Rozważna i romantyczna Jane Austen Rozważna i romantyczna Tłumaczył Michał Filipczuk Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków 2003 Tytuł oryginału: Sense and Sensibility Projekt serii: Sewer Salamon Projekt i opracowanie graficzne okładki: Jolanta Szczurek Skład i łamanie: Edyta Brodawka Teresa Krochmal Redaktor: Marta Stęplewska Na okładce wykorzystano fragment obrazu Jacquesa-Louisa Davida Madame RecamierO 800) li-\l ¦ copyriyjil h) Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. Z O.O., Kraków 2003 Ali riglits reserved. ISBN 83-7.189-397-0 Wyd.twnii lnu / uli mi Sowa Sp. Z O.O. 10 łl i Kraków ul W.iduwicka 8A Irl./I.n mi 'i 'i.i. >- ¦ '¦ I i. I ((112) 266-62-92, "ii (>(>-67-56 WWM i .i DWit.pl /ifliin, isowa.pl ROZDZIAŁ I rodzina Dashwoodów z dawna już osiedlona była w Sussex. Posiadłość ich była rozległa, dwór zaś położony był w Norland Park, w samym środku owej posiadłości, którą zamieszkiwali od wielu pokoleń, ciesząc się wśród mieszkańców nieposzlakowaną opinią dzięki swym przykładnym obyczajom. Ostatnim właścicielem majątku był stary kawaler, który dożył podeszłego wieku i który przez szereg lat miał wierną towarzyszkę i zarazem gospodynię w osobie swej siostry. Jednakże jej śmierć, poprzedzająca o lat dziesięć jego własną, była przyczyną wielu zmian w życiu starca, pragnąc bowiem zapełnić pustkę po owej stracie, sprowadził do domu rodzinę siostrzeńca, Henry'ego Dashwooda, prawowitego dziedzica majątku Norland, któremu włości te zamierzał zapisać w spadku. W towarzystwie siostrzeńca, siostrzenicy i ich dzieci, stary jegomość w spokoju dożywał swych dni. Jego przywiązanie do nich rosło. Rodzina stawała mu się coraz bliższa. Niesłabnąca gorliwość w spełnianiu zachcianek starego człowieka, płynąca nie tylko z interesowności, lecz również z dobroci serca, zapewniała mu wszelkie wygody, jakich może zaznać osoba w podeszłym wieku; a wesołość dzieci nadała uroku jego egzystencji. Henry Dashwood z poprzedniego małżeństwa miał syna, zaś ze swą obecną żoną - trzy córki. Przyszłość syna, spokojnego, poważnego młodego człowieka, była zapewniona dzięki majątkowi matki, który był pokaźny i którego połową mógł on zarządzać, osiągnąwszy pełnoletność. Jego własne małżeństwo, zawarte wkrótce potem, pomnożyło jeszcze ten majątek. Toteż odziedziczenie posiadłości w Norland1 nie miało dlań aż takiego znaczenia, jakie miało dla jego sióstr, których majątek - pomijając dobra mogące przypaść im w udziale dzięki odziedziczeniu przez ich ojca posiadłości w Norland - był dość nieznaczny. Matka nie miała nic, ojciec zaś dysponował jedynie siedmioma tysiącami funtów, gdyż połowa bogactw jego pierwszej żony również przypadła ich dziecku. Mąż otrzymał jedynie dożywotnią rentę. Stary jegomość zmarł i odczytano jego testament, który — tak jak każdy testament - jednym sprawił zawód, a innym radość. Zmarły nie okazał się Dziedziczenie posiadłości... - w ówczesnej Anglii obowiązywało prawo, w myśl którego posiadłość po śmierci ojca przechodziła na syna pierworodnego, zaś w przypadku braku synów, scheda przypadała w udziale najbliższemu męskiemu krewnemu, np. siostrzeńcowi, wujowi itp. Autorka powieści wielokrotnie w swoich utworach porusza problematykę związaną z tym prawem, zwłaszcza zaś dramat pozbawionych środków do życia kobiet, po śmierci męża lub ojca zdanych na łaskę rodziny. więc dawał ową obietnicę ojcu, zamierzał powiększyć majątek siós~tr> BŻdej tysiąc funtów. Był wówczas naprawdę przekonany, że staac gest. Widoki na cztery tysiące funtów rocznie, nie licząc jego obe' liodu i przypadającej mu połowy majątku matki rozpaliły sprawiając, że zaczął wierzyć we własną hojność. Właśnie mcc funtów; to będzie akt piękny i wielkoduszny! Trzy tysiące ¦nic dużo, by w zupełności je zadowolić. Trzy tysiące funtów! Bez trudu uda się zaoszczędzić taką sumę. Myślał o tym przez ca3y iiin przez wiele dni kolejnych i nie żałował swej decyzji. II n umilkły pogrzebowe dzwony, żona Johna Dashwooda, nie zs-¦ 'i -ii- trudu powiadomienia teściowej o swym zamiarze, wrazzdziec-b;| przybyła do majątku męża. Nikt nie mógł odmówić jej prawa d° gdyż dom przechodził na własność syna z chwilą śmierci ojca -~ i niedelikatność jej zachowania stawała się tym bardziej oczywista Ila i >soby będącej w położeniu pani Dashwood i obdarzonej zupełiiie i/liwością, musiała być czymś bardzo przykrym. Pani Dashwood il;i na punkcie honoru, a jej wielkoduszność była tak przesycona ni ni, że każda podobna zniewaga, bez względu na to, kto się jej budzała w niej bezgraniczną odrazę. Żona Johna Dashwooda tli" ilubienicąrodziny męża, ale nigdy dotąd nie miała sposobności cm i wobec, jak bardzo w swych działaniach lekceważy uczucia nawet gdy okoliczności domagają się, by je uszanowała, i we zachowanie Fanny pani Dashwood odczuła tak boleśnie i swej synowej pogardę tak wielką, że po jej przybyciu goto\*^ :c opuścić dom pasierba męża, gdyby nie nalegania jej najsta*"" l tórc skłoniły ją do uprzedniego rozważenia stosowności wyjaZ-lie miłość, jaką darzyła swe córki, która to kazała jej zostać na liej zaś, również przez wzgląd na córki — uniknąć zerwania z ich i / córek, Elinor, której nalegania okazały się tak skuteczni, il.i intelektu i trafność osądu, które sprawiały, że choć miała zale- i naście lat, już była doradczynią matki, nierzadko też - i ku ogól- poskramiała zapalczywość pani Dashwood, która niechybnie owadzie do jakichś nierozważnych czynów. Miała też wielkie lana i uczuciowa, chociaż potrafiła zapanować nad swymi uczU- i tO umiejętność jej matka dopiero musiała zdobywać, a której I linor postanowiła nie opanować nigdy. l u i.uinc pod wieloma względami dorównywały zaletom Elinof. /liwa i inteligentna, we wszystkim jednak przejawiała irr> tlie znała umiaru ani w smutku, ani w radości. Była wielkodusZ- człowiekiem ani tak niesprawiedliwym, ani aż takim niewdzięcznikiem, żeby zupełnie wydziedziczyć siostrzeńca, jednakże zapisał mu posiadłość na takich warunkach, że uszczupliły one wartość spadku o połowę. Pan Dashwood liczył na ów spadek raczej przez wzgląd na żonę i córki niż z myślą o sobie czy o swoim synu; a przecież na tego właśnie syna oraz wnuka, czteroletniego malca, majątek scedowany został w taki sposób, że samemu siostrzeńcowi nie pozostawiał możliwości przekazania córkom części dochodów z posiadłości albo ze sprzedaży któregoś z cennych lasów znajdujących się na jej terenie, uniemożliwiając tym samym zabezpieczenie ich przyszłości. Całość majątku zamrożona została z myślą o korzyściach dziecka, które w czasie sporadycznych wizyt, jakie składało w Norland z matką i ojcem, zaskarbiło sobie tyle uczuć wuja - dzięki zaletom, które u dwu- czy trzyletnich dzieci nie są niczym niezwykłym, a mianowicie: błędnej wymowie, niezłomności woli, by zawsze postawić na swoim, wielu zmyślnym sztuczkom, niezwykłej hałaśliwości -że z łatwością zepchnęło w cień wszystkie te lata, podczas, których nad starcem roztaczały opiekę żona siostrzeńca i jej córki. Stary nie chciał jednak okazać się człowiekiem zupełnie nieczułym i w dowód swych uczuć, jakie żywił dla trzech dziewcząt, każdej z nich zostawił w spadku tysiąc funtów. Gorycz pana Dashwooda była z początku ogromna. Będąc jednak z natury człekiem wesołym i pogodnym, mógł oczekiwać, że żyć będzie jeszcze długie lata i że gospodarując oszczędnie, zdoła odłożyć pokaźną sumę z dochodu, jaki przynosiła już i tak spora posiadłość; dochodu mogącego w każdej chwili wzrosnąć. Wszelako ów opieszale rosnący majątek należał do niego tylko przez rok - o tyle bowiem przeżył wuja - i dziesięć tysięcy funtów było wszystkim, co przy uwzględnieniu ostatnich zapisów w testamencie pozostało wdowie i jej córkom. Gdy tylko stwierdzono, że pan Dashwood jest umierający, posłano po jego syna, któremu ten z całą mocą i żarliwością, na jakie pozwalał mu jego stan, powierzył opiekę nad macochą i siostrami. John Dashwood nie darzył wielkim uczuciem reszty rodziny, poruszyły go jednak okoliczności ojcowskiego napomnienia i obiecał uczynić dla ich wsparcia wszystko co w jego mocy. Nie był to człowiek zły, jeśli oziębłość uczuć i pewna doza samolubstwa nie świadczy o tym, że się jest złym człowiekiem, toteż na ogół go poważano, ponieważ prowadził się przyzwoicie i wywiązywał ze swoich obowiązków. Gdyby się ożenił z odpowiednią kobietą, mogłoby mu to przysporzyć jeszcze większego poważania, może nawet sam stałby się człekiem sympatycznym, ożenił się jednak w bardzo młodym wieku i bardzo kochał swoją żonę - istną karykaturę siebie samego - osobę jeszcze bardziej niż on ograniczoną i samolubną. Kiedy więc dawał ową obietnicę ojcu, zamierzał powiększyć majątek sióstr, darowując każdej tysiąc funtów. Był wówczas naprawdę przekonany, że stać go na taki gest. Widoki na cztery tysiące funtów rocznie, nie licząc jego obecnego dochodu i przypadającej mu połowy majątku matki rozpaliły płomyk w jego sercu, sprawiając, że zaczął wierzyć we własną hojność. Właśnie tak, da im trzy tysiące funtów; to będzie akt piękny i wielkoduszny! Trzy tysiące to dostatecznie dużo, by w zupełności je zadowolić. Trzy tysiące funtów! Bez większego trudu uda się zaoszczędzić taką sumę. Myślał o tym przez cały dzień, a potem przez wiele dni kolejnych i nie żałował swej decyzji. Gdy tylko umilkły pogrzebowe dzwony, żona Johna Dashwooda, nie zadawszy sobie trudu powiadomienia teściowej o swym zamiarze, wraz z dzieckiem i służbą przybyła do majątku męża. Nikt nie mógł odmówić jej prawa do przybycia - gdyż dom przechodził na własność syna z chwilą śmierci ojca -a jednak niedelikatność jej zachowania stawała się tym bardziej oczywista i nawet dla osoby będącej w położeniu pani Dashwood i obdarzonej zupełnie przeciętną wrażliwością, musiała być czymś bardzo przykrym. Pani Dashwood była tak czuła na punkcie honoru, a jej wielkoduszność była tak przesycona romantyzmem, że każda podobna zniewaga, bez względu na to, kto się jej dopuścił, wzbudzała w niej bezgraniczną odrazę. Żona Johna Dashwooda nigdy nie byłą ulubienicą rodziny męża, ale nigdy dotąd nie miała sposobności okazania wszem i wobec, jak bardzo w swych działaniach lekceważy uczucia innych osób, nawet gdy okoliczności domagają się, by je uszanowała. Niewłaściwe zachowanie Fanny pani Dashwood odczuła tak boleśnie i powzięła dla swej synowej pogardę tak wielką, że po jej przybyciu gotowa była na zawsze opuścić dom pasierba męża, gdyby nie nalegania jej najstarszej córki, które skłoniły ją do uprzedniego rozważenia stosowności wyjazdu, i gdyby nie miłość, jaką darzyła swe córki, która to kazała jej zostać na miejscu, później zaś, również przez wzgląd na córki - uniknąć zerwania z ich bratem. Najstarszą z córek, Elinor, której nalegania okazały się tak skuteczne, cechowała siła intelektu i trafność osądu, które sprawiały, że choć miała zaledwie dziewiętnaście lat, już była doradczynią matki, nierzadko też - i ku ogólnej korzyści - poskramiała zapalczywość pani Dashwood, która niechybnie musiałaby prowadzić do jakichś nierozważnych czynów. Miała też wielkie serce; była oddana i uczuciowa, chociaż potrafiła zapanować nad swymi uczuciami, którą to umiejętność jej matka dopiero musiała zdobywać, a której jedna z sióstr Elinor postanowiła nie opanować nigdy. Zalety Mariannę pod wieloma względami dorównywały zaletom Elinor. Była bowiem wrażliwa i inteligentna, we wszystkim jednak przejawiała im-pulsywność; nie znała umiaru ani w smutku, ani w radości. Była wielkodusz- na, miła, interesująca i miała wszystkie zalety, z wyjątkiem roztropności. Jej podobieństwo do matki było naprawdę uderzające. Elinor niepokoiła ta wybujała uczuciowość siostry; jednak pani Dashwood cecha ta była bliska i miła. Obie kobiety wzajemnie podsycały w sobie intensywność duchowych męczarni. Najpierw pogrążyły się w udręce smutku, potem z rozmysłem go w sobie rozbudzały, pielęgnowały, rozkoszowały się nim, rozniecały go w sobie bez końca. Całkowicie zatracały się w udręce, czepiając się każdej myśli, która mogła być dlań strawą i przyczynić się do powiększenia ich cierpień. Nie dopuszczały też do siebie jakichkolwiek możliwości ukojenia. Elinor, choć również pogrążona w smutku, nie dała przecież za wygraną i zdołała zapanować nad emocjami. Zdobyła się na rozmowę z bratem i na przywitanie jego żony, którą potraktowała ze stosowną uprzejmością. Potrafiła do podobnego wysiłku i podobnej wyrozumiałości nakłonić również matkę. Margaret, trzecia siostra, była dziewczyną pogodną i życzliwą, ponieważ jednak już teraz, w wieku lat trzynastu, w znacznym stopniu przejawiała romantyczną uczuciowość, a pozbawiona była inteligencji starszej siostry, nie rokowała zatem wielkich nadziei na to, że w przyszłości dorówna Mariannie czy Elinor. ROZDZIAŁ II A. anią na włościach w Norland była teraz żona Johna Dashwooda, zaś jej teściowa oraz szwagierki zdegradowane zostały do rangi pensjonariuszy i w tej nowej dla siebie roli traktowane były przez nią z dyskretną uprzejmością, John zaś okazywał im tyle uczucia, na ile mógł się zdobyć wobec jakiejkolwiek osoby, którą nie był on sam, jego żona oraz ich dzieci. Szczerze, ba! - nie bez odcienia żarliwości - nalegał, aby traktowały Norland jak swój dom; a ponieważ pobyt w Norland wydawał się pani Dashwood najlepszym rozwiązaniem do czasu zamieszkania w sąsiedztwie, zaproszenie zostało przyjęte. Przebywanie w majątku, w którym wszystko przywoływało miłe wspomnienia, było tym właśnie, czego potrzebowała najbardziej. Gdy rozpierała jąradość, nikt nie mógłby jej doświadczyć z większą intensywnością; nikt też z większą ufnością nie mógłby spoglądać w przyszłość z tym błogim przeczuciem szczęścia, które jest samym szczęściem. Pani Dashwood nie znała miary również w smutku, a wówczas nic nie było w stanie uśmierzyć jej cierpień, tak jak nic nie zdołałoby zmącić jej szczęścia. Żona Johna Dashwooda bynajmniej nie pochwalała zamysłów męża względem jego sióstr. Uszczuplenie fortuny ukochanego maleństwa o trzy tysiące funtów oznaczałoby jego zubożenie w stopniu zupełnie niedopuszczalnym! Dlatego też zaczęła błagać męża - by ponownie wszystko rozważył. Jakże mógłby usprawiedliwić się we własnych oczach, rabując tak wielką sumę własnemu dziecku, i to jedynakowi. I jakie prawo mogły mieć panny Dashwood — będące w końcu tylko jego przyrodnimi siostrami, co według jego żony w ogóle nie stanowiło pokrewieństwa - jakież więc prawo do jego hojności mogły mieć panny Dashwood, by domagać się sumy tak pokaźnej? Rzecz to powszechnie znana — i nikt nie oczekuje czegoś więcej - że między dziećmi jednego mężczyzny z dwoma kobietami nie istnieje żadna zażyłość, dlacze-góżby więc John Dashwood miał zrujnować siebie i ich nieszczęsnego malca, oddając wszystkie pieniądze przyrodnim siostrom? - Ostatnim żądaniem mego ojca było - odparł jej na to mąż - abym wspierał jego owdowiałą żonę i jej córki. - Śmiem twierdzić, że sam już nie wiedział, co mówi; stawiam dziesięć do jednego, że wtedy majaczył. Gdyby był przy zdrowych zmysłach, nie przy-szłoby mu do głowy, żeby prosić cię o wyrzeczenie się połowy majątku własnego dziecka. - Ależ, droga Fanny, ojciec nie wymienił żadnej konkretnej sumy; prosił tylko, bym je wspierał i pomógł uczynić ich warunki materialne znośniejszy-mi niż te, jakie zdołał zapewnić on sam. Zapewne równie dobrze mógłby bez słowa zdać się na mnie w tej sprawie. Nie przypuszczał chyba, że o nich zapomnę. Ale ponieważ żądał ode mnie obietnicy, nie mogłem go zawieść; a przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Dlatego dałem obietnicę i muszę jej dotrzymać. Coś trzeba będzie dla nich zrobić, kiedy opuszczą Norland i zamieszkają w nowym domu. - A więc zróbmy coś, niekoniecznie darowując trzy tysiące funtów. Zauważ - dodała - że gdy już raz ktoś pozbędzie się pieniędzy, nie zobaczy ich nigdy więcej. Twoje siostry wyjdą za mąż i pieniądze przepadną na zawsze. Gdyby tak można je było odzyskać dla naszego maleństwa... - No cóż, to prawda... - rzekł z wielką powagą jej mąż - to zmienia postać rzeczy. Może kiedyś nadejść chwila, kiedy Harry będzie żałował, że rozstał się z taką fortuną. Gdyby na przykład miał liczną rodzinę, taka suma byłaby dla wszystkich wielkim udogodnieniem... - Bez wątpienia... Może więc byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych gdyby suma była o połowę mniejsza. Pięćset funtów! To byłoby znaczne pomnożenie ich bogactw. Cóż więcej mógłby uczynić dla swych sióstr najlepszy brat - nawet gdyby to były jego rodzone siostry!? A przecież to tylko twoje siostry przyrodnie... Ależ ty masz gest...! — Nie chciałbym zachować się nikczemnie - odparł jej mąż. - W takich sytuacjach należałoby raczej uczynić za dużo niż za mało. Tak czy owak nikt nie powie, że nie dość wiele dla nich zrobiłem; nawet one same nie mogłyby mieć większych oczekiwań. - Nic mi nie wiadomo o tym, czego mogłyby się spodziewać - odparła ona. - Nie nam jednak odgadywać, na co liczą. Pytanie brzmi: na ile cię stać! - No cóż, sądzę, że stać mnie na podarowanie każdej z nich pięciuset funtów. W obecnej sytuacji i bez mego wsparcia każda z sióstr po śmierci matki dysponować będzie ponad trzema tysiącami funtów, co dla każdej młodej kobiety stanowić musi wcale niezłą sumkę. -W rzeczy samej. I doprawdy odnoszę wrażenie, że z powodzeniem obyłoby się bez jakiejkolwiek darowizny. Mają do podziału dziesięć tysięcy funtów. Jeśli wyjdą za mąż, taka suma zapewni im dobrobyt, j eśli zostaną starymi pannami - również. - Święta prawda, dlatego też zastanawiam się, czy w gruncie rzeczy nie byłoby bardziej pożądane zrobienie czegoś raczej dła ich matki niż dla nich samych. Mam na myśli dożywotnią rentę czy coś w tym rodzaju. Moje siostry odczują dobroczynne efekty takiego rozwiązania w stopniu nie mniejszym niż pani Dashwood. Sto funtów rocznie mogłoby zapewnić im wszystkim pełny komfort. Jego żona wahała się przez chwilę, nim wyraziła dla tej propozycji swą aprobatę. - Zapewne - oświadczyła - jest to lepsze rozwiązanie niż pozbycie się od razu tysiąca pięciuset funtów. Z tym, że jeśli pani Dashwood będzie żyła piętnaście lat, nie dostaniemy ani grosza. - Piętnaście lat!! Ależ droga Fanny; ona nie dożyje nawet połowy z tego. - Bez wątpienia, ale jak sam zauważyłeś, ludzie zawsze żyją wiecznie, kiedy mogą liczyć na dożywotnią rentę, ona zaś jest tęga, zdrowa i silna i ma dopiero czterdziestkę. Dożywotnia renta to poważna sprawa, płacić jej trzeba co roku i nie sposób się od tego wywinąć: sam już chyba nie wiesz, co robisz. Na własne oczy widziałam, ile kłopotów może z tego wyniknąć, gdyż wypełniając wolę ojca, moja matka musiała wypłacać trzy takie renty starym, emerytowanym sługom i, doprawdy, znamienne jest to, jak bardzo było jej to nie w smak. Renty miały być wypłacane dwa razy do roku; a wtedy pojawiał się problem, jak je dostarczyć emerytom; z czasem zaczęły krążyć plotki, że jeden z nich umarł, a potem okazało się, że to nieprawda. Matka miała tego wszystkiego powyżej uszu. Mawiała, że jej dochód nie należy do niej, skoro ktoś wiecznie zgłasza do niego prawo. Ze strony ojca było to tym bardziej nie w porządku, że gdyby nie ten nieszczęsny zapis, wszystkie pieniądze bezwarunkowo odziedziczyłaby ona. Wszystko to sprawiło, że dożywotnie renty 10 wzbudzają we mnie taki wstręt, iż z całą pewnością za żadne skarby nie zgodziłabym się na ich wypłacanie... - Zapewne to nic miłego - zgodził się pan Dashwood - być co roku zmuszonym do takiego wydatku. I rzeczywiście nie jest się wtedy, jak słusznie zauważa twoja matka, panem własnego majątku. Rzecz jasna, nie byłoby stosowne podlegać przymusowi regularnego wypłacania takiej sumy; wtedy traci się też niezależność. - Otóż to, a przy tym nikt ci nawet nie podziękuje. Emeryci czują się zabezpieczeni, ty nie robisz nic ponad to, czego się od ciebie oczekuje, i nie spotyka cię za to żadna wdzięczność. Na twoim miejscu, jakkolwiek bym nie postąpiła, kierowałabym się wyłącznie własnym osądem. I nie zobowiązywałabym się do corocznej wypłaty. To może być dla nas wielka niedogodność, gdy przez te wszystkie lata będziemy zmuszeni odłożyć z własnych dochodów sto czy nawet pięćdziesiąt funtów rocznie. - Tak... Myślę moja droga, że masz rację. Lepiej, żeby w tym przypadku nie było mowy o rencie. Sprezentowanie im co pewien czas jakiejś sumki będzie rozwiązaniem znacznie dla nich lepszym niż coroczna renta, bo gdy będą mogły liczyć na tak duży dochód, będą prowadzić bardziej wystawne życie, a pod koniec roku nie będą miały ani pensa więcej. Tamto rozwiązanie jest o wiele lepsze. Co jakiś czas dostaną prezent wysokości pięćdziesiciu funtów, nigdy zapewne nie będą musiały martwić się o pieniądze, ja zaś, jak mi się wydaje, będę mógł powiedzieć, że spełniłem daną ojcu obietnicę, i to z nawiązką. - Z całą pewnością. W istocie, w głębi duszy jestem przekonana, że twemu ojcu nie chodziło wcale o to, byś im dawał jakiekolwiek pieniądze. Śmiem twierdzić, że miał na myśli tylko takie wsparcie, jakiego mógłby się po tobie spodziewać jedynie ktoś rozsądny; takie na przykład, że znajdziesz dla nich jakiś wygodny mały domek, że pomożesz im w przeprowadzce, że w sezonie będziesz im przysyłał ryby i dziczyznę i tak dalej. Głowę daję, że nie chodziło mu o nic innego; w istocie, jakież to osobliwe i niemądre przypuszczenie, że było inaczej... Pomyśl tylko, mój drogi Dashwoodzie, jak wygodnie mogłaby żyć twoja macocha i jej córki z odsetek, które przynosi siedem tysięcy funtów, nie licząc tysiąca funtów posiadanych przez każdą z dziewcząt, co rocznie da każdej pięćdziesiąt funtów, a to z pewnością dadzą matce na życie. Łącznie wszystkie będą miały pięćset funtów rocznie; czegóż więcej na Boga, może brakować czterem kobietom?! Życie kosztować je będzie tak niewiele... koszty prowadzenia gospodarstwa będą żadne. Nie będą miały powozu, żadnych koni i prawie nie będą miały służby; nie będą miały niemal żadnych gości - słowem, nie będą miały żadnych wydatków! Sam pomyśl, jak wygodnie będzie im się żyło! Pięćset funtów rocznie! Doprawdy, nie mogę sobie wyobrazić, jak 11 im się uda wydać choćby połową z tej sumy; co zaś do projektu, byś im dał więcej, sądzę, że to czysty absurd. To raczej ona mogłaby tobie coś dać. - Słowo daję- oświadczył pan Dashwood -jestem przekonany, że masz całkowitą rację. Zwracając się do mnie, mój ojciec z pewnością nie miał na myśli nic ponad to, co powiedziałaś. Teraz widzę to wyraźnie i skrupulatnie wywiążę się z obietnicy, spełniając wobec sióstr takie akty miłosierdzia i wspaniałomyślności, jakie właśnie opisałaś. Gdy matka przeprowadzi się do innego domu, z ochotą pomogę jej w tym, jak tyłko będę umiał. Nie od rzeczy może się tutaj okazać drobny prezent - jakiś mebel. - Zapewne - odparła pani Dashwood. - Tak czy owak przemyśleć trzeba jedno. Gdy twoi rodzice przeprowadzili się do Norland, choć meble ze Stan-hill zostały wtedy sprzedane - cała porcelana, zastawa stołowa, pościel, pozostały w majątku i teraz przechodzą na twoją macochę. Dlatego jej nowy dom będzie w pełni wyposażony, gdy tylko ona tam się wprowadzi. - Ważki to argument! Ładny spadek nieprawdaż? A przecież to i owo z owej zastawy byłoby wcale miłym dodatkiem do naszego inwentarza. - To prawda. Zwłaszcza komplet śniadaniowy wart jest więcej niż cokolwiek innego w tym domu. Znacznie, moim zdaniem, za ładny w każdym miejscu, w którym kiedykolwiek zamieszkają. Ale cóż, tak już musi być. Twój ojciec myślał tylko o nich. I muszę jeszcze to powiedzieć: nie zawdzięczasz mu niczego szczególnego, nie musisz się przejmować jego żądaniami, gdyż oboje doskonale wiemy, że gdyby tylko mógł, wszystko zostawiłby im. Argumentacja ta była nieodparta. Była też rozstrzygająca dla zamiarów Johna, tak, że ostatecznie zdecydował, iż byłoby rzeczą niekonieczną, a nawet niestosowną, uczynić dla żony i dzieci jego ojca cokolwiek ponad uprzejmości, jakie sugerowała jego małżonka. ROZDZIAŁ III i. ani Dashwood pozostała w Norland przez kilka miesięcy i to nawet nie z powodu ewentualnej niechęci do przeprowadzki, gdy tylko perspektywa zamieszkania w którymś z dobrze znanych miejsc przestała budzić emocje, jakie przez chwilę wywoływała. Gdy bowiem werwa znów zaczęła jej dopisywać, a jej umysł ponownie był w stanie zdobyć się na coś więcej niż oddawanie się melancholii i bolesnym wspomnieniom, niecierpliwie zaczęła domagać się wyjazdu i uporczywie wypytywać o szczegóły nadających się do 12 zamieszkania domów z okolic Norland. Oddalenie się bowiem od ukochanego Norland wydało jej się nie do pomyślenia. Jednak żadne z miejsc, o których do tej pory słyszała, nie wzbudziło jej entuzjazmu, nie przypadło też do gustu najstarszej córce, której roztropność, z powodu zbyt niskich dochodów, kazała odrzucić kilka propozycji, jakie zapewne przyjęłaby jej matka. Mąż pani Dashwood powiadomił ją o złożonej przez jego syna, a dotyczącej pań Dashwood, obietnicy, będącej ukojeniem ostatnich chwil umierającego. W szczerość tych zapewnień pani Dashwood wątpiła nie bardziej niż on sam; i przez wzgląd na córki przepełniała ją satysfakcja, choć przekonana była, że jej samej pełny komfort zapewniłaby suma znacznie mniejsza niż siedem tysięcy funtów. Cieszyła się również przez wzgląd na pasierba i jego wspaniałomyślność, wyrzucając sobie, że wcześniej nie doceniła jego szlachetności i pozwalała sobie wątpić w jego hojność. Pełne atencji zachowanie pasierba wobec niej oraz jego przyrodnich sióstr, przekonało ją, że zależy mu na ich losie, toteż przez długi czas była głęboko przekonana o szlachetności jego zamiarów. Pogarda, jaką bardzo wcześnie zaczęła żywić do synowej, po bliższym poznaniu jej charakteru znacznie wzrosła, w trakcie półrocznego pobytu synowej w majątku Dashwoodów. Być może też, wbrew wszelkim względom na konwenanse czy uczucia macierzyńskie pani Dashwood, obie niewiasty za niemożliwe uznałyby tak długie zamieszkiwanie pod jednym dachem, gdyby nie pewna okoliczność, która zdaniem pani Dashwood czyniła dalszy pobyt jej córek w Norland stosownym i pożądanym. Okolicznością tą była rosnąca zażyłość między najstarszą córką a bratem żony Johna Dashwooda, miłego młodzieńca o manierach dżentelmena, który przedstawiony został pannom wkrótce po tym, jak w Norland zamieszkała jego siostra, i który od tamtej pory spędzał tam większość swego czasu. Niektóre matki mogłyby sprzyjać podobnej zażyłości, kierując się głównie interesem, gdyż Edward Ferrars był najstarszym synem człowieka, który umierając, pozostawił fortunę; niektóre matki mogłyby też być jej przeciwne, kierując się roztropnością, gdyż nie licząc niewielkiej sumy, cały jego majątek był w dyspozycji jego matki. Jednakże pani Dashwood w równym stopniu nie podlegała żadnemu z tych motywów. Wystarczyło jej, że Edward wydawał się sympatyczny, że kochał jej córkę i że Elinor odwzajemniała to uczucie. Daleka była od myśli, że różnice majątkowe mogą rozdzielić dwoje ludzi, których skłania ku sobie podobieństwo charakterów, zupełnie też nie mogłaby zrozumieć, że ktoś kto poznał zalety Elinor, mógłby ich nie docenić. Dobrej opinii, jaką cieszył się Edward Ferrars, nie można było tłumaczyć jakimiś szczególnymi zaletami charakteru czy obejścia. Nie był przystojny, trzeba też było dobrze poznać jego obycza- 13 je, żeby je polubić. On sam był zbyt nieśmiały, by sprawiedliwie ocenić samego siebie, gdy jednak udało mu się zapanować nad nieśmiałością, okazywało się, że jego zachowanie zdradza wszelkie oznaki natury otwartej i uczuciowej . Był inteligentny, a wykształcenie znacznie tę inteligencję rozwinęło. Ale ani charakter, ani zdolności nie spełniały oczekiwań jego matki i siostry, które pragnęły ujrzeć w nim wybitnego... - same nie wiedziały kogo. Chciały koniecznie, żeby zrobił karierę w wielkim świecie. Marzeniem matki było, aby zajmował się polityką, zasiadał w parlamencie i miał koneksje z osobistościami epoki. Oczekiwania żony Johna Dashwooda były podobne, tymczasem jednak jej ambicje w zupełności zaspokoiłby widok brata rozpartego w luksusowym powozie -jeśli chwilowo nie mógł zaznać któregoś z tamtych błogosławieństw. Sam Edward bynajmniej nie tęsknił do osobistości i powozów. Wszystkie jego pragnienia wiązały się z domem i spokojnym życiem. Na szczęście miał młodszego brata, który rokował większe nadzieje. Edward przebywał w majątku już od kilku tygodni, zanim zwrócił uwagę pani Dashwood; gdyż jej ówczesny stan ducha uczynił ją obojętną na otaczającą rzeczywistość. Dostrzegła tylko, że jest człowiekiem cichym i skromnym, i za to go polubiła. On zaś, wiedząc, że pani Dashwood cierpi, nie narzucał się z rozmową. Po raz pierwszy miała okazję pochlebnie wyrazić się o Edwardzie i bardziej go docenić, gdy pewnego dnia Elinor zauważyła, że on i jego siostra znacznie się od siebie różnią. Właściwie ów przemawiający na korzyść Edwarda kontrast był tym, co najbardziej uderzyło panią Dashwood. - To w zupełności wystarczy - oświadczyła — stwierdzenie, że jest zupełnie inny niż Fanny w zupełności wystarczy; bo musi oznaczać wszystko to, co sympatyczne. Już tylko za to go kocham. - Myślę, że go polubisz - powiedziała Elinor - kiedy go lepiej poznasz. - Polubię! - rzekła z uśmiechem jej matka. - Miłość to jedyny rodzaj aprobaty, jaki znam! - Mogłabyś go szanować. - Nigdy nie potrafiłam rozdzielić szacunku i miłości. Pani Dashwood dokładała teraz wszelkich starań, aby nawiązać bliższą znajomość z Edwardem. Była dla niego bardzo miła i wkrótce przełamała jego rezerwę. Szybko też pojęła, że jest człowiekiem pełnym zalet, być może odkryciu temu przysłużyło się jej przeświadczenie o względach Edwarda dla Elinor; tak czy owak miała pewność, że jest to człowiek wartościowy, i nawet jego ciche usposobienie, będące jaskrawym zaprzeczeniem wszystkich jej ustalonych przekonań na temat tego, czym być powinna niesforna młodość, wzbudziło jej zaciekawienie, skoro już wiedziała, że Edward ma czułe serce i dobry charakter. 14 Gdy tylko w jego zachowaniu dostrzegła przejawy uczucia dla Elinor, jego miłość do niej uznała za przesądzoną i odtąd oczekiwała rychłego małżeństwa. - Moja droga Mariannę, zapewne Elinor w ciągu paru miesięcy założy własną rodzinę - powiedziała kiedyś. - Będzie nam jej brakowało, ona jednak będzie szczęśliwa. - Ależ mamo! Cóż bez niej poczniemy? - Nie będzie to, kochanie, żadna rozłąka. Będziemy mieszkać w odległości kilku mil, codziennie będziemy się spotykać. Ty zaś zyskasz szwagra - prawdziwego i pełnego uczuć. Mam bowiem o sercu Edwarda jak najlepsze zdanie. Ależ cóż to, Mariannę, posmutniałaś; czyżbyś nie pochwalała wyboru siostry? - Zapewne - odrzekła Mariannę - sama powinnam się temu dziwić. Edward jest bardzo miły i darzę go prawdziwą miłością. A jednak nie jest taki jak inni młodzi ludzie - czegoś mu brak... nie ma pięknej postury, nie ma w sobie nic z wdzięku, którego można by oczekiwać po kimś, kto miałby się związać z moją siostrą. Jego spojrzeniu brak ognia; ognia, który jest nieomylną oznaką cnót i inteligencji. A poza tym obawiam się mamo, że jest pozbawiony smaku. Muzyka jest mu chyba całkiem obojętna i chociaż bardzo podziwia rysunki Elinor, nie jest to jednak podziw kogoś, kto może zrozumieć ich wartość. Jest oczywiste, że choć z uwagą śledzi jej twórcze wysiłki, w istocie nie ma o tych sprawach bladego pojęcia. Podziwiająjako jej wielbiciel, nie jako koneser. By jednak zadowolić mnie - jedno musiałoby iść w parze z drugim. Nie mogłabym być szczęśliwa z mężczyzną, którego gust nie byłby w pełni zbieżny z moim własnym gustem. Ktoś taki musiałby dzielić ze mną wszystkie moje uczucia, musiałyby nas zachwycać te same książki, ta sama muzyka. Och mamo! Jakież nudne to było i banalne, gdy ubiegłego wieczora Edward próbował zabawić nas lekturą. Przez wzgląd na Elinor bardzo mi było przykro. A przecież zniosła wszystko z takim spokojem; zdawało się, że w ogóle niczego nie zauważyła. Z trudem mogłam usiedzieć na miejscu. Słuchając tych wszystkich cudownych wierszy, które tyle razy doprowadzały mnie niemal do szaleństwa, czytanych w sposób tak beznamiętny, z tak beznadziejną obojętnością! - Bez wątpienia byłaby mu bliższa jakaś powściągliwa, elegancka proza. Tak właśnie wtedy pomyślałam. Ale ty wolałaś dać mu Cowpera!1 - Ależ mamo! Jeśli nie porusza go nawet Cowper!... Ale cóż, musimy pogodzić się z rozbieżnością gustów. Elinor ma inną niż ja wrażliwość, może więc tego wszystkiego nie widzi i będzie z nim szczęśliwa. Ale gdybym to ja William Cowper (1731-1800) - preromantyczny poeta angielski, którego widzenie świata odpowiada wrażliwości Mariannę. 15 go kochała, złamałoby mi serce, gdybym słyszała, jak bezdusznie czyta. Wie mama, im więcej wiem o świecie, tym bardziej jestem przekonana, że nigdy nie spotkam mężczyzny, którego mogłabym naprawdę pokochać. Tak wiele wymagam! Ktoś taki musiałby mieć wszystkie zalety Edwarda, a jego powierzchowność i maniery powinny być ozdobą godną jego szlachetności. - Pamiętaj kochanie, że masz siedemnaście lat. Za wcześnie na to, żeby utracić nadzieję podobnego szczęścia i żeby rozpaczać. I dlaczego miałoby ci się powieść gorzej niż twojej matce? Oby tylko twój los, moja Mariannę, różnił się od jej losu pod jednym względem. ROZDZIAŁ IV - I aka to szkoda, droga Elinor - powiedziała Mariannę - że Edwardowi brak gustu. - Brak mu gustu? - odparła Elinor. - Dlaczego tak uważasz? To prawda, że sam nie rysuje, ale sprawia mu wielką radość patrzenie, jak rysują inni, i zapewniam cię, że bynajmniej w żadnym razie nie jest pozbawiony wrodzonego smaku, choć nie miał możliwości kształcenia go. Pewna jestem, że gdyby kiedykolwiek uczył się rysować, robiłby to bardzo dobrze. Nie ufa własnemu osądowi w tych kwestiach tak dalece, że zawsze jedynie z niechęcią wypowiada własne opinie na temat jakiegokolwiek obrazu; jest jednak obdarzony wrodzonym wyczuciem i dobrym smakiem, które na ogół podsuwają mu trafne opinie. Mariannę nie chciała urazić siostry, dlatego nie powiedziała na ten temat nic więcej; jednak uczucie aprobaty, jakie, według słów Elinor, wzbudzały w nim rysunki innych, dalekie było od pełnych zachwytu uniesień, które jej zdaniem jako jedyne były oznakami gustu. A przecież choć w głębi duszy śmiała się z podobnego pomieszania pojęć, doceniała też uczucie siostry, owo zaślepienie w stosunku do Edwarda, będące źródłem tego pomieszania. - Mam nadzieję, Mariannę - ciągnęła Elinor - że nie uważasz, iż brakuje mu smaku w ogóle. Właściwie to nie mogę cię o to posądzać, bo jesteś dla niego bardzo serdeczna, a pewna jestem, że gdybyś tak właśnie myślała, nie byłabyś dla niego taka miła. Mariannę nie wiedziała, co jej odrzec. Za nic w świecie nie mogłaby zranić uczuć siostry, a jednocześnie nie umiałaby powiedzieć czegoś, w co nie wierzy. W końcu odparła: - Nie poczuj się urażona, Elinor, jeśli moje pochwały Edwarda nie zawsze mogą sprostać twojemu przeświadczeniu o jego zaletach. Nie miałam tylu co ty okazji, by docenić subtelność jego intelektu, upodobań, gustów; uważam jednak, że nic w świecie nie może równać się jego dobroci i roztropności. - Pewna jestem — odparła z uśmiechem Elinor - że taka pochwała nie mogłaby nie sprawić radości jego najbliższym przyjaciołom. Sama nie wiem, jak można by się o nim wyrażać z większą sympatią. Mariannę ucieszyło, że tak niewiele trzeba, żeby sprawić radość siostrze. - W jego rozum i dobroć - ciągnęła Elinor - nie może, jak sądzę, wątpić nikt, kto widywał się z nim na tyle często, żeby swobodnie porozmawiać. Jego znakomity intelekt i zasady nie uderzają jedynie wskutek skromności, która zbyt często każe mu milczeć. Ty wiesz o nim wystarczająco dużo, by oddać sprawiedliwość jego prawdziwej wartości. Ale na temat, jak to nazywasz, subtelności jego upodobań, wiesz mniej niż ja. Bywało, że on i ja spędzaliśmy wiele czasu razem, podczas gdy ty, mocą najsilniejszego ze zobowiązań, pochłonięta byłaś sprawami matki. Poznałam go gruntownie, zaznajomiłam się z jego poglądami, usłyszałam jego zdanie w kwestiach literatury i smaku w ogóle; i biorąc wszystko pod uwagę, śmiem twierdzić, że jest to człowiek wykształcony, jego pasja czytelnicza jest ogromna, wyobraźnia żywa, osąd trafny i wyważony, smak zaś subtelny i niezmanierowany. Przy bliższej znajomości jego uzdolnienia zyskują w stopniu nie mniejszym niż jego maniery i cała osobowość. Na pierwszy rzut oka jego sposób bycia z pewnością nie jest ujmujący; z trudem też mógłby uchodzić za mężczyznę przystojnego, gdyby nie wyraz jego oczu, wyrażających niezwykłą dobroć, oraz najogólniej - szlachetność fizjonomii. Obecnie znam go na tyle dobrze, by uważać, że jest przystojny, czy w każdym razie - prawie przystojny. Jak sądzisz, Mariannę? - Zapewne już wkrótce będę go uważać za nader przystojnego - nawet jeśli teraz nie jestem o tym przekonana. A kiedy zażądasz, bym kochała go tak, jak się kocha szwagra, jego twarz wyda mi się nie mniej piękna niż jego serce. Słysząc takie oświadczenie, Elinor drgnęła i odczuła wstyd z powodu pasji, z jaką mówiła o Edwardzie. Wiedziała, że bardzo go szanuje. Wierzyła, że uczucie to jest odwzajemnione, potrzebowała jednak większej pewności, żeby opinie o tym, co ich łączy, wypowiadane przez Mariannę z tak wielkim przekonaniem, mogły być jej miłe. Wiedziała też, że Mariannę i matka żyją tym, w co raz uwierzą i że dla nich „pragnąć" znaczy „mieć nadzieję", a mieć nadzieję znaczy „oczekiwać". Dlatego próbowała przestawić siostrze, jak rzeczy mają się w rzeczywistości. - Nie zamierzam zaprzeczać - powiedziała - że mam o nim bardzo wysokie mniemanie, że bardzo go cenię i że go lubię. Tutaj Mariannę nie wytrzymała: 17 16 - Cenisz go! Lubisz! Ech, oziębła Elinor! Ty się przecież tego wstydzisz! Powtórz swoje słowa, a wyjdę natychmiast. Elinor nie potrafiła zapanować nad wesołością. - Wybacz - powiedziała - i bądź pewna, że dając tak powściągliwy wyraz swym uczuciom, nie chciałam cię obrazić. Wiedz, że są silniejsze od moich słów; słowem bądź pewna, że są na miarę tego wszystkiego, czego bez popadania w śmieszność pozwalają się spodziewać jego zalety oraz przeczucie jego sympatii, czy raczej nadzieja, że ona istnieje. Ale na nic poza tym nie powinnaś liczyć. Ja sama wcale nie jestem pewna jego uczuć. Są chwile, że ich szczerość wydaje się wątpliwa; dopóki więc nie poznamy ich naprawdę, nie może cię dziwić, że pragnę uniknąć wyznań dotyczących moich własnych uczuć i rozbudzania w sobie nadziei na coś więcej niż to, czym jest w istocie uczucie Edwarda. W głębi serca rzadko miewam wątpliwości co do jego sympatii, ale poza nianie brak innych spraw, które należy rozważyć. Daleko mu do niezależności. Tak naprawdę nie znamy jego matki; a ze sporadycznych wzmianek Fanny na temat jej zachowania i poglądów nie powinniśmy się spodziewać, że jest to osoba sympatyczna. Byłam też w wielkim błędzie, sądząc, że sam Edward nie uświadamia sobie rozlicznych przeszkód, które musiałby pokonać, zamierzając poślubić kobietę nieposiadającą ani wielkiej fortuny, ani wysokiej pozycji. Mariannę była zdumiona, przekonawszy się, jak bardzo jej własna wyobraźnia oraz wyobraźnia jej matki rozmijały się z prawdą. - A więc nawet nie jesteś z nim zaręczona! - wykrzyknęła. - Tak czy inaczej nastąpi to wkrótce. A z tej zwłoki wynikną dwie korzyści. Ja nie stracę cię aż tak szybko, a Edward będzie miał więcej okazji, by wykształcić w sobie smak do malarstwa - twojego ulubionego zajęcia, co zapewne okaże się niezbędne dla waszego przyszłego szczęścia. Ach! Jakże by to było pięknie, gdyby zainspirowany twoim talentem Edward sam zaczął rysować! Elinor nie oszukiwała siostry. Nie mogła ukrywać tego, że jej uczucia dla Edwarda nie przedstawiają się w świetle tak pomyślnym, jak sądziła Mariannę. Czasami Edwardowi brakowało entuzjazmu i nawet jeśli nie było to oznaką obojętności, to jednak wcale nie mogło wróżyć niczego dobrego. Wątpliwości, jakie Edward mógł mieć - jeśli je w ogóle miał - odnośnie jej uczuć, mogły być co najwyżej źródłem jego niepokoju. Należało też wątpić, że stanowią one przyczynę owego przygnębienia, które tak często go ogarniało. Trzeba było znaleźć bardziej przekonywujący powód będący przeszkodą dla okazania uczuć. Elinor wiedziała, że zachowanie matki Edwarda nie sprzyja domowej atmosferze, ani też nie rokuje nadziei, że w przyszłości sam będzie mógł stworzyć własny dom - jeśli nie spełni wszystkich oczekiwań dotyczących jego kariery. Świadomość tego wszystkiego nie czyniła Elinor spokoj- niejszą. Daleka była od tego, aby uzależniać od powyższych okoliczności jego miłość, co do której matka i siostra miały taką pewność. A jednak im dłużej byli razem, tym bardziej wątpliwe wydawały jej się owe względy; bywały i takie -jakże bolesne - chwile, gdy Elinor przekonana była, że nie są one niczym więcej niż zwykłą przyjaźnią. Cokolwiek to jednak było, w zupełności wystarczyło, by wzbudzić niepokój jego siostry, czyniąc ją równocześnie bardzo nieuprzejmą - co było jeszcze lepiej widoczne. Fanny skorzystała też z pierwszej nadarzającej się okazji obrażenia teściowej i zapewniła ją z takim przekonaniem o wielkich oczekiwaniach brata, o sile determinacji pani Ferrars, zamierzającej najkorzystniej ożenić obu synów, a także o tym, co czeka każdą kobietę, która próbowałaby złapać Edwarda - że pani Dashwood nie udawała nawet, iż nie rozumie, o czym mówi tamta, nie starała się też owych ataków zignorować. Odpowiedziała na nie z nieskrywaną pogardą i natychmiast opuściła pokój, postanawiając, że bez względu na koszty i niedogodności wynikające z nagłego wyjazdu, jej ukochana Elinor nie będzie dłużej narażona na podobne insynuacje. Będąc w takim właśnie stanie ducha, otrzymała list zawierający wyjątkowo kuszącą propozycję. Była to oferta zamieszkania na bardzo korzystnych warunkach w niewielkim domu, który należał do jej krewnego - dżentelmena ustosunkowanego i posiadającego majątek w Devonshire'. Dżentelmen ów napisał list osobiście; a tchnęła zeń życzliwość i szczerość. Autor stwierdzał w nim, że doskonale rozumie sytuację pani Dashwood, poszukującej jakiegoś lokum i chociaż dom, który mógł zaoferować, był tylko niewielką willą, to jednak zapewnił panią Dashwood o możliwości dokonania wszelkich udogodnień, jakie uzna za niezbędne -jeśli tylko będzie jej odpowiadać położenie domu. Podawał w swym liście wszelkie możliwe szczegóły dotyczące domu i ogrodu, nalegając, aby pani Dashwood przybyła wraz z córkami do Barton Park, gdzie znajdowała się jego własna rezydencja i gdzie sama mogłaby się przekonać czy Barton Cottage (oba domy znajdowały się w tym samym obwodzie), po dokonaniu ewentualnych zmian, będzie jej odpowiadało. Jegomość zdawał się przejawiać szczerą troskę o ich wygodę, a z całego listu biła taka sympatia, że nie mógł on nie sprawić radości kuzynce autora, zwłaszcza w chwili, gdy tak dotkliwie odczuła karygodne zachowanie najbliższej rodziny. Ani przez moment nie musiała się zastanawiać. Decyzję podjęła już w trakcie lektury. Położenie Barton, znajdującego się w hrabstwie tak oddalonym od Sussex - co zaledwie przed paru godzinami mogłoby stanowić skuteczną przeciwwagę dla wszelkich możliwych zalet tego miejsca - było teraz największą z owych zalet. Wyjazd z okolic Norland nie był już złem Shire (ang.) - hrabstwo; wyraz dodawany do konkretnej nazwy; tu: hrabstwo Devon. 19 18 koniecznym, lecz stał się czymś upragnionym, błogosławieństwem w porównaniu z wizją dalszej gościny u synowej; opuszczenie tych ukochanych stron już na zawsze wydało sią czymś mniej bolesnym, niż ich zamieszkiwanie czy odwiedzanie w czasie, gdy panią na włościach w Norland był ktoś taki jak Fanny. Pani Dashwood natychmiast odpisała sir Johnowi Middletonowi, wyrażając swą wdzięczność za jego uprzejmość oraz gotowość przyjęcia propozycji, i czym prędzej pokazała oba listy córkom, aby skonsultować z nimi treść listu przed jego wysłaniem. Elinor zawsze uważała, że rozsądniej byłoby dla nich zamieszkać w większej odległości od Norland, nie zaś wśród ich obecnych znajomych. Z tej przyczyny plan przeprowadzki do Devonshire nie budził jej sprzeciwu. Również dom wedle opisu sir Johna był tak skromny, a cena jego najmu tak niewygórowana, że nie pozostawiała Elinor miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Choć więc cały plan nie bardzo przypadł jej do gustu i choć oznaczał bardziej radykalne porzucenie okolic Norland, niżby sobie życzyła - Elinor nie czyniła żadnych starań, by odwieść matkę od zamiaru wysłania listu. ROZDZIAŁ V vJdy tylko wysłano odpowiedź, pani Dashwood nie odmówiła sobie przyjemności oświadczenia pasierbowi i jego żonie, że już znalazła lokum i że będzie niepokoić ich tylko dopóty, dopóki trwać będą przygotowania niezbędne, by w nim zamieszkać. Gospodarze wysłuchali jej w wielkim zdumieniu. Fanny Dahwood nie powiedziała nic, jednakże jej mąż w sposób bardzo uprzejmy wyraził nadzieję, że macocha nie zamierza się osiedlać daleko od Norland. Pani Dashwood miała wielką satysfakcję, mogąc odpowiedzieć, że przenosi się aż do Devonshire. Usłyszawszy to, Edward przypadł do niej i głosem wyrażającym zdziwienie i niepokój powtórzył: - Devonshire! Naprawdę tam wyjeżdżasz? Tak daleko? Do jakiej części Devonshire? Wytłumaczyła mu. Było to cztery mile na północ od Exeter. - To tylko mały dom - ciągnęła - mam jednak nadzieję gościć w nim wielu przyjaciół. Łatwo zresztą można dobudować pokój albo dwa; i jeśli moim przyjaciołom nie sprawi kłopotu odbycie tak długiej podróży, żeby się ze mną zobaczyć, pewna jestem, że i mnie nie sprawi żadnego kłopotu ich podejmowanie. 20 Na koniec pani Dashwood zaprosiła Johna Dashwooda z żoną do złożenia wizyty w Barton; Edwarda zaprosiła jeszcze bardziej serdecznie. Choć po ostatniej rozmowie z synową zdecydowana była pozostać w Norland nie dłużej, niż było to konieczne, to jednak rozmowa zupełnie chybiła celu, który przyświecał Fanny. Pani Dashwood była bowiem dalsza niż kiedykolwiek od chęci rozdzielenia Elinor i Edwarda. Chciała też, zwracając się doń z owym zaproszeniem, pokazać synowej, jak bardzo lekceważy jej opinię na temat tego małżeństwa. John Dashwood bez końca zapewniał macochę, jak bardzo jest mu przykro, że z powodu odległości dzielącej od Norland jej nowe miejsce zamieszkania, nie będzie w stanie służyć pomocą przy transporcie wyposażenia domu. Odczuwał z tego powodu niekłamaną irytację, gdyż plany pani Dashwood przekreślały jedyny sposób, w jaki postanowił wypełnić obietnicę złożoną ojcu. W skład wyposażenia domu wchodziły: bielizna, zastawa stołowa, porcelana, książki oraz stylowy fortepian Mariannę. Gdy wynoszono wszystkie pakunki, Fanny Dashwood głęboko westchnęła, nie mogąc oprzeć się uczuciu przykrości na myśl o tym, że przy dochodach tak znikomych w porównaniu z dochodami jej i jej męża - pani Dashwood mogła sobie pozwolić na jakikolwiek zbytek. Ta zaś wynajęła dom na dwanaście miesięcy. Był on już umeblowany i mogła wyprowadzić się natychmiast. Obie strony zawarły umowę bez najmniejszych trudności i pani Dashwood, nim wyruszyła na Zachód, czekała jedynie na załatwienie swoich spraw w Norland i na skompletowanie służby, z czym zresztą uporano się niebawem, gdyż z niezwykłą energią brała się za wszystko, na czym jej zależało. Konie, które zostawił jej w spadku mąż, sprzedano wkrótce po jego śmierci i kiedy teraz nadarzała się okazja sprzedania również powozu, pani Dashwood skłonna była z niej skorzystać, zwłaszcza że gorąco namawiała ją do tego córka. Gdyby sama miała decydować, to przez wzgląd na wygodę dzieci zatrzymałaby ów powóz, jednak rozsądek Elinor rozstrzygnął sprawę. Również dzięki jej mądrości liczba służących ograniczona została do trzech: dwóch pokojówek i lokaja, których wybrano spośród służby domu w Norland. Lokaja i jedną z pokojówek posłano niezwłocznie do Devonshire z poleceniem przygotowania domu na przybycie pani, gdyż nie znając zupełnie lady Middleton, pani Dashwood wolała udać się bezpośrednio do nowej siedziby, niż być gościem w Barton Park. Tak dalece też ufała zamieszczonemu w liście od sir Johna opisowi domu, że nie czuła potrzeby obejrzenia swych nowych włości przed ich zagospodarowaniem. Jej pragnienie opuszczenia Norland nie stało się mniejsze wskutek wyraźnej radości, jaką myśl o owej przeprowadzce sprawiała jej synowej; satysfakcji, której Fanny Dashwood nie starała się ukryć mimo nieszczerej sugestii odłożenia wyjazdu. Jej mężo- 21 wi nadarzała się teraz szczególnie dogodna okazja wypełnienia złożonej ojcu obietnicy. Ponieważ zaprzepaścił już jedną, gdy panie Dashwood przybyły do Norland, ich obecna przeprowadzka stanowiła najlepszą sposobność nadrobienia tamtego zaniedbania. Jednak pani Dashwood wkrótce straciła wszelkie tego rodzaju złudzenia i po rozmowach z pasierbem zyskała niemal pewność, że jego wsparcie kończyło się wraz z sześciomiesięcznym pobytem pań w Norland. Tak wiele bowiem mówił o rosnących kosztach utrzymania domu, o nieustających wydatkach, na które w jakże wielkim stopniu narażony jest każdy, kto ma najmniejsze choćby ambicje, iż nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że to on sam potrzebuje pieniędzy i że trudno oczekiwać, by zamierzał się ich pozbywać. W ciągu zaledwie kilku tygodni, jakie upłynęły od dnia, kiedy to dotarł do Norland pierwszy list Johna Middletona, nowa siedziba była na tyle urządzona, że pani Dashwood i jej córki mogły wyruszyć w drogę. Wiele łez wylały, żegnając się z miejscem tak drogim ich sercom. - Kochane Norland - westchnęła Mariannę, przechadzając się smutnie przed domem ostatniego wieczoru przed wyjazdem. - Kiedy przestanę za tobą tęsknić? Kiedy przyzwyczaję się do nowego domu? Kochany mój domku! Czy masz pojęcie, jak bardzo teraz cierpię, patrząc na ciebie z miejsca, z którego być może nie spojrzę na ciebie nigdy więcej? Ech, wy stare poczciwe drzewa! Dalej będziecie sobie rosnąć - ani jeden wasz liść nie zwiędnie dlatego, że nas już tu nie będzie; żadna z waszych gałęzi nie uschnie, choćbyśmy nawet nie miały zobaczyć was nigdy więcej. O nie, nie zmienicie się; nieświadome radości czy żalu, jakich jesteście źródłem, nieczułe na to, kto przechadza się w waszym cieniu! Ale czy będzie miał kogo cieszyć wasz widok? ROZDZIAŁ VI i Jl ierwszą część drogi odbyły panie w nastroju zbyt posępnym, aby odczuwać coś więcej niż nudę i zmęczenie. Ale gdy już były blisko celu podróży, zaciekawienie okolicą, w której miały zamieszkać, rozproszyło nastrój przygnębienia. Widok doliny Barton natychmiast sprawił im radość. Miejsce to było miłe i urodzajne, porośnięte lasem. Przebywszy ponad milę od wjazdu do doliny, podróżne dotarły do nowego domu. Niewielki, porośnięty trawą skwer był wszystkim, co znajdowało się od frontu; brama z furtką wpuściła je do środka. 22 Dom w Barton Cottage, choć dosyć mały, był wygodny i przytulny; nie można też było nazwać go chatką1- gdyż dach kryty był dachówką, okiennic nie pomalowano na zielono, a ścian nie pokrywało kapryfolium2. Przez dom do znajdującego się na jego tyłach ogrodu prowadziło wąskie przejście. Po obu stronach korytarza znajdowały się bawialnie mające około szesnastu stóp kwadratowych; dalej mieściły się pomieszczenia gospodarcze oraz schody. Pozostałą jego część zajmowały cztery sypialnie oraz dwa pokoje na mansardzie. Domek nie był stary i wydawał się być w dobrym stanie. Jakże zgrzebny i ciasny był jednak w porównaniu z domem w Norland! Łzy, które napłynęły do oczu paniom Dashwood na wspomnienie ich dawnej siedziby, wkrótce jednak obeschły. Nowe lokatorki poweselały pod wpływem radości, jaka ogarnęła na ich widok służbę; a każda przez wzgląd na pozostałe postanowiła sprawiać wrażenie szczęśliwej. Był początek września, pora roku była piękna i pierwsze pozytywne wrażenie, jakie w okolicznościach tak sprzyjających wywarło na paniach nowe miejsce, znacznie zaważyło na ich trwałej do niego sympatii. Położenie domu również było malownicze. Wysokie wzgórza wznosiły się tuż za nim, a także po obu jego stronach. Niektóre były całkiem nagie, inne porastał las, albo przeznaczono je na pola uprawne. Osada Barton, na którą z okien chaty rozciągał się piękny widok, leżała na jednym ze wzgórz. Krajobraz rozpościerający się przed domem był jeszcze rozleglejszy. Obejmował całą dolinę, sięgając terenów leżących poza nią. Otaczające wzgórza wyznaczały jeden kraniec doliny; rozwidlała się ona już pod inną nazwą i w innym kierunku pomiędzy dwoma najbardziej stromymi spośród nich. Jeśli chodzi o wielkość i wyposażenie domu, to pani Dashwood była z nich całkowicie zadowolona, choć bowiem jej dotychczasowy styl życia nieodzownymi uczynił wiele udogodnień w życiu obecnym, to przecież dodatki te i udoskonalenia dawały jej wielką radość; dysponowała też gotówką wystarczającą do zapewnienia pokojom większej wytworności. - Jeśli chodzi o sam dom, to bez wątpienia jest on dla naszej rodziny za mały; ponieważ jednak o tej porze roku jest już za późno na większe innowacje, już teraz urządzimy się tak wygodnie, jak to tylko możliwe. Być może już na wiosnę, jeśli będę mieć dużo pieniędzy - śmiem twierdzić, że tak właśnie się stanie - pomyślimy o rozbudowaniu domu. Oba nasze saloniki są za małe, by pomieścić tych wszystkich przyjaciół, których spodziewam się często u nas widywać; myślałam już, żeby z jednym z nich połączyć korytarz i zabrać jeszcze kawałek drugiego, z jego reszty zaś zrobić wejście, a wtedy ła- Nie można go było nazwać chatką... - w języku angielskim wyraz cottage oznacza chatę. Kapryfolium - krzew ozdobny o białych lub żółtych kwiatach, odznaczających się pięknym zapachem. 23 two będzie dobudować nowy salon, potem sypialnie i mansardę' na piętrze -i już mamy nową przytulną chatkę! Chciałabym, żeby schody były ładniejsze... Nie można spodziewać się cudów, choć nie sądzę, żeby ich poszerzenie stanowiło problem. Zobaczymy, jak będę prosperować na wiosnę, i stosownie do tego zaplanujemy nasze renowacje. Tymczasem zaś, póki tych wszystkich zmian nie można było opłacić z dochodów wysokości pięciuset funtów, zgromadzonych przez kobietę, która nigdy w życiu nie musiała oszczędzać - panie Dashwood były wystarczająco rozsądne, by cieszyć się domem takim, jakim przedstawiał się on obecnie. Każda z nich pochłonięta była własnymi sprawami, każda też usiłowała, szukając odpowiedniego miejsca dla swoich książek i innych drobiazgów, wymościć własne gniazdko. Przewieziono i postawiono we właściwym miejscu fortepian Mariannę. Na ścianach saloniku zawieszono rysunki Elinor. W podobnych zajęciach przeszkodził im dopiero gospodarz, który zjawił się następnego dnia, zaraz po śniadaniu, by powitać je w Barton i wyrazić gotowość zaoferowania wszystkiego, czego tylko mogłoby im zabraknąć, a co znajduje się w jego domu czy ogrodzie. Sir John Middłeton był przystojnym mężczyzną około czterdziestki. Już wcześniej bawił z wizytami w Stan-hill, od owych wizyt upłynęło jednak zbyt wiele czasu, by kuzynki mogły go pamiętać. Z jego twarzy wprost biła dobroduszność; a jego sposób bycia był równie przyjazny, jak jego list. Zdawało się, że przyjazd pań Dashwood sprawia mu prawdziwą przyjemność i że ich wygoda jest obiektem jego szczerej troski. Wiełe mówił o tym, że jego wielkim pragnieniem jest to, by ich stosunki z rodziną Middleton były jak najserdeczniejsze; gorąco też nalegał, by panie Dashwood codziennie gościły na obiedzie w Barton Park, dopóki nie zadomowią się na dobre w nowym mieszkaniu, ł choć te namowy znacznie wykraczały poza granice uprzejmości, nowe lokatorki nie mogły obrazić gospodarza, odmawiając. Uprzejmość nie ograniczała się zresztą do słów, gdyż niespełna w godzinę po jego odjeździe z Barton Park przysłano im wiełki kosz z owocami i warzywami rosnącymi w ogrodzie sir Johna; a w śład za nimi, jeszcze tego samego dnia, wielki połeć dziczyzny. Sir John nalegał również na to, by pozwoliły mu dostarczać na pocztę wszystkie swoje listy oraz przywozić z poczty te, które do nich przyszły. Błagał też, by nie odmawiały mu tej przyjemności i pozwoliły sobie codziennie przesłać egzemplarz jego gazety. Lady Middleton wysłała przez męża niezwykłe uprzejmy liścik, w którym oświadczała, że z niecierpliwością oczekuje pani Dashwood, jeśli tylko nie sprawi to kłopotu tej ostatniej; a ponieważ w odpowiedzi na ów liścik otrzymała od pani Dashwood równie uprzejme zaproszenie do złożenia jej z kolei wizyty - stanęło w końcu na tym, że lady Middleton odwiedzi panią Dashwood następnego dnia. Wszyscy z wielkim niepokojem wypatrywali osoby, której zawdzięczali w Barton Park tak wiele, a jej szyk i wytworność w zupełności czyniły zadość tym oczekiwaniom. Lady Middleton nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem lat; miała miłą twarz, była wysoka, niezwykle zgrabna, słowem była osobą pełną wdzięku. Jej maniery odznaczały się dystynkcją, której nie dostawało manierom jej męża. Trochę im jednak brakowało otwartości i serdeczności; a jej wizyta trwała wystarczająco długo, by nieco osłabić pierwsze wrażenie - uczucie podziwu dla osoby, która choć doskonale wychowana, w istocie pełna była chłodu, rezerwy, i która, pomijając frazesy, nie miała zgoła nic do powiedzenia. A przecież konwersacji im nie brakowało, bo sir John był bardzo gadatliwy, a lady Middleton, jadąc w gościną, zabrała ze sobą najstarsze dziecko, uroczego malca w wieku około lat sześciu - dzięki czemu w skrajnych przypadkach wyczerpania tematów zawsze pozostawał jeszcze ten: panie mogły dopytywać się o jego wiek, imię, podziwiać jego urodę i zadawać mu pytania, na które odpowiadała za niego matka, podczas gdy on sam, zwiesiwszy głowę, nie odstępował jej ani na krok, aż lady nie mogła wprost wyjść ze zdumienia, że w towarzystwie jest tak nieśmiały, a w domu tak hałaśliwy. Tak oto w czasie każdej oficjalnej wizyty dziecko towarzyszyło dorosłym w celu dostarczenia tematów rozmowy. Tym razem próby rozstrzygnięcia, czy chłopak jest bardziej podobny do ojca czy do matki, i pod jakim względem przypomina jedno albo drugie - zajęły aż dziesięć minut, gdyż każdy miał inne zdanie niż pozostali i nie mógł się nadziwić ich opinii. Wkrótce panie Dashwood zyskały sposobność wypowiedzenia się na temat pozostałych dzieci, ponieważ sir John za nic nie odjechałby do domu, gdyby nie obiecały, że nazajutrz zjawią się na obiedzie w Barton Park. ROZDZIAŁ VII B. . Mansarda - pokoik na poddaszu. Jarton Park było oddalone od ich domu o jakieś pół mili. Jadąc doliną po raz pierwszy, panie Dashwood mijały owo miejsce w niewielkiej odległości, ale z okien ich domu widok na posiadłość państwa Middletonów przesłaniała wybujałość wzgórza. Dom w Barton Park był obszerny i elegancki, a państwo Middleton byli towarzyscy i prowadzili bardzo wystawne życie. Ta 25 24 pierwsza okoliczność sprawiała nieustającą radość sir Johnowi - druga zaś jego żonie. Prawie zawsze ich dom pełen był przyjaciół: Middletonowie podejmowali bowiem w gościnie towarzystwo liczniejsze i bardziej różnorodne niż jakakolwiek rodzina w okolicy. Było to niezbędne do szczęścia obojga, bo choć bardzo się różnili charakterem i sposobem bycia, ich wspólną cechą był kompletny brak talentów i gustu, co poważnie ograniczało krąg ich zajęć, nie licząc tych, jakie wiążą się z posiadaniem licznego towarzystwa. Sir John był sportsmenem, lady Middleton - matką. On polował i strzelał, ona spełniała zachcianki dzieci. Takie były ich jedyne rozrywki. Lady Middleton miała przywilej psucia swoich pociech przez cały rok, podczas gdy sir John mógł się oddawać swoim rozrywkom tylko przez połowę tego czasu. Jednak niekończące się przyjęcia w domu i poza domem rekompensowały wszystkie niedostatki umysłu i wykształcenia, będąc źródłem dobrego humoru sir Johna, podczas gdy jego żonie dawały okazję do zabłyśnięcia świetnymi manierami. Lady Middleton za punkt honoru poczytywała zadbanie o wykwintność kuchni i porządek w sprawach domowych, z próżności owej czerpała też największą radość podczas każdego z przyjęć. W przypadku sir Johna radość, jaką mu sprawiało towarzystwo innych, była czymś znacznie bardziej realnym: z upodobaniem gromadził wokół siebie więcej młodych ludzi, niż mógł pomieścić ich dom, im bardziej zaś oni byli hałaśliwi, tym bardziej on był zadowolony. Sir John był błogosławieństwem młodzieży z całej okolicy, gdyż latem nieustannie organizował biesiady pod gołym niebem, kiedy to pałaszowano kurczaka i szynkę na zimno, w zimie zaś bale, których był inicjatorem, były wystarczająco liczne, by zadowolić każdą młodą damę, chyba że była to piętnastolatka o nienasyconym apetycie. Ilekroć na prowincję przybywała nowa rodzina, sir John miał kolejny powód do radości, a nowe lokatorki, które właśnie pozyskał dla Barton Cottage, wzbudziły w nim zachwyt zupełnie bezkrytyczny. Panny Dashwood były młode, piękne i bezpretensjonalne. Już samo to wystarczyło, by pozyskać jego względy, ponieważ bezpretensjonalność była wszystkim, czego mogło brakować ładnej dziewczynie, żeby jej umysł można było uznać za równie fascynujący, jak jej powierzchowność. Przyjazne usposobienie sir Johna sprawiało, że czuł się szczęśliwy, wyświadczając przysługę osobom, których obecna życiowa sytuacja w porównaniu z sytuacją wcześniejszą mogła się wydać prawdziwym nieszczęściem. Toteż okazując swym kuzynkom uprzejmość, doznał sir John prawdziwej radości człowieka o szlachetnym sercu, umieszczając zaś rodzinę złożoną z samych tylko kobiet we własnym domu, również jako sportsmen doznawał wielkiej satysfakcji, albowiem sportsmen, choć darzy szacunkiem jedynie tych przedstawicieli jego płci, którzy podobnie jak 26 on są sportsmenami, to przecież nieczęsto skłonny jest dać im lekcję dobrego smaku, zapraszając ich do rezydencji należącej do jego włości. Sir John wyszedł na spotkanie pani Dashwood i jej córkom. Serdecznie i bez afektacji powitał je w progu swego domu, a prowadząc do salonu, wyznał młodym damom swoje wielkie zmartwienie, z którego zwierzał im się zresztąjuż wcześniej: że mianowicie nie jest w stanie znaleźć im do towarzystwa jakiegoś przystojnego młodzieńca. Już za chwilę poznają, mówił sir John, pewnego dżentelmena, jego bliskiego przyjaciela, bawiącego właśnie w Barton, który nie był wszelako ani bardzo młody, ani bardzo wesoły. Sir John wyraził nadzieję, że panie wybaczą mu nieliczność towarzystwa, zapewnił je również, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Już zresztą odwiedził owego ranka kilka mieszkających po sąsiedzku rodzin, w nadziei na powiększenie grona ich kompanii, ale była pełnia1 i każdy miał mnóstwo spraw na głowie. Na szczęście niespełna przed pół godziną do Barton przyjechała matka lady Middleton, a ponieważ była to bardzo miła i wesoła niewiasta, sir John wyraził nadzieję, że młode damy wbrew swym obawom nie będą aż tak bardzo się z nią nudzić, jak może się obawiają. Tymczasem młodym damom, podobnie zresztąjak ich matce, w zupełności wystarczało towarzystwo dwóch zupełnie obcych mężczyzn; nic więcej nie brakowało im do szczęścia. Matka lady Middleton, pani Jennings, była to dobroduszna, tęga, starsza pani, która bez przerwy mówiła, sprawiając wrażenie osoby szczęśliwej i raczej wulgarnej2. Sypała żarcikami i zaśmiewała się do łez, a zanim dobiegł końca obiad, zdążyła opowiedzieć mnóstwo zabawnych dykteryjek dotyczących mężów i kochanków. Pozwoliła sobie żywić nadzieję, że panny Dashwood nie zostawiły w Sussex swoich serc, utrzymywała też, że widzi pąs na ich twarzach nawet wówczas, gdy wcale się nie rumieniły. Wszystko to bardzo drażniło Mariannę ze względu na siostrę i posyłała Elinor ukradkowe spojrzenia, chcąc się przekonać, jak jej siostra znosi te ataki. W oczach Mariannę była irytacja, która sprawiała Elinor znacznie większą przykrość, niż paplanina i szyderstwa pani Jennings. Sądząc z podobieństwa manier, odgadnięcie, że pułkownik Brandon jest przyjacielem sir Johna, nie byłoby łatwiejsze niż stwierdzenie na podstawie manier, że lady Middleton jest jego żoną, a pani Jennings - matką lady Middleton. Pułkownik był człowiekiem poważnym i milczącym. Jego powierzchowność nie była odpychająca, choć w opinii Mariannę i Margaret był urodzonym starym kawalerem, ponieważ przekroczył już wiek trzydziestu 1 Była pełnia... - kontakty towarzyskie pomiędzy odległymi dworami ożywały w okresie pełni, która umożliwiała bezpieczne podróżowanie nocą. Wulgarna - tu: pospolita. 