13824

Szczegóły
Tytuł 13824
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13824 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13824 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13824 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Rozważna i romantyczna Jane Austen Rozważna i romantyczna Tłumaczył Michał Filipczuk Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków 2003 Tytuł oryginału: Sense and Sensibility Projekt serii: Sewer Salamon Projekt i opracowanie graficzne okładki: Jolanta Szczurek Skład i łamanie: Edyta Brodawka Teresa Krochmal Redaktor: Marta Stęplewska Na okładce wykorzystano fragment obrazu Jacquesa-Louisa Davida Madame RecamierO 800) li-\l ¦ copyriyjil h) Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. Z O.O., Kraków 2003 Ali riglits reserved. ISBN 83-7.189-397-0 Wyd.twnii lnu / uli mi Sowa Sp. Z O.O. 10 łl i Kraków ul W.iduwicka 8A Irl./I.n mi 'i 'i.i. >- ¦ '¦ I i. I ((112) 266-62-92, "ii (>(>-67-56 WWM i .i DWit.pl /ifliin, isowa.pl ROZDZIAŁ I rodzina Dashwoodów z dawna już osiedlona była w Sussex. Posiadłość ich była rozległa, dwór zaś położony był w Norland Park, w samym środku owej posiadłości, którą zamieszkiwali od wielu pokoleń, ciesząc się wśród mieszkańców nieposzlakowaną opinią dzięki swym przykładnym obyczajom. Ostatnim właścicielem majątku był stary kawaler, który dożył podeszłego wieku i który przez szereg lat miał wierną towarzyszkę i zarazem gospodynię w osobie swej siostry. Jednakże jej śmierć, poprzedzająca o lat dziesięć jego własną, była przyczyną wielu zmian w życiu starca, pragnąc bowiem zapełnić pustkę po owej stracie, sprowadził do domu rodzinę siostrzeńca, Henry'ego Dashwooda, prawowitego dziedzica majątku Norland, któremu włości te zamierzał zapisać w spadku. W towarzystwie siostrzeńca, siostrzenicy i ich dzieci, stary jegomość w spokoju dożywał swych dni. Jego przywiązanie do nich rosło. Rodzina stawała mu się coraz bliższa. Niesłabnąca gorliwość w spełnianiu zachcianek starego człowieka, płynąca nie tylko z interesowności, lecz również z dobroci serca, zapewniała mu wszelkie wygody, jakich może zaznać osoba w podeszłym wieku; a wesołość dzieci nadała uroku jego egzystencji. Henry Dashwood z poprzedniego małżeństwa miał syna, zaś ze swą obecną żoną - trzy córki. Przyszłość syna, spokojnego, poważnego młodego człowieka, była zapewniona dzięki majątkowi matki, który był pokaźny i którego połową mógł on zarządzać, osiągnąwszy pełnoletność. Jego własne małżeństwo, zawarte wkrótce potem, pomnożyło jeszcze ten majątek. Toteż odziedziczenie posiadłości w Norland1 nie miało dlań aż takiego znaczenia, jakie miało dla jego sióstr, których majątek - pomijając dobra mogące przypaść im w udziale dzięki odziedziczeniu przez ich ojca posiadłości w Norland - był dość nieznaczny. Matka nie miała nic, ojciec zaś dysponował jedynie siedmioma tysiącami funtów, gdyż połowa bogactw jego pierwszej żony również przypadła ich dziecku. Mąż otrzymał jedynie dożywotnią rentę. Stary jegomość zmarł i odczytano jego testament, który — tak jak każdy testament - jednym sprawił zawód, a innym radość. Zmarły nie okazał się Dziedziczenie posiadłości... - w ówczesnej Anglii obowiązywało prawo, w myśl którego posiadłość po śmierci ojca przechodziła na syna pierworodnego, zaś w przypadku braku synów, scheda przypadała w udziale najbliższemu męskiemu krewnemu, np. siostrzeńcowi, wujowi itp. Autorka powieści wielokrotnie w swoich utworach porusza problematykę związaną z tym prawem, zwłaszcza zaś dramat pozbawionych środków do życia kobiet, po śmierci męża lub ojca zdanych na łaskę rodziny. więc dawał ową obietnicę ojcu, zamierzał powiększyć majątek siós~tr> BŻdej tysiąc funtów. Był wówczas naprawdę przekonany, że staac gest. Widoki na cztery tysiące funtów rocznie, nie licząc jego obe' liodu i przypadającej mu połowy majątku matki rozpaliły sprawiając, że zaczął wierzyć we własną hojność. Właśnie mcc funtów; to będzie akt piękny i wielkoduszny! Trzy tysiące ¦nic dużo, by w zupełności je zadowolić. Trzy tysiące funtów! Bez trudu uda się zaoszczędzić taką sumę. Myślał o tym przez ca3y iiin przez wiele dni kolejnych i nie żałował swej decyzji. II n umilkły pogrzebowe dzwony, żona Johna Dashwooda, nie zs-¦ 'i -ii- trudu powiadomienia teściowej o swym zamiarze, wrazzdziec-b;| przybyła do majątku męża. Nikt nie mógł odmówić jej prawa d° gdyż dom przechodził na własność syna z chwilą śmierci ojca -~ i niedelikatność jej zachowania stawała się tym bardziej oczywista Ila i >soby będącej w położeniu pani Dashwood i obdarzonej zupełiiie i/liwością, musiała być czymś bardzo przykrym. Pani Dashwood il;i na punkcie honoru, a jej wielkoduszność była tak przesycona ni ni, że każda podobna zniewaga, bez względu na to, kto się jej budzała w niej bezgraniczną odrazę. Żona Johna Dashwooda tli" ilubienicąrodziny męża, ale nigdy dotąd nie miała sposobności cm i wobec, jak bardzo w swych działaniach lekceważy uczucia nawet gdy okoliczności domagają się, by je uszanowała, i we zachowanie Fanny pani Dashwood odczuła tak boleśnie i swej synowej pogardę tak wielką, że po jej przybyciu goto\*^ :c opuścić dom pasierba męża, gdyby nie nalegania jej najsta*"" l tórc skłoniły ją do uprzedniego rozważenia stosowności wyjaZ-lie miłość, jaką darzyła swe córki, która to kazała jej zostać na liej zaś, również przez wzgląd na córki — uniknąć zerwania z ich i / córek, Elinor, której nalegania okazały się tak skuteczni, il.i intelektu i trafność osądu, które sprawiały, że choć miała zale- i naście lat, już była doradczynią matki, nierzadko też - i ku ogól- poskramiała zapalczywość pani Dashwood, która niechybnie owadzie do jakichś nierozważnych czynów. Miała też wielkie lana i uczuciowa, chociaż potrafiła zapanować nad swymi uczU- i tO umiejętność jej matka dopiero musiała zdobywać, a której I linor postanowiła