13871

Szczegóły
Tytuł 13871
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13871 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13871 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13871 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13871 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

HERBERT GEORGE WELLS GRACZ W KROKIETA TYTUŁ ORYGINAŁU THE CROQUET PLAYER TŁUMACZYŁA AMELIA KURLANDZKA ROZDZIAŁ PIERWSZY GRACZ W KROKIETA OPOWIADA O SOBIE Rozmawiałem z dwoma bardzo oryginalnymi osobnikami, którzy wywołali we mnie dziwny niepokój. Nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że zarazili mnie i pogrążyli w rozterce swoimi dziwacznymi i nieprzyjemnymi ideami. Chcę spisać to, co mi powiedzieli, przede wszystkim ze względu na siebie, aby uporządkować własne myśli. To, co mówili, było fantastycznym nonsensem, ale upewnię się co do tego, jeśli wyłożę to na piśmie. Chcę nadać mojemu opowiadaniu formę, która pozwoli jednemu czy paru współczującym czytelnikom przekonać mnie, że wszystko, co ci dwaj ludzie mieli do powiedzenia, było tworem wyobraźni. Jest to pewnego rodzaju historia o duchach. Nie jest to jednak zwyczajna opowieść o zjawach, lecz o czymś o wiele bardziej realistycznym, a przez to zatrważającym i niepokojącym. Nie jest to również historia o nawiedzonym domu, cmentarzu lub innym wyodrębnionym terenie. Duch, o którym mówili, był czymś daleko szerszym. Było to jakby nawiedzenie całego okręgu wiejskiego, które początkowo wywoływało niepokój i lęk. Stopniowo, zataczając coraz szersze kręgi, przerodziło się w atmosferę zagrożenia, by w końcu, zyskując nieustannie na sile i intensywności, przeistoczyć się w ustawiczny, przytłaczający wszystko strach. Nie podoba mi się ten duch, który rozpościera się coraz szerzej, choć ma władzę tylko nad umysłami. Zacznę jednak od samego początku i opowiem, na ile będę mógł, tę historię i opiszę, w jaki sposób zapoznałem się z nią. Ale najpierw wypada podać kilka szczegółów dotyczących mojej osoby. Naturalnie wolałbym tego nie robić, wątpię jednak, czy wówczas zrozumielibyście moją sytuację. Jestem prawdopodobnie jednym z najlepszych żyjących obecnie graczy w krokieta i wcale się tego nie wstydzę. Jestem również pierwszorzędnym łucznikiem. Nie dochodzi się do takich wyników bez wewnętrznej dyscypliny i równowagi charakteru. Wiem, że wielu ludziom z racji mego zamiłowania do krokieta wydaję się nieco zniewieściały i śmieszny; mówią to za moimi plecami, a czasem także w mojej obecności i przyznaję, że bywały chwile, gdy byłem skłonny zgodzić się z nimi. Z drugiej strony jednak sporo osób chyba mnie lubi. Nazywają mnie pieszczotliwie Jerzykiem. Na ogół jestem z siebie dość zadowolony. Świat potrzebuje różnych ludzi i moim zdaniem nie ma sensu podawać się za przeciętność, gdy się nią nie jest. Z pewnego punktu widzenia niewątpliwie jestem mazgajem, niemniej jednak potrafię zachować zimną krew i cierpliwość przy krokiecie oraz nakazać drewnianej kuli, by kręciła się jak tresowane zwierzę. Nawet przy tenisie mogę bardziej porywczych graczy wystrychnąć na dudka i wprawić ich w zły humor. Umiem też wykonywać sztuczki magiczne, wymagające pewności ręki i panowania nad sobą, równie dobrze jak większość zawodowców. W rzeczywistości sporo tych dynamicznych sportowców, zdobywców rekordów, namiętnych graczy i tak dalej zdradza daleko większe podobieństwo do mnie, niż im się to wydaje. W ich pretensjach do stuprocentowej męskości jest dużo blagi; w głębi duszy są tak samo potulni jak ja. Gra, którą wybrali, odcina ich zupełnie od świata. Zgadzam się, że krykiet, hokej i tym podobne gry są bardziej wojownicze od mego sportu, lotnictwo i wyścigi samochodowe niebezpieczniejsze, a hazardowe gry bardziej wyczerpujące nerwowo, ale wszystko to jest w równym stopniu oderwane od życia, jak to, co ja robię. Ryzyko nie jest rzeczywiste. Ludzie ci, podobnie jak ja, są graczami i przebywają wraz ze mną w zaczarowanym kręgu nieszkodliwej i bezpłodnej aktywności. Przyznaję, że miałem wyjątkowo spokojne życie. Nie wziąłem udziału w Wielkiej Wojnie, gdyż byłem wówczas o parę lat za młody. Zawsze miałem zapewnioną opiekę i komfort. Wychowała mnie ciotka ze strony ojca, panna Frobisher — ta panna Frobisher z procesu kaplicy w Barton i Kobiecego Ruchu Ludzkości Świata — i stopniowo uświadamiałem sobie, że moje wychowanie było, jeśli mogę użyć paradoksalnego zwrotu, niezwykle banalne. Życie, jakie prowadziłem, składało się w dużej mierze z negacji i unikania różnych rzeczy. Uczono mnie zachowywać się grzecznie i spokojnie oraz przyjmować niespodzianki bez żadnych oznak podniecenia. A przede wszystkim brać na serio tylko zwykłe, przyzwoite zdarzenia życia codziennego. Ciotka wzięła mnie do siebie jako trzyletnie dziecko po rozwodzie moich rodziców i od tego czasu nie wypuściła z rąk. Żywi ona do spraw seksu wrogość, którą szczerze mówiąc można by nazwać naturalną, i niewłaściwe zachowanie się moich rodziców — były to czasy, gdy gazety podawały wyczerpujące sprawozdania z procesów rozwodowych — oraz niektóre szczegóły tej sprawy zgorszyły ją niesłychanie. Gdy poszedłem do szkoły w Harton, wynajęła w pobliżu dom i zapisała mnie jako dochodzącego ucznia. To samo, prawdę mówiąc, zrobiła podczas mojego pobytu w Keeble. Być może natura predestynowała mnie na maminsynka, a powyższe okoliczności pogłębiły moje skłonności w tym kierunku. Mam łagodne usposobienie i słabą wolę. Nie lubię podejmować ważnych decyzji. Ciotka wychowała mnie na swego stałego towarzysza i, demonstrując przy każdej sposobności ogrom swego macierzyńskiego przywiązania, nie pozwoliła mi — widzę