojącą u jej stóp. – Dla twojej informacji: Anna nie zgubiła flakonika. Wzięłam go ze sobą. Zasługuje na coś lepszego niż zaginięcie w piasku! – Po omacku szukała w torbie. – I jeśli cokolwiek może ci dowieść, jaki jesteś głupi, to właśnie on. Jesteś ignorantem. Nie masz pojęcia o antykach. Ten przedmiot ma przeszło trzy tysiące lat! – Wyciągnęła flakonik i wymachiwała nim Andy’emu przed nosem. – Sereno! Zwróciłam go bogom! – Anna była wściekła. – Daj mi go! – Dlaczego? Przecież go nie chcesz, wyrzuciłaś go! Postaram się, żeby był bezpieczny. – Nie, Sereno! Ten flakonik spowodował śmierć dziesiątków ludzi, może nawet setek... – Tylko dlatego, że nie wiedzieli, czym jest. Ale my wiemy! Traktujemy go respektem, na jaki zasługuje. Zatroszczymy się o niego. – To ma trzy tysiące lat? To? – Andy opadł ciężko na swoje miejsce i z rozdrażnieniem wyrwał rękę z uchwytu Bena. – Tak, Andy, właśnie to. – Serena kołysała flakonik w dłoni. – Jest święty... Wyjątkowy... – Usiadła, spoglądając na buteleczkę i czując, że spoczywa na niej przynajmniej kilkanaście par oczu, gdyż stłoczeni wokół nich pasażerowie chcieli zobaczyć, co będzie dalej. Rytm silnika znów się zmienił, gdy łódź skręciła, przez chwilę poczuli wyziewy spalin, a potem znów ich owionął chłodny, czysty wiatr. Serena zadrżała i spojrzała na Andy’ego. – Czy wiesz, co się stanie, jeśli ci go dam? – zapytała głośno, przekrzykując hałas silnika i plusk wody o burtę łodzi. – Co? – zaśmiał się Andy, wyciągając rękę. – Pokaż. – Jeśli ci go dam, na łodzi pojawi się kobra. Śmiertelnie jadowity wąż. – Uśmiechnęła się. – I zabije cię! – Dosyć! – Anna pochyliła się i wyrwała flakonik z jej dłoni. – To już zaszło za daleko! – Pokaż. – Andy wyciągnął ku niej rękę. – No dalej. Pokaż mi tego magicznego węża! Chcę go zobaczyć! A wy, nie macie ochoty go widzieć? – zwrócił się do pozostałych pasażerów. – To byłoby ekscytujące, nieprawdaż? – Wstał znowu i chwiejnie balansując przed Anną, wyciągnął rękę. – Andy, jesteś błaznem! – podniosła głos Anna. – Daj mi go. – Serena chwyciła ją za rękę. – Nie. Nie, Sereno, przykro mi. – Anna odsunęła się. – Flakonik należy do innej epoki i do innych ludzi. Pragną go mieć dla swoich bogów. Luiza próbowała dać go Nilowi. Teraz moja kolej! Wstała, zwracając się twarzą do wody. – Nie! – Krzyk Sereny echem poniósł się po rzece. – Nie wyrzucaj go! – W porządku. Mam go! – Andy rzucił się do przodu, zderzając z Anną, która zamachnęła się i z całej siły cisnęła flakonik w ślad pozostawiany przez łódź na wodzie. Andy nie zdążył chwycić jej ręki, stracił równowagę, zatoczył się, usiłował przytrzymać się burty, ale znów się zachwiał i runął głową do wody. – Andy! – Krzyk Sereny powtórzyli pozostali pasażerowie. Przewoźnicy, obejrzawszy się w tył, natychmiast zrozumieli, co się stało. Wyłączyli silnik i zatoczyli wokół niewielki krąg. – Widzicie go? – Toby i Ben wpatrywali się w mroczne wody Nilu. – Latarki! Czy ktoś ma latarkę? – Toby szybko zdjął buty i już stał na ławce, badając wzrokiem wodę wokół łodzi, a gdy kilka słabych snopów światła uderzyło równocześnie w wodę za dryfującą łodzią, zanurkował. Ben przechylił się przez burtę, odwiązując jeden z wiszących na niej starych korkowych pasów ratunkowych. – Trzymaj, Toby! – zawołał, rzucając pas, gdy tylko Toby wyłonił się z wody. Dwa inne pasy podążyły śladem pierwszego, padając na wodę w pobliżu. – Andy! Andy, gdzie jesteś? – Serena przechyliła się przez burtę, gdy jeden z członków egipskiej załogi skoczył za Tobym. Nieoczekiwanie z ciemności wyłoniły się inne łodzie i zaczęły krążyć wokół nich. Pasażerowie, przechyleni przez burty, gapili się w ciemne wody Nilu. Wciąż nie było ani śladu Andy’ego, gdy pojawiła się szybka motorówka i jej reflektor oświetlił całą scenę. Teraz w wodzie nurkowali już dwaj, a potem trzej inni mężczyźni. – Ten Nil jest czarny jak smoła. – Toby wyłonił się z rzeki, otrząsając z oczu krople wody. – Nic nie widać. – Płynął w pozycji pionowej, powoli obracając się dookoła i badając odbicia wokół siebie. Anna odwróciła się od burty i usiadła, opierając głowę na rękach. – On nie żyje, prawda? To moja wina! Bogowie go zabrali! Ja go zabiłam! Spojrzawszy na zbielałą twarz Sereny, zobaczyła łzy spływające jej po policzkach. Serena odwróciła się, patrząc na wodę. – Jeśli to w ogóle była czyjaś wina, to z pewnością moja – wyszeptała. – Sprowokowałam go. Pokazałam mu flakonik. Wraz z Tobym pływało teraz kilku mężczyzn, nurkując wokół łodzi. Nad nimi pojawiła się kolejna motorówka. Mężczyźni tłoczący się na dziobie byli odziani w mundury policyjne. – Znajdą go! – Ben usiadł obok Anny i pogładził jej dłoń. – Jest dobrym pływakiem. Ja przeciwnie – nie mógłbym pływać tam z nimi. – Ale Andy był taki pijany! – Serena pokręciła głową. – Wiem, ale trzeba czegoś więcej niż zanurzenia w Nilu, by pokonać Andy’ego. – Nie brzmiało to jednak zbyt pewnie. Przez chwilę Ben siedział na swoim miejscu, a potem znowu wstał i dołączył do osób, rozpaczliwie badających wzrokiem wodę. – Nie znajdą go. – Anna spojrzała na Serenę. Na łodzi panowała teraz dziwna cisza, nie było słychać ani silnika, ani pogodnego pluskania wody. Pozostali pasażerowie siedzieli w milczeniu i zszokowani rozglądali się dookoła. Serena pokiwała głową. – Jak powiadasz, zabrali go bogowie. Kpił z nich, Anno, i zapłacił za to. – Przygryzła wargę. Lekki wstrząs poruszył łodzią, gdy podpłynęła do niej szybka motorówka i na pokład weszli dwaj policjanci. Po szybkiej wymianie zdań z kapitanem łodzi, ruszyli na rufę, gdzie siedziały Anna i Serena. Jeden z funkcjonariuszy usiadł obok nich. – Czy ten pan pił alkohol? Skinęły głowami. – Był pijany? – Wyższy, najwyraźniej starszy rangą policjant mówił po angielsku z silnym arabskim akcentem, lecz płynnie. Anna podniosła wzrok. – Tak, był bardzo pijany. Nie wiem, dlaczego zabrał ze sobą butelkę wódki. Wstał – przerwała, czując, że łzy znów napływają jej do oczu – wychylił się... – Woda jest bardzo zimna. – Policjant potrząsnął głową, posępnie spoglądając za burtę. – Umiał pływać? – Tak – wtrącił Ben. – Pływał bardzo dobrze. – W takim razie powinien wypłynąć i krzyczeć. – Oficer się wzdrygnął. – Yallah! – zwrócił się do swego kolegi i po szybkiej wymianie nerwowych, pospiesznych pomruków obydwaj ruszyli z powrotem do kapitana, który stał przy sterze, potrząsając głową i co chwila wycierając rękę w tłustą szmatę. Pływający w wodzie mężczyźni jeden po drugim wracali do swoich łodzi. Anna zobaczyła, że Toby znów pływa w pozycji pionowej, spoglądając na jednego z mężczyzn stojących w policyjnej motorówce. Kilka minut później odwieziono go na łódź owiniętego w koc. Idąc ku niej, trząsł się z zimna. – Po prostu zniknął. W tych ciemnościach woda przypomina atrament. Jeśli patrzy się w górę, widać światła, ale niczego nie widzi się pod spodem. – To było bardzo odważne, że skoczyłeś za nim. – Anna pochyliła się i dotknęła jego ręki, która była zimna jak lód. – Nie, przestałem myśleć. Powinienem był zaczekać i zobaczyć, gdzie wypłynął. – On nie wypłynął, Toby – powiedziała Serena z twarzą zalaną łzami. – Wszyscy obserwowaliśmy. Minęło wiele czasu, zanim powrócili na swój statek. Załoga powitała ich z poważnymi twarzami, przynaglając, by natychmiast udali się do jadalni; Toby’ego Omar zaprowadził do lekarza, bojąc się o jego zdrowie po tak długim przebywaniu w wodzie, pozostali zaś posłusznie przeszli do sali jadalnej i zajęli swoje miejsca. Nikt nie miał apetytu, więc niebawem dwójkami i trójkami zaczęli zmierzać do kabin. Serena poszła za Anną do jej kajuty, gdzie obie usiadły obok siebie na łóżku. – To był głupi wypadek, Anno. – Serena położyła jej rękę na ramieniu. – Andy był pijany. – To nasza wina. Obie go sprowokowałyśmy. Gdybym nie wyrzuciła flakonika, to by się nie stało. – Anna patrzyła w ścianę. Coś złego działo się z jej oczami. Znów widziała słońce, piasek i rozkołysane liście jakiejś wysokiej palmy. – Nie. To mogło się zdarzyć w każdej chwili. Nawet tutaj; mógł przecież wyskoczyć z tego statku. Cały Andy! – Serena wzdrygnęła się. – Był błaznem. Wielkim, głupim, złośliwym i kłamliwym błaznem... – Nagle rozszlochała się gwałtownie. Anna wstała. Potrząsnęła głową i przetarła oczy. – Przyniosę nam coś z baru. – Zawahała się, a potem podeszła do drzwi i wyszła na opustoszały korytarz. Za ladą baru stał Ibrahim. Kilka osób rozmawiało tu przyciszonymi głosami na sofach. Ibrahim podniósł wzrok, gdy Anna weszła do środka, i zmarszczył brwi. – Miała pani na szyi amulet? Skinęła głową. – Bogowie nie lubią, jak się z nich szydzi, mademoiselle – ciągnął Ibrahim. – Przykro mi z powodu monsieur Andrew, ale takie rzeczy się zdarzają. Inszallah! – On nie zasłużył na śmierć, Ibrahimie. – Anna usiadła na wysokim barowym stołku i ze znużeniem oparła się na łokciach. – Nie nam o tym decydować, mademoiselle. – Czy mogłam go ocalić? – Podniosła wzrok na Ibrahima, który spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie. – Nie, skoro taki los był mu pisany. – Wciąż myślę, że usłyszymy jego głos; że płynął pod wodą i wydostał się na jakąś skałę; że znajdą go żywego. Ibrahim skłonił lekko głowę. – Wszystko jest możliwe... – Ale nieprawdopodobne. Wzruszył ramionami. – Taka jest wola Allaha, mademoiselle. – Co się teraz stanie? Odwołają rejs? Ponownie wzruszył ramionami. – Jutro przybędzie tu policja. I przedstawiciel naszego biura turystycznego. Omar spotka się z nimi. Przypuszczam, że zapytają o panią. To bardzo mały statek. Wszyscy znali monsieur Andrew. Wszystkim jest przykro. Anna wolno pokiwała głową. – Ja chcę tylko zwinąć się w kłębek i zasnąć. – Ma pani ochotę na drinka przed snem? – Tak, proszę. I jednego dla Sereny. Ibrahim przyjął zamówienie. – Przyniosę je do pani kabiny. Proszę iść – rzekł, odwracając się w stronę półki z alkoholami, a potem rzucił jej szybkie spojrzenie. – Proszę nie zdejmować amuletu, mademoiselle. Nawet na chwilę. Niebezpieczeństwo wciąż jest blisko pani. Zmarszczyła brwi. Dłonią odruchowo sięgnęła do szyi. Chciała zapytać, dlaczego to powiedział, ale on wrócił do swoich zajęć, Anna zaś nagle uświadomiła sobie, że wcale nie chce tego wiedzieć. Nie teraz. Nie zniosłaby już nic więcej. Serena leżała na jej łóżku z dziennikiem Luizy w rękach. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Zostawiłaś na nocnym stoliku otwartą torbę, a ja chciałam przeczytać ostatnie strony. Pomyślałam, że to pomoże mi oderwać myśli od wszystkiego, co się stało. Anna usiadła obok niej. – Dobry pomysł – powiedziała i westchnęła. – Ibrahim przyniesie nam coś do picia. Pewnie wymyśli coś zwalającego z nóg – dodała ze znużeniem. – No więc co się Luizie przydarzyło? Serena usiadła i spuściła nogi na podłogę. – Myślę, że powinnaś przeczytać to sama. – Podniosła głowę na odgłos delikatnego pukania i otworzywszy drzwi, wzięła od Ibrahima tacę. – Proszę, oto twój zwalający z nóg drink. – Postawiła szklaneczkę na stoliku obok łóżka Anny i ostrożnie powąchała własną. – Jak na muzułmanina i abstynenta, przyrządza całkiem mocne koktajle. Bez wątpienia ma za sobą długie lata zaspokajania nawyków niewiernych. – Umilkła i uśmiechnęła się z zadumą. – Nie zastanawiaj się nad tym wszystkim, Anno. To absolutnie nie twoja wina. Sam sobie winien, przez to, że się tak głupio upił. Annie łzy napłynęły do oczu. – Zostawię cię z tą lekturą – szepnęła Serena. – Jutro rano znów porozmawiamy. Jeszcze kilka minut po jej wyjściu Anna siedziała bez ruchu, a potem sięgnęła po szklaneczkę. Zrzuciwszy buty z nóg, wzięła do ręki dziennik Luizy. Serena miała rację. Te kilka gęsto zapisanych stron na pewno oderwie jej myśli od teraźniejszości, która niechybnie przyniosłaby bezsenną noc. * * * Po porodzie Katherine trzy statki pozostały przez kilka dni w przystani. Potem, gdy położnica była już wystarczająco silna, aby można ją było przenieść na pokład „Lotosu”, Fieldingowie i Forresterowie jeszcze raz utworzyli konwój, by odbyć długą podróż na północ, pozostawiając za sobą „Skarabeusza”. Od czasu gdy w noc porodu Luiza przed świtem opuściła statek, po lordzie Carstairsie zaginął wszelki ślad. Na pytania sir Johna kapitan tylko wzruszał ramionami i wymownie spoglądał w niebo. Mimo poszukiwań nie znaleziono też żadnego węża. To właśnie w Luksorze Luiza podjęła decyzję. – Wrócę parowcem do Kairu – oznajmiła Forresterom po kolacji owego wieczoru, gdy wybierali miejsce do cumowania. – Jesteście bardzo uprzejmi i ogromnie gościnni, ale chcę znów zobaczyć moich synków. Wróciwszy do swojej kabiny, zaczęła pakować przybory malarskie. Pokojówka poradziłaby sobie z jej strojami, ale przybory miały dla Luizy szczególne znaczenie. Pakował je i rozpakowywał Hassan. Luiza otworzyła jeden ze szkicowników i przez dłuższy czas wpatrywała się w jego twarz, czarne kochające oczy, delikatne usta i ręce, które były tak silne i zarazem tak czułe. W kabinie było bardzo gorąco, więc podniosła żaluzje. Po drugiej stronie rzeki, na porośniętym palmami brzegu cumował rząd łódek. Większość ustawiona była na północ. Dla Europejczyków kończył się sezon i nadchodził czas powrotu w dół Nilu do Kairu, Aleksandrii i wybrzeża Morza Śródziemnego, a następnie podróży do Europy. Luiza odłożyła szkicowniki i podeszła do okna, by wyjrzeć w zmierzch. Słońce szkarłatną kulą wisiało nad tebańskimi wzgórzami, rzucając na wodę pozłotę czerwieni. W kabinie za plecami Luizy rozległ się jakiś szmer... Odniosła wrażenie, że nie jest sama. Nie musiała się odwracać, wiedziała, co to jest. – Próbowałam oddać flakonik waszym bogom – powiedziała cicho. – Ale za każdym razem do mnie wraca. Co mam zrobić? – Nie bała się. Nadal patrzyła w wodę. Gdzieś w oddali, tam, gdzie góry przybrały kolor krwi, zanim oblekły się w ciemność, leży świątynia, gdzie ci kapłani służyli bogom, którym poświęcili swe nieśmiertelne dusze. Flakonik, wciąż owinięty w wilgotny jedwab, leżał gdzieś wśród farb i pędzli na stole. W kabinie robiło się ciemno, gdyż słońce ześlizgnęło się za wzgórza, i pierwsze tchnienie nocnego powietrza przemknęło nad wodą. Luiza zamknęła oczy. „Weź go. Proszę, weź go”. Te słowa odbijały się w jej głowie echem tak silnym, że pomyślała, iż bezwiednie wykrzyknęła je głośno. Na łodziach rozciągniętych wzdłuż brzegu zapalono światła. Wzgórza zniknęły w ciemności i jedna po drugiej zaczęły pojawiać się gwiazdy. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi i do kabiny weszła Jane Treece z kilkoma świecami, które postawiła na stole. – Czy mam pani pomóc się ubrać, pani Shelley? – zapytała. Minę miała surową i gniewną. Nim minęło kilka sekund, Luiza znała już przyczynę jej złości. – Sir John mówi, że na parowcu nie ma już miejsc, więc będzie pani musiała zostać z nami nieco dłużej – wyrzuciła z siebie niezadowolona i poszła po dzbanek wody. Luiza stała, patrząc za nią z konsternacją. Chciała wyjechać z Egiptu. Chciała zamknąć ten rozdział swego życia, gdyż każdy oddech pustyni przypominał jej o mężczyźnie, którego pokochała i który zginął z jej powodu. Spojrzała na stół i na chwilę serce przestało jej bić. Pomyślała, że flakonik zniknął. Potem go zobaczyła; mały, zawinięty w kawałek jedwabiu, na wpół ukryty obok pudełka z węglem do rysowania. Kiedy pokojówka stawiała świece, na stół kapnął wosk i teraz mała grudka zwisała z poplamionego jedwabiu niczym miniaturowy stalaktyt, wyglądający równie staro jak szklany przedmiot, który się pod nim znajdował. Przyglądając się flakonikowi, Luiza podjęła decyzję. Nazajutrz da go Mohammedowi z prośbą, aby zawiózł go z powrotem do Doliny Królów i zakopał w piasku pod wizerunkiem bogini. Tak więc to ona okazała się osobą, której przyszło decydować o losie świętego naczynia. * * * Annie zamykały się oczy. Pociągnęła kolejny łyk ze szklaneczki. Ibrahim sporządził ten koktajl z brandy, ale z dodatkiem wielu składników; gorzkich składników, których nie potrafiła zidentyfikować. Dziennik Luizy nagle zaciążył jej w rękach, więc pozwoliła mu opaść na kołdrę, sennie spoglądając w stronę okna. Nawet przy zapalonej lampie nocnej widziała gwiazdy nad horyzontem. Z westchnieniem wyciągnęła rękę i zgasiła światło. Tylko przez chwilę pozwoliła odpocząć oczom, po czym weszła pod prysznic, by spłukać odrętwienie i ból tego wieczoru. Gdy zapadła w sen, cienie stały się bliższe, a szepty pustyni rozbrzmiały głośniej. Obudziło ją słońce. Gorące, czerwone i piekące pod powiekami. Czuła kłujący żar na twarzy, przykre pieczenie przy każdym oddechu i chrzęst piasku w sandałach. Posuwała się powoli ku wejściu do świątyni, otrząsając głowę z mgły, która wydawała sieją spowijać, raz pełznąc na brzuchu niczym wąż, raz unosząc się w powietrzu z sokołem i krążącym, zawsze czujnym sępem. Szybowała ogarnięta lękiem, a potem zdrętwiała z przerażenia, gdy bogowie podchodzili bliżej, potrząsali głowami i odwracali się. – Anno? Anno! Głosy odbijały się w niej echem, a potem cichły, unoszone pustynnym wiatrem wiejącym z południa. – Anno? Słyszysz mnie? O Boże, co jej się stało? Uśmiechnęła się, gdy słodkie zapachy kwiatów i owoców napłynęły przez pustynię ze świątynnych budynków. Anyżek i cynamon, koper i macierzanka, figi i granaty, oliwki, winogrona i słodkie, soczyste daktyle. Zioła ze starannie nawadnianych ogrodów oraz ze składów kadzidła, rodzynków i oliwy. Jej ręce wyciągały się ku oślepiającemu światłu. Czuła lepką słodycz wina palmowego i miodu. O, umiłowana ziemio Ta-Mera, ziemio wody i ognia. – Anno! To był głos Toby’ego. Dłonie Toby’ego na jej ramionach i rękach... – Anno, co się stało? Był daleko, jego głos niósł się echem poprzez czas. Potem napłynęły inne głosy, jaskrawe światło w oczach, czyjeś palce, szukające jej pulsu. Wzdrygnęła się. Byli dalecy, nieważni. Słońce zachodziło w płomieniach purpury. Niebawem nad pustynią zalśnią gwiazdy: wspaniała rzeka na niebie, mleczna droga, lustrzane odbicie rzeki płynącej w dole; zapali się tam również, jaśniej niż inne, święta gwiazda Syriusz, psia gwiazda u stóp Ozyrysa. Potem wszystko pogrążyło się w ciemności. Zasnęła. Kiedy się obudziła, poczuła na wargach chłodną, słodką wodę Nilu. Głosy w nieokreślonej dali, a potem cisza i znowu ciemność... – Anno! – To głos Sereny. – Anno, jedziesz do domu! Przecież jest w domu. Domu bogów, kraju boga-słońca, ziemi boga Ra. Dziwne. Była w jakimś samochodzie. Czuła turkot kół i wyziewy spalin, słyszała też wycie klaksonów, ale wszystko było bardzo dalekie. Czyjaś silna ręka obejmowała jej ramiona. Opierała się na niej z wdzięcznością. Jej ciało zmęczone było ponad wszelką wytrzymałość, podczas gdy dusza wciąż wyrywała się ku pustyni i słońcu. Zapadła w sen. Huk silników odrzutowych przeradzał się w jej umyśle w potężny ryk wodospadów-katarakt, wirowanie wody mieniącej się tęczami nad skałą, pęd kół mknących po pasie startowym, w swobodny lot wspaniałego sokola, którego oczami można było zobaczyć całą ziemię Egiptu. Posłusznie wypiła łyk soku owocowego i ugryzła kawałek chleba. Powieki jej opadły, głowa znów wypełniła się gwizdem wiatru i furią piaskowej burzy, a ognisty miecz uderzył w pustynię, świecąc nad chmurami, które nigdy nie zrodziły deszczu. Nad jej głową Serena i Toby wymienili spojrzenia i zmarszczyli brwi. Kiedy stewardesa przyniosła kolejne danie, odesłali ją z powrotem. Powietrze Anglii było lodowato rześkie. W taksówce Anna kręciła się niespokojnie. Głos rozbrzmiewający w jej głowie utyskiwał coraz bardziej. Istota, spoglądająca z jej oczu, niecierpliwiła się. Gdzie jest słońce? Anna słabła z każdą sekundą. – Przepraszam, że zwalamy to wszystko na ciebie, Ma. Nie wiedzieliśmy, gdzie ją zawieźć. – Głos Toby’ego stał się nagle wyraźny, a jego dłoń, wciąż obejmująca jej ramię, dawała siłę. – Mieszka sama, a jak już mówiliśmy, w domu Sereny jest Charley, więc nie ma tam dla niej miejsca, ja zaś nie wiem, jak skontaktować się z jej rodziną. – Zabierz ją na górę, kochanie. – Głos, który mu odpowiedział, był uprzejmy, głęboki, kulturalny i uspokajający. – Pozwól jej spać. Lekarz jest już w drodze. Opadła na miękkie, ciepłe łóżko i poczuła miękkie objęcia puchowych poduszek w chłodnym mroku jakiejś angielskiej sypialni. Powoli jego chwyt się rozluźniał, a pasożytnicza władza nad jej życiem słabła z każdą chwilą snu pod chłodnym północnym niebem. Egipt był daleko. Kapłan bogini Sachmet wyjrzał z oczu Angielki na dziwny, obcy świat i nagle poczuł przytłaczający strach. 