nie opanować nigdy. l u i.uinc pod wieloma względami dorównywały zaletom Elinof. /liwa i inteligentna, we wszystkim jednak przejawiała irr> tlie znała umiaru ani w smutku, ani w radości. Była wielkodusZ- człowiekiem ani tak niesprawiedliwym, ani aż takim niewdzięcznikiem, żeby zupełnie wydziedziczyć siostrzeńca, jednakże zapisał mu posiadłość na takich warunkach, że uszczupliły one wartość spadku o połowę. Pan Dashwood liczył na ów spadek raczej przez wzgląd na żonę i córki niż z myślą o sobie czy o swoim synu; a przecież na tego właśnie syna oraz wnuka, czteroletniego malca, majątek scedowany został w taki sposób, że samemu siostrzeńcowi nie pozostawiał możliwości przekazania córkom części dochodów z posiadłości albo ze sprzedaży któregoś z cennych lasów znajdujących się na jej terenie, uniemożliwiając tym samym zabezpieczenie ich przyszłości. Całość majątku zamrożona została z myślą o korzyściach dziecka, które w czasie sporadycznych wizyt, jakie składało w Norland z matką i ojcem, zaskarbiło sobie tyle uczuć wuja - dzięki zaletom, które u dwu- czy trzyletnich dzieci nie są niczym niezwykłym, a mianowicie: błędnej wymowie, niezłomności woli, by zawsze postawić na swoim, wielu zmyślnym sztuczkom, niezwykłej hałaśliwości -że z łatwością zepchnęło w cień wszystkie te lata, podczas, których nad starcem roztaczały opiekę żona siostrzeńca i jej córki. Stary nie chciał jednak okazać się człowiekiem zupełnie nieczułym i w dowód swych uczuć, jakie żywił dla trzech dziewcząt, każdej z nich zostawił w spadku tysiąc funtów. Gorycz pana Dashwooda była z początku ogromna. Będąc jednak z natury człekiem wesołym i pogodnym, mógł oczekiwać, że żyć będzie jeszcze długie lata i że gospodarując oszczędnie, zdoła odłożyć pokaźną sumę z dochodu, jaki przynosiła już i tak spora posiadłość; dochodu mogącego w każdej chwili wzrosnąć. Wszelako ów opieszale rosnący majątek należał do niego tylko przez rok - o tyle bowiem przeżył wuja - i dziesięć tysięcy funtów było wszystkim, co przy uwzględnieniu ostatnich zapisów w testamencie pozostało wdowie i jej córkom. Gdy tylko stwierdzono, że pan Dashwood jest umierający, posłano po jego syna, któremu ten z całą mocą i żarliwością, na jakie pozwalał mu jego stan, powierzył opiekę nad macochą i siostrami. John Dashwood nie darzył wielkim uczuciem reszty rodziny, poruszyły go jednak okoliczności ojcowskiego napomnienia i obiecał uczynić dla ich wsparcia wszystko co w jego mocy. Nie był to człowiek zły, jeśli oziębłość uczuć i pewna doza samolubstwa nie świadczy o tym, że się jest złym człowiekiem, toteż na ogół go poważano, ponieważ prowadził się przyzwoicie i wywiązywał ze swoich obowiązków. Gdyby się ożenił z odpowiednią kobietą, mogłoby mu to przysporzyć jeszcze większego poważania, może nawet sam stałby się człekiem sympatycznym, ożenił się jednak w bardzo młodym wieku i bardzo kochał swoją żonę - istną karykaturę siebie samego - osobę jeszcze bardziej niż on ograniczoną i samolubną. Kiedy więc dawał ową obietnicę ojcu, zamierzał powiększyć majątek sióstr, darowując każdej tysiąc funtów. Był wówczas naprawdę przekonany, że stać go na taki gest. Widoki na cztery tysiące funtów rocznie, nie licząc jego obecnego dochodu i przypadającej mu połowy majątku matki rozpaliły płomyk w jego sercu, sprawiając, że zaczął wierzyć we własną hojność. Właśnie tak, da im trzy tysiące funtów; to będzie akt piękny i wielkoduszny! Trzy tysiące to dostatecznie dużo, by w zupełności je zadowolić. Trzy tysiące funtów! Bez większego trudu uda się zaoszczędzić taką sumę. Myślał o tym przez cały dzień, a potem przez wiele dni kolejnych i nie żałował swej decyzji. Gdy tylko umilkły pogrzebowe dzwony, żona Johna Dashwooda, nie zadawszy sobie trudu powiadomienia teściowej o swym zamiarze, wraz z dzieckiem i służbą przybyła do majątku męża. Nikt nie mógł odmówić jej prawa do przybycia - gdyż dom przechodził na własność syna z chwilą śmierci ojca -a jednak niedelikatność jej zachowania stawała się tym bardziej oczywista i nawet dla osoby będącej w położeniu pani Dashwood i obdarzonej zupełnie przeciętną wrażliwością, musiała być czymś bardzo przykrym. Pani Dashwood była tak czuła na punkcie honoru, a jej wielkoduszność była tak przesycona romantyzmem, że każda podobna zniewaga, bez względu na to, kto się jej dopuścił, wzbudzała w niej bezgraniczną odrazę. Żona Johna Dashwooda nigdy nie byłą ulubienicą rodziny męża, ale nigdy dotąd nie miała sposobności okazania wszem i wobec, jak bardzo w swych działaniach lekceważy uczucia innych osób, nawet gdy okoliczności domagają się, by je uszanowała. Niewłaściwe zachowanie Fanny pani Dashwood odczuła tak boleśnie i powzięła dla swej synowej pogardę tak wielką, że po jej przybyciu gotowa była na zawsze opuścić dom pasierba męża, gdyby nie nalegania jej najstarszej córki, które skłoniły ją do uprzedniego rozważenia stosowności wyjazdu, i gdyby nie miłość, jaką darzyła swe córki, która to kazała jej zostać na miejscu, później zaś, również przez wzgląd na córki - uniknąć zerwania z ich bratem. Najstarszą z córek, Elinor, której nalegania okazały się tak skuteczne, cechowała siła intelektu i trafność osądu, które sprawiały, że choć miała zaledwie dziewiętnaście lat, już była doradczynią matki, nierzadko też - i ku ogólnej korzyści - poskramiała zapalczywość pani Dashwood, która niechybnie musiałaby prowadzić do jakichś nierozważnych czynów. Miała też wielkie serce; była oddana i uczuciowa, chociaż potrafiła zapanować nad swymi uczuciami, którą to umiejętność jej matka dopiero musiała zdobywać, a której jedna z sióstr Elinor postanowiła nie opanować nigdy. Zalety Mariannę pod wieloma względami dorównywały zaletom Elinor. Była bowiem wrażliwa i inteligentna, we wszystkim jednak przejawiała im-pulsywność; nie znała umiaru ani w smutku, ani w radości. Była wielkodusz- na, miła, interesująca i