to jasno — zahartować się i usamodzielnić. Mimo to nie osądzam jej surowo ani nie mam do niej wielkiej urazy. Tak już zostaliśmy oboje ukształtowani. Ona była zawsze bogata i mogła robić, co się jej podobało nie tylko z sobą, ale i z innymi ludźmi, a ja czułem się zawsze zabezpieczony przed niedostatkiem. Nasze życie było, jak dotąd, wolne od trosk. Podobnie jak większość dobrze urodzonych, zamożnych ludzi, uważaliśmy za rzecz naturalną istnienie niższych warstw społecznych i służby oraz przychylność, z jaką nas świat traktował. Przypuszczam, że są jeszcze na świecie setki tysięcy ludzi równie pewnych materialnego dobrobytu, którzy przyjmują go za coś samo przez się zrozumiałego. — Co będziemy robić? — zapytujemy. — Dokąd się wybierzemy? — Nikt nas nie zmusza do tego lub owego. Jesteśmy pływającą po wierzchu śmietanką ludzkości. Posiadamy dom przy Upper Beamish Street, skromny dworek w Hampshire i dużo podróżujemy. Moja ciotka, jak to wielu ludziom wiadomo, jest kobietą z temperamentem — nie mówię tego w jakimś ujemnym znaczeniu — i czasem ogarnia nas entuzjazm dla tego Kobiecego Ruchu Ludzkości Świata, choć nigdy nie zrozumiałem dokładnie, o co mu chodzi, i objeżdżamy w jego interesie cały świat, a przynajmniej te kraje, gdzie są łazienki en suitę, na co moja ciotka zwraca szczególną uwagę. To „nawiązywanie kontaktów” trwa zazwyczaj tak długo, dopóki nie pojawią się jakieś trudności w związku z wyborami do komitetu lub czymś w tym rodzaju. Wówczas moja ciotka zniechęca się, więc pozostawiamy na jakiś rok Ludzkość Świata własnemu losowi i wędrujemy to tu, to tam, ścierając na proch championów krokieta i zdobywając laury w łucznictwie. Oboje świetnie strzelamy z łuku; Wilmerdings namalował moją ciotkę jako Dianę. Ale specjalnością naszą jest krokiet. Z pewnością moglibyśmy zostać championami, gdyby nas nie odstraszały rozgłos i pospolity wymiar tego tytułu. Gramy także całkiem nieźle w tenisa i zupełnie poprawnie w golfa, ale publiczność umie już oceniać poziom gry tenisowej na tyle dobrze, że nie mamy ochoty robić z siebie widowiska, a golf, jak się przekonaliśmy, styka nas z różnego rodzaju ludźmi. Czasem wyjeżdżamy jedynie po to, żeby odpocząć. Ostatnio wypoczywaliśmy w Les Noupets po niezbyt udanej konferencji Kobiecego Ruchu Ludzkości Świata w Chicago (im mniej powiem o tych amerykańskich delegatkach, tym dla nich lepiej, ale moja ciotka umiała im odpłacać tą samą monetą). Sądzę, że te uwagi dają wystarczające pojęcie o mnie i o moim otoczeniu. Dwa korty klubowe w Les Noupets są doskonałe. Znaleźliśmy też zadziwiająco kompetentną sekretarkę– maszynistkę, która zajęła się obszerną korespondencją mojej ciotki, a w szczególności jej sprawą o potwarz przeciw pani Glyco–Harriman, stenografując i przepisując na maszynie wszystkie te dokumenty w ciągu popołudnia i przynosząc je do skorygowania po podwieczorku. Była wreszcie pewna ilość dość sympatycznych ludzi, z którymi można było prowadzić lekką rozmowę, nie angażując się zbytnio. Graliśmy w krokieta na godzinę przed lunchem i czasami po raz drugi po południu. Kolację jedliśmy o ósmej wieczór. W brydża graliśmy dopiero po kolacji; to była nasza niezłomna zasada. W czasie gdy moja ciotka pisała listy, które, jeśliby nie wyszły spod pióra osoby sprowokowanej, należałoby uznać za niesłychanie obelżywe i sarkastyczne, miałem kilka wolnych godzin, które poświęcałem głównie na poranny spacer w góry do źródeł Perony. Piłem tam wody, raczej dla zabawy niż w celach kuracyjnych, po czym siedziałem pogrążony w zdrowym rozleniwieniu na tarasie Hotelu pod Źródłem Perony spłukując atramentowy smak przy pomocy odpowiednio dobranego trunku. Moja ciotka nie używa alkoholu, ale w ostatnich latach doszedłem do wniosku, że dyskretne rozstrzyganie takich spraw na własną rękę jest nie tylko dopuszczalne, ale leży również w interesie nas obojga. Chcę przez to powiedzieć, że staję się weselszym kompanem. Myślę, że wszystko to charakteryzuje mnie dość dobrze. A teraz pozwólcie mi wycofać się, ze tak powiem, na drugi plan — a raczej zmienić się w ramę obrazu — i opowiedzieć wam o pierwszym z tych dwóch dziwacznych osobników, których spotkałem na tarasie Perony. ROZDZIAŁ DRUGI UPIORNY STRACH W CAINSMARSH Ujrzałem po raz pierwszy doktora Finchattona, kiedy siedząc w słońcu na tarasie jadłem ciastko drożdżowe i popijałem nieszkodliwy wermut z wodą mineralną. Doktor siedział dwa stoliki dalej i toczył zadziwiającą potyczkę z pewną liczbą książek, które wypożyczył z miejscowej czytelni. Otwierał je jedną po drugiej, odczytywał kilka stron, przeglądał, mruczał i ciskał na ziemię z gwałtownością, która strapiłaby niezmiernie bibliotekarzy. Podniósł oczy i zauważył moje karcące spojrzenie. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się. — Mnóstwo książek — rzekł — setki książek i ani jedna nie jest warta przeczytania. Żadna z nich nie trafia w sedno. Coś komicznego i irracjonalnego w jego niesmaku zaczęło mnie bawić. — Po cóż je w takim razie czytać? — zapytałem. — Czytanie obciąża pamięć i nie pozwala myśleć. — Właśnie o to mi chodzi. Przyjechałem tutaj, żeby przestać myśleć i zapomnieć. Ale nie mogę.