27 pięciu lat. Choć jednak jego aparycja nie była bardzo przystojna, cechowała ją inteligencja, jego maniery zaś były manierami prawdziwego dżentelmena. W ogóle wszyscy ci ludzie nieszczególnie nadawali się na towarzystwo dla pań Dashwood; ale rezerwa i nijakość lady Middleton były tak odpychające, że w porównaniu z nimi powaga pułkownika Brandona, a nawet hałaśliwa wesołość sir Johna i jego teściowej wydawały się interesujące. Lady Middleton zdawała się znudzona. Jej radosne ożywienie wywołało dopiero pojawienie się czwórki jej hałaśliwych dzieci, które właśnie zjadły obiad i teraz zaczęły ją maltretować i szarpać za suknię, uniemożliwiając prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy z wyjątkiem tej, która dotyczyła ich samych. Pod wieczór, ponieważ odkryto, że Mariannę jest muzykalna, zaczęto nalegać, żeby coś zagrała. Otwarto fortepian, każdy zamienił się w słuch i Mariannę, która doskonale śpiewała, na żądanie słuchaczy wykonała najważniejsze z pieśni, które lady Middleton wniosła do rodziny wraz z posagiem i które od tamtej pory zawsze leżały na fortepianie w tej samej pozycji. Lady Middleton uczciła swe małżeństwo, zarzucając na zawsze muzykę, choć wedle zapewnień matki grała znakomicie i, jak sama utrzymywała, bardzo lubiła muzykę. Popis Mariannę wywołał burzę oklasków. Sir John hałaśliwie wyrażał swój zachwyt po zakończeniu każdej pieśni, a w jej trakcie równie hałaśliwie rozmawiał z innymi. Lady Middleton często zwracała mu uwagę, nie mogąc się nadziwić, jak można przez chwilę nie słuchać tak pięknej muzyki, po czym poprosiła Mariannę o wykonanie pewnej pieśni, którą ta właśnie skończyła śpiewać. Jedynie pułkownik Brandon wysłuchał koncertu ze skupioną uwagą i Mariannę poczuła dla niego szacunek. Podobną szansę inni stracili bezpowrotnie wskutek skandalicznego wprost braku gustu. Jego upodobanie do muzyki było czymś zupełnie innym od owych ekstaz, które były tak bliskie jej sercu, a przecież i tak okazało się godne szacunku, gdy Mariannę porównała je z porażającym brakiem wrażliwości pozostałych słuchaczy. Panna Dashwood była też osobą wystarczająco rozsądną, by przyznać, że trzydziestopięcioletni mężczyzna może zachować intensywność doznań i pełną zdolność odczuwania przyjemności; słowem gotowa była, zważywszy jego podeszły wiek, zdobyć się na maksymalną wyrozumiałość osądu. ROZDZIAŁ VIII JL ani Jennings była wdową i pobierała znaczną dożywotnią rentę. Miała tylko dwie córki, które wydała dobrze za mąż, toteż nie pozostało jej teraz nic innego, jak tylko swatać wszystkich dookoła; w czym zresztą przejawiała - na miarę swoich możliwości - niezwykłą wprost aktywność, korzystając z każdej sposobności kojarzenia w pary wszystkich młodych ludzi, jakich znała. Miała niezwykłą łatwość odkrywania uczuciowych więzi, z której czyniła użytek, wywołując rumieńce u tej czy innej młodej kobiety i mile łechcąc jej próżność sugestiami, że jest ona panią serca tego czy owego młodzieńca. Dzięki swej spostrzegawczości wkrótce po przyjeździe do Barton bez cienia wątpliwości orzekła, że pułkownik Brandon jest na zabój zakochany w Mariannę Dashwood. Podejrzewała, że tak jest, już owego pierwszego wieczora, który spędzili ze sobą - wnioskowała o tym ze skupienia, z jakim pułkownik słuchał śpiewu Mariannę; dodatkowym potwierdzeniem owej hipotezy było to, że gdy podczas rewizyty Middletonowie gościli na obiedzie w domku pań Dashwood, pułkownik znów bacznie słuchał Mariannę. Na pewno tak było. Była o tym święcie przekonana. Byliby świetnym małżeństwem, bo on był bogaty, a ona była ładna. Odkąd dzięki powinowactwu z sir Johnem pani Jennings poznała pułkownika Brandona, bardzo jej zależało na tym, by pułkownik dobrze się ożenił. Zawsze też dokładała wszelkich starań, by każdej urodziwej pannie zapewnić dobrego męża. Również pani Jennings odnosiła z takiego stanu rzeczy niezliczone korzyści, dawał jej on bowiem mnóstwo okazji do żartowania z obojga. W Barton Park szydziła z pułkownika, a w Barton Cottage - z Mariannę. Na pułkowniku jej drwiny, o ile dotyczyły tylko jego samego, nie robiły najmniejszego wrażenia; dla Mariannę zaś były z początku zupełnie niezrozumiałe, gdy jednak pojęła ich przyczynę, nie wiedziała, czy ma się śmiać z powodu ich absurdalności, czy raczej czuć się oburzona z powodu ich zuchwalstwa. Uważała bowiem podobne insynuacje za przytyk do podeszłego wieku pułkownika i drwinę z nieszczęścia, jakim jest starokawalerstwo. Pani Dashwood, która nie potrafiła myśleć o człowieku zaledwie o pięć lat młodszym od siebie jako o starcu, którym jawił się młodzieńczej wyobraźni jej córki, próbowała oczyścić panią Jennings ze stawianego jej przez Mariannę zarzutu drwin z wieku pułkownika. - W każdym razie nie może mama zaprzeczyć absurdalności tego oskarżenia, choć może nie wydaje się ono czymś z zamierzenia złośliwym. Zapewne pułkownik Brandon jest młodszy od pani Jennings, jest jednak wystarczająco 28 29 wiekowy, żeby być moim ojcem; i nawet jeśli kiedyś zdobył się na miłość, zapewne dawno już nie zaznał tego uczucia. Nie - to zbyt śmieszne! Kiedyż mężczyzna może być wolny od takiej śmieszności, jeśli nie wówczas gdy chronią go przed nią starość i niedołęstwo? — Niedołęstwo? - rzekła EHnor. - Pułkownika Brandona nazywasz niedołężnym? Mogę zrozumieć, że tobie jego wiek może się wydawać bardziej podeszłym, niż wydaje się matce; chyba jednak nie wątpisz w sprawność jego kończyn. - A czy nie słyszałaś, jak uskarża się na reumatyzm? I czyż nie jest to najpospolitsza dolegliwość wieku starczego? - Drogie dziecko - rzekła ze śmiechem matka - wobec powyższego musisz żyć w nieustannym strachu, że i ja wkrótce umrę. 1 musi wydawać ci się cudem, że dożyłam tak późnego wieku - to znaczy czterdziestki. Brandon nie jest aż tak stary, by dać swym przyjaciołom powody do obaw, że go stracą. Może jeszcze pożyć nawet dwadzieścia lat. Ale gdy się ma trzydzieści pięć lat, nie pora myśleć o małżeństwie. - Być może - rzekła Elinor - nie pora wówczas myśleć o małżeństwie z kimś, kto ma lat siedemnaście. Gdyby się jednak zdarzyło, że jakaś dwu-dziestosiedmioletnia kobieta jest wciąż niezamężna, nie sądzę, by obecny wiek pułkownika mógł być przeszkodą dla jej poślubienia. - Dwudziestosiedmioletnia - powiedziała Mariannę - nie może liczyć na to, że jeszcze kiedyś doświadczy miłości albo że ją wzbudzi, i jeśli źle czuje się we własnym domu albo jej majątek jest znikomy, sądzę, że łatwo pogodzi się z obowiązkiem niańki przez wzgląd na przywilej żony. Gdy mężczyzna poślubia taką kobietę, nie ma w tym nic niewłaściwego. Jest więc to umowa zawarta ku obustronnej korzyści i ku satysfakcji reszty świata. W moich oczach to w ogóle nie byłoby małżeństwo - ale to bez znaczenia. Według mnie byłaby to jedynie wymiana handlowa, na mocy której każda ze stron spodziewa się zysków kosztem strony drugiej. - Wiem, że nie sposób - odparła EHnor - przekonać cię, że dwudziestosiedmioletnia kobieta może żywić dla trzydziestopięcioletniego mężczyzny uczucie wystarczająco zbliżone do miłości, by mogła w tym mężczyźnie dostrzec swojego towarzysza. Muszę jednak stanowczo się sprzeciwić twoim sugestiom, jakoby pułkownik Brandon i jego żona skazani byli na wieczne przebywanie w izbie chorych tylko dlatego, że wczoraj, gdy panował ziąb i wilgoć, przypadkiem poskarżył się na lekkie reumatyczne mrowienie w barku. - Ależ on mówił o flanelowych kamizelkach - powiedziała Mariannę - a mnie flanelowa kamizelka kojarzy się z bólami, skurczami, reumatyzmem i wszelkimi przypadłościami trapiącymi starych i słabych. 30 - Gdyby miał tylko wysoką gorączkę, nie gardziłabyś nim tak bardzo. Przyznaj się Mariannę, że pałająca twarz, błędny wzrok i chorobliwie przyspieszony puls - wydają ci się interesujące. Wkrótce potem, gdy Elinor opuściła pokój, Mariannę zwróciła się do matki: - Wiesz, mamo, mam przeczucie dotyczące choroby, którego nie mogę przed tobą ukryć. Pewna jestem, że coś przytrafiło się Edwardowi Ferrasowi. Jesteśmy tutaj już dwa tygodnie, a on jeszcze się nie pojawił. Przyczyną czegoś równie niezwykłego może być tylko poważna niedyspozycja. Cóż innego mogłoby zatrzymać go w Norland? - A czy sądziłaś, że prędko do nas przyjedzie? - odparła pani Dashwood. -Boja wcale nie. Wręcz przeciwnie. Jeśli w ogóle miałam w związku z tą sprawą jakieś obawy, to chyba tylko na myśl o tym, że czasem nie wydawał się uszczęśliwiony, gdy dawniej zapraszałam go do Barton. Czy Elinor też na niego czeka? - Nigdy z nią o tym nie rozmawiałam, ale pewna jestem, że tak. - Sądzę, że się mylisz, bo kiedy wczoraj mówiłam jej, że trzeba założyć nową kratę na kominku w gościnnym pokoju sypialnym, ona stwierdziła, że nie musimy się spieszyć, bo nie zanosi się na to, żeby ktoś miał w najbliższym czasie korzystać z tego pokoju. - To dziwne! Co to może znaczy? Ich wzajemne relacje są kompletnie niezrozumiałe! Jakże chłodne, jakże beznamiętne było ich pożegnanie! Jakże oficjalna była ich rozmowa owego wieczoru, gdy po raz ostatni byli razem! Edward pożegnał się z Elinor zupełnie tak samo, jakby żegnał się ze mną: było to czułe pożegnanie brata z siostrami. Dwukrotnie w ciągu ostatniego poranka zostawiłam ich samych w pokoju i za każdym razem - czy możesz to sobie wyobrazić!? - wyszli natychmiast po mnie. Gdy wyjeżdżaliśmy z Norland, żadne z nich nie płakało tak jak ja. Czy doskwiera jej kiedy smutek albo melancholia? Czy unika towarzystwa, albo czy sprawia wrażenie rozczarowanej ludźmi i niespokojnej? ROZDZIAŁ IX X anie Dashwood urządziły się w Barton dość wygodnie - na miarę własnych możliwości. Poznały już dom i ogród wraz z całym ich otoczeniem. Codzienne zajęcia, którym Norland zawdzięczało połowę swego uroku, pochłaniały nowe lokatorki, sprawiając im o wiele większą radość niż ta, której od czasu śmierci ojca kiedykolwiek zaznały w Norland. Sir John Middleton, 31 który przez pierwsze dwa tygodnie codziennie je odwiedzał i który raczej nie znalazłby we własnym domu wiele pracy, nie mógł ukryć swego zdumienia, zawsze zastając panie Dashwood w trakcie jakichś zajęć. Nie licząc mieszkańców Barton Park, goście, których podejmowały, nie byli liczni, bo mimo nieustannych nalegań sir Johna, który namawiał je do częstszego bywania w okolicznych salonach, i mimo ponawianych zapewnień, że jego powóz jest zawsze do ich dyspozycji, niezależność pani Dashwood wzięła górą nad jej pragnieniem zapewnienia towarzystwa córkom i stanowczo odrzuciła wszelkie sugestie odwiedzania rodzin mieszkających dalej niż w odległości spaceru. Tylko nieliczne spełniały ten warunek i nie z wszystkimi spośród nich dało się zawrzeć znajomość. W odległości około półtorej mili od ich domu, w wąskiej krętej dolinie Allenham, biorącej, jak już wspomniano, początek w dolinie Barton, na jednym z pierwszych spacerów panny Dashwood odkryły wiekową, szacowną z wyglądu rezydencję, która przypominając im o Norland, pobudziła ich wyobraźnię i sprawiła, że zapałały chęcią znajomości z jej lokatorami. Zasięgnąwszy wszelako bliższych informacji, dowiedziały się, że jej właścicielka -bardzo zacna pani w podeszłym wieku - jest już zbyt słaba, by utrzymywać stosunki ze światem i że nigdy nie opuszcza domu. W całej okolicy mnóstwo było malowniczych tras spacerowych. Wysokie wzgórza, które niemal zza każdego okna domu zachęcały panny Dashwood do wspięcia się na szczyt i rozkoszowania orzeźwiającym powietrzem, były prawdziwą ucieczką, kiedy błoto, które zaległo doliny, odcięło regiony położone wyżej, z całym ich niezwykłym pięknem. Któregoś ranka, zafascynowane widokiem rozświetlonego słabym blaskiem słońca deszczowego nieba, Mariannę i Margaret wyruszyły w stronę jednego z owych wzgórz, nie mogąc dłużej znosić swego uwięzienia; rezultatu dwudniowych, nieprzerwanych opadów deszczu. Pogoda nie była na tyle zachęcająca, żeby oderwać dwie pozostałe panie Dashwood: jedną od ołówka, a drugą od książki, mimo zapewnień Mariannę, że dzień będzie piękny, a każda większa chmura będzie omijać ich wzgórze. W końcu w drogę wyruszyły tylko dwie siostry. Raźno wspięły się na wzniesienie, ich oko radował każdy skrawek, każdy prześwit niebieskiego nieba, gdy zaś ich twarze smagnęły ożywcze powiewy porywistego wiatru, wiejącego z południa na zachód, odczuły pogardę dla strachliwości, wskutek której ich matce i siostrze nie było dane zaznać tak cudownych wrażeń. - Czyż możliwe jest szczęście - rzekła Mariannę - większe niż nasze? Wiesz co, Margaret, zaczniemy wracać najwcześniej za dwie godziny. Margaret wyraziła zgodę i siostry ruszyły w dalszą drogę, idąc pod wiatr i ze śmiechem stawiając mu czoło, gdy wtem nad ich głowami zgromadziły się chmury, a po twarzach zaczął je siec ulewny deszcz. Zdumione i zasmucone, z wielką niechęcią musiały zawrócić, gdyż najbliższym schronieniem był ich własny dom. Pozostawało im tylko jedno rozwiązanie, wyjątkowo rozsądne w tych okolicznościach: puścić się biegiem ze stromego wzgórza, wprost do bramy ich ogrodu. Rzuciły się do ucieczki. Mariannę z początku była na przedzie, ale stąpnąwszy niewprawnie, nagle upadła i rozpędzona Margaret, nie mogąc się zatrzymać, by jej pomóc, pobiegła dalej i bezpiecznie znalazła się u stóp wzgórza. W tym samym czasie w odległości zaledwie kilku kroków od Mariannę pojawił się pewien jegomość, który ze strzelbą i dwoma grającymi pointerami1 właśnie wspinał się po zboczu. Teraz odłożył broń i ruszył na pomoc dziewczynie. Mariannę podniosła się z ziemi, ale przy upadku skręciła nogę w kostce i nie mogła stanąć o własnych siłach. Mężczyzna zaoferował jej pomoc, a widząc, że etykieta zabrania Mariannę prosić o to, czego domaga się sytuacja, bez zwłoki wziął ją na ręce i zniósł ze wzgórza. Następnie, przeszedłszy przez ogród i bramę, którą Margaret zostawiła otwartą, zaniósł Mariannę do domu, gdzie jej siostra dotarła chwilę wcześniej, i wypuścił swą zdobycz dopiero w saloniku, sadowiąc ją w fotelu. Elinor i matka aż uniosły się na swych miejscach, zdumione takim wtargnięciem, i podczas gdy ich oczy utkwione były w przybyszu z wyrazem zdumienia i niekłamanego podziwu, wywołanych jego nagłym pojawieniem się, on przeprosił za najście, wyjaśniając przyczynę w sposób tak naturalny i pełen wdzięku, że głos i sposób mówienia nadały dodatkowego uroku całej jego postaci, choć i bez tego był bardzo przystojny. Nawet będąc odrażającym starcem, owym aktem troski względem jej dziecka zaskarbiłby sobie wdzięczność i sympatię pani Dashwood, toteż jego młodość, uroda i wytworność sprawiły, że swym uczynkiem od razu pozyskał głębokie uczucie matki Mariannę. Bez końca mu dziękowała i z typową dla siebie słodyczą prosiła, żeby usiadł. On jednak odmówił, gdyż był ubłocony i przemoknięty. Pani Dashwood nie bez afektacji zapytała teraz, wobec kogo zaciągnęła taki dług wdzięczności. Jegomość odparł, że nazywa się Willoughby i obecnie mieszka w Allenham; wyraził też nadzieję, że pani Dashwood nie odmówi mu zaszczytu i pozwoli odwiedzić damy nazajutrz, by mógł przekonać się, jaki jest stan zdrowia młodej panny. Zaszczytu mu rzecz jasna nie odmówiono, po czym młodzieniec odjechał w strugach deszczu, co uczyniło go jeszcze bardziej interesującym. Jako że był pięknym mężczyzną o wielkim uroku, natychmiast stał się obiektem ogólnego podziwu, zaś wybuch śmiechu, jaki wzbudziła jego galanteria wobec Mariannę, zapewne zawdzięczał swą żywiołowość atrakcyj- P o i n t e r - rasa psów myśliwskich. 33 32 nej powierzchowności gościa. Sama Mariannę nie przypatrzyła mu się. tak uważnie jak pozostali, gdyż pod wpływem zakłopotania, które oblało jej twarz rumieńcem, gdy Willoughby wziął ją na ręce, nie śmiała dokładnie mu się. przyjrzeć, kiedy znaleźli się już w domu. To jednak, co widziała, w zupełności wystarczyło, by mogła podzielać ogólny podziw, co czyniła z entuzjazmem zawsze nieodłącznym od jej pochwał. Cała jego osoba i zachowanie były na miarę tego wszystkiego, czym tylko jej wyobraźnia zdolna była obdarzyć bohatera ulubionej opowieści. W tym zaś, że przyniósł ją do domu bez żadnych ceremonii, przejawiała się bystrość umysłu, która szczególnie przypadła jej do gustu. Ciekawiło ją wszystko, co miało związek z jego osobą: podobało jej się jego nazwisko, rezydencja Willoughby'ego położona była w jej ulubionej okolicy, wkrótce też stwierdziła, że spośród wszystkich męskich strojów najbardziej szykowna jest myśliwska kurta. Jej wyobraźnia pracowała intensywnie, nasuwając same miłe wrażenia, tak że już zupełnie nie zważała na ból w skręconej kostce. Sir John odwiedził panny Dashwood, gdy tylko się rozpogodziło. Gdy opowiedziano mu przygodę Mariannę, zaczęto go również wypytywać, czy zna zamieszkałego w Allenham dżentelmena o nazwisku Willoughby. - Willoughby! - zawołał sir John. - Więc znowu przyjechał na wieś! Tak, to dobra wiadomość... Jutro do niego pojadę i zaproszę go na czwartkowy obiad. - A więc zna go pan? - spytała pani Dashwood. - Czy go znam? Pewnie, że tak. Co roku tu przyjeżdża. - Co to za człowiek? - To najlepszy kompan pod słońcem, zapewniam panią. Pierwszorzędny strzelec, nie ma też w całej Anglii lepszego jeźdźca. - To jest wszystko, co ma pan o nim do powiedzenia?! - krzyknęła z gniewem Mariannę. - Jaki jest przy bliższej znajomości?! Czym się zajmuje, jakie ma talenty? Sir John wyglądał na dość stropionego. - Do licha - stwierdził - wiem o nim niewiele więcej. Jest to miły, dobroduszny kompan, ma poza tym małego, czarnego pointera, najpiękniejszą sucz-kę, jaką w życiu widziałem. Była z nim dzisiaj? Ale Mariannę tak samo nie potrafiła opisać barwy pointera pana Willoughby, jak sir John nie potrafił oddać subtelności jego umysłu. - Kto to jest? - spytała Elinor. - Skąd pochodzi? Czy ma dom w Allenham? W tej kwestii sir John nie mógł udzielić żadnych wiarygodnych wiadomości, poinformował więc panie Dashwood, że Willoughby nie posiada w tej okolicy własnego majątku, że przebywa tu jedynie podczas wizyt u starej 34 damy mieszkającej w Allenham Court, z którą jest spokrewniony i której posiadłość ma odziedziczyć. Na końcu dodał: - Tak, tak, warto go usidlić, mówię pani, panno Dashwood. Ma własny niewielki, uroczy majątek koło Somersetshire; ja na pani miejscu nie odstąpiłbym go swej młodszej siostrze, choćby nawet wszystkie te wzgórza miały runąć. Panna Mariannę nie może oczekiwać, że będzie miała wszystkich mężczyzn dla siebie. Brandon będzie zazdrosny, jeśli nie będzie ostrożna. - Nie wydaje mi się - oświadczyła z dobrodusznym uśmiechem pani Dashwood - by pan Willoughby miał być nagabywany przez którąkolwiek z moich córek, usiłującą, jak pan to określił, „usidlić" go! Nie tego je uczono. Mężczyznom nic nie grozi z naszej strony, nawet jeśli są tak bogaci. W każdym razie cieszę się - z tego, co pan mówi, mogę wnioskować, iż jest to uczciwy młody człowiek, znajomość z którym nie będzie rzeczą niestosowną. - Pewien jestem, że to najlepszy kompan pod słońcem - powtórzył sir John. - Pamiętam, że w ostatnie Boże Narodzenie, na małej potańcówce w Park, tańczył od ósmej godziny do czwartej nad ranem i ani razu nie usiadł. - Naprawdę - zawołała Mariannę z błyskiem w oku - i tańczył elegancko i z werwą? - Owszem, a o ósmej znowu był na nogach, by ruszyć na łowy. - Właśnie to mi się podoba... Taki powinien być młody człowiek. Obojętnie czym by się zajmował, jego zapał nie powinien znać umiaru, a on sam zmęczenia. - No tak, już widzę, co się święci - oświadczył sir John. - Widzę, co się święci. Teraz zagnie pani na niego parol i już nie pomyśli o biednym Brandonie. - Musi pan wiedzieć, sir Johnie - rzekła z naciskiem Mariannę - że jest to określenie, którego wyjątkowo nie lubię. Mierzi mnie każde banalne wyrażenie, które niby ma wyrażać jakąś mądrość, a „łapanie męża" i „podbijanie serca" są najgorszymi ze wszystkich. Są niewybredne, a nawet grubiańskie i nawet jeśli dawniej mogły uchodzić za celne, dawno już straciły całą swą świeżość. Sir John niezupełnie rozumiał tę wymówkę, ale wybuchnął śmiechem tak szczerym, jakby zrozumiał doskonale, po czym odrzekł: - Tak czy owak, moim zdaniem, niejedno podbijecie serce w taki czy inny sposób. Biedny Brandon już jest zadurzony po uszy i bardzo wart tego, żeby go złapać - zapewniam - mimo całej tej historii z upadkiem i zwichniętą nogą. 35 ROZDZIAŁ X V V ybawca Mariannę, jak nazwała Willoughby'ego Margaret, mając na uwadze raczej elegancję sformułowania niż jego trafność, odwiedził panny Dashwood wczesnym rankiem następnego dnia, by osobiście zapytać, jak się miewa panna. Pani Dashwood przywitała go nie tyle uprzejmie ile wręcz z wylewnością, której źródłem były wczorajsze słowa sir Johna i jej własna wdzięczność. Cały przebieg wizyty Willoughby'ego utwierdzał go w przekonaniu o wytworności i klasie intelektualnej tej rodziny, którą poznał przez przypadek; o panującej w niej miłości i przyjaznej domowej atmosferze. Zaś osobisty urok panien ujął go od pierwszej chwili. Elinor miała delikatną cerę, regularne rysy i była bardzo zgrabna. Mariannę była jeszcze ładniejsza, choć w przeciwieństwie do figury siostry, jej figura nie była bez zarzutu - będąc jednak wyższą, prezentowała się bardziej okazale. Twarz miała Mariannę tak urodziwą, że banalne określenie „piękna dziewczyna" w odniesieniu do niej stawało się mniej banalne i odległe od prawdy, niż zazwyczaj. Skórę miała bardzo ciemną, cerę zaś delikatną i dzięki temu piękną; subtelne rysy, uroczy uśmiech, oczy bardzo ciemne, żywe, uduchowione, pełne ognia - słowem trudno było na ich widok oprzeć się uczuciu zachwytu. Z początku unikały one Willoughby'ego - na wspomnienie kontuzji, jaką onegdaj wywołała jego pomoc. Ale gdy to minęło, gdy Mariannę wróciła pewność siebie - kiedy stwierdziła, że z doskonałym wychowaniem dżentelmena Willoughby łączył naturalność i żywość usposobienia, zwłaszcza zaś, gdy oświadczył, że jego pasją są muzyka i taniec - posłała mu spojrzenie tak pełne sympatii, że przez resztę wizyty rozmawiał głównie z nią. Wystarczyła tylko sama wzmianka dotycząca którejś z jej ulubionych rozrywek, a już Mariannę włączała się do konwersacji. Nie potrafiła milczeć, gdy poruszano podobne tematy, opuszczała ją wtedy cała nieśmiałość i rezerwa. Oboje wkrótce odkryli, że łączy ich wspólne upodobanie do tańca i muzyki i że wynika ono z ogólnej zbieżności opinii we wszystkim, co odnosi się do obu tych spraw. Zachęcona tym odkryciem do dalszych indagacji1, Mariannę zaczęła wypytywać Willoughby'ego o ulubione książki, wymieniając i wychwalając swych ukochanych autorów z takim entuzjazmem, że gdyby jakiś dwudziestopięcioletni mężczyzna po jej słowach nie stał się wielbicielem owych znakomitych dzieł - choćby nawet wcześniej nie wiedzieć jak bardzo nimi gardził - musiałby chyba zupełnie nie mieć wrażliwości. Ich gusta były ude- rzająco podobne. Te same książki, te same fragmenty uwielbiali - a jeśli pojawiła się najdrobniejsza różnica, choćby cień nieporozumienia, natychmiast dawały im odpór siła argumentów i blask oczu Mariannę. Willoughby przystawał na wszystkie jej rozstrzygnięcia, udzielił mu się cały jej entuzjazm i na długo przed końcem wizyty gawędzili ze sobą tak poufale, jakby ich znajomość trwałą od dawna. - No cóż, Mariannę - powiedziała Elinor, gdy tylko Willoughby je opuścił - wcale nieźle jak na jeden poranek. Poznałaś opinie pana Willoughby'ego nieomal o wszystkim, co istotne. Wiesz już co myśli na temat Cowpera1 i Scotta2, nie masz też wątpliwości, że w pełni docenia piękno ich poezji; masz też całkowitą pewność, że Pope'a podziwia nie bardziej, niżby należało. Ale jak długo potrwa wasza znajomość, jeśli tak prędko będziecie wyczerpywali wszelkie tematy! Wkrótce nie będziecie mieli o czym rozmawiać. Następne spotkanie wystarczy mu, by przedstawić swe poglądy na piękno i drugie małżeństwo, a wtedy już zupełnie nie będziesz miała o co go zapytać. - Jak możesz, Elinor!? - zawołała Mariannę. - Czy to jest w porządku? Czy to sprawiedliwe? I czy jestem aż tak ograniczona? Ale wiem, co masz na myśli... Byłam zbyt swobodna, zbyt szczera, zbyt szczęśliwa. Naruszyłam podstawową zasadę decorum3. Byłam otwarta i nieskrępowana, a przecież powinnam być obojętna, pełna rezerwy, zamknięta. Gdybym z nim rozmawiała tylko o pogodzie i stanie dróg i gdybym odzywała się raz na czterdzieści minut - oszczędziłabyś mi reprymendy. - Ależ kochanie - wtrąciła się jej matka - nie możesz się obrażać na Elinor - ona tylko żartowała. Sama bym ją upomniała, gdyby tylko chciała udzielić ci nagany z powodu rozmowy z naszym nowym znajomym. Mariannę natychmiast się uspokoiła. Willoughby ze swej strony dawał liczne dowody na to, że znajomość z paniami Dashwood sprawia mu wielką przyjemność. Okazji do tego dostarczyła mu oczywista chęć zacieśnienia tejże znajomości. Odwiedzał je codziennie. Z początku za pretekst służyło dopytywanie się o chorą; jednakże przyjęcie, z jakim spotykały się jego wizyty, z dnia na dzień stawało się coraz serdecz-niejsze, sprawiając, że ów pretekst stał się zbędny, zanim wykluczyło go zupełnie ozdrowienie Mariannę. Przez parę dni skazana była na przebywanie indagacja-wypytywanie. ' Sir Walter Scott (1771-1832) - słynny powieściopisarz, za czasów Austen znany jednak jako poeta romantyczny. 2 Alexander Pope (1688-1744)-najsłynniejszy poeta angielskiego oświecenia. Jego sposób widzenia świata najbliższy jest Elinor. 3 Zasada decorum (z łac.) - zasada odpowiedniości, stosowności i dopasowania poszczególnych elementów. 37 36 w domu; nigdy jednak podobne uwięzienie nie było mniej uciążliwe. Willough-by był młodym mężczyzną o dużych zdolnościach i żywej wyobraźni, energicznym, otwartym i uczuciowym. Był wprost stworzony do tego, by podbić serce Mariannę, gdyż przy tym wszystkim miał nie tylko zniewalającą osobowość, lecz również umysł z natury skłonny do entuzjazmu, który teraz rozbudzał i wzmagał entuzjazm samej Mariannę - i to właśnie, bardziej niż cokolwiek, sprawiało, że był jej bliski. Towarzystwo Willoughby'ego stopniowo stawało się jej ulubioną rozrywką. Rozmawiali ze sobą, razem czytali i śpiewali; jego muzyczne talenty były znaczne, czytał zaś z siłą wyrazu i ożywieniem, których tak wyraźnie brakowało Edwardowi. W oczach pani Dashwood wypadł równie nienagannie jak w oczach Mariannę; również Elinor nie dostrzegła w nim niczego, co zasługiwałoby na krytykę, z wyjątkiem skłonności, w której bardzo przypominał jej siostrę i która budziła szczególną sympatię tej ostatniej, skłonności zbyt częstego mówienia przy każdej okazji tego, co myślał - bez względu na osoby i okoliczności. Naprędce wyrabiając sobie i wydając opinie o innych, poświęcając zasady uprzejmości na rzecz entuzjazmu i całkowitego zaślepienia, ilekroć w grę wchodziły racje serca, zbyt lekko traktując konwenanse, Willoughby zdradzał oczywisty brak rozwagi, co nie mogło zyskać uznania Elinor, wbrew wszystkiemu, co on i Mariannę mogli powiedzieć na swoją obronę. Mariannę zaczęła rozumieć, że rozpacz, jakiej doznała w wieku niespełna lat siedemnastu, płynąca z obawy, że nigdy nie spotka mężczyzny, który mógłby sprostać jej wyobrażeniom na temat doskonałości, była przedwczesna i nieuzasadniona. Willoughby uosabiał wszystko, czym jej wyobraźnia - zarówno w ową godzinę rozpaczy, jak i w chwilach bardziej radosnych - mogłaby obdarzyć kogoś, z kim Mariannę chciałaby się związać; jego zachowanie zaś dowodziło, że jego zamiary wobec niej są poważne i na miarę skali jego talentów. Również pani Dashwood, której widoki na fortunę, jaka miała przypaść Willoughby'emu, już wcześniej nasunęły niejedną myśl o ich małżeństwie, przed upływem tygodnia zaczęła się go spodziewać, a nawet pragnąć, gratu- ! lując sobie w duchu dwóch takich zięciów jak Edward i Willoughby. Uczucie, jakie żywił dla Mariannę pułkownik Brandon i jakie tak wcześnie odkryli jego przyjaciele, stało się dla Elinor oczywiste dopiero teraz, gdy przestali zauważać je tamci. Ich złośliwość i uwaga skupiły się na szczęśliwym rywalu pułkownika. Drwiny, które ściągał na siebie tamten, zanim jeszcze zrodziło się jakiekolwiek uczucie, przestały nękać go właśnie teraz, gdy uczucia jego wręcz prosiły się o szyderstwo, które musi prowokować wszelka uczuciowość. Elinor, jakkolwiek niechętnie, zmuszona była teraz uznać, że 38 jej siostra rzeczywiście wzbudza w pułkowniku uczucia, które wcześniej, ku swej satysfakcji przypisywała mu pani Jennings; wierzyła również, że choć ogólne podobieństwo charakterów obojga młodych mogło sprzyjać uczuciu Mariannę dla Willoughby'ego, równie uderzająca różnica charakterów nie stanowi przeszkody, by Mariannę żywiła dla pułkownika przynajmniej szacunek. Wszystko to budziło jej zatroskanie; na cóż bowiem mógł liczyć cichy trzydziestopięcioletni mężczyzna, którego rywalem był pełen energii dwudziestopięcioletni młodzieniec. Toteż nie mogąc się spodziewać, że pułkownik odniesie sukces, z całego serca życzyła mu tego, by przynajmniej nie wydał się Mariannę śmieszny. Elinor lubiła go - mimo jego powagi i rezerwy uważała, że jest interesujący. Jego obejście, choć tak zasadnicze, było bardzo miłe; a jego rezerwa wydawała się raczej rezultatem jakiegoś zmartwienia, niż posępnego charakteru. Sir John czynił kilkakrotnie aluzje do starych ran i rozczarowań pułkownika, co utwierdziło Elinor w przekonaniu, że jest on człowiekiem nieszczęśliwym; odtąd też odnosiła się do niego z szacunkiem i współczuciem. Być może ceniła go i żałowała również dlatego, że spotykały go afronty ze strony Willoughby'ego i Mariannę, którzy uprzedziwszy się do niego za to, że nie był ani młody, ani pełen życia, najwyraźniej postanowili lekceważyć wszystkie jego zalety. - Brandon jest jednym z tych ludzi - rzekł Willoughby któregoś dnia podczas rozmowy na jego temat - o których każdy dobrze mówi, ale którzy nikogo nie obchodzą; na widok których każdemu robi się szalenie miło, ale jakoś nikt nie pamięta, żeby ich zagadnąć. - Mam o nim dokładnie takie samo zdanie - zawołała Mariannę. - Tylko się z tym nie obnoście - rzekła Elinor - bo oboje go w ten sposób krzywdzicie. Bardzo cenią pułkownika w Park, ja również, ilekroć go spotykam, zawsze z nim gawędzę. - Fakt, że ty, pani, roztaczasz nad nim swą opiekę - odparł Willoughby -bez wątpienia przemawia na jego korzyść; jednak co się tyczy szacunku niektórych osób, już on sam jest wystarczającą przyganą. Któż by się godził na taką obelgę jak towarzystwo lady Middleton i pani Jennings, mogąc sobie zaskarbić choćby obojętność innych?! - Może jednak zniewagi kogoś takiego jak pan i Mariannę zrekompensują względy, jakimi pułkownik cieszy się u lady Middleton i jej matki. Jeśli ich pochwały są w istocie naganą, to wasza nagana może stanowić pochwałę; gdyż głupota owych dam nie jest większa niż wasze uprzedzenia i zła wola. - Broniąc swego protegowanego, potrafisz nawet być złośliwa. - Mój -jak go nazwałaś - protegowany, to człowiek rozumny, a rozumność zawsze mnie pociągała. Tak, Mariannę - nawet w mężczyźnie w wieku 39 pomiędzy trzydziestką a czterdziestką. Pułkownik wiele podróżował, był za granicą; dużo czytał i jest człowiekiem myślącym. Przekonałam się, że potrafi podzielić się wieloma wiadomościami na różne tematy; zawsze też chętnie zaspokajał mą ciekawość. - Innymi słowy - zawołała wzgardliwie Mariannę - powiedział ci, że we Wschodnich Indiach panują upały i że moskity są bardzo uciążliwe. - Nie wątpię, że tak właśnie by powiedział, gdybym go tylko zapytała; ale tak się składa, że są to rzeczy, które wiedziałam już wcześniej. - Być może - wtrącił się Willoughby - jego obserwacje dotyczą również nababów', złotych mohrów2 i palankinów3. - Śmiem twierdzić, że jego obserwacje sięgają znacznie dalej niż twoja ogłada. Dlaczego właściwie go nie lubisz? - Nic podobnego. Wręcz przeciwnie: uważam go za bardzo szacownego pana, który cieszy się u wszystkich dobrą opinią, choć nikt nie zwraca na niego uwagi; który ma pieniędzy więcej, niż może wydać; a czasu tyle, że nie wie co z nim zrobić; ma też co roku dwa nowe płaszcze. - A w dodatku - zawołała Mariannę - nie ma talentu, gustu ani charkteru. Jego umysłowi brak błyskotliwości, jego uczuciom brak żarliwości, a jego głosowi siły wyrazu. — Tak gładko uporaliście się z jego wszystkimi niedostatkami - odrzekła na to Elinor - i przy tak żywym udziale własnej wyobraźni, że moja własna diagnoza wyda wam się beznamiętna i mdła. Mogę tylko powiedzieć, że jest to człowiek dobrze wychowany, rozumny, zna świat, ma miłe obejście oraz - jak sądzę - dobre serce. — Teraz to ty, pani - zawołał Willoughby - jesteś niesprawiedliwa wobec mnie. Usiłujesz wytrącić mi broń z ręki przy pomocy rozumu i przekonać mnie siłą argumentów - wbrew mej własnej woli. Przekonasz się jednak, że mój upór dorównuje twej zręczności. Moja antypatia do pułkownika Brando-na wspiera się na trzech niepodważalnych racjach: straszył mnie deszczem, podczas kiedy mnie zależało na dobrej pogodzie; doszukał się błędu w postawie, w jakiej powożę kariolką, i wreszcie nie udało mi się go nakłonić do kupna mojej kasztanki. Jeśli jednak sprawi ci satysfakcję to, iż uważam, że pod innymi względami jego charakter jest bez zarzutu - gotów jestem to przyznać. Ty zaś w zamian za to moje bolesne ustępstwo nie możesz odmówić mi przywileju odczuwania względem pułkownika antypatii silniejszej niż kiedykolwiek. ' N ab ab - zarządca prowincji lub książę w północnych Indiach. 2 M o h e r - wełna z kóz angorskich; tu: z ł o t y m o h e r - rzecz niezwykła. 3 Palankin - kryta lektyka, używana na Dalekim Wschodzie jako środek lokomocji. 40 ROZDZIAŁ XI Idy pani Dashwood i jej córki przybyły do Devonshire, nie podejrzewały z początku tego, co miało się okazać już niebawem: że ich czas wypełni tyle spraw, że będą tak często zapraszane i odwiedzane przez gości, iż zupełnie zabraknie im wolnych chwil pozwalających na poważniejsze zajęcia. A przecież tak właśnie się stało. Kiedy Mariannę wróciła do zdrowia, ochoczo zaczęto wcielać w życie plany rozrywek w domu i poza domem, które już wcześniej obmyślił był sir John. Wówczas to rozpoczęły się bale w Barton Park; a przejażdżki po wodzie urządzano tak często, jak tylko pozwalały na to październikowe deszcze. Willoughby'ego zapraszano na każdą taką imprezę; atmosfera swobody i poufałości - nieodłączna od owych przyjęć - miała pogłębić jego zażyłość z paniami Dashwood, dostarczyć mu okazji do poznania zalet Mariannę i okazania całego zachwytu, jaki w nim budziła; jej zaś miała dostarczyć sposobności upewnienia Willoughby'ego co do natury uczuć, jakimi go darzyła. Ich poufałość nie mogła budzić zdziwienia Elinor, która wolałaby jedynie, żeby okazywali ją w sposób mniej ostentacyjny, a nawet kilka razy ośmieliła się zasugerować Mariannę większą powściągliwość. Tę jednak mierziło ukrywanie czegokolwiek, jeśli tylko brak rezerwy nie był powodem do wstydu; powściąganie zaś uczuć, które z natury swej nie były niczym nagannym, wydawałojej się nie tylko zbytecznym wysiłkiem, lecz również haniebną próbą ukorzenia rozumu przed tym, co pospolite i niedorzeczne. Willoughby podzielał to zdanie i zachowanie obojga zawsze stanowiło ilustrację ich opinii. Kiedy w towarzystwie przebywał Willoughby, Mariannę nie patrzyła na nikogo innego. Cokolwiek zrobił - było słuszne. Cokolwiek powiedział - było mądre. Jeśli wieczór w Barton Park kończył się partyjką, Willoughby oszukiwał wszystkich graczy, byle tylko Mariannę miała dobre karty. Jeśli rozrywką wieczoru były tańce, Mariannę i Willoughby tańczyli ze sobą przez połowę nocy, a kiedy zmuszeni byli rozdzielić się na chwilę, starali się trzymać blisko siebie i prawie nie rozmawiali z innymi. Takie zachowanie narażało ich rzecz jasna na salwy śmiechu, jednak owa śmieszność nie była w stanie ich zawstydzić czy zrobić na nich jakiegokolwiek wrażenia. Pani Dashwood angażowała się we wszystkie ich uczucia tak dalece, że ani jej w głowie nie postało, by protestować przeciw ich nadmiernemu uzewnętrznianiu. Dla niej było ono naturalnym następstwem siły uczuć rozpalających młode dusze. 41 W okresie tym Mariannę czuła się bardzo szczęśliwa. Całym sercem należała do Willoughby'ego, a całe zaś przywiązanie do Norland, które przywiozła ze sobą, opuściwszy Sussex, osłabło teraz bardziej, niż wcześniej uznałaby za możliwe - za sprawą uroku, którego obecność Willoughby'ego przydała nowemu domowi. Ełinor nie była aż tak szczęśliwa. Jej serce nie było tak spokojne, a radość z powodu szczęścia innych nie była niezmącona. Willoughby i Mariannę nie stanowili dla niej towarzystwa mogącego zrekompensować to, co zostawiła w Norland, albo sprawić, by wspomnienia dawnego domu były mniej bolesne. Jej pogawędkom z lady Middleton czy z panią Jennings daleko było do rozmów, których tak bardzo jej brakowało, choć ta druga nigdy nie milkła i od samego początku poczuła do Elinor sympatię, która zapewniła jej obfity potok zwierzeń. Już wcześniej trzy czy cztery razy opowiedziała jej historię swojego życia; i gdyby pamięć Elinor dorównywała elokwencji tamtej, już na bardzo wczesnym etapie znajomości znałaby również wszystkie szczegóły dotyczące śmiertelnej choroby pana Jenningsa, wiedziałaby też, co powiedział żonie na kilka minut przed śmiercią. Towarzystwo lady Middleton było Elinor milsze głównie dlatego, że lady przeważnie milczała. Niewiele obserwacji wystarczyło Elinor, by stwierdzić, że jej rezerwa była rezultatem cichego usposobienia i nie miała nic wspólnego z rozumnością. Wobec męża i matki zachowywała się tak samo jak wobec pani Dashwood, toteż bliższa z nią znajomość nie wydawała się Elinor niczym szczególnym. Lady Middleton do powiedzenia miała zawsze to samo. Jej intelektualna miałkość była czymś niezmiennym; niezmienny również był jej nastrój. I chociaż nie protestowała, gdy jej mąż urządzał przyjęcia - pod warunkiem, że były one w dobrym stylu i że mogła zabierać na nie dwoje najstarszych dzieci - to jednak nie sposób było odnieść wrażenia, że przyjęcia owe nie sprawiają jej radości większej niż przebywanie w domu; że zaś brała znikomy udział w konwersacji innych, niejednokrotnie bywało i tak, że o jej obecności na balu świadczyła tylko troska lady z powodu kłopotliwości własnych pociech. Spośród wszystkich nowych znajomych Elinor pułkownik Brandon był jedyną osobą, która w jakimkolwiek stopniu mogłaby aspirować do posiadania intelektualnych uzdolnień, która mogłaby wzbudzić uczucie przyjaźni czy okazać się interesującym kompanem. Willoughby zupełnie nie wchodził w grę. I choć zaskarbił sobie cały podziw i względy Elinor, która traktowała go jak brata, to przecież był ukochanym Mariannę; jej osoba pochłaniała go bez reszty, i nawet towarzystwo kogoś znacznie mniej ujmującego mogłoby się teraz wydać Elinor o wiele ciekawsze. Na swoje nieszczęście pułkownik Brandon nie znajdował podobnej wzajemności, mogącej sprawić, że zajmowałby się 42 wyłącznie Mariannę, toteż rozmowy z jej siostrą były mu największą pociechą w obliczu zupełnej obojętności obiektu swych westchnień. Współczucie Elinor dla pułkownika wzrosło jeszcze bardziej, gdy nabrała podejrzeń, że już wcześniej poznał on męki nieodwzajemnionej miłości. Podejrzenie owo wzbudziło kilka nieopatrznych słów, jakie wymknęły mu się któregoś wieczora w Barton Park, gdy za obopólną zgodą postanowili usiąść, w czasie gdy wszyscy tańczyli. Oczy pułkownika utkwione były w Mariannę. Po kilku minutach milczenia rzekł ze słabym uśmiechem: - Pani siostra, jak sądzę, nie uznaje drugiej miłości. - To prawda - odparła Elinor -jej poglądy są na wskroś romantyczne. - Może raczej sądzi, że taka miłość w ogóle nie istnieje. - Chyba tak. Ale w jaki sposób do tego doszła i dlaczego nie wzięła pod uwagę charakteru własnego ojca, który był dwukrotnie żonaty - tego nie wiem. Zapewne kilka najbliższych lat dostarczy jej poglądom solidnych podstaw, którymi są rozsądek i obserwacja, a wówczas być może i innym łatwiej będzie uchwycić je i uzasadnić - dziś tylko ona potrafi to uczynić. - Zapewne tak się stanie - odparł on - a jednak w uprzedzeniach młodego umysłu jest coś tak pociągającego, że aż się przykro robi na myśl, że ich miejsce zajmą poglądy bardziej rozpowszechnione. - Tu nie mogę się z panem zgodzić - oświadczyła Elinor - uczucia podobne tym, które żywi Mariannę, wiążą się z niedogodnościami; nie usprawiedliwia ich nawet młodzieńczy entuzjazm i nieznajomość świata. Jej wyobrażenia cechuje fatalna skłonność do zupełnego lekceważenia konwenansów; dlatego spodziewam się, że bliższy kontakt ze światem byłby największą z korzyści, jakie Mariannę mogłaby teraz odnieść. Nastąpiła krótka pauza, po czym pułkownik podjął rozmowę słowami: - Czy pani siostra jednakowo traktuje wszystkie zarzuty przeciw drugiej miłości? Czy pod każdym względem jest ona tak samo godna potępienia? Czy ci, których za pierwszym razem czekał zawód niestałości obiektu ich uczuć, czy niefortunnych okoliczności, przez resztę życia mają trwać w obojętności? - Daję słowo, że jej poglądy nie są mi znane aż tak szczegółowo. Wiem tylko, że jeszcze nigdy nie słyszałam, by dopuszczała jakiś przypadek, w którym taka miłość byłaby wybaczalna. - Trudno utrzymać taki pogląd - rzekł pułkownik. - Ale zupełna odmiana uczuć... nie, tego niech pani nie pragnie... bo gdy już raz ustąpi cała subtelność i romantyka młodości - jakże często jej miejsce zajmują poglądy aż nazbyt oklepane i - niebezpieczne! Mówię z własnego doświadczenia. Znałem kiedyś pewną damę, która z charakteru i temperamentu bardzo przypominała pani siostrę, głosiła te same poglądy i tak samo osądzała innych, ale wskutek odmiany... wskutek serii niefortunnych zdarzeń... 43 Tu nagle przerwał; zdawał się sądzić, że powiedział zbyt wiele, a wyraz jego twarzy skłonił Elinor do podejrzeń, które w innym wypadku być może nie przyszłyby jej do głowy. Wzmianka o damie zapewne nie zrodziłaby ich, gdyby pułkownik nie utwierdził jej w przekonaniu, że tego, co dotyczyło owej damy, nie powinien był mówić. Wystarczył teraz niewielki wysiłek wyobraźni, by powiązać poruszenie pułkownika z jego tkliwością wywołaną przez tamto wspomnienie dawnych uczuć. Elinor nie snuła dalszych domysłów, choć Mariannę, będąc na jej miejscu, nie poprzestałaby na tym. Dzięki jej wyobraźni cała ta opowieść nabrałaby żywych barw, przeradzając się w najbardziej posępną historię nieszczęśliwej miłości. ROZDZIAŁ XII W jednej z rozmów Mariannę zakomunikowała siostrze nowinę, która mimo wszystkiego, co do tej pory Elinor wiedziała o braku rozwagi i bezmyślności siostry, wywołała jej zdumienie, będąc uderzającym świadectwem obu tych cech. Otóż Mariannę z wielką radością oświadczyła, że Willoughby podarował jej konia, którego wcześniej hodował był w swej posiadłości w So-mersetshire, z myślą o tym, że będzie dosiadać go kobieta. Mariannę przyjęła prezent bez namysłu i zachwytem opowiedziała o nim siostrze, zupełnie nie przejmując się tym, że utrzymanie konia jest sprzeczne z planami matki - że gdyby miała ona zmienić inne swe decyzje przez wzgląd na taki prezent, I musiałaby kupić drugiego konia służącemu, utrzymywać innego służącego, który by go dosiadał, i wreszcie musiałaby zbudować stajnię dla obu koni. - Willoughby zamierza natychmiast posłać stajennego do hrabstwa So-merset, żeby przywiózł tego konia - dodała. - A kiedy będziemy miały konia, codziennie będziemy odbywać przejażdżki. Ty też będziesz na nim jeździć. Tylko sobie wyobraź, Elinor, jakie to musi być przyjemne galopować po jednym z tych wzgórz! Jedynie z największą niechęcią zbudziła się z tego upojnego snu, dając sobie wyperswadować wszystkie przykre konsekwencje owego pomysłu — i jeszcze przez jakiś czas wzbraniała się przed ich przyjęciem. Bo jeśli chodzi o dodatkowego służącego, wydatki z nim związane to błahostka; pewna jest, że mama na pewno nie będzie oponować; każdy koń byłby dlań jednakowo dobry; zawsze zresztą mógłby dostać konia z Park; co zaś się tyczy stajni - I zwykła szopa wystarczy w zupełności... Elinor wyraziła jednak wątpliwości, j 44 co do stosowności przyjęcia przez Mariannę takiego prezentu od mężczyzny, którego tak słabo zna i z którym znajomość trwa tak krótko. Tego już było Mariannę za wiele. - Mylisz się, Elinor - rzekła z gniewem - sądząc, że tak niewiele mi wiadomo o Willoughbym. To prawda, że nie znamy się długo, ale i tak znam go lepiej niż ktokolwiek poza tobą i mamą. Tym, co decyduje o prawdziwej zażyłości, nie jest czas i okoliczności, lecz samo usposobienie. Niektórym ludziom nawet siedem lat nie wystarczy, żeby dobrze się poznać, podczas gdy innym w zupełności wystarczy siedem dni. Bardziej nieswojo czułabym się przyjmując konia od własnego brata, niż przyjmując go od Willoughby'ego. O Johnie wiem bardzo niewiele, choć tyle lat mieszkaliśmy pod jednym dachem; ale o Willoughbym już dawno wyrobiłam sobie zdanie! Elinor pomyślała, że najrozsądniej będzie nie wracać do tej kwestii. Znała charakter siostry. W tak delikatnej sprawie mogłaby ją tylko utwierdzić we wcześniej powziętej opinii. Odwołując się jednak do uczucia, jakie Mariannę żywiła wobec matki, przedstawiając wszelkie niedogodności, jakie, folgując ich pragnieniom, matka musiałaby wziąć na siebie, gdyby (jak zapewne by się stało) przystała na powiększenie dobytku — osiągnęła tyle, że Mariannę wkrótce uległa i obiecała, że o niczym nie wspomni, by nie nakłaniać matki do tak nierozważnego aktu dobroci, Willoughby'emu zaś powie przy najbliższym spotkaniu, że zmuszona jest odmówić przyjęcia prezentu. Mariannę dotrzymała słowa i gdy tego samego dnia ich gość znowu się pojawił, Elinor dosłyszała, jak jej siostra ściszonym głosem wyraża swe rozczarowanie faktem, że musi wyrzec się podarunku. Równocześnie podane zostały powody zmiany jej wcześniejszej decyzji, a ich nieodparty charakter sprawił, że Willoughby zaniechał dalszych nalegań. Jego rozczarowanie było jednak oczywiste, gdy dał mu wyraz tym samym przyciszonym głosem: - Ależ Mariannę, koń wciąż jest twój, chociaż teraz nie możesz na nim jeździć. Zatrzymam go, dopóki sama go nie zabierzesz. I gdy opuścisz Bar-ton, żeby wprowadzić się do własnego domu, osiodłam dla ciebie Królową Mab. To właśnie usłyszała Elinor. W jego słowach, w sposobie ich wypowiadania, w tym, że zwracał się do jej siostry po imieniu, natychmiast uderzyła ją poufałość tak oczywista i sens tak niedwuznaczny, że nie mogły one oznaczać nic innego, jak tylko bezgraniczne porozumienie. Od tej chwili Elinor nie miała już wątpliwości, że są zaręczeni, dziwiło ją tylko, że choć zaręczyny dotyczyły osób tak otwartych, w ich odkryciu ona sama czy ktokolwiek inny zdani byli na przypadek. Nazajutrz zaś Margaret opowiedziała Elinor o czymś, co ukazało tę sprawę w jeszcze wyraźniejszym świetle. Willoughby spędził poprzedni wieczór 45 wraz z paniami i Margaret, przez jakiś czas przebywając w salonie tylko z nim i z Mariannę, miała okazję poczynić pewne obserwacje, o których z niezmiernie poważną miną powiadomiła najstarszą siostrę, gdy znalazły się same. - Ach, Elinor - zawołała. - Muszę ci zdradzić pewną tajemnicę dotyczącą Mariannę. Jestem pewna, że ona i Willoughby niebawem się pobiorą! - Powtarzasz to prawie codziennie - stwierdziła Ełinor - od czasu ich pierwszego spotkania na wzgórzu High Church; nie znali się nawet tygodnia, a już byłaś pewna, że Mariannę nosi na szyi jego portret; po czym okazało się, że to tylko miniaturowy portrecik naszego stryjecznego dziadka. - Ale tym razem to zupełnie inna sprawa. Jestem pewna, że wkrótce się pobiorą, ponieważ on dostał od niej kosmyk włosów. - Lepiej uważaj, Margaret. Jeszcze się może okazać, że to tylko kosmyk włosów jakiegoś stryjecznego wujka pana Willoughby'ego. - Ależ Elinor, to kosmyk Mariannę. Jestem tego prawie pewna, bo widziałam, jak go obcinał. Ostatniego wieczoru, po herbacie, gdy ty i mama wyszłyście z pokoju, on i ona coś sobie szeptali i bardzo szybko ze sobą rozmawiali; a ja odniosłam wrażenie, że on o coś ją prosi, a potem wydobył nożyczki i obciął drugi kosmyk jej włosów, które opadły jej luźno na plecy. Wtedy złożył na nim pocałunek, zawinął go w kawałek białego papieru i włożył do pugilaresu. Elinor nie mogła nie dać wiary tym wszystkim szczegółom pochodzącym z tak pewnego źródła, nie miała zresztą takiego zamiaru, gdyż zdarzenie to doskonale współbrzmiało z tym, co sama widziała i słyszała. Czasem mądrość Margaret przejawiała się w sposób nieco dla jej siostry krępujący. Gdy bowiem pewnego wieczora pani Jennings usiłowała wymusić na niej nazwisko sympatii Elinor, które już od dawna wzbudzało jej wielką ciekawość, Margaret w odpowiedzi spojrzała na siostrę i zapytała: „Nie mogę powiedzieć, prawda, Elinor?". Odpowiedź ta wywołała ogólny wybuch śmiechu, Elinor również próbowała się roześmiać, ale wysiłek ten sprawił jej ból. Dobrze wiedziała, o kim myśli Margaret, wiedziała też, że nie zniosłaby ze spokojem płaskich żarcików pani Jennings, których obiektem byłaby owa osoba. Mariannę chciała udzielić wsparcia siostrze, ale bardziej zaszkodziła sprawie, niż się przysłużyła, bo poczerwieniała i z gniewem rzekła do Margaret: r>-~;ato; jf, bez ' ' -- "">"ip nndeirzenia, nie masz prawa ich ić wsparcia siostrze, atc -—- ~ do Margaret: . I ujawniać! . , . ..^ Maraaret - sama powiedziałaś | Pamiętaj, że bez wzg^u >--------- mi o wszystkim. .. . _.- —«>tn żywiołowo doma- „-, , .11_„nt - Nie mam żadnych podejrzeń - uiipanu Ł—a mi o wszystkim. To tylko wzmogło ogólną wesołość, po czym zaczęto żywiołowo domagać się od Margaret dalszych szczegółów. - Panno Margaret... prosimy... niechże nam pani o wszystkim opowie! -nalegała pani Jennings. - Jakże się ten dżentelmen nazywa?! - Nie mogę powiedzieć, proszę pani. Ale dobrze wiem, kto to taki, wiem też, gdzie przebywa teraz. - Tak, tak, domyślamy się. gdzie przebywa; zapewne we własnym domu w Norland. Przypuszczam, że jest wikarym w parafii. - Wcale nie. On nie ma żadnego zawodu. - Margaret - powiedziała Mariannę, bardzo już rozdrażniona. - Sama dobrze wiesz, że to wszystko są twoje wymysły i że taka osoba w ogóle nie istnieje. - A zatem najwyraźniej niedawno musiał umrzeć, droga Mariannę, bo jestem pewna, że kiedyś osoba taka istniała, a jego nazwisko zaczynało się na F. W tej samej chwili Elinor poczuła wielką wdzięczność dla lady Middle-ton, która nagle stwierdziła, że okropnie się rozpadało, choć podejrzewała, że ową uwagę tłumaczyć należy nie tyle względami, jakimi mogłaby ją darzyć lady, ile raczej jej wielką niechęcią do podobnych szyderstw, w których celowali jej mąż i matka. Myśl tę niezwłocznie podchwycił pułkownik Brandon, który zawsze zważał na uczucia innych, po czym oboje z ożywieniem zaczęli rozprawiać na temat pogody. Willoughby otworzył fortepian i poprosił Mariannę, żeby coś zagrała. Tak oto dzięki wysiłkom rozmaitych osób, mającym na celu ominięcie kłopotliwego tematu, temat ów wreszcie zarzucono. Nie tak łatwo jednak odzyskała Elinor wewnętrzny spokój, którego pozbawił ją cały ten epizod. Jeszcze tego samego wieczora zebrała się grupa, która nazajutrz miała wyruszyć w bardzo malownicze miejsce, oddalone o jakieś dwanaście mil i należące do szwagra pułkownika Brandona, bez którego udziału wycieczka nie byłaby możliwa, gdyż właściciel włości, przebywający podówczas za granicą, pozostawił w tym zakresie ścisłe instrukcje swojemu zarządcy. Tereny te były podobno bardzo piękne; sir John, który szczególnie zachwalał ich uroki, mógł uchodzić za niezgorszego arbitra, skoro przez ostatnie dziesięć lat przynajmniej dwa razy w ciągu każdego lata organizował podobne wyprawy. Było tam jezioro, po którym przejażdżka miała stanowić główną atrakcję. Wystarczyło tylko zabrać zimny prowiant, zaprząc konie do odkrytych powozów i wszystko miało się potoczyć przepisowym trybem, typowym dla takich eskapad. Niektórym uczestnikom wycieczki wydawała się ona przedsięwzięciem zbyt śmiałym, zważywszy porę roku oraz fakt, że przez ostatnie dwa tygodnie bez przerwy padał deszcz; toteż pani Dashwood, która złapała katar, posłuchała Elinor i pozostała w domu. 47 46 ROZDZIAŁ XIII żljaplanowana wyprawa do Whitewell zakończyła się jednak w sposób bardzo dla Elinor nieoczekiwany. Była przygotowana, że przemoknie do suchej nitki, że będzie wyczerpana, przerażona; tymczasem wszystko skończyło się jeszcze gorzej: w ogóle się nie wybrali. Punktualnie o dziesiątej uczestnicy wyprawy zgromadzili się w Barton Park, gdzie mieli zjeść śniadanie. Poranek był dość pogodny (choć przez całą noc padało), ponieważ chmury rozpierzchły się po niebie i często wyzierało słońce. Wszyscy byli bardzo podekscytowani i dopisywał im humor; byli też żądni rozrywek i woleliby już znosić trudy i niewygody, niż wyrzec się przyjemności. W trakcie śniadania dostarczono listy. Jeden z nich zaadresowany był do pułkownika Brandona. Ten wziął list do ręki, a sprawdziwszy, kto jest nadawcą, pobladł i natychmiast opuścił pokój. - Co z Brandonem? - zapytał sir John. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. - Mam nadzieję, że nie są to złe wieści - powiedziała lady Middleton. — To musi być coś niezwykle ważnego, skoro Brandon pogardził śniadaniem w moim domu. Po upływie pięciu minut pułkownik wrócił. Pani Jennings zapytała: - Mam nadzieję, pułkowniku, że nie są to żadne złe wieści? - Nie, madame, dziękuję pani. - List przyszedł z Avignon? Mam nadzieję, że nie oznacza to pogorszenia stanu zdrowia pańskiej siostry. - Nie, madame. To list z Londynu: sprawy zawodowe. - Jak więc to możliwe, że ręka, która go napisała, wywołała w panu taki niepokój - skoro to tylko sprawy zawodowe? No, no... pułkowniku, to przecież nie ma sensu; niech pan lepiej powie prawdę. - Madame - żachnęła się pani Middleton - proszę liczyć się ze słowami. - A może ten list powiadamia, że pańska kuzynka Fanny wyszła za mąż? — ciągnęła pani Jennings, nie zważając na wymówkę synowej. -Nie, bynajmniej. - A więc już chyba wiem, pułkowniku, od kogo pan go otrzymał. 1 mam nadzieję, że ona dobrze się miewa. - Kogo ma pani na myśli? - spytał pułkownik, spłonąwszy rumieńcem. - Już pan dobrze wie, kogo... 48 - Bardzo mi przykro, madame - odrzekł pułkownik, zwracając się do lady Middleton - że otrzymałem ten list właśnie dzisiaj, gdyż ma on związek ze sprawą, która wymaga mej niezwłocznej obecności w Londynie. - W Londynie?! - zawołała pani Jennings. - A cóż pan ma do roboty w Londynie o tej porze roku?! - Największą stratę ponoszę ja sam - ciągnął pułkownik - będąc zmuszonym opuścić tak miłe towarzystwo; smutek mój jest tym większy, iż, jak się obawiam, moja obecność jest konieczna byście państwo mogli dostać się do Whitewell. Ależ to był dla wszystkich cios! - A gdyby tak, panie pułkowniku, napisał pan parę słów do zarządcy domu - zasugerowała z ożywieniem Mariannę. - Czy to by nie wystarczyło? Pułkownik pokręcił głową. - Musimy tam jechać - oświadczył sir John. - Nie możemy tego odkładać, skoro jesteśmy już tak blisko! Posłuchaj, Brandon, nie możesz jechać do miasta wcześniej niż jutro - ot i wszystko. - Sam bym chciał, żeby sprawę tę można było tak łatwo rozwiązać. Ale nie leży w mej mocy odwlekanie wyjazdu choćby o jeden dzień. - Gdyby pan nam tylko powiedział, co to za sprawa - powiedziała pani Jennings - sami moglibyśmy się przekonać, czy można ja odłożyć, czy też nie. - Nawet o sześć godzin by się pan nie spóźnił - rzekł Willoughby - wstrzymując się z wyjazdem do naszego powrotu. - Nie mogę sobie pozwolić na stratę choćby godziny. Po czym Elinor dosłyszała, jak Willoughby ściszonym głosem mówi do Mariannę: - Istnieją ludzie, którzy za nic nie znieśliby zwyczajnej, wesołej wycieczki. Brandon jest jednym z nich. Zapewne się przestraszył, że dostanie kataru, i wymyślił tę sztuczkę z listem, żeby się wymigać. Stawiam pięćdziesiąt gwinei, że sam go napisał. - I ja w to nie wątpię - rzekła Mariannę. - Wiem od dawna, Brandon, że jak raz coś postanowisz, nikt cię od tego nie odwiedzie - rzekł sir John. - Ale mam nadzieję, że jeszcze zmienisz zdanie. Spójrz, obie panny Carey przyjechały aż z Newton, panny Dashwood przywędrowały aż ze swojego domu, a pan Willoughby wstał o dwie godziny wcześniej niż zwykle - wszystko po to, by pojechać do Whitewell! Pułkownik Brandon powtórnie wyraził swój żal z powodu ogólnego rozczarowania, którego był przyczyną, stwierdzając jednocześnie, że sprawa jest przesądzona i że nie ma wyboru. - A zatem kiedy do nas wrócisz? - spytał sir John. 49 - Mam nadzieją, że spotkamy się w Barton - dodała lady Middleton -gdy tylko wyjazd z miasta nie będzie dla pana kłopotliwy. Musimy odłożyć wycieczką do Whitewell aż do pańskiego powrotu. - Jest pani bardzo uprzejma, ale termin mego powrotu jest tak niepewny, że nawet nie jestem w stanie obiecać, czy w ogóle wrócę. - Ależ on musi wrócić i zapewne to zrobi! - zawołał sir John. - Jeśli go tu nie będzie przed upływem tygodnia, to sam po niego pojadę. - Tak, sir Johnie, tak właśnie zrób! - zakrzyknęła pani Jennings. - Może też wtedy odkryjesz, cóż to za interesy... - Nie chcę wścibiać nosa w cudze sprawy, ale przypuszczam, że jest to coś, czego pułkownik się wstydzi. W tej samej chwili oznajmiono, że konie pułkownika są gotowe do drogi. - Nie jedziesz chyba do miasta wierzchem? - spytał sir John. - Nie, tylko do Honiton. A potem rozstawnymi końmi. - Cóż, skoro postanowiłeś jechać, to jedź; życzę ci szczęśliwej podróży. Ja jednak radziłbym zostać. - Zapewniam cię, że to nie leży w mej mocy. Co powiedziawszy, ruszył do wyjścia. - Panno Dashwood, czy istnieje szansa, że jeszcze tej zimy ujrzę w Londynie panią i jej siostry? - Obawiam się, że nie. - A zatem muszę panią pożegnać na dłużej, niżbym chciał. Ukłonił się Mariannę, lecz nic nie rzekł. - Ale jeszcze zanim pan odjedzie, pułkowniku, proszę tylko powie- j dzieć, w jakiej sprawie? - nalegała pani Jennings. Lecz pułkownik tylko ją pożegnał i razem z sir Johnem opuścił towarzystwo. Dopiero teraz rozległ się ogólny lament i skargi, dotąd hamowane ze względów grzeczności. I wszyscy w kółko powtarzali, jakie to irytujące doznać podobnego rozczarowania. - W każdym razie już się domyślam, jakie są te jego interesy - oświadczyła z tryumfem pani Jennings. - Doprawdy, madame? - zakrzyknęli wszyscy. - Pewna jestem, że mają one związek z panną Williams. - Kim jest panna Williams? - zapytała Mariannę. - Kim jest... Co takiego?! Nie wiesz, moja droga, kim jest panna Williams! Jestem pewna, że musiałaś o niej słyszeć. To krewna pułkownika, moja droga - bardzo bliska krewna. Nie powiem jak bardzo, z obawy przed szokiem, jaki mogłoby to wywołać u młodych dam. Po czym, zniżając głos, rzekła do Elinor. - To jego naturalna córka. 