miała wszystkie zalety, z wyjątkiem roztropności. Jej podobieństwo do matki było naprawdę uderzające. Elinor niepokoiła ta wybujała uczuciowość siostry; jednak pani Dashwood cecha ta była bliska i miła. Obie kobiety wzajemnie podsycały w sobie intensywność duchowych męczarni. Najpierw pogrążyły się w udręce smutku, potem z rozmysłem go w sobie rozbudzały, pielęgnowały, rozkoszowały się nim, rozniecały go w sobie bez końca. Całkowicie zatracały się w udręce, czepiając się każdej myśli, która mogła być dlań strawą i przyczynić się do powiększenia ich cierpień. Nie dopuszczały też do siebie jakichkolwiek możliwości ukojenia. Elinor, choć również pogrążona w smutku, nie dała przecież za wygraną i zdołała zapanować nad emocjami. Zdobyła się na rozmowę z bratem i na przywitanie jego żony, którą potraktowała ze stosowną uprzejmością. Potrafiła do podobnego wysiłku i podobnej wyrozumiałości nakłonić również matkę. Margaret, trzecia siostra, była dziewczyną pogodną i życzliwą, ponieważ jednak już teraz, w wieku lat trzynastu, w znacznym stopniu przejawiała romantyczną uczuciowość, a pozbawiona była inteligencji starszej siostry, nie rokowała zatem wielkich nadziei na to, że w przyszłości dorówna Mariannie czy Elinor. ROZDZIAŁ II A. anią na włościach w Norland była teraz żona Johna Dashwooda, zaś jej teściowa oraz szwagierki zdegradowane zostały do rangi pensjonariuszy i w tej nowej dla siebie roli traktowane były przez nią z dyskretną uprzejmością, John zaś okazywał im tyle uczucia, na ile mógł się zdobyć wobec jakiejkolwiek osoby, którą nie był on sam, jego żona oraz ich dzieci. Szczerze, ba! - nie bez odcienia żarliwości - nalegał, aby traktowały Norland jak swój dom; a ponieważ pobyt w Norland wydawał się pani Dashwood najlepszym rozwiązaniem do czasu zamieszkania w sąsiedztwie, zaproszenie zostało przyjęte. Przebywanie w majątku, w którym wszystko przywoływało miłe wspomnienia, było tym właśnie, czego potrzebowała najbardziej. Gdy rozpierała jąradość, nikt nie mógłby jej doświadczyć z większą intensywnością; nikt też z większą ufnością nie mógłby spoglądać w przyszłość z tym błogim przeczuciem szczęścia, które jest samym szczęściem. Pani Dashwood nie znała miary również w smutku, a wówczas nic nie było w stanie uśmierzyć jej cierpień, tak jak nic nie zdołałoby zmącić jej szczęścia. Żona Johna Dashwooda bynajmniej nie pochwalała zamysłów męża względem jego sióstr. Uszczuplenie fortuny ukochanego maleństwa o trzy tysiące funtów oznaczałoby jego zubożenie w stopniu zupełnie niedopuszczalnym! Dlatego też zaczęła błagać męża - by ponownie wszystko rozważył. Jakże mógłby usprawiedliwić się we własnych oczach, rabując tak wielką sumę własnemu dziecku, i to jedynakowi. I jakie prawo mogły mieć panny Dashwood — będące w końcu tylko jego przyrodnimi siostrami, co według jego żony w ogóle nie stanowiło pokrewieństwa - jakież więc prawo do jego hojności mogły mieć panny Dashwood, by domagać się sumy tak pokaźnej? Rzecz to powszechnie znana — i nikt nie oczekuje czegoś więcej - że między dziećmi jednego mężczyzny z dwoma kobietami nie istnieje żadna zażyłość, dlacze-góżby więc John Dashwood miał zrujnować siebie i ich nieszczęsnego malca, oddając wszystkie pieniądze przyrodnim siostrom? - Ostatnim żądaniem mego ojca było - odparł jej na to mąż - abym wspierał jego owdowiałą żonę i jej córki. - Śmiem twierdzić, że sam już nie wiedział, co mówi; stawiam dziesięć do jednego, że wtedy majaczył. Gdyby był przy zdrowych zmysłach, nie przy-szłoby mu do głowy, żeby prosić cię o wyrzeczenie się połowy majątku własnego dziecka. - Ależ, droga Fanny, ojciec nie wymienił żadnej konkretnej sumy; prosił tylko, bym je wspierał i pomógł uczynić ich warunki materialne znośniejszy-mi niż te, jakie zdołał zapewnić on sam. Zapewne równie dobrze mógłby bez słowa zdać się na mnie w tej sprawie. Nie przypuszczał chyba, że o nich zapomnę. Ale ponieważ żądał ode mnie obietnicy, nie mogłem go zawieść; a przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Dlatego dałem obietnicę i muszę jej dotrzymać. Coś trzeba będzie dla nich zrobić, kiedy opuszczą Norland i zamieszkają w nowym domu. - A więc zróbmy coś, niekoniecznie darowując trzy tysiące funtów. Zauważ - dodała - że gdy już raz ktoś pozbędzie się pieniędzy, nie zobaczy ich nigdy więcej. Twoje siostry wyjdą za mąż i pieniądze przepadną na zawsze. Gdyby tak można je było odzyskać dla naszego maleństwa... - No cóż, to prawda... - rzekł z wielką powagą jej mąż - to zmienia postać rzeczy. Może kiedyś nadejść chwila, kiedy Harry będzie żałował, że rozstał się z taką fortuną. Gdyby na przykład miał liczną rodzinę, taka suma byłaby dla wszystkich wielkim udogodnieniem... - Bez wątpienia... Może więc byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych gdyby suma była o połowę mniejsza. Pięćset funtów! To byłoby znaczne pomnożenie ich bogactw. Cóż więcej mógłby uczynić dla swych sióstr najlepszy brat - nawet gdyby to były jego rodzone siostry!? A przecież to tylko twoje siostry przyrodnie... Ależ ty masz gest...! — Nie chciałbym zachować się nikczemnie - odparł jej mąż. - W takich sytuacjach należałoby raczej uczynić za dużo niż za mało. Tak czy owak nikt nie powie, że nie dość wiele dla nich zrobiłem; nawet one same nie mogłyby mieć większych oczekiwań. - Nic mi nie wiadomo o tym, czego mogłyby się spodziewać - odparła ona. - Nie nam jednak odgadywać, na co liczą. Pytanie brzmi: na ile cię stać! - No cóż, sądzę, że stać mnie na podarowanie każdej z nich pięciuset funtów. W obecnej sytuacji i bez mego wsparcia każda z sióstr po śmierci matki dysponować będzie ponad trzema tysiącami funtów, co dla każdej młodej kobiety stanowić musi wcale niezłą sumkę. -W rzeczy samej. I doprawdy odnoszę wrażenie, że z powodzeniem obyłoby się bez jakiejkolwiek darowizny. Mają do podziału dziesięć tysięcy funtów. Jeśli wyjdą