—W jego dźwięcznym metalicznym głosie pojawiła się gniewna nuta. — Jedne z tych książek nudzą, inne irytują. Niektóre zaś przypominają mi akurat to, o czym usiłuję zapomnieć. Obszedłszy stos wzgardzonych tomów podszedł bliżej trzymając w ręku szklankę i karafkę i nie czekając na zaproszenie usiadł przy moim stoliku. Spojrzał mi w twarz przyjaźnie i z lekka krytycznie. Wyglądam trochę zbyt „cherubicznie” jak na trzydziestoletniego mężczyznę, co widocznie nie uszło jego uwadze. — Czy pan dużo myśli? — zapytał. — Dosyć dużo. Prawie codziennie rozwiązuję krzyżówki w Timesie. Gram często w szachy — przeważnie w drodze korespondencji. Orientuję się niezgorzej w brydżu. — Mówię o prawdziwym myśleniu, myśleniu o rzeczach, które prześladują nas, dręczą i nie dają się wyjaśnić. — Nie dopuszczam takich myśli do głowy — rzekłem. — Nie interesują pana przypadkiem duchy i strachy? — Jestem neutralny. Nie wierzę w duchy, ale nie odrzucam ich istnienia. Proszę mnie zrozumieć. Nie widziałem nigdy ducha. Sądzę, że dużo przemawia za spirytyzmem, bardzo dużo, mimo licznych oszustw. Uważam, że tego rodzaju rzeczy dowiodły już nieśmiertelności duszy, a to jest bezwzględnie dobre. Moja ciotka, panna Frobisher, jest tego samego zdania. Zdaje mi się jednak, że wirujące stoliki, seanse i tym podobne zabiegi trzeba pozostawić specjalistom. — Przypuśćmy jednak, że dostrzegłby pan duchy dokoła siebie. — Nigdy mi się to nie zdarzyło. — A zatem nic, tutaj na przykład, nie napawa pana niepokojem? — Gdzie? — zapytałem. — Tam — odparł i wskazał ręką spokojne morze i pogodne niebo. — Dlaczego miałbym się niepokoić? — Ale czy tam nic nie ma? — Nic. — Podziwiam pańską niewrażliwość — a raczej spokój. — Opróżnił szklankę i zamówił następne pół litra wina. Pił zwyczajne czerwone wino — nie wiem, czy nie rozróżniał jego gatunków, czy właśnie takie lubił. — Niczego pan nie wyczuwa? Żadnego niebezpieczeństwa? — Nigdy nie widziałem bardziej uspokajającego widoku. Ani jednej chmurki. — Ze mną jest inaczej… Miałem pewne bardzo ciężkie przeżycia. Jestem jeszcze wzburzony. Dziwne! Nie wyczuwa pan niczego. Może to tylko echo tego, co się wydarzyło. — A co się wydarzyło? Jakie echo? — Chętnie bym panu o tym opowiedział — rzekł. — Ale widzi pan, to cała historia. — Z przyjemnością jej wysłucham — odparłem. I po takim wstępie zaczął swoją opowieść. Z początku mówił dość bezładnie, potem coraz płynniej. Miałem wrażenie, że gorąco pragnie zrzucić coś, co leży mu na sercu, niekoniecznie mnie, ale komukolwiek, by usłyszeć, jak to zabrzmi. Nie przerywałem mu prawie wcale. Było może nierozwagą z mojej strony pozwolić mu przyczepić się do mnie. Nie wiedziałem o nim nic. Musiałem zapytać go o nazwisko, zanim się przedstawił. Było w nim coś osobliwego — powinienem był przypomnieć sobie wtedy, że wielki dom górujący nad miastem uważano powszechnie za sanatorium dla nerwowo chorych lub, jak się to dzisiaj mówi, za ośrodek psychoterapeutyczny i zmykać od razu, nim jego opowiadanie się zaczęło. Zachowywał się jednak zupełnie poprawnie. Nie zauważyłem nic ekscentrycznego w jego obejściu i wyglądzie. Znużenie malujące się na jego twarzy i podbite oczy świadczyły, że źle sypia, ale poza tym wydawał się całkiem zdrowy. Miał szare ubranie, podobnie jak większość Anglików; nosił kolorową koszulę i nie rzucający się w oczy krawat, wprawdzie krzywo zawiązany, ale to przecież nie ma większego znaczenia. Wielu ludzi nigdy nie zawiązuje prosto krawata, choć nie rozumiem, jak mogą to ścierpieć, skoro tak łatwo go poprawić. Mój nowy znajomy był bardzo chudy i dość przystojny. Zarys jego ust ocienionych krótkim wąsikiem pozwalał domyślać się dużej wrażliwości. Przez cały niemal czas rozmowy siedział pochylony do przodu z rękami skrzyżowanymi na piersiach wzorem kota, który podwija pod siebie łapy. Mówił może trochę za głośno, ale najwidoczniej starał się panować nad sobą. Ponieważ miałem jeszcze przeszło godzinę czasu, pozwoliłem mu opowiadać, nie robiąc żadnych uwag. — Z początku — rzekł—myślałem, że działają na mnie wyziewy bagien. — Jakich bagien? — W Cainsmarsh. Słyszał pan o Cainsmarsh? W szkole miałem zazwyczaj dobre stopnie z geografii, ale nie mogłem przypomnieć sobie tej nazwy. Nie chciałem jednak przyznać się tak szybko do swojej niewiedzy. Coś w tym słowie wydawało mi się znajome. Wzmianka o bagnach dawała pewną wskazówkę. W wyobraźni mojej zamajaczyły bagniste niziny zalane wodą, chmurne niebo, wilgotna poczerniała strzecha, stojące na kotwicy stare barki i bzykające komary. — Doskonały teren dla malarii i chorób reumatycznych — powiedział potwierdzając moje domysły. — Kupiłem tam praktykę… Niech mi pan wybaczy, że wkraczam w dziedzinę autobiografii. Uczyniłem to częściowo dlatego, że praktyka tamtejsza kosztowała wyjątkowo mało, a przy moich skromnych funduszach należało jakoś zarobić na utrzymanie, częściowo zaś dlatego, że chciałem porzucić szpital i Londyn, by odpocząć. Pojechałem tam śmiertelnie znużony i rozczarowany. Wydawało mi się, że będę miał łatwą pracę. W tym bagnistym okręgu nie ma prawie konkurencji. Lekarze z miasteczka przyjeżdżają swoimi samochodami tylko do części zwanej Wyspą, natomiast parafie położone na zboczach wzgórz i w pobliżu słonych bagien znajdują się poza ich zasięgiem, chyba że chodzi o porady specjalistów. Musiałem wziąć się do praktykowania, nie posiadając jeszcze wyższego stopnia naukowego, ponieważ potrzeba mi było spokoju… Zrezygnowałem z myśli o dyplomie medycznym. Zrobił przerwę, jak gdyby trudno mu było mówić dalej. — Rozchorował się pan? — zapytałem, aby mu pomóc. — Dlaczego opuścił pan szpital przed uzyskaniem stopnia naukowego? Niech mi pan wybaczy uwagę natury osobistej, ale nie wygląda pan na człowieka, który oblewa egzaminy. — Nie oblałem egzaminów. Prawdę mówiąc, byłem bardzo ambitny. Myślę, że pracowałem za dużo. Absorbowały mnie również inne dziedziny. Zajmowałem się polityką więcej niż pozostali studenci medycyny. Interesowała mnie żywo sprawiedliwość społeczna. Byłem zagorzałym przeciwnikiem wojny. Ogromnie przejąłem się tymi zagadnieniami. Badałem działanie gazów