50 - Naprawdę?! - Właśnie tak! Są do siebie podobni jak dwie krople wody. Zapewne pułkownik zapisze jej cały swój majątek. Odprowadziwszy pułkownika, sir John natychmiast przyłączył się do pozostałych w ich nieukojonym smutku, spowodowanym przez owo niefortunne zajście, dość szybko dochodząc jednak do konkluzji, że wszyscy powinni teraz zrobić coś, co by ich rozweseliło. Po krótkiej naradzie zgodzono się, że chociaż pełni szczęścia zaznać można jedynie w Whitewell, to przecież można też odzyskać względny spokój ducha, odbywając przejażdżkę po okolicy. Kazano więc zaprząc konie, powóz Willoughby'ego wyruszył jako pierwszy, a Mariannę nigdy nie wyglądała na szczęśliwszą niż teraz, kiedy do niego wsiadała. Powóz pomknął przez Park i wkrótce zniknął pozostałym z oczu. Mariannę i Willoughby'ego ujrzano dopiero po ich powrocie, to znaczy po tym, gdy już wrócili wszyscy inni. Oboje sprawiali wrażenie wypoczętych i tylko w nąjoględniejszych słowach oznajmili, że trzymali się dwóch ścieżek, podczas gdy cała reszta jechała wzgórzami. Postanowiono, że wieczorem odbędą się tańce i że przez cały dzień wszyscy będą strasznie weseli. Na obiad przyszła jeszcze rodzina Careyów, więc do stołu miało przyjemność zasiąść prawie dwadzieścia osób - co sir John skonstatował ze szczególnym zadowoleniem. Willoughby zajął jak zwykle miejsce pomiędzy dwoma starszymi siostrami Dashwood. Pani Jennings zasiadła na prawo od Elinor. Po chwili wychyliwszy się zza pleców sąsiadów, pani Jennings na tyle głośno, by mogli ją usłyszeć wszyscy, oświadczyła Mariannę: - Zdemaskowałam was, mimo waszych wszystkich sztuczek. Wiem, gdzie spędziliście poranek. Mariannę oblała się rumieńcem i z wielkim pośpiechem zapytała: - No i gdzie? - Czyżby pani nie wiedziała, że odbywaliśmy przejażdżkę moją kariol-ką? - spytał Willoughby. - Owszem, panie zuchwalcze, doskonale o tym wiedziałam i postanowiłam zbadać, dokąd też was poniosło. Mam nadzieję, że podoba ci się twój nowy dom, panno Mariannę. Wiem, że jest bardzo przestronny i że kiedy cię odwiedzę, będzie miał nowe meble. Bardzo ich potrzebował już sześć lat temu... Mariannę odwróciła głowę; była bardzo zmieszana. Pani Jennings wy-buchnęła śmiechem. Elinor zaś dowiedziała się, że matka lady Middleton, postanowiwszy zbadać, gdzie ukryli się młodzi, przeprowadziła małe prywatne śledztwo i wypytała o wszystko stajennego pana Willoughby'ego, ustalając w ten sposób, że udali się do Allenham i że spędzili tam wiele czasu, spacerując po ogrodzie i przechadzając się po domu. 51 Elinor jedynie z trudem mogła w to uwierzyć, gdyż wydawało jej się wielce wątpliwe, że Wiłloughby mógł zaproponować Mariannę wizytę w owym domu w czasie, gdy przebywała w nim pani Smith, której Mariannę w ogóle nie znała. Gdy tylko opuściły jadalnię, Elinor zapytała o to Mariannę i ku swemu wielkiemu zdumieniu usłyszała, że każde słowo pani Jennings to najszczersza prawda. Jej wątpliwości wywołały w Mariannę prawdziwe wzburzenie. - Dlaczego uważasz, że tam nie byliśmy, że nie obejrzeliśmy domu? Czyż nie tego właśnie sama tak często pragnęłaś? - Owszem, Mariannę, ale nie pojechałam tam w czasie bytności pani Smith w domu, na dodatek tylko w towarzystwie pana Willoughby'ego. - Ale przecież Wiłloughby jest jedyną osobą, która ma prawo oprowadzać po tym domu, a ponieważ jechaliśmy odkrytym powozem, nie mogliśmy zabrać nikogo więcej. Nigdy w życiu nie miałam przyjemniejszego poranka. - Obawiam się - odparła Elinor - że to, iż coś jest przyjemne, nie jest jeszcze oznaką stosowności. - Wręcz przeciwnie, Elinor, trudno o świadectwo bardziej nieodparte. Bo jeśli w tym, czego się dopuściłam, rzeczywiście było coś niestosownego, byłabym wówczas tego świadoma, gdyż postępując niewłaściwie, zawsze o tym wiemy. Mając podobne przeświadczenie, nie mogłabym odczuwać żadnej przyjemności. - Ależ, droga Mariannę, czy nawet teraz nie wątpisz o słuszności swego czynu, mimo że naraził cię on na te wszystkie impertynencje? - Jeśli impertynencje pani Jennings mają być dowodem niestosowności zachowania, to każda chwila naszego życia stanowi powód do obrazy. Na jej krytykę zważam w równie małym stopniu, co na jej pochwały. Nie mam poczucia, że zachowałam się niewłaściwie, przechadzając się po posiadłościach pani Smith czy oglądając jej dom. Pewnego dnia staną się one własnością Wiłloughby'ego... -Nawet gdyby miały się stać twoją własnością, Mariannę, i tak nie usprawiedliwiałoby to twego postępku. Aluzja ta wywołała rumieniec Mariannę, choć jednocześnie sprawiła jej wyraźną przyjemność. Po dziesięciu minutach intensywnego namysłu ponownie przyszła do siostry i bardzo pogodnie oświadczyła: - Wiesz, Elinor, że może wycieczka do Allenham to nie był najlepszy pomysł, ale Wiłloughby bardzo chciał mi to miejsce pokazać. Zapewniam cię, że dom jest uroczy. Na górze jest wyjątkowo przyjemny salonik, dość spory, więc można stale w nim przebywać, z nowymi meblami wyglądałby zachwycająco! To pokój narożny i okna wychodzą na dwie strony domu. Z jednego widzisz trawnik, dalej za domem wznoszącą się ścianę lasu. Z drugiego roztacza się widok na kościół i wieś w oddali; za nimi widać owe piękne wysokie wzgórza, na które tak często patrzyłyśmy z zachwytem. Nie uważam, że to przesądza 52 sprawę, bo na przykład meble są w stanie fatalnym, ale gdyby zmienić je na nowe, jedynie dwieście funtów (tak twierdzi Wiłloughby) mogłoby sprawić, że jako pokój na lato stałby się jednym z najprzyjemniejszych w całej Anglii! Gdyby Elinor mogła słuchać jej dłużej - w czym przeszkodzili jej inni -Mariannę z równym zachwytem opisałaby każdy z pozostałych pokojów. ROZDZIAŁ XIV Ni, I ieoczekiwany wyjazd pułkownika Brandona z Park i jego niezłomne milczenie w sprawie przyczyny wyjazdu bardzo zaprzątało myśli pani Jennings i na kilka dni wprawiło ją w wielkie zdumienie. Uczucia tego doświadczała dosyć często, jak zresztą każdy, kto żywo interesuje się sprawami wszystkich swych znajomych. Z przerwami na chwilę wytchnienia zastanawiała się nad przyczynami owego wyjazdu. Miała pewność, że muszą to być jakieś złe wieści, i przebiegała w myślach wszelkie możliwe katastrofy mogące spotkać pułkownika. Czyniła to z głębokim przeświadczeniem, że wszystkich nie mógł przecież uniknąć. - Pewna jestem, że musiało się stać coś strasznego - rzekła. - Miał to wypisane na twarzy. Biedaczek. Obawiam się, że jego stan majątkowy może być kiepski. Dochodu z majątku w Delaford nie szacowano nigdy na więcej niż dwieście funtów rocznie, a gdy umierał jego brat, cały ten majątek był straszliwie zadłużony. Myślę, że pułkownika wezwały sprawy finansowe — bo cóż innego. Ciekawe, czy tak właśnie jest. Dałabym wszystko, żeby poznać prawdę. A może sprawa ma związek z panną Williams... tak między nami: sądzę, że jest tak w istocie, bo pułkownik wyglądał na zmieszanego, gdy o niej wspomniałam. Może jest chora i przebywa w mieście; z całą pewnością tak... odnoszę wrażenie, że jest raczej chorowita. Tak, tak, każde pieniądze bym postawiła, że chodzi o pannę Williams. Jest raczej wątpliwe, że pułkownik właśnie teraz ma kłopoty finansowe - to taki rozsądny człowiek; i na pewno spłacił do tej pory wszystkie długi.... Ciekawe, co też to może być! Może w Avignon pogorszyło się jego siostrze i po niego przysłała. Bardzo możliwe, zważywszy pośpiech, w jakim nas opuszczał. Cóż... z całego serca życzę mu uwolnienia się od kłopotów - a do tego dobrej żony. Takie to były przemyślenia i wywody pani Jennings; jej opinie zmieniały się wraz z każdą kolejną hipotezą, a w miaręjak pojawiały się kolejne, wszystkie wydawały się równie prawdopodobne. 53 Choć losy pułkownika naprawdę nie były Elinor obojętne, to jednak nie wykazywała ona z powodu jego nagłego wyjazdu aż takiego zdziwienia, jakie pragnęłaby ujrzeć pani Jennings; po pierwsze bowiem całe zajście w jej przekonaniu nie uzasadniało aż takiego zdumienia, po drugie zaś prawdziwe zdumienie Elinor wzbudzało coś zupełnie innego. Jego przedmiotem było zupełne milczenie jej siostry i Willoughby'ego w sprawie, o której musieli wiedzieć, że stanowi obiekt powszechnego zainteresowania. Milczenie trwało coraz dłużej i z każdym dniem wydawało się bardziej osobliwe i sprzeczne z charakterem obojga. Elinor nie była w stanie pojąć, dlaczego otwarcie nie wyznali przed matką i przed nią tego, co ich wzajemne relacje czyniły aż nazbyt oczywistym. Z łatwością mogła sobie wyobrazić, że małżeństwo chwilowo może nie być w ich zasięgu; bo choć Willoughby był finansowo niezależny, nie istniały podstawy, by przypuszczać, że jest zamożny. Sir John oszacował, że jego majątek przynosi jakieś sześć czy siedem setek rocznie; a przecież Willoughby żył tak wystawnie, że jego dochód ledwie mu wystarczał, często też uskarżał się na ubóstwo. Owej dziwacznej zmowy milczenia, która miała związek z ich zaręczynami i która nie była w stanie czegokolwiek ukryć, Elinor nijak nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Było to coś tak uderzająco sprzecznego z poglądami i postępowaniem obojga, że czasami nachodziły Elinor wątpliwości, czy rzeczywiście są zaręczeni. Wątpliwości te wystarczyły, by powstrzymać ją przed wypytywaniem Mariannę o cokolwiek. Nic nie mogłoby świadczyć o zaręczynach wyraźniej, niż zachowanie Willoughby'ego. W stosunku do Mariannę był pełen czułości, na jaką zdobyć się może tylko serce ukochanego, pozostałym zaś członkom rodziny okazywał troskliwe zainteresowanie syna i brata. Zdawało się, że dom pań Dashwood uważa za swój i darzy taką miłością, jakby to był jego własny dom. Znacznie też więcej czasu spędzał w nim niż w Allenham i jeśli tylko jakieś szczególne wydarzenie nie zgromadziło wszystkich w Barton Park, było niemal pewne, że te same zajęcia, które przywiodły go w progi pań Dashwood rankiem, pozwolą mu się z nimi rozstać dopiero pod wieczór. Resztę dnia spędzał Willoughby u boku Mariannę, podczas gdy jego ulubiony pointer leżał u jej stóp. Pewnego wieczoru, mniej więcej w tydzień po wyjeździe pułkownika Brandona, serce Willoughby'ego zdawało się przepełnione silniej niż kiedykolwiek uczuciem przywiązania do wszystkiego, co je otaczało; gdy zaś pani Dashwood przez przypadek wspomniała, że zamierza z nadejściem wiosny wprowadzić w domu pewne udogodnienia, Willoughby stanowczo zaprotestował przeciw planowi dokonywania jakichkolwiek zmian miejsca, które za sprawą uczucia wydawało mu się tak doskonałym. 54 - Co takiego!? - wykrzyknął. - Zmiany w moim ukochanym domku! Na to nie zgodzę się nigdy, żadnej ze ścian nie wolno powiększyć choćby o jeden kamień ani czegokolwiek rozbudować choćby o jeden cal —jeśli moje uczucia w ogóle się liczą. - Ależ niechże się pan nie obawia - rzekła Elinor - nic podobnego nie nastąpi, bo matkę nigdy nie będzie na to stać. - Bardzo mnie to cieszy - zawołał Willoughby - i oby zawsze była uboga, jeśli nie potrafi lepiej wykorzystać swoich bogactw. - Dzięki, panie Willoughby. Możesz być pewny, że za żadne skarby nie poświęciłabym ani jednego sentymentu związanego z tym miejscem - czy to twojego, czy jakiejkolwiek innej osoby, którą kocham. Możesz być pewien, że bez względu na to, jaką sumą będę dysponowała na wiosnę - sprawdzę wtedy stan swoich ksiąg rachunkowych - wolałabym w ogóle jej nie wykorzystać, niż robić z niej tak bolesny dla pana użytek. Ale czy naprawdę jesteś do tego miejsca tak bardzo przywiązany, że nie widzisz żadnych jego defektów? - Owszem - rzekł Willoughby - w moich oczach jest ono doskonałe. Co więcej - uważam, że tylko w domku takim jak ten można osiągnąć szczęście, i gdybym był dostatecznie bogaty, natychmiast wyburzyłbym Comb i odbudował je według planu tego domku. - Z ciemnymi, wąskimi schodami i zadymioną kuchnią, jak przypuszczam. - Właśnie tak - zawołał Willoughby z tym samym przejęciem - ze wszystkim, co do niego należy. Czy to się komu podoba czy nie - żeby nie dało się zauważyć najmniejszej różnicy. Bo tylko wtedy pod takim dachem być może i w Comb będę równie szczęśliwy. - Mam nadzieję - powiedziała Elinor - że nawet pomimo takich niedogodności, jak lepsze pokoje i szersze schody, będziesz pan mógł uznać własny dom za równie doskonały. - Istnieją, rzecz jasna, okoliczności - odparł Willoughby - które bardzo sobie cenię, ale ten dom zawsze będzie zajmował w mym sercu miejsce szczególne i niepodzielne. Pani Dashwood spojrzała z radością na Mariannę, której piękne oczy utkwione były w Willoughbym, a' z ich wyrazu można było wyczytać, jak głębokie jest ich wzajemne zrozumienie. - Przebywając dawniej w Allenham, jakże często pragnąłem - dodał Willoughby - żeby w Barton Cottage ktoś zamieszkał! Nigdy się nie zdarzyło, bym przechodząc w pobliżu, nie zachwycał się jego położeniem i żałował, że domek stoi pusty. Jakże daleki byłem wówczas od myśli, że pierwszą rzeczą, jaką usłyszę od pani Smith, gdy przyjadę na wieś następnym razem, będzie wiadomość, że Barton Cottage ma lokatorów! Zaraz też poczułem satysfakcję 55 i radość z powodu tego wydarzenia, których nie sposób wytłumaczyć inaczej, jak tylko przeczuciem szczęścia, którego zaznam. Czyż nie tak, Mariannę? — zwrócił się do niej, zniżając głos. Już po chwili ciągnął swym wcześniejszym tonem. - I właśnie ten dom chce pani, szanowna pani Dashwood, teraz zniszczyć! Przez swoje rzekome ulepszenia chce go pani pozbawić całej prostoty! A ten kochany salonik, gdzie rozpoczęła się nasza znajomość i gdzie spędziliśmy razem tyle cudownych chwil, chce pani zdegradować do roli zwyczajnego wejścia i odtąd każdy bez ceremonii będzie sobie przechodził przez nasz salonik - przytulniejszy i bardziej wygodny niż jakikolwiek apartament w wielkim świecie! Pani Dashwood ponownie zapewniła go, że nie nastąpi żadna taka zmiana. - Zacna z pani niewiasta - oświadczył z mocą Willoughby. - Dzięki pani obietnicy jestem już spokojniejszy. A gdyby mi pani obiecała coś jeszcze, zaznałbym pełni szczęścia. Proszę mi dać słowo, że nie tylko dom pozostanie niezmieniony, lecz że również i pani oraz pani córki nigdy się nie zmienicie... i że zawsze będziecie mieć dla mnie tyle serca, co sprawia, iż tak drogim jest dla mnie wszystko, co do was należy. Obietnicę złożono z ochotą, a zachowanie Willoughby'ego podczas całego wieczoru już na pierwszy rzut oka świadczyło o jego przywiązaniu i szczęściu. - Czy przyjdzie pan jutro do nas na obiad? - spytała pani Dashwood, kiedy je opuszczał. - Nie zapraszam pana z samego rana, bo musimy wybrać się do Park, żeby odwiedzić lady Middleton. Ustalili, że przyjdzie do nich o czwartej po południu. ROZDZIAŁ XV 1 \ azajutrz pani Dashwood złożyła wizytę lady Middleton w towarzystwie dwóch swoich córek, gdyż Mariannę wykpiła się od owego obowiązku, znajdując jakiś błahy pretekst, matka zaś, wnioskując z tego, że zeszłego wieczora Willoughby obiecał Mariannę, że przyjdzie do niej pod ich nieobecność, bardzo była rada, że Mariannę została. Po powrocie z Park panie zastały koło domku kariolkę Willoughby'ego ze służącym w środku, co tylko utwierdziło panią Dashwood w przeświadczeniu o trafności własnych domysłów. Jak dotąd wszystko było zgodne z przewidywaniami. Gdy jednak weszła do domu, jej oczom ukazał się wi- 56 dok, którego nigdy nie spodziewała się ujrzeć. Zaledwie panie Dashwood znalazły się w korytarzu, natknęły się na Mariannę, która z chusteczką w dłoni, najwyraźniej bardzo wzburzona, wypadła z salonu i nie zwróciwszy na nie uwagi, wbiegła po schodach na piętro. Zdumione i pełne złych przeczuć udały się do salonu, gdzie zastały Willoughby'ego, który opierając się o kominek stał odwrócony do nich tyłem. Gdy weszły, Willoughby zwrócił ku nim swą twarz. Jej wyraz świadczył o tym, że również i on doznał uczucia, któremu uległa Mariannę. - A cóż jej się stało?! - zawołała pani Dashwood. - Czy coś jej dolega? - Mam nadzieję, że nie - odparł Willoughby, siląc się na wesołość, po czym, z wymuszonym uśmiechem, zaraz dodał: - Należałoby raczej oczekiwać, że to raczej ja będę chory, bo właśnie spotkało mnie wielkie rozczarowanie. - Rozczarowanie? - Tak, ponieważ nie jestem w stanie nadal się z paniami widywać. Dziś rano pani Smith, korzystając z przywileju, jaki daje bogactwo, postanowiła wysłać do Londynu uzależnionego od niej finansowo ubogiego kuzyna, czyli mnie. Interesy. Właśnie otrzymałem stosowne instrukcje i pożegnałem się z Allenham, teraz zaś, chcąc się nacieszyć waszym widokiem, przybywam, by pożegnać się również i z wami. - Do Londynu... Czy wyjedżdżasz pan dzisiejszego ranka? - Tak. Lada chwila. - To wielka szkoda. No cóż, trudno... Wolę pani Smith trzeba koniecznie spełnić. Mam nadzieję, że jej interesy nie zatrzymają pana zbyt długo. W odpowiedzi Willoughby oblał się rumieńcem. - Jest pani bardzo uprzejma, nic mi jednak nie wiadomo o tym, bym prędko miał wrócić do Devonshire. Panią Smith odwiedzam nie częściej niż raz w roku. - A czy pani Smith jest pańskim jedynym przyjacielem? Czy Allenham jest jedynym domem w okolicy, w którym jest pan mile widziany? Wstyd, Willoughby! Jak może pan czekać na nasze zaproszenie?! Willoughby spurpurowiał i ze wzrokiem wbitym w ziemię, rzekł tylko: - Jest pani zbyt uprzejma... Pani Dashwood spojrzała na Elinor ze zdumieniem. Zdziwienie Elinor było równie wielkie. Przez chwilę wszyscy milczeli. Jako pierwsza przemówiła pani Dashwood: - Mogę powiedzieć tylko tyle, mój drogi Willoughby, że w Barton Cotta-ge będzie pan zawsze mile widzianym gościem. Nie będę nalegać na pański rychły powrót, bo tylko pan może osądzić, na ile życzyłaby tego sobie pani Smith. W tej sprawie nie bardziej skłonna jestem kwestionować pański osąd, niż poddawać w wątpliwość szczerość pańskich uczuć. 57 - Moje obecne zobowiązania - odparł Willoughby z zakłopotaniem - są tego rodzaju, że nie śmiem... Zamilkł. Zdumienie pani Dashwood nie pozwalało jej przemówić, więc ponownie zapadła cisza. Przerwał ją Willoughby, który rzekł ze słabym uśmiechem: - Nie ma sensu dłużej z tym zwlekać. Nie zamierzam zadawać sobie tortury przebywania wśród przyjaciół, których towarzystwem nie mogę się dłużej cieszyć. Po tych słowach pospiesznie opuścił pokój. Panie Dashwood ujrzały, jak wsiada do swego powozu, który w chwilę potem zniknął im z oczu. Pani Dashwood była zbyt oszołomiona, by przemówić. Natychmiast wyszła z salonu, by w samotności oddać się pełnym trwogi i niepokoju rozmyślaniom, które wzbudził ów niespodziewany wyjazd. Obawy Elinor były nie mniejsze niż obawy jej matki. Niedawne zajście przejmowało jąlękiem i wzbudziło podejrzenia. Zachowanie Willoughby'ego w czasie, gdy je opuszczał, jego zakłopotanie, wymuszona wesołość, a wreszcie niechęć, z jaką przyjmował zaproszenie matki, niechęć zupełnie niewytłumaczalna w przypadku zakochanego - w jego własnym przypadku - bardzo ją zaniepokoiły. Raz nachodziły ją obawy, że Willoughby w ogóle nigdy nie miał żadnych poważnych zamiarów, to znów nabierała podejrzeń, że między nim i jej siostrą doszło do jakiejś niefortunnej sprzeczki. Stan, w jakim Mariannę wybiegła z salonu, był tego rodzaju, że tylko jakaś wielka awantura mogła być jego wytłumaczę- ] niem, choć kiedy Elinor uświadomiła sobie, czym jest miłość, jaką jej siostra darzy Willoughby'ego, wyjaśnienie to wydało jej się mało prawdopodobne. Cokolwiek jednak było przyczyną ich rozstania, rozpacz Mariannę nie ulegała wątpliwości i Elinor z największym bólem myślała o owym nieukojo-nym cierpieniu, które było dla jej siostry nie tylko ulgą, lecz również było przez nią- jak gdyby w poczuciu obowiązku - celowo podsycane. Po upływie pół godziny do salonu powróciła matka i choć miała zaczerwienione oczy, na jej twarzy nie było rozpaczy. - Naszego drogiego Willoughby'ego dzieli teraz od Barton wiele mil -powiedziała, zasiadając do robótki. - Jakże ciężko jest mu teraz na sercu! Wszystko jest bardzo dziwne. Wyjechał tak nagle. Jakby pod wpływem impulsu. Zeszłego wieczora, który spędził z nami, był taki szczęśliwy, taki we- , soły, taki pełen oddania. A teraz, po kilkuminutowym wyjaśnieniu, wyjeżdża bez zamiaru powrotu? Musiało wydarzyć się coś, co przed nami zataił. Mówił ! i zachowywał się całkiem inaczej niż zwykle. Ty również musiałaś zauważyć I różnicę. Co może być przyczyną? Czy pokłócił się z Mariannę? Cóż innego I mogłoby tłumaczyć niechęć, z jaką zareagował na twoje zaproszenie. Tym czego mu brak, nie są dobre chęci, Elinor. Wyraźnie to widzę. On nie mógł 58 przyjąć tego zaproszenia. Zapewniam cię, że wszystko przemyślałam i mogę dokładnie teraz wyjaśnić to, co z początku wydawało się niezrozumiałe. - Naprawdę? - Owszem. Wytłumaczyłam sobie wszystko w sposób całkowicie przekonujący, chociaż wiem, że ciebie, moja Elinor, która uwielbiasz wątpić we wszystko, ilekroć to możliwe, wyjaśnienie takie nie przekona. Ale i tak nie będziesz w stanie zachwiać mojej pewności. Otóż jestem przekonana, że pani Smith ma podejrzenia względem uczucia, jakim Willoughby darzy Mariannę, nie pochwala tego uczucia (być może ma wobec Willoughby'ego inne plany) i z tej przyczyny zamierza ich rozdzielić. Interesy są tylko pretekstem, żeby go gdzieś wysłać. Tak właśnie, jak sądzę, to się odbyło. Co więcej, Willoughby wie, że pani Smith nie pochwala jego związku, dlatego nie śmie na razie wspominać o zaręczynach, będąc zaś od niej zależnym finansowo, czuje się zmuszony poddać jej woli i na jakiś czas opuścić Devonshire. Wiem, wiem... zaraz mi powiesz, że mogło być tak, a mogło inaczej... cóż, nie będę słuchać żadnych twoich uwag, dopóki nie przedstawisz innego wyjaśnienia pozwalającego zrozumieć całą sprawę. Cóż więc masz do powiedzenia, moja Elinor? - Nic, ponieważ uprzedziła mama moją odpowiedź. - A zatem powiesz, że mogło być tak, a mogło inaczej. Ach, Elinor... Jakże niezrozumiałe są twoje uczucia. Wolisz dać wiarę w ponurą wersję zdarzeń. Prędzej uwierzysz w to, że Mariannę jest nieszczęśliwa i że winowajcą jest Willoughby, aniżeli w to, że ten ostatni winy nie ponosi. Postanowiłaś uznać go winnym, ponieważ opuszczając nas, był mniej serdeczny niż zwykle. Czy jednak nie można tłumaczyć wszystkiego roztargnieniem albo przygnębieniem z powodu niedawnego zawodu? Czyż nie można przyjąć żadnego z dopuszczalnych wyjaśnień tylko dlatego, że nie sposób uznać ich za niepodważalne? Czyż Willoughby nie zasługuje na żadne względy, skoro tyle mamy powodów, by darzyć go miłością, i ani jednego, by myśleć o nim źle? Czyż nie należałoby na przykład przyjąć, że za tym wszystkim stoją okoliczności z natury swej nieodparte, lecz chwilowo z konieczności przed nami ukryte? A wreszcie — o co ty sama go podejrzewasz? - Sama nie umiem tego powiedzieć, ale podejrzenie, że zaszło coś niemiłego, jest nieuchronną konsekwencją odmiany, jaką właśnie w nim zauważyłyśmy. Choć wiele prawdy tkwi w tym, co powiedziałaś o należnych mu z naszej strony względach... tylko, że chciałabym być sprawiedliwa w swoich osądach o innych. Willoughby może mieć rzecz jasna zupełnie inne powody, dla których postępuje tak a nie inaczej - i mam nadzieję, że tak właśnie jest. Ale bardziej byłoby doń podobne, gdyby od razu je ujawnił. Dyskrecja bywa godna polecenia, ale nie mogę oprzeć się zdumieniu na myśl, że to właśnie on przestrzega jej zaleceń. 59 - Nie obwiniaj go za to, że sprzeniewierzył się własnemu usposobieniu, gdy było to konieczne. Ale czy naprawdę słuszne wydaje ci się to, co powiedziałam w jego obronie? Jeśli tak, to jestem szczęśliwa, a on jest uniewinniony. - Niezupełnie. Może i jest słuszne ukrywanie zaręczyn - jeśli w ogóle są zaręczeni - przed panią Smith. Jeśli jest tak właśnie, to jest wysoce wskazane, aby Willoughby pojawiał się w Devonshire tak rzadko, jak to możliwe. Ale wszystko to nie usprawiedliwia faktu, że również przed nami ukrywają swoje zaręczyny. - Ukrywają to przed nami! Ależ moje drogie dziecko, czyżbyś oskarżała Willoughby'ego i Mariannę o ukrywanie czegokolwiek? To doprawdy osobliwe, zważywszy, że codziennie karcisz ich wzrokiem za niedostateczną powściągliwość. - Nie domagam się dowodu ich wzajemnych uczuć, lecz dowodu na to, że są zaręczeni. - W pełni kontenta jestem z obydwu. - A przecież żadne z nich nie wspomniało o tym mamie ani słowem. - Nie potrzebuję słów tam, gdzie czyny mówią same za siebie. Czy ostatnie dwa tygodnie nie świadczyły o tym, że on kochają i uważa za swą przyszłą żonę, a wobec nas żywi uczucia, jakimi się darzy najbliższą rodzinę? Czyż nie istniało między nami doskonałe porozumienie? Jak coś podobnego mogło ci przyjść do głowy? Jakże można przypuszczać, że Willoughby, będąc absolutnie przeświadczonym o miłości twej siostry, mógłby wyjechać i miesiącami utrzymywać ją w niepewności, nie mówiąc, co do niej czuje -słowem, że mogliby się rozstać, niczego sobie nie wyznawszy!! - Przyznaję- odparła Elinor- że za ich zaręczynami przemawiają wszystkie okoliczności z wyjątkiem jednej, lecz okolicznością tą jest zupełne milczenie obojga, co w moim przekonaniu niemal przesądza całą sprawę. - Bardzo dziwne! Doprawdy musisz uważać Willoughby'ego za niegodziwca, skoro po tym wszystkim, co między nimi zaszło, możesz mieć wątpliwości co do charakteru ich związku. Czyżby przez cały czas grał przed twą siostrą? Czy naprawdę uważasz, że jest mu obojętna? - Ależ nie mogłabym tak sądzić! Pewna jestem, że ją kocha. - Osobliwa to miłość, skoro pozwala mu ją zostawić, nie myśląc o przyszłości. - Musisz pamiętać o tym, droga matko, że nigdy nie uważałam tego za 1 rzecz przesądzoną. Miałam swoje wątpliwości, przyznaję, ale teraz są one! mniejsze niż dawniej - a wkrótce być może znikną zupełnie. Jeśli tylko stwier-; dzimy, że Willoughby i Mariannę korespondują ze sobą, moje obawy zostaną zażegnane. 60 - Doprawdy, niezwykłe wyznanie! Gdybyś ich ujrzała przy ołtarzu, wówczas uznałabyś, że zamierzają się pobrać. Niewdzięczna dziewczyna! Mnie takiego dowodu nie potrzeba. W moim przekonaniu w ogóle nie zdarzyło się nic takiego, co uzasadniałoby jakiekolwiek wątpliwości; nie próbowano niczego zataić; wszystko odbywało się otwarcie i bez zastrzeżeń. Nie możesz wątpić w szczerość pragnień swojej siostry. A więc tym, kto wzbudza twoje podejrzenia, jest Willoughby. Ale właściwie dlaczego? Czyż nie jest uczuciowy? Czy nie jest człowiekiem honoru? Czy w jego zachowaniu dopatrzyłaś się niekonsekwencji, dającej powody do niepokoju? Czy mógłby się okazać człowiekiem fałszywym? - Mam nadzieję i wierzę, że nie - zawołała Elinor. - Kocham Willoughby'ego, szczerze go kocham i moje podejrzenia dotyczące jego uczciwości są dla mnie równie bolesne, jak dla mamy. Ale zrodziły się spontanicznie i ja ich nie podsycałam. Wyznaję, że zaskoczyła mnie zmiana, którą dostrzegłam w nim dziś rano; mówił inaczej niż zazwyczaj i w odpowiedzi na uprzejmość mamy nie okazał żadnej serdeczności. Jednak wszystko to, jak mama stwierdziła, wyjaśnić można jego ogólną sytuacją. Właśnie rozstał się z moją siostrą, wiedział, jak bardzo cierpiała przy rozstaniu. Jeśli nie chcąc się narazić pani Smith, uznał, że musi oprzeć się pokusie rychłego do nas powrotu, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że odrzucając zaproszenie i oświadczając, że na jakiś czas wyjeżdża, musi odegrać przed naszą rodziną rolę małoduszną i podejrzaną-jeśli tak było w istocie, to nic dziwnego, że był skrępowany i zażenowany. W takim przypadku szczere, otwarte wyznanie własnych problemów byłoby, jak sądzę, rozwiązaniem bardziej honorowym i zgodnym z jego usposobieniem - ale cóż, nie zamierzam krytykować jego zachowania na podstawie tak wątłej jak jego niezgodność z moimi na ten temat poglądami lub zaprzeczenie temu, co uważam za słuszne i sensowne. - Mówisz bardzo rozsądnie. Willoughby z pewnością nie zasłużył sobie na naszą podejrzliwość. Bo choć nie znamy go długo, to przecież nie jest w tych stronach kimś obcym - a czy kto kiedykolwiek powiedział o nim złe słowo? Gdyby jego sytuacja dawała mu niezależność i pozwalała zawrzeć małżeństwo, wówczas mogłoby się wydawać dziwne, że opuszcza nas, nie wyznając przede mną wszystkiego. Ale w tym przypadku tak nie jest! Początki jego związku z Mariannę pod niejednym względem są dość niefortunne, gdyż ich małżeństwo trzeba odłożyć w daleką, nieokreśloną przyszłość, dlatego bardzo wskazane mogłoby się nawet okazać trzymanie wszystkiego w tajemnicy - o ile można się jej doszukać. Ich rozmowę przerwało wejście Margaret i Elinor miała sposobność przemyśleć słowa matki, wiele z nich uznając za wiarygodne i żywiąc nadzieję, że wszystkie okażą się słuszne. Mariannę nie widziała aż do czasu obiadu, kiedy to weszła do jadalni i bez słowa zajęła swoje miejsce. Jej oczy były zaczer- 61 J sza nawet wzmianka o tychmiast wyprowadzała ją z starań, by Mariannę ^^ było uniknąć jakiegoś rodzina dokładała g ^ „ ?c Wypominał jej o mm. nie p yV sposob ROZDZIAŁ XVI Ma Mananne nigdy by sobie nie spać w pierwszą noc po r^^ spojrzeć w twarz któremu wstała z łóżka, me odczuwając kładła. A przecież uczucia " teczme pozwalały jej hańby j całą noc i przepłakała większą jej odziała się ^^ * ^2 matkę i siostrę takim bólem, ciowość była taka wybujała! domowników, gdyby tylko snu mż wówczas, gdy się ^Jmk czymś haniebnym sku- f Nie zmrużyła bowiem oka przez Z toz jgj widok przejmował nawet jej pocieszać. Jej uczu- i przechadzała się ulubione melodie, które zy zwyczaj śpiewać; siedziała tak VW nut, którą jej ukochany przepisał dla graniczny żal. Powtarzało się to co. d fepianie, na przemian płacząc M bęPdąc w stanie wydobyć -^ ^^* ^ się w każdą linijkę L [J serca nie przepełnił bez- iadywala przy for- ¦ Pz dobór lektur napawała kontrast między jej sytuacją -— I Rozpaczy tak dojmującej nie można podsycać bez końca; po kilku dniach przybrała ona stonowany odcień melancholii. Jednak wspomniane zajęcia, którym oddawała się codziennie, jej samotne spacery i rozmyślania nadal wywoływały sporadyczny przypływ smutku, głębszego niż kiedykolwiek. Nie nadszedł od Willoughby'ego żaden list, nie wydawało się też, by spodziewała sięjakiegoś. Matka była zdziwiona, a w sercu Elinor ponownie zagościł niepokój. Ilekroć jednak pani Dashwood potrzebowała jakiegoś wytłumaczenia, zawsze potrafiła znaleźć takie, które przynajmniej ją zadowalało. - Pamiętaj, Elinor - powiedziała kiedyś - że bardzo często sir John osobiście dostarcza nam z poczty nasze listy i zanosi na pocztę te, któreśmy napisały. Już wcześniej zgodziłyśmy się, że może okazać się konieczne utrzymywanie wszystkiego w sekrecie, musimy stwierdzić więc i to, że byłoby to niemożliwe, gdyby korespondencja Willoughby'ego i Mariannę przechodziła przez ręce sir Johna. Elinor nie mogła odmówić słowom tym słuszności, usiłowała tylko doszukać się w tym wszystkim wystarczającego uzasadnienia dla milczenia obojga. A przecież istniała pewna metoda tak prosta, tak nieodparta i w jej przeświadczeniu pozwalająca ustalić faktyczny stan rzeczy oraz rozproszyć natychmiast wszelkie wątpliwości w sposób tak wiarygodny, że Elinor nie mogła oprzeć się pokusie, by nie wspomnieć o niej matce. - Dlaczego od razu nie zapytasz Mariannę — powiedziała - czy jest zaręczona z Willoughbym? Takie pytanie z pewnością jej nie urazi, skoro zadaje matka - matka tak dobra i pobłażliwa. Byłoby ono naturalną konsekwencją twojej miłości do niej. Zawsze jest taka szczera, zwłaszcza wobec ciebie. - Za nic w świecie bym jej nie zapytała! Przypuśćmy, że nie są zaręczeni - ileż bólu musiałyby jej wtedy sprawić moje dociekania! W każdym razie byłoby to bardzo małoduszne. Nigdy więcej nie obdarzyłaby mnie swoim zaufaniem, gdybym teraz usiłowała wydobyć z niej coś, co nie jest przeznaczone dla czyichkolwiek uszu. Znam serce Mariannę: wiem, że bardzo mnie kocha i że nie dowiem się o wszystkim jako ostatnia - gdy już zaistnieją okoliczności, w których stosowne będzie ujawnienie sprawy. Nie zamierzam zmuszać do wyznań nikogo, zwłaszcza gdy jest to moje własne dziecko, ponieważ z poczucia obowiązku mogłaby nie odmówić mej prośbie, nawet wbrew własnym chęciom. Elinor uznała tę delikatność za przesadną, zważywszy młody wiek swej siostry, i usiłowała nakłonić matkę do zmiany zdania. Na próżno: zdrowy rozsądek, troskliwość, roztropność - wszystko to przesłoniła pełna romantyzmu delikatność pani Dashwood. Kilka dni upłynęło, zanim ktokolwiek z rodziny Dashwoodów w obecności Mariannę wspomniał o Willoughbym; sir John i pani Jennings nie okazali 63 62 się aż tak oględni. Ich złośliwości zatruły niejedną i tak już smutną godzinę Mariannę, pewnego zaś wieczoru natrafiwszy przypadkiem na tom Szekspira, pani Dashwood zawołała: - Mariannę, nie przeczytałyśmy jeszcze Hamleta\ Nasz drogi Willoughby wyjechał, zanim doszłyśmy do końca. Odłóżmy sobie tę lekturę do jego powrotu. Tylko że miesiące, mogą upłynąć, zanim to nastąpi... - Miesiące? - zakrzyknęła z wielkim zdumieniem Mariannę. - Skąd! Nawet nie tygodnie! Pani Dashwood przykro się zrobiło z powodu własnych słów; Elinor jednak sprawiły one radość, bowiem skłoniły Mariannę do odpowiedzi, która zdradzała jej niewzruszoną ufność pokładaną w Willoughbym oraz pewność co do jego zamiarów. Pewnego ranka, mniej więcej tydzień po wyjeździe Willoughby'ego, Mariannę za namową sióstr, zamiast samotnie błąkać się po okolicy, wyruszyła z nimi na wspólny spacer. Jak dotąd skrzętnie unikała wszelkiego towarzystwa. Jeśli jej siostry wybierały się w regiony wyżynne, wówczas ona wymykała się w okolice poprzecinane wiejskimi dróżkami; gdy one planowały wyprawę do wąwozu, Mariannę już wspinała się na jedno z sąsiednich wzgórz - i kiedy jej siostry wyruszały w drogę, nigdy nie mogły jej znaleźć. W końcu jednak uległa presjom Elinor, która bardzo jej wyrzucała to ciągłe odosobnienie. Siostry wędrowały drogą biegnącą wzdłuż wąwozu, przeważnie milcząc, gdyż nad myślami Mariannę zapanować już się nie dało, toteż Elinor, zadowoliwszy się jednym zwycięstwem, nie próbowała nawet osiągnąć więcej. Uchodząc z wylotu doliny, gdzie tereny, choć wciąż jeszcze malownicze, były jednak mniej dzikie i bardziej otwarte, rozpościerała się przed nimi długa wstęga drogi, którą podążały, gdy po raz pierwszy przybyły do Barton. Znalazłszy się w owym punkcie, przystanęły, by rozejrzeć się wokół i podziwiać widok, jaki ukazał się ich oczom, gdy oddaliły się od domu; widok, jaki rozpościerał się z miejsca, do którego nie dotarły podczas żadnego z dotychcza-! sowych spacerów. Pośród wielu innych dostrzegły niebawem jakiś ruchomy obiekt; był to człowiek na koniu jadący w ich stronę. Po kilku minutach mogły stwierdzić, że jest to jakiś jegomość, a w chwilę potem Mariannę zawołała w uniesieniu: - Przecież to on! Wiem, że to on! Zamierzała ruszyć mu na spotkanie, Elinor zaś próbowała jąpowstrzymać: - Myślę, Mariannę, że jesteś w błędzie. To nie Willoughby. Ten człowiek jest znacznie niższy i jest odmiennej postury. - Ależ skąd! - zawołała Mariannę. - Skądże znowu, ta sama postawa, ten sam surdut, ten sam koń. Wiedziałam, że prędko wróci! Mówiąc to, szła szybkim krokiem i Elinor, niemal pewna, że to nie Willoughby, obawiając się nieprzewidzianej reakcji Mariannę, również przyspieszyła, 64 aby się z nią zrównać. Wkrótce dzieliło je od przybysza zaledwie trzydzieści jardów. Mariannę jeszcze raz nań spojrzała, serce zamarło jej w piersi; gwałtownie się odwróciła i puściła pędem w przeciwnym kierunku, a wówczas rozległy się nawoływania jej sióstr, do których przyłączył się zaraz trzeci głos, znany jej niemal tak dobrze jak głos Willoughby'ego: zdumiona odwróciła się i ujrzała Edwarda Ferrasa. Był on jedyną na świecie osobą, której w owej chwili można było wybaczyć, że nie jest Willoughbym, i który jako jedyny mógłby otrzymać jej uśmiech. Z trudem powstrzymała łzy i uśmiechnęła się do Edwarda, a na myśl o szczęściu siostry zapomniała na chwilę o własnym rozczarowaniu. Jeździec zsiadł z konia i powierzywszy swego wierzchowca służącemu, ruszył z siostrami do Barton, dokąd właśnie podążał, zamierzając złożyć im wizytę. Bardzo uprzejmie powitały go wszystkie siostry, zwłaszcza ta, która na jego widok okazała większą serdeczność niż sama Elinor. W przekonaniu Mariannę, spotkanie Edwarda i jej siostry stanowiło w istocie tylko kolejny epizod owej niewytłumaczalnej oziębłości wyczuwalnej w ich wzajemnych relacjach, którą tak często obserwowała w Norland. Zwłaszcza słowom i spojrzeniom Edwarda brakowało tego, co w podobnych okolicznościach powinny wyrażać słowa i spojrzenia kogoś zakochanego. Edward był zakłopotany, nie wydawało się też, by ich widok sprawił mu szczególną przyjemność; nie wyglądał na zachwyconego czy choćby uradowanego, mówił jedynie, odpowiadając na pytania, a w jego zachowaniu wobec Elinor nie było nic, co by świadczyło o uczuciu. Mariannę przyglądała się wszystkiemu z rosnącym zdumieniem. Już prawie zaczęła czuć do niego niechęć, a w końcu pod wpływem tego uczucia jej wszystkie myśli uleciały ku Willoughby'emu, którego maniery stanowiły uderzający kontrast z manierami jej przyszłego szwagra. Po krótkiej chwili milczenia, która nastąpiła po okrzykach zdumienia i pierwszej wymianie zdań, Mariannę spytała Edwarda, czy jedzie prosto z Londynu. Okazało się, że od dwóch tygodni przebywa w Devonshire. - Od dwóch tygodni - powtórzyła zdumiona tym, że od tak dawna bawi w tym samym hrabstwie co Elinor i ani razu się z nią nie spotkał. Edward sprawiał wrażenie dość strapionego, gdy dodał, że wraz z kilkoma przyjaciółmi zatrzymał się koło Plymouth. - Czy był pan ostatnio w Sussex? - spytała Elinor. - Byłem w Norland mniej więcej miesiąc temu. - I jak teraz wygląda stare, kochane Norland? - zawołała Mariannę. - Stare, kochane Norland - powiedziała Elinor - zapewne wygląda teraz tak jak zawsze o tej porze roku: drzewa i aleje pokrywa gruba warstwa zeschłych liści. 65 - Ach! - zawołała Mariannę. - Jakiż zachwyt mnie dawniej ogarniał, gdy patrzyłam, jak opadają! Z jakąż radością spacerowałam pośród niesionych wiatrem tumanów liści! Jakież uczucie budziło we mnie to wszystko. A teraz nie ma nikogo, kto mógłby je podziwiać... Uważa sieje za zmorę, przekleństwo, pospiesznie sieje zamiata i czym prędzej usuwa z zasięgu wzroku. - Nie każdy - stwierdziła Elinor - podziela twój ą namiętność do zeschłych liści. - To prawda. Niewielu ludzi doznaje uczuć podobnych do moich, niewielu też je rozumie. Chociaż czasami to się zdarza. To powiedziawszy, Mariannę zamyśliła się na chwilę. - Spójrz, Edwardzie - rzekła, otrząsnąwszy się z zadumy. Jej ręka wskazywała rozpościerającą się przed nimi panoramę. - Oto dolina Barton. Spójrz na nią i spróbuj nie ulec emocji, jeśli zdołasz. Patrz na te wzgórza. Widziałeś już coś podobnego? Na lewo jest Barton Park - tam - pośród tych lasów i plantacji... widać część domu. A tam u stóp najdalszego wzgórza, które tak wspaniale wznosi się na horyzoncie, położony jest nasz dom. - Piękna okolica - przyznał Edward. - Ale w zimie na dnie doliny musi być pełno błota. - Jak możesz myśleć o błocie, kiedy masz przed sobą takie krajobrazy? - No cóż - odpowiedział z uśmiechem Edward - Pośród tych krajobrazów widzę bardzo błotnistą drogę. - Dziwne - rzekła pod nosem Mariannę, gdy ruszyli dalej. - Macie tu miłych sąsiadów, czy Middletonowie to sympatyczni ludzie? - Ani trochę - rzekła Mariannę. - Trudno byłoby trafić gorzej. - Mariannę! - krzyknęła jej siostra. - Jak możesz tak mówić! Jak możesz być tak niesprawiedliwa? To bardzo zacna, szacowna rodzina, panie Ferrars, i zawsze okazywali nam wiele przyjaźni. Czyżbyś zapomniała Mariannę o tych wszystkich miłych dniach, które im zawdzięczmy? - Ależ nie - odparła cicho Mariannę. - Ani o tych wszystkich bolesnych chwilach, które również im zawdzięczamy. Elinor puściła te słowa mimo uszu, zająwszy się ich gościem. Usiłowała podtrzymać coś na kształt rozmowy z Ferrarsem, opowiadając o ich obecnym miejscu zamieszkania, domu, jego zaletach etc, co pewien czas wydobywając zeń jakąś uwagę czy pytanie. Jego chłód i rezerwa szalenie ją deprymowały; była zdenerwowana i lekko rozdrażniona; postanawiając wszakże, że w swym stosunku do Edwarda kierować się będzie tym, co było dawniej, nie zaś jego obecnym zachowaniem, starała się nie okazywać żadnych oznak żalu czy urazy i traktowała go tak, jak w jej przekonaniu na to zasługiwał z racji rodzinnych powiązań. ROZDZIAŁ XVII e, jakie na widok Edwarda ogarnęło panią Dashwood, trwało tylko chwilę, ponieważ jego pojawienie się w Barton było w jej przekonaniu czymś aż nazbyt naturalnym. Jej radość i okazywane względy trwały znacznie dłużej niż jej zdumienie. Powitała Edwarda z największą serdecznością. Jego skrytość, oschłość, rezerwa nie mogły nie ustąpić wobec takiego przyjęcia. Zaczęły go opuszczać, jeszcze zanim przestąpił progi domu, zaś pod wpływem ujmującego sposobu bycia pani Dashwood nie zostało po nich ani śladu. W istocie, nie sposób było kochać którąś z córek, nie przenosząc tego uczucia na ich matkę; i wkrótce Elinor spostrzegła z radością, że Edward znów stał się niemal taki jak dawniej. Zdawało się, że jego uczucia do nich odżyły ponownie i że znów przejawia zainteresowanie ich losem. A jednak nie był w najlepszym nastroju. Wychwalał dom, podziwiał widoki, był uprzejmy i miły, a przecież wciąż nie był w najlepszym nastroju. Widziała to cała rodzina, a pani Dashwood, tłumacząc te okoliczność ciasnotą horyzontów jego matki, zasiadła do stołu z uczuciem gniewu skierowanym przeciw wszystkim samolubnym rodzicom. - Jakie plany ma obecnie wobec pana pańska matka, Edwardzie? - zapytała, gdy zjedzono obiad i wszyscy usadowili się wokół kominka. - Czy nadal wbrew sobie ma pan zostać wielkim mówcą? - Nie, mam nadzieję, że matka już wie, że do publicznego życia nie mam ani talentu, ani skłonności. - W jaki więc sposób zdobędzie pan swoją sławę? Wszak musi pan ją osiągnąć, by zadowolić całą swą rodzinę; a przy braku skłonności do szastania pieniędzmi, braku sympatii dla obcych, braku zawodu i braku pewności siebie może się to okazać niełatwe. - Nie zamierzam dążyć do sławy, bynajmniej nie pragnę być kimś wybitnym i mam wszelkie powody, by mieć nadzieję, że nim nie będę. Dzięki Bogu nikt nie zrobi ze mnie geniusza ani mówcy. - Zupełnie brak panu ambicji, doskonale o tym wiem: wszystkie pańskie pragnienia są takie umiarkowane! - Sądzę, że nie bardziej niż pragnienia innych ludzi. Tak samo jak każdy chciałbym być szczęśliwy i tak samo jak każdy również i ja muszę dążyć do szczęścia po swojemu. Wielkość nie da mi szczęścia. - Byłoby dziwne, gdyby mogła je dać - zawołała Mariannę. - Co bogactwo i wielkość mają wspólnego ze szczęściem? - Wielkość nie ma nic wspólnego - stwierdziła Elinor. - Ale bogactwo ma, i to wiele. 66 67 - Wstydź się, Elinor! - zawołała Mariannę. - Pieniądze mogą,dać szczęście tylko wtedy, gdy uczynić tego nie jest w stanie nic innego. Opfócz dostatku pieniądze nie mogą być źródłem prawdziwego zadowolenia - zadowolenia umysłu. - Być może - powiedziała z uśmiechem Elinor. - Uda nam się dojść do porozumienia. Śmiem twierdzić, że to, co ty uważasz za dostatek, ja już za bogactwo. Zgodzimy się również z tym, że jak świat światem, bez nich wszelkie wygody nie są tym, czym mogłyby się stać. Twoje wyobrażeniia są jedynie subtelniejsze od moich. Co to jest dostatek według ciebie? - Jakieś tysiąc osiemset do dwóch tysięcy funtów rocznie, niie więcej. Elinor zaśmiała się. - Dwa tysiące rocznie! Według mnie tysiąc to już jest bog actwo! Wiedziałam, że tak będzie... - A przecież dwa tysiące funtów rocznie to dochód bardzo umiarkowany -stwierdziła Mariannę. - Przy mniejszym trudno byłoby utrzymać rodzinę. Jestem pewna, że moje wymagania nie są wygórowane. Utrzymanie służby, powozu, no może dwóch... koni do polowania z gończymi, wszystko to nie j mogłoby wynieść mniej. Elinor ponownie się uśmiechnęła, słysząc, jak trafnie jej siostra przewiduje przyszłe wydatki w Combe Magna. - Konie do polowania! - powtórzył Edward. - Po cóż wam one? Nie każdy przecież poluje! Mariannę oblała się rumieńcem, gdy odparła: - Większość ludzi owszem. - Bardzo bym chciała - oświadczyła Margaret, wpadając na nową myśl - żeby ktoś dał każdej z nas duży majątek! - O tak! - zawołała Mariannę z błyskiem ożywienia w oku, licami pałającymi od uciechy na samą myśl o podobnym szczęściu. - Przypuszczam, że wszyscy pragniemy tego samego - powiedziała Elinor. - Sądzę jednak, że samo bogactwo to jeszcze nie wszystko. - Dobry Boże! - zawołała Margaret. - Ależ byłabym wtedy szczęśliwa! Zastanawiam się, co też bym z tymi pieniędzmi zrobiła! Mariannę sprawiała wrażenie osoby, która nie ma podobnych dylematów. - Nawet wtedy gdyby moje dzieci miały się kiedyś wzbogacić bez mojego udziału!... - powiedziała pani Dashwood. - Zdziwiłabym się bardzo, gdy-1 bym sama była w stanie wiele wydać. - Musiałabyś zacząć wprowadzać w tym domu swoje ulepszenia - zauważyła Elinor - a wkrótce uwolniłabyś się od podobnych kłopotów. - Gdybyście tylko odziedziczyły fortunę, do Londynu popłynąłby stru-1 mień zleceń. Jakże szczęśliwy byłby to dzień dla księgarzy, sprzedawców nut 68 i sklepów z grawiurami1! Pani, panno Dashwood, zamawiałaby wszystko i kazałaby sobie przysłać każdy przedstawiający jakąkolwiek wartość sztych, a... co się tyczy panny Mariannę - znam jej szlachetną duszę - w całym Londynie nie byłoby dość muzyki, żeby ją zadowolić. A książki! Thomson, Cow-per, Scott - bez końca kupowałaby ich dzieła; przekonany jestem, że wszystkie kopie by wykupiła, byleby się nie dostały w niepowołane ręce. Chciałaby też mieć każdą książkę, która mówi o tym, jak należy podziwiać urodę starych rosochatych drzew o powykręcanych konarach. Czyż nie tak, Mariannę? Wybacz mi, że jestem taki zuchwały, ale chciałem ci dowieść, że nie zapomniałem naszych dawnych rozmów. - Uwielbiam, Edwardzie, kiedy mi się przypomina o przeszłości, obojętne: wesołej czy smutnej, uwielbiam do niej wracać, więc nigdy mnie nie obrazisz, wspominając dawne czasy. Bardzo trafnie odgadłeś, na co przeznaczyłabym pieniądze, przynajmniej część z nich, za gotówkę zapewne powiększyłabym moją kolekcję książek i nut. - Z pozostałej części majątku wypłaciłabyś dożywotnią rentę autorom albo ich spadkobiercom. - Nie, Edwardzie, wykorzystałabym ją w inny sposób. - Zapewne przekazałabyś ją w nagrodę autorowi najlepszej obrony twej ulubionej maksymy, głoszącej, że zakochać się można tylko raz w życiu. Przypuszczam, że twoje zdanie na ten temat nie uległo zmianie? - Ani trochę, w moim wieku poglądy są już względnie ustalone. Mało prawdopodobne, że jeszcze zobaczę albo usłyszę coś, co by je odmieniło. - Jak pan widzi, Edwardzie, Mariannę jest równie stanowcza, jak zawsze -powiedziała Elinor. - Wcale się nie zmieniła. - Stała się tylko nieco bardziej poważna, niż była kiedyś. - Ależ, Edwardzie - stwierdziła Mariannę - akurat pan nie powinien mnie za to łajać. Sam pan nie jest zbyt wesoły. - Dlaczego pani tak uważa? — spytał z westchnieniem Edward. - Zresztą nigdy nie miałem wesołego usposobienia. - Podobnie jak i Mariannę - powiedziała Elinor. - Raczej nie nazwałabym jej trzpiotką: jest bardzo sumienna, cokolwiek robi, czyni to z entuzjazmem, czasem dużo mówi, a zawsze z ożywieniem, nieczęsto jednak jest naprawdę radosna. - Myślę, że ma pani rację - przyznał Edward. - A mimo to zawsze uważałem ją za wesołą pannę. - Sama często łapię się na podobnych błędach - oświadczyła Elinor -polegających na zupełnie opacznym odczytaniu pewnych cech charakteru: Grawiura - dawna nazwa ryciny, otrzymywanej przez odbicie wyrytego na płytce rne-talowej lub drewnianej rysunku pokrytego farbą. 69 tak więc ludzie wydają mi się znacznie bardziej wesołymi albo poważnymi, bardziej pomysłowymi czy głupimi, niż są w rzeczywistości. Nie umiem też powiedzieć, dlaczego tak się dzieje i w czym tkwi źródło błędu. Czasem sugerujemy się tym, co sami o sobie mówią, bardzo często zaś tym, co mówią o nich inni — i nie zadajemy sobie trudu, by samemu rzecz rozważyć i osądzić. - A ja myślałam - rzekła z przekąsem Mariannę - że we wszystkim trzeba się kierować opiniami innych. Myślałam, że własne poglądy mamy tylko po to, by z nich zrezygnować na rzecz poglądów naszych sąsiadów. Jestem pewna, że właśnie to zawsze powtarzałaś. - Nie, Mariannę, mylisz się. Nigdy nie twierdziłam, że należy się wyrzec własnego rozumu. Usiłowałam jedynie wpłynąć na twoje zachowanie. Nie przekręcaj moich słów. Wyznaję, że popełniłam błąd, zbyt często pragnąc tego, byś wszystkich naszych znajomych traktowała z większą uprzejmością. Kiedy to jednak doradzałam ci, byś przejmowała ich opinie albo stosowała się do ich osądów w sprawach ważkich? - A zatem nie udało się pani wdrożyć siostry w schematy konwenansów -rzekł Edward do Elinor. - Czyżby nie było żadnych postępów? - Wręcz przeciwnie - odparła Elinor, spoglądając wymownie na Mariannę. - W sferze teorii - ciągnął Edward - najzupełniej się z tym zgadzam. Obawiam się jednak, że w praktyce więcej mnie łączy z pani siostrą. Nigdy nie zamierzam nikogo urazić, jestem tak nieśmiały, choć to niemądre, że często sprawiam wrażenie, jakbym lekceważył innych, podczas gdy ja po prostu nie potrafię wyzbyć się wrodzonego skrępowania. Nieraz już myślałem o tym, że urodzony ze mnie kompan dla ludzi z gminu, tak niezręcznie czuję się na salonach. - Mariannę pozbawiona jest nieśmiałości, która mogłaby usprawiedliwić jej lekceważenie innych - powiedziała Elinor. - Mariannę zbyt dobrze zna swoją własną wartość, żeby udawać zawstydzoną- stwierdził Edward. - Wstyd jest jedynie rezultatem poczucia niższości pod tym czy innym względem. Gdybym potrafił przekonać samego siebie, że moje maniery są eleganckie i bez zarzutu, wówczas nie odczuwałbym wstydu. - Ale wciąż jednak byłby pan zamknięty w sobie. - Zamknięty w sobie? - zdziwił się Edward. - Mariannę, czy ja jestem zamknięty? -Tak, i to bardzo. - Nie rozumiem was - odparł Edward, pąsowiejąc. - Ja zamknięty! Dlaczego?! W czym to się przejawia?! Cóż wam powiedzieć? Czego oczekujecie?! Ten nagły wybuch wzbudził zdziwienie Elinor, chcąc jednak zbagatelizować całe zajście, powiedziała: 70 - Czyż nie zna pan mojej siostry na tyle dobrze, żeby jeszcze nie wiedzieć, co ma na myśli? Czyżby pan nie wiedział o tym, że według niej „zamknięci w sobie" są wszyscy ludzie, którzy nie mówią tyle co ona i nie zachwycają się tym, co budzi jej zachwyt? Edward nie odpowiedział. Cała jego powaga i zamyślenie nagle powróciły i przez pewien czas siedział milczący i posępny. ROZDZIAŁ XVIII X_ilinor z wielkim niepokojem obserwowała przygnębienie przyjaciela. Jej radość z powodu wizyty Edwarda w poważnym stopniu mącił fakt, że on sam nie wydawał się zachwycony ich spotkaniem. Oczywiste było, iż jest nieszczęśliwy; Elinor bardzo by chciała ujrzeć równie oczywiste oznaki tego, że Edward nadal darzy ją miłością, którą, była tego pewna, wzbudzała w nim niegdyś, ale jak na razie trwałość tamtego uczucia wydawała jej się wielce wątpliwa, zaś jego pełne rezerwy zachowanie nieodmiennie zaprzeczało temu wszystkiemu, co jeszcze przed chwilą zdawały się wyrażać jego śmielsze spojrzenia. Nazajutrz rano Edward dołączył do sióstr, zanim jeszcze do jadalni weszli pozostali, i Mariannę, która sprzyjała zawsze ich szczęściu, wkrótce wyszła, zostawiając ich samych. Zanim jednak dotarła do połowy schodów prowadzących na piętro, usłyszała, że otwierają się drzwi salonu, a gdy się odwróciła, że zdumieniem ujrzała wychodzącego z salonu Edwarda. - Skoro jeszcze śniadanie niegotowe, idę sprawdzić, jak się mają konie. Zostawiłem je we wsi - oświadczył. - Zaraz będę z powrotem. Edward wrócił z oględzin oczarowany okolicą. Po drodze do wsi widział wiele pięknych miejsc, z samej wsi, położonej znacznie wyżej niż ich dom, roztaczał się na całą dolinę piękny widok, który niezmiernie przypadł mu do gustu. Temat ten wzbudził zainteresowanie Mariannę, która właśnie zaczęła rozwodzić się nad wrażeniami, jakie wywołały w niej pewne krajobrazy, oraz wypytywać Edwarda o szczegóły, które najbardziej go uderzyły, gdy ten przerwał jej, oświadczając: - Niech pani nie docieka zbyt wnikliwie, Mariannę. Proszę pamiętać, że nie znam się na tym, co malownicze, moja ignorancja i brak smaku musiałyby panią urazić, gdybyśmy przeszli do szczegółów. Stromymi nazywam zbocza, które powinienem uznać za urwiska! Po prostu dzikimi i dziwacznymi wydają, mi się krajobrazy, które ktoś inny uznałby za poszarpane czy wybujałe. 71 Mówię, że jakichś obiektów nie widać, gdy tymczasem winny one majaczyć poprzez mgłą. Tak więc muszą panie zadowolić takie wyrazy podziwu, na jakie mnie stać. Uważam, że to bardzo urocza okolica, wzgórza są strome, lasy zapewne obfitują w doskonałe drzewo, dolina sprawia wrażenie miłej i zacisznej, są też piękne łąki, farmy rozsiane tu i ówdzie. Wszystko to całkowicie odpowiada mym wyobrażeniom o tym, czym być powinna urocza okolica, gdyż piękno splata się z użytecznością. Śmiem twierdzić, że jest ona również malownicza, ponieważ wzbudza pani zachwyt. Wierzę też, że pełna jest skał, wyniosłości, kęp szarego mchu... lecz cóż z tego: wszystko to nie robi na mnie żadnego poetycznego wrażenia. Nie mam pojęcia o malowni- czości. - Obawiam się, że te słowa są aż nazbyt słuszne - stwierdziła Mariannę. - Ale dlaczego jest pan z tego taki dumny? - Sądzę - powiedziała Elinor - że chcąc uniknąć jednej afektacji, Edward popada tutaj w drugą. Ponieważ uważa, że wielu ludzi sili się na podziw większy niż ten, jaki rzeczywiście wzbudza w nich piękno natury, a podobne pretensje budzą jego niesmak, dlatego okazuje większą obojętność i mniejszą wrażliwość na owo piękno niż te, których naprawdę doświadcza. Edward jest wybredny i ma swoje upodobania. - To prawda - przyznała Mariannę - że zachwyty nad urokami krajobrazu to zazwyczaj pusta gadanina. Każdy udaje, że to czuje, i sili się na subtelne opisy czegoś, co jako pierwszy uchwycił odkrywca malowniczego piękna. Nie znoszę wszelkiego żargonu i nieraz milczę o tym, co czuję, ponieważ nie znajduję języka innego niż wyświechtane formuły, banały pozbawione świeżości i sensu. - Jestem pewien - rzekł Edward - że widząc ładny krajobraz, doświadcza pani tej właśnie przyjemności, o której pani mówi. Ale w zamian za to pani siostra musi mi pozwolić odczuwać tylko to, co skłonny jestem przyznać. Lubię widoki, ale nie takie, które uważa się za malownicze. Nie podoba mi się widok połamanych, powykręcanych, powalonych przez wiatr drzew. Zdecydowanie wolę drzewa wysokie, proste, rozłożyste. Nie lubię zrujnowanych, rozwalonych chat. Nie zachwycają mnie pokrzywy, osty i wrzośce. Widok zwyczajnego przytulnego domu z zagrodą sprawia mi przyjemność większą niż widok wieży strażniczej, a grupa radosnych wieśniaków cieszy moje oko bardziej niż najbardziej malownicza banda zbójców. Mariannę spojrzała na Edwarda ze zdumieniem, na siostrę zaś ze współczuciem. Elinor tylko się zaśmiała. Nie kontynuowano już tematu i Mariannę pogrążyła się w milczącej zadumie, dopóki jej uwagi nie zwróciło coś innego. Siedziała właśnie koło Edwarda i kiedy ten wyciągnął rękę po herbatę, którg podawała mu pani Dashwood, jego dłoń znalazła się tak blisko twarzy Ma- 72 rianne, że natychmiast rzucił sięjej w oczy widniejący na jednym palcu pierścień z kosmykiem włosów w środku. - Nigdy wcześniej nie zauważyłam, że nosisz pierścionek, Edwardzie -zawołała. - Czy to kosmyk Fanny? Pamiętam, jak kiedyś obiecywała, że ci go podaruje. Zawsze myślałam, że jej włosy są ciemniejsze. Mariannę bez głębszego zastanowienia mówiła to, co naprawdę czuła, gdy jednak zobaczyła, jaki ból jej słowa sprawiły Edwardowi, posmutniała jeszcze bardziej niż on. Edward oblał się rumieńcem i rzuciwszy Elinor ukradkowe spojrzenie, odparł: - Tak, to włosy mojej siostry. Oprawa zawsze sprawia, że odcień wydaje się inny. Elinor odwzajemniła jego spojrzenie, sprawiając wrażenie równie zakłopotanej. O tym, że kosmyk należał właśnie do niej, przekonana była w stopniu nie mniejszym niż Mariannę; ich wnioski różniły się tylko w jednym: Mariannę uważała kosmyk za podarunek jej siostry, Elinor zaś przeświadczona była, że Edward wszedł w jego posiadanie dzięki jakiemuś fortelowi lub kradzieży. Nie była jednak w nastroju, w którym mogła poczytać to za afront, udając zatem, że niczego nie zauważyła, i natychmiast zmieniając temat, postanowiła w duchu, że odtąd skorzysta z każdej sposobności, by przyjrzeć się kosmykowi i zyskać absolutną pewność, że ma on kolor jej włosów. Zakłopotanie Edwarda trwało jakąś chwilę, przeradzając się w końcu w roztargnienie jeszcze większe niż na początku. Przez cały poranek niezłomnie trwał w swej powadze. Mariannę bardzo sobie wyrzucała swoje niepotrzebne słowa; a wybaczyłaby je sobie znacznie łatwiej, gdyby wiedziała, jak znikomą przykrość sprawiły jej siostrze. Przed południem panie Dashwood odwiedzili sir Jonh oraz pani Jennings, którzy na wieść o tym, że do dam przyjechał jakiś dżentelmen, przybyli, aby przyjrzeć się gościowi. Niewiele upłynęło czasu, gdy przy udziale teściowej sir John odkrył, że nazwisko Ferrars zaczyna się na „F", i fakt ten stanowił istną bombę wypełnioną szyderstwami, których obiektem była poczciwa Elinor; bombę, której natychmiastowemu wybuchowi mogło zapobiec tylko to, że sir John i pani Jennings tak krótko znali Edwarda. 1 tylko ze znaczących spojrzeń Elinor wnioskowała, jak dalece sięgają ich domysły, oparte na wskazówkach Margaret. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby sir John przyjechał w gościnę do pani Dashwood i nie zaprosił ich nazajutrz do Park na obiad albo na herbatę jeszcze tego samego wieczora. Tym razem chcąc rozweselić gościa, gdyż czuł się w obowiązku dostarczyć mu rozrywki, zaproponował towarzystwu obie te przyjemności. - Muszą dziś państwo napić się z nami herbaty - oświadczył. - Będziemy zupełnie sami. Jutro zaś koniecznie muszą państwo zjeść z nami obiad, gdyż będzie większa kompania. 73 Pani Jennings natychmiast podchwyciła wątek. - Kto wie, może nawet będą tańce - powiedziała. - Nie kusi to pani, panno Mariannę? - Tańce? - zawołała Mariannę. - Niemożliwe! Kto miałby tańczyć! - Kto?! Rzecz jasna: wy, Coreyowie,Whitakerowie. Czyżby sądziła pani że nikt nie będzie tańczył, ponieważ opuściła nas pewna osoba (bez nazwisk.. .'•?)