za mąż, taka suma zapewni im dobrobyt, j eśli zostaną starymi pannami - również. - Święta prawda, dlatego też zastanawiam się, czy w gruncie rzeczy nie byłoby bardziej pożądane zrobienie czegoś raczej dła ich matki niż dla nich samych. Mam na myśli dożywotnią rentę czy coś w tym rodzaju. Moje siostry odczują dobroczynne efekty takiego rozwiązania w stopniu nie mniejszym niż pani Dashwood. Sto funtów rocznie mogłoby zapewnić im wszystkim pełny komfort. Jego żona wahała się przez chwilę, nim wyraziła dla tej propozycji swą aprobatę. - Zapewne - oświadczyła - jest to lepsze rozwiązanie niż pozbycie się od razu tysiąca pięciuset funtów. Z tym, że jeśli pani Dashwood będzie żyła piętnaście lat, nie dostaniemy ani grosza. - Piętnaście lat!! Ależ droga Fanny; ona nie dożyje nawet połowy z tego. - Bez wątpienia, ale jak sam zauważyłeś, ludzie zawsze żyją wiecznie, kiedy mogą liczyć na dożywotnią rentę, ona zaś jest tęga, zdrowa i silna i ma dopiero czterdziestkę. Dożywotnia renta to poważna sprawa, płacić jej trzeba co roku i nie sposób się od tego wywinąć: sam już chyba nie wiesz, co robisz. Na własne oczy widziałam, ile kłopotów może z tego wyniknąć, gdyż wypełniając wolę ojca, moja matka musiała wypłacać trzy takie renty starym, emerytowanym sługom i, doprawdy, znamienne jest to, jak bardzo było jej to nie w smak. Renty miały być wypłacane dwa razy do roku; a wtedy pojawiał się problem, jak je dostarczyć emerytom; z czasem zaczęły krążyć plotki, że jeden z nich umarł, a potem okazało się, że to nieprawda. Matka miała tego wszystkiego powyżej uszu. Mawiała, że jej dochód nie należy do niej, skoro ktoś wiecznie zgłasza do niego prawo. Ze strony ojca było to tym bardziej nie w porządku, że gdyby nie ten nieszczęsny zapis, wszystkie pieniądze bezwarunkowo odziedziczyłaby ona. Wszystko to sprawiło, że dożywotnie renty 10 wzbudzają we mnie taki wstręt, iż z całą pewnością za żadne skarby nie zgodziłabym się na ich wypłacanie... - Zapewne to nic miłego - zgodził się pan Dashwood - być co roku zmuszonym do takiego wydatku. I rzeczywiście nie jest się wtedy, jak słusznie zauważa twoja matka, panem własnego majątku. Rzecz jasna, nie byłoby stosowne podlegać przymusowi regularnego wypłacania takiej sumy; wtedy traci się też niezależność. - Otóż to, a przy tym nikt ci nawet nie podziękuje. Emeryci czują się zabezpieczeni, ty nie robisz nic ponad to, czego się od ciebie oczekuje, i nie spotyka cię za to żadna wdzięczność. Na twoim miejscu, jakkolwiek bym nie postąpiła, kierowałabym się wyłącznie własnym osądem. I nie zobowiązywałabym się do corocznej wypłaty. To może być dla nas wielka niedogodność, gdy przez te wszystkie lata będziemy zmuszeni odłożyć z własnych dochodów sto czy nawet pięćdziesiąt funtów rocznie. - Tak... Myślę moja droga, że masz rację. Lepiej, żeby w tym przypadku nie było mowy o rencie. Sprezentowanie im co pewien czas jakiejś sumki będzie rozwiązaniem znacznie dla nich lepszym niż coroczna renta, bo gdy będą mogły liczyć na tak duży dochód, będą prowadzić bardziej wystawne życie, a pod koniec roku nie będą miały ani pensa więcej. Tamto rozwiązanie jest o wiele lepsze. Co jakiś czas dostaną prezent wysokości pięćdziesiciu funtów, nigdy zapewne nie będą musiały martwić się o pieniądze, ja zaś, jak mi się wydaje, będę mógł powiedzieć, że spełniłem daną ojcu obietnicę, i to z nawiązką. - Z całą pewnością. W istocie, w głębi duszy jestem przekonana, że twemu ojcu nie chodziło wcale o to, byś im dawał jakiekolwiek pieniądze. Śmiem twierdzić, że miał na myśli tylko takie wsparcie, jakiego mógłby się po tobie spodziewać jedynie ktoś rozsądny; takie na przykład, że znajdziesz dla nich jakiś wygodny mały domek, że pomożesz im w przeprowadzce, że w sezonie będziesz im przysyłał ryby i dziczyznę i tak dalej. Głowę daję, że nie chodziło mu o nic innego; w istocie, jakież to osobliwe i niemądre przypuszczenie, że było inaczej... Pomyśl tylko, mój drogi Dashwoodzie, jak wygodnie mogłaby żyć twoja macocha i jej córki z odsetek, które przynosi siedem tysięcy funtów, nie licząc tysiąca funtów posiadanych przez każdą z dziewcząt, co rocznie da każdej pięćdziesiąt funtów, a to z pewnością dadzą matce na życie. Łącznie wszystkie będą miały pięćset funtów rocznie; czegóż więcej na Boga, może brakować czterem kobietom?! Życie kosztować je będzie tak niewiele... koszty prowadzenia gospodarstwa będą żadne. Nie będą miały powozu, żadnych koni i prawie nie będą miały służby; nie będą miały niemal żadnych gości - słowem, nie będą miały żadnych wydatków! Sam pomyśl, jak wygodnie będzie im się żyło! Pięćset funtów rocznie! Doprawdy, nie mogę sobie wyobrazić, jak 11 im się uda wydać choćby połową z tej sumy; co zaś do projektu, byś im dał więcej, sądzę, że to czysty absurd. To raczej ona mogłaby tobie coś dać. - Słowo daję- oświadczył pan Dashwood -jestem przekonany, że masz całkowitą rację. Zwracając się do mnie, mój ojciec z pewnością nie miał na myśli nic ponad to, co powiedziałaś. Teraz widzę to wyraźnie i skrupulatnie wywiążę się z obietnicy, spełniając wobec sióstr takie akty miłosierdzia i wspaniałomyślności, jakie właśnie opisałaś. Gdy matka przeprowadzi się do innego domu, z ochotą pomogę jej w tym, jak tyłko będę umiał. Nie od rzeczy może się tutaj okazać drobny prezent - jakiś mebel. - Zapewne - odparła pani Dashwood. - Tak czy owak przemyśleć trzeba jedno. Gdy twoi rodzice przeprowadzili się do Norland, choć meble ze Stan-hill zostały wtedy sprzedane - cała porcelana, zastawa stołowa, pościel, pozostały w majątku i teraz przechodzą na twoją macochę. Dlatego jej nowy dom będzie w pełni wyposażony, gdy tylko ona tam się wprowadzi. - Ważki to argument! Ładny spadek nieprawdaż? A przecież to i owo z owej zastawy byłoby wcale miłym dodatkiem do naszego inwentarza. - To prawda. Zwłaszcza komplet śniadaniowy wart jest więcej niż