bojowych. Może się rzeczywiście przepracowałem. Może za dużo myślałem i czułem… Tak… Tak, z pewnością czułem za dużo. Doszło w końcu do tego, że przeczytanie porannej gazety odbierało mi ochotę do pracy na cały dzień. Musi pan wiedzieć, że moje studia medyczne od samego początku wymagały ode mnie wielkiego samozaparcia. Przyznaję się do tego. Nie lubiłem sekcji, nie lubiłem patrzeć na cierpiących ludzi w salach szpitalnych. Budziło to we mnie litość, a niekiedy grozę. — Medycyna zawsze mnie przerażała — zgodziłem się z nim. — Nie mógłbym uprawiać takiego zawodu. — Ale świat musi mieć lekarzy — rzekł. — Ze mnie nie będzie miał lekarza. Widziałem tylko trzech nieboszczyków i wszyscy oni leżeli na łóżkach ułożeni już do wiecznego spoczynku. — Ale na szosach można się czasem natknąć na okropne widoki. — Nie podróżujemy nigdy szosami. Wszyscy rozsądni ludzie przestali po nich jeździć. — Widzę, że uniknął pan wszelkiej styczności ze szpetną stroną życia. Ja nie. Ukazała mi się ona w całej rozciągłości, gdy obrałem sobie zawód lekarza. Przypuszczałem, że będę mógł robić wiele dobrego, ale nie myślałem o surowej, ociekającej krwią rzeczywistości, której trzeba będzie stawić czoło. Pan się wykręcił, ja próbowałem dotrzymać kroku, a potem uciekłem. Pojechałem do Cainsmarsh z myślą o ucieczce. Do tej miejscowości — powiedziałem sobie — nie dotrze żadna wojna ani bombardowanie. Tutaj mogę przyjść do siebie. Będę miał do czynienia tylko ze zwykłymi chorobami, które mogę oglądać i leczyć. Cainsmarsh leży zupełnie na uboczu. Nie będzie tu nawet wypadków samochodowych, które często mrożą krew w żyłach. Rozumie pan? Okręg ten wydawał się jakby stworzony dla mnie, więc gdy pojechałem tam latem i zobaczyłem polne kwiaty, setki przeróżnych motyli, jętki i mnóstwo wędrownych ptaków, nie mówiąc już o letnikach przyjeżdżających zazwyczaj, aby łowić ryby lub żeby wyleczyć dzieci z drobnych dolegliwości, moje pierwsze wrażenie było dodatnie. Wybuchnąłbym śmiechem, gdyby mi ktoś powiedział, że osiedliłem się w nawiedzonej okolicy. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, by ustrzec się przed zbyt silnymi wrażeniami. Nie zaprenumerowałem gazety, poprzestając na tygodniowym przeglądzie nowin z wykresami zamiast ilustracji. Nie otwierałem książek wydanych później niż dzieła Dickensa. — Miejscowa ludność wydawała mi się z początku trochę nierozgarnięta i skryta, ale uprzejma i najzupełniej normalna. Stary Rawdon, wikary parafii Cross in Slackness, której kościół był na tych nizinach jednym z drogowskazów, powiedział mi, że ludzie ci używają potajemnie narkotyków przeciw zimnicy i że niezbyt wierzy w ich szczerość i przychylność. Złożyłem mu wizytę krótko po przyjeździe. Był to człowiek w starszym wieku, prawie głuchy. Przeniósł się z innej parafii do Cross in Slackness z powodu swej ułomności. Jego kościół i wikariat wraz z jednym czy dwoma domkami osiadły, że tak powiem, na mieliźnie łańcucha pagórków i skryły się w gęstwinie wiązów. Wątpię, czy choć dwadzieścia osób przychodziło na jego nabożeństwa. Nie był rozmowny, a jego stara, zgarbiona żona mówiła jeszcze mniej. Dokuczały mu kamienie żółciowe oraz owrzodzona kontuzja kostki, a jego uwagę zaprzątały głównie ambicje świeżo przybyłego w te strony anglikańskiego wikarego z Marsh Havering. On sam wyraźnie skłaniał się ku kalwinizmowi, ale z początku nie mogłem zrozumieć mieszaniny strachu i urazy, z jaką mówił o swoim młodszym koledze. W Cainsmarsh nie było właścicieli większych majątków ziemskich. Poza weterynarzem, paroma nauczycielami szkół powszechnych, jednym czy dwoma restauratorami i kilkoma właścicielami pensjonatów koło Beacon Ness, ludność składała się głównie z rolników i robotników rolnych. Nie mieli oni żadnej sztuki ludowej, żadnych podań, pieśni czy strojów. Trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej niewdzięczną glebę dla jakiejś aktywności intelektualnej. A jednak… Zmarszczył czoło i mówił powoli, starając się wysłowić możliwie jasno i uprzedzić zarzuty, jakie mógłbym mu postawić. — Ostatecznie… Być może właśnie w takiej cichej, bezbarwnej atmosferze monotonii łatwiej docierają do naszej świadomości sprawy ukryte głęboko, które byłyby całkiem niewidoczne w barwniejszym i bogatszym w zdarzenia otoczeniu… — Zrobił przerwę, wypił szklankę wina, pomyślał chwilę i ciągnął dalej. — W okręgu tym panowała niezwykła cisza. Czasem zatrzymywałem samochód na jednej z krętych dróg prowadzących przez groble i długo nasłuchiwałem, zanim wyruszyłem w dalszą drogę. Słychać było beczenie owiec na oddalonych o cztery czy pięć mil pagórkach koloru lawendy lub krzyk ptactwa wodnego podobny do długiej, ostrej rysy neonowego światła na milczącym błękicie lub wreszcie szum wiatru i morza z odległego o dwanaście mil Beacon Ness, niby oddech świata pogrążonego we śnie. Naturalnie, w nocy rozlegało się więcej odgłosów: psy wyły i szczekały w oddali, derkacze nawoływały się wzajem i coś szeleściło w trzcinie. A jednak noce również były czasami ciche… — Z początku nie przypisywałem żadnego znaczenia ani zadziwiająco dużej i wciąż zwiększającej się konsumpcji narkotyków przez tę pozornie niewrażliwą ludność, ani też wyjątkowo wysokiemu i najwidoczniej stale wzrastającemu odsetkowi samobójstw i niezrozumiałych zbrodni — niezrozumiałych w odróżnieniu od umotywowanych przestępstw. Gdy jednak ma się do czynienia z tak nieliczną ludnością, jedno morderstwo więcej lub mniej może całkowicie zmienić proporcje. W świetle dziennym nie sposób było zauważyć w zachowaniu tych ludzi czegoś zbrodniczego. Patrzyli spode łba, ale może w ich pojęciu wymagały tego dobre maniery. W