• - Pragnąłbym z całej duszy - zawołał sir John - żeby Willoughby znowu przebywał wśród nas! Okrzyk ten oraz rumieniec na twarzy Mariannę wzbudziły nowe podejrzenia Edwarda. - Kto to jest Willoughby? - zapytał szeptem Elinor, obok której siedział. Ta udzieliła mu krótkiej odpowiedzi. Twarz Mariannę była bardziej wymowna. To, co zobaczył na niej Edward, w zupełności wystarczyło, by mógł zrozumieć nie tylko aluzje innych, lecz również spojrzenia samej Mariannę, które tak go intrygowały wcześniej. Natychmiast po wyjściu gości podszedł do niej i cicho oznajmił: - Chyba odgadują. Mam pani powiedzieć? - Co pan ma na myśli? - Mam powiedzieć? - Oczywiście. - A więc odgaduję, że pan Willoughby lubi polować. Mariannę była zaskoczona i zakłopotana, a jednak nie mogła powstrzymać uśmiechu wobec tej jego niewinnej figlarności; po chwili milczenia rzekła: - Edwardzie, jak pan może? Ale mam nadzieję, że nadejdzie taka chwila... Jestem pewna, że go pan polubi. - W to nie wątpię - odparł raczej zdziwiony powagą i przejęciem wyczuwalnym w jej głosie, gdyby bowiem nie sądził, że wszystkie te aluzje sąjedy-nie źródłem rozrywki jej znajomych, mając podstawy wątłe albo zgoła żadnych, w ogóle nie śmiałby o tym wspominać. ROZDZIAŁ XIX JCjdward został z nimi przez tydzień. Pani Dashwood gorąco nalegała, żeby został jeszcze dłużej, ale ponieważ jego jedynym celem wydawała się ! samoudręka, postanowił wyjechać, gdy jego radość przebywania wśród przy- 74 jaciół doszła do szczytu. W ciągu kilku ostatnich dni pobytu Edward coraz bardziej przywiązywał się do otoczenia: nigdy nie mówił o swym wyjeździe inaczej jak tylko z westchnieniem; twierdził, że nie ma żadnych zobowiązań; nie był nawet pewien, dokąd się teraz uda, kiedy ich opuści, wciąż też upierał się, że musi jechać. Nigdy jeszcze żaden tydzień nie upłynął mu tak prędko -wprost nie mógł uwierzyć, że właśnie dobiegł końca. Powtarzał to kilkakrotnie, mówił też inne rzeczy, dając upust uczuciom i zadając kłam własnym czynom. Wcale nie lubił Norland, miasta wprost nie znosił, a jednak musiał jechać albo do Norland, albo do Londynu. Przyjaźń pań Dashwood cenił sobie bardziej niż cokolwiek, przebywanie z nimi uważał za szczęście. A jednak, wbrew zrówno ich, jak i własnym pragnieniom, zmuszony był je opuścić pod koniec tygodnia, choć nic go nie przynaglało. Wszystko, co w jego zachowaniu wydawało się dziwaczne, Elinor kładła na karb jego stosunków z matką, której charakter był jej doskonale znany, traktując to jako wyjaśnienie wszystkich jego dziwactw. Choć więc była rozczarowana i rozdrażniona i choć nieraz sprawiało jej przykrość niejednoznaczne zachowanie Edwarda wobec niej, skłonna była je usprawiedliwić, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące i wszelkie względy wyrozumiałości, które wcześniej wymusiła na niej matka podczas rozmowy o Willough-bym. Tak więc przygnębienie, rezerwę i niekonsekwencje Edwarda należało zapewne tłumaczyć jego pragnieniem niezależności oraz jego znajomością zamiarów i planów pani Ferrars. Krótkotrwałość wizyty, niezłomne trwanie w decyzji rychłego wyjazdu miały swe źródło w tych samych ograniczeniach, w tej samej nieuchronnej, choć przejściowej konieczności podporządkowania się woli matki. Przyczyną wszystkiego był odwieczny konflikt obowiązku i woli rodzica i dziecka. Elinor bardzo by chciała wiedzieć, kiedy wreszcie pani Ferrars się zmieni, a jej syn pozna wolność i szczęście. W końcu jednak była zmuszona porzucić te pobożne życzenia i szukać pociechy w usilnej wierze w uczucie Edwarda; we wspomnieniu każdego jego słowa czy spojrzenia z okresu jego pobytu w Barton, mogących świadczyć o względach, którymi ją darzył; przede wszystkim zaś w niezbitym fakcie, w owym jakże pochlebnym dla niej dowodzie uczuć, który Edward niezmiennie nosił na palcu. - Sądzę, Edwardzie - stwierdziła pani Dashwood, gdy po raz ostatni siedzieli przy wspólnym śniadaniu - że byłby pan o wiele szczęśliwszy, mając jakiś zawód, który pochłaniałby pański czas i organizował pańskie plany i działania. Mogłyby z tego rzecz jasna wyniknąć pewne niedogodności dla pańskich przyjaciół - już nie mógłby im pan poświęcać tyle czasu. Ale (tu uśmiechnęła się znacząco) - przynajmniej pod jednym względem odniósłby pan korzyść z takiego stanu rzeczy: wiedziałby pan, dokąd ma się udać, gdy już ich opuści. 75 - Zapewniam panią - odrzekł Edward - że przez długi czas myślałem o tym tak samo jak pani. Było, jest i pewnie zawsze będzie moim wielkim nieszczęściem to, że nie mam na głowie żadnych spraw, które by mnie absorbowały, żadnej profesji, którą mógłbym się zająć czy która w ogóle mogłaby mi zapewnić finansową niezależność. Niestety jednak moja wybredność oraz wybredność moich przyjaciół uczyniła ze mnie kogoś, kim jestem obecnie: istotę gnuśną i bezradną. Zawsze najbardziej mi odpowiadała służba w kościele - nadal tak jest. Ale to nie dość wytworne dla mojej rodziny. Doradzili mi karierę wojskową. To z kolei było zbyt wytworne dla mnie... Uznano więc, że w dobrym guście będzie studiować prawo. Wielu młodych ludzi, którzy mają kancelarię w Tempie, bywa w wysokich kręgach towarzyskich i rozbija się po Londynie w bardzo szykownych dwukółkach. Ale nie wykazałem do prawa najmniejszych skłonności; nawet do jego mniej abstrakcyjnych dziedzin, których wybór pochwalała rodzina. Co się zaś tyczy marynarki, to za wyborem tym przemawiała moda, byłem jednak za stary, gdy po raz pierwszy poddano pomysł, abym do niej wstąpił - i w końcu, ponieważ nie było konieczne, żebym w ogóle obrał jakiś zawód, i ponieważ nawet bez czerwonego munduru na grzbiecie mogłem zadawać szyku nie gorzej niż w mundurze -w końcu, powiadam, bezczynność okazała się dla mnie najstosowniejszym i najbardziej honorowym z rozwiązań. Poza tym młodemu człowiekowi w wieku lat dziewiętnastu nie zależy na posiadaniu jakiegoś zajęcia aż do tego stopnia, żeby zdołał się oprzeć nakłaniającym go do próżniactwa przyjaciołom. Dlatego też wstąpiłem na uniwersytet w Oxfordzie i od tego czasu oddaję się przykładnemu próżnowaniu. - I w rezultacie, tak przynajmniej sądzę - stwierdziła pani Dashwood -jako że nieróbstwo nie dało panu szczęścia, pańscy synowie przyuczani będą do tylu fachów, zajęć, zatrudnień i rzemiosł, ile znali synowie Columelli1. - Zostaną tak wychowani - stwierdził Edward poważnym tonem - żeby byli jak najmniej podobni do ich ojca - i to pod każdym względem: uczuć, postępowania, pozycji - wszystkiego. - Co też pan, Edwardzie... to tylko nagły przypływ melancholii. Jest pan w ponurym nastroju, i uważa, że każdy, kto jest do pana niepodobny, musi być szczęśliwy. Niech pan pamięta o tym, że bólu rozłąki z przyjaciółmi czasami doświadcza każdy, bez względu na swoją pozycję czy wykształcenie. Niech pan cieszy się swoim szczęściem. Nie brak panu niczego — poza cierpliwością- czy też wyrażając się bardziej górnolotnie - poza nadzieją. Pań- ' Synowie Columelli- synowie tytułowego bohatera książki ColumeUa, the Distres-sed Anchoret z 1776 r. R. Gravesa byli przez swego ojca przyuczani do wielkiej liczb; zawodów i posiadali szereg umiejętności. 76 ska matka w swoim czasie zapewni panu tę finansową niezależność, na której panu tak zależy; jest to jej obowiązek. Już niebawem spotka ją to szczęście i będzie mogła zapobiec temu, by całą pańską młodość zatruła gorycz. Czegóż to nie jest w stanie dokonać kilka miesięcy! - Odnoszę wrażenie - odrzekł Edward - że wiele miesięcy mogłoby upłynąć, a ja i tak nic bym nie zyskał. Ten posępny stan ducha, choć nie udzielił się paniom Dashwood, sprawił im dodatkowy ból przy rozstaniu, które wnet nastąpiło, zwłaszcza we wspomnieniu Elinor pozostawiając niemiłe wrażenie, które osłabił upływ czasu i nowe troski. Ponieważ jednak panna postanowiła wymazać je z pamięci oraz sprawiać wrażenie, że po jego odjeździe cierpi nie bardziej niż reszta rodziny, nie uciekła się do tak przemyślnie zastosowanej przy podobnych okazjach przez Mariannę metody pomnażania własnych udręk i napawania się nimi - nie szukała więc samotności, milczenia i bezczynności. Słowem, siostry na bardzo odmienne sposoby radziły sobie z własnym cierpieniem. Zaraz po wyjeździe Edwarda Elinor zasiadła do rysowania, któremu to zajęciu oddawała się pilnie przez cały dzień, również przez cały dzień ani sama nie wspomniała o Edwardzie, ani nie unikała wzmianek o nim; w życiu codziennym uczestniczyła w stopniu nie mniejszym niż zwykle i jeśli nawet dzięki temu jej ból nie stał się mniejszy, to również się nie nasilił i Elinor oszczędziła troski siostrom i matce. Zachowanie takie, zupełne przeciwieństwo zachowania Mariannę, nie wydało się tej ostatniej niczym chwalebnym, tak jak własne zachowanie nie wydało się jej niczym niewłaściwym. Z problemem panowania nad swymi emocjami uporała się bardzo gładko: opanowanie jest nieosiągalne w przypadku natury namiętnej; w przypadku zaś emocji niezbyt intensywnych, nie stanowi ono żadnej zasługi. Tego, że emocje jej siostry nie są wybujałe, nie zamierzała kwestionować, choć na myśl o tym oblewała się rumieńcem wstydu; co zaś się tyczy siły jej własnych uczuć, składała liczne tego dowody, niezmiennie kochając i szanując Elinor wbrew owej zasmucającej konkluzji. Zamiast odgrodzić się od rodziny, zamiast wymykać się z domu w uporczywym poszukiwaniu samotności albo całą noc spędzić na rozmyślaniach, Elinor co dnia znajdowała sposobność, by myśleć o Edwardzie, interpretując jego zachowanie na najrozmaitsze sposoby w zależności od nastroju chwili. Tak więc myślała o nim z czułością, żalem, sympatią, dezaprobatą, zwątpieniem. Nie zabrakło też chwil, kiedy nawet w obecności matki i sióstr, z uwagi na charakter ich zajęć, nie mogła z nimi rozmawiać, a wtedy wydawało jej S'C, że jest całkiem sama. Do woli mogła błądzić myślami wolnymi od wszystkich pęt; zarówno przeszłość, jak i przyszłość tak bardzo absorbującej ją sprawy 77 musrała stanąć jej przed oczyma, narzucić g * . całą moc^ zapanować nad pamięcią, wszystkimi myśl ™" ^J^Ł^ Edwarda siedziała nad jed-Gdy pewnego poranka, wkrótce po wyje.z zamyślenia wyrwało nym z rysunków, pogrążona w ^^^"^JLy trzaśniecie ją nagłe najście. Akurat była *.domku*m gdy y^ . zobaczyła Ucz furtki od strony skweru przed domem Wa ^ u t0 między innymi ne towarzystwo maszerujące prosto dc**wi do™ y John; lady Middleton oraz pani .^^ S.edziała przy okn.e i d podobają? urocza' że fortepian jest otwarty. - Zdaje się, że jest na spacerze. > której zabrakło cier- P^:n drzwi. Pozdrawiając Elinor, podeszła^^^j Dashwood? Gdzież ^*g *% pL" sama! Na pewno będzie pani iegc> J P iłam drugącórkę z mę- ko wyobrazlć: przyje- y b dwało się podziały pan. miło posiedzieć chwilę w małym b h P° p żem. Chciałam, żeby i , zdawało S kownik Brandon juz wraca... . W środku tej opowieści Elinor nmgs tyłem, aby ^ stawiła dwoje odwrócić się do pani Jen- Middleton przed- U na dół wr ^ 78 Pani Palmer była od lady Middleton o kilka lat młodsza i zupełnie jej nie przypominała. Była niska, otyła i miała bardzo ładną twarz zdradzającą najbardziej dobroduszne usposobienie, jakie można sobie wyobrazić. Jej maniery nie były z pewnością aż tak eleganckie jak maniery siostry, były za to znacznie bardziej ujmujące. Z uśmiechem weszła, uśmiech nie schodził jej z twarzy przez cały czas trwania wizyty, z wyjątkiem chwil, kiedy się śmiała, odwiedziny zakończyła również z uśmiechem. Jej mąż był dwudziestopięcio- czy sześcioletnim, młodym, poważnym z wyglądu człowiekiem. Nosił się z fasonem, a jego mina świadczyła o tym, że uważa się za inteligentniejszego od żony. Nosił się z większym niż ona fasonem, miał rozumną twarz, z której można było wyczytać, że nie jest skłonny sprawiać przyjemność innym ludziom i że również jemu nie łatwo dogodzić. Pan Palmer wszedł do salonu z wyniosłą miną, skłonił się damom i obrzuciwszy niedbałym spojrzeniem gospodynie oraz ich apartamenty, sięgnął po leżącą na stoliku gazetę i zagłębił się w lekturze, której nie przerwał już do końca wizyty. Pani Palmer zaś, osoba wprost stworzona do szczęścia, radości i wyświadczania bliźnim uprzejmości, usiadłszy, natychmiast zaczęła zachwycać się salonem oraz wszystkim, co znajdowało się wokół. - Ach, jakiż to czarujący pokój! Nigdy nie widziałam czegoś równie uroczego! Pomyśl tylko, mamo, jak bardzo wypiękniał od czasu, gdy byłam tu ostatnim razem. Zawsze, madame, byłam zdania - zwróciła się do pani Dashwood - że to cudowne miejsce, ale dzięki pani stało się tak urocze... Spójrz tylko, siostro, jakie tu wszystko jest czarujące! Och jakże chciałabym mieć taki dom! A ty, Palmer? Pan Palmer nie raczył odpowiedzieć i nawet nie podniósł wzroku znad gazety. - Pan Palmer mnie nie słyszy - stwierdziła ze śmiechem jego żona. -Czasami wcale nie słyszy, co do niego mówię. To takie zabawne! Pani Dashwood myśl ta wydała się całkiem nowa, gdyż nie zwykła dopatrywać się niczego zabawnego w czyimkolwiek lekceważeniu; nie zdołała też oprzeć się pokusie i spojrzała na oboje ze zdziwieniem. Tymczasem pani Jen-nings paplała najgłośniej, jak mogła, rozwodząc się nad ogólnym zdumieniem, które zeszłego wieczoru ogarnęło wszystkich na widok wspólnych przyjaciół, i nie przerwała ani razu, dopóki nie opowiedziała wszystkiego. Pani Palmer śmiała się serdecznie, wspominając owe chwile zdziwienia, wszyscy też kilkakrotnie zgodzili się z opinią, że zdziwienie to było wcale sympatyczne. - Może pani sobie wyobrazić, jak strasznie ucieszył nas ich widok - dodała szeptem pani Jennings, pochylając się ku Elinor, jak gdyby nie chciała, by usłyszeli ją inni, chociaż obie siedziały po przeciwległych stronach pokoju. - Cho- 79 ciąż i tak wolałabym, żeby nie podróżowali tak prędko i żeby nie jechali tak daleko -jechali naokoło przez Londyn z powodu jakichś interesów -bo widzi pani - tutaj skinęła znacząco głową, wskazując na swą córkę - nie było to wskazane w jej stanie. Chciałam, żeby dziś rano została w domu i odpoczywała, ale ona i tak przyszła razem z nami... tak bardzo chciała was zobaczyć. Pani Palmer zaśmiała się i stwierdziła, że na pewno jej to nie zaszkodzi. - Na wiosnę spodziewa się rozwiązania - ciągnęła pani Jennings. Lady Middleton nie mogła już słuchać tej rozmowy, więc zadała sobie trud i zapytała pana Palmera, czy w gazecie sąjakieś nowe wiadomości. - Żadnych - odparł i czytał dalej. - Nadchodzi Mariannę - zawołał sir John. - Zaraz zobaczysz, Palmer, piekielnie ładną dziewczynę. 1 natychmiast ruszył korytarzem ku drzwiom frontowym, otworzył je i wprowadził przybyłą do środka. Gdy tylko Mariannę pojawiła się w salonie pani Jennins spytała ją, czy nie była przypadkiem w Allenham; na co pani Palmer wybuchnęła gromkim śmiechem na znak, że rozumie, o co chodzi. Gdy Mariannę weszła do pokoju, pan Palmer spojrzał znad gazety, wpatrywał się w nią przez kilka minut, po czym wrócił do swej lektury. Jego żonie wpadły teraz w oko rysunki wiszące na ścianach salonu. Powstała z miejsca, aby im się przyjrzeć. - Boże mój! Jakie piękne! Jakie urocze! Mamo, spójrz tylko, jakie słodkie! One są po prostu czarujące; mogłabym wcale nie odrywać od nich oczu. A wróciwszy na swoje miejsce, już wkrótce zapomniała o ich istnieniu. Kiedy lady Middleton wstała z miejsca, zamierzając wyjść, pan Palmer wstał również; odłożył gazetę, przeciągnął się i rozejrzał wkoło po twarzach zebranych. - Spałeś, kochanie? - spytała ze śmiechem jego żona. Pan Palmer nie odpowiedział i ponownie obrzuciwszy spojrzeniem pokój, stwierdził tylko, że ma bardzo niskie sklepienie i krzywy dach. Następnie ukłonił się i wyszedł wraz z pozostałymi. Sir John bardzo nalegał na panie Dashwood, aby następny dzień zechciały spędzić w Park. Pani Dashwood, która postanowiła, że będzie gościć na obiadach u Middletonów nie częściej niż oni goszczą u niej, stanowczo mu odmówiła. Córkom pozostawiła swobodę decyzji, one jednak zupełnie nie były ciekawe tego, jak obiad jedzą pan i pani Palmer, nie spodziewały się też, by państwo Palmerowie mogli sprawić im przyjemność w jakikolwiek inny sposób. Toteż również one próbowały znaleźć jakąś wymówkę, by uniknąć owej wizyty: pogoda jest niepewna i nie zanosi się na poprawę. Jednak nie przekonało to sir Johna, który się uparł przysłać po nie powóz. Lady Middleton, choć nie wywierała nacisku na matkę, usilnie namawiała córld. Pani Jen- 80 nings i pani Palmer przyłączyły się do tych nalegań i wydawało się, że wszystkim jednakowo zależy na zniweczeniu planu rodzinnego obiadu, toteż młode damy zmuszone były ulec. - Dlaczego właśnie nas zapraszają? - spytała Mariannę, gdy tylko goście odjechali. - Mówi się, że cena najmu tego domu jest niska; ale i tak otrzymaliśmy go na bardzo niekorzystnych warunkach, skoro musimy stołować się w Park, ilekroć u nas albo u nich są jacyś goście. - Zapraszając nas tak często - powiedziała Elinor - nie są wobec nas mniej uprzejmi teraz niż przed kilkoma tygodniami. To nie oni się zmienili -jeśli ich przyjęcia stały się nudne i uciążliwe. Gdzie indziej musimy szukać tego przyczyny. ROZDZIAŁ XX G Idy nazajutrz panie Dashwood weszły do salonu w Barton Park jednymi drzwiami, pani Palmer innymi wbiegła do środka z miną tak poczciwą i wesołąjak zawsze. Z uczuciem chwytała je za ręce i wprost nie posiadała się z radości, że ponownie je widzi. - Tak się cieszę, że was widzę - oświadczyła, sadowiąc się pomiędzy Elinor i Mariannę. - Jest fatalna pogoda, więc obawiałam się, że nie przyjedziecie... byłoby to straszne, ponieważ jutro wyjeżdżamy. Musimy jechać, bo widzicie, w przyszłym tygodniu przyjeżdżają do nas Westonowie. W ogóle nasz przyjazd tutaj był raczej niespodziewany, mnie samej nic nie było wiadomo, dopóki pod drzwi nie zajechał powóz, a wtedy pan Palmer spytał mnie, czy nie pojechałabym z nim do Barton. On jest taki zabawny! Nigdy mi o niczym nie mówi! Tak mi przykro, że nie możemy zostać dłużej; mam nadzieję, że niebawem spotkamy się w mieście. Panie Dashwood zmuszone były rozwiać te nadzieje. - Nie wybieracie się do miasta! - zawołała pani Palmer. - Będę bardzo rozczarowana, jeśli się nie wybierzecie. Mogłabym dla was zdobyć najprzy-tulniejszy dom pod słońcem, tuż obok nas, na Hanover Sąuare. Jestem pewna, że gdy będę leżeć w połogu, zawsze będziecie mogły mi potowarzyszyć, o ile tylko pani Dashwood nie zechce w tym czasie bywać w towarzystwie... Panie Dashwood uprzejmie jej podziękowały, jednak namowom tym nie uległy. 81 zimy i lekko skłomwszy się damom, za- - Och, kochani. - OTo.ata pani ^ do pokoju. - Musisz mi pomóc namowie panie, z ""kochanie me odezwało * m częło uskarżać się na pogodę. T k pogoda spra- - Ależ wszystko Jest ohydne - stwierdzi pan Pa mer. J^J ^ wia, że wszystko i wszyscy wydają si, *L*LLLL czuć J^ do jest takie nudne i w domu i na zewnątrz. Az czlowe y domu Wszystkich swoich znajomych- Dlaczego, u Ucha^°^m^u ludzi sali bilardowej? Cóż on sobie właściwie wyobrażą a*ze wie, co to wygody... Sir john jest tak beznadziejny jak ta pogoda.. Wkrótce zeszła się reszta towarzystwa *e dziś nie bę- - Obawiam się, panno Mariannę - powiedział si John --e dz1S dzie pani mogła vvybrać sią na swój codzienny spacer do Allenham. Mariannę była bardzo poważna. M^ a, edziała pam Palmer - bo zapewniam panlą, że wtemy wszystko o tej sp™ie. Nie miesz. wiam pani gust, gdyż uważam, ze on i^^^^J^ niż dziesięć karny zbytnio oddaleni, zdaje się, ze dzieh nas od mego me * mil- H "Ł Ł- nie otewol, * S.owem, choć je, twarz «yraza.a za.n.ere- -« ««. * - to dłużej tej ceremonialności. zwołał can Palmer. - A zatem dacie dowody *f ««L "^ ed fala ze śm.chem jegc - Kochanie, każdego musisz obrazie_ pow grubian.n? żona. - Czy zdajesz sobie sprawę, ze zachowujesz się ja g 82 - Nie sądziłem, że obrażę kogokolwiek stwierdzeniem, że twoja matka ma złe maniery. - Tak, tak, możesz mnie obrażać do woli - dobrotliwie stwierdziła starsza pani. — Zabrałeś mi Charlotte i nie możesz jej oddać z powrotem... mam więc na ciebie bat... Charlotte wybuchnęła gromkim śmiechem na myśl o tym, że mąż nie może się jej pozbyć, i z radością oświadczyła, że choćby pan Palmer był jej utrapieniem, jest to bez znaczenia, skoro i tak muszą żyć razem. Trudno o osobę bardziej dobroduszną, albo z większym uporem dążącą do szczęścia, niż pani Palmer. Wystudiowana obojętność, zuchwalstwo i malkontenctwo jej męża nie sprawiały jej żadnej przykrości i gdy strofował ją albo obrażał, ona wybornie się bawiła. - Pan Palmer jest taki zabawny! - szepnęła na ucho Elinor. - Nigdy nie ma humoru. Po chwili obserwacji Elinor nie była skłonna uwierzyć, że pan Palmer rzeczywiście jest człowiekiem aż do tego stopnia opryskliwym czy nieuprzejmym natury, za jakiego chciałby uchodzić! Jego gorycz można było wytłumaczyć po części świadomością będącą udziałem wielu innych mężczyzn, że wskutek zupełnie irracjonalnej słabości do pięknych kobiet sam jest mężem osoby bardzo głupiej, Elinor wiedziała jednak, że podobny błąd jest czymś aż nazbyt powszechnym, by jakikolwiek rozsądny mężczyzna mógł zbyt długo cierpieć z tego powodu. Dlatego sądziła, że źródłem owego lekceważącego stosunku pana Palmera do otoczenia oraz jego pogardy dla świata jest raczej chęć wyróżnienia się, żywione przezeń pragnienie, by wszyscy uważali go za istotę doskonalszą i wyższą od nich. Sam cel był aż nazbyt zbyt pospolity, by mógł wzbudzać zdziwienie, jednakże środki, jakkolwiek skutecznie ugruntowały niezrównaną sławę pana Palmera w zakresie grubiaństwa, nie były w stanie zainteresować jego osobą kogokolwiek poza jego żoną. - Droga panno Dashwood - zwróciła się do Elinor pani Palmer — tak bym chciała, żeby pani wraz z siostrą uczyniły mi ten zaszczyt i zechciały odwiedzić mnie w Cleveland podczas tegorocznego Bożego Narodzenia. Błagam, zgódźcie się i przyjedźcie, kiedy jeszcze będą u nas Westonowie! Nie macie pojęcia, jak bardzo bym się cieszyła. Cudowne by to było! Kochanie - zwróciła się do męża - nie marzysz o tym, aby udało się namówić panny Dashwood do przyjazdu do Cleveland? - Ależ oczywiście - odparł tamten z szyderczym uśmiechem - nie przyjechałem do Devonshire w żadnym innym celu. - No widzicie - powiedziała jego pani. - Widzicie, pan Palmer też was oczekuje; nie możecie odmówić. Obie siostry zdecydowanie i bez namysłu odrzuciły zaproszenie. 83 - Ależ musicie przyjechać i przyjedziecie! Jestem pewna, że bardzo wam się podoba. Będą u nas Westonowie i w ogóle będzie cudownie! Nie macie pojfccia, jakie to słodkie miejsce... to nasze Cleveland; i tak tam teraz wesoło... tuż przed wyborami pan Palmer krąży po okolicy i zabiega o głosy wyborców; na obiadach bywa u nas tylu ludzi, których nie widziałam nigdy wcześniej —t0 naprawdę urocze. Biedaczek... Wszystko to jest dla niego bardzo, męczące.-, musi sprawić, żeby wszyscy go polubili... Przytakując jej, Elinor z trudem zapanowała nad wesołością - To będzie wspaniałe - zawołała Charlotte - kiedy pan Palmer zasiądzie w parlamencie, nieprawdaż? Ależ się wtedy będę śmiała! To będzie takie zabawne widzieć na wszystkich zaadresowanych do niego listach litery M.P1. Wie pani, pan Palmer mówi, że nigdy nie będzie sygnował mojej korespondencji. Twierdzi, że nie ma takiego zamiaru. Czyż nie tak, panie Palmer? Pan Palmer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. _ Widzi pani, on nie znosi pisania listów - ciągnęła - mówi, że to ohydne. _ Nieprawda - stwierdził pan Palmer - nigdy nie powiedziałem niczego równie niedorzecznego. Nie przypisuj mi wszystkich swoich językowych nadużyć. - No właśnie - sama pani widzi, jaki jest zabawny... z nim tak zawsze! Czasami nie odzywa się do mnie przez pół dnia, a potem wyskakuje z czymś tak komicznym... i to o co!? O nic! Gdy wracały do salonu, pani Palmer wzbudziła wielkie zdziwienie Eli-hor pytając ją, czy nie poczuła do jej męża wielkiej sympatii. _ O tak - odparła Elinor. - Wydaje się bardzo sympatyczny. _ Bardzo się cieszę, że pani tak sądzi. Zresztą wiedziałam... jest w końca taki miły--- Pan Palmer też szalenie lubi panią... i pani siostrę (mogę to pani zdradzie), i nawet nie ma pani pojęcia, jak bardzo będzie zawiedziony, jeśf nie przyjedziecie do Cleveland. Nie mogę zrozumieć, dlaczego się temu ta sprzeciwiacie. Elinor ponownie zmuszona była odmówić i zmieniając temat, położyła kres iej namowom. Pomyślała też, że skoro Palmerowie mieszkają w tym samym hrabstwie co Willoughby, to być może pani Palmer będzie w stanie daó bardziej szczegółowy opis jego charakteru niż ten, który dali Middletonowi? i do którego uprawniała ich powierzchowna znajomość z Willoughbym. Chcia ła też, by ktoś potwierdził przeświadczenie Mariannę o jego zasługach, cc mogłoby oszczędzić jej obaw o siostrę. Swoje badanie rozpoczęła, pytając , jyj p _ skrót od ang. Member of Parliament (Członek Parlamentu). Mowa tu o przywi' leju, jaki posiadali angielscy deputowani, tj. o możliwości wysyłania korespondencji be: opłaty pocztowej - bez znaczka - za to z dopisanym na kopercie powyższym skrótem. 84 czy Palmerowie często podejmowali Willoughby'ego w Cleveland i czy ich znajomość uznać można za zażyłą. - Och tak, jak najbardziej, znam go doskonale - odparła pani Palmer. -Nie, żebym kiedykolwiek z nim rozmawiała, ale w mieście widuję go, odkąd pamiętam. Wskutek rozmaitych okoliczności nigdy się nie złożyło, żebym była w Allenham, kiedy on był w Barton. Kiedyś natknęła się tutaj na niego moja mama, tylko że wtedy ja byłam z wujem w Weymouth... Tak czy siak zdaje mi się, że często widywalibyśmy go w Somersetshire, gdyby nie to, że pechowym zbiegiem okoliczności nigdy nie zajechaliśmy na wieś równocześnie. Zdaje się, że Willoughby rzadko przebywa w Combe; choć z drugiej strony, nawet gdyby bywał częściej, nie sądzę, żeby pan Palmer go odwiedził, bo widzi pani, Willoughby jest w opozycji, a poza tym to tak nie po drodze... Wiem, wiem doskonale, dlaczego pani o niego wypytuje... pani siostra zamierza go poślubić. Okropnie bym się cieszyła, gdyby tak było, bo wtedy, widzi pani, byłaby moją sąsiadką... - Słowo daję - stwierdziła Elinor — wie pani o tej sprawie znacznie więcej niż ja, jeśli ma pani jakiekolwiek podstawy, by spodziewać się tego małżeństwa. - Ależ proszę nie udawać, że pani o niczym nie wie... wszak wszyscy wkoło o tym mówią... Zapewniam panią, że słyszałam o tym, jadąc przez miasto. Na honor... słyszałam. W poniedziałek rano na Bond Street, tuż przed naszym wyjazdem z Londynu, spotkałam pułkownika Brandona, który powiedział mi o wszystkim. - Doprawdy zadziwia mnie pani... Pułkownik Brandon opowiedział pani 0 tym! Musi pani być w błędzie. Informowanie o czymś podobnym osoby, która, być może, w ogóle nie jest tym zainteresowana, nawet jeśli to prawda, nie jest w stylu pułkownika Brandona. - Ależ zapewniam panią, że tak mimo wszystko było, a nawet powiem pani, jak do tego doszło. Kiedy go spotkaliśmy, zawrócił i poszedł kawałek z nami i tak zaczęliśmy wtedy rozmawiać o moim bracie i siostrze, o tym 1 o owym... i w końcu mówię do niego: „Słyszałam, pułkowniku, że w Barton Cottage mamy nową rodzinę. Mama pisze, że są to bardzo miłe panie, że jedna z nich ma wyjść za pana Willoughby'ego z Combe Magna. Czy to prawda? Oczywiście musi pan to wiedzieć, niedawno był pan w Devonshire z wizytą...". - I co powiedział pułkownik? - Och, nie powiedział wiele... ale sprawiał takie wrażenie, jakby wiedział, że to prawda, więc od tamtej pory uznałam, że to pewne. Moim zdaniem to byłoby cudowne! Kiedy ma się odbyć ślub? - Mam nadzieję, że pułkownik dobrze się miewa. 85 - O tak, doskonale i wprost rozpływa się w pochwałach nad panią; wciąż tylko mówi o pani miłe rzeczy. - Bardzo mi to pochlebia. Pułkownik sprawia wrażenie wspaniałego człowieka, myślę też, że jest niezwykle sympatyczny. - Ja również. To czarujący mężczyzna. Doprawdy, wielka szkoda, że jest tak poważny i posępny. Mama twierdzi, że pułkownik zakochał się w pani siostrze... zapewniam panią, że jeśli to prawda, byłoby to wielkie wyróżnienie, bo on prawie nigdy się nie zakochuje. - Czy pana Willoughby'ego dobrze znają w waszej części Somersethire? - spytała Elinor. - O tak, doskonale... to znaczy nie sądzę, żeby znało go wielu ludzi, Combe Magna leży tak daleko na uboczu... Ale zapewniam panią, wszyscy uważają, że jest okropnie miły. Gdziekolwiek się pojawi, wszędzie jest bardzo lubiany... może to pani powiedzieć siostrze. Wielka z niej szczęściara, że go złapała, słowo daję... Nie, żeby z niego nie był większy szczęściarz, skoro złapał ją... bo jest tak ładna i miła, że nikt nie mógłby być dla niej zbyt dobry, chociaż i tak wcale nie uważam jej za ładniejszą od pani, zapewniam panią... was obie uważam za strasznie ładne, pan Palmer również, jestem tego pewna... choć zeszłego wieczora nie udało nam się go zmusić, by to wyznał. Opinia pana Palmera na temat Willoughby'ego nie wydawała się szczególnie istotna, ale każde, choćby najbłahsze, świadectwo przemawiające na jego korzyść sprawiało Elinor przyjemność. - Tak się cieszę, że w końcu poznaliśmy się - ciągnęła Charlotte. -1 mam nadzieję, że zawsze będziemy serdecznymi przyjaciółmi. Nie ma pani pojęcia, jak się za wami stęskniłam! Jakie to cudowne, że tutaj mieszkacie! Nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjemności! I tak się cieszę, że pani siostra dobrze wyjdzie za mąż. Mam nadzieję, że będziecie spędzać w Combe Magna wiele czasu. To przecież takie słodkie miejsce! - Od dawna zna pani pułkownika Brandona, prawda? - O tak, od bardzo dawna, od czasu kiedy moja siostra wyszła za mąż. Pułkownik to wielki przyjaciel sir Johna. Mam wrażenie - dodała szeptem -że gdyby tylko mógł, chętnie byłby się ze mną ożenił. Sir John i lady Middle-ton bardzo tego chcieli. Ale mama uznała, że to partia nie dość dobra dla mnie... w innym razie sir John szepnąłby pułkownikowi słówko i już bylibyśmy małżeństwem! - Czy pułkownik Brandon wiedział wcześniej o tym projekcie, o którym sir John rozmawiał z pani matką? Czy nigdy nie wyznał pani osobiście, co do niej czuje? - Ależ nie! Ale sądzę, że gdyby nie sprzeciwiła się temu mama, uczyniłb; to z wielką radością! Widział mnie wtedy najwyżej dwa razy; to było, zanir jeszcze opuściłam szkołę....Tak czy siak - w mojej obecnej sytuacji jestem o wiele szczęśliwsza. Pan Palmer jest właśnie takim mężczyzną, jaki mi się podoba. ROZDZIAŁ XXI _L aństwo Palmer następnego dnia wrócili do Cleveland i w Barton znowu zostały dwie rodziny skazane na swoje towarzystwo. Nie trwało to jednak długo i zanim Elinor zdążyła zapomnieć o swoich gościach, ledwie zdążyła nadziwić się temu, że Charlotte jest aż tak szczęśliwa, nie mając najmniejszej ku temu przyczyny, nim zdążyła się nadziwić motywom zachowania pana Palmera albo dziwacznemu wzajemnemu niedopasowaniu jakże często będącemu udziałem małżonków... a już niestrudzona towarzyskość sir Johna i pani Jennings wynalazła dla niej nową kompanię i zarazem nowy obiekt obserwacji. Podczas porannej wycieczki do Exeter spotkali bowiem dwie młode damy i pani Jennings stwierdziła z radością, że są to jej krewne, co w zupełności wystarczyło sir Johnowi, by zaprosić obie panie do Park, gdy tylko wygasną ich towarzyskie zobowiązania w Exeter. Wobec takiego zaproszenia zobowiązania owe wygasły natychmiast i po powrocie sir Johna lady Middleton wpadła w niejakie przerażenie na wieść, że niebawem podejmować będzie dwie panny, których nie widziała nigdy w życiu, nie dysponując ponadto żadnymi dowodami, że są to osoby wytworne, czy choćby umiarkowanie eleganckie, albowiem zapewnienia jej męża i jej teściowej zupełnie się nie liczyły. Fakt zaś, że chodziło o jej krewne, pogarszał tylko sprawę, toteż nie należały do najszczęśliwszych wszystkie te słowa otuchy i dobre rady, jakich pani Jennings nie szczędziła córce, przekonując ją, by nadmiernie nie przejmowała się fasonem i że jako kuzynki i tak muszą się jakoś znosić. Skoro więc w żaden sposób nie można było tej wizycie zapobiec, lady Middleton przyjęła myśl o niej ze stoickim spokojem osoby dobrze wychowanej, ograniczając się jedynie do łagodnej reprymendy, jakiej udzielała na tę okoliczność mężowi pięć czy sześć razy dziennie. Młode damy w końcu przybyły. Miały miłą powierzchowność i nie brakowało im dystynkcji. Ich suknie były bardzo szykowne, a one same bardzo uprzejme. Szalenie spodobał im się dom, zachwyciły się wystrojem wnętrza, okazało się również, że wprost przepadają za dziećmi, czym zaskarbiły sobie dobrą opinię lady Middleton. Po ich niespełna godzinnym pobycie w Park 87 lady oświadczyła, że są to bardzo miłe dziewczęta, co jak na nią było pochwałą zaiste entuzjastyczną. Pod wpływem owych słów ufność sir Johna we własny osąd radykalnie wzrosła, toteż niezwłocznie pospieszył do domu pań Dashwood, aby oznajmić im o przyjeździe panien Steele, oraz zapewnić, że panny Steele to najbardziej urocze dziewczęta pod słońcem. Z jego pochwał niewiele wszakże wynikało; Elinor dobrze wiedziała, że najbardziej urocze dziewczęta pod słońcem można spotkać w każdej części Anglii, we wszelkich możliwych postaciach, że mogą one różnić się figurą, powierzchownością, charakterem i umysłem. Sir John chciał, żeby cała rodzina Dashwoodów natychmiast udała się do Park i zobaczyła jego gości. Taki zacny był z niego człek o sercu filantropa! Nawet dalekiej kuzynki nie chciał mieć tylko dla siebie. - Chodźcie, chodźcie natychmiast, teraz! - kusił. - Musicie przyjść! Zapowiedziałem, że przyjdziecie. Nie macie pojęcia, jak one wam się spodobają! Lucy jest strasznie ładna, taka dobra i taka miła! Dzieci już teraz nie odstępują jej ani na krok, jakby była naszą starą znajomą. Obydwie bardzo chciałyby was poznać, bo już w Exeter słyszały, że jesteście najpiękniejszymi stworzeniami pod słońcem, a ja im powiedziałem, że to wszystko prawda... i jeszcze wiele innych rzeczy im powiedziałem! Jestem pewien, że będziecie i nimi oczarowane. Kupiły dla dzieci tyle zabawek, że wypełniłyby dyliżans. Jak możecie być takie niedobre, żeby nie przyjść! A poza tym w pewnym sensie to również wasze kuzynki. Wy jesteście moimi kuzynkami, one są kuzynkami mojej żony... muszą więc być z wami skoligacone! Na nic nie zdały się namowy sir Johna. Udało mu się osiągnąć tylko tyle, że panie Dashwood obiecały, iż odwiedzą Park najdalej za dwa dni. Toteż opuścił je zdumiony ich brakiem wrażliwości, aby po powrocie do domu od nowa wychwalać je przed pannami Steele, tak jak wcześniej panny Steele wychwalał przed nimi. Gdy doszło do obiecanej wizyty w Park oraz prezentacji młodych dam, w powierzchowności najstarszej z sióstr, dobiegającej trzydziestki osoby o twarzy pospolitej i niezbyt wrażliwej, panny Dashwood nie dopatrzyły się niczego szczególnego; jednakże drugą z sióstr, dziewczynę niespełna dwu-dziestotrzyletnią, uznały za prawdziwą piękność. Miała bowiem ładne rysy, bystre spojrzenie i rozumną minę i choć cechy te nie czyniły jej szczególnie elegancką czy wytworną, to jednak nadawały całej jej postaci jakiejś dystynkcji. Maniery obu sióstr były bez zarzutu, wkrótce też Elinor uznała je za osoby niegłupie, obserwując ich konsekwencję i skuteczność, z jakąwkrada-ły się w łaski lady Middleton. Bez przerwy zachwycały się jej dziećmi. Wychwalały ich urodę, nadskakiwały im, spełniając wszelkie ich zachcianki, każdą zaś chwilę wolną od tyranii owej kurtuazji wypełniały zachwyty nad wszyst- kim, cokolwiek robiła lady, jeśli w ogóle coś robiła, albo na rysowaniu modelu nowej eleganckiej sukni, w której lady pojawiła się poprzedniego dnia i która wprawiła obie siostry w niesłabnący podziw. Na szczęście dla tych, którzy nadskakują innym, schlebiając ich słabościom, choć oddana matka w swym pragnieniu pochwał dla własnych dzieci jest najbardziej nienasycona z ludzkich istot, jest ona również najbardziej ze wszystkich łatwowierną: jej oczekiwania są nader wygórowane, a jednocześnie łatwo ją zadowolić. Toteż serdeczność i wyrozumiałość, jakie panny Steele okazywały pociechom lady Middleton, nie wzbudzały w niej zdziwienia czy jakichkolwiek podejrzeń. Z matczyną dobrotliwością traktowała wszystkie te zuchwałe figle i złośliwe psoty, których ofiarami były jej kuzynki. Patrzyła, jak jej dzieci rozwiązują im szarfy, ciągnąje za włosy, myszkują w przyborach do szycia, zabierają noże i nożyczki i nie miała cienia wątpliwości, że uciecha jest obustronna. Jej zdziwienie budziło tylko to, że Elinor i Mariannę tak spokojnie siedzą tuż obok i nie włączają się do zabawy. - John jest dzisiaj w tak dobrym nastroju! - oświadczyła, gdy malec porwał pannie Steele chusteczkę do nosa i wyrzucił ją przez okno. — Tylko małpie figle mu w głowie! Gdy wkrótce drugi z chłopców boleśnie uszczypnął tę samą pannę, lady stwierdziła z rozrzewnieniem: - Ależ ten William jest wesoły! A otóż moja słodka Anna Maria - dodała, tuląc z czułością trzyletnią dziewczynkę, która od dwóch minut nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. - Zawsze jest taka grzeczna i cicha, nigdy nie istniało równie spokojne maleństwo! Niestety jednak, w trakcie owych uścisków, spinka do włosów tkwiąca we fryzurze lady lekko drasnęła dziecko w szyję, sprawiając, że owo uosobienie spokoju wrzasnęło tak przeraźliwie, iż z trudem zdołałaby je przekrzyczeć najhałaśliwsza z istot. Wprawiło to lady w wielką konsternację, która i tak nie mogła dorównać przerażeniu panien Steele: trzy niewiasty w tak krytycznej sytuacji czyniły wszystko, co tylko współczucie podsunęło im jako środek mogący uśmierzyć cierpienie małej nieszczęśniczki. Matka wzięła ją na kolana i obsypała pocałunkami; jedna z panien Steele, uklęknąwszy, by móc się nią lepiej zająć, polewała jej ranę wodą lawendową, zaś jej siostra wpychała do ust rozwrzeszczanemu dziecku kostki cukru. Dziewczynka była jednak zbyt mądra, aby przestać płakać, skoro za swoje łzy otrzymywała takie prezenty. Wrzeszczała więc i zanosiła się łkaniem, kopnęła dwóch swoich braci za to, że spróbowali jej dotknąć; słowem wszystkie wysiłki zebranych nie dawały żadnych rezultatów, aż w końcu lady Middleton szczęśliwie sobie przypomniała, że tydzień wcześniej w podobnej opresji skuteczna okazała się 89 marmolada z im,teli czym prędzej więc postanowiono zastosować ten sam środek zaradczy,,o J& że na wieść o marmoladzie nieprzerwany wrzask małej lady przerodził w serię wrzasków rozdzielonych teraz krótkimi pauzami, dał zebranym ci J nadziei że ich remedium nie zostanie odrzucone. Celem zaapCwania specyfiku matka wzięła dziecko na ręce i wyniosła je z pokoju a pi^waż dwaj chłopcy mimo zakazów lady postanowili jej towarzyszyć, czt™ młode damy pozostały w pokoju same. Po raz pierwszy od wielu godzin ^ananowała cisza. - Biedne martwo - powiedziała panna Steele, gdy tylko wyszli tamci. -Ten wypadek m,Spł się bardzo źle skończyć. - Nie wydaj i się - zawołała Mariannę. - Chyba, że w zupełnie innych okolicznościach" Ale tak już jest, kiedy się bije na alarm, gdy nie istnieją żadne do tego PnwodY- . , •, T Cł u - Jakaż to wa kobieta, ta lady Middleton - stw.erdziła Lucy Steele. Mariannę ih Lała; nie potrafiła powiedzieć czegoś, czego me czuła, nawet przy najbłąwej okazji, dlatego też obowiązek mówienia kłamstw, gdy domagały się te^ledy uprzejmości, zawsze spadał na Elinor. Wywiązała się z tego, jak La najlepiej, wyrażając się o lady M.ddleton pochlebmej, niż by to wynik aToZ jej uczuć, choć wciąż me tak pochlebnie jak panna Lucy - Sir John r,tnież - zawołała starsza z sióstr. - Jakiż to czarujący człowiek! Także i ty wem pochwała Elinor była rozsądna, wyważona i pozbawiona pustego "1^™- Stwierdziła jedynie, że jest to niezwykle dobrodusz- ny i miły czło\\,:Pi/ . , , .' ... - A jakie Sszne mają pociechy! W życiu nie widziałam takich ślicznych dzieci. Pt^naję, że jestem nimi zauroczona! Zresztą zawsze przepada- łam za dziećmi - Domyśli lam się tego - powiedziała z uśmiechem Elinor - po tym, co widziałam dzi\,:P;szego ranka. - Odnosi lżenie - stwierdziła Lucy - że uważa pani, iz małym Mid-dletonom trocU zanadto się pobłaża. Sądząc z pozorów, jest tak rzeczywi-ście, ale pobh^Lość jest dla lady Middleton czymś tak naturalnym... Jeśli chodzi o mnie L uwielbiam patrzeć na dzieci pełne życia i werwy... nie zno- | szę, kiedy są ^'„nkoine i bojaźliwe. - WyznajJ odrzekta Elinor - że kiedy jestem w Barton Park, nigdy me j myślę o spokJinVch i bojaźliwych dzieciach z odrazą. Po tych Llich nastąpiła krótka cisza przerwana przez starszą pannę Steele, która Jjj* * ^ w naStroJu d° r°Zm°Wy J ktÓra d°ŚC mesp°dzie-wanie spytała,. _ , . • , - A jak si ani, panno Dashwood, podoba Devonshire? Sądzę, ze z wielkim żalem orx)USZCzała pani Sussex. 90 Z niejakim zdziwieniem, wywołanym poufałością tego pytania czy przynajmniej tonu, jakim zostało zadane, Elinor odpowiedziała twierdząco. - Norland to strasznie piękne miejsce, nieprawdaż? - dodała panna Steele. - Słyszałyśmy, jak się nim zachwyca sir John - powiedziała Lucy, która najwyraźniej uznała, że za poufałość jej siostry winna jest przeprosiny. - Myślę, że powinno ono budzić zachwyt w każdym - odparła Elinor -kto choć raz je zobaczył; choć nie należy się spodziewać, że każdy umie docenić jego uroki tak jak my. - Wielu miały tam panie adoratorów? Zdaje mi się, że tutaj nie macie ich zbyt dużo. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że adoratorzy to zawsze miły dodatek do innych rzeczy. - Ale dlaczego sądzisz - spytała Lucy, sprawiając wrażenie zawstydzonej z powodu słów siostry - że w Devonshire nie ma aż tylu młodych dżentelmenów co w Sussex? - Ależ nie, moja droga. Ja naprawdę nie chcę powiedzieć, że ich nie ma. Jestem nawet pewna, że w Exeter jest strasznie dużo przystojnych dżentelmenów; tylko że widzisz, skąd mogę wiedzieć jacy są ci dżentelmeni w Norland? I tylko się obawiam, że panny Dashwood mogą się w Barton nudzić, jeśli nie będą miały tylu adoratorów co dawniej. Być może zresztą wam, młodym damom, wcale nie zależy na adoratorach i wszystko wam jedno, czy oni są, czy ich nie ma. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że tacy dżentelmeni są strasznie mili, pod warunkiem, że ładnie się ubierają i odpowiednio się zachowują. Bo nie znoszę, kiedy są brudni i nieprzyzwoici. Na przykład taki pan Rosę z Exeter: strasznie przystojny młody człowiek, dandys bez dwóch zdań; subiekt pana Simpsona, wie pani... a przecież kiedy się go spotka, to zupełnie nie da się na niego patrzeć. Podejrzewam, że pani brat, panno Dashwood, też był dandysem, zanim się ożenił, był w końcu taki bogaty... - Słowo daję, że nie potrafię pani odpowiedzieć, bo niezupełnie rozumiem, co oznacza to słowo. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jeśli kiedykolwiek był dandysem, zanim się ożenił, to nadal nim jest, ponieważ od tamtego czasu w ogóle się nie zmienił. - Dobry Boże! Nigdy nie myślałam, że żonaci mężczyźni mogą być dandysami - w końcu mają co innego do roboty! - Ależ, Annę! - krzyknęła jej siostra. - Nie potrafisz mówić o niczym innym tylko o dandysach? Panie Dashwood gotowe pomyśleć, że nie myślisz 0 niczym innym! Po czym chcąc zmienić temat rozmowy, zaczęła zachwycać się domem 1 umeblowaniem. Ta próbka możliwości panien Steele w zupełności Elinor wystarczyła. Wulgarna zuchwałość i głupota starszej były najlepszą rekomendacją, a ponieważ uroda i bystre spojrzenie młodszej nie uczyniły Elinor ślepą na brak 91 ogłady i nieszczerość Lucy, opuściła dom, wcale nie pragnąc jej poznać. Inaczej rzecz się miała z pannami Steele. Wyjechały z Exeter pełne podziwu dla sir Johna Middletona, jego rodziny i wszystkich krewnych, teraz zaś wiele z owego podziwu przypadło w udziale jego nadobnym kuzynkom, które panny Steele uznały za najpiękniejsze, najbardziej wytworne, uzdolnione i urocze istoty, jakie kiedykolwiek widziały; dlatego też zapragnęły poznać je bliżej. Elinor wkrótce się przekonała, że owa bliższa znajomość jest jej pisana, ponieważ sir John w pełni popierał sprawę panien Steele, udaremniając wszelki sprzeciw Elinor. Zbliżenie stało się więc nieuchronne i polegało na niemal codziennym spędzaniu w tym samym pokoju godziny albo dwóch. Sir John nie osiągnął nic ponadto, nie uważał zresztą, by coś więcej było wskazane, albowiem przebywanie razem w jego przekonaniu równoczesne było ze zbliżeniem, a ponieważ jego nieustające propozycje spotkań nie były odrzucane, nie miał najmniejszych wątpliwości, że przyjaźń między kuzynkami kwitnie. Chcąc mu oddać sprawiedliwość, powiedzieć też trzeba, że czynił wszystko, co w jego mocy, aby umacniać ich wzajemną szczerość i otwartość, zaznajamiając panny Steele ze wszystkim, co wiedział lub czego się domyślał na temat sytuacji panien Dashwood - również w kwestiach najbardziej delikatnych. Toteż Elinor nie widziała ich więcej niż dwa razy, a już starsza z nich winszowała jej siostrze dokonanego po przybyciu do Barton szczęśliwego podboju i zdobycia serca bardzo przystojnego dandysa. - Z pewnością wielka to rzecz, wydać ją za mąż tak młodo! - stwierdziła. -Słyszałam, że to prawdziwy dandys, w dodatku strasznie przystojny. Mam nadzieję, że wkrótce również i panią spotka podobne szczęście. A może już pani sobie jakiegoś przygruchała... Elinor nie liczyła na to, że odnośnie jej uczuć dla Edwarda, sir John był bardziej powściągliwy niż w przypadku Mariannę i Willoughby'ego. W istocie, z tych dwóch historii uczuciowe sprawy Elinor były bardziej enigmatyczne i dopiero co odkryte, stanowiąc o wiele wdzięczniejszy temat jego żartów, dlatego od czasu wizyty Edwarda sir John zawsze wznosił toast za uczucia Elinor, czyniąc to z taką powagą, z tyloma chrząknięciami i mrugnięciami, że wzbudzało to ogólne zainteresowanie. Również litera „F" była wciąż eksponowana, stając się źródłem niezliczonych żartów, aż w końcu dzięki skojarzeniu z Elinor uznano ją za najzabawniejszą w całym alfabecie. Zgodnie z oczekiwaniami Elinor, największą korzyść z owych dowcipów odniosły panny Steele; zwłaszcza starsza zapłonęła ciekawością i zapragnęła poznać nazwisko dżentelmena, do którego robiono aluzje. Ciekawość ta, choć nieraz przybierała zuchwałe formy, w pełni odpowiadała jej natarczywemu zainteresowaniu wszystkimi sprawami rodziny Dashwood. Jednak sir John nie igrał zbyt długo z ciekawością, którą tak uwielbiał rozbudzać, gdyż poda- nie nazwiska sprawiło mu co najmniej tyle uciechy, ile pannie Steele sprawiło jego poznanie. - Nazywa się Ferrars - oświadczył teatralnym szeptem. — Ale proszę tego nie rozgłaszać, bo to wielka tajemnica. - Ferrars! - powtórzyła panna Steele. - Szczęściarz z tego pana Ferrarsa, nieprawdaż? Co takiego?! Jest bratem pani szwagierki, panno Dashwood? Ależ znam go doskonale - to bardzo miły młody człowiek. - Annę, jak możesz tak mówić?! - zawołała Lucy, która z reguły miała jakieś zastrzeżenia do słów siostry. - Zaledwie raz czy dwa widziałyśmy go u wuja. Stwierdzenie, że doskonale go znasz, to chyba lekka przesada. Elinor słuchała tego wszystkiego z uwagą i zdziwieniem. - Kim był ów wuj? Gdzie mieszkał? Jak poznali się z Edwardem? Bardzo chciała, żeby kontynuowano tę rozmowę, choć sama nie wzięłaby w niej udziału. Ale nic więcej na ten temat nie powiedziano i po raz pierwszy w życiu uznała panią Jennings za osobę nie dość dociekliwą, czy też nie-skłonnądo dzielenia się swą wiedzą. Ton, jakim panna Steele mówiła o Edwardzie, wzmógł tylko ciekawość Elinor; gdyż przebijała zeń złośliwość, nasuwał też podejrzenie, że panna Steele wie o Edwardzie - czy może tak jej się wydaje - coś, co mogłoby przynieść mu ujmę. Jej ciekawość nie została wszakże zaspokojona, bo chociaż sir John robił aluzje do pana Ferrarsa, a nawet otwarcie o nim wspominał, nie wzbudził żadnego zainteresowania panny Steele. ROZDZIAŁ XXII a 'becny stan ducha Mariannę, która nigdy nie miała wyrozumiałości dla impertynencji, wulgarności, miernoty umysłu, czy choćby dla gustów odmiennych od jej gustu - tym razem szczególnie nie sprzyjał awansom, jakie robiły jej panny Steele, nie mógł też sprawić, by ich towarzystwo stało się jej miłe; i właśnie temu niesłabnącemu chłodowi, który im okazywała i który przekreślał każdą próbę zbliżenia, Elinor tłumaczyła fakt, że sympatia obu panien zwróciła się ku niej. Zwłaszcza Lucy korzystała z każdej sposobności, by ją zagadnąć albo zacieśnić znajomość dzięki luźnej wymianie opinii. Lucy była osobą bystrą z natury: jej uwagi były często trafne i zabawne, i Elinor nieraz mogła się przekonać, że przez pół godziny może z niej być wcale miły kompan. Jednakże jej umysłu nigdy nie kształcono; była więc analfabetką i niewiele wiedziała, a jej intelektualne braki oraz ignorancja 92 93 w kwestiach najbardziej podstawowych nie uszły uwadze panny Dashwood, mimo nieustających starań Lucy by wywróć na niej jak najlepsze wrażenie. Elinor ubolewała nad takim zaniedbaniem zdolności, które edukacja mogła uczynić godnymi podziwu; dostrzegła rć-w^eż, już z mniejszym rozczuleniem, zupełny brak subtelności, prawości i rzetelności umysłu, które to cechy obnażały wszystkie jej pochlebstwa, umizgi \ nadskakiwanie, na które Elinor napatrzyła się w Park; toteż nie umiała czerpać trwałej satysfakcji z towarzystwa osoby łączącej w sobie nieszczerość 2 ignorancją; osoby, której wskutek braku ogłady, nie sposób było traktować jako partnera do dyskusji i której zachowanie wobec innych pozbawiało wszelkiej wartości każdy przejaw szacunku okazywanego Elinor. - Zapewne moje pytanie wyda się pani dziwne - odezwała się do niej Lucy, gdy któregoś dnia właśnie wracały z park do domu pani Dashwood -ale czy zna pani osobiście matkę swej bratowej, panią Ferrars? Pytanie to wydało się Elinor bardzo osobliwe, o czym świadczył wyraz jej twarzy, gdy odpowiedziała, że nigdy dotychczas pani Ferrars nie widziała. - Naprawdę? - zdumiała się Lucy. - Dziwię się temu, ponieważ sądziłam, że musiała ją pani czasem widywać w N]Orland... A więc nie potrafi pani powiedzieć, jakim ona jest człowiekiem? - Nie - odrzekła Elinor niezbyt skłonna podzielić się własną opinią na temat matki Edwarda. Nie zamierzała również zaspokajać ciekawości, która jej zdaniem zakrawała na impertynencję. - ^\c 0 niej nie wiem - dodała. - Jestem pewna, że wyda się pani bardzo dziwne, że tak się o nią dopytuję -powiedziała Lucy, badawczo obserwując jej reakcję - ale być może są ku temu powody... śmiem twierdzić, że są... tal^ CZy siak mam nadzieję, że osądzi mnie pani sprawiedliwie i nie uzna tego za impertynencję. Elinor odpowiedziała jej najuprzejmiej 5 jak umiała, i przez chwilę szły w milczeniu. Przerwała je Lucy, która podj^a temat, stwierdzając: - Nie zniosłabym myśli, że uważa mr\ie pani za wścibską; zniosłabym wszystko, byleby nie zostać uznaną za kog0ś takiego... i to przez osobę, której dobra opinia jest dla mnie tak ważna... j|estem też pewna, że zupełnie nie obawiałabym się pani zaufać; byłabym na\vet pani bardzo wdzięczna, gdyby zechciała mi pani doradzić, jak powinnam p»ostąpić w sytuacji tak niezręcznej jak ta, w której się znalazłam... Ale skoro t ak to... nie... będę pani zawracać głowy. Przykro mi, że pani nie zna pani Fe^j-g. - Mnie również jest przykro - z wielki T-n zdumieniem odparła Elinor - że jej nie znam, skoro moja opinia na jej temat mogłaby się pani na coś przydać. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może boyC pani spokrewniona z tą rodzi-ną... dlatego też przyznaję, że jestem trochę zdziwiona, że tak pani wypytuje ojej usposobienie. - Właśnie to zauważyłam i zapewniam panią, że wcale mnie to nie dziwi. Gdybym opowiedziała pani o wszystkim, pani zdziwienie nie byłoby tak wielkie. W chwili obecnej pani Ferrars nie jest dla mnie nikim ważnym - ale może przyjść czas - i tylko od niej zależy, kiedy to nastąpi - gdy staniemy się bliskimi powinowatymi. Na tych słowach spuściła wzrok i uroczo zawstydzona posłała swej towarzyszce ukradkowe spojrzenie dla zbadania efektu własnych słów. - Dobry Boże! - zawołała Elinor. - Co pani ma na myśli? Czyżby znała pani Roberta Ferrarsa? Czy to możliwe?! Nie była zachwycona myślą o takiej szwagierce. - Ależ nie - odparła Lucy - nie Roberta Ferrarsa. Nigdy w życiu go nie widziałam - utkwiła wzrok w Elinor - znam jego starszego brata. Co czuła w tej chwili Elinor? Otóż z pewnością bardzo by cierpiała, gdyby nie to, że nie wierzyła w ani jedno słowo z tego, co usłyszała. Obróciła się w stronę Lucy w milczącym zdumieniu, nie mogąc odgadnąć ani powodu, ani celu jej oświadczenia; i choć krew odpłynęła jej z twarzy, trwała niewzruszenie w swej niewierze, czując się bardzo daleką od napadu histerii czy omdlenia. - Musi się pani dziwić - ciągnęła Lucy - w końcu nie mogła pani o niczym wiedzieć, on bez wątpienia nigdy ani słowem o tym nie wspominał -pani czy komukolwiek z pani rodziny. To zawsze była wielka tajemnica i jestem pewna, że aż do tej chwili wiernie jej dochowywałam. Spośród wszystkich moich krewnych nie znał jej absolutnie nikt, poza Annę, a i pani nigdy by się nie dowiedziała, gdybym nie była całkowicie pewna pani dyskrecji. Naprawdę uznałam, że moje zbyt liczne pytania dotyczące pani Ferrars wydadzą się pani czymś dziwnym i że powinnam wszystko wyjaśnić. Myślę, że pan Ferrars nie miałby mi tego za złe, gdyby się dowiedział, że pani zaufałam, bo wiem, że ma o pani rodzinie jak najlepsze zdanie i że traktuje panią oraz pozostałe panny Dashwood zupełnie jak rodzone siostry - przerwała. Przez kilka minut Elinor nie powiedziała słowa. Zdumienie, w jakie wprawiła ją tamta, było zbyt wielkie, by mogła przemówić. W końcu jednak, starając się, by jej słowa brzmiały jak najrozsądniej, zdobyła się na wysiłek mający ukryć jej obawy i zaskoczenie i zapytała: - Może mi pani powiedzieć, od jak dawna jesteście zaręczeni? - Od czterech lat. - Czterech lat! -Tak. Był to dla Elinor wielki wstrząs, wciąż jednak nie wierzyła. - Aż do niedawna nie wiedziałam nawet - stwierdziła - że się znacie. - A przecież nasza znajomość trwa już wiele lat. Wie pani, przez jakiś czas opiekunem Edwarda był mój wuj. 94 95 - Pani wuj! - Tak, pan Pratt cZy nigdy nie zdarzyło się pani usłyszeć, żeby Edward mówił o panu Prątl7 - Sądzę, że t^ _ 0(Jparła Elinor z coraz większym ożywieniem i przejęciem. - Cztery lata spędził z rnoim wujem, który mieszka w Longstaple, koło Plymouth. To właLme tam zaczęła się nasza znajomość, ponieważ razem z moją siostrą c^e t bywałyśmy u wuja. Tam też doszło do naszych zaręczyn, ale stało się dopiero w rok po tym, jak ukończył szkoły. Odtąd już prawie zawsze był , nanii. Bardzo niechętnie, jak zapewne się pani domyśla, przystałam na tc^ zwjązek, zawarty bez wiedzy i aprobaty jego matki, ale byłam młoda i koCnajam g0 zbyt mocno, żeby postępować tak roztropnie, jak powinnam.... Choc:a^ me Ziia go pani, panno Dashwood, tak dobrze jak ja, to przecież poznała m[ na tyle, by rozumieć łatwość, z jaką on potrafi za- pewnie sobie pnjywiązanie kobiety. - Z pewnoścja _ odparła Elinor, nie całkiem świadoma tego, co mówi; lecz już po chwjjj narnysłu, na nowo odzyskawszy wiarę w honor i miłość Edwarda oraz w fałszywość słów tamtej, powiedziała: - Zaręczona z panem Edwardem Ferrąrs j Wyznaję, że jestem tak kompletnie zaskoczona pani słowami, że dopfa jy proszę mi wybaczyć, ale... musiała zajść jakaś pomyłka - zapewn^ me myślimy o tym samym Edwardzie Ferrarsie. - Ależ nie rn^^e godzić o żadnego innego - zawołała ze śmiechem Lucy. -Osobą, o której t^A^ję jest Edward Ferrars, najstarszy syn pani Ferrars z Park Street, br^t nj szwagierki, Fanny Dashwood; nie sądzi pani chyba, że tak łatwo dam sjp zw;eść co do nazwiska mężczyzny, od którego zależy całe moje szczęście. - To dziwne _ ocjparła Elinor z najboleśniejszym zdumieniem - że nigdy nie słyszałam, by atlj wspominał. - Zważywszy nasZą sytuację, nie ma w tym nic dziwnego. Główną naszą troską było utr^ymanie wszystkiego w tajemnicy. Nic pani nie wiedziała o mnie i o moj^; r0(jzinie, dlatego nie mogła nadarzyć się sposobność, by kiedykolwiek w^ornniał pani o mnie. A ponieważ zawsze bardzo się obawiał podejrzeń s-u,^ siostry -już to wystarczyło, by o niczym nie mówił. Zamilkła. El jrior opuściła cała jej niewzruszona pewność, pozostała jednak opanowana. - Jesteście LarecZeni od czterech lat - powiedziała mocnym głosem. - Tak i Bóg \\^e -^ długojeszcze będziemy musieli czekać. Biedny Edward! To go tak gnębi. ^ /^dobywszy z kieszeni mały portrecik, dodała: - Żeby nie było cienia wątp^j ^ niech pani będzie tak dobra i spojrzy na tę twarz. Co prawda portret t^ nje oddaje w pełni jego rysów, ale sądzę, że trudno byłoby się pomylić co d^ os0by, którą przedstawia. Mam go od ponad trzech lat. 96 Po tych słowach wetknęła portret w dłonie Elinor, ta zaś, ujrzawszy podobiznę, pomijając wszelkie inne wątpliwości, tłumione przez obawę przed pochopną decyzją, czy pragnienie wykrycia fałszu, tym razem była pewna, że widzi twarz Edwarda. Natychmiast zwróciła portret, potwierdzając uchwycone podobieństwo. - Nigdy mi się nie udało - ciągnęła Lucy - podarować mu w zamian mojego portretu, co bardzo mnie złości, bo Edwardowi zawsze na nim tak zależało! Postanowiłam już, że każę się sportretować przy pierwszej nadarzającej się okazji. - Ma pani zupełną słuszność - rzekła Elinor ze spokojem. Szły przez chwilę w milczeniu. Jako pierwsza odezwała się Lucy: - Ani trochę nie wątpię w to - oświadczyła - że lojalnie dochowa pani tajemnicy, ponieważ musi pani wiedzieć, jakie to dla nas ważne, żeby nie dowiedziała się o tym matka. Na pewno nigdy nie zaakceptowałaby naszych zaręczyn. Nie dziedziczę żadnego majątku, a zdaje mi się, że to bardzo wyniosła kobieta. - Z pewnością nie wyciągam pani na zwierzenia - powiedziała Elinor -ale sądząc, że można na mnie polegać, jedynie oddaje mi pani sprawiedliwość. Nikomu nie wyjawię pani sekretu. Proszę mi jednak wybaczyć, jeśli wyrażę swoje zdziwienie, że w ogóle mi go pani powierza, choć nie jest to konieczne. Zapewne zdaje sobie pani sprawę, iż fakt, że go poznałam, zwiększa ryzyko ujawnienia wszystkiego. Co powiedziawszy, spojrzała badawczo na Lucy w nadziei, że dostrzeże w jej twarzy jakieś oznaki fałszu zawartego w jej słowach; a jednak twarz Lucy nie uległa żadnej zmianie. - Bałam się, że moje słowa wydadzą się pani zuchwałością- powiedziała. - To prawda, że nie znam pani zbyt długo, przynajmniej osobiście, ale doskonale znam i panią, i całą jej rodzinę z opowiadań. I gdy tylko panią zobaczyłam, poczułam się tak, jakbyśmy były starymi znajomymi. Poza tym uważałam, że winna jestem pani jakieś wyjaśnienie po tak szczegółowym wypytywaniu o matkę Edwarda, w dodatku moje położenie jest na tyle niefortunne, że nie mam kogo zapytać o radę. Annę jest jedyną osobą, która wie 0 wszystkim, ale jej osąd na nic się tu nie zda i w gruncie rzeczy jej wiedza przysparza mi o wiele więcej kłopotów niż korzyści, bo wciąż się boję, że mnie zdradzi. Nie umie trzymać języka za zębami, musiała to pani zauważyć, 1 tego dnia, kiedy sir John wspomniał o Edwardzie, aż zmartwiałam ze strachu, że wszystko wygada. Nie ma pani pojęcia, ile przeszłam! Sama się dziwię, że jeszcze żyję po tym wszystkim, co wycierpiałam przez te cztery lata z powodu Edwarda... Ta ciągła niepewność, ten stan zawieszenia... i tak rzad- 97 ko się widywaliśmy... najwyżej dwa razy na rok. Naprawdę się dziwię, że jeszcze mi serce nie pękło. Wydobyła chusteczkę, lecz Elinor nie czuła wielkiego współczucia. - Czasami - ciągnęła Lucy, otarłszy łzę - zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej dla nas obojga, gdybyśmy po prostu ze sobą zerwali. - Mówiąc to, spojrzała swej towarzyszce prosto w twarz. - A znowu kiedy indziej nie mam już tej pewności. Nie mogę znieść myśli, że mogłabym go aż tak skrzywdzić, unieszczęśliwiłabym go samą wzmianką o tym. Poza tym Edward jest mi tak drogi, nie sądzę, bym się na to zdobyła... Panno Dashwood, jak według pani powinnam postąpić w tej sytuacji? - Proszę wybaczyć - odparła Elinor, zaskoczona pytaniem - ale w powyższej sytuacji nie umiem pani nic doradzić. Musi się pani zdać na własny osąd... - Zapewne jego matka - podjęła temat Lucy po kilku minutach milczenia -da mu kiedyś finansową niezależność; ale biednego Edwarda tak bardzo to martwi... Czy podczas pobytu w Barton nie wydał się pani strasznie przygnębiony? Kiedy wyjeżdżał od nas z Longstaple, wybierając się do was, wyglądał tak marnie, iż obawiałam się, że uznacie go za chorego.. - Czy wówczas, kiedy nas odwiedził, wracał od pani wuja? - Tak, tak, wcześniej spędził z nami dwa tygodnie. Myślała pani. że przyjeżdża prosto z miasta? - Nie - odparła Elinor, którą każdy nowy szczegół coraz bardziej utwierdzał w przekonaniu o prawdomówności Lucy. - Przypominam sobie, jak mówił, że dwa tygodnie spędził z przyjaciółmi koło Plymouth. Przypomniała sobie również zdziwienie, jakie poczuła, gdy Edward nie wspomniał więcej o owych przyjaciołach, nie wymieniając nawet ich imion. - Nie wydał się wam wtedy bardzo przygnębiony? - powtórzyła pytanie Lucy. - Owszem, zwłaszcza zaraz po przyjeździe. - Prosiłam go, żeby się rozchmurzył - zrobiłam to w obawie, że zaczniecie coś podejrzewać; widząc jednak moje rozdarcie, jak również wiedząc, że nie może zostać z nami dłużej niż dwa tygodnie, popadł w taką melancholię! Biedaczek! Obawiam się, że teraz też jest w takim stanie, bo pisze rozpaczli- i we listy. Jeden z nich otrzymałam tuż przed wyjazdem z Exeter — oświadczyła, wydobywając z kieszeni list i niedbale pokazując adres Elinor. - Pewnie zna pani jego charakter pisma - uroczy, prawda? Ale tym razem ] nie jest tak ładny jak zawsze. Pewnie był zmęczony, bo zapełnił kartę tak gęsto, jak się tylko dało. Elinor stwierdziła, że faktycznie jest to jego pismo, i nie mogła już dłużej wątpić w słowa Lucy. Z początku dopuszczała myśl, że portret zdobyła Lucy 98 przez przypadek i że nie musiał to być prezent od Edwarda. Ale to, że do siebie pisywali, możliwe było tylko dzięki uprzednim zaręczynom; korespondencji tej nie mogło usankcjonować nic innego. Przez chwilę czuła się niemal zupełnie zdruzgotana - serce zamarło jej w piersi i omal się nie przewróciła; z trudem utrzymała się na nogach, musiała jednak zapanować nad sobą, zdobyła się więc na wysiłek i tak niezłomnie zmagała się z tyranią własnych uczuć, że wkrótce osiągnęła pełny sukces - i na jakiś czas wyszła z tych zmagań zwycięsko. - Pisanie do siebie - stwierdziła Lucy, chowając list do kieszeni - jest jedyną pociechą, jaka nam zostaje przy tak długim rozstaniu. To prawda; ten portret teraz jest mi pociechą, a biedny Edward nawet takiej nie ma... Mówi że gdyby miał mój portret, byłby szczęśliwy. Kiedy ostatnio był w Longstaple, dałam mu pierścionek z kosmykiem moich włosów w środku. „To już jest coś - powiedziała - ale to nie to samo co portret". Może zauważyła pani ten pierścionek, widząc się z Edwardem? - Owszem - odrzekła Elinor ze spokojem, pod którym kryły się wzburzenie i rozpacz, jakich nie zaznała nigdy dotąd. Czuła się upokorzona, oszołomiona, zmieszana. Na szczęście dla niej właśnie zbliżały się do domu pani Dashwood, nie można więc było kontynuować rozmowy. Spędziwszy z nimi kilka chwil, panna Steele wróciła do Park, a Elinor pozostawiona została na pastwę własnych myśli i własnych utrapień. ROZDZIAŁ XXIII I akkolwiek znikome mogło być zaufanie Elinor do prawdomówności Lucy, po gruntowniej szym namyśle doszła ona do wniosku, że nie sposób wątpić w nią teraz, gdy żaden z motywów nie może uzasadnić szaleństwa podobnej konfabulacji. Elinor nie mogła i nie śmiałaby dłużej wątpić w słowa Lucy, zwłaszcza że za ich prawdziwością przemawiały wszelkie możliwe poszlaki i dowody, zaś przeciwko niej - jedynie pragnienia samej Elinor. Nawiązanie znajomości między Edwardem i Lucy w domu pana Pratta wyjaśniałoby pozostałe, nie-ulegające już wątpliwości i zarazem przerażające fakty: wizyta Edwarda koło Plymouth, jego posępny nastrój, niezadowolenie z własnych życiowych perspektyw, dziwne zachowanie wobec niej; fakt, że panny Steele tak dobrze 99 znały Norland i rodzinne koneksje Dashwoodów - co tak często wywoływało zdziwienie Elinor - portret, list, pierścionek - całe to corpus delictP rozwiało wszelkie obawy przed bezpodstawnym potępieniem Edwarda; uczucie Elinor nie mogło również przesłonić jej faktu, że Edward źle się z nią obszedł. Żal, jaki miała do Edwarda z powodu jego postępowania, gniew, że ją oszukiwał, sprawiły, że przez pewien czas czuła litość jedynie dla samej siebie; wkrótce jednak nasunęły się jej inne pytania i inne refleksje. Czy Edward umyślnie ją oszukiwał? Czy tylko udawał, że darzy ją względami? Czy zaręczyny Edwarda i Lucy opierały się na prawdziwym uczuciu? Z pewnością bez względu na to, co było kiedyś, Elinor nie była w stanie uwierzyć, że Edward nadal kocha Lucy. Jego miłość niepodzielnie należała do Elinor. Co do tego nie było wątpliwości - wszyscy -jej matka, siostry, Fanny - widzieli przecież, ile uczucia okazywał jej w Norland: nie było to jedynie złudzenie podsuwane przez jej własną próżność. Oczywiste było, że ją kocha. Jakąż ulgę przyniosło jej to przeświadczenie! I jakąż pokusę przebaczenia! Był, rzecz jasna, winny... bezsprzecznie winny pozostawania w Norland po tym, gdy poczuł do niej coś więcej, niż powinien. W tym punkcie nie można go było usprawiedliwić. Ale nawet jeśli ją zranił, o ileż większą ranę zadał samemu sobie! I nawet jeśli jej przypadek był godny politowania, tak jego był całkiem beznadziejny. Jego brak rozwagi unieszczęśliwił Elinor tylko na krótką chwilę, tymczasem jego samego zdawał się pozbawiać wszelkich szans na to, by kiedykolwiek miał się otrząsnąć z nieszczęścia. Ona z czasem osiągnie spokój; lecz on - czegóż on może się spodziewać? Czy kiedykolwiek zazna szczęścia z Lucy Steele, on, mężczyzna, którego uczucie dla niej, Elinor, nie ulegało wątpliwości... przy całej jego prawości, delikatności, wykształceniu... czyż ktoś taki może pojąć za żonę osobę taką jak Lucy - kobietę przebiegłą, samolubną, analfa-betkę? Młodzieńcze zauroczenie dziewiętnastolatka bez wątpienia uczyniło go ślepym na wszystko z wyjątkiem jej urody i wesołości; a przecież cztery kolejne lata, jeśli dobrzeje wykorzystał, z pewnością udoskonaliły jego umysł, musiały również otworzyć mu oczy na wszystkie braki w wykształceniu Lucy... wszak owe cztery lata, spędzone w towarzystwie ludzi należących do niższego stanu i oddających się przyziemnym zajęciom, zapewne pozbawiły ją owej prostoty, która niegdyś mogła czynić jej urodę tak pociągającą. Jeśli jego matka robiła mu tak wielkie trudności, kiedy (jeśli w ogóle) chciał się żenić z nią, Elinor, o ileż trudniej byłoby jej się pogodzić z małżeństwem syna w przypadku wybranki znacznie gorzej ustosunkowanej, a być może również i mniej majętnej niż ona. W istocie, trudności te nie mogły go Corpus delicti (łac.) - dowód przestępstwa. 