15 Jam jest Wczoraj i Dzisiaj; i jestem władny ponownie się narodzić. Niech się spełni wola Amona-Ra, króla bogów, księcia wszystkich rzeczy, które powstały od samego początku. KSIĘGA UMARŁYCH Gorączka, która zabiła wszystkich w domu kupca, trawi jego sąsiadów i przyjaciół. Bratanek kupca przybywa, by odzyskać skarby, pakuje je i zabiera na bazar. Przez całe tygodnie i miesiące wiele pieniędzy przechodzi z rąk do rąk. Śliczny flakonik, odpowiedni prezent dla damy, wraz ze skrawkiem papieru, opowiadającym jego legendę, stoi na półce i wabi. Kapłani, silni i gniewni, walczą przeciwko sobie w salach niebios i rozrywają włóczniami zasłony ciemności. Kupiec, który opiekuje się tym kramem na bazarze, choruje. Jego ostatnim klientem jest urodziwy młodzieniec o oczach jaśniejących miłością; młodzieniec szukający prezentu dla pani swego serca. * * * – Anno, obudziłaś się? – Frances Hayward postawiła tacę przy drzwiach, podeszła do okna i rozsunęła ciężkie zasłony, tak że słabe zimowe słońce padło na kolorową kołdrę, po czym odwróciła się, by spojrzeć na swą podopieczną. Kobieta, która leżała wsparta na poduszkach, była blada i bardzo szczupła. Jej długie ciemne włosy rozsypały się na wzorzystej poszewce, a duże zielone oczy, otwierające się powoli, by pierwszy raz przytomnie spojrzeć, podkrążone były głębokim cieniem z wyczerpania i napięcia. Od kilku dni osobliwa amnezja, która zaćmiewała jej umysł i uniemożliwiała normalne funkcjonowanie, stała się lżejsza. Anna uśmiechnęła się do Frances, podciągając się na poduszkach. Pokój, już przesycony wonią różowych hiacyntów z wazonu na stoliku przy oknie, wypełnił się nagle zapachem kawy i tostów. – A więc, jak się czujesz? – Frances postawiła tacę na kolanach Anny i usiadła obok niej. Na tacy stała druga filiżanka kawy i Frances, sięgnąwszy po nią, utkwiła wzrok w twarzy Anny. Anna potrząsnęła głową. – Zagubiona. Skonsternowana. Pamięć mnie zawodzi. I chyba się to nie poprawia – odparła, szybko zerkając na Frances, wysoką kobietę o kręconych siwych włosach, krzepkiej sylwetce i urodziwej twarzy, której podobieństwo do Toby’ego było wprawdzie lekkie, ale niewątpliwe. Siwowłosa pani przyjęła spojrzenie Anny spokojnie i uśmiechnęła się. – Mam opowiedzieć ci wszystko jeszcze raz? Jestem matką Toby’ego. Na imię mi Frances. Przebywasz tu od trzech tygodni. Pamiętasz, kim jest Toby? – zapytała. Anna obracała w palcach mały kawałek tosta. Nie słysząc żadnej odpowiedzi, Frances podjęła: – Poznałaś go podczas rejsu po Nilu. W ostatnich dniach wycieczki zachorowałaś. Toby i twoja znajoma, Serena, nie wiedzieli, co zrobić, więc przywieźli cię tutaj. – I pani opiekuje się całkiem obcą osobą... – Anna rozkruszyła w palcach resztkę tosta. – To dla mnie przyjemność. Jednak niepokoję się, moja droga. Z pewnością masz przyjaciół i krewnych, którzy zastanawiają się, gdzie jesteś. Anna uniosła filiżankę kawy i dmuchnęła lekko w unoszącą się nad nią gorącą parę. Aromat dotarł do jej mózgu i zmarszczyła brwi, próbując przeszukać pamięć. Była pełna rozmaitych wrażeń, a jednak niedostępna, niby sen, który znika w chwili, gdy się budzimy. Obrazy piaszczystych pustynnych diun i rozpalonego, migoczącego powietrza, olśniewającego błękitu rzeki i zieleni palm, ale żadnych twarzy, żadnych nazwisk, niczego, czego można by się uchwycić... – Toby zastanawiał się, czy twoja pamięć by ożyła, gdybyś się znalazła we własnym domu. Oczywiście, jeśli poczujesz się wystarczająco silna – mówiła dalej Frances, obserwując twarz Anny. Anna podniosła wzrok. Jej twarz nagle się ożywiła. – Wiecie, gdzie mieszkam? – Tak, wiemy – uśmiechnęła się Frances – ale nie mogliśmy zostawić cię tutaj samej, prawda? Nie wiedzieliśmy też, kogo do ciebie wezwać. Opowiedziałaś coś Toby’emu o swoich sprawach rodzinnych, ale on nie mógł sobie przypomnieć żadnych nazwisk ani adresów. Późnym popołudniem pojechali taksówką na drugi kraniec Londynu. Anna miała na sobie pożyczone od Frances spodnie i elegancki sweter, garderobę chroniącą ją przed chłodnym marcowym wiatrem. Wszystkie stroje w jej walizce były bowiem uszyte z lekkich tkanin z myślą o rejsie po Nilu. Nie było wśród nich niczego, co ochroniłoby ją przed południowo-wschodnim wiatrem smagającym ulice, szeleszczącym zrywanymi plakatami, rozwiewającym śmieci na chodnikach i jęczącym w antenach telewizyjnych wysoko nad ulicami. Taksówka zatrzymała się przed niewielkim, ładnym domem w rzędzie przylegających do siebie budynków wzniesionych tarasowato przy stromej ulicy w dzielnicy Notting Hill. Anna stanęła, przyglądając się kwadratowym oknom w stylu królowej Anny z wąskimi, wykonanymi z kutego żelaza uchwytami do skrzynek na kwiaty, niebieskim drzwiom o półkolistym świetliku i małemu frontowemu ogródkowi. Dom wydawał się znajomy, jednak jakoś dziwnie z niczym niezwiązany. – Wygląda przyjemnie – powiedziała ze słabym uśmiechem. – Jesteś pewien, że tu mieszkam? – Niczego nie jestem pewien. – Toby lekko objął ją ramieniem. – Sprawdź, czy masz klucze. Rzuciła mu szybkie spojrzenie i zaczęła szperać w torebce. Po chwili wyciągnęła pęk kluczy. We wnętrzu czuło się chłód. Dom wydawał się niezamieszkany. Za drzwiami piętrzył się stos wrzuconych do środka listów. Anna podniosła je, weszła do salonu po prawej stronie wąskiego holu i rozejrzała się wokół. Salon umeblowany był antykami, których surowość łagodziły barwne dywany, poduszki i purpurowe kotary, które częściowo zasłaniały okna wychodzące na ogród za domem. Toby nacisnął kontakt. – Ładny dom – rzekł z uśmiechem. Na stoliku obok niewielkiej sofy rytmicznie migało światełko telefonicznej sekretarki, anonsującej pięć nagranych rozmów. – Tylko pięć, choć nie było mnie od kilku tygodni – odezwała się Anna. – Przypuszczam, że wszyscy twoi znajomi wiedzieli, że wyjechałaś. Dopiero niedawno uświadomili sobie, że powinnaś już wrócić – odparł rozsądnie Toby. – Nie wysłuchasz tych rozmów? – Z założonymi rękami stał odwrócony plecami do kominka. – Mogą coś wyjaśnić. Anna wzdrygnęła się i nacisnęła odpowiedni przycisk. – ...Anno, kochanie, mówi ciocia Phyl! – W cichym pokoju głos zabrzmiał donośnie i wydawał się pełen oburzenia. – Gdzie ty, u licha, jesteś? Powiedziałaś, że wpadniesz do mnie zaraz po powrocie. Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co u ciebie słychać. Zadzwoń do mnie. – ...Anna? Twoja ciotka uważa, że jej unikasz. Na miłość boską, zadzwoń do niej albo do mnie! – Tym razem gniewny głos należał do mężczyzny. Ojciec. Poznała go natychmiast. – ...Anno, mówi Feliks, dostałem twoją widokówkę. Rad jestem, że dobrze się bawisz. Trzymaj się. – Ten głos także był znajomy. Zaczęła się uśmiechać. – ...Anna? Anno, jesteś tam? – Cisza, a potem stłumione przekleństwo. Głos damski. Nieznany. – ...Anna? Tu jeszcze raz Phyllis. Kochana, niepokoję się o ciebie. Zadzwoń, proszę. Toby obserwował jej twarz. – Rozpoznałaś te głosy? Anna skinęła głową. – I ten dom. Wszystko jest znajome, ale nie wydaje się moje – potrząsnęła głową i przycisnęła rękę do oczu. – Czuję się jak obcy przybysz. Ale naprawdę poznaję to wszystko. – Zadzwonię do twojej ciotki. – Toby sięgnął po telefon. Po drugiej stronie dopiero po dłuższej chwili podniesiono słuchawkę. – Chcesz z nią rozmawiać? – zapytał Toby, wyciągając słuchawkę do Anny. Anna wzięła ją z drżeniem. – Anna? Anno, dzięki Bogu, kochanie! Zaczynałam już myśleć, że zakochałaś się w Egipcie albo że znalazłaś sobie jakiegoś przystojnego szejka lub kogoś takiego i postanowiłaś nie wracać do domu! – Głos po drugiej stronie umilkł. – Anno? Anna potrząsnęła głową. Łzy płynęły jej po twarzy. Nie mogła mówić. Toby wziął od niej słuchawkę. – Pani Shelley? – odezwał się, posyłając Annie uspokajający uśmiech. – Przepraszam, że włączam się do tej rozmowy. Nazywam się Toby Hayward. Byłem uczestnikiem tego samego rejsu. Anna nie czuje się zbyt dobrze. Czy może pani przyjechać do Londynu? A może ja mógłbym przywieźć ją do pani? Ona bardzo chce panią zobaczyć. – Słuchał przez kilka sekund, pospiesznie odpowiadał na pełne obaw pytania, uspokajał i w końcu skinął głową. – Dobrze, jutro przywiozę ją do Suffolk. Cieszę się, że nawiązaliśmy kontakt. – Po tych słowach odłożył słuchawkę. – Chciała, żebyś przyjechała dzisiaj, ale pomyślałem, że możesz być zbyt zmęczona. Wyjedziemy jutro rano. – Spojrzał na matkę, która stała spokojnie przy drzwiach, uważnie oglądając pokój. – Zechcesz pomóc Annie znaleźć jakieś ciepłe rzeczy, skoro tu jesteśmy? Anna bez zainteresowania przeglądała pocztę, która leżała obok niej na sofie. Wzięła jedną kartę, obejrzała widok i przeczytała tekst napisany na odwrocie. Potem następną. Jak się okazało, przynajmniej dwoje jej znajomych było ostatnio na urlopie. W poczcie znalazło się też kilka rachunków. Automatycznie odłożyła bez otwierania, co rozbawiło Toby’ego, który pomyślał, że zdrowy rozsądek nie opuścił ją wraz z pamięcią. – Jedynie pamięć o tym urlopie całkiem się zatarła – powiedziała znużona. – Reszta wydaje się nietknięta. Rozpoznałam głos ojca i Feliksa, mojego byłego męża, a także głos Phyllis. – Potrząsnęła głową. – Nie mogłam przypomnieć ich sobie sama; mój umysł był dziwnie niezapisany, gdy wy i lekarz pytaliście mnie o różne sprawy, ale kiedy usłyszałam ich głosy i poszukałam ich w pamięci, okazało się, że tam są! – Nagle przerwała, wpatrując się w trzymany w ręce list, na którym były egipskie znaczki, i zbladła. Toby spojrzał na Frances, kładąc palec na ustach. Oboje obserwowali, jak Anna powoli otwiera kopertę. – To list od Omara – powiedziała wolno. – Chce wiedzieć, jak się czuję. Podniosła wzrok. Miała rozszerzone źrenice. Zapora pękła. Strumień pamięci pełen gwaru, obrazów i okrzyków nagle zalał jej umysł. Usiadła gwałtownie i wpatrywała się w nich z przerażeniem. – O Boże, Andy! Teraz pamiętam. Andy zginął! Toby usiadł obok i objął ją ramieniem. – Przypominasz sobie, co się stało? – zapytał łagodnie. Anna wciąż wpatrywała się w list. – Flakonik na wonności! Flakonik kapłana Sachmet! – Nagle zaczęła szlochać; łzy spływały jej po twarzy. Spojrzała na Toby’ego. – Pamiętam, jak Andy wpadł do Nilu. Byliśmy na wyspie File... Toby potwierdził skinieniem głowy. – Potem jego ciało zniknęło. Bez śladu... – Znaleziono go następnego dnia, Anno... – ...A Ibrahim dał mi amulet. – Położyła dłoń na szyi, jakby dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że wciąż ma na sobie wisiorek. – Nadal go mam. Jest bardzo cenny. Powinnam mu go zwrócić! – Nie, Ibrahim chciał, żebyś go zatrzymała. Specjalnie mnie prosił, Anno, o przekazanie ci, że masz zatrzymać amulet na zawsze. – Toby wyjął jej z rąk list Omara i położył go na stole. – Co się stało z Andym? – obróciła się ku niemu z oczami lśniącymi od łez. – Jego ciało przywieziono samolotem do Londynu i pogrzebano w rodzinnym miasteczku w hrabstwie Sussex. Serena, Charley i Ben byli na pogrzebie. – A Charley. – Anna jak echo powtórzyła to imię. – Czy jest już zdrowa? Toby skinął głową. – Tak, czuje się świetnie. – A więc chodzi o mnie. – Spojrzała na swoje ręce. – Wiesz, to nie był szok. – Nagle wszystko stało się w jej pamięci krystalicznie jasne. – Potrzebował mnie. Byłam potrzebna temu kapłanowi, gdy Charley wyjechała z Egiptu, i ja pozwoliłam mu sobą zawładnąć. Serena wezwała go na File, a ja się przyglądałam, uśmiechałam i bardzo chciałam zobaczyć, co się stanie, więc wdarł się w mój umysł. Serena wiedziała, jaki jest niebezpieczny. Ibrahim także to wiedział. A ja po prostu się otworzyłam