ciągu ostatnich pięciu lat zdarzyły się w Cainsmarsh co najmniej trzy szaleńcze zabójstwa krewnych i sąsiadów, a sprawcy dwóch zbrodni nie zostali jeszcze wykryci. Trzecia była bratobójstwem. Gdy wspomniałem o tym wikaremu, powiedział coś o degeneracji wynikającej ze zbyt częstego zawierania małżeństw między krewnymi i zmienił przedmiot rozmowy, jak gdyby temat ten był dla niego niemiły. — Pierwszą rzeczą, która dała mi przedsmak dziwnej posępności wiszącej nad Cainsmarsh, był napad bezsenności. Dotąd sypiałem dość dobrze, ale w niespełna dwa miesiące po osiedleniu się w tej okolicy zacząłem miewać niespokojne sny. Budziłem się pełen obaw i nękały mnie koszmary, których nie można było przypisać żadnej przyczynie fizjologicznej. Były to osobliwe sny, jakich nigdy nie miałem poprzednio, sny o niebezpieczeństwie, zasadzkach, pogoni i zaciekłej obronie, sny, z których budziłem się z krzykiem — tym słabym, niewyraźnym krzykiem, jaki się wydaje w krainie majaków sennych, pocąc się i drżąc na całym ciele. Niektóre z nich przejmowały mnie taką grozą, że obawiałem się zasnąć powtórnie. Usiłowałem czytać, lecz bez względu na to, co czytałem, w dalszym ciągu czułem się nieswojo. — Używałem wszelkich środków zaradczych, jakie mogą przyjść na myśl młodemu lekarzowi, by położyć kres tym denerwującym przeżyciom, ale bez rezultatu. Przepisałem sobie dietę i gimnastykę. Wstawałem, ubierałem się i mimo dręczącego strachu udawałem się na spacer pieszo lub samochodem. Strach prześladował mnie również na jawie. Dusiła mnie zmora, z której nie mogłem się otrząsnąć. Nigdy nie widziałem tak złowróżbnego nieba, jak podczas tych nocnych wycieczek. Nawet w dzieciństwie nie odczuwałem takiej obawy przed ciemnością. Niekiedy w czasie tych nocnych przejażdżek miałem ochotę domagać się głośno światła dziennego, podobnie jak człowiek duszący się w zamkniętym pokoju mógłby wołać o powietrze. — Rzecz jasna, ten brak snu zaczął wkrótce podkopywać moje zdrowie. Stałem się nerwowym dziwakiem. Spostrzegłem, że ulegam przelotnym halucynacjom, przypuszczalnie podobnym do tych, które towarzyszą delirium tremens, lecz napędzającym więcej strachu. Odwracałem się gwałtownie w przekonaniu, że pies gończy biegnie za mną milczkiem, by napaść mnie z tyłu lub też zdawało mi się, że czarny wąż wypełza spod obicia fotela. Zjawiły się wkrótce inne oznaki zaburzeń psychicznych. Zacząłem podejrzewać lekarzy z Wyspy o zmowę przeciwko mnie. Wyolbrzymione w wyobraźni najdrobniejsze wydarzenia, mało ważne, lekceważące uwagi, odstępstwa od etykiety, urojone winy dostarczały materiału mojej manii prześladowczej. Musiałem się powstrzymywać od pisania niemądrych listów, rzucania wyzwań lub żądania wyjaśnień. Potem zacząłem upatrywać czegoś złego w milczeniu lub w ruchach niektórych moich pacjentów. Siedząc przy ich łóżkach, miałem wrażenie, że również poza drzwiami słyszę wrogą krzątaninę, złośliwe szepty i konszachty. — Nie mogłem zrozumieć, co się ze mną dzieje. Szukałem w mojej świadomości przyczyn napięcia nerwowego i nie mogłem ich znaleźć. Na pewno wszystko, co mogło je wywołać, zostawiłem poza sobą w Londynie. Temperatura i inne wskaźniki były normalne. Zrozumiałem jednak, że nie zdołałem się dostosować do nowego otoczenia. Cainsmarsh zawiódł moje nadzieje i nie przyniósł mi uzdrowienia. Musiałem się opanować. Ulokowałem cały mój kapitalik w tej praktyce i musiałem przy niej wytrwać. Nie miałem dokąd pójść. Postanowiłem zachować zimną krew i przełamać te trudności, póki był jeszcze czas. — Zastanawiałem się, czy tylko ja znoszę takie udręki? Czy coś ze mną jest nie w porządku, czy z tą miejscowością? Czy inni mieszkańcy Cainsmarsh mieli sny i urojenia podobne do moich, czy też może niepokój ten trapił wyłącznie nowo przybyłych i przechodził bez śladu? Czy było to coś, przez co należało przejść? Rodzaj aklimatyzacji? Trzeba było prowadzić te dociekania ostrożnie, ponieważ lekarz może zaszkodzić sobie, jeśli przyzna, że jest niezdrów. Zacząłem szukać u moich pacjentów, mojej starej służącej i osób, z którymi się stykałem, dobrze mi znanych symptomów. I znalazłem je. Niektórzy skrywali pod powłoką obojętności głęboki niepokój. Podobnie jak ja, odczuwali strach. Był to ciągły, ale bezprzyczynowy strach przed czymś nieznanym. Był to strach, który w każdej chwili mógł się skoncentrować na jakiejś rzeczy i zmienić ją w koszmar. — Pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów: — Któregoś wieczoru zastałem pewną staruszkę zdrętwiałą ze strachu przed cieniem w kącie pokoju. Gdy przestawiłem świece i cień się poruszył, zaczęła krzyczeć. — „Ależ to nie może zrobić pani nic złego” — uspokajałem ją. — „Boję się” — odpowiedziała, jak gdyby to była wystarczająca odpowiedź. I nagle, zanim zdołałem jej przeszkodzić, schwyciła mały budzik stojący na nocnym stoliku, cisnęła go w tę czarną, straszną nicość i ukryła głowę pod kołdrą. Wyznaję, że przez parę sekund stałem nieruchomo, nie odrywając oczu od rozbitego budzika leżącego w kącie. — Innego dnia obserwowałem pewnego rolnika polującego na króliki. Przystanął, utkwił przerażony wzrok w trzepocącym się strachu na wróble, po czym, nie zauważywszy mojej obecności, podniósł nagle strzelbę i rozniósł biedny, stary, dyndający gałgan na strzępy. — Panował niezwykły lęk przed ciemnością. Przekonałem się, że moja stara służąca po zapadnięciu zmierzchu nie miała odwagi pójść do odległej o sto metrów skrzynki pocztowej. Znajdowała najrozmaitsze wymówki, a gdy się ją przypierało do muru, stanowczo odmawiała. Musiałem iść sam lub odłożyć wysłanie listów do rana. Dowiedziałem się, że po zachodzie słońca nawet konkury