cokolwiek innego w tym domu. Znacznie, moim zdaniem, za ładny w każdym miejscu, w którym kiedykolwiek zamieszkają. Ale cóż, tak już musi być. Twój ojciec myślał tylko o nich. I muszę jeszcze to powiedzieć: nie zawdzięczasz mu niczego szczególnego, nie musisz się przejmować jego żądaniami, gdyż oboje doskonale wiemy, że gdyby tylko mógł, wszystko zostawiłby im. Argumentacja ta była nieodparta. Była też rozstrzygająca dla zamiarów Johna, tak, że ostatecznie zdecydował, iż byłoby rzeczą niekonieczną, a nawet niestosowną, uczynić dla żony i dzieci jego ojca cokolwiek ponad uprzejmości, jakie sugerowała jego małżonka. ROZDZIAŁ III i. ani Dashwood pozostała w Norland przez kilka miesięcy i to nawet nie z powodu ewentualnej niechęci do przeprowadzki, gdy tylko perspektywa zamieszkania w którymś z dobrze znanych miejsc przestała budzić emocje, jakie przez chwilę wywoływała. Gdy bowiem werwa znów zaczęła jej dopisywać, a jej umysł ponownie był w stanie zdobyć się na coś więcej niż oddawanie się melancholii i bolesnym wspomnieniom, niecierpliwie zaczęła domagać się wyjazdu i uporczywie wypytywać o szczegóły nadających się do 12 zamieszkania domów z okolic Norland. Oddalenie się bowiem od ukochanego Norland wydało jej się nie do pomyślenia. Jednak żadne z miejsc, o których do tej pory słyszała, nie wzbudziło jej entuzjazmu, nie przypadło też do gustu najstarszej córce, której roztropność, z powodu zbyt niskich dochodów, kazała odrzucić kilka propozycji, jakie zapewne przyjęłaby jej matka. Mąż pani Dashwood powiadomił ją o złożonej przez jego syna, a dotyczącej pań Dashwood, obietnicy, będącej ukojeniem ostatnich chwil umierającego. W szczerość tych zapewnień pani Dashwood wątpiła nie bardziej niż on sam; i przez wzgląd na córki przepełniała ją satysfakcja, choć przekonana była, że jej samej pełny komfort zapewniłaby suma znacznie mniejsza niż siedem tysięcy funtów. Cieszyła się również przez wzgląd na pasierba i jego wspaniałomyślność, wyrzucając sobie, że wcześniej nie doceniła jego szlachetności i pozwalała sobie wątpić w jego hojność. Pełne atencji zachowanie pasierba wobec niej oraz jego przyrodnich sióstr, przekonało ją, że zależy mu na ich losie, toteż przez długi czas była głęboko przekonana o szlachetności jego zamiarów. Pogarda, jaką bardzo wcześnie zaczęła żywić do synowej, po bliższym poznaniu jej charakteru znacznie wzrosła, w trakcie półrocznego pobytu synowej w majątku Dashwoodów. Być może też, wbrew wszelkim względom na konwenanse czy uczucia macierzyńskie pani Dashwood, obie niewiasty za niemożliwe uznałyby tak długie zamieszkiwanie pod jednym dachem, gdyby nie pewna okoliczność, która zdaniem pani Dashwood czyniła dalszy pobyt jej córek w Norland stosownym i pożądanym. Okolicznością tą była rosnąca zażyłość między najstarszą córką a bratem żony Johna Dashwooda, miłego młodzieńca o manierach dżentelmena, który przedstawiony został pannom wkrótce po tym, jak w Norland zamieszkała jego siostra, i który od tamtej pory spędzał tam większość swego czasu. Niektóre matki mogłyby sprzyjać podobnej zażyłości, kierując się głównie interesem, gdyż Edward Ferrars był najstarszym synem człowieka, który umierając, pozostawił fortunę; niektóre matki mogłyby też być jej przeciwne, kierując się roztropnością, gdyż nie licząc niewielkiej sumy, cały jego majątek był w dyspozycji jego matki. Jednakże pani Dashwood w równym stopniu nie podlegała żadnemu z tych motywów. Wystarczyło jej, że Edward wydawał się sympatyczny, że kochał jej córkę i że Elinor odwzajemniała to uczucie. Daleka była od myśli, że różnice majątkowe mogą rozdzielić dwoje ludzi, których skłania ku sobie podobieństwo charakterów, zupełnie też nie mogłaby zrozumieć, że ktoś kto poznał zalety Elinor, mógłby ich nie docenić. Dobrej opinii, jaką cieszył się Edward Ferrars, nie można było tłumaczyć jakimiś szczególnymi zaletami charakteru czy obejścia. Nie był przystojny, trzeba też było dobrze poznać jego obycza- 13 je, żeby je polubić. On sam był zbyt nieśmiały, by sprawiedliwie ocenić samego siebie, gdy jednak udało mu się zapanować nad nieśmiałością, okazywało się, że jego zachowanie zdradza wszelkie oznaki natury otwartej i uczuciowej . Był inteligentny, a wykształcenie znacznie tę inteligencję rozwinęło. Ale ani charakter, ani zdolności nie spełniały oczekiwań jego matki i siostry, które pragnęły ujrzeć w nim wybitnego... - same nie wiedziały kogo. Chciały koniecznie, żeby zrobił karierę w wielkim świecie. Marzeniem matki było, aby zajmował się polityką, zasiadał w parlamencie i miał koneksje z osobistościami epoki. Oczekiwania żony Johna Dashwooda były podobne, tymczasem jednak jej ambicje w zupełności zaspokoiłby widok brata rozpartego w luksusowym powozie -jeśli chwilowo nie mógł zaznać któregoś z tamtych błogosławieństw. Sam Edward bynajmniej nie tęsknił do osobistości i powozów. Wszystkie jego pragnienia wiązały się z domem i spokojnym życiem. Na szczęście miał młodszego brata, który rokował większe nadzieje. Edward przebywał w majątku już od kilku tygodni, zanim zwrócił uwagę pani Dashwood; gdyż jej ówczesny stan ducha uczynił ją obojętną na otaczającą rzeczywistość. Dostrzegła tylko, że jest człowiekiem cichym i skromnym, i za to go polubiła. On zaś, wiedząc, że pani Dashwood cierpi, nie narzucał się z rozmową. Po raz pierwszy miała okazję pochlebnie wyrazić się o Edwardzie i bardziej go docenić, gdy pewnego dnia Elinor zauważyła, że on i jego siostra znacznie się od siebie różnią. Właściwie ów przemawiający na korzyść Edwarda kontrast był tym, co najbardziej uderzyło panią Dashwood. - To w zupełności wystarczy - oświadczyła — stwierdzenie, że jest zupełnie inny niż Fanny w zupełności wystarczy; bo musi oznaczać wszystko to, co sympatyczne. Już tylko za to go kocham. - Myślę, że go polubisz - powiedziała Elinor - kiedy go lepiej poznasz. - Polubię! - rzekła z uśmiechem jej matka. - Miłość to jedyny rodzaj aprobaty, jaki znam! - Mogłabyś go szanować. - Nigdy nie potrafiłam rozdzielić szacunku i miłości. Pani Dashwood dokładała teraz wszelkich starań, aby nawiązać bliższą znajomość z Edwardem. Była dla niego bardzo miła i wkrótce przełamała jego rezerwę. Szybko też pojęła, że jest człowiekiem pełnym zalet, być może odkryciu temu przysłużyło się jej przeświadczenie o względach Edwarda dla Elinor; tak czy owak miała pewność, że jest to człowiek wartościowy, i nawet jego ciche usposobienie, będące jaskrawym zaprzeczeniem wszystkich jej ustalonych przekonań na temat tego, czym być powinna niesforna młodość, wzbudziło jej zaciekawienie, skoro już wiedziała, że Edward ma czułe serce i dobry charakter. 