i pozwoliłam, aby to się stało! Gdzie jest Serena? Co się z nią dzieje? – Serena kilka razy przychodziła, by cię odwiedzić, Anno – odparł Toby. – Bardzo się o ciebie niepokoiła. Próbowała wyjaśnić lekarzowi, że sądzi, iż zostałaś opętana przez owego kapłana, ale on nie chciał tego słuchać. Potraktował ją okropnie protekcjonalnie. Gdybym sam tego nie widział, nie uwierzyłbym, że w ogóle można się tak zachować. Nie byłbym zaskoczony, gdyby Serena dała za wygraną, ale ona przyszła znowu i przyprowadziła kogoś, by ci pomógł, ale ty wówczas nie chciałaś, by jeszcze ktoś zajmował się twoją głową, więc postanowiliśmy, że lepiej będzie poczekać, aż pamięć wróci ci sama. Mama chciała sprowadzić pastora, ale Serena powiedziała, że to rozgniewałoby egipskiego kapłana. Anna zadrżała. – Sprawiłam pani tak wiele kłopotów – odezwała się żałośnie – i to wszystko moja wina... – To nie była twoja wina – Frances podeszła i pochyliła się nad nią – ani nikogo innego. Skąd można było wiedzieć, że wydarzą się takie straszne rzeczy? – Wzdrygnęła się. – Chodźmy, pomogę ci spakować trochę ciepłych ubrań. Potem pojedziemy do domu. Jutro spotkasz się ze swoją ciotką i zaczniesz powracać do normalnego życia. – Nic już nigdy nie będzie normalne – potrząsnęła głową Anna. – To ja zabiłam Andy’ego. Z pomocą tego głupiego flakonika. – Nie – zaoponował ostro Toby. – Andy’ego zabiła duża butelka... wódki... na pusty żołądek! Nigdy, nigdy się nie obwiniaj, Anno. Tego wieczoru po raz pierwszy Anna zainteresowała się, dokąd poszedł Toby po kolacji, którą zjedli we troje przy małym okrągłym stole w niewielkiej kuchni Frances. Zapytała o to, gdy Toby cmoknął każdą z nich w policzek i dzwoniąc kluczykami od samochodu, wyszedł z domu w zimną londyńską noc. – Nie powiedział ci? – roześmiała się Frances. – Nocuje u niejakiego Bena Forbesa. Chyba poznał go na tej waszej okropnej wycieczce. – Po chwili wahania dodała: – Toby mieszka w Szkocji, Anno. Wiedziałaś o tym, prawda? Po śmierci żony nie chciał dłużej mieszkać w Londynie i dał mi ten dom. Zazwyczaj, kiedy przyjeżdża do Londynu, nocuje w twojej obecnej sypialni, ale teraz postanowił umieścić w niej ciebie. – Toby był dla mnie bardzo dobry – powiedziała z namysłem Anna. – Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby go tam nie było – podniosła wzrok – i gdybym go nie poznała. Frances się uśmiechnęła. – Byłam bardzo zadowolona, że cię tu przywiózł. – Mówiła, przygotowując dla siebie i Anny po szklaneczce czekolady przed snem. – Pewnie się domyślasz, że jestem wdową i że Toby jest samotny. Bardzo się cieszę, że mój syn i ja jesteśmy przyjaciółmi. Sądzę również, że opowiedział ci o okropnym rozdziale swego życia sprzed dziesięciu lat? – Podniosła wzrok i gdy Anna twierdząco skinęła głową, ciągnęła: – Toby zamknął się w sobie po śmierci Sarah i odsunął się od swych przyjaciół. Była to odpowiednia pora, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się stało. Anna zawahała się jednak i chwila minęła. – Pojedzie pani z nami jutro do Suffolk? – zapytała zamiast tego. Frances pokręciła przecząco głową. – Nie, moja droga. Z przyjemnością poznam pewnego dnia twoją ciocię, ale nie tym razem – odparła i dodała niepewnie: – Toby mówił mi, że jesteś rozwiedziona. Anna przytaknęła. – Zapewne było to dla ciebie przykre. – Właściwie nie. Początkowo przeżyłam szok, dowiedziawszy się, że nasze życie nie jest takie, jak sądziłam. Potem poczułam ulgę. To Feliks, mój były mąż, nagrał się na sekretarkę. Nadal ze sobą rozmawiamy. – I posłałaś mu widokówkę. Anna kiwnęła głową. Przyjęła kubek gorącej czekolady z rąk Frances i piła ją powoli. – Czy Toby opowiedział pani cały przebieg owej wycieczki? – Jestem pewna, że nie. Mówiąc szczerze, w chłodnym klimacie londyńskiej zimy to wszystko wydawało się nieco naciągane. Nie, nie! – wyciągnęła rękę w stronę Anny, gdy ta otworzyła usta, by zaprotestować. – Nie mówię, że to się nie wydarzyło. Najwyraźniej stało się coś okropnego. Przyznaję tylko, że trudno mi to sobie wyobrazić. Śmierć Andy’ego była dla mnie wystarczająco straszna. Prawdopodobnie to jest wszystko, z czym mogę się uporać na tym etapie. Anna powoli skinęła głową. Wsunęła palce pod kołnierzyk bluzki i zacisnęła je na amulecie Ibrahima. – Chciałabym pojechać na jego grób. Położyć tam kwiaty. Powiedzieć mu, jak mi przykro. Frances spojrzała na nią szybko i spytała z wahaniem: – Anno, moja droga, nie byłaś zakochana w Andym, prawda? – Zakochana w Andym?! – Anna była zaskoczona. – Nie, oczywiście, że nie byłam w nim zakochana! – Chciałam się tylko upewnić. Zapadło milczenie. Anna, niepewna gruntu pod nogami, szukając słów, nagle zdała sobie sprawę z przepastnej, mglistej luki w pamięci. – Czy Toby nie opowiedział pani o Andym i o mnie? O tym, jak Andy próbował zatrzymać dla siebie pamiętnik mojej praprababki? – Opowiedział – przyznała Frances. – Opowiedział mi o wielu rzeczach, ale równie wiele pominął. – Ach tak... – Pominął rzeczy, które nie są moją sprawą; takie na przykład, jak to, co oboje do siebie czujecie. Anna poczuła, że się rumieni. – Lubisz Toby’ego? – Frances podniosła wzrok i pochwyciwszy spojrzenie Anny, uśmiechnęła się. – Zakochałaś się w nim? – Chyba tak – powiedziała z drżeniem Anna. – Ale spędziliśmy ze sobą niewiele czasu, a ten czas był przy tym tak trudny... – Brzmi to zbyt powściągliwie. Nie zapytam o nic więcej, moja droga. Wiedz tylko, że jestem bardzo zadowolona, że Toby spotkał właśnie ciebie. Anna powróciła w myślach do tej krótkiej rozmowy, gdy leżąc w wannie, rozkoszowała się zapachem różanych i lawendowych olejków kąpielowych, które znalazła na łazienkowej półce, i na jej ustach powoli pojawił się uśmiech. Owinąwszy się później w duży, miękki ręcznik, wróciła do swojego pokoju na poddaszu i przez chwilę, rozglądając się wokół, myślała o wizycie u ciotki, do której nazajutrz miała pojechać wraz z Tobym. Pamiętnik Luizy leżał na stoliku przy oknie. Spojrzała nań, marszcząc brwi. Obiecała, że rano zostawi go Frances do przejrzenia pod ich nieobecność, ale przecież zostało jeszcze kilka stron, których ona sama dotychczas nie przeczytała. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała ze statku, była chwila, w której odłożyła pamiętnik na łóżko, a potem leżała, wpatrując się w sufit, przytłoczona lękiem i dziwnym, obcym gniewem. Z namysłem wzięła do ręki dziennik Luizy. Czy on naprawdę zniknął, ów kapłan, który wdarł się w jej umysł, czy jedynie czeka na stosowną chwilę? Wzdrygnęła się i ostrożnie poruszyła głową z boku na bok, jakby sprawdzając jej funkcjonowanie, a potem spojrzała na pamiętnik. W ostatniej części przeczytała, że Luiza zamierzała udać się do Doliny Królów, by flakonik na wonności, który okazał się świętym naczyniem, zakopać u stóp Izydy. * * * Świtało, gdy Luiza i Mohammed dosiedli osiołków i zwróciwszy się plecami do rzeki, ruszyli na zachód przez bujne, gęsto obsiane pola. Jechali w milczeniu i nieskrępowani obecnością jucznych zwierząt ani ludzi, obserwowali, jak słabe światło dnia z każdą minutą staje się coraz silniejsze. Gdy w pierwszych promieniach słońca ujrzeli przed sobą swoje długie cienie, dojeżdżali już do granicy żyznej ziemi i kierowali się w ostry żar pustyni. – Gdzie chce pani umieścić flakonik, lady Luizo? – spytał Mohammed. – Do którego grobowca chce się pani udać? – Do cichego i ukrytego, tak by flakonik mógł spoczywać tam w spokoju. Chcę znaleźć wizerunek bogini Izydy, żeby leżał blisko niej. – Osiołek Luizy potknął się nagle, więc przytrzymała się siodła. – To wszystko, co chcę zrobić, potem możemy wrócić na statek i zapomnieć o nim. Mohammed poważnie skinął głową. Droga zwęziła się, gdy dotarli do wylotu doliny. Rozejrzał się po ciemnych wejściach do skalnych jaskiń. Nie był przewodnikiem. Nie miał wiedzy Hassana ani doświadczenia w poruszaniu się w dolinie. Ściągając cugle osłu, pokręcił głową. – Pamięta pani, którędy jechać? Rozglądała się wokół, mając nadzieję, że Mohammed przypisze łzy w jej oczach blaskowi porannego słońca, które odbijało się od połyskliwych skał. Jej wspomnienia z tego miejsca były tak związane z Hassanem, że każdy kamień, każdy cień nosił obraz jego twarzy, a każde echo brzmiało jego głosem. W końcu przynagliła swego osiołka do dalszej jazdy. Tym razem w dolinie byli inni ludzie; turyści z własnymi przewodnikami stali, rozglądając się dokoła, albo wynurzali się na światło dnia, pełni zdumienia tym, co zobaczyli. Luiza i Mohammed zatrzymali osiołki w pobliżu jednego z wejść. Mohammed zsunął się z siodła, pomógł zsiąść Luizie i sięgnął do swojej torby po świece. Wzdrygnął się. – Nie lubię takich miejsc, lady Luizo. Są w nich złe duchy. I skorpiony. I węże. To słowo zawisło między nimi niewypowiedziane. Luiza przygryzła wargę, i zmusiła się, by ruszyć naprzód, wskazując drogę. – Nie zostaniemy tu długo, Mohammedzie, obiecuję. Masz łopatę? Przywieźli ze sobą małą łopatę, przywiązaną do siodła osiołka Mo- hammeda, aby Luiza mogła zakopać flakonik w piasku. Skinął głową, pospiesznie ruszył przed nią i zobaczyła, że położył dłoń na rękojeści noża zatkniętego za pas, co dodało jej nieco otuchy. Wspinając się ku ciemnemu otworowi w skale, pomyślała, że w razie czego Mohammed użyje tego noża, by bronić ich obojga. Kiedy dotarli do wejścia, brakowało im tchu. Mohammed zajrzał do środka. – Czy to jest właściwe miejsce? – zapytał. Luiza zauważyła, że ukradkiem zrobił znak przeciwko złym duchom. Skinęła potakująco. Gdzieś w środku odnajdzie wizerunek bogini z charakterystyczną ozdobą głowy w kształcie tarczy słonecznej, siedzącej na tronie i dzierżącej w dłoniach berło oraz anch, symbol życia. Z zawieszonej na ramieniu torby Luiza wyjęła flakonik, wciąż owinięty w wilgotny kawałek jedwabiu. – To nie potrwa długo – powtórzyła. Wysuwając się naprzód, usłyszała trzask zapałki. Gdy Mohammed zapalił świecę w małej latarni, dostrzegła cienie unoszące się na ścianie. Byli we właściwym miejscu; pamiętała te obrazy tak wyraźnie... jaskrawe kolory... niekończące się historie opowiedziane niedającymi się odcyfrować hieroglifami... szeregi bogów i bogiń kroczące w widmowej ciemności... – Lady Luizo! – zduszony okrzyk Mohammeda zabrzmiał echem w cichych głębinach grobowca. Odwróciła się. Stał przy wejściu, niemal w tym samym miejscu, wciąż w słońcu, wręcz wciśnięty w ścianę i zmartwiały z przerażenia. Tuż przed nim zobaczyła kołyszący się łeb kobry. – Nie! – Krzyk Luizy rozdarł mrok. Pospiesznie rzuciła się z powrotem ku wejściu. – Zostaw go w spokoju! Nie! Nie! Nie... Cisnęła w węża flakonikiem, a potem sama rzuciła się na niego, chwytając bestię