nie mogły wywabić młodych ludzi z domów. — Nie mogę opisać panu — rzekł — jak stopniowo rosło we mnie poczucie obecności tego strachu, jak zarażało mnie, aż w końcu doszło do tego, że poruszenie się rolety na wietrze lub upadek żużla w kominku wprawiały moje nerwy w drżenie. — Nie mogłem się z tego otrząsnąć; noce miałem coraz gorsze. Postanowiłem porozmawiać poważnie ze starym wikarym o tym szczególnym niepokoju. Przecież on również opiekował się tym okręgiem, choć w trochę inny sposób. Powinien był wiedzieć o wszystkim. Byłem już wtedy bardzo rozstrojony. Po jakiejś wyjątkowo ohydnej nocy zdecydowałem się pójść do niego. Było już ze mną naprawdę źle… — Pamiętam do tej pory poczucie bezbronności, jakie mną owładnęło, kiedy jechałem do niego przez bagna. Wydawało mi się, że są one nie osłonięte, wystawione na niezliczone niebezpieczeństwa. Gdy jednak zbliżałem się do grupy drzew lub krzewów, przybierały one wygląd zasadzki. Straciłem zwykłą ufność do świata. Czułem się nie tylko narażony na nieobliczalne klęski, ale i zagrożony bezpośrednio. Niech pan pomyśli, w biały dzień, w blasku słońca, nie widząc dokoła niczego prócz ptaków… — Przypadek zrządził, że staruszek był w rozmownym nastroju. Postawiłem sprawę jasno i otwarcie. — „Przybyłem niedawno do tego zakątka” — rzekłem. — „Czy dzieje się tu coś… coś szczególnie złego?” — Wlepił we mnie oczy i pocierając policzek, zastanawiał się, co powinien powiedzieć. — „Tak” — rzekł wreszcie. — Zaprowadził mnie do swojego gabinetu, nasłuchiwał przez chwilę, jakby chciał się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu i zamknął szczelnie drzwi. — „Jest pan wrażliwy” — rzekł. — „Zapadł pan na to szybciej ode mnie. Zło — coraz to większe zło… Coś złego.” — Pamiętam doskonale te słowa i jego zamglone ze starości oczy oraz spróchniałe zęby za obwisłymi wargami. Podszedł bliżej i usiadł tuż przy mnie, przykładając długą kościstą rękę do owłosionego ucha. — „Nie mów pan za głośno” — rzekł. — „Słyszę dobrze, gdy pan mówi wyraźnie.” — Wyraził zadowolenie, że może wreszcie z kimś o tym pomówić. Opowiedział mi, jak spodziewał się spokojnie dokonać życia w Cainsmarsh i jak stopniowo opanował go ten mglisty niepokój przechodzący powoli w strach. Nie mógłby nigdy pozwolić sobie na powtórne przenosiny. On również był tu przykuty. Ciężko było o tym mówić. Jego żona nigdy mu o tym nie wspominała. Zanim przybyli do Cross in Slackness, byli najlepszymi przyjaciółmi, zawsze gotowymi do poufnej gawędy. — „Teraz „ — rzekł — „to nas dzieli. Muszę mówić do siebie. Nie wiem, co jej się stało.” — „Ale co was rozdziela?” — zapytałem. — „Zło.” — Tak to nazwał. Powiedział, że każdy odsuwał się wbrew własnej woli od innych ludzi. W najzwyklejszych sytuacjach zaczęła ujawniać się jakaś złowrogość. Ostatnio zbudziło się w nim dziwne podejrzenie: wydawało mu się, że pożywienie ma osobliwy smak i że czuje się nieswojo po jego spożyciu. — „Obawiam się, że tracę zmysły” — rzekł. — „Ja lub ona. Niemniej jednak dziwna jest ta historia zjedzeniem. Po cóż miałby ktokolwiek…?” — Nie dokończył zdania. Gdy tu przybył, mieszkańcy wydawali mu się z początku po prostu nierozgarnięci. Potem zaczął pojmować, że byli oni nie tyle tępi, co skryci i podejrzliwi. — „Widziało się czasem w ich oczach wyraz, jaki ma pies, który może ukąsić. Nawet dzieci, jeśli się im przyglądało, zdradzały chęć obrony. Bez powodu. Bez żadnego powodu.” — Mówił mi to niezbyt głośno, siedząc tuż przy mnie. — Przysunął się jeszcze bliżej. — „Są okrutni dla zwierząt” — powiedział. — „Biją swoje psy i konie. Tak, zupełnie nieoczekiwanie. Dzieci przychodzą do szkoły ze śladami pobicia. Nie można z nich nic wyciągnąć. Boją się.” — Zapytałem go, czy to zjawisko, czymkolwiek ono jest, przybiera na sile. Czy zawsze dawało sieje tu odczuć? Historia tego okręgu nie była mu znana. Sądził, że to się wzmaga. Nie zawsze było tak jak teraz. Podsunąłem mu myśl, że może to tkwiło w atmosferze tej miejscowości i że odczuwaliśmy to coraz silniej w miarę tego, jak ulegaliśmy temu czarowi. — „Być może. Częściowo i to” — rzekł stary wikary. — Opowiedział mi historię swego poprzednika. Człowiek ten i jego żona zostali skazani na więzienie za okrutne traktowanie służącej. Na więzienie! Mówili na swoje usprawiedliwienie, że chcieli ją poprawić, ponieważ była brudna i kłamała. W rzeczywistości jednak dawali po prostu folgę nienawiści do niej… Przed przybyciem do Cainsmarsh życie ich było bez zarzutu. — „To było tutaj zawsze” — wyszeptał stary wikary. — „Zawsze. Pod powierzchnią. Jakiś duch nieszczęścia i występku, który ogarnia nas wszystkich. Modlę się. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym się nie modlił. Strata pieniędzy, szorstkość wszystkich, złośliwe psoty i obrzucanie kamieniami. Nie mówię już o truciźnie. Zatruwanie najbardziej mi dokucza”. — Rozmawialiśmy tak w biały dzień w jego wielkim, zniszczonym, skąpo umeblowanym gabinecie, zupełnie jak ludzie kulący się ze strachu w jaskini. — Potem zaczął mówić mniej dorzecznie. — „Zło jest w glebie,” — oświadczył — „pod ziemią.” Położył silny nacisk na słowach „pod ziemią”. Uczynił drżącą ręką ruch w tym kierunku. W Cainsmarsh zagrzebano coś potężnego i strasznego. Coś kolosalnie złego. Są to szczątki porozrzucane po całej okolicy. — „Myślę, że wiem, co to takiego” — szepnął tajemniczo, ale zwlekał jakiś czas z wyjaśnieniem. — „Wciąż poruszają te szczątki” — rzekł. — „Nie dają im zaznać spokoju.” — Co za oni? Trudno to określić. Budowano drogi, drenowano pola, a teraz pojawili się „ci archeolodzy.” To jeszcze nie wszystko. Podczas wojny przeorano stare pastwiska. Pootwierano