100 teraz szczególnie martwić, a przecież w niewesołym położeniu znajduje się ten, dla kogo spodziewany sprzeciw i niechęć rodziny mogą być źródłem ulgi. Tak oto w trakcie owych smętnych rozważań użalała się bardziej nad Edwardem niż nad sobą. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że nie uczyniła nic, by zasłużyć na swe obecne cierpienia, uspokojona dzięki wierze, że Edward nie uczynił nic, przez co mógłby stracić jej szacunek, uznała, że nawet teraz, mimo bólu po zadanym ciosie, potrafi zapanować nad sobą na tyle, by nie wzbudzić podejrzeń matki i sióstr. Co w pełni jej się powiodło i gdy niespełna dwie godziny po tym, jak legły w gruzach wszystkie jej najskrytsze nadzieje, patrząc na twarze obu sióstr, nikt by się nie domyślił, że Elinor boleje w duchu nad okolicznościami mającymi już na zawsze rozdzielić ją z obiektem jej uczuć; albo że Mariannę rozmyśla o zaletach mężczyzny, którego serce we własnym mniemaniu posiadła bez reszty i którego spodziewała się ujrzeć w każdym nadjeżdżającym dyliżansie. Konieczność ukrywania przed matką oraz Mariannę tego, co postanowiła utrzymać w tajemnicy, choć wymagała od niej nieustannego wysiłku, nie powiększała cierpień. Przeciwnie: było dla niej prawdziwą ulgą, że nie powiadomiła ich o czymś, co sprawiłoby im tyle bólu. Zaoszczędziło jej to wysłuchiwania potępień, których by nie zniosła i które zapewne posypałyby się na Edwarda. A przecież ich źródłem byłaby jedynie stronnicza miłość matki i siostry. Na podstawie ich porad i rozmów z nimi wnioskowała, że nie mogłaby liczyć na wsparcie z ich strony; widząc ich współczucie, ich żal - czułaby się jeszcze bardziej nieszczęśliwa, a jej spokoju wewnętrznego nie zdołałyby umocnić ani ich przykład, ani pochwały. Była wystarczająco silna bez niczyjego wsparcia, czy raczej jej zdrowy rozsądek stanowił wsparcie na tyle mocne, że jej równowaga wewnętrzna była tak niewzruszona, a wyraz twarzy tak pogodny - jak tylko możliwe w przypadku doświadczeń równie bolesnych i tak nieodległych. I chociaż pierwsza rozmowa z Lucy sprawiła jej wiele bólu, wkrótce zapragnęła wrócić do tematu - a powodów było więcej niż jeden. Elinor chciała raz jeszcze usłyszeć o rozmaitych szczegółach związanych z zaręczynami, pragnęła lepiej zrozumieć uczucie Lucy do Edwarda, a także przekonać się, czyjej deklarowana miłość do niego jest szczera; w szczególności zaś chciała, aby jej własna gotowość ponownego podjęcia rozmowy oraz jej spokój przekonały Lucy, że ona, Elinor, interesuje się sprawą jedynie jako przyjaciółka, obawiała się bowiem, że biorąc pod uwagę jej poruszenie podczas porannej rozmowy, można było bardzo w to wątpić. Było prawdopodobne, że Lucy jest o nią zazdrosna; gdyż nie ulegało wątpliwości, że Edward zawsze wyrażał się o niej jak najserdeczniej, o czym 101 wnioskowała nie tyle ze słów samej Lucy, ile z tego, że mimo tak krótkiej znajomości Lucy zdobyła się na powierzenie Elinor podobnej tajemnicy. A przecież nawet pełne aluzji żarciki sir Johna nie były bez znaczenia. I jeśli Elinor była tak głęboko przekonana, że Edward naprawdę ją kocha, fakt ten w zupełności wystarczył, by zazdrość Lucy musiała wydać się jej czymś naturalnym, a że zazdrość ta istniała - o tym świadczyły wszystkie zwierzenia. Cóż bowiem innego mogłoby skłonić Lucy do ujawnienia całej sprawy - jeśli nie chęć, by dać Elinor do zrozumienia, by unikała Edwarda, gdyż należy on do Lucy. Elinor doskonale rozumiała motywy rywalki i nawet jeśli gotowa była postępować zgodnie z nakazami honoru i uczciwości, zabić w sobie miłość do ukochanego i widywać się z nim jak najrzadziej, to przecież nie mogła odmówić sobie przyjemności przekonania Lucy, że jej własne serce nie zostało zranione. A ponieważ to, co najbardziej bolesne, zostało już powiedziane, nie wątpiła, że będzie w stanie znieść ze spokojem ponowne przytoczenie wszystkich szczegółów. Sposobność ku temu nie nadarzyła się od razu, choć Lucy nie mniej skwapliwie niż Elinor gotowa była skorzystać z każdej ku temu okazji. Pogoda nie pozwalała jednak na wspólny spacer, kiedy to najłatwiej byłoby im oddzielić sie od pozostałych; choć więc obie panie widywały się co wieczór w Park albo w domu pań Dashwood, nie dane im było ze sobą pomówić. Podobna myśl nigdy nie zaświtałaby w głowie sir Johna czy lady Middleton, toteż niewiele było sposobności do ogólnej pogawędki, a cóż dopiero do konwersacji takiej jak ta. Towarzystwo zbierało się głównie po to, żeby zjeść, wypić i pośmiać się razem, pograć w karty albo inne gry - jeśli tylko były one wystarczająco hałaśliwe. Tak więc odbyło się kilka spotkań, w czasie których Elinor nie miała możliwości porozmawiania z Lucy w cztery oczy, gdy pewnego poranka sir John odwiedzi! panny Dashwood i zaczął je błagać, by, choćby z litości dla niego, zechciały tego dnia jeść obiad z lady Middleton, gdyż on sam zmuszony jest wybrać się do klubu w Exeter i żona zostanie zupełnie sama, nie licząc jej matki i dwóch panien Steele. Elinor natychmiast przyjęła zaproszenie, gdyż przeczuwała, że podobna okazja da im większą swobodę w realizacji powziętego planu i że gdy gospodarzem przyjęcia będzie spokojna i dystyngowana ladv Middleton, goście pozostawieni będą samym sobie, ona zaś będzie mogła spełnić swe zamiary znacznie łatwiej, niż gdyby gospodarzem imprezy bvł mąż lady, zawsze potrafiący znaleźć wszystkim jakieś hałaśliwe zajęcie. Margaret, otrzymawszy pozwolenie matki, przyjęła zaproszenie z równą skwapliwością: a Mariannę, choć jak zwykle w takich przypadkach okazała niechęć, uległa w końcu namowom matki, która nie mogła znieść myśli, że jej córkę ominie jakaś rozrywka. 102 Młode damy poszły więc, szczęśliwie wybawiając lady Middleton od grożącej jej udręki samotności. Miałkość spotkania nie była dla Elinor żadnym zaskoczeniem; przez cały czas nie padła ani jedna nowa albo błyskotliwa myśl, trudno też o coś nudniejszego od rozmów w jadalni czy salonie prowadzonych przy czynnym udziale dzieci Middletonów. Elinor nie próbowała nawet nawiązać rozmowy z Lucy, aż nazbyt dobrze zdając sobie sprawę, że nie będzie to możliwe. Dzieci opuściły salon dopiero, gdy wyniesiono zastawę do podwieczorku - wtedy też wniesiono stolik do gry w karty. Elinor już zaczęła się dziwić samej sobie, że w ogóle liczyła na to, że w Park można znaleźć chwilę czasu na konwersację. Towarzystwo wstało z miejsc, przygotowując się do gry bez partnerów. - Cieszę się - zwróciła się lady Middleton do Lucy - że nie zamierza pani kończyć dziś wieczór tego koszyczka dla naszego małego biedactwa, Anny Marii. Jestem pewna, że od roboty tak filigranowej, w dodatku przy świetle świecy, musiałyby rozboleć panią oczy. Jutro wynagrodzimy kochanemu maleństwu to rozczarowanie i mam nadzieję, że nasz aniołek o wszystkim zapomni. Aluzja ta w zupełności wystarczyła, by Lucy natychmiast odparła: - Jest pani w wielkim błędzie, lady Middleton. Czekam tylko, aż mi pani powie, czy beze mnie zbierze pani partię; gdyby nie to, już dawno bym była przy swojej pracy. Za żadne skarby nie chciałabym zawieść małego aniołka, więc jeśli teraz potrzebuje mnie pani do gry, to dokończę koszyczek po kolacji. - Jest pani bardzo miła. Mam nadzieję, że nie rozbolą panią oczy... Czy chce pani posłać po świece do robót? Wiem, że byłby to wielki zawód dla biednego maleństwa, gdyby koszyczek nie był jutro gotowy. I chociaż już jej powiedziałam, że nie będzie, pewna jestem, że i tak bardzo na to liczy. Lucy pośpiesznie przysunęła do siebie stolik do robót i ponownie zasiadła przy nim z taką ochotą i radością, jakby nic nie sprawiało jej przyjemności większej niż praca nad koszyczkiem dla rozpieszczonego dziecka. Lady Middleton zaproponowała zebranym grę w kasyno. Sprzeciwu nie wyraził nikt z wyjątkiem Mariannę, która z typowym dla siebie lekceważeniem dla konwenansów wykrzyknęła: - Madame, niechże pani będzie tak uprzejma i zwolni mnie z gry... wie pani, jak nie znoszę kart. Lepiej usiądę przy fortepianie, nawet go nie dotknęłam, odkąd został nastrojony. I bez zbędnych ceregieli odwróciwszy się na pięcie, podeszła do instrumentu. Lady Middleton sprawiała takie wrażenie, jakby dziękowała niebu, że sama nigdy nie zdobyłaby się na słowa równie nieuprzejme. - Jak pani wiadomo, Mariannę niezbyt długo wytrzymuje z dala od fortepianu - powiedziała Elinor, próbując zatuszować afront. - I nie bardzo mnie to dziwi, gdyż jest to najlepiej nastrojony fortepian, jaki w życiu słyszałam. 103 Pozostała piątka miała teraz ciągnąć karty. - Jeśli przypadkiem odpadnę z gry - rzekła Elinor - to mogłabym pomóc pannie Lucy Steele zwijać bibułki, a poza tym tyle jeszcze zostało pracy przy koszyczku, że, jak się obawiam, panna Steele nie będzie w stanie skończyć go dziś wieczór, jeśli nikt jej w tym nie pomoże. Sprawiłoby mi wielką radość, gdyby mi pani pozwoliła popracować razem z nią! - Byłabym pani tak wdzięczna za pomoc! - zawołała Lucy. - Bo już się przekonałam, że do zrobienia jest znacznie więcej, niż myślałam, a poza tym to byłoby okropne sprawić zawód kochanej Annie Marii! - Och tak, to byłoby coś strasznego! - przeraziła się jej siostra. - Kochana kruszynka, jakże ja ją uwielbiam! - Jest pani bardzo uprzejma - powiedziała do Elinor lady Middleton -a jeśli robótka sprawi pani przyjemność, może się pani włączyć do gry dopiero przy następnym robrze... Czy woli pani teraz? Elinor skwapliwie przyjęła pierwszą z propozycji i w ten sposób dzięki kurtuazji, do której Mariannę nigdy by się nie zniżyła, osiągnęła swój cel i zarazem sprawiła przyjemność lady Middleton. Lucy ochoczo zrobiła jej miejsce i oto dwie urodziwe rywalki zasiadły obok siebie przy jednym stole i w niezmąconej harmonii oddały się wspólnemu zajęciu. Fortepian - przy którym siedziała Mariannę bez reszty pochłonięta przez muzykę i własne myśli, zapominając zupełnie, że poza nią w salonie przebywa ktoś jeszcze - szczęśliwym trafem znajdował się tak blisko Lucy i Elinor, że panna Dashwood uznała, iż zagłuszana przez muzykę będzie wreszcie mogła bezpiecznie zagaić rozmowę na interesujący ją temat bez obawy, że usłyszy ją któraś z grających w karty pań. ROZDZIAŁ XXIV onem poważnym, choć niewzbudzającym podejrzeń, Elinor powiedziała: - Byłabym niegodna zwierzeń, którymi zechciała się pani ze mną podzielić, gdybym nie pragnęła kontynuować tematu i gdybym nie chciała usłyszeć o sprawie czegoś więcej. Dlatego też nie proszę o wybaczenie, że wracam do tamtej rozmowy. - Dziękuję pani - zawołała wesoło Lucy - za przełamanie pierwszych lodów, pani słowa bardzo mnie uspokoiły, bo już się zaczęłam obawiać, że to, co powiedziałam w poniedziałek, musiało panią urazić. 104 - Urazić?! Mnie?! Skąd podobne przypuszczenie? Proszę mi wierzyć -oświadczyła zupełnie szczerze Elinor - że od niczego nie jestem równie daleka, jak od tego. Bo czyż do owych zwierzeń mógłby panią skłonić motyw, który nie przynosiłby mi zaszczytu lub nie byłby dla mnie pochlebny? - Mimo wszystko muszę pani wyznać - odparła Lucy, spoglądając znacząco swymi małymi przebiegłymi oczkami - że pani zachowanie było pełne rezerwy i zdradzało oznaki niezadowolenia... aż poczułam się nieswojo. Byłam pewna, że gniewa się pani na mnie, i odtąd wciąż robiłam sobie wyrzuty, że dopuściłam się nadużycia i zawracałam pani głowę swoimi sprawami... Bardzo się cieszę, że to tylko moje urojenia i że nie chowa pani do mnie urazy. Gdyby pani tylko wiedziała, jaki ciężar spadł mi z serca dzięki temu, że mogłam wyznać przed panią coś, o czym bezustannie wciąż myślę... wówczas, jestem tego pewna, samo tylko współczucie kazałoby pani zapomnieć o pretensjach. - Z łatwością mogę uwierzyć, że wielką ulgę przyniosło pani to, że mogła mnie pani zapoznać ze swoją sytuacją życiową i jednocześnie nabrać przekonania, że nie ma powodów, by tego żałować. Przypadek pani jest bardzo niefortunny; odnoszę wrażenie, że zewsząd osaczają was same przeciwności i że bardzo będziecie potrzebowali siły, jaką daje miłość, by je odeprzeć. Sądzę, że pan Ferrars jest całkowicie uzależniony finansowo od swojej matki. - Dysponuje tylko dwoma tysiącami funtów... w tej sytuacji małżeństwo byłoby szaleństwem; choć ja sama łatwo pogodziłabym się z myślą, że nigdy nie będziemy mieli więcej. Zawsze żyłam z bardzo małego dochodu, a dla niego zniosłabym największą nędzę. Moja miłość jest jednak zbyt silna, by za jej sprawą został obrabowany ze wszystkiego, co jego matka mogłaby mu dać, gdyby ożenił się tak, jak ona by sobie życzyła. Dlatego musimy czekać, być może wiele lat. Perspektywa ta byłaby przerażająca, gdyby chodziło o każdego innego mężczyznę, ale wiem, że nic nie jest w stanie pozbawić mnie stałości i uczucia Edwarda. - Przeświadczenie to musi być dla pani wszystkim; on zaś zapewne znajduje wsparcie w takim samym zaufaniu, którym darzy panią. Gdyby siła waszej wzajemnej miłości zawiodła, co w przypadku podobnych zaręczyn przytrafia się ludziom z rozmaitych powodów, wasza sytuacja rzeczywiście byłaby godna pożałowania. Lucy podniosła wzrok, lecz Elinor bacznie uważała, by wyraz jej twarzy nie zdradzał niczego, co mogłoby skłaniać do podejrzeń. - Miłość, jaką żywi do mnie Edward - powiedziała Lucy - przeszła wystarczającą próbę w postaci naszej długiej, bardzo długiej rozłąki od czasu, gdy się zaręczyliśmy, i próbę tę zniosła tak dobrze, że byłoby niewybaczalne gdybym teraz w nią wątpiła. Mogę śmiało powiedzieć, że jeśli o to chodzi, Edward nigdy nie dał mi powodu do niepokoju. 105 Elinor sama już nie wiedziała5 czy wobec takieg0 0ŚwiadcZenia ma się uśmiechnąć, czy raczej westchnąć. - Z natury skłonna jestem do zazdrości - ciągnęła Lucy. - Zważywszy więc nasze odmienne sytuacje życi0We, fakt, że Edward bywa w świecie znacznie częściej niż ja... a także naszą ciągłą rozłąkę... słowem, zawsze byłam na tyle podejrzliwa, ze natychmiast o wSzystkim bym wiedziała, gdybym tylko dostrzegła w jego zachowaniu najmniejS2ą zmianej gdybym wyCZllła przygnębienie, którego nie umiałabym wytłumaC?yć; gdyby 0 jakiejś damie mówił więcej niż o innych lub gdyby czuł się w Longstaple choćby odrobinę mniej szczęśliwy niż dawniej. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem wyjątkowo spostrzegawcza czy bystra, ale pewna jestem, że w tym akurat przypadku nie dałoby się mnie zwieść. „Wszystko to - pomyślał Elinor -jest bardzo piękne, ale nie zwiedzie również i mnie". - A jakie są pani widoki na przyszłość - spytała po chwili milczenia. -A może nie ma pani żadnych, poza oczekiwaniem na śmierć pani Ferrars, co zresztą stanowiłoby ostatec2ność ponurą? a nawet wstrząsającą. Czy Edward juz się z tym pogodził; czy może postanowił raczej tkwić w niepewności i zawieszeniu, i to przez wieie lat, bo tyle może upłynąć - zamiast podjąć ryzyko sprawienia matce pr2ykrości j wyznania jej prawdy? - Gdybyśmy mogli być pewni) że chodzi tylko 0 chwilową przykrość! Ale pani Ferrars to bardzo Uparta; nieprzejednana, dumna kobieta i dowiedziawszy się o wszystkim, gotowa jest w pierwszym porywie gniewu przepisać wszystko na Roberta. Sama myśl o tym, przez wzgląd na Edwarda, przeraża mnie i zniechęca do pochoPnych kroków - Czy zniechęca panią również przez wzgląd na samą siebie, czy też własną bezinteresowność przedkłada pani ponad głos rozsądku? Lucy jeszcze raz spojrzała na Elinor, lecz nie odpowiedziała. - Czy zna pani Roberta Ferrasa? - spytała Elinor. ni roc ę - nigdy go me widziałam; ale przypuszczam, że w niczym me przypomina brata i że jest głupcem i wielkim pyszałkiem. - Wielkim pyszałkiem -. powtórzyła jej starsza siostra, której ucho pochwyciło te słowa dzięki nieoczekiwanej przerwie w koncercie Mariannę. -Och, pewnie rozmawiają o Swych uiubjonych dandysach! - Nie, siostro! - zawołała Lucy _ ju się mylisz: nasi adoratorzy nie są wielkimi pyszałkami! - Mogę zaręczyć za to, Le adorator panny Dashwood pyszałkiem nie jest na pewno! - wtrąciła pani Jennings, wybuchając śmiechem. - Jest on jednym z najskromniejszych i najpr2yzwoitszych młodych, ludzi jakich widziałam. Co zas się tyczy Lucy, to jest ona stworzeniem tak przebiegłym, że zupełnie nie sposób stwierdzić, kto sią jej podoba. 106 - Och! - zawołała starsza z sióstr Steele, spoglądając wokół znacząco. -Zdaje mi się, że adorator Lucy jest osobą równie skromną i przyzwoitą, jak adorator panny Dashwood. Elinor spłonęła rumieńcem. Lucy przygryzła wargę i rzuciła siostrze gniewne spojrzenie. Przez chwilę panowała kompletna cisza. Przerwała ją Lucy, która mimo osłony, jaką dawał im w owej chwili znakomity koncert Mariannę, stwierdziła zniżonym głosem: - Wyjawię pani pewien plan, który ostatnio przyszedł mi do głowy i który pozwoli się uporać z tymi problemami... zresztą zmuszona jestem dopuścić panią do tej tajemnicy, bo również pani ma w niej swój udział. Zapewne zna pani Edwarda wystarczająco, dobrze, by wiedzieć, że ze wszystkich profesji najbliższa byłaby mu służba kościołowi. Otóż plan mój jest taki: Edward jak najprędzej przyjmuje święcenia, a następnie dzięki pani poparciu, którego, jestem pewna, nie odmówi pani przez wzgląd na łączącą nas przyjaźń i, taką przynajmniej mam nadzieję, przez sympatię dla mnie, uda się przekonać pani brata, aby przekazał Edwardowi prebendę w Norland. Słyszałam, że daje spory dochód, a jej obecny beneficjant1 zapewne długo nie pożyje. To by w zupełności wystarczyło, byśmy mogli się pobrać, a jeśli o resztę chodzi, to zdalibyśmy się na szczęście i upływ czasu. - Bardzo bym się cieszyła - odparła Elinor - mogąc dać jakikolwiek dowód szacunku i uczucia przyjaźni, jakie mam dla pana Ferrarsa. Czy jednak nie wydaje się pani, że moje poparcie jest w tej sytuacji całkowicie zbyteczne? Edward jest bratem Fanny Dashwood i to musi stanowić wystarczającą rekomendację dla jej męża. - Ależ przecież Fanny wcale nie pochwala tego, że Edward zostanie wyświęcony. - Sądzę zatem, że moje poparcie nie na wiele by się zdało. Ponownie zapadło dłuższe milczenie. W końcu z głębokim westchnieniem Lucy wybuchnęła: - Uważam, że najlepszym rozwiązaniem byłoby natychmiastowe zerwanie zaręczyn. Zewsząd otaczają nas same problemy i chociaż zerwanie uniesz-częśliwi nas na jakiś czas, być może potem każde z nas lepiej na tym wyjdzie. Nie da mi pani żadnej rady, panno Dashwood? - Nie - odpowiedziała Elinor z uśmiechem skrywającym wielkie poruszenie. - W podobnych sprawach doradzać nie będę na pewno. Doskonale pani wie, że moje zdanie nic tutaj nie znaczy, jeśli będzie sprzeczne z pani oczekiwaniem. 1 Beneficjant- osoba zarządzająca beneficjum (urzędem kościelnym i związanymi z nim dochodami). 107 - Jest pani niesprawiedliwa _ odparła z wielką powagą Lucy. - Nie znam drugiej osoby, której sąd ceni)a|)ym roWnie wysoko. Jestem głęboko przekonana, że gdyby mi pani powiedLjaja. Le Wszech miar radzę ci, żebyś zerwała swoje zaręczyny z Edwardem Ferraseni, gdyż przysłuży się to szczęściu was obojga", natychmiast bym tak postaniła. Nieszczerość przyszłej żony Edwarda wywołała rumieniec na twarzy Eli-nor, która odparła: - Już sam ten komplement skutecznie odwiódłby mnie od zamiaru podzielenia się z panią moją opi^o nawet gdybym jakąś miała. Przywiązuje pani do mego osądu nadmierną wagę .. rozdzielenie dwojga ludzi tak bardzo ze sobą związanych... to nazbyt wjeie jak na osobę postronną. - Właśnie dlatego, że jest pam- osObą postronną - nie bez uszczypliwości stwierdziła Lucy, kładąc nacisk na każde z wypowiadanych słów - pani osąd ma dla mnie taką wagę. Gdyby istniało podejrzenie, że z powodu uczuć nie potrafi się pani zdobyć na obiek;tywjzm) pani rada byłaby dla mnie bezwartościowa. Elinor uznała, że najrozsąc^j • będzie, jeśli w ogóle na to nie odpowie, żeby nie doprowadzić do nadrniemej i niestosownej poufałości; była też niemal zdecydowana, że nigdy juj, me „odejmie tego tematu. Nastąpiła kolejna kilkuminutowa pauza, którą Ponownje przerwała Lucy. - Czy tej zimy będzie pan i w fieście, panno Dashwood? - spytała ze spokojem. - Nie sądzę. - Bardzo żałuję - odparła lucy z błyskiem w oku. - Byłoby mi tak miło, gdybym mogła tam panią spotk^i choć pewnie i tak się pani wybierze. Brat z bratową będą nalegać, żeby p,ani do njch przyjechała. - Nawet jeśli, to i tak nie hędę rnogła przyjąć ich zaproszenia. - Cóż za pech... a tak liczy jam na nasze spotkanie! Annę i ja wybieramy się pod koniec stycznia do nas,2yCh krewnych, którzy zapraszają nas już od kilku lat! Jeśli chodzi o mnie, t^ iadętylko po to, żeby zobaczyć się z Edwardem. Będzie tam w lutym; w i^nym przypadku Londyn nie miałby dla mnie żadnego uroku. Nie mam nastr<3;u do przebywania w mieście. Wkrótce po zakończeniu p jerwsZego robra Elinor poproszona została do stołu, przy którym grano w kaj^ j tym samym poufna rozmowa dwóch pań dobiegła końca, co obie przyjęły ^'ez ocjągania, gdyż w jej trakcie nie padło nic takiego, co mogłoby sprawić, ^ ^ wzajenina antypatia była mniejsza teraz niż wcześniej. Elinor zasiadła d o karcjanego stolika w ponurym przeświadczeniu, że Edward nie tylko nie c^- njc do osoby, która ma być jego żoną, lecz również nie ma najmniejszych S5>ans na Zaznarie choćby umiar-kowanego szczęścia małżeńskiego, które zaPevv nj}obv szczere uczucie Elinor - ponieważ jedy- 108 nie egoizm mógłby skłaniać kobietę do utrzymania zaręczyn z mężczyzną, mimo że ona sama zdawała się w pełni świadoma jego znużenia. Od tamtej pory Elinor nigdy już nie podjęła owego tematu; a gdy próbowała wrócić doń Lucy, która rzadko zaniedbywała każdą nadarzającą się okazję, by o nim wspomnieć i nigdy nie omieszkała powiadomić swej powierniczki o swoim szczęściu, ilekroć otrzymywała list od Edwarda, Elinor przyjmowała jej słowa ze spokojem i uwagą, po czym zmieniała temat tak prędko, jak tylko pozwalała na to kurtuazja; obawiała się bowiem, że podobne rozmowy prowadziłyby do spoufaleń, na które Lucy nie zasługiwała, a które dla niej samej były niebezpieczne. Wizyta panien Steele w Barton Park trwała znacznie dłużej niż planowano z początku. Cieszyły się coraz większymi względami gospodarzy, stając się niemal niezastąpione; sir John nie chciał nawet słyszeć o ich wyjeździe, więc mimo rozlicznych, dawno zaciągniętych zobowiązań towarzyskich w Exeter, mimo żelaznej konieczności powrotu w celu natychmiastowego ich wypełnienia, która to konieczność przejawiała się ze wzmożoną mocą pod koniec każdego tygodnia, wymuszono na nich niemal dwumiesięczny pobyt w Park, a także udział w należytym fetowaniu Świąt, które z uwagi na swą doniosłość domagają się większej niż zwykle ilości balów oraz wystawnych obiadów. ROZDZIAŁ XXV G -hociaż pani Jennings miała zwyczaj spędzać znaczną część roku w domach swoich dzieci oraz w domach przyjaciół, sama również posiadała własny dom. Od czasu śmierci męża, który nie bez powodzenia trudnił się handlem w mniej eleganckiej części miasta, każdą zimę spędzała w domu znajdującym się na jednej z ulic w pobliżu Portman Sąuare. Z początkiem stycznia jej myśli zwróciły się ku owemu domowi i pewnego dnia zupełnie nieoczekiwanie poprosiła Elinor i Mariannę, by właśnie tam wybrały się razem z nią. Elinor, nie widząc zmiany, jaka nastąpiła na twarzy Mariannę, gdy usłyszała o takim planie, oraz błysku w jej oku, który świadczył o tym, że bynajmniej nie jest on jej obojętny, uprzejmie, lecz bez chwili namysłu odrzuciła propozycję pani Jennings również w imieniu siostry, w przekonaniu, że wyraża ich wspólną wolę. Rzekomą tego przyczyną było wspólne postanowienie sióstr, by o tej porze roku nie zostawiać matki samej. 109 Pani Jennings przyjęła te sł°wa z nieJakim zdziwieniem i natychmiast ponowiła propozycję. - O Boże! Jestem pewna, że ^asza matka doskonale się bez was obejdzie... błagam, zechciejcież dotrzymać «* towarzystwa, tak strasznie mi na tym zależy! Nie myślcie sobie, że spraWicie mi Jakikolwiek kdopot; nic, ale to nic nie będzie mnie to kosztowało! Po f>rostu wyślC Berty po» wozem - a na to jeszcze mogę sobie pozwolić. We trzy doskonale zmieścimy się w moim powoziku i jeśli nie będziecie miały ochoty wsz?dzie mi towarzyszyć, gdy już będziemy w mieście - wtedy, proszę bard/0' zawsze m°żecie s[ą gdzieś wybrać z którąś z moich córek. Jestem pewna, żevVasza matka nie będzie miała nic przeciw temu: w końcu tak gładko uwolniłam *& od moich Jasnych dzieci, że wasza matka zapewne uznałaby mnie za odp(>wiednią osob^ do °P*eki nad wami" l Jeśli nie uda mi się sprawić, że przynajn#ieJ Jedna z was dob^e ^iAńQ za maz> zam'm się rozstaniemy, nie będzie to m^a wina- Będ? mówiła o was jak najlepiej każdemu młodemu mężczyźnie, jaKieg0 sPotkam> na to niżecie liczyć. - Odnoszę wrażenie - p'owiedział sir John - że p3nna Mariannę nie miałaby nic przeciwko takiemu planP*1' gdybyJeJ starsza siostra też nań przystała. Ciężki to los być pozbawionym odrobiny przyjemności tylko dlatego, że starsza siostra sobie tego nie życzy. Plateg° radziłbym, żebyście we dwójkę ruszały do miasta -jeżeli nuży was l*arton *"a Pannie Elinornie mówiły ani słowa! - Ależ pewna jestem - za^ołała pani Jennings - że strasznie bym była rada, z towarzystwa panny M;'rianne bez wz§Mu na to, czy panna Elinor jechałaby z nami czy też nie , VXko że'jak mowic- im większa kompania, tym weselej; pomyślałam też, że wolałyby jechać razem, bo gdybym ja je znużyła, mogłyby sobie poroziliawiać ze soba- ' śtr»ać się za moimi Plecami z moich dziwactw. Tak czy siaK, jedna czy druga -jeśli nie obydwie - pojechać musi. Dobry Boże! Jak nv>żecie PrzyPuszczać, że mogłabym przy moim wścibstwie żyć sama, skoro aż^0 0StatnieJ zimy miałam przy sobie Charlotte. No i jak, panno Mariannę, umO*a stoi! A->eśli druga panna Dashwood z czasem zmieni zdanie, to tym lepfcł' - Dziękuję madame bard?^ dziękuję! - powiedziała Mariannę z ożywieniem. - Będę pani zawsze wd7'«czna za t0 zaProszeiiie, gdybym tylko mogła je przyjąć, byłabym taka szcz<śliwa- taL" wi?ks^ego szczęścia nie umiałabym sobie wyobrazić... ale moja matka' moJa najdroższa ukochana matka... myślę, że Elinor ma rację- gd>W nasza nieobecn°ść miała sprawić, że matka poczułaby się nieszczęśliwa >° W0^ Jej P«yklO- nic mnie nie skłoni, bym ją opuściła. Nie powinnisię tak miotać' nie: $°&- Pani Jennings ponownie zJPewnila siostry' że I*01 Dashwood doskonale sobie bez nich poradzi zaś Ei'n°r' P°JmuJ^c wreszcie, o co chodzi siostrze, i widząc do jakiego stopnia pr3gnienie Ponownego spotkania z Willoughbym 110 uczyniło ją obojętną na wszystko inne, nie sprzeciwiała się planowi, uzależniając wszystko od decyzji matki, po której wszakże nie spodziewała się wsparcia dla swych wysiłków zapobieżenia wizycie, której nie pochwalała przez wzgląd na Mariannę. Również i ona sama miała swoje powody, by jej uniknąć. Ich matka skłonna była przystać na wszystko, czego tylko Mariannę zapragnęła, toteż Elinor nie mogła oczekiwać, że skłoni panią Dashwood do rozwagi w sprawie, w której nigdy nie zdołała wzbudzić w niej podejrzeń, a nie śmiała wyłuszczać powodów własnej niechęci do wizyty w Londynie. To, że osoba tak wybredna jak Mariannę, dobrze obeznana z manierami pani Jennings, które nieodmiennie budziły jej niesmak, gotowa jest znosić podobne niedogodności i przymykać oko na wszystko, co jej subtelnemu unerwieniu musi przysporzyć tyle cierpień, było bardziej niezbitym świadectwem wagi, jaką miał dla niej ów cel, niż Elinor mogłaby się spodziewać. Dowiedziawszy się o projekcie, pani Dashwood, w przekonaniu, że podobna wycieczka obu jej córkom dostarczy wielu rozrywek, w ogóle nie chciała słyszeć o odrzuceniu propozycji przez wzgląd na młodszą z sióstr, gdy przez pryzmat własnego egzaltowanego egotyzmu dostrzegła, jak bardzo tego wyjazdu pragnie Mariannę. Zamiast tego zaczęła nalegać na natychmiastowe przyjęcie zaproszenia, po czym rozmarzona poddała się spekulacjom na temat rozmaitych korzyści, które wynikną zeń dla nich wszystkich. - Zachwyca mnie ten plan! - zawołała. - Nie mogłabym pragnąć niczego innego. Margaret i ja skorzystamy na tym tak samo jak i wy. Gdy odjedziecie razem z Middletonami, będziemy tu sobie razem miło i spokojnie spędzać czas wśród naszych książek i muzyki. A gdy wrócicie, przekonacie się, jakie Margaret przez ten czas poczyniła postępy. Zamierzam też wprowadzić pewne zmiany w waszych sypialniach; będzie to można zrobić bez trudności, nie sprawiając nikomu kłopotu. To bardzo dobry pomysł, żebyście jechały do miasta. Uważam, że każda młoda kobieta z waszej sfery powinna poznać rozrywki i obyczaje Londynu. Będziecie pod matczyną opieką zacnej niewiasty, o której przychylności wobec was nie mam powodu wątpić. I wedle wszelkiego prawdopodobieństwa spotkacie swego brata; bez względu na różne wady -jego czyjego żony - gdy pomyślę, czyim jest synem, nie mogę znieść tego, że tak bardzo się nie lubicie. - Chociaż z typową dla siebie troską o nasze szczęście - powiedziała Elinor - ominęła mama każdą przeszkodę, jaka stanęła na drodze realizacji obecnego planu, pozostaje jeszcze jedna obiekcja, której według mnie nie da się usunąć równie łatwo. Serce Mariannę zamarło. - Cóż takiego - spytała pani Dashwood - chce zasugerować moja droga, roztropna Elinor? Jakąż to trudność zamierza teraz wskazać? Tylko ani słowa o kosztach. 111 - Trudność jest taka: choć sądzę, że pani Jeninngs to zacna niewiasta, nie uważam jej za osobę, której towarzystwo mogłoby sprawić nam przyjemność, a jej opieka mogła nam nadać towarzyskiego znaczenia. - Bardzo słusznie - przyznała jej matka - ale w towarzystwie pani Jen-nings w ogóle nie będziecie przebywać, a publicznie będziecie się pokazywać prawie zawsze z lady Middleton. - Jeżeli nawet antypatia Elinor do pani Jennings zniechęcają do wyjazdu - stwierdziła Mariannę - to przecież nie musi oznaczać, że również ja odrzucę zaproszenie. Nie mam aż takich skrupułów i jestem pewna, że każdą tego rodzaju niedogodność zniosę bez trudu. Elinor nie mogła powstrzymać uśmiechu w obliczu tak ostentacyjnej obojętności wobec akurat tej osoby, wobec której Mariannę tak rzadko dawała się nakłonić do względnie przyzwoitego zachowania; postanowiła też w duchu, że jeśli siostra nadal będzie się upierać, wówczas ona, Elinor, pojedzie również, ponieważ nie dowierzała rozsądkowi Mariannę, nie chciała też pozostawić pani Jennings na łasce Mariannę w spokoju domowego zacisza. Postanowienie to podjęła o tyle łatwiej, że przypomniała sobie słowa Lucy, wedle których Edward Ferrars miał przyjechać do miasta nie wcześniej niż w lutym; pomyślała też, że ich wizyta może skończyć się wcześniej i że nie trzeba jej będzie pospiesznie skracać. - Chcę, żebyście jechały obie - oświadczyła pani Dashwood. - Te obiekcje są niedorzeczne. Przebywanie w Londynie sprawi wam wielką przyjemność, zwłaszcza gdy pojedziecie razem. A jeśli Elinor zniży się kiedyś do tego, by szukać przyjemności, znajdzie tam wiele ku temu okazji; być może jedną z nich będzie zacieśnienie znajomości z rodziną bratowej. Elinor często szukała sposobności osłabienia wiary matki w więzi łączące ją z Edwardem, chcąc oszczędzić jej wstrząsu, gdy wyjdzie na jaw cała prawda. Dlatego teraz, po takim ataku, niemal bez wiary w sukces zdobyła się na wysiłek przeprowadzenia swego planu, mówiąc najspokojniej, jak tylko potrafiła: - Bardzo lubię Edwarda Ferrarsa i zawsze chętnie będę się z nim widywać; ale co się tyczy reszty jego rodziny, jest mi zupełnie obojętne, czy kiedykolwiek zostaniemy sobie przedstawieni czy też nie. Pani Dashwood uśmiechnęła się i nie powiedziała nic, Mariannę podniosła zdumiony wzrok i Elinor pomyślała sobie, że równie dobrze mogłaby nie mówić nic. Po krótkiej wymianie zdań w końcu ustalono, że zaproszenie zostanie przyjęte. Pani Jennings przyjęła wiadomość z wielką radością, zapewniając, że roztoczy nad pannami swą opiekę; nie tylko zresztą ona się cieszyła. Zachwycony był również sir John, gdyż dla człowieka, który najbardziej ze 112 wszystkiego bał się samotności, powiększenie liczby mieszkańców Londynu o dwie osoby nie było bez znaczenia. Nawet lady Middleton zadała sobie trud okazania radości, co było w jej przypadku rzeczą dość niezwykłą; co zaś się tyczy panien Steele, a zwłaszcza Lucy, nigdy jeszcze nie były tak szczęśliwe jak wówczas, gdy dowiedziały się o wszystkim. Elinor przystąpiła do owych przygotowań, tak sprzecznych z jej wolą, mniej niechętnie, niż się spodziewała. Jej samej było już teraz całkowicie obojętne, czy pojedzie do miasta, czy też nie; a gdy widziała bezgraniczną radość, jaką myśl o wyjeździe sprawia matce, oraz entuzjazm swej młodszej siostry, przejawiający się w jej spojrzeniach, głosie, zachowaniu; gdy ujrzała, jak wracajej dawna energia i większa niż zazwyczaj radość życia - nie mogła odczuwać niezadowolenia z powodu przyczyny ani też obawiać się o skutek. Radość Mariannę przewyższała uczucie szczęścia nieomal o stopień: tak wielkie było jej podniecenie i niecierpliwość, by jak najprędzej wyjechać. Jedyną przeciwwagą dla tego entuzjazmu była niechęć, z jaką opuszczała matkę: w chwili rozstania również smutek Mariannę był bezgraniczny. Smutek pani Dashwood nie był mniejszy i z całej trójki jedynie Elinor ta rozłąka nie wydawała się wiecznością. Odjazd miał miejsce w pierwszym tygodniu stycznia. Middletonowie mieli wyruszyć jakiś tydzień później. Panny Steele pozostały w Park, który miały opuścić z resztą rodziny. ROZDZIAŁ XXVI Z początku Elinor nie mogła się w tym wszystkim odnaleźć i nadziwić temu, że podróżuje w jednym powozie z panią Jennings, że wyrusza do Londynu pod jej opieką i w charakterze jej gościa. Wszak ich znajomość trwała tak krótko, tak wielka była między nimi przepaść pod względem wieku i usposobienia i zaledwie przed kilkoma dniami miała tyle zastrzeżeń do całego planu! Jednak wszystkie te obiekcje zostały odparte dzięki owemu młodzieńczemu entuzjazmowi Mariannę, podzielanemu również przez ich matkę. Elinor, mimo nawiedzającego ją co pewien czas zwątpienia w stałość uczuć Willoughby'ego, na widok radosnego oczekiwania Mariannę, które wypełniało całą jej istotę i biło blaskiem z jej oczu, nie mogła przecież oprzeć się wrażeniu, że ona sama nie ma żadnych widoków na przyszłość, że w porównaniu z Mariannę jej własny stan ducha należy uznać za posępny i że z radością znalazłaby się w tak pełnym trosk położeniu siostry, byleby móc żywić 113 podobne nadzieje. A przecież już wkrótce wszystko miało się rozstrzygnąć, gdyż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Willoughby był już w mieście. Zniecierpliwienie Mariannę świadczyło o tym, że spodziewa się spotkać go w Londynie. I Elinor postanowiła, że będzie skrzętnie gromadzić wszelkie obserwacje, poczynione przez nią samą i przez innych, mogące rzucić nowe światło na charakter Willoughby'ego. Postanowiła też przyglądać się jego zachowaniu względem Mariannę wystarczająco uważnie, by móc stwierdzić, kim naprawdę jest jej ukochany i co zamierza. A gdyby rezultat tych oględzin okazał się niepomyślny, zdecydowana była, i to za wszelką cenę, otworzyć Mariannę oczy na całą prawdę; w przypadku przeciwnym postanowiła sobie, że jej wysiłki pójdą w innym kierunku, że będzie starała się unikać wszelkich egoistycznych porównań i spróbuje nauczyć się panować nad żalem mogącym zmącić jej radość z powodu szczęścia siostry. Już od trzech dni byli w podróży i zachowanie Mariannę stanowiło piękną próbkę jej uprzejmości oraz jej stosunku wobec pani Jennings, jakich należało się po niej spodziewać w przyszłości. Prawie całą drogę przesiedziała w milczeniu, pogrążona w myślach, jeśli pominąć kierowane wyłącznie do siostry okrzyki zachwytu na widok jakiegoś szczególnie malowniczego elementu krajobrazu. Chcąc więc jakoś zrekompensować pani Jennings podobne afronty, Elinor niezwłocznie objęła wartę na przyczółku ogłady, który sobie przydzieliła: okazywała pani Jennings wielką atencję, rozmawiała z nią, z uwagą słuchała jej słów, a nawet razem z nią się śmiała. Pani Jennings ze swej strony odnosiła się do obu sióstr z największą uprzejmością, przy każdej okazji starając się im zapewnić wygodę i rozrywki; niepokoiło ją tylko to, że nie udało jej się skłonić ich do wyboru dań w oberży, do tego, by na przykład wyznały, że wolą tuńczyka od dorsza albo gotowany drób od cielęcych kotletów. Trzeciego dnia podróży, punktualnie o trzeciej były już prawie w mieście, uradowane myślą, że po trudach podróży nareszcie uwolnią się od ciasnoty powozu, gotowe docenić dobrodziejstwo trzaskającego w kominku ognia. Dom był piękny, wnętrza urządzono z przepychem i młode damy natychmiast ulokowano w bardzo wygodnych apartamentach, które poprzednio należały do Charlotte; nad kominkiem wciąż wisiał wyszywany w kolorowym jedwabiu pejzaż jej autorstwa, stanowiący dowód, że nie bez powodzenia spędziła siedem lat w prestiżowej szkole. Ponieważ obiad miał być gotowy nie prędzej niż za dwie godziny po przyjeździe, Elinor postanowiła napisać w międzyczasie do matki i w tym celu zasiadła przy stole. Po chwili to samo uczyniła Mariannę. - Już piszę list do domu, Mariannę - powiedziała Elinor. - Czy nie byłoby lepiej, gdybyś ze swoim wstrzymała się przez dzień czy dwa? 114 - Wca le nie zamierzam pisać do mamy - odparła Mariannę, z takim pośpiechem, jakby chciała uniknąć dalszych pytań. Elinor nie powiedziała nic więcej, przemknęło jej tylko przez myśl, że Mariannę pisze do Willoughby'ego. Natychmiast wyciągnęła z tego wniosek, że bez względu na tajemniczy charakter ich konszachtów z pewnością są zaręczeni. Przeświadczenie to sprawiło jej przyjemność i z tym większym zapałem przystąpiła do pisania. List był gotowy po kilku minutach; w gruncie rzeczy nie mógł być niczym innym niż krótką notką. Mariannę także skończyła pisać swój, złożyła go, zapieczętowała i z wielkim pośpiechem wypisała adres. Elinor wydawało się, że dostrzega w nazwisku adresata literę „W". Zaledwie Mariannę skończyła, kazała wysłać list dwupensową pocztą. Wciąż była w doskonałym nastroju, ale teraz wkradła się doń nerwowość, która zaniepokoiła jej siostrę i która wzrosła wraz z nadejściem wieczoru. Mariannę niemal nie tknęła obiadu, a gdy po skończonym posiłku obydwie wróciły do salonu, zdawała się pilnie wsłuchiwać w odgłos każdego nadjeżdżającego powozu. Elinor bardzo była rada, że zajęcia, którym oddawała się pani Jennings we własnym pokoju, nie pozwalały jej widzieć tego wszystkiego. Podano herbatę, a pukanie do sąsiednich drzwi już co najmniej raz sprawiło zawód Mariannę, gdy nagle rozległo się donośne kołatanie, którego nie można było pomylić. Elinor była przekonana, że jest to zapowiedź przybycia Willough-by'ego. Jey siostra poderwała się z miejsca, rzuciła się ku drzwiom. Przez chwilę panowała cisza, która trwała najwyżej parę sekund. Mariannę otwarła drzwi, zrobiła kilka kroków w stronę schodów, przez pół minuty nasłuchiwała odgłosów z dołu, po czym wróciła do pokoju i w stanie uniesienia nieodłącznie towarzyszącego przekonaniu, że to właśnie on, nie mogła się powstrzymać od pełnego zachwytu okrzyku: „Elinor! To Willoughby! To naprawdę on!" - i już się wydawało, że gotowa jest paść mu w ramiona - gdy w drzwiach stanął pułkownik Brandon. Wstrząs był zbyt wielki, by Mariannę mogła go spokojnie znieść, więc natychmiast opuściła pokój. Ukłucie rozczarowania poczuła również Elinor, ale w tej samej chwili, z powodu szacunku, jaki żywiła, powitała go serdecznie. Szczególną przykrość sprawiła jej myśl, że człowiek mający dla jej siostry tyle ciepła zobaczy, iż jego widok wywołuje ~w niej jedynie smutek i rozczarowanie. Elinor natychmiast dostrzegła, że nie uszło to jego uwagi; bo gdy Mariannę wybiegała z pokoju, przypatrywał się jej z takim zdziwieniem i niepokojem, jakby zupełnie nie pamiętał o względach grzeczności należnych samej Elinor. - Czy pani siostra jest chora? - zapytał. Z niejakim zakłopotaniem Elinor odparła, że owszem, i zaczęła rozwodzić się nad bólami głowy, depresjami, przemęczeniem i czym tam jeszcze można był o wiarygodnie wytłumaczyć jej zachowanie. Pułkownik wysłuchał 115 jej z największą uwagą i zupełnie się opamiętawszy, nie wrócił już do tematu. Wyraził swą wielką radość z powodu ich londyńskiego spotkania. Następnie Zadał kilka standardowych pytań o podróż. W ten sposób, bez większego Wzajemnego zainteresowania, oboje prowadzili uprzejmą rozmowę, oboje bez humoru i nieobecni myślami. Elinor bardzo chciała zapytać, czy w mieście przebywa Willoughby, ale obawiała się, że sprawi pułkownikowi ból, wspominając o jego rywalu. W końcu, żeby powiedzieć cokolwiek, spytała, czy był już w Londynie od czasu, gdy Widzieli się po raz ostatni... - Owszem - odparł z pewnym zdziwieniem - prawie przez cały czas; kilka dni spędziłem w Delaford, chociaż nie udało mi się wrócić do Barton. Słowa te oraz ton, jakim zostały wypowiedziane, natychmiast przypomniały jej o wszystkich okolicznościach wyjazdu pułkownika z Barton oraz o podejrzeniach i niepokoju, jakie wzbudziły one w pani Jennings. Zaczęła się nawet obawiać, że jej pytanie może skłonić pułkownika do przypuszczeń, że sprawa ta interesuje ją znacznie bardziej niż było w istocie. Wkrótce pojawiła się w pokoju pani Jennings. - O, pułkownik! - zawołała ze swoją hałaśliwą wesołością. - Strasznie się cieszę, że pana widzę - przepraszam, że nie mogłam przyjść wcześniej, wybaczy mi pan, pułkowniku? Ale musiałam trochę się rozejrzeć i pozałatwiać własne sprawy, od tak dawna nie było mnie w domu, a sami dobrze wiecie, że po każdej takiej nieobecności jest do zrobienia tyle dziwnych rzeczy; potem musiałam ustalić wszystko z Cartwrightem... Boże, od obiadu jestem zajęta jak pszczoła! Niechże pan zdradzi, panie pułkowniku, jakże pan odgadł, że będę dzisiaj w mieście? - Miałem przyjemność dowiedzieć się o tym od państwa Palmer, u których byłem na obiedzie. - Ach! Naprawdę?... Jakże się miewają? Jak miewa się Charlotte? Założę się, że brzuszek ma już całkiem pokaźny. - Pani Palmer wygląda znakomicie, mam też pani przekazać, że zapewne jutro się zobaczycie. - O tak, bez wątpienia... liczę na to. A więc jak pan widzi, pułkowniku, przywiozłam ze sobą dwie młode damy - to znaczy teraz widzi pan tyllco jedną, ale gdzieś tam jest i druga. Pewnie się pan nie zmartwi, gdy mu powiem, że jest to pańska przyjaciółka Mariannę. Nie mam pojęcia, do czego dojdzie między wami z jej powodu... Cóż, piękna to rzecz być młodą i urodź i-wą. Ja też byłam kiedyś młoda, choć urodą nigdy nie grzeszyłam - tym gorzej dla mnie! Tak czy siak miałam bardzo dobrego męża - nie wiem, co więcej mogłaby osiągnąć największa piękność. Tak... biedaczek nie żyje od ponad ośmiu lat. Ale, ale, pułkowniku, gdzie to pan bywał po naszym ostatnim roz- staniu? I jak tam pańskie interesy? Dalejże, pułkowniku, między przyjaciółmi nie ma tajemnic. Z właściwą sobie uprzejmością pułkownik odpowiedział na wszystkie jej pytania, co wszakże nie zaspokoiło jej ciekawości. Elinor przystąpiła teraz do parzenia herbaty i Mariannę zmuszona była dołączyć do reszty towarzystwa. Gdy się pojawiła, pułkownik Brandon stał się jeszcze bardziej zamyślony i milczący niż poprzednio, i pani Jennings nie udało się go nakłonić do tego, by pozostał dłużej. Tego wieczoru nie odwiedził ich już żaden inny gość i panie jednomyślnie postanowiły udać się na spoczynek. Nazajutrz rano Mariannę wstała w doskonałym nastroju i pełna energii. W oczekiwaniu na to, co przyniesie nowy dzień, zdawała się zupełnie nie pamiętać rozczarowania poprzedniego wieczoru. Zaledwie zakończyli śniadanie, przed dom zajechał powozik pani Palmer, która już po chwili weszła do pokoju - roześmiana i tak uradowana ich widokiem, że nie sposób było stwierdzić, co sprawiło jej większą przyjemność: ponowne spotkanie z matką czy z pannami Dashwood. Jakże była zdumiona, że siostry Dashwood wybrały się do miasta - choć z drugiej strony tego właściwie się spodziewała; jakże była zagniewana, że przyjęły zaproszenie jej matki po odrzuceniu jej zaproszenia - a przecież nigdy by im tego nie wybaczyła, gdyby nie przyjechały... - Pan Palmer będzie taki szczęśliwy, kiedy was zobaczy! - oświadczyła. -Jak sądzicie, co powiedział, kiedy usłyszał, że przyjeżdżacie razem z mamą? Sama już tego nie pamiętam, ale było to coś tak zabawnego... Po godzinie albo dwóch, które upłynęły na czymś, co jej matka nazwała miłą pogawędką czy, mówiąc inaczej, po dwóch godzinach wypytywania przez panią Jennings o wszystkich wspólnych znajomych, urozmaicanego przez bezsensowne wybuchy śmiechu pani Palmer, ta ostatnia wpadła na pomysł, że całą kompanią udadzą się do kilku sklepów, w których owego poranka pani Palmer miała załatwić swoje sprawunki. Plan ten spotkał się z przychylnym przyjęciem pani Jennings i Elinor, które również zamierzały dokonać kilku zakupów; Mariannę zaś, choć opierała się z początku, w końcu uległa perswazjom pozostałych. Gdziekolwiek szły, bacznie wszystko obserwowała. Zwłaszcza na Bond Street, gdzie miały wiele do załatwienia, wciąż wypatrywała czegoś gorączkowo; obojętne, w jakim znalazły się sklepie, umysł Mariannę był jednako obojętny na wszystko, co w danej chwili miała przed oczami i co tak pochłaniało pozostałe panie: wszędzie okazywała niepokój i rozdrażnienie, i jej siostrze ani razu nie udało się zasięgnąć jej opinii na temat jakiegokolwiek zakupu, choćby nawet dotyczył ich obu; nic jej się nie podobało; nie mogła się doczekać powrotu do domu i jedynie z trudem udawało jej się zapanować nad roz- 116 117 drażnieniem, jakie wywoływały w niej zachwyty pani Palmer, której wpadało w oko wszystko co ładne, drogie i nowe i która wszystko gotowa była kupić, ale zdecydować nie mogła się na nic pośród uniesień i rozterek. Było tuż przed południem, kiedy wróciły z zakupów. Zaledwie weszły do domu, Mariannę pobiegła na górę, gdy zaś do pokoju weszła Elinor, stojąca przy stole Mariannę odwróciła się w jej stronę, a jej smutna mina świadczyła o tym, że Willoughby nie przyszedł. - Czy pod naszą nieobecność nie zostawiono żadnego listu? - spytała Mariannę lokaja, który właśnie wszedł do pokoju z pakunkami. Odpowiedź była negatywna. - Jesteś pewien? - spytała ponownie. - Jesteś pewien, że nie było tu żadnego służącego z listem czy jakąkolwiek wiadomością? Lokaj powtórzył swą odpowiedź. - Jakie to dziwne - powiedziała cicho Mariannę i odwróciła się do okna. W jej głosie zabrzmiało rozczarowanie. „To rzeczywiście dziwne - pomyślała Elinor, obserwując z niepokojem siostrę. - Gdyby nie była pewna, że Willoughby jest w mieście, nie pisałaby przecież do niego; pisałaby do Combe Magna. A jeśli Willoughby przebywa w mieście, jakże byłoby to dziwne, że nie przychodzi ani nie pisze! Matko, matko, popełniasz błąd, pozwalając na równie osobliwe, równie podejrzane zaręczyny dziewczyny tak młodej z mężczyzną, którego tak słabo znamy... Jakże bym chciała o wszystko zapytać!... Ale jaka będzie reakcja na mą dociekliwość?". Po namyśle postanowiła, że jeśli jeszcze przez kilka dni sprawa ta będzie robić wrażenie równie kiepskie, jak obecnie, wówczas w najbardziej przekonujący sposób, na jaki tylko ją stać, przekona matkę o konieczność jej gruntownego zbadania. Pani Palmer wraz z dwoma bliskimi znajomymi, które pani Jennings spotkała rano na zakupach i zaprosiła do siebie, zjadły obiad razem z pannami Dashwood. Pani Palmer opuściła je zaraz po herbacie, by dopełnić towarzyskich zobowiązań wieczoru i Elinor zmuszona była uczestniczyć w ogólnych przygotowaniach do gry w wista. Mariannę była w podobnych sytuacjach zupełnie bezużyteczna, gdyż nigdy nie opanowała reguł tej gry. Choć jednak miała dzięki temu więcej czasu dla siebie, nie spędziła go przyjemniej, niż jej siostra, gdyż cały wieczór upłynął jej na niespokojnym wyczekiwaniu i udrękach rozczarowań. Wielokrotnie próbowała czytać; wkrótce jednak książka wędrowała w kąt i Mariannę zajmowała się czymś bardziej interesującym: przemierzaniem pokoju tam i z powrotem, z krótką przerwą, kiedy to przystawała przy oknie w nadziei, że wreszcie usłyszy upragnione kołatanie. ROZDZIAŁ XXVII - I eśli tak piękna pogoda potrwa dłużej - stwierdziła pani Jennings, gdy nazajutrz rano spotkały się przy śniadaniu - sir John nie zechce w przyszłym tygodniu wyjechać z Barton; to bardzo bolesne dla sportsmenów stracić taki przyjemny dzień. Biedaczyska. Zawsze mi ich żal, kiedy tak się dzieje. - To prawda - zawołała Mariannę, podchodząc do okna, żeby zobaczyć jak jest na zewnątrz - chociaż o tym nie pomyślałam. Taka pogoda zatrzyma na wsi wielu amatorów sportu. Przypomniała sobie o tym w odpowiedniej chwili, bo zaraz wrócił jej humor. - Dla takich jak oni to rzeczywiście świetna pogoda - ciągnęła, zasiadając do śniadania z promienną miną. - Ależ się muszą wtedy cieszyć! Tylko że -dodała z lekkim niepokojem - nie należy się spodziewać, że długo to potrwa. O tej porze roku i po tak długotrwałych deszczach niewiele już zobaczymy słońca. Wkrótce chwyci mróz i to pewnie srogi. Nastąpi to zapewne w ciągu dnia albo dwóch, bo taka sielanka nie może trwać dłużej, a może jeszcze tej nocy przyjdą mrozy. - Tak czy owak - wtrąciła Elinor, nie chcąc, żeby pani Jennings przeniknęła myśli Mariannę równie łatwo, jak przeniknęła je ona sama - przypuszczam, że z końcem tygodnia będziemy tu mieli sir Johna i lady Middleton. - Tak, tak, moja droga, ręczę, że tak będzie. Mary zawsze postawi na swoim. „A teraz - pomyślała Elinor - napisze list do Combe i nada go dzisiejszą pocztą". Ale jeśli tak było, to list został napisany i wysłany w całkowitej tajemnicy, tak że nawet Elinor niczego nie zauważyła. Bez względu na to, jak było naprawdę, Elinor, chociaż daleka od radości z tego powodu, na widok humoru siostry nie mogła odczuwać smutku. Mariannę zaś miała humor wyśmienity; cieszyła ją piękna pogoda, choć jeszcze bardziej cieszyła ją myśl o mrozie. Poranek upłynął głównie na rozwożeniu wizytówek po domach znajomych pani Jennings, by powiadomić ich o jej obecności w mieście; przez cały ten czas Mariannę pochłaniały obserwacje kierunku wiatru, nieba oraz spekulacje na temat ewentualnych zmian pogody. - Nie sądzisz, Elinor, że teraz jest zimniej niż rano? Mnie różnica wydaje się zdecydowana. Nawet mimo mufki nie jest mi zbyt ciepło w ręce. Sądzę, że wczoraj tak nie było. Również chmury wydają się rozpraszać, zaraz ukaże się słońce i będziemy mieli pogodne popołudnie. 119 I Elinor oganiało na przemian rozbawienie i smutek, ale Mariannę nie ustępowała: nocą rzekoma jasność ognia, o poranku zaś szczególna przejrzystość powietrza były według niej niechybnymi oznakami nadciągających mrozów. Styl życia pani Jennings oraz jej znajomych dawał pannom Dashwood nie więcej powodów do niezadowolenia niż nieustająca uprzejmość, jaką im okazywała. Wszystko w jej domu urządzone było w myśl najbardziej liberalnych rozwiązań i nie licząc kilku starych londyńskich znajomych jej matki, z którymi ku niezadowoleniu lady Middleton nigdy nie zerwała, pani Jennings nigdy nie złożyła wizyty osobie, której poznanie mogłoby jej młode towarzyszki przyprawić o konfuzję. Mile zaskoczona przez taki obrót sprawy, Elinor skłonna była powetować sobie brak rozrywki, której nie były w stanie zapewnić jej ich wspólne wieczorki zarówno w domu, jak i poza nim, organizowane głównie po to, żeby pograć w karty. Pułkownik Brandon, który miał ich nieustające zaproszenie, odwiedzał je prawie codziennie. Przychodził, żeby popatrzeć na Mariannę i porozmawiać z Elinor, która z owych rozmów czerpała nieraz radość większą niż z wszelkich innych wydarzeń dnia, stwierdzając jednocześnie z niepokojem, że uczucie pułkownika dla Mariannę wcale nie osłabło. Obawiała się nawet, że stało się ono mocniejsze. Smutek ją ogarniał, gdy widziała powagę, z jaką wpatrywał się w Mariannę; bez wątpienia był też w nastroju o wiele gorszym niż w Barton. Gdy od ich przyjazdu upłynął jakiś tydzień, stało się oczywiste, że Willough-by również jest w mieście. Wróciwszy z porannej przejażdżki, panny Dashwood znalazły na stole jego wizytówkę. - Dobry Boże! - zawołała Mariannę. - Był tu podczas naszej nieobecności. Uradowana tą wiadomością Elinor miała właśnie powiedzieć: „Możesz być pewna, że jutro znów nas odwiedzi", ale siostra zupełnie jej nie słuchała i gdy tylko w drzwiach stanęła pani Jennings, Mariannę porwała wizytówkę i wybiegła z pokoju. Zdarzenie to podniosło na duchu Elinor i sprawiło, że jej siostrę ogarnęło podniecenie większe niż przedtem. Umysł jej nie zaznał odtąd ani chwili spokoju; ponieważ w każdej chwili spodziewała się ujrzeć Wil-loughby'ego, nie była wstanie na niczym się skupić, czymkolwiek się zająć. Nazajutrz rano, gdy wszyscy wychodzili z domu, nalegała, by pozwolono jej zostać. W czasie ich nieobecności Elinor wciąż zaprzątały spekulacje na temat tego, co dzieje się na Berkeley Street. Gdy jednak panie wróciły, przelotne spojrzenie wystarczyło, by Elinor zyskała pewność, że Willoughby nie złożył następnej wizyty. I właśnie wtedy służący przyniósł jakiś liścik i położył go na stole. - To do mnie! - zawołała Mariannę, ruszając ku niemu. - Nie, panienko, to do mojej pani. 120 Nie przekonało to jednak Mariannę, która wzięła list ze stołu. - To rzeczywiście list do pani Jennings, ależ to irytujące! - Spodziewasz się listu? - spytała w końcu Elinor, nie mogąc już dłużej milczeć. - Tak!... Troszeczkę... nie bardzo... - Nie ufasz mi, Mariannę. - I kto to mówi, Elinor! Ty! Która nie ufasz nikomu! - Ja!? - powtórzyła Elinor z zakłopotaniem. - Doprawdy, Mariannę, nie mam nic do wyznania. - Ani ja - odparła z mocą tamta. - A zatem obie jesteśmy w podobnej sytuacji. Żadna z nas nie ma drugiej nic do wyznania: ty, ponieważ mówisz o wszystkim, ja - ponieważ niczego nie ukrywam. Elinor zasmuciło to oskarżenie o nadmierną powściągliwość, a że nie potrafiła go odeprzeć, nie wiedziała, jak wobec powyższego skłonić Mariannę do większej otwartości. Wkrótce pojawiła się pani Jennings i otrzymawszy liścik, przeczytała go na głos. Liścik pochodził od lady Middleton i obwieszczał, że zeszłej nocy dotarła do Conduit Street i oczekuje, że matka wraz z kuzynkami odwiedzają jeszcze tego wieczora. Sprawy sir Johna i ostre przeziębienie lady nie pozwoliły im złożyć wizyty na Berkeley Street. Zaproszenie zostało przyjęte, lecz gdy nadeszła wyznaczona godzina, Elinor, która uważała, że uprzejmość wobec pani Jennings nakazuje, aby Mariannę szła razem z nimi, nie bez trudności nakłoniła do tego siostrę, która wciąż czekała na Willoughby'ego i nie bardziej była skłonna szukać rozrywek poza domem, niż ryzykować, że pod ich nieobecność Willoughby złoży im następną wizytę. Gdy wieczór dobiegał końca, Elinor doszła do wniosku, że charakter człowieka nie zmienia się wraz ze zmianą miejsca jego pobytu, bo choć sir John dopiero przeniósł się do miasta, już zdołał zgromadzić wokół siebie prawie dwadzieścioro młodych ludzi i urządzić im bal. Inicjatywa ta nie spotkała się z aprobatą lady Middleton. Na prowincji impreza równie nieprzemyślana nie była niczym niestosownym, ale w Londynie, gdzie reputacja osoby wykwintnej miała większe znaczenie i gdzie niełatwo było ją osiągnąć, czyż dla uciechy kilku dziewcząt warto było ryzykować powstanie plotki, że lady Middleton zorganizowała małą potańcówkę z udziałem ośmiu czy dziewięciu par i dwojga skrzypiec, na której podano zimną kolację. Pan i pani Palmer również byli na przyjęciu. Pan Palmer, którego panny Dashwood nie widziały od czasu przybycia do miasta, bardzo dbał o to, by nie okazać teściowej ani cienia uprzejmości, i dlatego ani razu do niej nie podszedł, udawał, że w ogóle ich nie widzi. Posłał im przelotne spojrzenie, jakby ich nie poznawał, i tylko skinął głową pani Jennings. 