gołymi rękami. Przez chwilę walczył w jej uścisku... ciepły, śliski, ciężki, a potem zniknął. Luiza wpatrywała się w swoje puste dłonie. Mohammed, szlochając, padł na kolana. – Lady Luizo, ocaliła mi pani życie! – Nie ukąsił cię? – Nagle zaczęła trząść się tak gwałtownie, że nogi się pod nią ugięły i także osunęła się na kolana. – Nie! – Zamknął oczy i odetchnął głęboko. – Nie. Lillah! Nie ukąsił mnie. Proszę zobaczyć. – Wysunął nogę, a ona zobaczyła ślad zębów i długą strużkę jadu, ściekającą w dół pod nogawką bawełnianych spodni. Usłyszeli grzechot kamieni i spoglądając w dół, zobaczyli dwóch mężczyzn wdrapujących się po ścieżce. Jeden, odziany w strój egipski, miał w dłoni nóż. Drugi był Europejczykiem. – Usłyszeliśmy wasze krzyki – powiedział wyższy mężczyzna. Rozglądał się po wnętrzu grobowca, podczas gdy Mohammed i przybyły Egipcjanin z ożywieniem rozmawiali ze sobą po arabsku. – To był wąż. – Luiza spojrzała na niego z wdzięcznością. – Myślę, że zniknął. – Drżąc, podniosła się z klęczek. – Ukąsił kogoś? Potrząsnęła przecząco głową. – Nie zdążył, dzięki Bogu! – zamknęła oczy. Flakonik zniknął. Nie było go ani na ścieżce, ani u wejścia do grobowca, ani na szlaku wiodącym do podnóża skały. Zniknął wraz z wężem. Luiza przyjęła złożoną przez wybawców propozycję odpoczynku i odświeżenia się. Potem wraz z Mohammedem wrócili do swoich osiołków i skierowali się z powrotem ku rzece. Kiedy wrócili zgrzani i zakurzeni, na statku wrzało. Jeden z podróżnych, który zamierzał wracać do Kairu, zachorował i zwolniło się dla niej miejsce na parowcu odpływającym następnego dnia. Luiza miała więc bardzo mało czasu, jeśli chciała je przyjąć. Musiała spakować swoje rzeczy, pospiesznie pożegnać się ze wszystkimi, pozwolić, by jej bagaże załadowano do małej łódki i bezzwłocznie przeniesiono na parowiec. Była rada, że wszystko stało się tak szybko. Nie miała czasu na oglądanie się wstecz. Ledwie starczyło go na pożegnania. Mohammed i kapitan płakali, gdy opuszczała statek, podobnie jak Katherine Fielding, która, ku zachwytowi Luizy, na jej cześć nazwała swego synka Louisem. Venetia podsunęła jej na pożegnanie chłodny policzek i uśmiechnęła się. David Fielding i sir John obdarzyli ją niedźwiedzimi uściskami, a Augusta uścisnęła jej dłonie. – Czas leczy rany, moja droga – powiedziała łagodnie. – Zapomnisz to, co najgorsze, zapamiętasz zaś wszystko, co najlepsze. Dziwne się podróżowało przy nieustannym odgłosie silnika i plusku łopatkowych kół. Teraz nie było się zależnym od zmiennego wiatru. Przesuwały się w tył brzegi Nilu z ruchomą panoramą palm i bujnymi uprawami; szadufy, proste urządzenia nieustannie przenoszące wodę z rzeki na pola, ciężko pracujące bawoły, osiołki, łodzie rybackie... Luiza oglądała to wszystko z pokładu zaczerwienionymi oczami, ukrytymi za okularami o przydymionych szkłach, szkicowała, niekiedy pisała parę linijek w swoim dzienniku, aby doprowadzić do końca relację z wizyty w Egipcie, i spała. Dotarła do Londynu 24 kwietnia. Tydzień później połączyła się z synami. Dopiero 29 lipca, w gorące popołudnie, gdy pracowała na tyłach ich londyńskiego domu w chłodnym zacienionym pokoju, którego używała jako pracowni, otworzyła pierwsze z pudeł zawierających egipskie płótna oraz szkicowniki i zaczęła je po kolei wyjmować. Ostrożnie rozstawiła je pod ścianami i oglądała krytycznie, po raz pierwszy od powrotu pozwalając sobie przypomnieć żar i kurz, a także błękitne wody Nilu, oślepiający blask piasku, świątynie i pomniki z ich płaskorzeźbami, malowidłami i inskrypcjami z dawno umarłej przeszłości. Przerwała, by wyjrzeć przez okno na czworoboczny ogród za domem. W jej świecie, angielskim świecie, przeważała zieleń, nawet tutaj, w Londynie. Pustynia i Nil były teraz jedynie wspomnieniem. Pochyliła się, by wyjąć z pudła ostatnie płótna, i zmarszczyła brwi. Była tam jej stara torba. Zapewne włożyła ją tu, chcąc wypełnić pustą przestrzeń, tak aby płótna pozostawały na miejscu. Wyjęła torbę i popatrzyła na nią ze smutkiem. Wszak to właśnie owa torba towarzyszyła jej na malarskich wyprawach. Nawet teraz tkwiły w niej pędzle i jakieś pozostawione farby. Położyła torbę na stole i sięgnęła do środka, by je wyjąć. Flakonik na wonności wciąż był owinięty w splamiony jedwab i przewiązany wstążką. Luiza wpatrywała się weń długo, a potem powoli zaczęła odwijać. Przecież wyjęła flakonik z torby i rzuciła nim w węża. Tak, z pewnością to zrobiła. Przypomniała sobie, jak z flakonikiem w ręku weszła ze słonecznego światła w mrok grobowca. Rzuciwszy jedwab na podłogę, stała, spoglądając na flakonik leżący w jej dłoni. Zadrżała. Flakonik wrócił do niej jeszcze raz. Czy nigdy się od niego nie uwolni? – Hassanie – wyszeptała cicho. – Pomóż mi. Ze łzami w oczach odwróciła się do niewielkiego sekretarzyka, przy którym zwykła siedzieć, załatwiając korespondencję. Podniosła blat, wysunęła szuflady i nacisnęła niewielką dźwignię w środku, która uruchamiała sekretną przegródkę. Włożyła tam flakonik, popatrzyła nań przez chwilę, a potem dotknęła palcem ust i lekko musnęła szkło. Kawałek papieru opowiadający historię buteleczki pozostawiła wsunięty w dziennik podróży, który, nieotwierany od miesięcy, wciąż leżał w pudełku z korespondencją i przyborami do pisania. Jedno ostatnie spojrzenie, jedna ostatnia myśl o Hassanie i Luiza wsunęła sekretną szufladkę na miejsce. Trzasnęła niewidoczna zapadka. Luiza szybko zamknęła wieko sekretarzyka. Już nigdy nie dotknęła ani tej szuflady, ani swego dziennika. * * * – Czy wiedziałaś to wszystko, kiedy dałaś mi ten pamiętnik? – zapytała Anna, siedząc obok Toby’ego w rozświetlonym słońcem salonie Phyllis. Ciotka potrząsnęła głową. – Zawsze chciałam poznać przeszłość Luizy, ale z moim słabym wzrokiem, nigdy nie zdołałabym przeczytać jej dziennika. – Więc nie znałaś dziejów flakonika, kiedy mi go dawałaś? – Chybabym ci go nie dała, kochanie, gdybym znała tę historię! – zawołała Phyllis z przejęciem. – Byłaś małą dziewczynką. O ile wiem, flakonik leżał w szufladzie od czasu, gdy Luiza go tam włożyła. Sekretarzyk trafił do mnie poprzez mego ojca, oczywiście, i nic nie wiedziałam o papierze wsuniętym w pamiętnik Luizy. Zresztą, nawet gdybym wiedziała, nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia. Nikt z nas nie umiał czytać po arabsku. Przez kilka minut wszyscy troje siedzieli w milczeniu. W kominku wesoło trzaskał ogień, napełniając pokój zapachem drzewa jabłoni. – Wiesz, co się w końcu stało z Luizą? – zapytała wreszcie Anna. – Trochę wiem. – Phyllis wolno skinęła głową. – Moim dziadkiem, jak wiesz, był jej najstarszy syn, David. – Przerwała, namyślając się. – Nie wyszła ponownie za mąż. O ile wiem, nigdy też nie pojechała po raz drugi do Egiptu. Wyjechała z Londynu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy musiała już, jak przypuszczam, dobiegać sześćdziesiątki. Kupiła dom w Hampshire, który pozostawiła Davidowi. Pamiętam, że jeździłam tam, gdy byłam mała, ale chyba sprzedano go przed ostatnią wojną. Luiza nadal zajmowała się tam malarstwem i jeszcze za życia została znaną artystką. – Czy znów prowadziła jakiś dziennik? – zapytał nagle Toby. Phyllis wzruszyła ramionami. – O ile wiem, nie. – Bardzo chciałabym wiedzieć, czy w ogóle myślała jeszcze kiedyś o Egipcie – powiedziała Anna z zadumą. – Co musiała czuć, gdy stwierdziła, że wciąż ma ten flakonik, po wszystkim, przez co przeszła, próbując się od niego uwolnić. I dlaczego go schowała? Dlaczego nie wyrzuciła go do Tamizy? Do morza? Gdziekolwiek! Nie bała się, że kapłani wrócą? Nie obawiała się, że znów pojawi się wąż? Phyllis oparła się w fotelu i z zadumą spoglądała w ogień. Kot na jej kolanach przeciągnął się rozkosznie i przez chwilę mościł się na grubym tweedzie jej spódnicy, po czym znów zapadł w sen. – Opowiem wam o tym, co mam. Na górze jest paczka starych listów dziadka; głównie jego własnych listów do rodziny i tych, które otrzymywał od brata Johna. Nie przypominam sobie, aby było tam coś szczególnie interesującego, ale możesz je wziąć, jeśli chcesz. Toby, mój drogi, czy mógłbyś pójść na górę i przynieść je Annie? – Udzieliła mu wskazówek, gdzie szukać owych listów, i obserwowała, jak wychodzi, a potem się uśmiechnęła. – Trzymaj się go, kochanie. To bardzo miły młody człowiek. Jesteś w nim zakochana? – Lubię go – odpowiedziała, rumieniąc się, Anna. – Lubisz? – Phyllis pokręciła głową. – To za mało. Chcę usłyszeć, że kogoś uwielbiasz. I że ktoś uwielbia ciebie. A on cię uwielbia, chyba wiesz. Najwyraźniej nie może oderwać od ciebie oczu. – Nagle szybko zmieniła temat. – Co naprawdę przydarzyło ci się w Egipcie? Chyba nie opowiedziałaś mi wszystkiego. Przykro mi, że ten nieszczęsny człowiek utonął, ale jest coś jeszcze, prawda? Czy słusznie się domyślam, że byłaś chora? Anna powoli skinęła głową. – Właściwie nie była to choroba. Powiem ci, co się stało. Czy wiedziałaś, że flakonik był nawiedzony przez duchy? Wiem, że to brzmi, jakbym była obłąkana, i wydaje się niemożliwe. Ale to prawda. Strzegło go dwóch starożytnych egipskich kapłanów, którzy rywalizowali o prawo posiadania go. Pojawili się na statku i przestraszyli mnie tak nieprzytomnie, że zrobiłam coś bardzo głupiego. Już wcześniej zaprzyjaźniłam się z niejaką Sereną Canfield, która uprawia coś w rodzaju współczesnego kultu Izydy. Serena wezwała dwóch kapłanów i próbowała odesłać ich z powrotem, ale ja pozwoliłam jednemu z nich wtargnąć do mojego umysłu. Po śmierci Andy’ego popadłam w jakieś szaleństwo. Nie wiem, co by się stało, gdyby Toby się mną nie zaopiekował. – Anhotep i Hatsek... – wymówiła cicho Phyllis. Anna zastanawiała się przez chwilę, czy dobrze słyszy. Oczy jej się rozszerzyły ze zdumienia. – A więc jednak czytałaś pamiętnik? – Nie. – Phyllis wolno pokręciła głową. – Jest tu ich portret; tutaj w tym domu. Na odwrocie znajdują się ich imiona. Anna, całkiem już uspokojona, patrzyła na nią uważnie. – Gdzie on jest? – Nigdy nie lubiłam tego obrazu, ale wiedziałam, że musi być cenny. Dziś prawdopodobnie wart jest fortunę, więc go zatrzymałam, ale umieściłam w spiżarni na tyłach domu. – Phyllis odwróciła się, gdyż do salonu wrócił Toby ze starą szkolną teczką. – Połóż to tutaj. Dziękuję ci, mój drogi – powiedziała i zmarszczyła brwi, gdyż Anna ruszyła ku drzwiom. – Kochanie, poczekaj. Bądź ostrożna! Toby, idź z nią. – Gdzie? Dokąd idziesz? – Toby pospieszył za Anną długim korytarzem, zostawiając Phyllis przy kominku z twarzą wtuloną w kocie futro. – Ona ma ich portret! W spiżarni. Nie wierzę. Ma portret kapłanów! – Anna pchnęła drzwi kuchni i weszła do środka. Było to duże