14 Gdy tylko w jego zachowaniu dostrzegła przejawy uczucia dla Elinor, jego miłość do niej uznała za przesądzoną i odtąd oczekiwała rychłego małżeństwa. - Moja droga Mariannę, zapewne Elinor w ciągu paru miesięcy założy własną rodzinę - powiedziała kiedyś. - Będzie nam jej brakowało, ona jednak będzie szczęśliwa. - Ależ mamo! Cóż bez niej poczniemy? - Nie będzie to, kochanie, żadna rozłąka. Będziemy mieszkać w odległości kilku mil, codziennie będziemy się spotykać. Ty zaś zyskasz szwagra - prawdziwego i pełnego uczuć. Mam bowiem o sercu Edwarda jak najlepsze zdanie. Ależ cóż to, Mariannę, posmutniałaś; czyżbyś nie pochwalała wyboru siostry? - Zapewne - odrzekła Mariannę - sama powinnam się temu dziwić. Edward jest bardzo miły i darzę go prawdziwą miłością. A jednak nie jest taki jak inni młodzi ludzie - czegoś mu brak... nie ma pięknej postury, nie ma w sobie nic z wdzięku, którego można by oczekiwać po kimś, kto miałby się związać z moją siostrą. Jego spojrzeniu brak ognia; ognia, który jest nieomylną oznaką cnót i inteligencji. A poza tym obawiam się mamo, że jest pozbawiony smaku. Muzyka jest mu chyba całkiem obojętna i chociaż bardzo podziwia rysunki Elinor, nie jest to jednak podziw kogoś, kto może zrozumieć ich wartość. Jest oczywiste, że choć z uwagą śledzi jej twórcze wysiłki, w istocie nie ma o tych sprawach bladego pojęcia. Podziwiająjako jej wielbiciel, nie jako koneser. By jednak zadowolić mnie - jedno musiałoby iść w parze z drugim. Nie mogłabym być szczęśliwa z mężczyzną, którego gust nie byłby w pełni zbieżny z moim własnym gustem. Ktoś taki musiałby dzielić ze mną wszystkie moje uczucia, musiałyby nas zachwycać te same książki, ta sama muzyka. Och mamo! Jakież nudne to było i banalne, gdy ubiegłego wieczora Edward próbował zabawić nas lekturą. Przez wzgląd na Elinor bardzo mi było przykro. A przecież zniosła wszystko z takim spokojem; zdawało się, że w ogóle niczego nie zauważyła. Z trudem mogłam usiedzieć na miejscu. Słuchając tych wszystkich cudownych wierszy, które tyle razy doprowadzały mnie niemal do szaleństwa, czytanych w sposób tak beznamiętny, z tak beznadziejną obojętnością! - Bez wątpienia byłaby mu bliższa jakaś powściągliwa, elegancka proza. Tak właśnie wtedy pomyślałam. Ale ty wolałaś dać mu Cowpera!1 - Ależ mamo! Jeśli nie porusza go nawet Cowper!... Ale cóż, musimy pogodzić się z rozbieżnością gustów. Elinor ma inną niż ja wrażliwość, może więc tego wszystkiego nie widzi i będzie z nim szczęśliwa. Ale gdybym to ja William Cowper (1731-1800) - preromantyczny poeta angielski, którego widzenie świata odpowiada wrażliwości Mariannę. 15 go kochała, złamałoby mi serce, gdybym słyszała, jak bezdusznie czyta. Wie mama, im więcej wiem o świecie, tym bardziej jestem przekonana, że nigdy nie spotkam mężczyzny, którego mogłabym naprawdę pokochać. Tak wiele wymagam! Ktoś taki musiałby mieć wszystkie zalety Edwarda, a jego powierzchowność i maniery powinny być ozdobą godną jego szlachetności. - Pamiętaj kochanie, że masz siedemnaście lat. Za wcześnie na to, żeby utracić nadzieję podobnego szczęścia i żeby rozpaczać. I dlaczego miałoby ci się powieść gorzej niż twojej matce? Oby tylko twój los, moja Mariannę, różnił się od jej losu pod jednym względem. ROZDZIAŁ IV - I aka to szkoda, droga Elinor - powiedziała Mariannę - że Edwardowi brak gustu. - Brak mu gustu? - odparła Elinor. - Dlaczego tak uważasz? To prawda, że sam nie rysuje, ale sprawia mu wielką radość patrzenie, jak rysują inni, i zapewniam cię, że bynajmniej w żadnym razie nie jest pozbawiony wrodzonego smaku, choć nie miał możliwości kształcenia go. Pewna jestem, że gdyby kiedykolwiek uczył się rysować, robiłby to bardzo dobrze. Nie ufa własnemu osądowi w tych kwestiach tak dalece, że zawsze jedynie z niechęcią wypowiada własne opinie na temat jakiegokolwiek obrazu; jest jednak obdarzony wrodzonym wyczuciem i dobrym smakiem, które na ogół podsuwają mu trafne opinie. Mariannę nie chciała urazić siostry, dlatego nie powiedziała na ten temat nic więcej; jednak uczucie aprobaty, jakie, według słów Elinor, wzbudzały w nim rysunki innych, dalekie było od pełnych zachwytu uniesień, które jej zdaniem jako jedyne były oznakami gustu. A przecież choć w głębi duszy śmiała się z podobnego pomieszania pojęć, doceniała też uczucie siostry, owo zaślepienie w stosunku do Edwarda, będące źródłem tego pomieszania. - Mam nadzieję, Mariannę - ciągnęła Elinor - że nie uważasz, iż brakuje mu smaku w ogóle. Właściwie to nie mogę cię o to posądzać, bo jesteś dla niego bardzo serdeczna, a pewna jestem, że gdybyś tak właśnie myślała, nie byłabyś dla niego taka miła. Mariannę nie wiedziała, co jej odrzec. Za nic w świecie nie mogłaby zranić uczuć siostry, a jednocześnie nie umiałaby powiedzieć czegoś, w co nie wierzy. W końcu odparła: - Nie poczuj się urażona, Elinor, jeśli moje pochwały Edwarda nie zawsze mogą sprostać twojemu przeświadczeniu o jego zaletach. Nie miałam tylu co ty okazji, by docenić subtelność jego intelektu, upodobań, gustów; uważam jednak, że nic w świecie nie może równać się jego dobroci i roztropności. - Pewna