121 Gdy tylko weszły na salę, Mariannę obrzuciła wzrokiem zebranych, co w zupełności wystarczyło, by zyskać pewność, że jego tam nie ma. Usiadła więc, równie nieskłonna do zabawy, jak do bawienia innych. Mniej więcej po upływie godziny od początku imprezy, pan Palmer niespiesznie podszedł do panien Dashwood, aby wyrazić swoje zdumienie na ich widok, chociaż pułkownik Brandon dowiedział się o ich przybyciu do Londynu w jego własnym domu i chociaż on sam na wieść o tym, że mają przyjechać, powiedział coś niezwykle zabawnego. - Myślałem, że jesteście w Devonshire - rzekł pan Palmer. - Doprawdy? - powiedziała Elinor. - Kiedy wracacie? - Nie wiem. I na tym skończyła się ich rozmowa. Nigdy jeszcze Mariannę nie czuła takiej niechęci do tańców jak owego wieczoru, nigdy też nie była potem tak znużona. Uskarżała się na to w drodze powrotnej do domu. - Tak, tak - stwierdziła pani Jennings. - Wszyscy dobrze znamy tego powody; gdyby na balu była pewna osoba... bez nazwisk... nie byłaby pani ani trochę zmęczona; i prawdę mówiąc, bardzo to nieładnie z jego strony, że się nie pojawił, choć był zaproszony... - Zaproszony! - zawołała Mariannę. - Tak - powiedziała lady Middleton - zdaje się, że dziś rano sir John spotkał go na ulicy. Mariannę nic już nie powiedziała, ale wyglądała na bardzo zranioną. Pra-g-nąc uczynić coś, co mogłoby przynieść jej ulgę, Elinor postanowiła, że nazajutrz napisze do matki, aby wzbudzając jej obawy o zdrowie Mariannę, skłonić ją do postawienia pytań, z którymi tak długo zwlekała. Zamierzała uczynić to tym bardziej, iż następnego dnia po śniadaniu zobaczyła, że Mariannę ponownie pisze do Willoughby'ego - nie przypuszczała bowiem, by adresatem mógł być ktoś inny. Mniej więcej w południe, gdy pani Jennings wyszła do miasta załatwić swoje sprawy, Elinor bez zwłoki przystąpiła do pisania listu, podczas gdy Mariannę - zbyt niespokojna, by móc się czymś zająć, i zbyt podekscytowana, by prowadzić konwersację - przechodziła od jednego okna do drugiego albo siadała koło ognia, pogrążając się w posępnych rozmyślaniach. Elinor napisała do matki płomienny list, opowiedziała 0 wszystkim, co się wydarzyło, i o tym, że podejrzewa Willoughby'ego o wia-rołomność, zaklinając matkę, by w imię miłości oraz nakazów obowiązku wydobyła z Mariannę prawdę na temat jej rzeczywistych stosunków łączących ją z Willoughbym. Zaledwie Elinor skończyła swój list, gdy rozległo się pukanie do drzwi 1 służący oznajmił przybycie pułkownika Brandona. Mariannę, która wcze- 122 śniej widziała go przez okno, nie będąc w stanie zdzierżyć czyjegokolwiek towarzystwa, opuściła pokój, zanim pułkownik wszedł. Miał minę jeszcze poważniejszą niż zwykle i choć zastawszy Elinor całkiem samą, wyraził z tego powodu radość, jakby miał jej coś do powiedzenia - przez pewien czas siedział, nie mówiąc ani słowa. Elinor przeświadczona o tym, że pułkownik chce jej oznajmić coś, co ma związek z jej siostrą, z niecierpliwością czekała na jego pierwsze słowa. Nie po raz pierwszy towarzyszyło jej podobne przekonanie; już wcześniej, wypowiadając uwagę w rodzaju: „Pani siostra źle dziś wygląda - albo - pani siostra sprawia wrażenie przygnębionej", pułkownik zdawał się być na progu wyznania czegoś szczególnego na temat Mariannę, czy może zapytania o to. Po kilkuminutowej pauzie gość przerwał milczenie, pytając Elinor drżącym z emocji głosem, kiedy będzie mógł jej pogratulować faktu zostania szwagierką. Elinor nie była przygotowana na takie pytanie i nie mając gotowej odpowiedzi, musiała uciec się do starego i oklepanego fortelu i zapytała, co właściwie pułkownik ma na myśli. Brandon próbował zdobyć się na uśmiech. - Wszyscy wiedzą o zaręczynach pani siostry z Willoughbym - odparł. - Nie wszyscy — odparła Elinor — nie wie o tym jej własna rodzina. Pułkownik wyglądał na zdziwionego. - Proszę mi wybaczyć. Obawiam się, że zadając to pytanie, dopuściłem się impertynencji; nie przypuszczałem jednak, że jest to jakaś tajemnica, gdyż Mariannę i Willoughby nie kryją się z tym, że piszą do siebie, i wszyscy mówią o tym małżeństwie. - Jak to możliwe i kto mógłby o tym mówić? - Wiele osób, niektórych wcale pani nie zna, z innymi jest pani w zażyłych stosunkach... pani Jennings, pani Palmer, państwo Middleton. Zapewne sam bym w to nie wierzył, bo gdy umysł nie jest skłonny w coś uwierzyć, zawsze znajdzie racje na poparcie własnych wątpliwości, gdybym przez przypadek nie zauważył w ręce służącego, który mnie tu dzisiaj wpuścił, listu zaadresowanego do pana Willoughby. To było pismo pani siostry. Zacząłem panią wypytywać, ale miałem pewność już wcześniej. Czy ostateczna decyzja już zapadła? Czy nie jest możliwe, aby... Ale nie, nie mam prawa i nie miałbym zresztą szans na powodzenie... Proszę mi wybaczyć, panno Dashwood. Sądzę, że postąpiłem niewłaściwie, mówiąc aż tyle, ale sam już nie wiem, co robić... cała moja nadzieja w pani roztropności. Niech mi pani powie, że wszystko już ostatecznie rozstrzygnięte, że wszelkie próby... że słowem, ukrywanie, jeśli jest tu możliwe ukrywanie... jest wszystkim, co pozostaje. Elinor głęboko poruszyły owe słowa, będące otwartym wyznaniem miłości pułkownika do jej siostry. Z początku nie mogła wydobyć z siebie ani słowa i nawet gdy już odzyskała panowanie nad sobą, przez chwilę zastana- 123 wiała się, jaka odpowiedź będzie najwłaściwsza. Wszak ona sama tak niewiele wiedziała o rzeczywistych stosunkach łączących Mariannę z Willoughbym, że usiłując je wyjaśnić, mogłaby powiedzieć zbyt dużo albo też zbyt mało. Ponieważ jednak przekonana była, że ich miłość, bez względu na to, do czego doprowadzi, nie pozostawia pułkownikowi żadnej nadziei, a równocześnie chciała osłonić siostrę przed krytyką, po niejakim namyśle uznała, że najlepiej i najrozsądniej będzie powiedzieć więcej, niż wie czy się domyśla. Oświadczyła więc, że choć Willoughby i Mariannę nigdy osobiście nie zapoznali jej z naturą łączących ich stosunków, to jednak nie ma żadnych wątpliwości co do ich wzajemnych uczuć i że nie dziwi jej fakt ich korespondencji. Pułkownik słuchał z wielką uwagą, a gdy skończyła, natychmiast wstał i oświadczywszy z drżeniem w głosie: - Pani siostrze życzę wszelkiego szczęścia, a Willoughby'emu, żeby dołożył wszelkich starań, aby na nią zasłużyć - opuścił pokój. Rozmowa ta nie dała Elinor otuchy mogącej zmniej szyć j ej niepokój; wręcz przeciwnie, pozostała z przygnębiającym wrażeniem nieszczęścia pułkownika Brandona i nawet nie mogła pragnąć, by było inaczej, tak bardzo chciała, aby miał miejsce fakt, który musiałby tę rozpacz uzasadnić. ROZDZIAŁ XXVIII W ciągu kilku następnych dni nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby sprawić, by Elinor pożałowała swego listu, ponieważ Willoughby nie przyszedł ani nie napisał. Mniej więcej po upływie czterech dni od rozmowy z pułkownikiem, całe towarzystwo zaproszone zostało na przyjęcie u lady Middleton, na którym pani Jennings nie pojawiła się z powodu niedyspozycji młodszej córki. Mariannę, która była bardzo przygnębiona, zupełnie nie dbała o swój wygląd i najwyraźniej było jej wszystko jedno, czy pójdzie czy zostanie; przygotowywała się do owego przyjęcia, ale w jej spojrzeniu nie było ani iskierki nadziei, a na twarzy nie było radości. Gdy już wypito w salonie herbatę, Mariannę usiadła przy kominku i siedziała tak, aż do chwili przybycia lady Middleton, ani razu nie podnosząc się z miejsca, nieruchoma jak posąg, zagubiona we własnych myślach, nieświadoma obecności siostry, a gdy w końcu oznajmiono towarzystwu, że lady czeka w powozie, Mariannę drgnęła, jakby zupełnie zapomniała, że kogoś oczekiwano. Na miejsce przybyli bez spóźnienia i gdy tylko pozwolił na to sznur jadących przed nimi powozów, panie wysiadły ze swojego, a potem znów wspina- 124 ły się po schodach, słysząc swoje nazwiska anonsowane z jednego półpiętra na drugie. Wreszcie znalazły się w rzęsiście oświetlonej sali, po brzegi wypełnionej ludźmi. Panował w niej nieznośny upał. Panny Dashwood uczyniły zadość wymogom kurtuazji, dygnąwszy przed panią domu, po czym wolno im było zmieszać się z tłumem i nacieszyć się zaduchem i niewygodą, które przybycie nowych gości mogło jedynie zwiększyć. Przez jakiś czas lady Middleton niewiele mówiła i robiła jeszcze mniej, potem zaś zasiadła do gry w kasyno, a ponieważ Mariannę nie była w nastroju na przechadzki, ona i Elinor usadowiły się nieopodal stołu na zdobytych szczęśliwym trafem krzesłach. Nie nasiedziały się długo, gdy w odległości kilku jardów Elinor zauważyła Willoughby'ego, pogrążonego w rozmowie z bardzo wykwintną młodą damą-Ich spojrzenia wkrótce się spotkały i Willoughby ukłonił się w jej stronę. Nie próbował jej zagadnąć czy podejść do Mariannę, chociaż nie mógł jej nie zobaczyć i kontynuował rozmowę z ową damą. Elinor mimowolnie odwróciła się ku siostrze, by się przekonać, czy ona również go zauważyła. W tej chwili Mariannę spostrzegła Willoughby'ego: twarz jej nagle pojaśniała i z pewnością od razu ruszyłaby w jego stronę, gdyby nie powstrzymała jej siostra. - Wielkie nieba! - zawołała Mariannę. - To on. Ale dlaczego na mnie nie spojrzy? Dlaczego nie mogę z nim porozmawiać? - Błagam, uspokój się! - krzyknęła Elinor. - Chyba nie chcesz, żeby każdy z obecnych na sali dowiedział się, co czujesz! Może Willoughby cię jeszcze nie dostrzegł. Sama w to nie wierzyła; zresztą Mariannę nie potrafiłaby w takiej chwili zdobyć się na spokój i bynajmniej się nie starała. Siedziała, przeżywając męczarnie oczekiwania, o których świadczył każdy rys jej twarzy. W końcu Willoughby odwrócił się ku nim raz jeszcze i ujrzała oboje: poderwała się z miejsca, wołając go po imieniu pełnym emocji głosem, i wyciągnęła ku niemu rękę. Zbliżył się do nich i zwracając się raczej do Elinor niż do Mariannę, jakby chciał uniknąć jej spojrzenia, jakby postanowił nie zauważyć jej gestu - zapytał pospiesznie o panią Dashwood i o to, jak długo są w mieście. Usłyszawszy to, Elinor zupełnie straciła kontenans i nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Ale jej siostra natychmiast dała wyraz swym emocjom. Twarz jej spurpurowiała, ona zaś wykrzyknęła z uczuciem: - Dobry Boże! Willoughby! Cóż to ma znaczyć?! Czy nie dostałeś pan moich listów? Czy nie uściśniesz pan mojej dłoni?! Teraz Willoughby nie mógł już tego uniknąć, ale jej dotyk zdawał się sprawiać mu ból i trzymał ją tylko przez chwilę. Było oczywiste, że przez cały czas jedynie z trudem udaje mu się zachować spokój. Elinor obserwowała jego twarz i widziała, że stopniowo powraca na nią spokój. Po chwili milczenia rzekł ze spokojem: 125 - W zeszły poniedziałek miałem honor złożyć wizytę na Berkeley Street, lecz bardzo żałuję, że nie miałem szczęścia zastać w domu ani pań, ani pani Jennings. Mam nadzieję, że moja wizytówka nie zaginęła. - Ale czy nie dostałeś pan moich listów? - zawołała Mariannę z wielkim poruszeniem. - Jestem pewna, że to nieporozumienie... jakieś okropne nieporozumienie... Co to wszystko znaczy? Powiedz, Willoughby - na miłość boską- powiedz, o co tu chodzi?! On jednak nie odpowiedział, ale zmienił się na twarzy i powróciło całe jego zakłopotanie; pochwyciwszy spojrzenie młodej damy, z którą rozmawiał wcześniej, zdobył się na wysiłek i odzyskując dawną przytomność umysłu, rzekł pospiesznie: - Miałem przyjemność otrzymać wiadomość o waszym przyjeździe, którą była pani łaskawa mi wysłać - po czym skłoniwszy się lekko, wrócił do swej przyjaciółki. Mariannę teraz śmiertelnie pobladła i nie będąc wstanie ustać, osunęła się na krzesło; Elinor zaś, spodziewając się w każdej chwili zasłabnięcia siostry, próbowała zasłonić ją przed innymi gośćmi i cuciła ją wodą lawendową. - Idź do niego, Elinor - powiedziała Mariannę, gdy już była w stanie mówić - i zmuś go, żeby do mnie przyszedł. Powiedz mu, że muszę go zobaczyć, że natychmiast muszę z nim pomówić. Nie mogę tak tu siedzieć... nie zaznam chwili wytchnienia, dopóki wszystko się nie wyjaśni - to musi być jakieś straszliwe nieporozumienie... A idźże już do niego! - Teraz? Jak ty to sobie wyobrażasz?! Nie, moja droga Mariannę, musisz poczekać. To nie miejsce na wyjaśnienia. Poczekaj do jutra. Elinor z trudem udało się nie dopuścić do tego, by Mariannę poszła za Willoughbym; chociaż nie zdołała sprawić, by zapanowała nad własnym wzburzeniem, pragnęła, żeby zachowując przynajmniej pozory spokoju, poczekała aż do chwili kiedy, będzie mogła porozmawiać z nim na osobności i z lepszym skutkiem; było to niemożliwe, ponieważ Mariannę, wydając stłumione okrzyki, nieustannie dawała wyraz swej rozpaczy i nieszczęściu. Niebawem Elinor zobaczyła, że Willoughby opuszcza salę i rusza w stronę schodów. Oświadczywszy siostrze, że Willoughby wyszedł, jeszcze raz powtórzyła, że owego wieczoru rozmowa z nim nie będzie możliwa. Oczekiwała, że to ostatecznie uspokoi Mariannę. Ta jednak natychmiast zaczęła błagać siostrę, by poprosiła lady o odwiezienie ich do domu, gdyż jest tak przygnębiona, że nie wytrzyma na balu ani chwili dłużej. Lady Middleton, choć była właśnie w środku robra, była osobą zbyt dobrze wychowaną, by na wieść o tym, że Mariannę źle się poczuła, choć przez chwilę sprzeciwiać się jej życzeniu, toteż przekazała karty partnerowi i gdy tylko znalazł się ich powóz, panie odjechały na Berkeley Street. W drodze 126 powrotnej panowało zupełne milczenie. Mariannę cierpiała w milczeniu i była zbyt udręczona, żeby płakać; ponieważ jednak szczęśliwym trafem pani Jennings nie było w domu, siostry mogły się udać wprost do swego pokoju, gdzie Mariannę oprzytomniała nieco dzięki solom trzeźwiącym. Już wkrótce przebrana leżała w łóżku, a ponieważ chciała, by zostawiono ją samą, Elinor opuściła pokój, oczekując powrotu pani Jennings. Miała teraz czasu pod dostatkiem, by przemyśleć to, co zaszło. Nie mogła już wątpić w to, że Mariannę łączyło z Willoughbym coś na kształt zaręczyn. Było dla niej równie oczywiste, że Willoughby jest nimi znużony. Choć Mariannę mogła nadal karmić się złudzeniami, ona sama nie była w stanie tłumaczyć zachowania młodego człowieka jakimkolwiek nieporozumieniem czy pomyłką. Wyjaśnić je mogła jedynie kompletną odmianą uczuć. Jej gniew byłby jeszcze większy, gdyby nie była świadkiem jego zakłopotania, które zdawało się świadczyć o tym, że jest on świadom własnej niegodziwości. Tylko to powstrzymywało ją przed uznaniem Willoughby'ego za człowieka pozbawionego zasad, który od samego początku igrał z miłością jej siostry, nie mając wobec niej żadnych poważnych zamiarów. Rozłąka mogła osłabić jego uczucie, a pod wpływem wyrachowania mógł je w sobie stłumić; że jednak istniało ono wcześniej - w to Elinor powątpiewać nie mogła. O cierpieniach, jakich musiało przysporzyć Mariannę tak niefortunne spotkanie, i o cierpieniach jeszcze dotkliwszych, jakich należało się spodziewać wskutek jego następstw - Elinor nie mogła myśleć inaczej, jak tylko z największym niepokojem. Zważywszy to wszystko, jej własna sytuacja niezmiernie zyskała. Mogła szanować Edwarda tak samo jak przedtem i choćby nawet przyszłość miała ich rozdzielić, szacunek ten bardzo podtrzymywał ją na duchu. W tym zaś przypadku zdawało się, że wszystkie okoliczności mogące zabarwić goryczą nieszczęście Mariannę sprzysięgły się, aby zwiększyć jej cierpienie przy ostatecznej rozłące z Willoughbym i niezwłocznym bezpowrotnym z nim zerwaniu. ROZDZIAŁ XXIX Na lazajutrz, zanim jeszcze pokojówka rozpaliła ogień w kominku; zanim słońce mogło zmierzyć się z zimnym, posępnym, styczniowym porankiem, na wpół ubrana Mariannę klęczała oparta o jedną z ławeczek w oknie wykuszowym, przez które sączyło się słabe światło, i pisała list, na ile było to 127 możliwe, w nieprzerwanym potoku łez. Obudzona przez jej szloch i westchnienia Elinor najpierw przyglądała jej się w milczeniu, a po dłuższej chwili łagodnie do niej przemówiła: - Mariannę, czy mogę spytać... - Nie, Elinor - odarła jej siostra. - O nic nie pytaj, wkrótce dowiesz się wszystkiego. Spokój, z jakim odpowiedziała, krył w sobie rozpacz i zamilknąwszy, ponownie poddała się fali bezgranicznego cierpienia. Upłynęło kilka minut, zanim mogła pisać dalej, zaś częste przypływy rozpaczy, które co pewien czas zmuszały ją do przerw w pisaniu, wielce prawdopodobnym czyniły przypuszczenie, że to jej ostatni list do Willoughby'ego. Elinor otoczyła siostrę dyskretną opieką, na jaką tylko było ją stać i gotowa była uczynić jeszcze więcej, by ją uspokoić i uśmierzyć jej cierpienia, gdyby nie sama Mariannę, która z żarem i rozdrażnieniem zaczęła ją błagać, by nic nie mówiła. Wobec powyższego Elinor uznała, że najlepiej dla obydwu będzie zostawić siostrę samą. Rozdrażnienie Mariannę nie pozwoliło jej zostać w pokoju ani chwili dłużej. Ubrała się więc, a że potrzebowała samotności i nigdzie nie mogła zagrzać miejsca, błąkała się po domu aż do śniadania, skrzętnie unikając widoku innych domowników. Podczas śniadania nic nie jadła i jeść nie próbowała, Elinor zaś ani w głowie było zmuszanie jej do tego, okazywanie jej współczucia czy szczególnych względów, gdyż bez reszty pochłaniały ją wysiłki skupienia na sobie uwagi pani Jennings. Ponieważ śniadanie było ulubionym posiłkiem tej ostatniej, trwało bardzo długo; gdy wreszcie każda z pań zasiadła z robótką przy wspólnym stole, lokaj przyniósł list zaadresowny do Mariannę. Ta wyrwała mu go z rąk i śmiertelnie pobladłszy, natychmiast wybiegła z pokoju. Elinor, która nie musiała widzieć adresu, by mieć pewność, że to list od Willough-by'ego, od razu poczuła taką słabość, że wiele trudu ją kosztowało, by nie spuścić głowy. Siedziała rozdygotana i obawiała się, że nie uszło to uwagi pani Jennings. A przecież zacna ta niewiasta dostrzegła tylko tyle, że Mariannę dostała list od Willoughby'ego, co wydało jej się bardzo dobrym żartem i tak też fakt ten potraktowała, wybuchając śmiechem i wyrażając nadzieję, że list spodoba się Mariannę. Co się zaś tyczy przygnębienia tej ostatniej, pani Jennings zbyt była zajęta odmierzaniem wełny na swój pled, by je w ogóle zauważyć, toteż kontynuując swą paplaninę, natychmiast po wyjściu Mariannę oświadczyła: - Słowo daję, że nigdy jeszcze nie widziałam, żeby młoda kobieta była tak beznadziejnie zakochana. Moje dziewczynki to nic szczególnego w porównaniu z nią, a przecież były takie głupiutkie... Panna Mariannę jest zupełnie odmieniona.W głębi serca mam nadzieję, że on nie każe jej zbyt długo 128 czekać... to bardzo przygnębiające widzieć jątak smutną i nieszczęśliwą. Proszę, niech mi pani powie, kiedy mają się pobrać Elinor nigdy jeszcze nie miała do rozmów ochoty mniejszej niż właśnie teraz, mimo to czuła się w obowiązku odparcia ataku, toteż siląc się na uśmiech odrzekła: - Naprawdę, madame, jest pani przekonana, że moja siostra i Willoughby są zaręczeni? Myślałam, że to taki żart, ale pytanie tak poważne sugeruje coś więcej, dlatego zmuszona jestem prosić, by oszczędziła sobie pani złudzeń. Zapewniam panią, że nic nie zdziwiłoby mnie bardziej niż wiadomość, że zamierzają się pobrać. - Wstyd, wstyd, panno Dashwood! Jak pani może tak mówić! Alboż to nie wiemy, że pisane im jest małżeństwo, że od pierwszego wejrzenia zadurzeni są w sobie po uszy? Czyż nie widziałam ich w Devonshire codziennie ze sobą... i to przez cały dzień? I czyż nie wiem, że pani siostra przyjechała do Londynu, żeby kupić suknię ślubną? No, no, dosyć już tego! Myśli pani, że jest taka sprytna, tak? Że inni oczu nie mają, tak? O nie, nic z tego, zapewniam panią, wie już o tym całe miasto. Wszystkim o tym mówię, Charlotte również... - Ależ, madame! - powiedziała z powagą Elinor. - Jest pani w błędzie. W istocie bardzo to nieuprzejme z pani strony rozsiewać taką pogłoskę; sama się pani o tym przekona, chociaż teraz mi pani nie wierzy. Pani Jennings roześmiała się ponownie, ale Elinor nie była w stanie powiedzieć nic więcej, a chcąc za wszelką cenę wiedzieć, co napisał Willoughby, czym prędzej udała się do pokoju, który zajmowała wraz z siostrą. Otwarłszy drzwi, ujrzała Mariannę, która leżała w łóżku niemal oniemiała z rozpaczy, trzymając w dłoni list. Dwa czy trzy inne leżały obok. Elinor bez słowa podeszła do niej i usiadłszy na łóżku, podniosła do ust rękę siostry, ucałowała ją kilka razy, po czym wybuchnęła płaczem nie mniej gwałtownym niż jej płacz... Ona zaś, choć nie była w stanie wydobyć z siebie słowa, zdawała się doceniać współczucie siostry. Przez jakiś czas trwały tak zjednoczone w cierpieniu, a potem Mariannę wręczyła Elinor wszystkie listy. Przytknęła chusteczkę do twarzy i wstrząsnął nią spazm bólu. Elinor wiedziała, że taka rozpacz, choć przykro być jej świadkiem, musi znaleźć ujście, dlatego czuwała przy siostrze, dopóki Mariannę się nie uspokoiła, po czym wziąwszy od niej list, przeczytała, co następuje: Droga pani, właśnie miałem zaszczyt otrzymać Pani list, za który pozwolę sobie wyrazić mą głęboką wdzięczność. Z wielką przykrością dowiaduję się, że moje wczorajsze zachowanie nie wzbudziło Pani aprobaty i choć nie przychodzi mi do głowy nic takiego, czym miałem nieszczęście Panią urazić, błagam o wybaczenie: zapewniam też Panią, że cokolwiek to było - było 129 niezamierzone. Nigdy nie będę wspominał swej dotychczasowej znajomości z Pani rodziną inaczej, jak tylko z największą przyjemnością i liczę na to, że nie zostanie ona zerwana wskutek jakiegoś nieporozumienia czy błędnej interpretacji mego zachowania. Mój szacunek dla całej Pani rodziny jest bez wątpienia szczery; jeśli jednak miałem nieszczęście dać asumpt do podejrzeń, że uczucie moje jest czymś więcej, niż w rzeczywistości czułem czy zamierzałem wyrazić, obwiniać będę o to tylko samego siebie. Sama Pani zresztą uzna za niemożliwe, bym kiedykolwiek mógł dawać do zrozumienia coś więcej, gdy się Pani dowie, że moje uczucia od dawna należą do kogoś innego; i niewiele, jak sądzę, upłynie tygodni, a związek ten zostanie przypieczętowany. Z wielkim żalem spełniam Pani rozkaz i zwracam listy, które miałem honor od Pani otrzymać, oraz kosmyk włosów, który była Pani uprzejma mi podarować. Pozostaję Pani uniżonym sługą John Willoughby Można sobie wyobrazić gniew, z jakim Elinor przeczytała ów list. Choć jeszcze przed rozpoczęciem lektury spodziewała się, że musi on zawierać wyznanie wiarołomstwa i przesądzić o ostatecznym rozstaniu, nie przypuszczała, że można o tym pisać takim językiem; nie sądziła również, że Willoughby zdolny jest tak dalece zlekceważyć wszelkie nakazy honoru i przyzwoitości, że ośmieli się naruszyć decorum dżentelmena tak dalece, by wysłać tak zuchwały i okrutny list; który miast zawierać wyrazy żalu z powodu zerwania, zaprzeczał, jakoby w ogóle miało miejsce wiarołomstwo, a jego autor wypierał się miłości do Mariannę; list, w którym każdy werset był zniewagą i który świadczył o tym, że jego autor to skończony łajdak. Elinor przerwała lekturę, ogarnęło ją gniewne zdumienie. Raz po raz wracała do lektury, a za każdym razem czuła coraz większy wstręt do Willough-by'ego w końcu jej gorycz była tak wielka, że nie śmiała przemówić, żeby jeszcze bardziej nie zranić Mariannę, dopatrując się w ich zerwaniu nie tyle utraty czegoś wartościowego, lecz raczej wyzwolenia od najgorszego i nieodwracalnego zła: mającego trwać całe życie związku z człowiekiem pozbawionym zasad; słowem, dopatrując się w tym prawdziwego oswobodzenia, najbardziej realnego z błogosławieństw. Pośród intensywnych rozmyślań nad słowami listu, niegodziwością, która je podyktowała, a być może również nad jakże odmiennym charakterem zupełnie innego mężczyzny, który nie miał z całą tą sprawą żadnego związku poza związkiem, jaki w sercu Elinor miał ze wszystkim, cokolwiek się działo -Elinor zupełnie zapomniała o rozpaczy siostry; o tym, że leżą przed nią jeszcze trzy nieprzeczytane listy, i wreszcie do tego stopnia zapomniała, jak dłu- 130 go przebywa w pokoju, że gdy na odgłos kół powozu, ktć,^ jechał przed dom, podeszła do okna, aby się przekonać, kto też to mógł t>y. ' ^ wczesnej porze, ku swemu zdumieniu ujrzała powóz pani Jennings, p ..w jak wiedziała, posyłano nie wcześniej niż o pierwszej. Postanowi\vSz je zostawiać Mariannę samej, choć nie liczyła na to, że w obecnej chwili >jr biesie jej pociechę, pospieszyła do pani Jennings, by wymówić się o^j • ¦ towarzystwa z powodu niedyspozycji siostry. Pani Jennings, wykazując ^^ ot\iwe zatroskanie o Mariannę, ochoczo przyjęła usprawiedliwienie i Eli^ ,-óciła do siostry, która właśnie próbowała wstać, tak że Elinor weszła w Sa porę by nie dopuścić do tego, by spadła z łóżka. Mariannę była blada i j^- nawroty głowy. Z powodu długotrwałego braku snu i posiłku, gdyż ju> . vjeiu dni nie miała apetytu i już od wielu nocy nie zmrużyła oka; teraz, gcjy ¦ . jj witalnych nie wzmagała już gorączka, spodziewanym rezultatem był 1^ j iWy osjabio-ny żołądek, i ogólny rozstrój nerwów. Dzięki szklance win^ k?, .„ niebawem wręczyła jej Elinor, Mariannę poczuła się nieco lepiej, a w k(^ zdrowiała na tyle, że była w stanie wyrazić wdzięczność, mówiąc: - Biedna Elinor, jesteś przeze mnie taka nieszczęśliwa - Chciałabym tylko - odrzekła jej siostra - móc zrobić (ji jebie coś, co mogłoby przynieść ci ulgę. Było to jednak, tak jak wszystko inne, ponad siły Marja która tylko zdołała wykrzyknąć: - Och, Elinor! Taka jestem nieszczęśliwa! - i jej głos ^ ^o łkanje. Elinor nie mogła dłużej znosić w milczeniu tego nw 4rZvmanego wybuchu żałości. - Musisz się wziąć w garść, droga Mariannę - krzyknęły __. gy nje cncesz zabić siebie i wszystkich tych, którzy cię kochają! Pomyśl 0 tce; pomyśl, jaki ból jej sprawia to, że cierpisz. Przez wzgląd na nią musjSz . opamiętać. - Nie mogę, nie mogę - powtarzała Mariannę. - Zo^ mie^ zogtaw mnie w spokoju, zapomnij o mnie, ale mnie nie dręcz! Łat\v0 • tym5 którzy nie mają własnych zmartwień, mówić o opamiętaniu! Szcfegi: szczęśliwa Elinor, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cierpię! - Nazywasz mnie szczęśliwą, Mariannę?! Och... gdy|w . ko wiedziała... Czyż naprawdę możesz sądzić, że jestem szczęśliwa, wj^ ^cję tak udręczoną? ^c - Wybacz mi, wybacz - Mariannę zarzuciła siostrze ręce na ^yjc _ Wiem, że mi współczujesz; znam twoje serce; a jednak jesteś... mllSj /i L szczęśliwa: Edward cię kocha... cóż... cóż mogłoby przyćmić takie szc ^ście! - Wiele, wiele okoliczności - rzekła z powagą Elinor. - Ależ nie, nie, nie! - krzyknęła rozpaczliwie Mariani^ _nri cię kocha, kocha tylko ciebie! Nic nie może cię martwić. 131 - Nic nie może mnie cieszyć, kiedy widzę cię w takim stanie. - I nigdy nie zobaczysz w innym. Jestem nieszczęśliwa i nic tego nie zmieni. - Nie wolno ci tak mówić, Mariannę. Czyż w niczym nie znajdujesz ulgi? Czyż nie masz przyjaciół? Czy w stracie, jakiej doznałaś, nic nie jest w stanie przynieść ci pociechy? Choć tak bardzo teraz cierpisz, pomyśl, ile musiałabyś wycierpieć, gdyby Willoughby odsłonił swą prawdziwą twarz jeszcze później - gdyby wasze zaręczyny trwały miesiącami, jak mogłoby się zdarzyć, zanim on nie postanowiłby ich zerwać. Każdy dodatkowy dzień twojej fałszywej pewności czyniłby taki cios jeszcze boleśniejszym. - Zaręczyny?! - wybuchnęła Mariannę. — Nie było żadnych zaręczyn! - Nie było zaręczyn! - Nie, on nie jest aż takim niegodziwcem, za jakiego go masz. Nie jest wiarołomcą. - Ale mówił, że cię kocha? - Tak... to znaczy nie... nigdy. Codziennie dawał mi to do zrozumienia, ale nigdy nie wyznał tego otwarcie. Czasami zdawało mi się, że wyznał, ale nie. - Ale chyba do niego pisałaś? - Tak, czy to coś złego? Po tym wszystkim, co się wydarzyło? Ale nie, nie chcę o tym mówić. Elinor nic już nie powiedziała i ponownie spojrzawszy na trzy listy, które teraz wzbudziły w niej znacznie większą ciekawość niż poprzednio, przebiegła oczyma ich treść. Pierwszy list, który siostra wysłała Willoughby'emu po ich przyjeździe do miasta, brzmiał następująco: Jakże się zdziwisz, Willoughby, gdy otrzymasz ten list, a myślę, że poczujesz coś więcej niż zdziwienie, gdy dowiesz się, że jestem w mieście. Nadarzająca się okazja przyjazdu (mimo towarzystwa pani Jennings) stanowiła pokusę, której nie mogłyśmy się oprzeć. Chciałabym, żebyś dostał ten list wystarczająco wcześnie, byś jeszcze dziś wieczór mógł nas odwiedzić - chociaż specjalnie na to nie liczę. Tak czy siak czekam na Ciebie jutro. Do zobaczenia wkrótce, adieu. M.D. List drugi, który Mariannę napisała nazajutrz po owych tańcach u Mid-dletonów brzmiał tak: Nie potrafię wyrazić swojego rozczarowania faktem, że przedwczoraj tak "ozminęłiśmy, ani zdumienia, że nie otrzymałam żadnej odpowiedzi na list, się rozmiń 132 który Ci wysłałam ponad tydzień temu. Czekam na wiadomość od Ciebie i z utęsknieniem czekam na Twe odwiedziny. Proszę, wstąp znów do nas, gdy tylko będziesz mógł, i podaj przyczynę, dla której nie doczekałam się Ciebie. Byłoby lepiej, żebyś przyszedł wcześniej, bo zwykle o pierwszej już nas nie ma w domu. Ostatniego wieczoru byliśmy na tańcach u lady Middleton. Podobno zostałeś zaproszony. Ale czy to możliwe? Doprawdy, bardzo musiałeś się zmienić od czasu naszego rozstania, jeśli byłeś zaproszony i nie przyszedłeś. Nie wydaje mi się to jednak możliwe i mam nadzieję, że już niebawem otrzymam Twoje osobiste zapewnienie, że było inaczej. Treść ostatniego listu była taka: Jak mam rozumieć, Willoughby, Twoje zachowanie ostatniego wieczoru? Ponownie domagam się wyjaśnień. Gotowa byłam powitać Cię z radością, naturalną po tak długiej rozłące, i z poufałością, którą zdawała się usprawiedliwiać naszą zażyłość w Barton. Jakiż więc zawód mnie spotkał! Spędziłam bezsenną noc na próbach wytłumaczenia sobie Twego zachowania, którego nie można nazwać inaczej, jak tylko obrażliwym; i choć jak dotąd nie udało mi się znaleźć niczego, co mogłoby przemawiać na Twoją obronę, jestem gotowa usłyszeć, co Ty sam masz do powiedzenia na ten temat. Być może udzielono Ci fałszywych wiadomości, albo z rozmyslem zostałeś okłamany - przez co straciłam w Twoich oczach. Powiedz mi, wytłumacz przyczyny swego zachowania, a będę rada, mogąc Ci wszystko wyjaśnić. Byłoby mi naprawdę przykro, gdybym musiała źle o Tobie myśleć. Jeśli jednak zostanę do tego zmuszona, jeśli ma się okazać, że rzeczywiście nie jesteś tym, za kogo uważaliśmy Cię dotychczas, że względy, jakimi nas darzyłeś, były nieszczere, że swym zachowaniem zamierzałeś mnie tylko zwieść —jeśli tak właśnie jest, wyznaj to jak najprędzej. Uczucia moje są w stanie strasznego chaosu, chciałabym Cię uniewinnić, ale każdego rodzaju pewność będzie ulgą w mym obecnym cierpieniu. Jeśli nie czujesz już tego, co czułeś dawniej, odeślij moje listy oraz kosmyk włosów, który Ci podarowałam. M.D. Elinor wprost nie mogła uwierzyć, że na listy tak szczere i pełne uczucia Willoughby mógł odpowiedzieć w taki sposób. Jednak jej pogarda dla niego nie zamykała jej oczu na niestosowność faktu, że listy owe w ogóle zostały napisane; i właśnie ubolewała w głębi duszy nad lekkomyślnością, która kryla się za równie nieprzemyślanymi dowodami uczucia, nieusprawiedliwionymi niczym i jakże surowo potępionymi przez to, co się wydarzyło, gdy Mariannę, zauważywszy, że jej siostra zakończyła lekturę listów, stwierdziła, 133 ze nie ¦„ one niczego ponad to co w podobnych okolicznościach . mnę. Sama pani widziała: podczas obiadu milczałam jak grób. Sir John i moje córki też będą milczeć, gdyż są to osoby pełne rozwagi i taktu - zwłaszcza gdy im o tym wspomnę, co bez wątpienia uczynię. A w ogóle to uważam, jże im mniej się o takich rzeczach mówi, tym lepiej - tym prędzej też sprawa ucichnie i pójdzie w niepamięć. Bo i cóż dobrego wynikło kiedy z gadania, nieprawdaż? - Tym razem mogłoby ono jedynie zaszkodzić i to w stopniu większym niż w innych podobnych przypadkach, ponieważ sprawie tej towarzyszyły okoliczności sprawiające, że przez wzgląd na zamieszane w nią osoby nie nadaje się ona na przedmiot publicznej konwersacji. W jednym muszę oddać sprawiedliwość panu Willoughby: że nigdy nie zerwał zaręczyn z moją siostrą. - Ależ moja droga! Niech pani nie próbuje go bronić! Nie zerwał zaręczyn, dobre sobie! Po tym jak zabrał ją do Allenham House i oprowadzał po pokojach, w których mieli Tdedyś mieszkać! Elinor nie chciała drążyć tematu przez wzgląd na siostrę, miała też nadzieję, że nie musi tego czynić również przez wzgląd na Willoughby'ego, bo choć w przypadku gdyby prawda wyszła na jaw, Mariannę mogła niemało stracić, Willoughby mógł na tym zyskać bardzo niewiele. Po krótkim milczeniu pani Jennings podjęła temat z typową dla siebie wesołością: - Cóż, moja droga, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ostatecznie skorzysta na tym pułkownik Brandon. W końcu ją dostanie tak, tak... Zobaczy pani, że w lecie odbędzie się ślub. Boże! Ależ on się ucieszy, jak się o wszystkim dowie! Mam nadzieję, że wieczorem nas odwiedzi. Sto do jednego, że to lepsza partia dla pani siostry. Dwa tysiące rocznie i to bez zadłużenia i premii wywozowych - no, pomijając może nieślubne dziecko... tak... zupełnie o niej zapomniałam, ale przecież można małym kosztem oddać ją do terminu — a wtedy to już bez znaczenia... Delaford to miłe miejsce, zapewniam panią, że tak właśnie wyobrażam sobie miły, staroświecki dwór, pełen wygód i udogodnień, z ogrodem otoczonym wysokim murem osłoniętym najlepszymi drzewami owocowymi na całej prowincji i z taką morwą w jednym 139 z ¦ ników... Boże! Aleśmy się z Charlotte objadły, kiedyśmy tam raz były! , 'lr° L gołębnik, kilka cudownych stawów rybnych i uroczy kanał; słowem 'l tetuo, czego dusza zapragnie. Mało tego, niedaleko jest kościół, a w odle-eł'^S ć^ierci m'^ Przebiega droga z rogatkami, więc nigdy nie jest nudno, l Qści sję usiądzie w tej starej cisowej altanie za domem, widać stamtąd $ fkje przejeżdżające drogą powozy. Ech! Urocze to miejsce... Rzeźnik J ti ^ok w wi°sce' a plebania oddalona o rzut kamieniem. Według mnie jest t * ° <;i&c razy ^dniej niż w Barton Park, skąd muszą wędrować trzy mile po nv i gdzie za najbliższego sąsiada mają własną matkę. Tak, tak dodam n/^^riikowi ducha, gdy tylko go spotkam. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. tylko mogły wybić jej z głowy tego Willoughby'ego! gdybyśmy tego dokonały, madame - powiedziała Elinor, doskonale " yjłybyśmy sobie bez pułkownika Brandona. r3 tych siowach Elinor wstała z miejsca i poszła do Mariannę, którą, tak ; spodziewała, zastała w jej własnym pokoju, opartą o kominek, którego d iiftcy °§ien az do nadejścia Elinor był jedynym źródłem światła w po- ^' LCpieJ zostaw mnie samą - było wszystkim, co Mariannę miała do po-^„ia siostrze to - odparła Elinor - jeżeli się położysz. Mariannę, powodowana uporem chwili, rezultatem cierpień i roz-, z początku odmówiła. Wkrótce jednak uległa nieugiętym, choć Je1 ażn' . yrn perswazjom siostry i wkrótce Elinor ujrzała, jak Mariannę kładzie r (juszce obolałą głowę, a zostawiając ją samą, miała wszelkie podstawy P jziei, że teraz nieco wypocznie. W salonie, do którego teraz udała się K°.n'f vvkrótce pojawiła się pani Jennings, trzymająca w dłoni kieliszek wina ¦W tajony jakimś trunkiem. -^ jvtoja droga - rzekła, wchodząc. - Właśnie sobie pomyślałam, że mam ""rtiU trochę wina z Constancy, najlepszego, jakie kiedykolwiek smakowa-\0 i przyniosłam kieliszek dla pani siostry... Mój biedny małżonek! Jak-. "'-uje lubił! Ilekroć miał atak swej okropnej podagry, zawsze wtedy mawiał, -iiZ ^ga mu ono bardziej niż cokolwiek innego. Niechże pani zaniesie kie-siostrze. ty[oja droga - odparła Elinor, uśmiechając się na myśl o bogactwie za-^ń trunku -jest pani taka dobra! Tylko, że właśnie zostawiłam Marian-{óżku prawie usypiającą; a ponieważ sądzę, że niczego nie potrzebuje ^ \tfbzo jak snu, sama chętnie wypiję wino, jeśli pani pozwoli. paiiią Jennings, choć wyraziła żal, że nie przyszła pięć minut wcześniej tui zadowolił ten kompromis; Elinor zaś, wypijając prawie całą zawar- ^P pliszka, pomyślała, że choć dobroczynne działanie napoju na okropną 140 podagrę obecnie nie ma dla niej najmniejszego znaczenia, to przecież jego ozdrowieńczy wpływ na zranione serce mogła wypróbować na sobie równie dobrze jak na swojej siostrze. Gdy całe towarzystwo piło herbatę, pojawił się pułkownik Brandon, a ze spojrzenia, jakim obrzucił pokój, Elinor natychmiast odgadła, że ani się spodziewał ani nie pragnął ujrzeć tutaj Mariannę, że — słowem -już wiedział, co było przyczynąjej nieobecności. Pani Jennings nie wpadła na to, bo zaraz po wejściu pułkownika, podeszła do stołu z podwieczorkiem, przy którym siedziała Elinor, i szepnęła do niej: - Pułkownik... widzi pani? Wygląda na równie posępnego jak zawsze. 0 niczym nie wie... powiedz mu, moja droga. Wkrótce potem pułkownik przysunął swoje krzesło do krzesła Elinor 1 posyłając jej spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości, że doskonale zna całą sprawę, spytał ją o siostrę. - Mariannę nie czuje się dobrze - odparła Elinor. - Przez cały dzień była niedysponowana i skłoniłyśmy ją, by się położyła. - Być może więc - zawahał się pułkownik - to, co słyszałem dzisiejszego ranka, jest prawdą - może więcej w tym prawdy, niż sądziłem z początku. - A co pan słyszał? - Słyszałem, że dżentelmen, którego nazwiska się domyślam... słowem, że człowiek, o którym sądziłem, że jest zaręczony... jak to pani powiedzieć... Jeśli już pani o tym wie, a musi pani wiedzieć... będzie oszczędzone... - Ma pan na myśli - rzekła Elinor, siląc się na spokój - małżeństwo pana Willoughby'ego z panną Grey. Owszem, o wszystkim wiemy. Zdaje się, że dziś jest dzień wielkich wyjaśnień, gdyż właśnie tego ranka dowiedzieliśmy się o tym. Doprawdy pan Willoughby jest nieprzenikniony! Gdzie pan o tym słyszał? - Na Pali Mali w składzie materiałów piśmiennych, gdzie zaszedłem w interesach. Jakieś dwie damy czekały na dorożkę i jedna opowiadała drugiej o planowanym małżeństwie, tak dalece się z tym nie kryjąc, że nie sposób było nie słyszeć wszystkiego. Najpierw moją uwagę zwróciło często powtarzające się nazwisko Willoughby'ego, Johna Willoughby'ego a to, co nastąpiło potem, stanowiło niedwuznaczne potwierdzenie, że wszystko już ustalone odnośnie jego małżeństwa z panną Grey, że nie miała to już być tajemnica, że zostanie ono zawarte w ciągu kilku tygodni; padło też wiele szczegółów na temat przygotowań i innych spraw. Utkwił mi w pamięci zwłaszcza jeden, ponieważ pozwolił w pełni ustalić tożsamość pana młodego; zaraz po zakończeniu ceremonii zaślubin mają się udać do Combe Magna - jego domu w Somersetshire. Ależ się zdumiałem! Nie potrafię opisać, co czułem. Zostałem w sklepie, dopóki nie dowiedziałem się, że ową rozmowną damą 141 była pani Elison, później też poinfonn0wan0 mnie, że tak właśnie nazywa się opiekunka panny Grey. - Owszem. Czy słyszał pan równjeż 0 tym, że panna Grey ma w posagu pięćdziesiąt tysięcy funtów? Może wja^me tutaj znajdziemy wyjaśnienie, jeśli gdziekolwiek je znajdziemy. - Może tak być, ale Willoughby byłby zdolny... tak przynajmniej sądzę -na chwilę zamilkł, a potem zapytał gto$Cm nad którym nie zupełnie panował. -A pani siostra, jak ona to...? - Bardzo cierpi. Mogę tylko mieć rudzieję, że jej cierpienia będą tak krótkotrwałe, jak są intensywne. To dla ^je: wielkie nieszczęście. Chyba aż do wczoraj nigdy nie wątpiła w jego uc^Ucja j może nawet jeszcze teraz się łudzi... chociaż ja sama jestem prawie p^g^nana, że jego uczucia wobec niej nigdy nie były szczere. Okazał się ? gruntu fałszywy! Wydaje mi się, że to człowiek bez serca. - Ach - zawołał pułkownik. - Beż wamienia! Ale pani siostra, zdaje się, że tak pani mówiła, jest odmiennego 2^anja. - Zna pan jej charakter i może p,an &^ domyślać, jak skwapliwie by go usprawiedliwiła, gdyby tylko mogła. Pułkownik nic na to nie °dpowie^z-aj a wkrótce potem, gdy wyniesiono zastawę do podwieczorku i gdy toWarzyStwo rozsiadło się do gry w karty, temat ten z konieczności został por^-ucoily. Pani Jennings, która przez cały czas ich rozmowy obserwowała ich ^. za(j0woleniem i która spodziewała się, że efektem słów panny Dashwood bccjzie wybuch radości pułkownika, jaki przystoi mężczyźnie w kwiecie wieu nadziei i szczęścia - ze zdumieniem stwierdziła, że przez cały wieczór by^ Qn jeSZCze bardziej poważny i zamyślony niż zwykle. Jl rzespawszy noc lepiej, niż s ^e s„odziewata, nazajutrz Mariannę zbudziła się z jeszcze bardziej bolesną świetnością swego nieszczęścia niż wówczas, gdy zamykała oczy. Elinor z^ cVjecała ją do mówienia o tym, co czuje, i zanim przygotowano śniadanie, z^o^yjy wiele razy wszystko omówić; Elinor cechowała ta sama niezłomnoś«^ ^ j pełna ciepła opiekuńczość co poprzednio, Mariannę zaś - wybujała -yj^ciowość i zmienność opinii. Czasami gotowa była uwierzyć, że Willoug^, ]est równie nieszczęśliwy i niewinny 142 jak ona; kiedy indziej była bliska utraty wszelkiej wiary w jego niewinność. Bywały chwile, gdy opinia całego świata była jej zupełnie obojętna, innym razem najchętniej odgrodziłaby się na zawsze od świata. Bywało też i tak, że gotowa była stawić czoło wszystkim i wszystkiemu. W jednym wszakże była konsekwentna: w unikaniu, gdy się tylko dało, obecności pani Jennings, oraz w nieprzejednanym milczeniu, ilekroć zmuszona była tę obecność znosić. Martwiała na samą myśl o tym, że w jej cierpieniu pani Jennings mogłaby ofiarować jej swoje współczucie. - Nie, nie, nie, to niemożliwe - zawołała. - Ona nie ma uczuć! Jej uprzejmość nie jest sympatią, jej dobroduszność wcale nie jest serdecznością. Wszystko, czego ona chce, to plotki i lubi mnie teraz tylko dlatego, że mogę dostarczyć do nich materiału. Elinor nie musiała tego słuchać, by zdawać sobie sprawę z niesprawiedliwości, do jakiej posuwała się nieraz jej siostra w opiniach o innych, pod wpływem swojej drażliwości, przywiązywania nadmiernej wagi do delikatności wybujałych uczuć i pełnego subtelności obejścia. Tak samo jak połowa ludzi -jeśli druga połowa to ludzie mądrzy i dobrzy - Mariannę, będąc obdarzoną niepoślednimi zdolnościami i szlachetnym charakterem, nie była ani rozsądna, ani obiektywna. Oczekiwała, że inni będą podzielać te same co ona uczucia i opinie, zaś motywy ich postępowania osądzała na podstawie bezpośrednich konsekwencji, jakie postępowanie owo miało dla niej samej. Tak więc, kiedy po śniadaniu obie siostry przebywały w swoim pokoju, zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej pomniejszyło dobroduszność pani Jennings w oczach Mariannę, gdyż wskutek jej własnej słabości dobroduszność owa ponownie przysporzyła jej cierpień, chociaż samą panią Jennings powodowały motywy z gruntu szlachetne. Z listem w wyciągniętej ręce, z twarzą rozjaśnioną w przeświadczeniu, że przynosi same dobre wieści, pani Jennings weszła do pokoju sióstr i oświadczyła: - A oto, moja droga, mam dla ciebie coś, co -jestem pewna - bardzo cię ucieszy. Zaledwie Mariannę to usłyszała, a już oczami wyobraźni ujrzała list od Willoughby'ego, pełen czułości i skruchy, wyjaśniający wszystko, co się wydarzyło, w sposób sugestywny i nieodparty; potem zaś ujrzała samego Wil-loughby'ego, który wbiegł do pokoju, aby paść jej do stóp; już samo jego spojrzenie wystarczyło, by zapewnić ją o szczerości owego listu. Wszystkie iluzje prysnęły już w następnej chwili, gdy Mariannę zobaczyła pismo matki, na widok którego po raz pierwszy w życiu poczuła zawód; wobec goryczy rozczarowania, które nastąpiło po uniesieniu bardziej żarliwym niż wszelka nadzieja - wcześniejsze cierpienia Mariannę wydały się jej niczym. 143 Nawet w przypływie największej elokwencji nie potrafiłaby znaleźć słów mogących wyrazić okrucieństwo pani Jennings i mogła udzielić jej nagany, jedynie wylewając rzekę łez, która popłynęła jej z oczu, choć wymowy tych łez pani Jennings nie rozumiała tak dalece, że kilkakrotnie wyraziwszy swój żal, ruszyła do wyjścia, wciąż polecając jej list jako niezawodny balsam na jej rany. A przecież nie na wiele się on zdał, gdy Mariannę uspokoiła się na tyle, by go przeczytać. Na każdej stronie pełno było Willoughby'ego. Jej matka, nadal przekonana o ich zaręczynach i jak zwykle pełna wiary w stałość jego uczuć, pod wpływem nalegań Elinor zdobyła się jedynie na to, by błagać Mariannę o większą otwartość wobec ich obu - i to w słowach tak pełnych czułości dla swej córki, tak pełnych uczucia dla Willoughby'ego i tchnących tak niezmąconą wiarą w ich przeszłe szczęście, że Mariannę w trakcie lektury listu znów wybuchnęła płaczem. Znowu nie mogła się doczekać, kiedy wyruszą do domu; matka była jej teraz droższa niż kiedykolwiek - droższa właśnie z powodu owej wygórowanej i jakże chybionej ufności, którą pokładała w Willoughbym - toteż Mariannę wprost paliła się do wyjazdu. Elinor, nie potrafiąc się zdecydować, czy dla siostry lepiej będzie pozostać w domu czy wracać do Barton, nie doradzała jej niczego z wyjątkiem cierpliwego czekania na opinię matki i w końcu Mariannę jej posłuchała. Pani Jennings opuściła ich towarzystwo wcześniej niż zwykle - gdyż nie mogła zaznać spokoju, dopóki Middletonowie i Palmerowie nie zaznają smutku podobnego jej własnemu smutkowi, i energicznie odmówiwszy Elinor, która zaproponowała, że będzie jej towarzyszyć, resztę poranka spędziła poza domem. Elinor z ciężkim sercem, świadoma bólu, jaki sprawi matce, i widząc z listu do Mariannę, jak dalece nie udało się jej przygotować do tego gruntu, zasiadła do pisania, zamierzając zrelacjonować matce wszystko, co się wydarzyło, błagając ją o wskazówki na przyszłość. Tymczasem Mariannę, która po wyjściu pani Jennings pojawiła się w salonie, stanąwszy koło stołu, przy którym siedziała Elinor, śledziła ruch jej pióra, zasmucona trudnością czekaj ące-go jej siostrę zadania i jeszcze bardziej zasmucona efektem, jaki list ten rniał wywrzeć na matce. Trwało to jakiś kwadrans, gdy Mariannę, której nerwy źle znosiły każdy niespodziewany hałas, nagle drgnęła na dźwięk kołatani a do drzwi: - Któraż to może być? - zawołała Elinor.- Tak wcześnie! Myślałam, że będziemy mieć spokój. Mariannę podeszła do okna. - To pułkownik Brandon - powiedziała z gniewem. - Ten spokoju nie da nam nigdy! - Nie wejdzie, skoro pani Jennings nie ma w domu. 144 - Na to bym nie liczyła - oświadczyła Mariannę, udając się do swego pokoju. - Ktoś, kto nie wie, co ma zrobić ze swoim czasem, nie będzie odczuwał skrupułów, narzucając się innym. Jej domysł okazał się trafny, choć opierał się na błędnej i niesprawiedliwej wobec pułkownika przesłance; ten bowiem rzeczywiście wszedł do środka i Elinor, która przekonana była, że przywiodła go tu troska o Mariannę i która dostrzegła ową troskę w jego przygnębionym, pełnym melancholii spojrzeniu i wyczuła ją w głosie, gdy pytał o Mariannę - nie mogła wybaczyć siostrze, że ocenia go tak nisko. - Spotkałem na Bond Street panią Jennings - powiedział pułkownik, przywitawszy się- która zachęciła mnie, żebym przyszedł, co uczyniłem tym chętniej, że uznałem za prawdopodobne, że zastanę panią samą, na co też bardzo liczyłem. Moim celem... moim pragnieniem... jedynym przyświecającym mi motywem - taką mam nadzieję i wierzę, że tak jest - jest podniesienie na duchu - nie, nie mogę powiedzieć: podniesienie... chodzi mi o coś trwałego -celem moim jest raczej wytworzenie przeświadczenia... trwałego przeświadczenia w umyśle pani siostry. Moje uczucie dla niej, dla pani, dla pani matki -czy pozwoli pani, że go dowiodę, przedstawiając pewne okoliczności, które jedynie bardzo głębokie uczucie - bardzo szczere pragnienie bycia użytecznym — sądzę, że wolno mi tak powiedzieć - choć jeśli tyle godzin zajęło mi przekonanie samego siebie, że mam rację, czyż nie może istnieć powód do obaw, że mogę się mylić...? - zamilkł. - Rozumiem pana - powiedziała Elinor. - Ma pan mi coś do powiedzenia na temat pana Willoughby'ego; coś, co w pełniejszym świetle ukaże jego charakter. Podzielenie się tym ze mną będzie naj autentyczniej szym aktem przyjaźni wobec Mariannę. Moją wdzięczność zaskarbi pan sobie od zaraz każdą wiadomością służącą temu celowi - a z czasem również i wdzięczność Mariannę. Proszę, niech pan mówi. - Dobrze. Streszczając się: gdy w październiku opuszczałem Barton... Ale to pani nic nie wyjaśni... muszę cofnąć się jeszcze bardziej. Uzna mnie pani, panno Dashwood, za bardzo kiepskiego opowiadacza; nie mam pojęcia skąd zacząć. Myślę, że konieczny będzie krótki rys autobiograficzny; zapewniam - będzie on krótki. Na podobny temat wcale nie mam ochoty się rozwodzić. Zamilkł na chwilę, aby zebrać myśli i znowu westchnąwszy, ciągnął swą opowieść: - Zapewne całkiem zapomniała pani rozmowę - nie spodziewam się, by mogła wywrzeć na pani jakiekolwiek wrażenie rozmowa, którą pewnego wieczora prowadziłem z panią w Barton Park - tańczono owego wieczora -w trakcie której wspomniałem, że pewna dama do pewnego stopnia przypomina mi pani siostrę, Mariannę. 145 1 - Rzeczywiście - odparła Elinor - nie zapomniałam tym. Ta uwaga zdawała się sprawiać pułkownikowi przyjemność. - Jeśli nie zwodzi mnie mglistość i stronniczość czułego wspomnienia, istnieje między nimi duże podobieństwo, zarówno pod względem umysłu jak powierzchowności - taka sama zapalczywość, ta sama egzaltacja - wyobraźnia i zmienność nastrojów. Dama owa była jedną z moich najbliższych krewnych, sierota od niemowlęctwa, była pod opieką mego ojca. Byliśmy niemal rówieśnikami, od najmłodszych lat przyjaciółmi i towarzyszami zabaw. Jak daleko sięgnę pamięcią, zawsze kochałem Elizę i kiedy dorośliśmy, uczucie do niej było tak silne, że sądząc z mego obecnego przygnębienia i pełnej smutku powagi, nigdy zapewne nie pomyślałaby pani, że jestem do czegoś takiego zdolny. Miłość, jaką Eliza darzyła mnie, była, jak sądzę, nie mniej namiętna niż miłość pani siostry do Willoughby'ego; była też z zupełnie innego powodu - równie nieszczęśliwa. Gdy mieliśmy po siedemnaście lat, utraciłem ją bezpowrotnie. Wyszła za mąż. Zmuszono ją do poślubienia mojego brata. Miała wielką fortunę, a nasz rodzinny majątek obciążony był ogromnymi długami. Obawiam się, że to jest wszystko, co dobrego można powiedzieć o człowieku, który był jej wujem i opiekunem. Mój brat nie zasługiwał na nią, nawet jej nie kochał. Miałem nadzieję, że jej miłość do mnie podtrzymają na duchu w każdej opresji i przez pewien czas było tak rzeczywiście, ale w końcu nędza jej położenia - doznawała bowiem wielu upokorzeń - zupełnie osłabiła jej determinację i choć obiecywała mi, że nic... ależ ja chaotycznie opowiadam! Przecież nie powiedziałem pani, jak do tego doszło. Zaledwie kilka godzin dzieliło nas od planowanej ucieczki do Szkocji. Zdradziła nas perfidia albo głupota pokojówki mego kuzyna. Mnie wysłano do dalekiego krewnego, ją zaś zamknięto pod kluczem i pozbawiono wszelkiego towarzystwa i rozrywek, dopóki nie podporządkowała się woli mego ojca. Przeceniłem siłę jej woli i dotkliwie odczułem ten cios. Gdyby jednak jej małżeństwo było szczęśliwe, zapewne pogodziłbym się z tym faktem w ciągu paru miesięcy - byłem taki młody - a przynajmniej nie byłbym teraz tak zrozpaczony. Stało się jednak inaczej. Mój brat nie szanował Elizy, pozwalał sobie na nieprzystojne rozrywki, od samego początku źle ją traktował. Wpływ, jaki to wszystko wywarło na osobę młodą tak kruchą i niedoświadczoną jak pani Brandon, był czymś aż nazbyt naturalnym. Z początku uległa całej swej niedoli i byłoby najlepiej, gdyby nie dożyła chwili, w której uwolniła się od smutku, jaki budziły w niej wspomnienia o mnie. Ale czy można się dziwić jej upadkowi, skoro miała takiego męża i skoro nie miała przyjaciela, którego rada mogłaby jąpowstrzymać - mój ojciec żył jeszcze tylko przez kilka miesięcy po zawarciu małżeństwa, ja zaś razem ze swym pułkiem przebywałem w Indiach Wschodnich. Być może, gdybym pozostał w Anglii!... Ale z myślą o szczęściu ich oboj- 146 ga chciałem na kilka lat zniknąć jej z oczu i w tym celu uzyskałem moje przeniesienie. Wstrząs, jakim było dla mnie ich małżeństwo - ciągnął pułkownik z wielkim poruszeniem - był błahostką, był niczym, wobec szoku, którego doznałem jakieś dwa lata później na wieść ojej rozwodzie. To właśnie wówczas stałem się tak ponury -jeszcze teraz wspomnienie tego, co wycierpiałem... Głos mu się nagle załamał, pospiesznie wstał z miejsca i przez kilka minut chodził po pokoju. Elinor, poruszona jego opowieścią a jeszcze bardziej jego nieszczęściem, nie była w stanie przemówić. Pułkownik zauważył jej współczucie, podszedł do niej i przycisnąwszy jej rękę do ust, ucałował ją z wdzięcznością i szacunkiem. Dłuższa chwila milczenia pozwoliła mu się wziąć w garść, zanim podjął ze spokojem swą opowieść. - Od owego nieszczęsnego okresu upłynęły prawie trzy lata - zanim wróciłem do Anglii. Moją główną troską było rzecz jasna jej odnalezienie, poszukiwania okazały sięjednak równie smutne, jak bezowocne. Zdołałem odszukać jej ślad jedynie do pierwszego uwodziciela i miałem wszelkie podstawy do obaw, że porzuciła go tylko po to, by jeszcze głębiej pogrążyć się w grzechu. Przysługujące jej świadczenia miały się nijak do jej wcześniejszego majątku i nie zapewniały jej wygodnego życia, dowiedziałem się też od brata, że kilka miesięcy wcześniej prawo do ich pobierania przeszło na inną osobę. Brat mój podejrzewał, o czym powiadomił mnie ze spokojem, że jej rozrzutność i wynikające stąd kłopoty zmusiły ją do odstąpienia owego prawa w zamian za doraźną zapomogę, jakąś niewielką kwotę. Po półrocznym pobycie w Anglii w końcu ją odnalazłem. Chcąc odwiedzić mojego dawnego lokaja, który w międzyczasie popadł w długi, wybrałem się do więzienia dla dłużników, gdzie nieszczęśnik ów trafił. Tam też, w tym samym budynku, odnalazłem moją szwagierkę uwięzioną pod podobnym zarzutem. Była tak zmieniona -tak zmarniała, tak wyniszczona wskutek rozmaitych cierpień! Z trudem mogłem uwierzyć, że owa smutna, wycieńczona chorobą istota jest cieniem owej kwitnącej, pięknej, zdrowej dziewczyny, którą kiedyś tak bardzo kochałem. Co ja wycierpiałem, widząc ją w tym stanie... ale nie, nie mam prawa ranić pani uczuć, próbując to opisać -już i tak zadałem pani dosyć bólu... To, że wedle wszelkich oznak była w ostatnim stadium gruźlicy, było... tak... było w jej sytuacji największą dla mnie pociechą. Od życia nie mogła oczekiwać już niczego, co najwyżej czasu na przygotowanie się do śmierci; czas ten został jej dany. Umieszczono ją w wygodnych apartamentach i pod troskliwą opieką; odwiedzałem ją codziennie przez wszystkie dni jej krótkiego życia, towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach. Przerwał, ponownie tracąc panowanie nad głosem; Elinor wyraziła swe uczucia okrzykiem pełnym współczucia dla losu owej nieszczęśliwej nieznajomej. 147 - Mam nadzieję, że nie obraża panj sjostry - powiedział pułkownik -podobieństwo, jakiego dopatrzyłem się rnjecjzy nią a moją nieszczęsną przyjaciółką. Ich los, ich przeznaczenie niemo^e być takie samo i gdyby wrodzony urok Elizy znalazł oparcie w bardziej praktycznym umyśle albo w szczęśliwym małżeństwie - mogłaby wówczas staA sję taką, jaką zapewne ujrzy pani kiedyś siostrę. Ale do czego właściwie ta moja opowieść zmierza? Sprawiam wrażenie, jakbym panią dręczył zupełnie bez potrzeby. Ach! Panno Dashwood -tematu takiego jak ten, niepodejmowany od czternastu lat, lepiej w ogóle nie dotykać. Postaram się być bardziej skupiony, bardziej zwięzły. Ona powierzyła mi w opiekę swojąjedynącórk^ matą dziewczynkę, owoc jej pierwszego grzesznego związku, która miała wtc j ;akieś trzy lata. Kochała to dziecko i wszędzie zabierała ze sobą. Był to dro^j ^jfy sercu obowiązek i z radością spełniłbym go najskrupulatniej, jak tyll^o' s^ <}a, osobiście czuwając nad jej kształceniem, gdyby tylko pozwoliła na t„ nasza sytuacja. Nie miałem jednak żadnej rodziny ani domu i dlatego moją x\^a\o Elizę posłałem do szkoły. Widywałem ją, kiedy tylko mogłem, gdy zaś ^rzed pięciu laty zmarł mój brat, pozostawiając mi majątek rodzinny, Eliza Czesto odwiedzała mnie w Delaford. Nazywam ją swoją daleką powinowatą, aje bobrze wiem, że wszyscy podejrzewają, iż łączą nas o wiele silniejsze ^języ. Minęły już trzy lata (właśnie skończyła lat czternaście), odkąd zabrały :, Ze szkoły i powierzyłem opiece pewnej bardzo zacnej niewiasty, która s^ravVOwała pieczę nad jeszcze czterema czy pięcioma innymi dziewczętami w tym samym mniej więcej wieku. Tak więc przez dwa lata miałem wszel\^e powody, by cieszyć się z takiego obrotu sprawy. Jednakże rok temu, w sty cznju, Eliza nagle zniknęła. Ulegając jej gorącym prośbom, pozwoliłem jej, j ^ ^ później okazało, nierozsądnie, jechać do Bath z jedną z jej młodych p^zyj3Ciółek towarzyszącej ojcu, który wybrał się tam na kurację. Wiedziałem^ ze ;est to człowiek z gruntu uczciwy i miałem o jego córce dobre zdanie, ler^sze niż na to zasługiwała, bo w imię jakiejś uporczywej, opacznie pojętej dyc^gcji, nie chciała mi nic powiedzieć, nie dała żadnej wskazówki, choć z pe^^jcią o wszystkim wiedziała. Wierzę, że jej ojciec, człek poczciwy, ale t^;eziiyt bystry, rzeczywiście nie mógł mi udzielić żadnych informacji, gdyż n^ Q„$\ nie wychodził z domu, podczas gdy dziewczyny włóczyły się po mieści e zawierając znajomości, z kim popadło; próbował mnie nawet przekonać ^'^mś, o czym sam był całkowicie przekonany, że jego córka nie ma z tą s^.rav'ąnic wspólnego. Krótko mówiąc, nie dowiedziałem się niczego poza tyn\ ze gijza zniknęła. Wszystkiego innego przez dziewięć długich miesięcy m .^„lem się tylko domyślać. Może pani sobie wyobrazić, jakie dręczyły mnie o^wy ile wycierpiałem. - Dobry Boże! - zawołała Elinor. - C^-wjest możliwe, żeby to był Willough-by... - Pierwsze wieści na jej temat, jakie do mnie dotarły - ciągnął pułkownik -zawierał list, jaki dostałem od niej w październiku. Przesłano mi go do Delaford, otrzymałem go owego ranka, gdy mieliśmy jechać na wycieczkę do Whitewell; to właśnie było przyczyną mojego nagłego wyjazdu z Barton, który-jestem tego pewien - dziwny musiał wydać się wszystkim, a niektórych, jak przypuszczam, nawet uraził. Karcąc mnie wzrokiem za to, że udaremniłem plan wycieczki, pan Willoughby, jak sądzę, ani się domyślał, że na pomoc wzywała mnie osoba, którą unieszczęśliwił on sam, a nawet gdyby o tym wiedział, cóż by to zmieniło? Czy byłby wtedy mniej wesoły i beztroski, uśmiechając się do pani siostry? O nie... bo już wtedy zrobił coś, czego nie uczyniłby żaden człowiek obdarzony uczuciami. Uwiódł i porzucił młodą, niewinną dziewczynę, będącą w rozpaczliwym położeniu, pozbawioną domu, przyjaciół, niemogącą liczyć na czyjąkolwiek pomoc, nieznającą nawet jego adresu! Opuścił ją, obiecując, że wróci, i ani nie wrócił, ani nie napisał, ani z nią nie zerwał. - To wprost niesłychane! - zawołała Elinor - Sama pani widzi, jaki to człowiek: rozrzutny hulaka i jeszcze gorzej. Domyśla się pani, co przez wiele tygodni ze świadomością tego wszystkiego musiałem czuć, widząc wciąż niesłabnącą sympatię, jaką darzyła go pani siostra, oraz słuchając zapewnień, że go poślubi; domyśla się pani, co wówczas musiałem czuć na myśl o was wszystkich. Kiedy odwiedziłem was w zeszłym tygodniu i zastałem panią samą, pomyślałem, że muszę poznać prawdę, choć nie wiedziałem jeszcze, co zrobię, gdy już ja poznam. Moje zachowanie musiało wówczas wydać się pani dziwne, ale teraz już je pani rozumie. Jakże cierpiałem, wiedząc, że wszystkie jesteście oszukiwane, i widząc, że pani siostra... ale cóż mogłem zrobić? Nie mogłem liczyć na to, że interweniując, cokolwiek osiągnę; czasem sądziłem, że może go jeszcze zmienić wpływ pani siostry. Teraz jednak, gdy obszedł się z nią tak podle - któż może powiedzieć, jakie miał wobec niej zamiary. Jakiekolwiek by one były, pani siostra może teraz - i w przyszłości zapewne to uczyni - docenić swą sytuację, gdy porówna ją z sytuacją mojej biednej Elizy, gdy uświadomi sobie nędzę i beznadziejność położenia tej biednej dziewczyny, gdy uzmysłowi sobie, że jej miłość do Willoughby'ego jest równie wielka, jak miłość Elizy, którą przez resztę życia będą dręczyć wyrzuty sumienia. Z pewnością takie porównanie podniesie ją na duchu i Mariannę zrozumie, że jej własne cierpienia są niczym. Nie są rezultatem złego prowadzenia się i nie okrywająjej hańbą. Wręcz przeciwnie, każdy z jej przyjaciół, usłyszawszy o wszystkim, okaże jej jeszcze większą przyjaźń. Współczucie dla jej nieszczęścia i szacunek dla męstwa, z jakim je znosi - musi umocnić każdą przyjaźń. Ale mówiąc jej to wszystko, co pani powiedziałem, musi się pani kierować własnym wyczuciem. Sama pani wie 149 najlepiej, jakie to na niej wywrze wrażCnje i gdybym w głębi serca nie był przekonany, że moje słowa mogą jej porn6C; że mogą zmniejszyć jej cierpienia - nie ośmieliłbym się zaprzątać pa^j uwagi opisem moich rodzinnych trosk, oraz opowieścią, której celem mogłoby się wydawać ukazanie siebie w jak najkorzystniejszym świetle - koszem innych osób... Elinor wyraziła mu za nie głęboką wdzięczność; zapewniając go równocześnie o tym, że opis wszystkiego, co $jg wydarzyło, odda Mariannę wielką przysługę. - Jej próby uniewinnienia Willoughby'ego - oświadczyła - sprawiają mi więcej bólu niż cokolwiek innego, ponieważ są dla niej źródłem większego rozdrażnienia niż najbardziej niewzrus:żone przeświadczenie o jego nikczem-ności. Teraz zaś, choć z początku bard^o będzie cierpieć, pewna jestem, że wkrótce odczuje ulgę. Czy od czasu parnego wyjazdu z Barton - spytała po chwili milczenia - widział się pan z Winoughbym? - Tak - odparł z powagą pułkownik _ Tylko raz. Jedno spotkanie było nieuniknione.1 Drgnąwszy na te słowa, Elinor spojrzaja na niego z niepokojem, - Co takiego! Czy spotkaliście się, żeby-- - Tylko tak mogliśmy się spotkać. I^jza wyjawiła przede mną, choć uczyniła to z największą niechęcią - nazwij uwodziciela; i gdy ten wrócił do miasta, dwa tygodnie po moim powróci^ spotkaliśmy się za uprzednim porozumieniem - on, żeby bronić swego po stepowania, ja, żeby je ukarać. Żaden z nas nie odniósł ran i dlatego wieści o naszym spotkaniu nie rozeszły się. Elinor westchnieniem skwitowała ową urojoną konieczność, uznała jednak, że przed mężczyzną i żołnierzem t\ie powinna wyrażać swej dezaprobaty. - Tak oto - rzekł po chwili milczę^ pułkownik Brandon - przedstawia się fatalna zbieżność losów matki i có^i! fak też, jakże nieudolnie - spełniłem swój obowiązek wobec zmarłej! - Czy Eliza nadal przebywa w micx^cje? - Nie, gdy tylko wstała z połogu ^ j^dy ją odnalazłem, była bliska rozwiązania - wraz z dzieckiem wysłałer*-^ jąna wieś, tam też przebywają. Wkrótce potem, nabrawszy podejr^ e^ że zabiera Elinor czas, który mogłaby poświęcić siostrze, pułkownik zak^nczył wizytę i ponownie otrzymując od niej słowa wdzięczności i uznania^ zostawiłją samą z sercem wypełnionym współczuciem i szacunkiem. 