pomieszczenie, ogrzewane starym piecem, z wyszorowanym dębowym stołem, zarzuconym książkami i papierami, kredensem pełnym kolorowych kubków i starych, popękanych filiżanek. Przez chwilę stała nieruchomo, wpatrzona w drzwi między kredensem a zlewem. – Tam! – Z trudem przełknęła ślinę, a jej ręka powędrowała do amuletu zawieszonego na szyi. – Toby, ten portret jest tam! – Nie ma potrzeby go oglądać. – Jest. Muszę go zobaczyć. Nie rozumiesz, muszę sprawdzić, czy tak samo widziała ich Luiza! – Aby się uspokoić, skupiła uwagę na wazonie zimowego jaśminu, ustawionym na kredensie, i poszukała ręki Toby’ego. – Jesteś bezpieczna, Anno. Flakonik spoczywa na dnie Nilu. – Toby objął ją ramieniem. – To tylko obraz. Nie musimy zwracać na niego uwagi. Wróćmy przed kominek i przejrzyjmy te listy. Chodźmy do salonu. Anna potrząsnęła głową. – Muszę zobaczyć ten obraz – odpowiedziała, wzięła głęboki oddech, otworzyła drzwi spiżarni i nacisnęła kontakt. Trzy ściany małej spiżarni zabudowane były półkami pełnymi puszek, słoików i pudełek, czwartą zaś zajmowała wielka lodówka. Na górze znajdowały się haki, na których wisiały siatkowe torby, pełne cebuli i czosnku, oraz stare patelnie i koszyki. Anna rozejrzała się, ale w pierwszej chwili nie dostrzegła obrazu. Dopiero potem zauważyła, że wystaje zza worka ziemniaków. Obraz w ramach o wysokości mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów i szerokości pięćdziesięciu przedstawiał dwóch wysokich, ciemnoskórych mężczyzn; znajdowali się na pustyni, na tle nieba o barwie szafiru obramowanego olbrzymim drzewem akacjowym. Jeden odziany był w białą lnianą szatę, drugi nosił zwierzęcą skórę przewieszoną przez ramię i owiniętą w pasie. Obydwaj mieli dziwne przybrania głów oraz wysokie laski, a w oczach wyraz wielkiego skupienia. Toby odwrócił się od obrazu i spojrzał na Annę. Była biała jak prześcieradło. – To oni – wyszeptała. – Tacy sami, jakimi ich widziałam. – W porządku. To wystarczy. – Odciągnął ją. – Chodźmy. Wracajmy przed kominek – rzekł, gasząc światło i zamykając za nimi drzwi. – Dlaczego wcześniej nie widziałam tego obrazu? – pokręciła głową. – Byłam w tej spiżarni setki razy. Otwierałam lodówkę. Przynosiłam puszki z półek. Od dzieciństwa! – Być może przedtem go tam nie było. Albo był zasłonięty i go nie zauważyłaś. Przede wszystkim zaś nic wtedy dla ciebie nie znaczył – mówił Toby, idąc za nią korytarzem do salonu. Phyllis siedziała na poduszce przed kominkiem, mając przed sobą otwarte pudełko, kot zaś wziął w całkowite posiadanie jej fotel. Gdy weszli, podniosła wzrok. – Widzieliście obraz? – Jak długo tam wisi? – Anna uklękła obok ciotki. – Och, moja droga, doprawdy nie wiem. Trzydzieści lat? Nie pamiętam, kiedy go tam umieściliśmy. Przyprawiał mnie o gęsią skórkę, więc pewnego dnia zawiesiłam go tam, żeby zniknął mi z oczu. – Więc dlaczego nie widziałam go wcześniej? – Widziałaś. Po prostu nie zauważałaś go. – Nie rozumiesz? Gdybym go widziała, rozpoznałabym tych kapłanów. Wiedziałabym, kim są. – Przysiadła na piętach, ściskając głowę rękami. Toby usiadł obok niej. – Anno, wielu ludziom się zdarza, że patrzą na coś codziennie i nie widzą tego – powiedział łagodnie. – Szczególnie jeśli ta rzecz nie wydaje się interesująca. Przede wszystkim nie miałaś żadnego powodu, żeby zwracać uwagę na ten obraz, prawda? Nic dla ciebie nie znaczył, dopóki nie przyjechałaś do Egiptu. – Chyba że zwróciłam na niego uwagę, lecz zepchnęłam na dno pamięci jak jakiś skrywany koszmar, by wydobyć go później. Wyjazd do Egiptu przypomniał mi go w jakiś dziwnie podświadomy sposób. Jak to się nazywa? Skrywane wspomnienia? Prawdopodobnie pogodziłam się z tym wszystkim. Kryptoamnezja? Cała sprawa zrodziła się z mojej wyobraźni – mówiła Anna, z nadzieją patrząc na ciotkę i Toby’ego. Phyllis wzruszyła ramionami. – Znalazłam te wczesne listy – wtrąciła spokojnie, podając Annie kilka kopert związanych białą tasiemką. – Zobaczmy, czy jest w nich coś interesującego. Anna drżącymi rękami wyjęła pierwszy list, przeczytała go cicho, po czym z uśmiechem podała Phyllis. – Są bardzo wczesne. W tym twój dziadek jest jeszcze w szkole. Otworzyła następny, a później kolejny i powoli się odprężała, zagłębiona w zwykłej codzienności pewnej wiktoriańskiej rodziny. Dziesięć minut później wydała krótki okrzyk zdumienia. – Nie! O Boże, posłuchajcie! Ten list pochodzi z roku 1873. Napisał go John, młodszy syn Luizy. Drogi Davidzie! Mama znów niedomaga. Wezwałem lekarza, ale on nie znajduje żadnej przyczyny. Zalecił jej pozostanie w łóżku, a nam nakazał, żebyśmy zapewnili jej spokój i ciepło. Na polecenie mamy poszedłem do pracowni, by przynieść jej szkicownik, mając nadzieję, że rysowanie zatrzyma ją w łóżku. Wyobraź sobie moje zdumienie, gdy stanąłem oko w oko z olbrzymim wężem! Nie miałem pojęcia, co zrobić! Zatrzasnąłem drzwi i wezwałem Nor tona... – Przerwała i podniosła wzrok. – Kto to był Norton?...Weszliśmy tam bardzo ostrożnie, ale niczego nie znaleźliśmy. Musiał wyślizgnąć się na ulicę przez otwarte okno. Zapewne uciekł z ogrodu zoologicznego. – Anna odłożyła list i zapatrzyła się w ogień. – Wąż znalazł się w Anglii – powiedziała posępnie. – Podążał za flakonikiem. – Czy opisuje coś jeszcze? – zapytał Toby, marszcząc brwi. Anna pokręciła głową. – Nie powiedzieliśmy o tym Mamie, aby jej nie trwożyć. – Roześmiała się krótko. – Jakże rozsądnie! – Przejrzała kilka następnych listów. – Nie, nic więcej. Te listy pochodzą z Cambridge, a następne z wojska. Nie ma wzmianki o domu. Nie, zaczekajcie. – Przejęta chwyciła kolejny list. – To charakter pisma Luizy! – Ze czcią rozłożyła papier i ze zdumieniem stwierdziła, że ma ściśnięte gardło. Czuła się tak, jakby odnalazła dawną przyjaciółkę. W salonie ciotki Phyllis panowało długie milczenie, gdy Anna przeglądała kolejne strony. Kiedy podniosła wzrok, jej twarz była ściągnięta i blada. – Przeczytaj – wręczyła list Toby’emu. – Przeczytaj na głos. – Namalowałam portret moich prześladowców w nadziei uwolnienia się od nich. Nawet teraz, tak wiele lat po podróży do Egiptu, prześladują mnie w snach. Do kogo Luiza pisze te słowa? – zapytał Toby. – List jest adresowany do Augusty. Państwo Forresterowie mieszkali w Hampshire. Być może właśnie dlatego Luiza się tam przeprowadziła. – Anna zadrżała i objąwszy kolana, wpatrywała się w ogień. – Czytaj dalej. – Ostatniej nocy śnił mi się Hassan. Jakże ja wciąż za nim tęsknię... Nie ma dnia, by nie pojawiał się w moich wspomnieniach. Jednak lękam się jego dwóch towarzyszy, obecnych w moich myślach. Czyż nie dadzą mi spokoju? Błagają mnie, bym zabrała ampułkę z powrotem do Egiptu. Gdybym była silniejsza, pewnie bym to zrobiła. Być może któregoś dnia jeden z moich synów lub wnuków zrobi to za mnie... – Toby przerwał, spoglądając na Annę. – A więc to ty. Jej praprawnuczka. Ty zabrałaś flakonik z powrotem. Anna skinęła głową. – Jednak coś poszło źle. Nie byłam wtajemniczona w to, co powinnam zrobić. Nie zrobiłam tego dobrze. – Zostawiłaś flakonik w Egipcie. – Phyllis rozwiązała kolejną paczkę listów. – To była owa ważna sprawa. – I poświęciłam życie człowieka. – Nie, Anno. Fakt, że Andy zginął, gdy rzuciłaś flakonik do Nilu, to czysty przypadek. Był kompletnie pijany. – Toby złożył list i wsunął go z powrotem do koperty. – Zapewne marna to pociecha, ale czytałem gdzieś, że śmierć w Nilu uważano za nader szczęśliwy los, gdyż zmarły zabierany był bezpośrednio przez bogów. Pamiętaj też, że w tamtej motorówce nie było żadnych kapłanów ani węży. – Nie? – Anna uśmiechnęła się z ironią. – Kapłan bogini Sachmet był w moim umyśle, miałam go w głowie, Toby. Phyllis zmarszczyła brwi. – Nie rozmawialiśmy jeszcze o tobie, Toby – zręcznie zmieniła temat. – A więc do rzeczy. Porozmawiajmy o szczegółach. Z czego żyjesz? Toby uśmiechnął się i siadając prosto, zasalutował żartobliwie. – Niestety, ja także maluję – rzekł, bezradnie wzruszając ramionami. – Nie jestem tak sławny jak Luiza, ale miałem kilka wystaw i mogę się z tego utrzymać. Miałem też sporo szczęścia, dziedzicząc trochę pieniędzy po śmierci ojca, więc żyję bardzo wygodnie. Jestem wdowcem... – Zawahał się, spoglądając na Annę, ale po chwili potrząsnął głową i podjął. – Mam matkę, lecz, niestety, nie mam braci ani sióstr. Mam za to wuja w konsulacie w Kairze, stąd moje tamtejsze kontakty. Nie pracuję dla CIA ani dla mafii. Nie jestem też poszukiwany przez policję, jak chyba sądził nasz nieszczęsny zmarły znajomy. Mam jeden dom w Szkocji, a drugi w Londynie, w którym mieszka moja matka. Moją namiętnością, przynajmniej do niedawna, było podróżowanie i malowanie. Na ogół uprawiam samotne wędrówki, ale niegdyś byłem znany z idiotycznych przedsięwzięć, jak podróż Orient Expressem jedynie dla czystej przyjemności lub rejs po Nilu. Uzupełniłem swoje dochody napisaniem dwóch książek podróżniczych, które całkiem dobrze przyjęto. – Roześmiał się. – Jeśli napiszę o naszym ostatnim rejsie, to niestety, będę to musiał przedstawić jako fikcję i zasłynę jako autor thrillerów, bo nikt w to nie uwierzy! – Wzruszył ramionami. – To wszystko, naprawdę. Z wyjątkiem przeprosin za pozostawienie Anny w Abu Simbel. Nie miałem okazji wyjaśnić, co się stało i dlaczego nie było mnie tam, gdy mnie potrzebowała. – Potrząsnął głową. – Spotkałem przyjaciółkę mojej matki, która była na innej wycieczce. Podróżowała sama i tuż po naszej rozmowie zachorowała. Oto dlaczego poszukiwała mnie policja: na jej prośbę. Zanim poczuła się lepiej, Anna wsiadła do autokaru i odjechała. – Znów ta rycerskość wobec dam w niedoli – uśmiechnęła się Anna. – Dobre wyjaśnienie. Zostało ci wybaczone. – To dobrze. – Phyllis z westchnieniem wstała sprzed kominka. – Cóż, moi drodzy, myślę, że nadszedł czas na mocnego drinka. Weźcie sobie te listy, jeśli chcecie. I obraz. – Zawiesiła głos. – Nie? W porządku. Będę trzymać waszych kapłanów w chłodzie, tak jak dotychczas – roześmiała się. U drzwi przystanęła i obejrzała się. – Powiedziałam ci, Toby? Zdałeś ten egzamin. Sądzę, że się nadajesz. Anna roześmiała się. – Phyllis nie znosiła mojego byłego męża – powiedziała cicho. – I większości moich dawnych chłopców, spotkał cię więc niemały zaszczyt. – Cieszę się – rzekł Toby i pocałował Annę w czubek głowy – ale toczy się to trochę za szybko, Anno. Ja nie proponuję małżeństwa. Przynajmniej jeszcze nie... – A ja nie rozglądam się za mężem. W ogóle! – odparowała ostro. – Jestem niezależną kobietą, pragnącą zrobić karierę w fotografii. Pamiętasz? Skinął głową. – Ale nie mów tego Phyllis. Jeszcze nie. Nie psujmy jej zabawy. – Spojrzała na niego pytająco. – Dobrze? – Dobrze. Dla