jestem — odparła z uśmiechem Elinor - że taka pochwała nie mogłaby nie sprawić radości jego najbliższym przyjaciołom. Sama nie wiem, jak można by się o nim wyrażać z większą sympatią. Mariannę ucieszyło, że tak niewiele trzeba, żeby sprawić radość siostrze. - W jego rozum i dobroć - ciągnęła Elinor - nie może, jak sądzę, wątpić nikt, kto widywał się z nim na tyle często, żeby swobodnie porozmawiać. Jego znakomity intelekt i zasady nie uderzają jedynie wskutek skromności, która zbyt często każe mu milczeć. Ty wiesz o nim wystarczająco dużo, by oddać sprawiedliwość jego prawdziwej wartości. Ale na temat, jak to nazywasz, subtelności jego upodobań, wiesz mniej niż ja. Bywało, że on i ja spędzaliśmy wiele czasu razem, podczas gdy ty, mocą najsilniejszego ze zobowiązań, pochłonięta byłaś sprawami matki. Poznałam go gruntownie, zaznajomiłam się z jego poglądami, usłyszałam jego zdanie w kwestiach literatury i smaku w ogóle; i biorąc wszystko pod uwagę, śmiem twierdzić, że jest to człowiek wykształcony, jego pasja czytelnicza jest ogromna, wyobraźnia żywa, osąd trafny i wyważony, smak zaś subtelny i niezmanierowany. Przy bliższej znajomości jego uzdolnienia zyskują w stopniu nie mniejszym niż jego maniery i cała osobowość. Na pierwszy rzut oka jego sposób bycia z pewnością nie jest ujmujący; z trudem też mógłby uchodzić za mężczyznę przystojnego, gdyby nie wyraz jego oczu, wyrażających niezwykłą dobroć, oraz najogólniej - szlachetność fizjonomii. Obecnie znam go na tyle dobrze, by uważać, że jest przystojny, czy w każdym razie - prawie przystojny. Jak sądzisz, Mariannę? - Zapewne już wkrótce będę go uważać za nader przystojnego - nawet jeśli teraz nie jestem o tym przekonana. A kiedy zażądasz, bym kochała go tak, jak się kocha szwagra, jego twarz wyda mi się nie mniej piękna niż jego serce. Słysząc takie oświadczenie, Elinor drgnęła i odczuła wstyd z powodu pasji, z jaką mówiła o Edwardzie. Wiedziała, że bardzo go szanuje. Wierzyła, że uczucie to jest odwzajemnione, potrzebowała jednak większej pewności, żeby opinie o tym, co ich łączy, wypowiadane przez Mariannę z tak wielkim przekonaniem, mogły być jej miłe. Wiedziała też, że Mariannę i matka żyją tym, w co raz uwierzą i że dla nich „pragnąć" znaczy „mieć nadzieję", a mieć nadzieję znaczy „oczekiwać". Dlatego próbowała przestawić siostrze, jak rzeczy mają się w rzeczywistości. - Nie zamierzam zaprzeczać - powiedziała - że mam o nim bardzo wysokie mniemanie, że bardzo go cenię i że go lubię. Tutaj Mariannę nie wytrzymała: 17 16 - Cenisz go! Lubisz! Ech, oziębła Elinor! Ty się przecież tego wstydzisz! Powtórz swoje słowa, a wyjdę natychmiast. Elinor nie potrafiła zapanować nad wesołością. - Wybacz - powiedziała - i bądź pewna, że dając tak powściągliwy wyraz swym uczuciom, nie chciałam cię obrazić. Wiedz, że są silniejsze od moich słów; słowem bądź pewna, że są na miarę tego wszystkiego, czego bez popadania w śmieszność pozwalają się spodziewać jego zalety oraz przeczucie jego sympatii, czy raczej nadzieja, że ona istnieje. Ale na nic poza tym nie powinnaś liczyć. Ja sama wcale nie jestem pewna jego uczuć. Są chwile, że ich szczerość wydaje się wątpliwa; dopóki więc nie poznamy ich naprawdę, nie może cię dziwić, że pragnę uniknąć wyznań dotyczących moich własnych uczuć i rozbudzania w sobie nadziei na coś więcej niż to, czym jest w istocie uczucie Edwarda. W głębi serca rzadko miewam wątpliwości co do jego sympatii, ale poza nianie brak innych spraw, które należy rozważyć. Daleko mu do niezależności. Tak naprawdę nie znamy jego matki; a ze sporadycznych wzmianek Fanny na temat jej zachowania i poglądów nie powinniśmy się spodziewać, że jest to osoba sympatyczna. Byłam też w wielkim błędzie, sądząc, że sam Edward nie uświadamia sobie rozlicznych przeszkód, które musiałby pokonać, zamierzając poślubić kobietę nieposiadającą ani wielkiej fortuny, ani wysokiej pozycji. Mariannę była zdumiona, przekonawszy się, jak bardzo jej własna wyobraźnia oraz wyobraźnia jej matki rozmijały się z prawdą. - A więc nawet nie jesteś z nim zaręczona! - wykrzyknęła. - Tak czy inaczej nastąpi to wkrótce. A z tej zwłoki wynikną dwie korzyści. Ja nie stracę cię aż tak szybko, a Edward będzie miał więcej okazji, by wykształcić w sobie smak do malarstwa - twojego ulubionego zajęcia, co zapewne okaże się niezbędne dla waszego przyszłego szczęścia. Ach! Jakże by to było pięknie, gdyby zainspirowany twoim talentem Edward sam zaczął rysować! Elinor nie oszukiwała siostry. Nie mogła ukrywać tego, że jej uczucia dla Edwarda nie przedstawiają się w świetle tak pomyślnym, jak sądziła Mariannę. Czasami Edwardowi brakowało entuzjazmu i nawet jeśli nie było to oznaką obojętności, to jednak wcale nie mogło wróżyć niczego dobrego. Wątpliwości, jakie Edward mógł mieć - jeśli je w ogóle miał - odnośnie jej uczuć, mogły być co najwyżej źródłem jego niepokoju. Należało też wątpić, że stanowią one przyczynę owego przygnębienia, które tak często go ogarniało. Trzeba było znaleźć bardziej przekonywujący powód będący przeszkodą dla okazania uczuć. Elinor wiedziała, że zachowanie matki Edwarda nie sprzyja domowej atmosferze, ani też nie rokuje nadziei, że w przyszłości sam będzie mógł stworzyć własny dom - jeśli nie spełni wszystkich oczekiwań dotyczących jego kariery. Świadomość tego wszystkiego nie czyniła Elinor spokoj- niejszą. Daleka była od tego, aby uzależniać od powyższych okoliczności jego miłość, co do której matka i siostra miały taką pewność. A jednak im dłużej byli razem, tym bardziej wątpliwe wydawały jej się owe względy; bywały i takie -jakże bolesne - chwile, gdy Elinor przekonana była, że nie są one niczym więcej niż zwykłą przyjaźnią. Cokolwiek to jednak było, w zupełności wystarczyło, by wzbudzić niepokój jego siostry, czyniąc ją równocześnie bardzo nieuprzejmą - co było jeszcze lepiej widoczne. Fanny