dawne rany. — „Widzi pan, cała ta miejscowość była niegdyś pokryta grobami.” — „Kopce?” — zapytałem. — „Nie” — nalegał. „Groby, wszędzie groby. Ci przedhistoryczni ludzie byli czasem skamieniali. Znajdowało się kamienie o najdziwniejszych kształtach. Wydobywają wciąż na światło dzienne rzeczy, które lepiej byłoby zostawić w spokoju. Wynajdują wątpliwości i zagadki — burzą wiarę.” — Wystąpił znienacka z oskarżeniem przeciw darwinizmowi i ewolucji. Ciekawa rzecz, jak długoletnie dysputy splotły się w jedno z jego obecnymi strapieniami! — „Czy zwiedził pan już muzeum w Eastfolk?” — zapytał. — Mówił o ogromnych kościach tam wystawionych. — „Ależ” — zaprotestowałem — „myśli pan zapewne o kościach mamutów, dinozaurów i tym podobnych stworzeń.” — „Chodzi o olbrzymów. Spójrz pan na to, co oni nazywają narzędziami! Zbyt wielkie i niezgrabne, by jakikolwiek człowiek mógł ich używać. Topory, włócznie — nic, prócz gigantycznej broni!” Nazwał je „morderczymi kamieniami”. Morderczymi kamieniami olbrzymów. — Zacisnął kościstą pięść, podniósł swój drżący głos i prawdziwa nienawiść błysnęła mu w oczach. — „Żadna kara nie jest zbyt wielka” — rzekł — „dla ludzi, którzy wykopują te kości. Zdzierają zasłonę z wiecznych tajemnic. Zdają się zabijać… Grób jest grobem, a nieboszczyk nieboszczykiem, choćby zmarł przed milionem lat. Dajcie tym złym istotom spoczywać! Niech spoczywają! Niech ich prochy leżą w spokoju!”. — Porzucił ton ukradkowego zwierzenia, stłumił obawę i zapłonął w nim gniew. Nie zadawał już sobie trudu wysłuchiwania tego, co mógłbym mu powiedzieć. — Zapuścił się wkrótce w najdziksze oskarżycielskie wywody. Gniew wstrząsający jego słabą postacią przeobraził go całkowicie. Głównym przedmiotem jego tyrady byli miejscowi archeolodzy i przyrodnicy, ale wiązała się z tym w najdziwaczniejszy i najbardziej nielogiczny sposób jego nienawiść do anglikańskich praktyk religijnych wprowadzonych przez nowego wikarego w Marsh Havering. Właśnie teraz, gdy zło zrywa pęta i podnosi się z ziemi niby opar, gdy dominującą potrzebą epoki jest prosta i surowa religia. — „Prosta i surowa” — podkreślił i pogroził palcem przed moją twarzą. — „Musiał przyjść ten człowiek ze swoimi ornatami, obrazami, muzyką i paradą!” — Nie będę jednak, choćbym mógł, powtarzać panu całej przemowy, którą ten biedny, zgrzybiały starzec wypowiadał coraz gwałtowniej, głośniej i ochrypłej. Domagał się represji, prześladowania nauki, Rzymu, tępienia niemoralności i nieskromności oraz każdej wiary z wyjątkiem jego własnej, ścigania „winnych” i wymuszania skruchy, aby nas uchronić przed bożym gniewem, który jest coraz bliżej. — „Przekopują glebę, odsłaniają różne rzeczy i wdychamy prochy dawno zmarłych ludzi.” — Było to tak, jakby usiłował wyzwolić się z naszego wspólnego, lokalnego opętania za pomocą samego namiętnego krzyku. — „Los Kaina” — wołał. — „Kara Kaina!” — „Ale dlaczego Kaina?” — udało mi się wtrącić. — „Kain zakończył tutaj swoje dni” — oświadczył starzec. — „Och, wiem o tym. Nie darmo to miejsce nazywa się Cainsmarsh. Wędrował po całej ziemi i w końcu zaszedł tutaj, on i jego najgorsi synowie. Wiek za wiekiem plugawili tę ziemię zbrodnią i okrucieństwem, a potem Potop zagrzebał ich w tych bagnach — i tam powinni byli pozostać na zawsze.” — Próbowałem wykazać bezsensowność tych fantazji. Cainsmarsh jest po prostu przekręconą nazwą Gaynes Marsh, jak mówią wszystkie przewodniki; w Księdze Dnia Sądnego napisane jest Gaynes, ale starzec pokonał mnie. Jego skrzekliwe twierdzenia zagłuszyły mój głos. Jego głuchota była tarczą przeciw wszelkim argumentom. Głos jego rozlegał się po całym pokoju. Był to wylew od dawna nagromadzonych i nieustannie przeżuwanych samotnych rozmyślań. Łatwość, z jaką płynęły jego słowa, świadczyła o ich długim polerowaniu. Domyślam się, że powtarzał je co pewien czas nielicznym wiernym uczęszczającym do kościoła parafialnego. Mówił bezładnie o dzieciach Kaina, ludziach jaskiniowych, mamutach, megateriach i dinozaurach. Istna zawierucha absurdów i niedorzeczności. A jednak… a jednak… Doktor Finchatton patrzył przez chwilę w milczeniu na zatokę Les Noupets. — Wszystko to nasunęło mi pewną myśl. Wątpię, czy wyda się ona panu choć trochę zrozumiała — w tym przejrzystym powietrzu. Przypuszczam, że nawiedza nas coś odwiecznego, archaicznego, bestialskiego… Skinął głową potwierdzając z odcieniem niezdecydowania swoje słowa. — Widzi pan… Niemiło jest być nawiedzanym przez duchy georgiańskie, stuartowskie, elżbietańskie, duchy w zbroi i duchy w łańcuchach. Bądź co bądź jednak ma się dla nich coś w rodzaju koleżeńskiego uczucia. Nie są one jedynie wcieleniem okrucieństwa, podejrzliwości i małpiej złośliwości. Ale dusze ludzi jaskiniowych mogłyby takie być… Straszne widma… Co pan o tym myśli? — Wszystko jest możliwe — powiedziałem. — Tak. A jednak, jeśli przyjąć ludzi jaskiniowych, to czemu nie małpy? Gdyby wszyscy przodkowie zwrócili się przeciw nam! Gady, ryby, ameby! Był to pomysł tak fantastyczny, że opuszczając Cross in Slackness próbowałem się śmiać… Doktor Finchatton urwał i spojrzał na mnie. — Ale nie mogłem się śmiać — rzekł. — Ja również nie mógłbym — odparłem. — Jest to straszna rzecz. Wolałbym w każdym razie, żeby mnie nawiedzał duch człowieka niż małpy. — Pojechałem z powrotem do domu bardziej przerażony niż przed wyjazdem. Zaczynałem już wszędzie mieć halucynacje. Jakiś starzec pochylony nad owcą, która upadła do rowu zmienił się nagle w skulonego, przyczajonego dzikusa. Nie śmiałem spojrzeć na niego, a gdy krzyknął mi coś — może tylko dzień dobry — udałem, że nie słyszę. Za każdym razem, gdy podjeżdżałem do