mnie to brzmi doskonale. Wrócili do Londynu bardzo późno, ale gdy weszli do domu, na parterze wciąż paliło się światło. Frances siedziała przy kuchennym stole, pogrążona w lekturze. – Mieliście dobry dzień? – zapytała, podnosząc wzrok. – Umieram z ciekawości, żeby o tym usłyszeć, ale najpierw... – Umilkła na chwilę i oboje ujrzeli posępną zmarszczkę na jej czole. – Jestem pochłonięta tym dziennikiem, Anno – ciągnęła. – Niemal nie ruszyłam się przez cały dzień i mam ci do powiedzenia coś bardzo niezwykłego. Nie wiem, jak to przyjmiesz. Patrzyła, jak Toby wnosi pudełko i stawia je na podłodze. – Usiądźcie. – Zamknęła pamiętnik Luizy i przez kilka sekund siedziała ze wzrokiem wbitym w jego starą, zniszczoną okładkę. Usiedli po obu jej stronach, wymieniając zatroskane spojrzenia, a potem oboje wyczekująco zwrócili oczy na Frances. Anna poczuła nagły niepokój. Na przystojnej, zwykle tak spokojnej twarzy Frances malowało się zdenerwowanie. – Nikczemnik z tej opowieści... Roger Carstairs... Wiesz, co się z nim stało? Anna wzruszyła ramionami. – W pamiętniku nie ma o nim wzmianki od momentu przyjścia na świat dziecka Fieldingów. Podobno był dość znany w swoim czasie. Serena sporo o nim wiedziała. I nawet Toby o nim słyszał. Frances spojrzała na syna i skinęła głową. – Był znany. Opuścił Egipt w 1869 roku, po czym powędrował do Indii i na Daleki Wschód. Nie było go w Europie przeszło pięć lat, a potem znów wypłynął na powierzchnię w Paryżu. Zamieszkał w pobliżu Lasku Bulońskiego w starym domu, należącym niegdyś do jakiegoś francuskiego księcia... – Skąd ty, u licha, o tym wiesz? – przerwał jej Toby, marszcząc brwi. Frances uspokajająco uniosła rękę. – ...Ożenił się z Francuzką, Claudette de Bonville, i miał dwie córki. Jedna z nich była babką mojej matki. Toby i Anna patrzyli na nią w głuchym milczeniu. – Pochodzi więc pani w prostej linii od Rogera Carstairsa! – powiedziała z niedowierzaniem Anna. – Obawiam się, że tak – wzdrygnęła się Frances. – Miał też dwoje innych dzieci z pierwszego małżeństwa, które mieszkały w Szkocji. Jego najstarszy syn James odziedziczył tytuł lordowski, ale nie miał go komu przekazać, gdyż ani on, ani jego brat nie mieli dzieci. – A co się stało z Rogerem? – Anna spoglądała na Toby’ego, który wydawał się równie oszołomiony jak ona. – Zniknął. – Frances wzruszyła ramionami. – Dość szczęśliwie. Sądzono, że wrócił do Anglii. Dzisiejszego popołudnia przeglądałam rodzinne kroniki i dokumenty. Opuścił Francję w niesławie po pięciu latach małżeństwa z Claudette i udał się do Konstantynopola. Następnie zaś przeniósł się do Aleksandrii, gdzie spędził kilka lat, a potem wyruszył dalej. O ile wiem, nigdy już o nim nie słyszano. – Po tych słowach odwróciła się w stronę Toby’ego. – Zanim zapytasz, dlaczego o tym wszystkim nie wiedziałeś, powiem, że po pierwsze: nigdy nie byłeś zainteresowany historią rodziny, po drugie zaś: moi rodzice nie pozwalali wspominać w domu jego nazwiska. Nie pamiętałam o nim aż do chwili, gdy pojawił się w dzienniku Luizy. Claudette zabrała dzieci do Szkocji; chciała dotrzeć do jego posiadłości, by poprosić tam o pomoc, gdyż po jego wyjeździe z Francji była bez środków do życia. Synowie Rogera odmówili jej wszelkiego wsparcia, więc pojechała na południe, do Anglii, do siostry Rogera, ta bowiem wydawała jej się miłą osobą. Rzeczywiście, szwagierka pomogła im osiąść w Anglii i w końcu obie dziewczynki poślubiły Anglików. Anna w milczeniu wpatrywała się w Toby’ego. – Cieszę się, że wyrzuciłaś ten flakonik – odezwał się, unosząc brwi. – A może naprawdę podejrzewałaś, że chcę go zagarnąć? – Mam nadzieję, że nie odziedziczyłeś po Rogerze Carstairsie jego mocy – powiedziała Anna, zmuszając się do uśmiechu. – Nie, niczego nie odziedziczyłem. – Przyglądał jej się z bliska. – Poza upodobaniem do węży. To cię irytuje, nieprawdaż? Anno, przecież to było przeszło sto lat temu! – Wiem. Wiem, że to niesamowity zbieg okoliczności. Wiem, że to nielogiczne. Chodzi o to, że tak długo żyłam życiem Luizy. – Zamknęła oczy, poddając się rozpaczy, która ją samą zdumiała. – Przykro mi, może nie powinnam była ci tego mówić. – Frances spojrzała na nią z troską. – Ale musiałam to zrobić. Nie chcę, by między nami istniały jakiekolwiek sekrety. Myślałam... miałam nadzieję... że będziesz po prostu zaintrygowana. To nader osobliwy zakręt w twojej opowieści. Anna wstała, podeszła do małej sofy pod oknem i rzuciła się na nią. – Serena mówi, że nie istnieje coś takiego jak zbieg okoliczności. Toby spojrzał szybko na matkę. – W takim razie może to jest nasza szansa, by naprawić szkody. Może to ja powinienem wynagrodzić wszystkie nieszczęścia, jakie Carstairs sprowadził na Luizę. – I wszystkie złe uczynki, jakie popełnił? – Annę ogarnął nagły chłód, mimo że w kuchni było ciepło. Dygotała. – Przodkowie wielu ludzi popełniali złe uczynki, moja droga – wtrąciła łagodnie Frances. – W historii musi być miejsce na wybaczenie. Właśnie tego uczy nas Chrystus. Wprawdzie Roger Carstairs był nikczemnikiem, ale za to mój dziadek, który, nie zapominaj, także jest przodkiem Toby’ego, był pastorem w jednym ze środkowych hrabstw Anglii; bardzo lubianym i szanowanym człowiekiem, który uczynił ogromnie dużo dobrego na tym świecie. Trudno mu było się pogodzić z reputacją dziadka. Codziennie modlił się za jego duszę, jak nam powiedziano. Istnieje więc równowaga. Nasz honor nie jest całkiem splamiony. – Wstała i uśmiechnęła się ze znużeniem. – Jest bardzo późno, więc, jeśli zechcecie mi wybaczyć, pójdę już spać. Dobranoc, moi drodzy. Toby i Anna w milczeniu patrzyli, jak odchodzi. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Toby odezwał się pierwszy. – No cóż, to była prawdziwa niespodzianka. Wśród wszystkich spraw z mojej przeszłości, które, jak sądziłem, mógłbym ci wyjaśnić, kwestii pochodzenia od Rogera Carstairsa nie było. – Wstał, podszedł do szafki nad kuchennym blatem i wyjął butelkę whisky. – W tym momencie chyba potrzebuję czegoś nieco mocniejszego niż gorąca czekolada. Napijesz się? – Zdjął dwie szklaneczki z półki nad zlewem. – Wiesz, mama ma rację. To nie ma żadnego znaczenia. – Nalał trochę whisky do obu szklaneczek i podał Annie jedną. – Nie, nie chciałem powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Oczywiście ma, ale to nas nie obchodzi. Nie obchodzi nas to, prawda? Anna wolno pokręciła głową. – Naturalnie, że to nie ma znaczenia. Chodzi tylko o to, że jego wspomnienie jest teraz bardzo silne w mojej pamięci. Wszystko to wiąże się z lękiem i bólem, jaki czułam. Ze śmiercią dwóch ludzi, którzy żyli przed trzema tysiącami lat. Z Sereną i z Charley – powiedziała i odstawiwszy nietkniętą szklankę, wsparła głowę na rękach. – Więc nie był to udany urlop? – Toby patrzył na nią żartobliwie. Roześmiała się mimo woli. – Nie, nie był to udany urlop! Chociaż okazał się wart zapamiętania, a ja zobaczyłam kilka wspaniałych rzeczy i poznałam kilka wspaniałych osób. – Chciałbym móc sądzić, że jestem jedną z nich. Przez kilka sekund badawczo patrzyła mu w twarzy. – Jesteś jedną z tych osób. – Mimo że teraz widzisz mnie w czarnej pelerynie, graniastym kapeluszu, ze śmiercionośną czarodziejską różdżką oraz koszem pełnym węży, które zabijają na mój rozkaz? – Mimo że widzę cię właśnie tak! – powiedziała, wstając. – Idę spać, Toby. Zabiorę szklaneczkę ze sobą. To był męczący dzień. Wyjazd do Suffolk i to wszystko... – W porządku. Może jutro przejrzymy jeszcze kilka listów? – skinął głową w stronę pudła. – Może. – Na progu się odwróciła. – Toby, chcę jutro wrócić do domu. Twoja matka jest niezwykle uprzejma i gościnna, ale czuję się już dobrze i bardzo pragnę znaleźć się pod własnym dachem. Rozumiesz to, prawda? – Oczywiście. – Toby nie mógł ukryć przygnębienia. – To nie z powodu Carstairsa. Muszę znów poukładać wszystko w swoim życiu. – Czy będę jego częścią? Zawahała się. – Jestem niemal pewna, że tak, jeśli tego zechcesz. Ale potrzebuję czasu. Zbyt wiele się wydarzyło... – Naturalnie. Będziesz mieć tyle czasu, ile potrzebujesz – odparł, wstając, by otworzyć przed nią drzwi, a kiedy go mijała, pochylił się i pocałował ją w policzek. – Spotkanie z tobą było najlepszą rzeczą, jaka mi się zdarzyła, Anno. – Cieszę się – odpowiedziała z uśmiechem. Dopiero później uświadomiła sobie, że nie powiedziała, iż czuje to samo. Niewielka sypialnia na piętrze była bardzo przytulna w świetle nocnej lampki osłoniętej kwiecistym abażurem. Anna, zsunąwszy pantofle, stała, rozglądając się i pociągając whisky. Czuła się tu bezpiecznie, pielęgnowana i otoczona troską w sposób, jakiego nie doznawała od bardzo dawna, zapewne od dzieciństwa... Ogromnie polubiła Frances i ufała jej. Polubiła Toby’ego. Chyba nawet go pokochała. Dlaczego więc nieoczekiwanie ogarnęły ją złe przeczucia? Podeszła do małej komody, która pełniła funkcję toaletki, i spojrzała w lustro. Szczupła twarz zmizerniała i nawet jej samej wydawała się blada. Światło padało od tyłu, więc lustrzane odbicie było ciemne. Anna zrobiła niezadowoloną minę. Wstało słońce. Świeciło skośnie na jej twarz i było tak jasne, że musiała zmrużyć oczy przed blaskiem. Lustrzane odbicie rozjaśniło się trochę. Anna zobaczyła skalne urwiska, ptaka krążącego powoli po niebie, liście palm, dyskretnie pukające do okna... – Nie! – odwróciła się szybko, wypuszczając z dłoni szklaneczkę, która rozbiła się o kant komody. Strumień alkoholu zalał kosmetyki i szczotkę do włosów. Anna zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Kiedy otworzyła je ponownie, pokój wyglądał tak samo jak zwykle. Tonący w cieple i półmroku. Bezpieczny. Drżącymi rękami pozbierała kawałki szkła i umieściła je w koszu na śmieci. Właśnie ścierała rozlaną whisky, gdy rozległo się pukanie do drzwi. – Anno? Dobrze się czujesz? – zapytał cicho Toby. Zagryzła wargę. Łzy zaczynały już piec ją pod powiekami. W milczeniu odłożywszy zużyty ręcznik, podeszła do łóżka i położyła się, naciągając poduszkę na głowę. – Anno, śpisz już? – Po chwili ciszy usłyszała jego kroki na schodach, a dziesięć minut później dobiegł ją odgłos samochodu Toby’ego, ruszającego cichą ulicą i odjeżdżającego w dal. Kiedy się obudziła, było jeszcze ciemno. Lampa wciąż świeciła, a ona mocno ściskała w ramionach poduszkę. Była całkowicie ubrana, a pokój pachniał whisky. Z westchnieniem zwlokła się z łóżka i spojrzała na zegarek. Była czwarta nad ranem. Rozebrała się, zeszła do łazienki, wypłukała przesiąknięty whisky ręcznik i zrobiła sobie ciepłą kąpiel. Bała się, że odgłos płynącej wody obudzi Frances, ale musiała spłukać z siebie zapach lęku, piekącą chropowatość pustynnego