skorzystała też z pierwszej nadarzającej się okazji obrażenia teściowej i zapewniła ją z takim przekonaniem o wielkich oczekiwaniach brata, o sile determinacji pani Ferrars, zamierzającej najkorzystniej ożenić obu synów, a także o tym, co czeka każdą kobietę, która próbowałaby złapać Edwarda - że pani Dashwood nie udawała nawet, iż nie rozumie, o czym mówi tamta, nie starała się też owych ataków zignorować. Odpowiedziała na nie z nieskrywaną pogardą i natychmiast opuściła pokój, postanawiając, że bez względu na koszty i niedogodności wynikające z nagłego wyjazdu, jej ukochana Elinor nie będzie dłużej narażona na podobne insynuacje. Będąc w takim właśnie stanie ducha, otrzymała list zawierający wyjątkowo kuszącą propozycję. Była to oferta zamieszkania na bardzo korzystnych warunkach w niewielkim domu, który należał do jej krewnego - dżentelmena ustosunkowanego i posiadającego majątek w Devonshire'. Dżentelmen ów napisał list osobiście; a tchnęła zeń życzliwość i szczerość. Autor stwierdzał w nim, że doskonale rozumie sytuację pani Dashwood, poszukującej jakiegoś lokum i chociaż dom, który mógł zaoferować, był tylko niewielką willą, to jednak zapewnił panią Dashwood o możliwości dokonania wszelkich udogodnień, jakie uzna za niezbędne -jeśli tylko będzie jej odpowiadać położenie domu. Podawał w swym liście wszelkie możliwe szczegóły dotyczące domu i ogrodu, nalegając, aby pani Dashwood przybyła wraz z córkami do Barton Park, gdzie znajdowała się jego własna rezydencja i gdzie sama mogłaby się przekonać czy Barton Cottage (oba domy znajdowały się w tym samym obwodzie), po dokonaniu ewentualnych zmian, będzie jej odpowiadało. Jegomość zdawał się przejawiać szczerą troskę o ich wygodę, a z całego listu biła taka sympatia, że nie mógł on nie sprawić radości kuzynce autora, zwłaszcza w chwili, gdy tak dotkliwie odczuła karygodne zachowanie najbliższej rodziny. Ani przez moment nie musiała się zastanawiać. Decyzję podjęła już w trakcie lektury. Położenie Barton, znajdującego się w hrabstwie tak oddalonym od Sussex - co zaledwie przed paru godzinami mogłoby stanowić skuteczną przeciwwagę dla wszelkich możliwych zalet tego miejsca - było teraz największą z owych zalet. Wyjazd z okolic Norland nie był już złem Shire (ang.) - hrabstwo; wyraz dodawany do konkretnej nazwy; tu: hrabstwo Devon. 19 18 koniecznym, lecz stał się czymś upragnionym, błogosławieństwem w porównaniu z wizją dalszej gościny u synowej; opuszczenie tych ukochanych stron już na zawsze wydało sią czymś mniej bolesnym, niż ich zamieszkiwanie czy odwiedzanie w czasie, gdy panią na włościach w Norland był ktoś taki jak Fanny. Pani Dashwood natychmiast odpisała sir Johnowi Middletonowi, wyrażając swą wdzięczność za jego uprzejmość oraz gotowość przyjęcia propozycji, i czym prędzej pokazała oba listy córkom, aby skonsultować z nimi treść listu przed jego wysłaniem. Elinor zawsze uważała, że rozsądniej byłoby dla nich zamieszkać w większej odległości od Norland, nie zaś wśród ich obecnych znajomych. Z tej przyczyny plan przeprowadzki do Devonshire nie budził jej sprzeciwu. Również dom wedle opisu sir Johna był tak skromny, a cena jego najmu tak niewygórowana, że nie pozostawiała Elinor miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Choć więc cały plan nie bardzo przypadł jej do gustu i choć oznaczał bardziej radykalne porzucenie okolic Norland, niżby sobie życzyła - Elinor nie czyniła żadnych starań, by odwieść matkę od zamiaru wysłania listu. ROZDZIAŁ V vJdy tylko wysłano odpowiedź, pani Dashwood nie odmówiła sobie przyjemności oświadczenia pasierbowi i jego żonie, że już znalazła lokum i że będzie niepokoić ich tylko dopóty, dopóki trwać będą przygotowania niezbędne, by w nim zamieszkać. Gospodarze wysłuchali jej w wielkim zdumieniu. Fanny Dahwood nie powiedziała nic, jednakże jej mąż w sposób bardzo uprzejmy wyraził nadzieję, że macocha nie zamierza się osiedlać daleko od Norland. Pani Dashwood miała wielką satysfakcję, mogąc odpowiedzieć, że przenosi się aż do Devonshire. Usłyszawszy to, Edward przypadł do niej i głosem wyrażającym zdziwienie i niepokój powtórzył: - Devonshire! Naprawdę tam wyjeżdżasz? Tak daleko? Do jakiej części Devonshire? Wytłumaczyła mu. Było to cztery mile na północ od Exeter. - To tylko mały dom - ciągnęła - mam jednak nadzieję gościć w nim wielu przyjaciół. Łatwo zresztą można dobudować pokój albo dwa; i jeśli moim przyjaciołom nie sprawi kłopotu odbycie tak długiej podróży, żeby się ze mną zobaczyć, pewna jestem, że i mnie nie sprawi żadnego kłopotu ich podejmowanie. 20 Na koniec pani Dashwood zaprosiła Johna Dashwooda z żoną do złożenia wizyty w Barton; Edwarda zaprosiła jeszcze bardziej serdecznie. Choć po ostatniej rozmowie z synową zdecydowana była pozostać w Norland nie dłużej, niż było to konieczne, to jednak rozmowa zupełnie chybiła celu, który przyświecał Fanny. Pani Dashwood była bowiem dalsza niż kiedykolwiek od chęci rozdzielenia Elinor i Edwarda. Chciała też, zwracając się doń z owym zaproszeniem, pokazać synowej, jak bardzo lekceważy jej opinię na temat tego małżeństwa. John Dashwood bez końca zapewniał macochę, jak bardzo jest mu przykro, że z powodu odległości dzielącej od Norland jej nowe miejsce zamieszkania, nie będzie w stanie służyć pomocą przy transporcie wyposażenia domu. Odczuwał z tego powodu niekłamaną irytację, gdyż plany pani Dashwood przekreślały jedyny sposób, w jaki postanowił wypełnić obietnicę złożoną ojcu. W skład wyposażenia domu wchodziły: bielizna, zastawa stołowa, porcelana, książki oraz stylowy fortepian Mariannę. Gdy wynoszono wszystkie pakunki, Fanny Dashwood głęboko westchnęła, nie mogąc oprzeć się uczuciu przykrości na myśl o tym, że przy dochodach tak znikomych w porównaniu z dochodami jej i jej męża - pani Dashwood mogła sobie pozwolić na jakikolwiek zbytek. Ta zaś wynajęła dom na