kępy krzewów, serce mi zamierało i zwalniałem biegu, a gdy tylko ją wymijałem, zwiększałem prędkość. — Upiłem się tej nocy po raz pierwszy w życiu. Widzi pan, miałem do wyboru tylko upić się lub uciec. Jestem może jeszcze niedoświadczonym lekarzem, ale znam swoje obowiązki. Lekarz, który porzuca swoją praktykę bez zawiadomienia, w niczym nie jest lepszy od zmykającego wartownika. Musiałem więc się upić. — Przed położeniem się do łóżka spostrzegłem, że nie mam ochoty otworzyć drzwi frontowych i wyjrzeć. Uczyniłem więc konwulsyjny wysiłek i rozwarłem je na oścież… Bagna przycupnęły w księżycowym świetle, a kłębiące się nisko mgły na odgłos uderzenia drzwi o ścianę jakby przestały się poruszać, by nadstawić ucha. A nad tym wszystkim unosiło się coś bardzo złośliwego, coś, czego obecności nigdy jeszcze nie wyczuwałem tak silnie. — Niemniej jednak nie ustępowałem z progu. Próbowałem nawet wygłosić pijacką mowę. Nie pamiętam, co mówiłem. Może cofnąłem się już do epoki kamiennej i mogłem wydawać tylko nieartykułowane dźwięki. Ale treścią ich było wyzwanie do wałki całego zła, jakie przeszłość pozostawiła człowiekowi w spadku. ROZDZIAŁ TRZECI CZASZKA W MUZEUM Doszedłszy do tego punktu w opowiadaniu doktor Finchatton urwał nagle. — Ta opowieść wydaje się panu wariacka — rzekł. — Czy chce pan, abym mówił dalej? — Ależ skąd — palnąłem. — To znaczy, tak, proszę bardzo, niech pan mówi dalej. To jest bardzo interesujące. Tylko kiedy siedzi się tutaj przy stole, wszystko wydaje się takie jasne, pogodne i konkretne, że ma się poczucie pewnej nierealności… Rozumie pan? — Rozumiem — odparł nie odwzajemniając mojego uśmiechu. Rozejrzał się dookoła. — Istotnie, trudno się tutaj oprzeć wrażeniu, że nie istnieją na świecie inne rzeczy niż wermut z wodą mineralną czy lunch. Bezmierne znużenie pojawiło się na jego twarzy. — Odpoczywam — rzekł. — Tak, ale prędzej czy później będę musiał powrócić do tego wszystkiego. Chciałbym pogadać jeszcze z panem o tym, jeśli to panu nie przeszkadza. Odznacza się pan, jeśli mi się wolno tak wyrazić, orzeźwiającym brakiem wyobraźni. Jak biała kartka papieru. Nie miałem nic przeciwko temu, aby usłyszeć ciąg dalszy. Nie brałem wówczas pod uwagę możliwości, że to opowiadanie mogłoby zakłócić mój własny sen. Lubię śnić, ale na jawie. Chętnie oddaję się rojeniom i mrzonkom. Marzenia te nie naruszają poczucia całkowitego bezpieczeństwa — mogą przejmować dreszczem, ale nie strachem. Lubię opowiadania fantastyczne właśnie dlatego, że są fantastyczne. Odkąd jako młodziutki chłopiec zapoznałem się z Edgarem Allanem Poe, nabrałem zamiłowania do niesamowitości i grozy i mimo oporu mojej ciotki — wpada ona w prawdziwy gniew na wzmiankę o tym, że może się kiedykolwiek wydarzyć coś nieprawdopodobnego lub niezwykłego — folgowałem mu często niepostrzeżenie. Sądzę, że jej wyobraźnia dawno obumarła, moja zaś przeistoczyła się w oswojone zwierzątko, z którym lubię się bawić. Zdaje mi się, że nigdy nie zadraśnie mnie do krwi; jest to obecnie kotka, która wie, kiedy należy przerwać igraszkę. Chociaż nie jestem tego już tak pewien jak dawniej. Było jednak bardzo przyjemnie znajdować się na bezpiecznym i pewnym gruncie zalanym jasnymi promieniami normandzkiego słońca i słuchać o tych porażonych strachem bagnach. — Mów pan dalej — powiedziałem. — A więc — rzekł doktor Finchatton — zmobilizowałem do walki wszystkie zasoby mojej wiedzy i charakteru. Upicie się i wyzywające przemówienie, nawet jeśli wyobraziłem je sobie raczej, niż wygłosiłem, dodało mi otuchy. Spałem tej nocy jak kamień, co mi się nie zdarzyło od kilku tygodni. Nazajutrz wstałem pokrzepiony i zacząłem rozważać moją sytuację. Jako lekarz skłaniałem się naturalnie do przypuszczenia, że tę epidemię strachu i urojeń, tę niemoc całej okolicy należy przypisać jakiemuś zarazkowi w powietrzu, wodzie lub glebie. Postanowiłem pić tylko przegotowaną wodę i jeść wyłącznie gotowane potrawy. Nie odrzucałem także myśli, że może tu wchodzić w grę coś mniej materialnego. Nie jestem zaślepionym materialistą. Gotów byłem uwierzyć w udzielającą się w jakiś sposób psychozę, ale nie w tych synów Kaina, o których mówił stary wikary. Następnego ranka zdecydowałem się odwiedzić wielebnego Mortovera, anglikańskiego kapłana w Marsh Havering będącego przedmiotem szczególnej nienawiści wikarego. Chciałem poznać jego opinię w tej sprawie. — Okazało się jednak, że ten młody człowiek był takim samym szaleńcem jak jego kalwiński kolega. Starzec upatrywał przyczyny nieszczęścia w nauce, pracach wykopaliskowych i ciążeniu ku katolicyzmowi, młody zrzucał winę na Reformację i manię tępienia czarownic, która opanowała purytanów w szesnastym wieku. — „Jakieś duchowe hamulce zostały wówczas przełamane” — zapewnił mnie z całym przekonaniem. — „Szataństwo wróciło na ziemię.” Jego zdaniem nie mamy do czynienia z duchem Kaina i jego występnymi synami, lecz z opętaniem diabelskim. Musimy przywrócić jedność chrześcijaństwa i wypędzić te diabły. — Był to bardzo blady, starannie ogolony młody człowiek o pięknej, wyrazistej twarzy, płonących ciemnych oczach i donośnym głosie tenora. Mówiąc nie gestykulował, lecz zaciskał swoje szczupłe dłonie. Gdyby był katolikiem, a nie anglikaninem, wyznaczono by go zapewne na kierownika misji — promieniował z niego właśnie ten rodzaj gorącej żarliwości. Siedział ubrany w sutannę, patrzył w przestrzeń ponad moim ramieniem i wyjaśniał mi, jak należałoby egzorcyzmować bagna. — Z tego, co mówił, wnioskowałem, że przez jego głowę przewijały się wielkie procesje z chorągwiami i baldachimami kroczące powol

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!