piasku i udrękę tkwiącą w porach skóry. Długo leżała w wannie, wpatrując się w jasnoróżowe kafelki. Wreszcie wyszła z wody i owinęła się ręcznikiem. Na podeście przed łazienką panowała cisza, a drzwi sypialni Frances były zamknięte. Po powrocie na górę Anna szeroko otworzyła okno, wpuszczając do wnętrza powiew chłodnego nocnego powietrza, potem w końcu zgasiła światło i wskoczyła do łóżka. Kiedy się obudziła, było już po dziesiątej. Szybko się ubrała i zbiegła na dół, by stwierdzić, że dom jest pusty. W kuchni na stole czekał na nią krótki list: Pomyślałam, że pozwolę ci spać. Wrócę na lunch. F. Zamyślona, zrobiła sobie kawy, a potem poszła do salonu. Nigdzie nie było ani Toby’ego, ani żadnej wiadomości. W książce telefonicznej znalazła numer telefonu Sereny. – Miałam nadzieję, że cię zastanę, Chcę ci podziękować, że mnie odwiedzałaś. – Jak się czujesz? – spytała Serena pogodnie. Anna słyszała też rozlegające się w tle dalekie dźwięki muzyki. Poznała pierwsze takty VI Symfonii Beethovena. – Sereno, dziś po południu wracam do domu. Czy mogłabyś spotkać się tam ze mną? Podam ci adres. – Coś wciąż jest nie w porządku, prawda? – Głos Sereny był ciepły, kojący, pełen troski. – Tak. – Annie udało się przełknąć łzy. – Coś wciąż jest nie w porządku. Toby i Frances wrócili razem na lunch, przywożąc pasztet, ser, chleb i butelkę wina merlot. Nie byli zaskoczeni, widząc w holu spakowaną walizkę Anny. – Odwiozę cię po lunchu – rzekł Toby, podając jej kieliszek wina. – Będziemy za tobą tęsknić. Uśmiechnęła się. – Nie wyjeżdżam daleko. I mam nadzieję, że oboje będziecie mnie często odwiedzać. – Nie chciała, by te słowa miały tak ostateczną wymowę, i nie zdawała sobie sprawy, jak oficjalnie to zabrzmiało, dopóki nie zobaczyła szybkiego spojrzenia, jakie Frances rzuciła swemu synowi. Twarz Toby’ego była blada. Zmusił się do uśmiechu. – Nie będziesz mogła się od nas opędzić – powiedział, ale wyraźnie bez przekonania. Żadne z nich nie miało apetytu i niespełna godzinę później Toby jechał ulicami Londynu, z walizką Anny w bagażniku, oraz torebką, aparatem fotograficznym i przewodnikami turystycznymi na tylnym siedzeniu samochodu. Udało mu się znaleźć miejsce do parkowania niemal przed jej domem. – Los wyciąga rękę – rzekł – przynaglając cię stanowczo, abyś powróciła do własnego życia. – Toby... – Nie. – Uniósł dłoń. – Gorąco wierzę w przeznaczenie. Co ma być, to będzie, que sera sera i tak dalej. Chodźmy. – Otworzył drzwi i obszedł samochód, by podnieść klapę bagażnika. Anna wysiadła z auta i powoli podeszła do frontowych drzwi, wyprzedzając Toby’ego z walizką. Spóźnione przebiśniegi i pierwsze krokusy tłoczyły się na wąskiej grządce pod frontowym oknem, a forsycje jaśniały żółtymi kwiatami na tle londyńskich cegieł. W okiennej skrzynce na kwiaty rozpleniły się zimowe bratki, wyraźnie pokazując, że nie było właścicielki, która by się nimi zajęła. Anna wyjęła klucze. – To nie jest pożegnanie, Toby – odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz. – Są sprawy, z którymi muszę uporać się sama. – Ujęła jego ręce. – Proszę, bądź tutaj, jeśli będę cię potrzebowała. – Wiesz, że będę. Wspięła się na palce i pocałowała go w usta, a potem odwróciła się, wzięła walizkę i zamknęła za sobą drzwi. Toby jeszcze przez kilka sekund wpatrywał się w nie, po czym się odwrócił. Po drugiej stronie drzwi Anna zatrzymała się także. Postawiła walizkę oraz torby i walcząc z napływającym łzami, odetchnęła głęboko. Znów się pojawiło. To słoneczne światło w oczach. W wąskim mrocznym holu domu w zachodniej części Londynu czuła na twarzy żar pustynnego słońca i zapach unoszącego się dymu kyphi, kadzidła bogów. Nerwowo gryząc wargi, rzuciła okiem na zegarek. Wkrótce miała przyjść Serena i może wtedy uda im się raz na zawsze przegnać natręta z jej umysłu. Pochyliła się, by podnieść listy leżące na podłodze tuż za drzwiami. Wśród nich był niewielki pakunek. Odłożyła listy na boczny stolik i obejrzała paczuszkę. Były na niej egipskie znaczki. Anna przez chwilę obracała ją w rękach, a potem zaniosła do salonu i rozerwała opakowanie. W środku był napisany na maszynie list i mały, zabezpieczony folią pakiet. List pochodził z Departamentu Policji w Luksorze. Załączony przedmiot znaleziono w dłoni zmarłego Andrew Watsona po wydobyciu z Nilu jego ciała. Później ustalono, że przedmiot ten należy do Pani i że został przywieziony bez zezwolenia. Obecnie stwierdzono, że Pani prawo własności nie budzi zastrzeżeń. Niniejszym więc zwracamy go, prosząc o potwierdzenie odbioru... – Nie – potrząsała głową. – Nie, proszę, nie. Położyła pakiet na stole i wpatrywała się weń przez chwilę, a potem odwróciła się i pobiegła do frontowych drzwi. – Toby! – Jak szalona mocowała się z zamkiem; w końcu go otworzyła. – Toby, zaczekaj! Samochód Toby’ego odjeżdżał od krawężnika. – Toby! Pobiegła do furtki, ale Toby, szybko rzuciwszy okiem przez ramię, przepuścił samochód, który chciał się włączyć do ruchu, i właśnie odjeżdżał. Nawet nie obejrzał się w jej stronę. – Toby! Patrzyła za nim, czując większe zagubienie i przerażenie niż kiedykolwiek w życiu. – Toby, wróć. Proszę. Jesteś mi potrzebny! Opuściła rękę, a potem powoli odwróciła się i weszła do domu. Już na schodach usłyszała dalekie zawodzenie płynące przez piaski pustyni i zapach kyphi, poczuła żar boga słońca Ra, który unosił się nad horyzontem. Toby, stojąc na światłach skrzyżowania Notting Hill Gate, zmarszczył brwi i bębnił palcami w kierownicę. Głowę wypełniały mu dziwne: dźwięki; dźwięki, których nigdy przedtem nie słyszał: płaczliwe zawodzenie dalekich głosów, powtarzane przez jakąś harfę i coś, co brzmiało: jak niskie, natrętne tony oboju, płynące nad rozległymi przestrzeniami, i Niespokojnie pokręcił głową. Toby! To wołanie nadbiegło z daleka. Toby, wróć! Proszę! Zmarszczył brwi. To był głos Anny. Podskoczył na siedzeniu, gdyż samochód za nim zatrąbił ze złością. Nie zauważył zmiany świateł. Spojrzał w lusterko, a potem nagle zmienił decyzję. Zakręcił kierownicą i z gniewnym piskiem opon zawrócił w miejscu. Kilka sekund później pędził z powrotem w stronę domu Anny. – Anna! Anno? – Zostawił samochód z włączonym silnikiem na środku ulicy. – Anno! Otwórz drzwi! – Walił w nie pięściami. Drzwi otworzyły się z lekkim trzaśnięciem. Widocznie nie zamknęła ich dokładnie po powrocie do domu. – Anno? – Toby zajrzał do środka. – Gdzie jesteś? Hol był pusty, a drzwi do salonu uchylone. – Anno! – chwycił za klamkę. Wnętrze pachniało Egiptem. Żarem, piaskiem i egzotycznymi kadzidłami. Annę okrążał mroczny cień. – Anno, kochanie, walcz z nim! Nie pozwolę, by tobą zawładnął! Anno, spójrz na mnie! Kocham cię! Chwycił ją za ręce i obrócił twarzą do siebie. – Anno! Mrugała oczami, marszcząc brwi. – Toby? – Kochanie, jestem tutaj. Już dobrze... Wracała do niego. Mroczny cień bladł. Wziął ją w ramiona i całował we włosy. – On wrócił, Toby – wyjąkała Anna. – Flakonik. Luiza nie mogła się go pozbyć i ja także nie potrafię tego uczynić. Wyrzuciłam go do Nilu, lecz Andy go chwycił. Miał go w ręce, Toby. Andy sprowadził go tutaj z powrotem! – Szlochając, spojrzała na stół, na którego lśniącym mahoniowym blacie leżała wciąż jeszcze opakowana mała ampułka. – Nigdy się nie uwolnię. Toby z namysłem patrzył na flakonik. – Możemy z nim zrobić wiele rzeczy, Anno. Możemy przekazać go do British Museum albo odesłać do Egiptu. Możemy również wrzucić go do Tamizy. Ale cokolwiek się wydarzy, stawimy temu czoło razem. – Naprawdę? – Naprawdę. Nie jesteś sama. Nigdy nie będziesz sama, chyba że tego zechcesz, i uwolnisz się od Anhotepa i Hatseka. Obiecuję. Całując ją w czoło, podniósł wzrok. Na wypolerowanym blacie stołu, wśród strzępów rozdartego papieru widział kawałki żywicy i czuł jej aromat. Jeszcze więcej, jak zauważył, leżało na dywanie u ich stóp. – Serena już jest w drodze – wyszeptała Anna, patrząc na niego. – Ona nam pomoże. Jestem przekonana, że pomoże. Toby objął ją mocniej. – Oczywiście, że pomoże. Nie zapominaj też, że w moich żyłach płynie zarówno krew Rogera Carstairsa, jak i mojego wielebnego pradziadka. To z pewnością zapewnia mi dobry start w praktykach spirytystycznych. Kiedy podniosła ku niemu wzrok, uśmiechnął się i dodał: – Odwagi, kochanie, ich połączone cienie podsunęły mi pewien pomysł. Jeśli stanę nad tym flakonikiem z wielkim młotkiem w ręku, to owi starożytni egipscy kapłani chyba wysłuchają, co mamy im do powiedzenia, nie sądzisz? Bogini Izyda jest z wami i nigdy was nie opuści; waszego kunsztu nie pokonają wrogowie... Pozwólcie sługom bogów spać w pokoju... Od Autorki Zapewne, tak jak wiele osób, również i ja wiązałam z Egiptem tak wielkie oczekiwania, że w pewnym sensie niemal niechętnie tam jechałam. A jeśli nie okaże się tak wspaniały, jak myślałam? A jeśli moja podróż będzie katastrofą, a wszystkie marzenia i fantazje legną w gruzach? Muszę podziękować Carole Blake zarówno za sugestię, byśmy wdały się w tę przygodę, jak i za to, że była cudowną towarzyszką tej podróży. Wspaniale spędziłyśmy ten czas! Statek, którym płynęłyśmy z Luksoru do Asuanu, był bardzo podobny do „Białego Flaminga”, tyle że – co stwierdzam z przyjemnością – na jego pokładzie nie zdarzyło się nic ponurego, chociaż... w sali klubowej widziałam ducha! Prawdopodobnie właśnie to podsunęło mi myśl, że duchy również podróżują statkami! Już po dziesięciu minutach jazdy z lotniska do centrum Luksoru wiedziałam, że powstanie powieść egipska. Byłam zachwycona i od tej chwili Egipt okazał się wszystkim, czego po nim oczekiwałam. Atmosferę, historię i echa przeszłości można było – mimo tłumów – znaleźć wszędzie, jeśli się patrzyło. Miałam już wiele książek o Egipcie i kupiłam następne, ale tym, co najbardziej pomogło mi w napisaniu wiktoriańskich rozdziałów tej opowieści, były relacje dwóch nieustraszonych dam, które stały się prototypami postaci Luizy. Każdemu, kto interesuje się dziewiętnastowieczną przeszłością Egiptu, szczerze polecam „Listy z Egiptu” Lucie Duff-Gordon i „Tysiąc mil w górę Nilu” Amelii Edwards. Nikt też, oczywiście, nie powinien przejść przez życie, nie obejrzawszy wspaniałych, magicznych wręcz litografii Davida Robertsa. Rachel Horę i Lucy Ferguson okiełznały moją fantazję i pomogły mi w zredagowaniu i wydaniu książki. Obydwu składam jak zwykle pełne wdzięczności podziękowania. Moja podróż była krótka i tak pełna wrażeń, że pewne rzeczy mogłam zapamiętać mylnie. Jeśli tak, to tylko moja wina. Na wyspie File złożyłam moją własną ofiarę Izydzie. Może, jak moneta wrzucona do Fontanny di Trevi, sprawi, że pewnego dnia wrócę do Egiptu. Mam taką nadzieję. BE.