1 Jedno spotkanie było nieuniknione... - rn«c;)Wa (U o pojedynku, popularnym choć zabronionym prawnie sposobie honorowego za ^jośćuczynienia. 50 ROZDZIAŁ XXXII fdy wkrótce potem Elinor ze wszystkimi szczegółami powtórzyła tę rozmowę siostrze, wrażenie, jakie jej słowa wywarły na Mariannę, niezupełnie spełniły oczekiwania jej siostry. Nie w tym rzecz, że Mariannę nie wierzyła w prawdziwość czegokolwiek, bo wysłuchała wszystkiego z największą uwagą i uległością, bez słowa sprzeciwu i bez komentarzy; nie próbowała bronić Willoughby'ego, a jej łzy zdawały się świadczyć o tym, że to niemożliwe. Choć jednak zachowanie to upewniło Elinor, że udało jej się przekonać siostrę o jego winie, choć z satysfakcją obserwowała efekt swoich słów: Mariannę nie unikała już pułkownika Brandona - podczas wizyt z własnej woli rozmawiała z nim, wykazując coś na kształt pełnego szacunku współczucia i chociaż Elinor zauważała u niej rozdrażnienie mniejsze niż poprzednio - to jednak nie odniosła wrażenia, że siostra jest mniej nieszczęśliwa. Zyskała spokój ducha, lecz przesycała go melancholia. Utratę wiary w szlachetność ukochanego odczuła dotkliwiej niż utratę jego miłości; uwiedzenie i porzucenie panny Williams, cierpienia tej nieszczęśliwej dziewczyny oraz zwątpienie w to, czym w istocie mogły być niegdyś jego zamiary wobec niej samej, wszystko to dręczyło Mariannę tak bardzo, że nie zdobyła się nawet na otwartą rozmowę z Elinor i rozpamiętując swą niedolę w milczeniu, sprawiała siostrze ból znacznie większy niż ten, jaki mógłby towarzyszyć najszczerszemu, najbardziej bezpośredniemu wyznaniu. Chcąc wyrazić odczucia pani Dashwood po lekturze listu od Elinor, chcąc przytoczyć jej odpowiedź na ów list, musielibyśmy przedstawić wcześniejsze odczucia i słowa jej córek, gdyż jej zawód był nie mniej bolesny niż zawód Mariannę, gniew zaś jeszcze większy od gniewu Elinor. Długie listy, jakie im słała jeden po drugim, pełne były jej myśli i emocji; wyrażała w nich pełen troski niepokój o Mariannę; błagała ją, by znosiła ból z męstwem i nie traciła ducha. Jak wielkie musiało być cierpienie Mariannę, skoro jej matka pisała o męstwie! Jakże upokarzające i bolesne musiały być powody owych smutków, skoro matka błagała ją, by się im nie poddała! Niepomna własnej korzyści pani Dashwood uznała, że dla Mariannę lepiej będzie znaleźć się gdziekolwiek - byle nie w Barton, gdzie wszystko w zasięgu wzroku przywoływało jakże świeże i bolesne wspomnienia z przeszłości i gdzie wciąż miała przed oczyma obraz Willoughby'ego. Dlatego pani Dashwood doradziła córkom, by pod żadnym pozorem nie skracały wizyty w domu pani Jennings - która, choć nigdy nie ustalono tego dokładnie, 151 miała potrwać, jak się spodziewano, co najmniej pięć czy sześć tygodni. Na pewno Mariannę znajdzie tam sobie liczne zajęcia, cele oraz towarzystwo, jakich nie jest w stanie oferować Barton. Pani Dashwood miała nadzieję, że to pozwoli córce oderwać się od własnych trosk i może nawet dostarczy jej odrobinę rozrywki, bez względu na to, jak bardzo pogardzała teraz jednym i drugim. Uznała też, że pobyt w mieście uchroni Mariannę przed niebezpieczeństwem ponownego spotkania z Willoughbym w stopniu co najmniej takim samym jak pobyt na wsi, ponieważ znajomość z nim będą musieli teraz zerwać wszyscy ci, którzy mienią się jej przyjaciółmi. Drogi ich nigdy odtąd nie mogą się już skrzyżować wskutek zamierzonych działań; podobnej niespodzianki nie będzie mogło im sprawić czyjekolwiek zaniedbanie; że zaś natkną się na siebie wskutek przypadku - było to znacznie mniej prawdopodobne pośród londyńskiego tłumu niż w zaciszu Barton, gdzie przypadek ów mógłby postawić Willoughby'ego na drodze Mariannę, gdy po ślubie będzie składał w Allenham wizytę, którą pani Dashwood z początku uważała za prawdopodobną, a z czasem uznała za nieuniknioną. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego pragnęła, aby jej córki pozostały w mieście. Pasierb oznajmiał jej w liście, że wraz z żoną zamierza w pierwszej połowie lutego wybrać się do miasta, a pani Dashwood uważała za wskazane, by panny widywały czasem przyrodniego brata. Mariannę obiecała, że posłucha rady matki, i zastosowała się do niej bez słowa sprzeciwu, choć była ona całkowicie sprzeczna z tym, czego sama pragnęła i oczekiwała; choć czuła, że rada jest z gruntu chybiona, że opiera się na błędnych przesłankach i że domagając się dłuższego pobytu w Londynie, matka pozbawia jąjedynego skutecznego balsamu na jej cierpienia - kojącego wpływu pani Dashwood, skazując Mariannę na takie towarzystwo i takie miejsca, w jakich zapewne nie zazna ani chwili spokoju. Było wszelako jej wielką pociechą, że to, co sprawiało jej taką przykrość -okaże się dobre dla jej siostry. Z kolei Elinor, przeczuwając, że nie będzie w stanie konsekwentnie unikać Edwarda, pociechę znajdowała w myśli, że choć jej przedłużony pobyt w Londynie nie przyczyni się do jej szczęścia, dla Mariannę będzie to rozwiązanie lepsze niż natychmiastowy powrót do De- vonshire. Nadal też skrupulatnie dbała o to, by w obecności siostry nie wspominano o Willoughbym. Nieświadoma niczego Mariannę bardzo na tym skorzystała, gdyż ani pani Jennings ani sir John, czy nawet pani Palmer nigdy przy niej nie wspominali o Willoughbym. Elinor gorąco pragnęła, by ich wyrozumiałość objęła również i ją, było to jednak niemożliwe, toteż codziennie musiała być świadkiem ich słusznego oburzenia. 152 Sir John nigdy by nie pomyślał, że coś podobnego może się wydarzyć. A tyle miał powodów, żeby o nim dobrze myśleć! Taki zacny był z niego chłop! Sir John był przekonany, że nie ma w Anglii lepszego jeźdźca... to wprost nie do wiary... Niech go wszyscy diabli! Już nigdy za żadne skarby nie odezwie się do niego ani słowem! Choćby się nawet spotkali na skraju matecznika i choćby mieli przez dwie godziny stać na czatach! Taki łajdak! Taki pies! A przecież kiedy się spotkali ostatnim razem, podarował mu jedno ze szczeniąt Folly! Ale koniec tego dobrego! Pani Palmer była równie rozgniewana na - swój sposób. Zdecydowana była natychmiast zerwać tę znajomość i bardzo była wdzięczna losowi, że w ogóle jej nie zawarła. Z całego serca pragnęła, by Combe Magna nie leżało tak blisko Cleveland; to zresztą bez znaczenia, bo i tak zdecydowanie za daleko na składanie wizyt; Willoughby obrzydł jej do tego stopnia, że postanowiła, iż nigdy więcej nie wymieni jego nazwiska, każdemu zaś, kogo spotka, powie, jaki z niego nicpoń. Sympatia pani Palmer dla Elinor przejawiała się również w gromadzeniu wszelkich możliwych wiadomości dotyczących zbliżającego się małżeństwa i na przekazywaniu ich Elinor. Wkrótce wiedziała, który stelmach robi nowy powóz dla nowożeńców, który malarz maluje portret Willoughby'ego i w którym magazynie można zobaczyć wyprawę panny Grey. Niewzruszona, uprzejma obojętność, jaką w związku z tą sprawą wykazywała lady Middleton, była dla Elinor, którą często męczyła hałaśliwa życzliwość innych, źródłem wytchnienia. Wielką pociechą była dla niej pewność, że przynajmniej jedna osoba z grona znajomych kompletnie się nią nie interesuje; wielką ulgę dawała jej świadomość, że istnieje ktoś, kto widuje się z nią i nie jest ciekaw nowinek ani nie martwi się o zdrowie jej siostry. Każda rzecz zyskuje czasem, w szczególnych okolicznościach, wartość wyższą niż realna; Elinor często bywała tak znużona owym natrętnie okazywanym współczuciem, że skłonna była uznać dobre wychowanie za cechę bardziej sympatyczną niż wrodzona dobroć. Lady Middleton wyrażała swój pogląd na sprawę raz albo dwa razy dziennie -jeśli temat powracał bardzo często - uwagą: „To doprawdy oburzające!" -i w ten sposób nieodmiennie, choć w jakże kulturalnej formie dając upust swemu gniewowi, od samego początku widywała panny Dashwood bez cienia emocji, już niebawem ani słowem nie wspominając o tym, co zaszło. Tak oto wyraziwszy swe poparcie dla sprawy walki o godność płci własnej oraz zdecydowanie potępiwszy zło tkwiące w naturze płci przeciwnej, uznała, że może teraz zająć się własnymi sprawami towarzyskimi, postanawiając, poniekąd wbrew opinii sir Johna, że ponieważ przyszła pani Willoughby jest kobietą wytworną i majętną, zaraz po ślubie zostawi jej swój bilecik. 153 Mienachalne, dyskretne pytania pułkownika nie sprawiały Elinor przykrości Z nawiązką zasłużył on sobie na przywilej poufnej rozmowy o doznanym zawodzie Mariannę, okazując pełną przyjaźni gotowość niesienia pociechy w cierpieniu - toteż zawsze rozmawiali otwarcie. Największą nagrodą dla pułkownika za powracanie do bolesnych wspomnień i wyjawienie teraźniejszych upokorzeń było współczujące spojrzenie, jakie czasami posyłała mu Mariannę oraz łagodność wyczuwalna w jej głosie, ilekroć zwracała się do niego z konieczności czy też z własnej woli. Wszystko to dawało pułkownikowi newność, że wysłuchawszy jego zwierzeń, stała mu się przychylniejsza, dla EHnor zaś było źródłem nadziei, że przychylność ta z czasem przerodzi się w coś więcej. Jednakże pani Jennings, która o niczym me wiedziała, która wiedziała tylko tyle, że pułkownik jest równie posępny, jak zawsze i ze nigdy nie uda jej się skłonić go, by oświadczył się osobiście albo powierzył to zadanie jej samej - po upływie dwóch dni uznała, że zamiast w środku lata ślub Dułkownika i Mariannę odbędzie się nie prędzej niż w dniu św. Michała pod koniec zaś tygodnia doszła do wniosku, że nie będzie żadnego ślubu. Wzajemne zrozumienie pomiędzy pułkownikiem i Elinor zdawało się sugerować raczej to, że drzewo morwowe, kanał oraz cisowa altana przypadną w udziale właśnie jej, toteż pani Jennings na pewien czas w ogóle przestała myslec 0 panu Ferrarsie. , W początkach lutego w dwa tygodnie po otrzymaniu listu od Willoughby ego na Elinor spadł ponury obowiązek poinformowania siostry, ze Willoughby jest żonaty- Zadbała o to, aby ją samą poinformowano o tym, gdy tylko dobiegnie końca cała ceremonia - nie chciała bowiem, aby Mariannę dowiedziała się 0 wSzystkim z gazet, które, jak widziała, jej siostra przeglądała niespokojnie kaz- dego ranka. , , Mariannę przyjęła owe wieści z niewzruszonym spokojem, bez słowa komentarza. Z początku nie uroniła ani jednej łzy, lecz już wkrótce potem łzy popłynęły jej z oczu obfitym strumieniem i przez resztę dnia jej stan ducha był nie mniej opłakany niż wówczas, gdy po raz pierwszy dowiedziała się o sprawie. Państwo Willoughby wyjechali z miasta zaraz po ślubie, toteż Elinor, jako ze nie istniało zagrożenie, że natknie się na którekolwiek z nich, miała nadzieję, że uda jej się wpłynąć na siostrę- która od chwili, gdy spadł na nią pierwszy cios, w ogóle nie wychodziła z domu - aby stopniowo zaczęła odnawiać kontakty ze ^Mniej więcej w tym samym czasie obydwie panny Steele, które ostatnio przy-byty do Holborn, złożyły wizytę na Berkeley Street u co znaczniejszych krewniaków i zostały przez nich serdecznie przyjęte. Tylko Elinor zrobiło się przykro na ich widok. Obecność kuzynek zawsze sprawiała jej ból, nie wiedziała też, w jaki sposób mogłaby stosownie odwzajem- 154 nić niezmierną radość, jaką Lucy okazała na wieść o tym, że Elinor wciąL przebywa w mieście. - Byłabym bardzo zawiedziona, gdybym już pani tutaj nie zast^a - powtarzała, kładąc nacisk na owo „już". - Zawsze jednak miałam nadzieję. By~ łam prawie pewna, że nie wyjechała pani z Londynu, chociaż w karton -może pani pamięta - powiedziała mi pani, że nie zostanie w mieścje dłużej niż miesiąc. Tylko że wtedy pomyślałam sobie, że jak przyjdzie co do czego, pewnie zmieni pani zdanie. To by dopiero było szkoda, gdyby pani musiała wyjeżdżać przed przyjazdem brata i szwagierki! Ale przecież teraz si? wam wcale nie spieszy. Strasznie się cieszę, że nie dotrzymałyście słowa. Elinor doskonale ją zrozumiała i musiała dołożyć wszelkich starań, by sprawiać wrażenie, że jest inaczej. - No cóż, moja droga - powiedziała pani Jennings. - Jak się podróżowało? - Nie dyliżansem, zapewniam panią - odparła wesoło panna Steo[e - całą drogę przebyłyśmy rozstawnymi końmi z bardzo przystojnym dandysem do towarzystwa. Doktor Davies wybierał się do miasta, więc pomyślałyśmy, że pojedziemy w jednej karetce pocztowej; a on zachował się bardzo elegancko i zapłacił o dziesięć czy dwanaście szylingów więcej niż my. - Och, och! - zawołała pani Jennings. - To bardzo piękne, dof)rawdy... doktor to wyjątkowy człowiek, bez wątpienia... - No właśnie - powiedziała panna Steele z głupawym uśmiechem. _- Każdy się ze mnie śmieje z powodu doktora. Nie mam pojęcia dlaczego. ICuzynki są pewne, że podbiłam jego serce, ale prawdę mówiąc, nigdy nie rosiałam 0 nim ani przez chwilę. „Boże! Toż to twój amant nadchodzi, Nancyi" - powiada moja kuzynka, widząc, że doktor przechodzi przez ulicę do domu- Mój amant... to dopiero! Ja na to: - „Nie wiem, kogo masz na myśli. Doktor nie jest moim amantem". - Pewnie, pewnie... dobre sobie... nas nie oszukasz... a więc to doktor tak? - Ależ nie! Naprawdę! - odparła panna Steele ze sztuczną powagi- ~ 1 bardzo panią proszę, abyście temu zaprzeczały, jeśli kiedykolwiek cOś podobnego usłyszycie. Pani Jennings pospieszyła z uspokajającym zapewnieniem, że ani myśli czemukolwiek zaprzeczać, co pannę Steele wprawiło w stan błogości, - Przypuszczam, że kiedy wasz brat z bratową przybędą do miasta, zatrzymacie się u nich - powiedziała Lucy, po pierwszych niemiłych docinkach, przystępując do nowego ataku na Elinor. - Nie, nie wydaje mi się. - Ależ tak, jestem tego pewna. Elinor nie zamierzała dawać jej satysfakcji, obstając przy swoim. - Jakie to piękne, że pani Dashwood tak długo obywa się bez wjg obu! 155 - Długo?! Też coś! - przerwała jej pani Jennings. - Przecież ich wizyta w Londynie dopiero się rozpoczęła! Lucy nie odpowiedziała. - Przykro mi, że nie możemy zobaczyć się z pani siostrą, panno Dashwood - stwierdziła starsza panna Steele. - Przykro mi, że pani siostra źle się czuje. Mariannę bowiem po ich przybyciu poszła do swego pokoju. - Jest pani bardzo uprzejma. Mojej siostrze jest równie przykro, że omija ją przyjemność zobaczenia się z paniami, ale ostatnio bardzo cierpi z powodów bólów głowy na tle nerwowym, co sprawia, że kiepski z niej kompan i rozmówca. - Och, Boże, jaka szkoda! Ale przecież ja i Lucy od tak dawna jesteśmy waszymi przyjaciółmi... A może jednak mogłaby zobaczyć się z nami, na pewno nie powiedziałybyśmy ani słowa. Elinor uprzejmie, lecz stanowczo odmówiła, siostra zapewne już się położyła, pewnie przebrała się w szlafrok, więc nie może do nich przyjść. - Och, jeśli tylko o to chodzi - zawołała starsza panna Steele - to równie dobrze my możemy iść do niej. Elinor zaczęła już myśleć, że ta impertynencja przechodzi jej wytrzymałość, jednak kłopotu oszczędziła jej reprymenda Lucy, która i tym razem -podobnie jak w wielu innych przypadkach - choć nie przydawała jej słodyczy, pomagała ukrócić zuchwalstwo siostry. ROZDZIAŁ XXXIII Ni, I ie bez oporu Mariannę uległa w końcu naleganiom siostry i pewnego poranka zgodziła się wyjść na pół godziny z domu w towarzystwie Elinor oraz pani Jennings. Postawiła jednak wyraźny warunek: nie będzie składać żadnych wizyt; co najwyżej wybierze się z nimi do sklepu Graya na Sackville Street, gdzie Elinor prowadziła negocjacje w sprawie wymiany kilku staroświeckich klejnotów ich matki. Gdy znalazły się przed wejściem do sklepu pani Jennings przypomniała sobie, że na drugim końcu ulicy mieszka pewna dama, którą powinna odwiedzić; a ponieważ sama nie miała w sklepie nic do załatwienia, postanowiono, że w czasie gdy jej młode przyjaciółki prowadzić będą swoje pertraktacje, pani Jennings odwiedzi ową damę i do nich wróci. Wszedłszy po schodach sklepu, panny Dashwood stwierdziły, iż jest tam tyle osób, że ich samych nie ma już kto obsłużyć, zmuszone więc były czekać i jedyne co mogły zrobić, to usiąść przy końcu kontuaru, gdzie kolejka wydawała się najkrótsza, stał tam tylko jeden jegomość i jest wielce prawdopodobne, iż Elinor liczyła na to, że uprzejmość każe mu się nieco pospieszyć. Jednak jego skrupulatne oko oraz subtelny gust wzięły górę nad jego uprzejmością. Wybierał właśnie dla siebie szkatułkę z wykałaczkami i dopóki nie zdecydował się na określone rozmiary, kształt i ornament na wieku - wszystkie te dylematy jego bogata wyobraźnia rozstrzygnęła po skrupulatnych, trwających kwadrans oględzinach każdej szkatułki w sklepie - cała uwaga, jaką miał czas poświęcić obu damom, ograniczała się do kilku natarczywych spojrzeń, które pozostawiły w pamięci Elinor wspomnienie twarzy nieodparcie i na wskroś pospolitej, choć jej właściciel wystrojony był wedle najnowszej mody. Mariannę oszczędzone zostało nieprzyjemne uczucie wzgardy i urazy wzbudzone przez zuchwałość, z jaką wpatrywał się w ich twarze i przez jego sztubackie zachowanie podczas oględzin wszystkich strasznych wad rozmaitych szkatułek na wykałaczki, które mu prezentowano. Tego wszystkiego Mariannę nie zauważyła, ponieważ w sklepie pana Graya tak samo nie była w stanie zebrać myśli i tak samo była nieświadoma tego, co dzieje się wokół, jak wówczas, gdy przebywała we własnej sypialni. Wreszcie klient się zdecydował: kość słoniowa, złoto i perły - wszystko zostało ustalone i jegomość, wymieniwszy ostatni dzień, który będzie mógł przeżyć bez szkatułki z wykałaczkami, z niespieszną skrupulatnością naciągnął rękawiczki, po czym rzuciwszy pannom Dashwood jeszcze jedno spojrzenie, które zdawało się raczej domagać podziwu, niż go wyrażać, wyszedł ze sklepu z radosną twarzą, na której malowała się niekłamana próżność i nieszczera obojętność. Elinor, nie tracąc czasu, przystąpiła do pertraktacji i już bliska była ich sfinalizowania, gdy obok nich stanął inny jegomość. Spojrzała nań i stwierdziła z niejakim zdziwieniem, że to jej przyrodni brat. Uczucie i radość okazane podczas spotkania były akurat takie, żeby zrobić w sklepie pana Graya dobre wrażenie. John Dashwood był rzecz jasna daleki od tego, by się martwić, ponownie widząc swe przyrodnie siostry, im zaś jego widok sprawił raczej przyjemność: pytania Johna dotyczące matki były uprzejme i pełne szacunku. Elinor dowiedziała się od brata, że on i Fan-ny przebywają w mieście od dwóch dni. — Bardzo chciałem was wczoraj odwiedzić — powiedział —jednak było to niemożliwe, ponieważ musieliśmy pokazać Harry'emy dzikie bestie w Exeter Exchange i resztę dnia spędziliśmy z panią Ferrars. Harry był zachwycony. Dziś rano już z pewnością bym do was zaszedł, gdybym tylko znalazł wolne pół godziny - ale zawsze tyle jest do zrobienia po przyjeździe do miasta! Przyszedłem tutaj, żeby zamówić dla Fanny pieczęć... myślę, że jutro już na pewno będę mógł zajrzeć na Berkeley Street; będziecie mogły mnie przedstawić waszej przyjaciółce - pani Jennings. Wiem, że to bogata dama. Middle-tów też muszę poznać. Ponieważ są krewniakami mej macochy, z radością okażę im wszystkie względy. Wiem, że są dla was wspaniałymi sąsiadami — tam na wsi. - Wspaniałymi, to prawda. Ich dbałość o nasze wygody, ich niezwykła życzliwość... nie umiem wręcz tego wyrazić... — Niezmiernie się cieszę... daję słowo... niezmiernie! Ale tak też być powinno, są ludźmi majętnymi i waszymi krewniakami. Wolno więc oczekiwać z ich strony wszelkich uprzejmości i przysług, mogących uczynić waszą sytuację znośniejszą... A więc wygodnie urządziłyście się w swoim małym domku i niczego wam nie brak. Edward opisał nam to miejsce jako czarujące. „To najpiękniejszy - powiada — domek, jaki kiedykolwiek istniał. Nowe lokatorki najwyraźniej są nim zauroczone". Jego słowa sprawiły nam wielką radość, zapewniam cię. Elinor zrobiło się wstyd za brata i bynajmniej nie żałowała, że nie musi odpowiadać z powodu nagłego pojawienia się lokaja pani Jennings, który przybył, by oznajmić, że pani czeka przed sklepem. John Dashwood zszedł wraz z siostrami na dół i został przedstawiony pani Jennings w drzwiach jej powozu. Powtórnie wyraziwszy nadzieję, że jutro będzie mógł je odwiedzić, pożegnał się z paniami. Obietnicy dotrzymał. Przyszedł sam, przepraszając za nieobecność żony, ale tak bardzo była zajęta doglądaniem matki, że zupełnie nie miała czasu, by gdziekolwiek się wybrać. Ale pani Jennings natychmiast go zapewniła, że zbędna to ceremonialność, bo w końcu i tak wszyscy są kuzynami, albo coś w tym rodzaju, oświadczyła też, że wkrótce osobiście złoży pani Dashwood wyrazy uszanowania i że przyprowadzi ze sobą obie panny. John był wobec nich powściągliwy, lecz bardzo uprzejmy; wobec pani Jennings był uprzedzająco grzeczny; gdy zaś wkrótce po nim pojawił się pułkownik Brandon, Dashwood spojrzał nań z ciekawością, jakby chciał wiedzieć, czy pułkownik jest wystarczająco bogaty, by zasługiwać na podobne względy. Spędziwszy z nimi pół godziny, John Dashwood spytał Elinor, czy nie zechciałaby wybrać się z nim na Conduit Street i przedstawić go sir Johnowi i lady Middleton. Pogoda była wyśmienita i Elinor chętnie się zgodziła. Gdy tylko się znaleźli poza domem, zaczęło się wypytywanie. - Kim jest pułkownik Brandon? Czy jest bogaty? - Owszem, ma piękną posiadłość w Dorsetshire. - Cieszy mnie to, wygląda na prawdziwego dżentelmena... myślę, Elinor, że mogę ci pogratulować perspektyw na piękną przyszłość. 158 - Pogratulować? Co masz na myśli, bracie? - On cię lubi. Uważnie go obserwowałem i jestem o tym przekonany. Jaki ma dochód? - Chyba jakieś dwa tysiące rocznie. - Dwa tysiące! - powtórzył, po czym w przypływie entuzjastycznej wielkoduszności dodał:- Z całego serca życzę ci, Elinor, żeby jego dochód był dwa razy większy. - Absolutnie ci wierzę - odparła Elinor. - Ale jestem pewna, że pułkownik Brandon nie ma najmniejszego zamiaru żenić się ze mną. - Mylisz się, Elinor, bardzo się mylisz. Mogłabyś zdobyć jego serce bez najmniejszego wysiłku. Być może jeszcze się nie zdecydował, może powstrzymuje go znikomość twojego majątku, może odradzają mu to wszyscy przyjaciele. A przecież wystarczy trochę uprzejmości i słów zachęty - to tak łatwo przychodzi damom - żeby się zdecydował nawet wbrew samemu sobie. Nie istnieje powód, dla którego nie miałabyś spróbować. Nie należy chyba przypuszczać, żeby jakieś twoje wcześniejsze uczucie... krótko mówiąc, sama wiesz, że ono nie wchodzi w grę, przeszkody są nie do pokonania... jesteś zbyt rozsądna, żeby tego nie widzieć. Pułkownik Brandon to właściwy człowiek i nie poskąpię mu wszelkich oznak uprzejmości, żeby pozyskać jego względy dla ciebie i twojej rodziny. Taka partia musiałaby wszystkich zadowolić. Słowem, to jest coś - tu zniżył głos do znaczącego szeptu - co zyska jednogłośną aprobatę wszystkich zainteresowanych. Opamiętawszy się jednak, dodał: - To jest... chciałem powiedzieć - wszystkim twym przyjaciołom bardzo zależy na tym, żeby ci się w życiu powiodło... zwłaszcza Fanny, której, zapewniam cię, bardzo leży na sercu twoja pomyślność. Również jej matce, pani Ferrars, bardzo zacnej kobiecie z pewnością sprawiłoby to wielką radość; sama tak kiedyś powiedziała. Elinor nie była w stanie wydobyć z siebie żadnej odpowiedzi. - To by dopiero było zabawne - ciągnął Dashwood - gdyby brat Fanny i moja siostra jednocześnie założyli rodzinę. A przecież nie jest to wykluczone. - Czy Edward Ferrars - spytała śmiało Elinor - zamierza się, żenić? - Nie jest to jeszcze postanowione, ale rozważa się taką ewentualność. Edward ma naprawdę wspaniałą matkę. Pani Ferrars jest tak hojna, że jeśli małżeństwo dojdzie do skutku, gotowa jest wypłacać mu tysiąc funtów rocznie. Owa dama to panna Morton, jedyna córka lorda Mortona; ona ma trzydzieści tysięcy funtów! To bardzo korzystny związek dla obu stron i nie mam wątpliwości, że jego zawarcie to tylko kwestia czasu. To dla matki nie bagatelka wypłacać tysiąc funtów rocznie, ale pani Ferrars to szlachetna dusza. Zęby dać ci inny przykład jej hojności: kilka dni temu, gdy tylko przybyliśmy 159 do miasta i gdy okazało Sję; ±c nie mamy za wiele pieniędzy, pani Ferrars wręczyła Fanny dwieście funtóvv w banknotach. Bardzo nam się one przydają, bo nasz pobyt w Londyme yj\ąże się z wielkimi wydatkami. Przerwał, czekając, aL giinor przytaknie, wyrazi swe współczucie, ona zaś zdobyła się na wysiJe^ ^y powiedzieć: - Wasze wydatki w mieście i na wsi z pewn°ścią muszą być znaczne, ale wasz dochód też jest duży, - Śmiem twierdzić, że nie aż tak duży, jak wielu sobie wyobraża. Ale nie mam zamiaru się uskarżaj z pewnością pozwala na dostatnie życie i mam nadzieję, że z czasem bcd2je jeszcze pokaźniejszy. Największe wydatki wiążą się z przeprowadzanym obecnie grodzeniem gromadzkich gruntów w Nor-land. A poza tym w ostatnim półroczu zakupiłem małą posiadłość, farmę East Kingham, musisz pamiętac t0 ,niejsce, na której mieszkał stary Gibson. Posiadłość tak bardzo odpOXviada mi pod każdym względem, bezpośrednio sąsiadując z moją posiadl0ścią, że jej zakup uznałem za swój obowiązek. Sumienie nigdy nie dałoby ffli spokoju, gdybym pozwolił na to, by farma dostała się w obce ręce. czj0\viek musi płacić za swój spokój i kosztował mnie on sporą sumę. - Większą, niż wynOsj wedhig ciebie realna wartość posiadłości? - Mam nadzieję, że nje Następnego dnia mogłem sprzedać posiadłość z zyskiem; ale co się tyc^y gotówki, to mogłem mieć wielki niefart, bo akcje były w owym czasie tak niskie, że gdyby mój bankier nie miał w ręku przez przypadek niezbędnej su^y, „usiałbym się wyprzedać z wielkimi stratami. Elinor tylko się ustni ecWa- - Inne wielkie i nieiiniklljone wydatki mieliśmy zaraz po przybyciu do Norland. Jak dobrze wiesz c3ty dobytek, rzeczy bardzo cenne, który został w Norland, nasz czcigodny ojciec zostawił matce. Nie, żebym miał coś przeciw temu, miał całkowity pra\vo do dysponowania swoją własnością, jak mu się tylko podoba. Ale w rezllltacie musieliśmy dokonać sporych zakupów -pościel, porcelana - w rr\ je;sce tego, co zostało zabrane. Domyślasz się teraz, jak daleko nam do bogactw3 po tych wszystkich wydatkach i jak bardzo wdzięczni jesteśmy pani Ferrsrs za jej uprzejmość. - O tak - zapewniła LiinOr. - Mam nadzieję, że dzięki jej hojności zaznacie jeszcze dobrobytu. - Następny rok albo dwa mogą się bardzo znacznie do tego przyczynić -odparł z powagą. - Al^ i tak wci^ż Jest mnóstwo do zrobienia. Ani jeden kamień nie został położo>ny pOd cieplarnię Fanny, a co do ogrodu kwiatowego - to mamy też zaledwie :eg03lan. - Gdzie będzie ciep |arnja? - Na wzgórzu za do ^^ Stare orzechy zostaną wszystkie wycięte, żeby zrobić wolne miejsce. 2 Vozny„-h miejsc w parku szklarnia będzie ładnie wyglą- 160 dała, ogród kwiatowy będzie piękny! Założymy go na zboczu tuż przed nią. Usunęliśmy też wszystkie stare cierniste krzewy, które kępami porastały zbocze. Elinor zachowała dla siebie uwagi krytyczne i troskę, bardzo też była rada, że Mariannę tego nie słyszy i nie musi podzielać jej rozdrażnienia. Powiedziawszy wystarczająco dużo, by dać do zrozumienia swą nędzę i uwolnić się od obowiązku kupienia po parze kolczyków dla każdej z sióstr, Dashwood zwrócił swe myśli ku radośniej szym sprawom i zaczął gratulować Elinor takiej przyjaciółki jak pani Jennings. - Ona naprawdę robi wrażenie najzacniejszej z niewiast. Jej dom, jej styl życia, wszystko świadczy o pięknych dochodach; taka znajomość była jak dotąd była bardzo użyteczna, w przyszłości zaś może się okazać źródłem materialnych korzyści. To, że zaprosiła was do miasta, jest niechybnie oznaką, że was lubi; w istocie zaproszenie to jest oznaką względów tak wielkich, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zapomni o was w testamencie. Musi mieć niemało do zapisania w spadku. - Sądzę raczej, że nie zapisze nam nic, gdyż ma tylko swoje wdowie dożywocie, które odziedziczą jej dzieci. - Nie sposób jednak sobie wyobrazić, że wydaje cały swój dochód. Nikt rozsądny tak nie postępuje. A wszystkim, co zaoszczędzi, będzie mogła zadysponować wedle uznania. - A czy nie wydaje ci się bardziej prawdopodobne, że zapisze to raczej córkom niż nam? - Obie jej córki wyszły bogato za mąż, dlatego nie sądzę, by miała wspomnieć o nich w testamencie. Tymczasem jeśli chodzi o was, to, moim zdaniem, okazując wam tyle zainteresowania i traktując was w podobny sposób, dała wam swoistą rękojmię, że będzie o was pamiętać - czego niewiasta tak skrupulatna musiała być świadoma. Trudno o gesty bardziej sympatyczne i trudno też przypuszczać, by nie zdawała sobie sprawy z nadziei, jakie one wzbudzają. - Ale przecież żadnych nadziei nie wzbudzają one w samych zainteresowanych. Doprawdy, bracie, w swej trosce o naszą pomyślność i szczęście posuwasz się za daleko. - To prawda - oświadczył John, nagle się mitygując. - Ludzkie możliwości są bardzo ograniczone... Ale, ale, moja droga, co stało się Mariannę? Wygląda bardzo źle, zbladła, bardzo schudła. Czy jest chora? - Nie czuje się dobrze, od kilku tygodni uskarża się na nerwy. - Bardzo mnie to martwi. W jej wieku każda choroba to śmierć dla urody. Jej rozkwit trwał bardzo krótko. Jeszcze we wrześniu była z niej taka ładna dziewczyna i tak pociągająca dla mężczyzn. Typ jej urody miał w sobie coś, 161 co im się szczególnie podobało. Pamiętam, jak Fanny mawiała, że Mariannę wyjdzie za mąż wcześniej i lepiej niż ty - nie, żeby cię nie lubiła - wprost przepada za tobą... ale takie miała wrażenie. A jednak się pomyliła. Wątpię, że teraz Mariannę mogłaby wyjść za kogoś, kogo roczny dochód byłby większy niż pięć - góra sześć tysięcy i byłbym w wielkim błędzie, gdybyś nie trafiła znacznie lepiej niż ona... Dorsetshire! Bardzo słabo znam Dorsetshire, moja droga Elinor, ale bardzo chętnie poznam je lepiej; i możesz, jak sądzę, liczyć na to, że ja i Fanny będziemy należeć do pierwszych i najbardziej radych z zaproszenia gości. Elinor usiłowała go przekonać, że nie istnieje najmniejsza szansa na jej ślub z pułkownikiem, jednakże myśl o tym sprawiała jej bratu zbyt dużą przyjemność, by mógł się jej wyrzec, i naprawdę zdecydowany był zawrzeć bliższą znajomość z Brandonem i popierać ideę tego małżeństwa na wszelkie możliwe sposoby. Świadomość, że sam nic nie zrobił dla swoich sióstr, była na tyle dokuczliwa, by wzbudzić w nim troskę o pomoc, jakiej powinni im udzielić wszyscy inni, zaś oświadczyny pułkownika albo spadek po pani Jennings były najłatwiejszym sposobem zrekompensowania jego własnych zaniedbań. Mieli szczęście zastać lady Middleton w domu, zaś sir John pojawił się, zanim dobiegła końca ich wizyta. Wszyscy wprost prześcigali się w uprzejmościach. Sir John gotów był obdarzyć sympatią każdego i choć John Dash-wood nie sprawiał wrażenia człowieka, który wiele wie na temat koni, już wkrótce sir John uważał go za poczciwego chłopa, podczas gdy lady Middleton wydawał się wystarczająco elegancki, by warto było podtrzymać z nim znajomość. Jeśli chodzi o samego Dashwooda, to opuszczając towarzystwo, był zachwycony obydwojgiem. - Będę miał do zakomunikowania Fanny doskonałe wieści - oświadczył siostrze w drodze powrotnej. - Lady Middleton jest rzeczywiście niezwykle elegancką damą. Jestem pewien, że Fanny rada będzie poznać kogoś takiego. Pani Jennings również jest niewiastą o doskonałych manierach, choć nie tak wytworną jak jej córka. Ale nawet ją twoja bratowa może śmiało odwiedzać, choć, prawdę mówiąc, jak dotąd nie miała podstaw ku temu, co zresztą jest zrozumiałe, gdyż wiedzieliśmy tylko tyle, że pani Jennings jest wdową po człowieku, który całą swą fortunę zdobył w pospolity sposób, i zarówno Fanny, jak i pani Ferrars były głęboko przekonane, że ani ona, ani jej córki nie są osobami, z którymi Fanny chciałaby nawiązać znajomość. Teraz jednak mogę przekazać jej jak najbardziej zadowalającą relację na temat obydwu. 162 ROZDZIAŁ XXXIV -T anny Dashwood tak bardzo ufała osądowi męża, że już następnego dnia oczekiwała pani Jennings wraz z córkami. I nie spotkał jej zawód, gdyż stwierdziła, że nawet ta pierwsza - kobieta, u której zatrzymały się jej szwa-gierki - zasługuje na jej uwagę; co zaś się tyczy lady Middleton, to Fanny uznała ją za jedną z najbardziej uroczych niewiast na świecie! Lady Middleton w pełni odwzajemniła zachwyt tamtej. Obydwie cechował pełen oziębłości egoizm, który każdą z nich pociągał w tej drugiej, zbliżała je bezbarwna poprawność manier i mówiąc najogólniej: głupota. A przecież te same maniery, którymi Fanny zaskarbiła sobie względy lady Middleton, nie przypadły do gustu pani Jennings, której Fanny nie wydała się niczym więcej, jak tylko zadzierającą nosa niezbyt uprzejmą damulką, która na widok sióstr jej męża nie okazała żadnej radości i nie mając niemal nic do powiedzenia podczas trwającej kwadrans wizyty na Berkeley Street, co najmniej siedem i pół minuty przesiedziała w milczeniu. Elinor bardzo chciała wiedzieć - choć nie śmiała o to zapytać - czy Edward przebywa w mieście, nic jednak nie zdołałoby skłonić Fanny, by w jej obecności z własnej woli wspomniała o Edwardzie - dopóki nie mogła jej oświadczyć, że jego małżeństwo z panną Morton jest już przesądzone, i dopóki nie spełniły się nadzieje jej męża związane z osobą pułkownika. Sądziła bowiem, że nadal łączy ich tak wiele, iż nigdy za wiele skrupulatności w rozdzielaniu ich słowem i czynem - i to przy każdej okazji. Wszelako wieści, które zataiła, wkrótce dotarły na Berkeley Street z innych źródeł. Niebawem odwiedziła ich Lucy, by wyżalić się przed Elinor, że nie może widywać się z Edwardem, choć przyjechała do miasta z państwem Dashwood właśnie w tym celu. Edward nie ośmielił przyjść do Bartletfs Building z obawy, że wszystko się wyda, i choć ich tęsknoty za sobą nie sposób wprost opisać, w chwili obecnej pozostało im tylko korespondowanie. Niebawem Edward osobiście powiadomił panny Dashwood o swym pobycie w mieście, dwukrotnie składając wizytę na Berkeley Street. Wróciwszy ze swych porannych wizyt, dwa razy znalazły na stole jego wizytówkę. Elinor rada była, że je odwiedził, jeszcze bardziej cieszyło ją to, że jej nie zastał. Państwo Dashwood byli tak zachwyceni Middletonami, że choć nie mieli zwyczaju wydawania czegokolwiek - postanowili wydać obiad na ich cześć; wkrótce zaś po nawiązaniu tej znajomości zaprosili ich do siebie na Harley Street, gdzie na trzy miesiące wynajęli bardzo wygodny apartament. Siostry oraz pani Jennings również zostały zaproszone. John postarał się, by nie za- 163 brakło pułkownika Brandona, który zawsze rad przebywać wszędzie tam, gdzie były panny Dashwood, przyjął zaproszenie gospodarza z niejakim zdziwieniem, ale i z wielką radością. Goście mieli się spotkać z panią Ferrars, ale Elinor nie udało się wybadać, czy jej synowie też będą obecni. A jednak nadzieja, że ujrzy ich matkę, wystarczyła, by zainteresować Elinor zaproszeniem; bo choć teraz mogła się z nią spotkać bez owego uczucia niepokoju, z jakim myślała o takim spotkaniu dawniej i choć obecnie opinia pani Ferrars na jej temat była Elinor całkowicie obojętna — chęć znalezienia się w towarzystwie owej damy i zaciekawienie jej osobą były w niej równie żywe, jak kiedyś. Toteż ciekawość, z jaką rozmyślała o owym przyjęciu, wkrótce wzrosła, choć Elinor nie odczuła szczególnej radości, gdy usłyszała, że panny Steele również są zaproszone. Zrobiły one na lady Middleton tak dobre wrażenie, i tak uparcie wkupiały się w jej łaski, że choć Lucy z pewnością nie była osobą zbyt wytworną, a jej siostra była zwyczajną prostaczką, lady Middleton, podobnie jak sir John, gotowa była zaprosić na Conduit Street obie, i to na kilka tygodni. Usłyszawszy, że są zaproszone przez Dashwoodów, obie panny uznały za dogodne rozpocząć wizytę na kilka dni przed owym przyjęciem. Fakt, że były siostrzenicami jegomościa, który przez wiele lat był opiekunem brata Fanny, nie przyczynił się zbytnio do tego, że zajęły miejsce przy jej stole, ale jako goście lady Middleton musiały zostać zaproszone. Toteż Lucy, która długo czekała na to, by osobiście poznać rodzinę Edwarda, odgadnąć charaktery jej członków oraz skalę czekających ją trudności, a także zyskać sposobność wkradnięcia się w ich łaski, rzadko miewała w życiu chwile szczęśliwsze, niż kiedy otrzymała bilet wizytowy Fanny Dashwood. Na Elinor zaproszenie to zrobiło wrażenie zgoła odmienne. Natychmiast wyobraziła sobie, że Edward, który mieszkał z matką, również został zaproszony na przyjęcie wydawane przez jego siostrę, że zatem po tym wszystkim, co zaszło, zobaczy go po raz pierwszy w towarzystwie Lucy. Nie miała pojęcia, jak to zniesie. Być może obawy te nie do końca były racjonalne, a już na pewno były bezpodstawne. Rozwiał je nie tyle rozsądek samej Elinor, co życzliwość Lucy, która myślała, że sprawi jej zawód, oświadczając, że Edward z pewnością nie zajrzy we wtorek na Harley Street. Usiłowała nawet zadać Elinor jeszcze większy ból, przekonując ją, że przyczyną tego jest ogrom miłości do narzeczonej, której Edward nie potrafi ukryć, gdy są razem. I oto nadszedł ów doniosły wtorek, kiedy to dwie młode damy miały być przedstawione groźnej teściowej. - Niechże mi pani współczuje, droga panno Dashwood! - powiedziała Lucy, gdy razem wchodziły po schodach. Middletonowie przyjechali zaraz 164 po pani Jennings, tak więc wszystkich gości wprowadzał jeden lokaj. - Poza panią nie ma tu nikogo, kto mógłby się nade mną litować. Słowo daję, zaraz zemdleję. Dobry Boże, za chwilę zobaczę osobę, od której zależy całe moje szczęście... moją przyszłą teściową! Elinor mogła jej przynieść natychmiastowa ulgę, sugerując, że osoba, którą zaraz ujrzy, może się okazać przyszłą teściową panny Morton, ale zamiast tego całkiem szczerze zapewniła ją o swej litości, wzbudzając jej bezgraniczne zdumienie, bo choć Lucy naprawdę się niepokoiła - bardzo liczyła na to, że uda jej się wzbudzić głęboką zazdrość tamtej. Pani Ferrars była niską i szczupłą kobietą o posępnej, zgorzkniałej twarzy i sztywnym, wręcz ceremonialnym obejściu. Cerę miała bladą, rysy drobne, a twarz niezbyt urodziwą i właściwie pozbawioną wyrazu, gdyby nie ściągnięte brwi, które szczęśliwie ratowały ją od hańby pospolitości, nadając jej silne piętno dumy i złośliwości. Nie była rozmowna, gdyż w przeciwieństwie do większości ludzi ilość słów dostosowywała do ilości myśli; spośród nielicznych wypowiadanych przez nią słów ani jedno nie było skierowane do Elinor, którą mierzyła takim wzrokiem, jakby postanowiła, że nigdy jej nie polubi - bez względu na okoliczności. Elinor nie przejęła się zbytnio takim zachowaniem. Kilka miesięcy wcześniej bardzo by ją ono zraniło, teraz jednak pani Ferrars nie byłaby w stanie jej pognębić, zaś jakże różny od tego sposób, w jaki stara dama traktowała obie panny Steele - zamierzając dodatkowo upokorzyć Elinor - jedynie ją ubawił. Mogła się tylko uśmiechać, widząc uprzejmość, jaką matka i córki okazywały tej samej osobie - wyróżniona w ten sposób została Lucy - na upokorzeniu której najbardziej by im zależało, gdyby wiedziały tyle, co Elinor. Tymczasem to właśnie ona, choć w niczym nie mogła im zagrażać, stanowiła obiekt ich złośliwości. O ile jednak owo nadskakiwanie wzbudziło jej wesołość, mogła czuć tylko głęboką pogardę na widok podłości i głupoty, którymi było ono podszyte, oraz pełnych fałszu, wystudiowanych umizgów, przy pomocy których panna Steele zabiegała o ich względy. Lucy była zachwycona, zaś starszej pannie Steele do pełni szczęścia zabrakło jedynie docinków na temat doktora Daviesa. Obiad był bardzo wystawny, służba liczna i wszystko świadczyło o tym, że pani domu lubi się pokazać, a pan domu umie ją wesprzeć. Pomimo inwestycji i wkładów w majątku w Norland, pomimo faktu, że jego właściciela dzieliło już niegdyś jedynie kilka tysięcy funtów od konieczności wyprzedania wszystkiego ze stratą, nic nie świadczyło o ubóstwie, którego wizję usiłował roztoczyć; jedynym, jakie dawało się we znaki, było ubóstwo konwersacji -i brak ten był dotkliwy. Sam John Dashwood nie miał do powiedzenia prawie nic, a jego żona jeszcze mniej. Okoliczność ta nie była wszelako hańbiąca, 165 gdyż podobnie było w przypadku większości biesiadników; niemal każdy miał jakiś defekt, który dyskwalifikował go w towarzystwie: brak smaku wrodzonego czy nabytego, brak elegancji, brak temperamentu, brak poczucia humoru. ' Kiedy po obiedzie panie przeszły do salonu, wspomniane ubóstwo stało się szczególnie rażące, gdyż wcześniej panowie wnosili do rozmowy niejakie ożywienie mówiąc o polityce, grodzeniu gruntów, ujeżdżaniu kom, a teraz wszystko to się skończyło i dopóki nie podano kawy, rozmówczynie pochłonął bez reszty jeden jedyny temat: porównywanie wzrostu Harry'ego Dash-wooda ze wzrostem Williama, drugiego syna lady Middleton, który był jego rówieśnikiem Gdyby obaj chłopcy byli przy tej rozmowie można byłoby ich porównać i kwestię można by rozstrzygnąć bez trudności; ponieważ jednak obecny był tylko Harry, obie strony sporu zdane były na domysły i każdy miał prawo by obstawać przy własnej opinii, którą też w kółko powtarzał. A oto geografia sporu: każda z matek, choć w głębi serca przekonana była że to jej syn jest wyższy, taktownie przyznawała rację tej drugiej. Każda z babek z nie mniejszą stronniczością, z większą szczerością, a za to z takim samym nieprzejednaniem - popierała sprawę swojego potomka. Lucy, która jednakowo chętnie przyznałaby rację obu matkom, była zdania, ze każdy z chłopców jak na swój wiek jest niezwykle wysoki i że ona sama me jest w stanie dopatrzyć się choćby najmniejszej różnicy między nimi; z kolei starsza panna Steele, jeszcze bardziej chcąc się przypodobać, ochoczo przyznała racje obydwu stronom sporu. Elinor która raz poparła stronników Williama, czym jeszcze bardziej obraziła panią Ferrars oraz Fanny, nie wydawało się konieczne powtarzanie swojej opinii Mariannę zaś, gdy przyszła kolej na nią, obraziła wszystkich, oświadczając że nie ma żadnego zdania, ponieważ w ogóle się nad tym nie zastanawiała. ' Przed wyjazdem z Norland Elinor namalowała dla bratowej dwa piękne ręczne ekraniki, które oprawione i przyniesione do domu stały się ozdobą salonu Wpadły w oko Johnowi Dashwoodowi, gdy wraz z innymi panami wrócił do salonu, teraz zaś ceremonialnie wręczył je pułkownikowi Brando-nowi, chcąc wzbudzić jego podziw. - Namalowała to starsza siostra - powiedział. - A ponieważ ma pan gust, śmiem twierdzić, że się panu spodobają. Nie wiem czy kiedykolwiek miał pan okazję zobaczyć któreś zjej dzieł, ale wszyscy mówią, że rysuje znakomicie. .. Pułkownik odżegnując sk od jakichkolwiek pretensji do znawstwa, gorąco pochwalił malowidła, jak zresztą pochwaliłby każdy obrazek pędzla Eli-nor a ponieważ jego zachwytf wzbudziły ciekawość innych, ekraniki zaczęły wędrować z rąk do rąk. Pani Ferrars nie wiedząc, że są to prace Elmor, ko- 166 niecznie chciała je obejrzeć i gdy zyskały aprobatę lady Middleton, Fanny wręczyła je matce, lojalnie uprzedzając, że są dziełem Elinor. - Hm - mruknęła pani Ferrars. - Bardzo ładne - i nie spojrzwszy na obrazki, zwróciła je córce. Być może jej zachowanie przez moment wydawało się Fanny grubiań-skim, gdyż oblała się lekkim rumieńcem i natychmiast stwierdziła: - Są śliczne, prawda, mamo? Lecz już po chwili ogarnęła ją obawa, że jest dla Elinor zbyt uprzejma, więc zaraz dodała: - Nie wydaje się mamie, że przypominają nieco w stylu obrazki panny Morton? Ależ pięknie maluje panna Morton! Ten jej ostatni pejzaż jest wprost zachwycający! - Zachwycający, to prawda. Tylko, że ona wszystko robi dobrze. Mariannę nie była w stanie tego znosić. Już wcześniej pani Ferrars wzbudziła jej antypatię, teraz zaś, sprowokowana tak bardzo nie w porę wypowiedzianą pochwałą i to w dodatku kosztem Elinor, choć zupełnie nie domyślała się podtekstu, stwierdziła z irytacją: - Szczególne to słowa uznania, doprawdy! A kimże jest jakaś panna Morton? Kto ja zna? Kogo ona obchodzi? O Elinor mówimy, nią się zajmujemy! Co powiedziawszy, wyrwała ekraniki z rąk bratowej, by podziwiać je tak, jak na to zasługiwały. Pani Ferrars wyglądała na okropnie zagniewaną i prostując się sztywniej niż kiedykolwiek, odparowała jakże ciętą filipiką1: - Panna Morton jest córka lorda Mortona! Fanny również miała gniewną minę, a jej mąż był wprost przerażony zuchwałością siostry. Rozdrażnienie siostry sprawiło Elinor znacznie większą przykrość niż to, co je spowodowało; a przecież utkwione w Mariannę spojrzenie pułkownika Brandona świadczyło o tym, że nawet w owym rozdrażnieniu widzi on tylko to, co sympatyczne: wrażliwe serce, które nie mogło znieść widoku okazywanego siostrze lekceważenia. Mariannę nie poprzestała na tym. Bezczelna wyniosłość, z jaką pani Ferrars potraktowała Elinor, wydało jej się zwiastunem owych kłopotów i zmartwień, na myśl o których wzdragało się jej zranione serce; toteż pod wpływem impulsu pobudzonej uczuciowości podeszła po chwili do krzesła siostry i objąwszy ją za szyję, z policzkiem przy jej policzku, wyszeptała z uczuciem: - Kochana Elinor, nie zważaj na nie. Nie pozwól, żeby cię unieszczęśliwiły. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej; straciła panowanie nad sobą i ukrywszy twarz w ramionach Elinor, wybuchnęła płaczem. Wszyscy na nią 1 F i 1 i p j k a - gwałtowna mowa oskarżycielska; nazwa pochodzi od słynnych mów De-mostenesa przeciwko królowi Filipowi Macedońskiemu. 167 spojrzeli i niemal \vszyscy poezuli się zakłopotani. Pułkownik Brandon bezwiednie wstał z mi^ {podszedł do obu sióstr. Pani Jennings ze swym inteligentnym: - Och! BiedaqWo! _ natyChmiast podała jej sole trzeźwiące; sir John zaś zawrzał takim gni^wem przeciw sprawczyni owego załamania, że od razu przesiadł się obok L Stee)e i szeptem opowiedział jej pokrótce przebieg tego wstrząsające^ -śda Po kilku wszą|^że minutach Mariannę na tyle wzięła się w garsc, by zamieszanie ucichło, Usiadja razem z pozostałymi, choć wspomnienie tego, co się wydarzyło, był nj. żyWe przez cały wieczór. - Biedna Ma^j , _ rzekł szeptem jej brat do pułkownika Brandona, gdy tylko udało «^ gię zwroCić uwagę tamtego. - Nie cieszy się równie dobrym zdrowiem, jai . • s;ostra, jest bardzo nerwowa i nie ma psychicznej odporności Elinor; c^ Jtrzeba przyznać, że dla młodej kobiety, która była piękną, utrata urody musj , , c ś bardzo bolesnym. Pewnie pan nie uwierzy, ale kilka miesięcy tehlu Mariannę była bardzo ładna, tak samo ładna jak Elmor. A teraz, jak pan \^ wszystko się skończyło... ROZDZIAŁ XXXV -i ± ak więc ą. zobaczyła panią Ferrars, a jej ciekawość została zaspokojona. Przekon^ • ¦ ¦ 1& ma ona wszelkie cechy mogące uczynić dalsze zbliżenie obu r°^zin przed>ięwzięciern raczej niewskazanym. Elinor zobaczyła taką pych^ taką małoduszność i tyle uporczywych wobec niej uprzedzeń, że z łatwa ' . *• ła [\e przeszkód stanęłoby na drodze ich miłości, opóźniających je, JaLeństwo z Edwardem, nawet gdyby był wolny, słowem, wiedziała wystać ¦ duźo, by odczuć niemal wdzięczność, że jedna wielka przeszkoda u. , ^iła ia od cierpień z powodu pozostałych, związanych z osobą pani Fetv _ od ^wou jej kaprysu, od przymusu zaskarbienia sobie jej dobrej opinii jeśU naWet nie mogła odczuć radości z tego, że Edward jest przykuty do ^LJy t0 w każdym razie pocieszała się myślą, że odczułaby ją, gdyby tylko ł' ^isza. Jej zdziwień^Y^Jj f}kt, że Lucy była aż tak zbudowana umizgarai pani Ferrars, że jej irv wnOść i pycha zaślepiły ją do tego stopnia, iż brała za dobrą monetę Uv rzeimoscl świadczone jej tylko dlatego, że me była Elmor, albo że tak barcl^ ciesząją względy, których jedyną przyczyną była mezna- 168 jomość jej prawdziwej sytuacji. O tym, że było tak w istocie, świadczyło nie tylko spojrzenie Lucy owego wieczoru, nazajutrz bowiem dała kolejne, jeszcze bardziej niezbite dowody owej radości, gdy na specjalne życzenie panny Steele, lady Middleton podwiozła ją na Berkeley Street, by zastawszy Elinor samą, mogła się z nią podzielić swym szczęściem. Los jej sprzyjał, gdyż niebawem po jej przybyciu pani Jennings otrzymała wiadomość od pani Palmer i wybrała się do córki. - Droga przyjaciółko! - zawołała Lucy, gdy tylko zostały same. - Przyszłam, by ci opowiedzieć o moim szczęściu. Czyż może być coś pochlebniej szego niż wczorajsze zachowanie pani Ferrars wobec mnie? Była taka ujmująca. Wiesz, że drżałam na myśl o spotkaniu z nią, ale w chwili gdy zostałam jej przedstawiona, stała się dla mnie miła, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że zapałała do mnie sympatią. Nieprawdaż? Sama wszystko widziałaś, nie uderzyło cię to? - Rzeczywiście była dla ciebie bardzo uprzejma. - Uprzejma! Czyżbyś nie zauważyła niczego prócz uprzejmości?!... Ja dostrzegłam zdecydowanie więcej - życzliwość, jakiej nie okazała nikomu innemu, żadnej pychy, żadnej wyniosłości... Twoja bratowa to samo, sama słodycz i dobroć! Elinor wolałaby mówić o czymś innym, ale Lucy wciąż domagała się przyznania, że ma powody, by uważać się za szczęśliwą, i Elinor czuła się w obowiązku brnąć dalej. - Zapewne gdyby wiedziała o twoich zaręczynach - powiedziała - sposób, w jaki zostałaś potraktowana, byłby największym z pochlebstw; ponieważ jednak było inaczej... - Domyślałam się, że to powiesz - odparła szybko Lucy - a przecież nie ma najmniejszego powodu, dla którego pani Ferrars miałaby udawać, że mnie lubi, i to, że mnie polubiła, jest najważniejsze. Nie uda ci się odebrać mi tej satysfakcji. Jestem pewna, że wszystko dobrze się skończy i że w porównaniu z tym, czego się spodziewałam, realne trudności okażą się niczym. Pani Ferrars to czarująca kobieta, tak jak i twoja siostra. Obie są naprawdę wspaniałe! Aż się dziwię, że nigdy mi nie wspominałaś, jak miła jest pani Dash-wood! Elinor nie miała na to odpowiedzi; na żadną też się nie siliła. - Źle się pani poczuła, panno Dashwood? Tak pani spochmumiała... nic pani nie mówi. Z pewnością nie czuje się pani dobrze. - Nigdy nie czułam się lepiej. - Bardzo mnie to cieszy, ale nie wygląda mi pani na zdrową. Tak by mi było przykro, gdyby się pani rozchorowała, właśnie pani, która byłaś mi największą pociechą. Sama nie wiem, co bym zrobiła bez pani przyjaźni. 169 Elinor próbowała udzielić jakiejś grzecznej odpowiedzi, choć miała wątpliwości, czyjej się to uda. Najwyraźniej jednak jej milczenie sprawiło Lucy satysfakcję, gdyż natychmiast odparła: - Doprawdy jestem najzupełniej przeświadczona o względach, którymi mnie pani darzy i pomijając miłość Edwarda, są one dla mnie źródłem największej pociechy. Biedny Edward! Ale przynajmniej jedno jest dobre - będziemy mogli się spotykać i to dosyć często, ponieważ lady Middleton jest zachwycona panią Fanny Dashwood, więc zanosi się na liczne wizyty na Harley Street, a Edward połowę dnia spędza z siostrą - poza tym lady Middleton i pani Ferrars będą się teraz wizytować, a pani Ferrars i pani bratowa były tak uprzejme, że kilka razy powtórzyły, iż zawsze rade będą mnie widzieć... To takie ujmujące niewiasty!... Pewna jestem, że gdyby pani kiedyś powtarzała bratowej, jakie mam o niej zdanie, trudno byłoby to wyrazić słowami. Elinor ani myślała dawać jej nadzieję, że to uczyni. - Pewna jestem - ciągnęła Lucy - że gdyby pani Ferrars powzięła do mnie niechęć, natychmiast bym to zauważyła. Gdyby na przykład ograniczyła się do formalnych grzeczności i ani słowem się nie odezwała, gdyby cały czas mnie ignorowała i ani razu nie spojrzała na mnie z sympatią- wie pani, co mam na myśli - gdyby mnie potraktowała w taki okropny sposób, ogarnęłaby mnie rozpacz i poddałabym się. Nie zniosłabym tego. Bo wiem, że kiedy ona kogoś nie lubi, to jest w swej niechęci nieprzejednana. Przed ripostą na owe słowa tryumfalne, choć jakże uprzejme, powstrzymało Elinor pojawienie się służącego, który oznajmił przybycie pana Ferrar-sa. Właśnie wtedy do pokoju wszedł Edward. Była to bardzo krępująca chwila; na twarzach obecnych malowało się zakłopotanie. Wszyscy mieli bezgranicznie głupie miny, a Edward przez chwilę zdawał się wahać, czy ma wejść czy raczej wyjść z pokoju. Słowem, zdarzyło się właśnie to - i to w najprzykrzejszej formie — czego każde z nich tak bardzo starało się uniknąć - nie tylko znaleźli się razem, ale też nie miał ich kto poratować. Panie najprędzej odzyskały zimną krew. Nie było w interesie Lucy wysuwać się na pierwszy plan, ponadto trzeba było nadal stwarzać pozory tajemnicy. Toteż mogła wyrażać swą czułość jedynie spojrzeniem i przywitawszy się zdawkowo, nie powiedziała nic więcej. Przed Elinor stało jednak trudniejsze zadanie; tak bardzo chciała się z niego wywiązać, zarówno przez wzgląd na Edwarda, jak i na samą siebie, że już po chwili zdobyła się na to, by go powitać głosem niemal swobodnym i z niewymuszoną uprzejmością; kolejny zaś wysiłek, kolejna chwila zmagań sprawiły, że wszystko poszło dobrze. Nie pozwoli na to, by obecność Lucy czy poczucie doznanej niesprawiedliwości powstrzymały ją przed oświad- 170 czeniem Edwardowi, jak jest szczęśliwa, że go widzi, i jak bardzo żałuje, że nie było jej w domu, gdy onegdaj składał wizytę na Berkeley Street. I chociaż wkrótce zauważyła, że Lucy badawczo się w nią wpatruje, postanowiła nie dać się zastraszyć czujnym małym oczkom oraz wyświadczyć Edwardowi względy, należące mu się jako przyjacielowi i niemal krewnemu. Jej zachowanie ośmieliło Edwarda, który zdobył się na to, by usiąść; ale jego zakłopotanie, nieczęste u mężczyzny, wciąż przewyższało zakłopotanie pań, w stopniu zrozumiałym akurat w tym przypadku: Edward nie miał serca tak obojętnego jak Lucy ani sumienia tak czystego jak Elinor. Lucy, z miną poważną i fałszywie skromną, najwyraźniej postanowiła nie ułatwiać zadania innym i nie powiedziała ani słowa. Obowiązek ten wzięła na siebie Elinor, która uznała, że powinna udzielić wszelkich informacji na temat zdrowia matki, przyjazdu do miasta i wszystkiego, o co Edward powinien zapytać, ale tego nie zrobił. Nie ograniczyła się do tego, bo wkrótce potem poczuła w sobie taki heroizm, że pod pretekstem pójścia po Mariannę postanowiła zostawić tych dwoje samych. Zamiar swój zrealizowała i to z nawiązką, bo przez kilka minut mężnie stała na półpiętrze, zanim udała się do siostry. Gdy jednak to nastąpiło, miłosne ekstazy Edwarda musiały się skończyć, ponieważ Mariannę tak się ucieszyła, że natychmiast pobiegła do salonu. Jej radość na widok gościa była taka sama jak wszystkie jej uczucia: intensywna i nieskrywana, i okazywana wprost. Wyciągnęła do niego rękę i głosem wyrażającym tkliwość siostry zawołała: - Drogi Edwardzie! To chwila wielkiego szczęścia! Ona wynagradza nam wszystko! Edward usiłował odpowiedzieć na tę uprzejmość tak, jak by należało, ale w obecności takich świadków nie ośmielił się powiedzieć ani połowy tego, co czuł naprawdę. Wszyscy ponownie usiedli i przez dłuższą chwilę nikt się nie odezwał, i tylko Mariannę wymownie i czule spoglądała to na Edwarda, to na Elinor, żałując tylko tego, że nie mogą dać folgi swym uczuciom z powodu niepożądanej obecności Lucy. Jako pierwszy przemówił Edward, zauważając zmianę w wyglądzie Mariannę i wyrażając obawę, że Londyn jej nie służy. - Och! Nie myśl o mnie! - odparła z żarem, choć oczy pełne miała łez. -Nie myśl o moim zdrowiu. Widzisz, że Elinor czuje się dobrze. To w zupełności wystarczy. Uwaga ta nie była obliczona na to, by Edward czy Elinor poczuli się swobodniej, ani na to, by wyjednać dla Mariannę przychylność Lucy, która spoglądała na nią niezbyt życzliwym okiem. - Podoba się wam Londyn? - spytał Edward, chcąc skierować rozmowę na inne tory. 171 - Ani trochę. Spodziewałam się, że będzie tu wiele rozrywek, ale gdzie tam! Twój widok, Edwardzie, jest jedyną pociechą, jakiej tu zaznałam, dzięki Bogu, jesteś wciąż taki sam jak dawniej! Zamilkła. Nikt się nie odezwał. - Sądzę, Elinor - dodała po chwili - że musimy poprosić Edwarda, by się nami zaopiekował w drodze powrotnej do Barton. Wyruszymy, jak sądzę, za tydzień albo dwa i ufam, że Edward nie będzie się wzdragał przed wzięciem na siebie tego obowiązku. Nieszczęsny Edward coś tam wymamrotał, ale co mianowicie, tego nie wiedział nawet on sam. Tymczasem Mariannę, która zauważyła jego poruszenie i mogła je sobie tłumaczyć, jak jej się żywnie podobało, była całkowicie zadowolona i wkrótce zaczęła mówić o czymś innym: - Ależ dzień spędziliśmy wczoraj, Edwardzie, na Harley Street! Było tak nudno, tak beznadziejnie nudno! Wiele miałabym ci na ten temat do powiedzenia, ale teraz jest to niemożliwe... Z tą godną podziwu dyskrecją odłożyła na potem - gdy będą w bardziej zaufanym gronie — uwagę, że ich wspólni krewni byli jeszcze bardziej niesympatyczni niż zwykle i że rozczarowała ją zwłaszcza matka Edwarda. - Ale dlaczego nie było tam ciebie, Edwardzie? Dlaczego pan nie przyszedł? - Miałem inne zobowiązania. - Zobowiązania! Cóż one znaczą, gdy człowiek ma się spotkać z takimi przyjaciółmi? - Być może pani zdaniem - zawołała Lucy, koniecznie chcąc się na niej odegrać - panno Mariannę, młodzi mężczyźni nigdy nie dotrzymują zobowiązań, gdy tylko nie mają na to ochoty, obojętne, czy to w sprawach dużych, czy małych. Elinor poczuła gniew, ale Mariannę zdawała się zupełnie nie zważać na jad tych słów, bo odparła ze spokojem: - Ani trochę tak nie uważam, bo prawdę mówiąc, pewna jestem, że przed wizytą na Harley Street powstrzymało Edwarda jedynie czyste sumienie. I jestem głęboko przekonana, że jego sumienie jest bardzo, bardzo wrażliwe i że bardzo uczciwie dotrzymuje zobowiązań, nawet najdrobniejszych i najbardziej niezgodnych z jego wolą i interesami. Ze wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znałam, to właśnie jego najbardziej mierzi zadawanie bólu, sprawianie rozczarowań oraz wszelki egoizm. Taki właśnie jest Edward, ja wam to mówię... Co takiego?! Nie zamierza pan słuchać pochwał? Wobec tego nie może pan być moim przyjacielem, gdyż ci, którzy gotowi są zaakceptować moją miłość i szacunek, muszą również godzić się z jawnością mych pochwał. 172 W tym jednak przypadku pochwały owe zupełnie nie trafiły słuchaczom do przekonania, zaś samemu Edwardowi wydały się tak niemiłe, że wkrótce potem postanowił opuścić towarzystwo. - Już pan idzie! - wykrzyknęła Mariannę. - Ależ, drogi Edwardzie, to niemożliwe. I wziąwszy go na stronę, szeptem oznajmiła mu, że Lucy zbyt długo z nimi nie zostanie. Ale nawet taka zachęta nie poskutkowała, bo Edward musiał iść, a Lucy, która nie zostawiłaby ich samych, nawet gdyby jego wizyta trwała dwie godziny, wyszła wkrótce potem. - Co tak często może ją tu sprowadzać? - zastanawiała się Mariannę po jej odejściu. - Czyżby nie zauważyła, jak nam zależy, żeby sobie poszła?! To tak drażniło Edwarda! - Właściwie dlaczego? Wszystkie jesteśmy jego przyjaciółkami, a Lucy zna najdłużej z nas wszystkich. To zupełnie zrozumiałe, że chciał się z nią widzieć tak samo jak z nami. Mariannę spojrzała na siostrę z powagą i powiedziała: - Wiesz, Elinor, że nie znoszę, kiedy tak mówisz. Jeśli chodzi ci tylko o to, bym zaprzeczyła twoim słowom - podejrzewam, że tak właśnie jest - to powinnaś wiedzieć, że jestem ostatnią osobą skłonną to uczynić. Nie zniżę się do tego, by wyłudzano ode mnie zapewnienia, których tak naprawdę nikt nie oczekuje. Po czym opuściła pokój, Elinor zaś nie odważyła się iść za nią, aby powiedzieć jej więcej, obiecawszy bowiem Lucy, że dochowa sekretu, nie mogłaby udzielić Mariannę żadnych informacji, które by ją przekonały. I choć konsekwencje tego, że Mariannę trwa w błędzie, mogły być bolesne, Elinor musiała się z tym pogodzić. Mogła się spodziewać jedynie tego, że Edward rzadko będzie narażał ją oraz samego siebie na przykrość wysłuchiwania niewczesnych uniesień Mariannę albo na ból podobny temu, jaki towarzyszył niedawnemu spotkaniu. I miała wszelkie powody, by tego oczekiwać. ROZDZIAŁ XXXVI K, ulka dni po owym spotkaniu gazety obwieściły światu, że małżonka JW Pana Tomasza Palmera szczęśliwie urodziła syna i spadkobiercę; notatka owa była bardzo interesująca i pełna treści, przynajmniej dla tych spośród krewnych i znajomych, którzy już o tym wiedzieli. Zdarzenie to, niezwykle 173 doniosłe dla pani Jennings, wprowadziło tymczasem zmiany w jej rozkładzie zająć i w podobnym stopniu wpłynęło na zajęcia jej młodych przyjaciółek; chcąc bowiem jak najwięcej czasu spędzać z Charlotte, wyruszała do niej każdego ranka i wracała późnym wieczorem, toteż panny Dashwood na specjalne życzenie Middletonów całe dnie przesiadywały na Conduit Street. Mając na względzie własną wygodę, przynajmniej poranki wolałyby spędzać w domu pani Jennings, jednakże nie sposób było się sprzeciwić w tej kwestii życzeniu wszystkich. Dlatego ich czas wolny stał się własnością lady Middleton i obu panien Steele, które w gruncie rzeczy równie nisko ceniły towarzystwo sióstr, jak głośno się go dopominały. Panny Dashwood miały zbyt wiele rozumu, by stanowić pożądane towarzystwo tej pierwszej; panny Steele zaś spoglądały na nie zazdrosnym okiem, jak na intruzki, na ich własnym gruncie dzielące z nimi względy, które panny Steele pragnęły zmonopolizować. Chociaż zachowanie lady Middleton wobec Elinor i Mariannę było nienaganne, w rzeczywistości wcale ich nie lubiła. Ponieważ nigdy nie schlebiały ani jej, ani jej dzieciom, nie dowierzała ich życzliwości, a ponieważ lubiły czytać, uważała je za sawantki, być może nie wiedząc dokładnie, co znaczy to słowo. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż epitetu tego używano nagminnie i bez zastanowienia. Obecność sióstr była krępująca zarówno dla lady, jak i dla Lucy. Była przeszkodą dla nieróbstwa jednej oraz interesów drugiej. Lady Middleton wstydziła się przy nich próżnować, Lucy zaś w obawie przed ich pogardą musiała zaniechać uprzednio obmyślanych pochlebstw, z których była dumna i które skrzętnie rozdzielała przy innych okazjach. Z całej tej trójki najmniej zakłopotana ich obecnością była starsza panna Steele; potrafiły zresztą wprawić ją w dobry humor. Gdyby tylko któraś z nich opisała jej wyczerpująco i w szczegółach wszystko, co zaszło między Mariannę i Willoughbym, uznałaby to za wystarczającą rekompensatę za ustąpienie po obiedzie najlepszego miejsca przy kominku, do czego została zmuszona po przybyciu sióstr. To jednak nie nastąpiło; bo choć często rzucała Elinor współczujące uwagi dotyczące jej siostry i choć kilka razy wypowiedziała przeznaczoną dla Mariannę myśl 0 niestałości dandysów, nie osiągnęła niczego, poza obojętnym spojrzeniem tej pierwszej oraz niesmakiem drugiej. A przecież jeszcze mniejszy wysiłek z ich strony mógłby im zjednać jej względy, gdyby tylko pożartowały sobie z niej i z doktora. W tak nikłym jednak stopniu - nie większym niż inni -skłonne były wyświadczyć jej tę przyjemność, że jeśli sir John jadł obiad poza domem, bywało, iż przez cały dzień nie usłyszała na ten temat żadnych żarcików, nie licząc tych, które sama była uprzejma sobie zaaplikować. Pani Jennings wszelako tak dalece nieświadoma była całej tej zazdrości 1 niezadowolenia, że znakomitym wydał się jej pomysł, by panny przebywały 174 razem. Co wieczór gratulowała też swoim młodym przyjaciółkom, że na tak długo uniknęły towarzystwa starej, głupiej kobiety. Czasem spotykała się z nimi w domu sir Johna, a czasem w swoim własnym; zawsze w doskonałym nastroju, szczęśliwa i dumna, przekonana, że powodzenia Charlotte to właśnie jej zasługa, w każdej chwili gotowa opisywać sytuację córki tak wyczerpująco i drobiazgowo, jak tylko starsza panna Steele mogła zapragnąć. Jedna tylko rzecz ją niepokoiła i uskarżała się na nią codziennie. Otóż pan Palmer wyznawał powszechny wśród przedstawicieli jego płci, lecz sprzeczny z ojcowskimi uczuciami pogląd, że wszystkie niemowlaki są takie same. I choć ona sama nieustająco dostrzegała uderzające podobieństwo między owym dzieckiem a każdym jego krewnym - i to z obu stron - nie było sposobu, by przekonać o tym ojca. Nie sposób było wyperswadować mu tego, że dziecko nie przypomina we wszystkim każdego innego dziecka w tym samym wieku, czy choćby skłonić go do przyjęcia oczywistej tezy, że jest to najpiękniejsze niemowlę na świecie. Przystępujemy teraz do relacji o nieszczęściu, które mniej więcej w tym samym czasie spadło na żonę Johna Dashwooda. Otóż zdarzyło się, że kiedy obie jej szwagierki po raz pierwszy bawiły z wizytą na Harley Street, zjawiła się tam również pewna ich znajoma - okoliczność z pozoru niewróżąca niczego złego. O ile jednak wyobrażenia innych ludzi skłaniają ich zawsze do błędnych ocen naszego postępowania i do rozstrzygania o nim na podstawie pozorów, szczęście nasze do pewnego stopnia jest zawsze na łasce przypadku. W tym konkretnym przypadku owa niedawno przybyła dama pozwoliła swej wyobraźni tak dalece wykroczyć poza granice wszelkiego prawdopodobieństwa, że gdy tylko usłyszała nazwisko panien Dashwood, natychmiast wyciągnęła wniosek, że przebywają w gościnie na Harley Street; owa błędna konkluzja sprawiła, że po dwóch dniach od owego spotkania panny Dashwood wraz z bratem zaproszono do jej domu na wieczór muzyczny. W rezultacie Fanny Dashwood nie tylko narażona została na skrajną niedogodność wysyłania po siostry Dashwood własnego powozu, lecz również - co gorsza - na uciążliwą konieczność udawania, że darzy je względami: któż poza tym mógł przewidzieć, czy nie będą oczekiwać, że po raz drugi je gdzieś zabierze? Mogła wprawdzie zawieść ich oczekiwania, ale myśl o tym jej nie pokrzepiała, gdy bowiem ludzie decydują się na postępowanie, o którym wiedzą, że jest niewłaściwe, czują się obrażeni, że ktoś spodziewa się po nich czegoś więcej. Stopniowo Mariannę tak przywykła do codziennych wizyt, że stało jej się obojętne, czy wyjdzie czy też nie, machinalnie i bez słowa sprzeciwu przygotowywała się do każdej wieczornej wizyty, choć nie liczyła na jakiekolwiek rozrywki i bardzo często aż do ostatniej chwili nie wiedziała, dokąd ją zabierają. 175 Na wyglądzie i stroju przestało jej zależeć do tego stopnia, że podczas całej swej toalety nie zwracała na nie choćby połowy tej uwagi, jaką poświęciła im panna Steele przez pierwsze pięć minut ich spotkania po ukończeniu owej toalety. Nic też nie uszło jej bacznej uwadze i wścibskiemu oku. Dostrzegła wszystko i o wszystko pytała, nigdy też nie zaznała spokoju, dopóki nie poznała ceny każdej części garderoby Mariannę. Liczbę sukien Mariannę znała lepiej niż ona sama. A zanim się rozstały, była na dobrej drodze, by stwierdzić, ile Mariannę wydaje na pranie i ile co roku na siebie wydaje. Mało tego: zuchwałość tego rodzaju dociekań wieńczył komentarz, który miał być komplementem, a który panna Dashwood uważała za szczyt impertynencji. Gdy bowiem kończyły się oględziny cen i jakości sukni, koloru pantofelków oraz fryzury, mogła być pewna, że teraz usłyszy: - Daję słowo, wygląda pani szalenie szykownie; śmiem twierdzić, że podbije pani wiele męskich serc. Z taką zachętą została odprawiona do powozu brata; panny gotowe były do odjazdu w parę chwil po tym, jak zajechał pod dom. Punktualność owa nie bardzo przypadła do gustu ich bratowej, która przed nimi dotarła do domu znajomej damy i liczyła na niewielkie opóźnienie swych szwagierek, mogące sprawić kłopot jej albo jej stangretowi. Owego wieczora nie wydarzyło się nic specjalnego. Towarzystwo, jak to bywa na imprezach muzycznych, składało się z wielu ludzi obdarzonych smakiem i z jeszcze większej liczby takich osób, co kompletnie smaku były pozbawione. Wykonawcy zaś jak zwykle -zarówno w przeświadczeniu własnym, jak i najbliższych znajomych - stanowili czołowy kameralny zespół w Anglii. Ponieważ Elinor ani nie była muzykalna, ani do muzykalności nie aspirowała, nie wahała się odwracać głowy od wielkiego fortepianu, gdy tylko miała na to ochotę i niepowstrzymywana nawet obecnością harfy czy wiolonczeli -wodziła wzrokiem po rozmaitych obiektach w sali. Jednym z takich omiatających spojrzeń dostrzegła w grupie młodych ludzi tego samego mężczyznę, który w sklepie Graya zrobił im wykład na temat szkatułek na wykałaczki. Po chwili pochwyciła jego spojrzenie, kiedy stał, rozmawiając poufale z jej bratem. Właśnie postanowiła spytać tego ostatniego o nazwisko owego człowieka, gdy obaj do niej podeszli i John Dashwood przedstawił go jako Roberta Ferrarsa. Ten bardzo grzecznie się z nią przywitał i pochylił głowę w ukłonie, który bardziej przekonywująco niż jakiekolwiek słowa upewnił ją, iż jest to ten sam pyszałek, o którym słyszała od Lucy. Dobrze byłoby dla niej, gdyby jej względy dla Edwarda w mniejszym stopniu zależały od jego zalet, w większym zaś od jego najbliższych krewnych. Albowiem ukłon jego brata musiałby ją wtedy dobić po wszystkich uszczypliwościach jego matki i siostry. Ale kiedy tak zastanawiała się nad odmiennością 176 tych dwóch młodych mężczyzn, bynajmniej nie miała przeczucia, by pustość i pycha jednego przekreślała jej szacunek dla skromności i cnót drugiego. Dlaczego zaś byli tak różni, Robert sam jej to wyjaśnił po kwadransie rozmowy, gdy mówiąc o bracie i ubolewając nad jego brakiem ogłady, który w jego przekonaniu był powodem, dla którego Edward stronił od dobrego towarzystwa, otwarcie i wspaniałomyślnie wytłumaczył ów fakt nie tyle jakimś wrodzonym defektem, co raczej nieszczęściem, jakim była prywatna edukacja; podczas gdy on sam, choć z pewnością nie górował nad bratem pod względem jakichś szczególnych wrodzonych talentów, jedynie dzięki kształceniu w szkołach publicznych nie gorzej niż inni potrafił obcować z bliźnimi. - Na Boga! - dodał. - Pewien jestem, że nie chodzi o nic innego, i często powtarzam to matce, kiedy wpada w gniew. „Droga matko - zawsze jej mówię - musisz się uspokoić. Zło jest już teraz nieodwracalne i jest ono twoim własnym dziełem. Dlaczego wbrew sobie uległaś namowom naszego wuja, sir Edwarda, umieszczając Edwarda pod opieką prywatnego guwernera w najbardziej krytycznym momencie jego życia? Gdybyś tak samo jak mnie wysłała go do Westminster, zamiast do pana Pratta, zdołałabyś wszystkiemu zapobiec". Tak właśnie stawiam sprawę, a matka doskonale uświadamia sobie własny błąd. Elinor nie protestowała przeciw tej opinii, gdyż bez względu na swoje zdanie na temat szkół publicznych, myśl o pobycie Edwarda w rodzinie pana Pratta nie budziła w niej entuzjazmu. - Zdaje się, że mieszkacie w Devonshire - padła jego następna uwaga. -W chatce położonej w pobliżu Dawlish. Elinor objaśniła go odnośnie owego położenia, on zaś zdawał się być zdumiony faktem, że ktoś może mieszkać w Devonshire, nie mieszkając w pobliżu Davlish. Wyraził jednak gorącą aprobatę dla tego rodzaju domostwa. - Jeśli o mnie chodzi - oświadczył - to niezmiernie lubię wiejskie domki; zawsze są takie wygodne, mają w sobie tyle szyku. Uroczyście zapewniam, że gdybym tylko miał trochę zaoszczędzonego grosza, wówczas kupiłbym kawałek ziemi i wybudował sobie taką chatkę gdzieś niedaleko od Londynu, gdzie mógłbym się wybrać w każdej chwili i cieszyć się towarzystwem kilku przyj aciół. Każdemu, kto zamierza się budować, radzę postawić wiej ską chatkę. Mój lord Courtland przyjechał raz do mnie, żeby spytać mnie o radę, i rozłożył przede mną trzy różne plany autorstwa Bonomiego1. Miałem rozstrzygnąć, który z nich jest najlepszy. „Mój drogi Courtlandzie - oświadczyłem, ciskając wszystkie trzy w ogień - nie zawracaj sobie głowy żadnym z nich, tylko zaraz buduj wiejski domek". I na tym pewnie stanie. Niektórzy ludzie wy- JózefBonomi (1739-1808)- słynny architekt. 177 obrażają sobie, że w takim domku nie może być żadnych wygód i że jest mało miejsca - otóż nic podobnego. W zeszłym miesiącu byłem u mojego przyjaciela EHiotta, koło Dartford. Lady Elliott chciała urządzić bal. „Ale jak to zrobić? - pyta mnie. - Mój drogi Ferrarsie, powiedz, jak temu sprostać. W tej chatce nie wystarczy miejsca dla dziesięciu par... i gdzie podamy kolację?". Natychmiast zrozumiałem, że to zupełnie proste, więc powiadam: „Droga lady Elliott, proszę się nie niepokoić. W jadalni zmieści się z łatwością osiemnaście par; stoliki do gry w karty można ustawić w salonie; można otworzyć bibliotekę i podawać w niej herbatę oraz inne pokrzepiające trunki; kolację serwować można w sali balowej". Lady Elliot myśl ta bardzo ucieszyła. Zmierzyliśmy jadalnię i okazało się, że może pomieścić dokładnie osiemnaście par; wszystko urządzono zgodnie z moim planem. Tak więc, jak pani widzi, jeśli się tylko wie, jak przystąpić do rzeczy, można mieć w takiej chatce wygody jak w najprzestronniej szych apartamentach. Elinor zgodziła się z tyrn wszystkim, ponieważ uznała, że jej rozmówca nie zasługuje na komplement racjonalnego sprzeciwu. Jako że John Dashwood w słuchaniu muzyki nie większą znajdował przyjemność niż jego starsza siostra, jego myśli błądziły swobodnie, a w pewnej chwili przyszedł mu do głowy pomysł, który po powrocie do domu zakomunikował żonie, licząc na jej aprobatę. Błąd pani Dennison, która mylnie uznała, że jego siostry są ich gośćmi, podsunął mu myśl, że być może naprawdę powinni zaprosić je do siebie podczas nieobecności pani Jennings - wiążące się z tym koszty będą znikome, niedogodności również; słowem jest to uprzejmość, dzięki której jego delikatne sumienie zyska poczucie, że spełnił daną ojcu obietnicę. Propozycja ta wywołała przerażenie Fanny: - To absolutnie wykluczone - oświadczyła. - Obrazimy w ten sposób lady Middleton, każdy dzień spędzają razem. Gdyby tak nie było, z prawdziwą radością bym je zaprosiła. Wiesz, że zawsze gotowa jestem wyświadczyć im wszelkie możliwe uprzejmości, o czym świadczy to, że dziś wieczór wzięłam je ze sobą. Ale wciąż pozostają one gośćmi lady Middleton. Jakże mogłabym ją pozbawiać jej gości? Jej mąż z wielką pokorą ośmielił się nie zgodzić z taką argumentacją. - Już tydzień spędziły na Conduit Street i lady nie może być nie w smak to, że kolejny tydzień spędzą u tak bliskich krewnych. Fanny przez chwilę milczała, po czym podjęła z nową siłą: - Kochanie, z całego serca chciałabym je zaprosić - gdyby to było w mej mocy..- Ale... właśnie postanowiłam, że poproszę panny Steele, by spędziły z nami kilka dni. Mają doskonałe maniery i dobre z nich dziewczyny. Sądzę, że winna im jestem tę uprzejmość, gdyż ich wuj ładnie się obszedł z Edwardem. Twoje siostry możemy zaprosić w przyszłym roku. Panny Steele mogą 178 więcej nie przyjechać do Londynu. Pewna jestem, że je polubisz... w istocie sam wiesz, że już je bardzo polubiłeś - tak samo jak moja matka - poza tym Harry wręcz je uwielbia! Pan Dashwood został przekonany. Pojął konieczność natychmiastowego zaproszenia panien Steele, a jego sumienie uspokoiła obietnica zaproszenia jego sióstr w przyszłym roku. Równocześnie chytrze podejrzewał, że w przyszłym roku zaproszenie okaże się zbyteczne, gdyż Elinor zamieszka w mieście jako żona pułkownika Brandona - Mariannę zaś zostanie ich gościem. Fanny, uradowana zwycięstwem i dumna z własnej pomysłowości, której je zawdzięczała, napisała nazajutrz do Lucy, zapraszając ją i jej siostrę na kilka dni na Harley Street, gdy tylko lady Middleton będzie się mogła bez nich obejść. To w zupełności wystarczyło Lucy do pełni szczęścia. Sama pani Dashwood najwyraźniej jej sprzyjała, dzieląc wszystkie jej nadzieje i sprzyjając wszystkim jej planom! Taka sposobność przebywania z Edwardem i jego rodziną służyła jej interesom bardziej niż cokolwiek, a podobne zaproszenie było dla niej największą nagrodą. Stanowiło ono nieocenioną wprost przysługę, z której należało bezzwłocznie skorzystać, toteż natychmiast okazało się, że wizyta, z którą Lucy przebywała u lady Middleton, dotychczas bezterminowa, od początku miała się skończyć po dwóch dniach. Kiedy Lucy pokazała owo zaproszenie Elinor - co nastąpiło dziesięć minut po jego otrzymaniu - panna Dashwood po raz pierwszy zaczęła częściowo podzielać nadzieję panny Steele, albowiem oznaka tak niezwykłych względów, okazywanych mimo tak krótkiej znajomości, zdawała się świadczyć o tym, że za życzliwością lady dla Lucy kryje się coś więcej niż tylko złośliwość w stosunku do Elinor i że zabiegi oraz upływ czasu mogą sprawić, że Lucy osiągnie to wszystko, czego zapragnie. Swymi pochlebstwami już zjednała sobie próżność lady Middleton i wtargnęła do serca pani Dashwood, a to otwierało przed nią perspektywy jeszcze większe. Panny Steele przeniosły się na Harley Street, wszystkie zaś wieści docierające do Elinor na temat wpływów, które tam osiągnęły, utwierdziły ją w oczekiwaniu czegoś niezwykłego. Jedynie sir John, który kilka razy je odwiedził po powrocie, opowiadał, że awanse czynione pannom Steele budzą powszechne zdumienie. Nigdy jeszcze żadna młoda kobieta nie przypadła pani Dashwood tak bardzo do gustu jak obie panny; każdej z nich Fanny wręczyła kartonik igieł, zrobiony przez jakąś emigrantkę, do Lucy zaś zwracała się po imieniu i nie była pewna, czy kiedykolwiek będzie w stanie się z nimi rozstać. 179 ROZDZIAŁ XXXVII X o d\V°cn tygodniach, jakie minęły od rozwiązania, pani Palmer czuła się tak dobrZe> że jej matce nie wydawało się już konieczne poświęcanie córce całego swojeS° czasu; toteż ograniczając się do odwiedzania jej raz czy dwa razy dziennie powróciła do własnego domu i do swych dawnych obyczajów, w których również panny Dashwood gotowe były wziąć, jak i poprzednio, udział Trzecie§° CZY czwartego dnia po ich ponownej przeprowadzce na Berkeley Street> Pam Jennings, powróciwszy ze swej codziennej wizyty u panj palrr z miną obwieszczającą coś niesłychanie pilnego i doniosłego, weszła do s3lonu> gdzie zastała Elinor samą, po czym nie dając jej czasu na ochłonięcie, jakby na potwierdzenie owego wrażenia zawołała: - Boże! Moja droga! Czy słyszała pani najnowsze wieści? - Nie, liiadame. - Coś zdumiewającego! Zaraz pani o wszystkim usłyszy! Kiedy przyszłam do państwa Palmerów, zastałam Charlotte bardzo zdenerwowaną. Była przekonana- ze dziecko jest chore, ponieważ płakało, złościło się i całe pokryte było krostami. Natychmiast więc na nie spojrzałam i mówię: „Ależ moja droga! To n'c innego, jak tylko zwykła wysypka" - i niańka stwierdziła dokładnie to sam0- Ale Charlotte to nie przekonało, więc posłano po pana Do-navana Szczęśliwym trafem właśnie wrócił z Harley Street, więc od razu do nas zajrzał' gdy tylko zobaczył niemowlę, powtórzył nasze słowa. To ostatecznie uspokoi^0 Charlotte. I kiedy już miał wyjść, przyszło mi na myśl - nie mam poięcia dlaczego o tym pomyślałam, ale właśnie przyszło mi na myśl, żeby 20 spytac> czy sa- jakieś nowe wiadomości. Na co on uśmiechnął się sztucznie, potem spoważniał, zrobił minę, jakby coś wiedział, a w końcu rzekł szeptem- ,W obawie, by do uszu młodych dam przebywających pod pani opieką nie dotarty żadne niemiłe wieści odnośnie niedyspozycji ich bratowej, za wskazane uważam zapewnić panią, że nie ma poważnych powodów do obaw. Mam nadzieja że pani Dashwood niebawem wróci do zdrowia". - Co takiego? Fanny zachorowała? - Dokładnie tak się wyraziłam, moja droga. „Boże! - powiadam - Pani Dashwood zachorowała?!". I tak wszystko się wydało. Mówiąc w wielkim skrócie o i'e mi wiadomo, sprawy mają się tak: pan Edward Ferrars, ten sam młody człowiek> z którego często razem żartowałyśmy, które to żarty, co mnie szalenie cieszY' okazały się zupełnie bezpodstawne, otóż pan Edward Ferrars mniej wię<-'eJ Przed rokiem zaręczył się z moją kuzynką Lucy! Co ty na to, moja drog^ I absolutnie nikt nie miał o tym pojęcia - z wyjątkiem Nancy! 180 Możesz dać temu wiarę? Nic dziwnego, że przypadli sobie do gustu, ale żeby sprawy zaszły tak daleko i nikt niczego nie podejrzewał! To właśnie jest dziwne! Nigdy mi się nie zdarzyło widzieć ich razem; pewna jestem, że gdyby tak się stało, natychmiast bym się zorientowała. Ale cóż... w strachu przed panią Ferrars utrzymywali wszystko w ścisłej tajemnicy. Ani ona, ani brat czy bratowa niczego nie podejrzewali - aż w końcu dzisiaj rano biedna Nancy -jak pani wie, stworzenie dobroduszne, chociaż prochu to ona nie wymyśli - wszystko odkryła. „Boże! - pomyślała sobie. - Wszyscy oni przepadają za Lucy, więc na pewno nie będą się niczemu sprzeciwiać". Po czym poszła do pani bratowej, która siedziała nad swoją robótką, zupełnie nie podejrzewając, co zaraz nastąpi - bo zaledwie przed chwilą, jakieś pięć minut wcześniej, mówiła do pani brata, że ma zamiar wyswatać Edwarda z córką jakiegoś lorda, już zapomniałam, którego. Może więc sobie pani wyobrazić, jaki to musiał być cios dla jej próżności i dumy! Natychmiast dostała takiego ataku histerii, że jej krzyki usłyszał pani brat, który właśnie przebywał w garderobie na dole, zamierzając napisać list do swego ekonoma na wsi. Ale teraz popędził na górę, a potem nastąpiła straszliwa scena, gdyż w międzyczasie zjawiła się tam Lucy. Kompletnie nie mając o niczym pojęcia. Biedactwo! Żal mi jej. Zdaje mi się, że Fanny obeszła się z nią nie najlepiej, bo zaczęła krzyczeć na nią w przystępie szału, aż Lucy zemdlała. Nancy padła przed nią na kolana i wybuchnęła płaczem, a pani brat zaczął chodzić po pokoju i powiedział, że nie wie, co robić. Pani Dashwood oświadczyła, że panny Steele nie zostaną w jej domu ani minuty dłużej i pani brat również musiał paść na kolana, żeby ją ubłagać, by pozwoliła im zostać, dopóki nie spakują swoich rzeczy. A wtedy pani Dashwood ponownie dostała ataku histerii, czego jej mąż tak się przeraził, że posłał po pana Donavana, i pośród tego harmideru zjawił się pan Donavan. Przed drzwiami już stał powóz gotowy do drogi i moje kuzynki właśnie wsiadały do środka, gdy on wychodził z domu. Donavan powiedział, że biedna Lucy była w takim stanie, że z trudem szła; Nancy miała się niewiele lepiej. Słowo daję, pani bratowa działa mi na nerwy i z całego serca pragnę, by wbrew niej doszło do tego małżeństwa. Boże! Okropne to będzie dla Edwarda przeżycie, kiedy się o wszystkim dowie, żeby tak pogardliwie potraktować jego ukochaną! Bo mówiła, że on za nią szaleje - i bardzo dobrze. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wpadł w straszną furię. Pan Donavan też tak uważa. Wiele o tym rozmawialiśmy; najlepsze ze wszystkiego jest to, że on znowu przeprowadził się na Harley Street, żeby być pod ręką, gdy o wszystkim dowie się pani Ferrars, ponieważ posłano po nią zaraz, gdy tylko odjechały moje kuzynki. Pani bratowa była przekonana, że również ona wpadnie w szał, i jeśli o mnie chodzi, to może sobie wpadać! Wcale mi nie żal żadnej z nich. Jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś robił tyle hałasu z powodu pieniędzy i pozy- 181 cii społecznej. Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego pan Edward i Lucy nie mieliby się pobrać; jestem pewna, że pani Ferrars może zapewnić synowi dostatnie życie, a chociaż Lucy nie ma prawie nic, lepiej mz ktokolwiek umie wykorzystać każdego pensa. I mogę się założyć, że gdyby tylko pani Ferrars dała Edwardowi pięćset funtów rocznie, ona żyłaby z tego jak inni za osiemset. Boże! Jak wygodnie mogliby sobie żyć w takim domku jak wasz - albo nieco większym - z dwoma pokojówkami i z dwoma lokajami; mogłabym im nawet pomóc w znalezieniu jednej, bo moja Betsy ma siostrę, która jest bez posady i która bardzo by im odpowiadała. Tu pani Jennings przerwała i ponieważ Elinor miała chwilę czasu na zebranie myśli mogła tak odpowiedzieć i tak wszystko skomentować, jak można tego było się spodziewać. Przekonawszy się z radością, że me oczekuje się od niej szczególnego zainteresowania, że pani Jennings, na co zresztą ostatnio bardzo liczyła, przestała już sobie wyobrażać, że Elinor i Edwarda w ogóle coś łączy, najbardziej zaś uradowana z nieobecności Mariannę, czuła się na siłach, by mówić o sprawie bez zakłopotania, a także, jak sądziła, wydać bezstronny osąd dotyczący postępowania wplątanych w nią osób. Nie potrafiłaby powiedzieć, czego sama się po tym spodziewała - chociaż usilnie starała się odpędzić od siebie myśl, że wszystko może się skończyć inaczej niż małżeństwem Edwarda i Lucy. Bardzo chciałaby usłyszeć, co powie i uczyni pani Ferrars, chociaż nie miała wątpliwości co do jej reakcji Jeszcze bardziej chciałaby się dowiedzieć, jak zachowa się Edward. Dla niego miała wiele współczucia; dla Lucy bardzo mało i nawet ono kosztowało ją wiele trudu - dla pozostałych zaś ani trochę. Ponieważ pani Jennings nie była w stanie mówić o niczym innym, Elinor uznała wkrótce za konieczne, by również Mariannę przygotować do tej dyskusji. Należało czym prędzej rozwiać jej złudzenia i ukazując nagą prawdę, przygotować ją do tego, by mogła słuchać opinii innych osób, nie okazując zakłopotania czy jakiejkolwiek niechęci do Edwarda. Elinor czekało trudne zadanie. Musiała pozbawić siostrę jej największej w przekonaniu Elinor pociechy i opowiedzieć o Edwardzie coś co -jak się obawiała - na zawsze przekreśli go w jej oczach i sprawi, ze wskutek podobieństwa ich sytuacji, Mariannę raz jeszcze przeżyje swoje rozczarowanie. A przecież zadanie owo było równie przykre, co nieuchronne i Elinor natychmiast przystąpiła do jego realizacji. Bardzo daleka była od tego, by obnosić się ze swym cierpieniem i rozwodzić się nad własnymi uczuciami, chyba tylko po to, by jej własne opanowanie w iakim ćwiczyła się od chwili, gdy doszły ją wieści o zaręczynach Edwarda mogło być przykładem dla Mariannę. Relacja Elinor była jasna i zwięzła i choć nie mogła być całkiem beznamiętna, przedstawiona została bez szczególnych emocji czy wzruszeń. Te ostatnie były raczej udziałem słu- 182 chaczki, gdyż Mariannę wysłuchała siostry z przerażeniem i wśród potoków łez. A więc Elinor pocieszała innych, choć sama była równie nieszczęśliwa. Skwapliwie zapewniła, że jest spokojna, i z przekonaniem próbowała oczyścić Edwarda z wszelkich zarzutów, z wyjątkiem braku roztropności. Ale Mariannę przez jakiś czas nie wierzyła ani w jedno, ani w drugie. Edward jawił jej się drugim Willoughbym, a ponieważ sama Elinor przyznała, że jej miłość do niego była szczera - czyż można było sądzić, że cierpi mniej niż siostra? Jeśli chodzi o Lucy Steele, to Mariannę uważała ją za osóbkę tak niesympatyczną i tak kompletnie niezdolną do pozyskania względów rozsądnego mężczyzny, że najpierw nie mogła w to uwierzyć, później zaś -wybaczyć Edwardowi jego uczucia. Nie chciała nawet przyznać, że jest ono naturalne, i Elinor uznała, że Mariannę przekonać się o tym może jedynie z czasem, dzięki lepszej znajomości ludzi. Na początek ograniczyła się do zakomunikowania siostrze, kiedy owe zaręczyny miały miejsce. Tutaj Mariannę straciła zimną krew, niwecząc porządek całej relacji - i przez pewien czas Elinor musiała ją uspokajać, pocieszać, łagodzić jej złość. Pierwsze zadane przez nią pytanie, które prowadziło do wyjawienia kolejnych szczegółów, brzmiało: - Od jak dawna wiesz o wszystkim? Czy on pisał do ciebie? - Od czterech miesięcy. Kiedy Lucy przyjechała do Barton Park w listopadzie i od razu powiedziała mi w zaufaniu o swoich zaręczynach. Na te słowa Mariannę spojrzała na siostrę ze zdumieniem, którego nie byłaby w stanie wyrazić w żadnych słowach. Po chwili milczenia wykrzyknęła: - Cztery miesiące! Wiesz o tym od czterech miesięcy?! Elinor przytaknęła. - Coś takiego?! Nosiłaś to w sercu przez cały czas, kiedy wspierałaś mnie w nieszczęściu?! A ja ci wyrzucałam twoje szczęście! - Nie było wskazane, żebyś wiedziała, jak bardzo się mylisz. - Cztery miesiące! - zawołała znowu Mariannę. -1 byłaś taka spokojna! Taka pogodna! Jak ci się to udało? - Dzięki poczuciu, że to mój obowiązek. Złożona Lucy obietnica zobowiązywała mnie do zachowania sekretu. Musiałam więc unikać wszelkich aluzji do faktycznego stanu rzeczy. W rodzinie zaś i przyjaciołach nie miałam prawa wzbudzać uczucia zatroskania, którego nie potrafiłabym uśmierzyć. Mariannę sprawiała wrażenie poruszonej. - Jakże często chciałam powiedzieć o wszystkim tobie i matce - dodała Elinor. - I kilka razy nawet próbowałam... nigdy jednak nie zdołałabym was przekonać inaczej, jak tylko łamiąc daną obietnicę. - Cztery miesiące! A jednak go kochałaś! 183 - Tak. Ale nie tylko jego, a ponieważ zależało mi na spokoju ducha innych, rada byłam oszczędzić im tego, co sama czułam. Teraz mogą o tym myśleć i mówić bez większych emocji. Nie chciałabym, żebyś cierpiała z mojego powodu, i zapewniam cię, że już tak bardzo mnie to nie boli. Wiele spraw podtrzymuje mnie na duchu. Nie sądzę, bym komuś sprawiła zawód z powodu swej własnej nierozwagi; znosiłam wszystko, jak długo byłam w stanie, niczego nie rozpowiadając. Nie uważam, by Edward popełnił jakąś niegodziwość. Chciałabym, żeby był szczęśliwy, i jestem pewna, że zawsze będzie spełniał swój obowiązek, więc nawet jeśli teraz czegoś żałuje, w końcu z pewnością osiągnie szczęście. Lucy nie brak rozsądku, a to jest fundament, na którym można zbudować wiele dobrego. A tak w ogóle, moja Mariannę, to pomijając wszystko to, co jest urzekające w idei jednej niezna-jącej zwątpienia miłości, pomijając wszystkie twierdzenia, że szczęście zależy wyłącznie od jednej tylko osoby, nie oznacza to... nie jest właściwe... nie jest możliwe, by tak miało być. Edward ożeni się z Lucy, ożeni się z kobietą górującą zaletami charakteru i umysłu nad połową przedstawicielek jej płci; czas i przyzwyczajenie sprawią, że zapomni, iż kiedykolwiek znał osobę, która w jego przekonaniu przewyższała Lucy. - Skoro tak uważasz - powiedziała Mariannę - skoro utratę tego, co najcenniejsze, tak łatwo sobie powetować - zatem twoja stanowczość, twoje opanowanie zdumiewają mnie teraz w nieco mniejszym stopniu. Być może teraz lepiej je pojmuję. - Rozumiem cię. Nie przypuszczasz, bym kiedykolwiek wiele czuła. Przez cztery miesiące nosiłam to w sobie, nie mogąc liczyć na żadnego powiernika świadoma faktu, że gdybym wam o tym opowiedziała, unieszczęśliwiłabym i ciebie, i matkę... mimo to niezupełnie potrafiłam was na to przygotować. Wszystko zakomunikowała, a właściwie wraziła siłą, ta sama osoba, której zaręczyny zrujnowały wszystkie moje plany; zakomunikowała mi to wszystko z tryumfem - tak mi się wydaje. Potem musiałam stawić czoła podejrzeniom tej osoby, udając obojętność odnośnie spraw budzących moje najgłębsze zainteresowanie. Nie zdarzyło się to raz. Bez końca musiałam wysłuchiwać opowieści o jej nadziejach i tryumfach. Wiedziałam już, że ja i Edward na zawsze jesteśmy rozdzieleni, a przecież ani razu nie usłyszałam niczego, co mogłoby zmienić moje dobre o nim zdanie. Nic nie świadczyło o tym, by okazał się człowiekiem pozbawionym zasad albo że jestem mu obojętna. Następnie czekała mnie konfrontacja ze złośliwościami jego siostry oraz wyniosłością jego matki, słowem poniosłam karę za moją miłość, nie otrzymując nic w zamian. A wszystko to działo się w okresie, gdy jak dobrze wiesz, miałam też inne zmartwienia. Jeśli skłonna jesteś uznać mnie za osobę zdolną do jakichkolwiek uczuć, możesz śmiało przyjąć, że cierpiałam właśnie wtedy. 184 Spokój ducha, z jakim mogę teraz o tym wszystkim opowiadać, pociecha, jaką gotowa jestem przyjąć, są rezultatem nieustannych i bolesnych zmagań; nie przeszły mi łatwo; nie było również też tak, że od początku były mi ukojeniem - nie, moja Mariannę. I gdybym nie musiała milczeć, być może nic -nawet obowiązki wobec mych najbliższych - nie powstrzymałoby mnie przed wyjawieniem, jak bardzo jestem nieszczęśliwa. Mariannę była głęboko poruszona. - Och! Elinor! - zawołała. - Sprawiłaś, że odtąd już zawsze będę siebie nienawidzić. Jakże okrutna byłam wobec ciebie - mej jedynej pocieszyciel-ki, która podtrzymywała mnie na duchu w mej udręce i która cierpiała jedynie przez wzgląd na mnie! I taka jest moja wdzięczność? Tylko tak umiem ci się odpłacić? Twoje zasługi były tak porażające, a ja usiłowałam je przekreślić!... Po owym wyznaniu nastąpiły najczulsze słowa. W swym obecnym usposobieniu Mariannę gotowa była spełnić każde żądanie Elinor. Na jej prośbę zobowiązała się nigdy nie wspominać o całej sprawie choćby z odcieniem goryczy, obiecała widywać się z Lucy, nie dając jej do zrozumienia, że czuje do niej antypatię, a nawet przyrzekła, że jeśli los zetknie ją z Edwardem, będzie dla niego równie uprzejma, jak zawsze. Ustępstwa te były ogromne, ilekroć bowiem Mariannę czuła, że zawiniła, nie istniało takie zadośćuczynienie, które uznałaby za wygórowane. W godny podziwu sposób wypełniła obietnicę dyskrecji. Z kamienną twarzą przyświadczała wszystkiemu, co o tej sprawie miała do powiedzenia pani Jennings, w niczym się jej nie sprzeciwiała, a nawet trzykrotnie usłyszano, jak powiedziała: - Tak, proszę pani. Wysłuchała pochwały Lucy, przesiadając się jedynie z jednego krzesła na drugie, a kiedy pani Jennings rozprawiała o miłości Edwarda, Mariannę kosztowało to zaledwie mały skurcz gardła. Widząc, jak nieuchronnie jej siostra zbliża się do heroizmu, Elinor czuła się na siłach sprostać każdemu wyzwaniu. Następny poranek wystawił panny Dashwood na kolejną próbę za sprawą ich brata, który ze śmiertelnie poważną miną zjawił się u nich z wizytą, aby omówić straszliwą historię oraz przynieść im najnowsze wieści od żony. - Zapewne słyszałyście - rzekł z wielką powagą, gdy tylko usiadł -o wstrząsającym odkryciu dokonanym wczoraj pod naszym dachem. Słuchaczki tylko skinęły głowami; chwila wydała im się zbyt straszna, żeby przytaknąć. - Wasza bratowa - ciągnął Dashwood - straszliwie cierpi. Pani Ferrars również... Krótko mówiąc, dom nasz stanowi scenerię bardzo ponurych komplikacji; mam jednak nadzieję, że burzę uda się zażegnać, że wszyscy wyj- 185 dziemy z niej cało. Biedna Fanny! Przez cały wczorajszy dzień miała ataki histerii. Ale nie musicie się zbytnio niepokoić: Donavan twierdzi, że nie ma poważnych obaw. Jest dobrego zdrowia, a siłę woli ma imponującą. Zniosła to wszystko spokojnie jak anioł. Powiada, że na zawsze straciła o ludziach dobre zdanie i nic dziwnego, zważywszy, jak została oszukana!... Czarna niewdzięczność ją spotkała, choć okazała taką uprzejmość i zaufanie. Samą siebie przeszła we wspaniałomyślności, zapraszając te dwie młode kobiety do swojego domu tylko dlatego, że uznała, iż zasługują na nieco względów, że to nieszkodliwe, dobrze wychowane dziewczęta, które okażą się miłymi towarzyszkami. Gdyby nie to, najchętniej zaprosiłaby ciebie i Mariannę, żebyście spędziły z nami czas, kiedy wasza sympatyczna przyjaciółka będzie opiekowała się córką. \ tak nam sję odpłaca! „Jakże bym chciała - powiada Fanny z uczuciem - żebyśmy zaprosili twoje siostry zamiast nich". W tym miejscu zamilkł, oczekując na podziękowania, a doczekawszy się ich, podjął swą relację. - Nie sposób wprost opisać, ile wycierpiała pani Ferrars, gdy Fanny opowiedziała jej o wszystkim. Czyż można było przypuszczać, że w tym samym czasie, kiedy ona z matczyną miłością zastanawiała się nad najodpowiedniejszą partią dla swego syna, ten był potajemnie zaręczony z inną kobietą! Podobne podejrzenie nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Jeśli nawet podejrzewała u mego skłonność do jakiejś osoby, to z całą pewnością nie do tej. „O to w każdym razie - powiada - mogę być spokojna...". Dlatego doznała prawdziwego wstrząsu Odbyliśmy naradę, co należy robić, i w końcu ona postanowiła wezwać Edwarda. Przyszedł. Na nic się nie zdało wszystko, co pani Ferrars powiedziała, chcąc go skłonić do zerwania zaręczyn; na nic, jak się domyślacie, nie zdały sie również moje argumenty oraz błagania Fanny. Obowiązek, miłość - wszystko to zostało zlekceważone. Nigdy nie przypuszczałem, że Edward jest tak uparty, tak nieczuły. Jego matka wyłuszczyła mu swoje wielkoduszne plany i oświadczyła, że jeśli tylko poślubi pannę Morton, zapisze mu w spadku majątek w Norfolk, który uwolniony od podatku gruntowego, przyniesie ładny tysiąc rocznie; a kiedy sprawy zaczęły przybierać fatalny obrót, wspomniała nawet o tysiącu dwustu funtach i jednocześnie roztoczyła przed nim obraz ubóstwa, nieuchronnego w przypadku, gdyby upierał się przy swoim mezaliansie. Oświadczyła, że całym jego majątkiem będzie wówczas jego własne dwa tysiące funtów; że nie zechce go więcej widzieć; że będzie tak daleka od udzielanie mu jakiegokolwiek wsparcia, że jeśli zdobędzie jakiś zawód z widokami na poprawę sytuacji finansowej, jego matka uczyni wszystko, co w jej mocy, aby mu to uniemożliwić.. W tym momencie wielce oburzona Mariannę klasnęła w dłonie i zawołała: - Dobry Boże! Czy to możliwe?! 186 - Nic dziwnego, Mariannę - odrzekł jej przyrodni brat - że budzi twe zdumienie krnąbrność zdolna stawić opór podobnym argumentom. Twój okrzyk jest czymś jak najbardziej naturalnym. Mariannę już miała zamiar zaoponować, przypomniała sobie jednak o swej obietnicy i powstrzymała się. - Wszystkie te napomnienia okazały się wszakże daremne. Edward mówił bardzo niewiele, ale z jego słów przebijała determinacja. Nic go nie skłoni do zerwania zaręczyn. Zobowiązania dotrzyma bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić. - A zatem - zawołała pani Jennings z bezwzględną szczerością, gdyż nie była w stanie dłużej milczeć - postąpił jak człowiek uczciwy. Wybaczy pan, panie Dashwood, ale gdyby zachował się inaczej, uznałabym go za łajdaka. Sprawa ta dotyczy mnie tak samo, jak i pana, ponieważ Lucy Steele jest moją kuzynką i uważam, że nie ma na świecie lepszej dziewczyny, ani takiej, która bardziej by zasługiwała na dobrego męża. John Dashwood był wielce zdumiony; był jednak człowiekiem łagodnym; nieczęsto poddawał się wzburzeniu, zawsze też uważał, by nikogo nie urazić -a zwłaszcza osoby majętnej. Dlatego bez cienia irytacji odparł: - Nie miałem najmniejszego zamiaru obrazić kogokolwiek spośród pani krewnych, madame. Panna Lucy Steele bez wątpienia jest bardzo zacną młodą damą, jednakże w obecnej sytuacji, rozumie pani, małżeństwo jest całkowicie wykluczone. Potajemne zaręczyny z młodym człowiekiem przebywającym pod opieką wuja i w dodatku synem osoby tak bogatej jak pani Ferrars -wszystko to jest dość niezwykłe. Krótko mówiąc, nie zamierzam krytykować zachowania osoby, którą darzy pani szacunkiem, droga pani. Wszyscy życzymy jej szczęścia, a postępowanie pani Ferrars w ogólnym rozrachunku było takie, jakie w podobnych okolicznościach obrałaby każda sumienna, dobra matka. Było wspaniałomyślne i pełne godności. Edward sam zadecydował o swoim losie i obawiam się, że nie będzie on pomyślny. Mariannę wyraziła podobną obawę, Elinor zaś serce się krajało na myśl o tym, że Edward nie uległ groźbom matki, poświęcając się dla kobiety, która na niego nie zasługiwała. - No cóż - powiedziała pani Jennings. - A jak się wszystko skończyło? - Przykro mi to powiedzieć, madame, ale skończyło się całkowitym zerwaniem... matka wyrzekła się Edwarda. Wczoraj opuścił jej dom, lecz dokąd pojechał i czy wciąż jest w mieście, tego nie wiem, ponieważ nie możemy rzecz jasna o to wypytywać. - Biedaczysko! Co się z nim teraz stanie? - Otóż to, madame! Ponure byłyby to rozważania. Urodzony z takimi perspektywami na dostatek! Nie wyobrażam sobie położenia bardziej opłaka- 187 nego. Odsetki od dwóch tysięcy funtów -jakże można z tego wyżyć! A kiedy pomyślę, że gdyby nie jego własna głupota, mógłby za trzy miesiące mieć dwa i pół tysiąca funtów rocznie, ponieważ panna Morton ma trzydzieści tysięcy funtów - nie potrafię sobie unaocznić obrazu większej nędzy. Wszyscy musimy mu współczuć, tym bardziej że zupełnie nie jesteśmy w stanie mu pomóc. - Biedaczysko - zawołała pani Jennings. - Słowo daję, że w moim domu może liczyć na wikt i opierunek; powiem mu to, jeśli go tylko spotkam. Nie godzi się, żeby żył własnym sumptem' na kwaterach i zajazdach. Elinor podziękowała jej duchu za uprzejmość wobec Edwarda, choć słysząc owe słowa, nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Gdyby tylko postąpił wobec samego siebie tak - powiedział John Dash-wood - jak skłonni byliby wobec niego postąpić wszyscy jego przyjaciele, być może, znalazłby się teraz w bardziej odpowiedniej dla siebie sytuacji i niczego by mu nie zabrakło. Teraz jednak nikt nie jest w stanie mu pomóc. A szykuje się przeciw niemu jeszcze coś, rzecz najgorsza ze wszystkich -jego matka postanowiła, co zresztą całkiem naturalne, natychmiast przepisać na Roberta majątek, który powinien przypaść Edwardowi. Wychodząc, zostawiłem ją z prawnikiem, z którym to omawiała. - Cóż - powiedziała pani Jennings. - To jej zemsta. Każdy postępuje po swojemu. Ale nie sądzę, żebym miała zapewnić niezależność tylko jednemu synowi tylko dlatego, że drugi mi dokuczył. Mariannę wstała z miejsca i zaczęła się przechadzać po pokoju. - Czyż może być dla człowieka coś bardziej irytującego - ciągnął John Dashwood - niż świadomość, że jego młodszy brat dostał majątek, który mógłby należeć do niego? Biedny Edward! Szczerze mu współczuję. Po kilku minutach podobnych wynurzeń Dashwood zakończył swą wizytę i powtórnie zapewniwszy siostry, iż głęboko wierzy, że niedyspozycja Fan-ny to nic groźnego i że wobec tego nie muszą się niepokoić, wyszedł, zostawiając trzy damy całkowicie w tym przypadku jednomyślne odnośnie oceny postępowania pani Ferrars, Dashwoodów oraz Edwarda. Mariannę zawrzała gniewem, gdy tylko jej brat opuścił pokój; a ponieważ na widok jej wzburzenia Elinor nie mogła pozostać obojętna, pani Jennings zaś nie chciała pozostać obojętna - wszystkie trzy zjednoczyły się w druzgoczącej krytyce towarzystwa z Harley Street. 1 Żyć własnym sumptem - żyć na własny rachunek. 188 ROZDZIAŁ XXXVIII X ani Jennings z entuzjazmem wychwalała zachowanie Edwarda, ale tylko Elinor i Mariannę rozumiały jego rzeczywistą wartość. Tylko one wiedziały, z jaką niechęcią sprzeciwił się matce i jak nikłej mógł oczekiwać pociechy po utracie przyjaciół i majątku - oprócz świadomości tego, że postąpił słusznie. Elinor podziwiała jego konsekwencję, Mariannę zaś, współczując mu kary, która go spotkała, wybaczyła mu wszystkie afronty. Choć jednak dzięki owej rewelacji między siostrami zapanowało dawne zaufanie, nie był to temat, który skłonne byłyby podjąć bez świadków. Elinor unikała go niejako z zasady, gdyż entuzjastyczne, żarliwe zapewnienia Mariannę utwierdzały ją w przeświadczeniu, że Edward wciąż ją kocha, co wszakże usiłowała sobie wyperswadować, Mariannę zaś wkrótce opuściła odwaga do rozmów, po których jej niezadowolenie z siebie zawsze było większe niż kiedykolwiek, wskutek nieuchronnie nasuwanego przez nie porównania jej własnego zachowania z zachowaniem Elinor. Porównanie to narzucało jej się z całą mocą- ale wbrew nadziejom siostry - nie skłoniło Mariannę do pracy nad sobą; doświadczała wprawdzie nieustających bolesnych wyrzutów sumienia, gorzko też żałowała, że nigdy przedtem nie starała się zapanować nad emocjami, a jednak owo dręczące uczucie skruchy nie dawało wielkich nadziei na poprawę. I tak bardzo podupadła na duchu, że wszelki wysiłek wydał jej się niemożliwy, co tylko jeszcze bardziej ją przygnębiało. Przez kilka dni nie docierały do nich żadne wieści o tym, co się dzieje na Harley Street czy w Bartletfs Building. O sprawie tej wiedziano już tak wiele, że pani Jennings zapewne miałaby co robić, puszczając w obieg owe wieści - bez rozglądania się za nowymi. Ona jednak od razu postanowiła jak najprędzej wybrać się do swych kuzynek ze słowami otuchy i kilkoma pytaniami - przed czym powstrzymywała ją jedynie większa niż zwykle liczba odwiedzających. Trzeciego dnia od wizyty Johna Dashwooda nastała tak piękna słoneczna niedziela, że do Ogrodów Kensingtońskich wyległy tłumy, choć był zaledwie drugi tydzień marca. Wśród odwiedzających znalazły się pani Jennings oraz Elinor, podczas gdy Mariannę, dręczona ciągłą obawą spotkania z państwem Willoughby, na wieść o tym, że znów są w Londynie, wolała zostać w domu, niż ryzykować podobną eskapadę. Zaraz po wejściu do Ogrodów do spacerowiczek dołączyła bliska znajoma pani Jennings i Elinor nie ubolewała nad tym, że dzięki jej towarzystwu zacna dama wciąż była zajęta rozmową, co pozwoliło jej samej oddać się 189 rozmyślaniom. Nie zauważyła ani państwa Willoughby, ani Edwarda i przez pewien czas w ogóle nikogo takiego, kto w jakikolwiek sposób przez swą wesołość czy powagę mógłby ją zainteresować. W pewnym momencie z niejakim zdziwieniem spostrzegła starszą pannę Steele, która ją pozdrowiła i choć wyglądała na nieco zawstydzoną, wyraziła swą wielką radość z owego spotkania, a zachęcona uprzejmą reakcją pani Jennings, opuściła na chwilę swoje towarzystwo i dołączyła do nich. Pani Jennings natychmiast rzekła szeptem do Elinor: - Wyciągnij z niej, co się tylko da, moja droga. Ona powie ci wszystko, o co zapytasz. Ja, widzi pani, nie mogę zostawić pani Clark. Szczęśliwie dla pani Jennings, panna Steele opowiedziała wszystko nawet niepytana - w przeciwnym bowiem razie Elinor nie dowiedziałaby się niczego. - Tak się cieszę, że panią spotykam - powiedziała panna Steele, biorąc Elinor pod rękę - bo niczego tak nie pragnęłam, jak widzenia się z panią. -Ściszonym głosem dodała: - Przypuszczam, że pani Jennings o wszystkim słyszała. Nie gniewa się? - Sądzę, że ani trochę - przynajmniej na panią. - To dobrze. A lady Middleton się nie gniewa? - Nie wydaje mi się możliwe, by miała powody. - Strasznie mnie to cieszy! Na Boga! Ależ sobie biedy napytałam! Nigdy jeszcze nie widziałam Lucy tak rozwścieczonej. Z początku zarzekała się, że już nigdy w życiu nie ozdobi mojego czepeczka i w ogóle nic już dla mnie me zrobi. Ale teraz już przyszła do siebie i jesteśmy tak dobrymi przyjaciółkami jak przedtem. Niech pani spojrzy, zrobiła kokardę do mojego kapelusza, a zeszłego wieczora wetknęła do niej piórko. Pewnie teraz pani też się będzie ze mnie śmiała. Ale czemu nie miałabym nosić różowych wstążek? Nic mnie nie obchodzi, że to ulubiony kolor doktora. Jestem pewna, że gdyby sam tego me powiedział, nigdy bym się nie domyśliła, że lubi róż. Kuzynki tak mi dokuczają! Czasem już sama nie wiem, gdzie mam w ich obecności oczy podziać. Jej myśli odbiegały ku tematowi, o którym Elinor nie miała nic do powiedzenia, toteż wkrótce za konieczne uznała powtórnie naprowadzić na główny wątek rozmowy. - Ale, ale, panno Dashwood - rzekła z tryumfem - niech sobie ludzie mówią, co im się podoba o tym, że pan Ferrars powiedział, że nie ożeni się z Lucy. Wszystko to nieprawda, zaręczam pani. To wielki wstyd rozsiewać takie kłamliwe pogłoski. Bez względu na to, co sama Lucy o tym myśli, nikt nie ma prawa podawać tego jako rzecz przesądzoną. - Zapewniam panią, że nigdy nie słyszałam podobnych aluzji - oświadczyła Elinor. 190 - Ach tak! Czyżby? Ależ mówili o tym, wiem bardzo dobrze, niejeden to powtarzał: „Panna Godby powiedziała pannie Sparks, że nikt przy zdrowych zmysłach nie może oczekiwać, że pan Ferrars porzuci kobietę taką, jak panna Morton, która ma trzydzieści tysięcy funtów, dla Lucy Steele, która nie ma nic" - panna Sparks sama mi to powiedziała. A poza tym mój kuzyn Ruchard mówił mi, że gdy przyjdzie co do czego, Edward da nogę, więc kiedy Edward nie pokazywał się u nas przez trzy dni, sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. I szczerze mówiąc, sądzę, że Lucy pomyślała wtedy, że już wszystko stracone, bo od rodziny pani brata wyjechałyśmy w środę i nie widziałyśmy się z nim ani w czwartek, ani w piątek, ani w sobotę, nie wiedziałyśmy też, co się z nim dzieje. Lucy chciała do niego napisać, ale duma jej nie pozwoliła. W każdym razie odwiedził nas tego ranka, kiedy wróciłyśmy z kościoła i o wszystkim opowiedział, że w środę matka wezwała go na Harley Street; że ona i oni wszyscy próbowali go przekonać, a on oświadczył, że nie kocha nikogo oprócz Lucy i że z nikim oprócz Lucy się nie ożeni. I tak się przejął tym, co zaszło, że gdy tylko opuścił dom matki, wsiadł na konia i popędził przed siebie na wieś, a potem przesiedział w jakiejś tawernie cały czwartek i piątek, żeby zapanować nad gniewem. A gdy to wszystko przemyślał, doszedł do wniosku, że teraz, kiedy nie ma ani majątku, ani niczego, będzie niezbyt ładnie, jeśli jej nie zwróci słowa i że będzie to ze stratą dla niej, bo nie ma teraz nic prócz dwóch tysięcy funtów i żadnej nadziei na więcej. A jeśli przyjmie święcenia -co przyszło mu na myśl - nie będzie miał nic poza wikariatem - i jak z tego wyżyją?... Nie mógł znieść myśli, że Lucy będzie klepać biedę, więc prosił ją, żeby z nim zerwała, jeśli ma choćby najmniejszą ochotę, a on sam jakoś sobie poradzi. Słyszałam, jak mówił to wszystko wprost - prościej już nie można było. I tylko przez wzgląd na nią i w trosce o nią mówił o tym zerwaniu; o sobie wcale nie myślał. Mogę przysiąc, że ani słowa nie powiedział o tym, że jest nią zmęczony albo że chce poślubić pannę Morton, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie Lucy nawet nie chciała tego słuchać; otwarcie mu to powiedziała oprócz wielu innych rzeczy, że słodki, że kochany i wie pani -kto by to umiał powtórzyć, więc otwarcie mu to powiedziała, że nie ma najmniejszego zamiaru z nim zrywać, bo może z nim żyć za byle co i bez względu na to, jak mało by miał, całkowicie ją to zadowoli - tak właśnie powiedziała albo coś w tym rodzaju. A wtedy on się okropnie ucieszył i oboje przez jakiś czas rozmawiali o tym, co zrobią, i doszli do wniosku, że Edward jak najprędzej powinien przyjąć święcenia i że ze ślubem muszą poczekać, aż on dostanie prebendę. Potem już nic więcej nie usłyszałam, bo z dołu kuzyn zawołał do mnie, że pani Richards zajechała powozem i że weźmie jedną z nas do Ogrodów Kensingtońskich. Więc musiałam wejść do pokoju i im przerwać, żeby spytać Lucy, czy nie chce jechać, ale ona nie chciała zostawić Edwarda, 191 więc pobiegłam na górę i włożyłam jedwabne pończochy, i pojechałam z Ri-chardsonami. - Nie rozumiem, co ma pani na myśli, mówiąc, że im przerwała - powiedziała Elinor - Przecież wszyscy byliście w jednym pokoju, nieprawdaż? - Ależ nie! Skąd! Panno Dashwood, czy pani sądzi, że ludzie kochają się w obecności innych? A to dopiero! Z pewnością sama pani wie najlepiej - tu zachichotała głupawo. - Nie, nie, zamknęli się w salonie i ja wszystko słyszałam, stojąc za drzwiami. - Co takiego? - zawołała Elinor. - Powtarza pani coś, co podsłuchała pod drzwiami? Bardzo żałuję, że nie wiedziałam o tym przedtem, bo z pewnością nie pozwoliłabym na to, żeby mi pani opowiadała o szczegółach rozmowy, której nie powinna pani była słyszeć. Jak pani może być tak nielojalna wobec własnej siostry? - Ależ skąd! Nic podobnego. Ja tylko stałam pod drzwiami i próbowałam usłyszeć, ile się da. I pewna jestem, że Lucy zrobiłaby to samo; bo przed rokiem czy dwoma, kiedy ja i Marta Sharpe miałyśmy tyle wspólnych tajemnic, Lucy bez żadnych ceregieli ukrywała się w komórce albo za kominem, żeby podsłuchiwać, co mówimy. Elinor próbowała zmienić temat, ale panna Steele tylko przez moment była w stanie mówić o czymś innym niż to, co ją akurat najbardziej zajmowało. - Edward mówi, że wkrótce wyjedzie do Oxfordu - powiedziała. - Ale teraz mieszka przy Pali Mali. Ależ złą kobietą jest ta jego matka, nieprawdaż? Pani brat i bratowa też nie byli zbyt uprzejmi! Ale nie będę się na nich przed panią uskarżała; a poza tym odesłali nas do domu w swoim własnym powozie, a tego się nie spodziewałam. I jeśli o mnie chodzi, to bardzo się bałam, że pani bratowa zażąda zwrotu igielniczek, które nam dała kilka dni wcześniej, ale na szczęście nie było o tym mowy, a ja już dopilnowałam, żeby moja nie rzucała się w oczy. Edward mówi, że ma jakieś sprawy do załatwienia w Oxfor-dzie, więc musi tam jechać na jakiś czas, a potem jak tylko natrafi najakiegos biskupa, zostanie wyświęcony. Ciekawe, jaki wikariat dostanie! Dobry Boże! -tu zachichotała. - Życie bym oddała, żeby tylko wiedzieć co powiedzą moje kuzynki, kiedy o tym usłyszą. Powiedzą, że powinnam napisać do doktora, żeby załatwił Edwardowi wikariat przy swej nowej prebendzie. Wiem, że tak powiedzą, ale i tak nie zrobiłabym tego za żadne skarby świata. Też coś! Powiem wtedy: „Że też coś takiego przyszło wara do głowy, że niby ja miałabym pisać do doktora!". - Cóż - powiedziała Elinor. - To pocieszające, że się jest przygotowanym na najgorsze. Już pani ma gotową odpowiedź. Panna Steele zamierzała jej odpowiedzieć, ale z nadejściem jej towarzystwa pilniejszy wydał się jej inny temat: 192 - Och! Nadchodzą Richardsonowie. Miałabym pani do powiedzenia o wiele więcej, ale muszę już do nich wracać. Zapewniam panią, że to bardzo mili ludzie. On zarabia strasznie dużo, więc mają własny powóz. Nie mam czasu, aby pomówić o tym wszystkim z panią Jennings, ale proszę jej powiedzieć, że bardzo jestem rada, że się na nas nie gniewa, tak samo zresztą jak lady Middleton. A jeśli z jakichś powodów pani razem z siostrą musiałybyście wyjechać i pani Jennings zabrakłoby towarzystwa, bardzo będziemy rade przyjechać do niej w gościnę i zostać tak długo, jak długo będzie chciała. Bo zdaje mi się, że lady Middleton już więcej nas nie zaprosi. Do widzenia; żałuję, że panna Mariannę nie przyszła. Proszę ją ode mnie pozdrowić. Och! Włożyła pani ten muślin w grochy - dziwię się, że się pani nie bała go podrzeć! Była to ostatnia z jej trosk, bo zdążyła już tylko pożegnać się z panią Jennings, po czym upomniała się o nią pani Richardson i Elinor została z wiadomościami, które na jakiś czas dostarczyły jej materiału do przemyśleń, choć dowiedziała się niewiele więcej ponad to, co już wcześniej sama przewidywała. Małżeństwo Edwarda i Lucy było tak nieuchronne, zaś jego termin pozostanie tak nieokreślony, jak się tego spodziewała. Wszystko uzależnione było dokładnie tak, jak przypuszczała, od ewentualnego awansu Edwarda, który w chwili obecnej wydawał się czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Gdy tylko panie wróciły do powozu, pani Jennings zaczęła ją wypytywać, ponieważ jednak Elinor postanowiła nie rozgłaszać wiadomości zdobytych w tak nieelegancki sposób, ograniczyła się do zreferowania elementarnych faktów, co do których miała pewność, że sama Lucy przez wzgląd na swe dobre imię zdecydowałaby sieje ujawnić. Elinor zakomunikowała swej rozmówczyni jedynie to, że Lucy i Edward nadal są zaręczeni, i opowiedziała jej, przy pomocy jakich środków zamierzają osiągnąć swój główny cel. Nowiny owe pani Jennings skomentowała w sposób następujący: - Będą czekać na jego prebendę? Ależ wszyscy wiemy, czym to się skończy - poczekają rok, a gdy stwierdzą, że na nic się to nie zdało, zdecydują się na wikariat przynoszący pięćset funtów rocznie, nie licząc procentów od dwóch tysięcy funtów i tego, co tam jeszcze da jej pani Steele i pan Pratt. A potem co roku będą mieli dziecko. A wtedy, Boże zmiłuj się! Ależ nędza da im się we znaki!... Muszę zobaczyć, co im mogę dać z umeblowania. Dwie służące i dwóch lokajów, także!... Tak jak już kiedyś mówiłam... Chociaż nie... muszą dostać jakąś tęgą, chętną do każdej pracy dziewczynę... Siostra Betty na nic im się teraz nie przyda. Nazajutrz Elinor otrzymała od Lucy list, wysłany dwupensową pocztą. Jego treść była następująca: 193 Bartlett ś Buildings, marzec Mam nadzieję, droga panno Dashwood, że wybaczy mi Pani to, iż pozwalam sobie do niej pisać. Wiem jednak, że z racji przyjaźni, jaką mnie Pani darzy, ucieszy się Pani, słysząc dobre wieści ode mnie i mojego drogiego Edwarda -po tym wszystkim, co ostatnio przeszliśmy. Dlatego nie będę Pani dłużej przepraszać, lecz powiem tylko, że dzięki Bogu, choć wiele wycierpieliśmy, mamy się teraz doskonale i jesteśmy szczęśliwi, jak każde z nas już zawsze będzie dzięki miłości drugiego. Przeszliśmy wielkie próby, znieśliśmy prześladowania, a równocześnie wdzięczni jesteśmy wielu przyjaciołom, w tym również i Pani, której wielką dobroć zawsze będę wspominać, tak samo jak Edward, któremu o niej opowiadałam. Z pewnością zarówno Pani, jak i droga pani Jennings rade będziecie usłyszeć, że wczorajszego popołudnia spędziłam z Edwardem dwie upojne godziny, w czasie których nawet słyszeć nie chciał o naszym rozstaniu, choć z poczucia obowiązku namawiałam go usilnie, by na to przystał - przez wzgląd na glos rozsądku. Rozstalibyśmy się na zawsze, gdyby się na to zgodził, ale powiedział, że to wykluczone i że nie obchodzi go gniew matki, jeśli tylko będzie miał moją miłość. Bez wątpienia nasza przyszłość nie przedstawia się zbyt różowo, ałe musimy czekać i mieć nadzieję. Wkrótce Edward przyjmie święcenia i jeśli tylko będzie Pani mogła zarekomendować go komuś, kto rozporządza jakąś prebendą, jestem pewna, że Pani o nas nie zapomni. Ufam też, że pani Jennings szepnie słówko sir Johnowi czy panu Palmerowi, czy któremukolwiek z przyjaciół mogących nas wesprzeć... Biedna Annę bardzo zawiniła, ale miała jak najlepsze intencje, więc nie robię jej wymówek. Mam nadzieję, że pani Jennings nie sprawiłoby wiele kłopotu złożenie nam wizyty -jeśli tylko któregoś ranka będzie koło nas przejeżdżać. Byłoby to z jej strony bardzo uprzejme, a moje kuzynki byłyby zaszczycone, mogąc jąpoznać... Papier przypomina mi, że muszę kończyć, dlatego z wyrazami szacunku polecam się łaskawej pamięci Pani, a także sir Johna i lady Middleton; proszę pozdrowić ich drogie dzieci, jeśli je Pani spotka; uściski dla panny Mariannę. Oddana itd. Gdy Elinor skończyła lekturę, zrobiła to, o co w jej przekonaniu tak naprawdę chodziło autorce listu, i wręczyła go pani Jennings, która przeczytała go na głos z licznymi komentarzami, pochwałami i niekłamanym zadowoleniem. - Doskonałe, doprawdy... ależ ładnie ona pisze! To było bardzo stosowne pozwolić mu odejść, jeśli tylko ma ochotę. To podobne do Lucy. Biedaczek! Sama najchętniej dałabym mu tę prebendę... Nazywa mnie drogą panią Jen- nings, widzi pani? Ależ to poczciwa dziewczyna... Doskonałe, słowo daję, ależ zgrabnie sformułowane. Tak, tak... oczywiście, że ją odwiedzę. Ależ ona uprzejma, że o wszystkim pomyślała!.. Dziękuję ci, kochana, że mi to pokazałaś. To bardzo piękny list i jak najlepiej świadczy o rozumie i sercu Lucy. ROZDZIAŁ XXXIX X anny Dashwood przebywały już w mieście od ponad dwóch miesięcy i Mariannę z coraz większą niecierpliwością oczekiwała wyjazdu do domu. Tęskniła za wiejskim powietrzem, swobodą i ciszą; była też przekonana, że jeśli w ogóle jakieś miejsce zdoła zapewnić jej spokój, musi to być Barton. Elinor równie niecierpliwie oczekiwała na wyjazd i tylko dlatego nie upierała się przy natychmiastowym wyruszeniu, że uświadamiała sobie trudności wiążące się z tak długą podróżą, których Mariannę nie można było uprzytomnić. Zaczęła jednak coraz poważniej myśleć o powrocie i już przedtem zakomunikowała swe zamiary miłej gospodyni, która jednakże sprzeciwiła się im się z całą inspirowaną przez poczciwość elokwencją, a wówczas zrodził się nowy plan, który choć opóźniał ich powrót do domu o kilka tygodni, wydawał się Elinor o wiele stosowniejszy niż jakikolwiek inny - otóż państwo Palmero-wie mieli pod koniec marca wyjechać do Cleveland na Wielkanoc i pani Jennings oraz jej obydwie przyjaciółki otrzymały serdeczne zaproszenie do wspólnego wyjazdu. Wszystko to zapewne nie wystarczyłoby, żeby przekonać Elinor, ale w sukurs' żonie przyszła uprzejmość pana Palmera, która w połączeniu z wielkimi postępami w zakresie ogłady -jakie poczynił on od czasu, gdy się dowiedział, że Mariannę jest nieszczęśliwa - ostatecznie skłoniła Elinor do przyjęcia zaproszenia. Kiedy jednak powiadomiła o tym Mariannę, jej odpowiedź nie wróżyła nic dobrego. - Cleveland! - zawołała z wielkim wzburzeniem. - Nie, nie mogę jechać do Cleveland. - Zapominasz - powiedziała ze spokojem Elinor - że położenie Cleve-land... że Cleveland nie leży w sąsiedztwie. - Ale znajduje się w Somersetshire... nie mogę jechać do Somersetshire... Tam, gdzie tak chciałam jechać... Nie, Elinor, nie możesz ode mnie oczekiwać, że tam pojadę. Sukurs - pomoc. 194 195 Elinor nie przekonywała siostry, że należy przezwyciężyć podobne uczucia, i tylko próbowała wzbudzić w niej inne, przeciwstawne tamtym. Stwierdziła, że plan ów pozwoli im ustalić termin podróży powrotnej do ukochanej matki, którą Mariannę tak bardzo pragnęła zobaczyć, podróży właściwszej i wygodniejszej niż ta, którą umożliwiłby każdy inny plan, i być może nie wjążącej się z większym opóźnieniem. Z Cleveland oddalonego od Bristolu o kilka mil odległość do Barton można było przebyć w jeden dzień, jeden długi dzień. Służący ich matki z łatwością mógłby tam przyjechać i towarzyszyć im w drodze do domu. A ponieważ nie było powodu, dla którego miałyby pozostawać w Cleveland dłużej niż tydzień, mogą być w domu za trzy tygodnie z okładem. Ponieważ miłość Mariannę do matki była szczera, bez trudu zatryumfowała nad jej urojonymi obawami. Pani Jennings tak dalece nie była zmęczona swymi gośćmi, ze usilnie narnawiała siostry, by po wizycie w Cleveland wróciły do niej. Elinor była jej bardzo wdzięczna za tę uprzejmość, która wszakże nie mogła zmienićjej planu; a ponieważ matka wkrótce wyraziła nań zgodą, załatwiono wszystkie sprawy mające związek z wyjazdem i Mariannę znalazła pewną ulgę w odliczaniu godzin dzielących ją od powrotu do Barton. - Ach, pułkowniku! Nie wiem, co pan i ja poczniemy bez panien Dash-wood - brzmiały pierwsze słowa, z jakimi pani Jennings zwróciła się do Bran-dotia, gdy ten odwiedził jąpierwszy po tym, jak panny zdecydowały, że wyjadą. _ Ależ pustkę zastanę tutaj po powrocie... Boże! Będziemy tak siedzieć i gapić się na siebie jak dwa ospałe koty. Być może pani Jennings miała nadzieję, że ów jakże sugestywny obraz czekającej ich nudy skłoni pułkownika do złożenia propozycji, która przynajmniej jemu pozwoliłaby tej nudy uniknąć.... Jeśli tak było, już niebawem miała wszelkie powody by przypuszczać, że cel swój osiągnęła, bo gdy Elinor podeszła do okna, by łatwiej wymierzyć rycinę, którą zamierzała skopiować dla przyjaciółki, pułkownik zbliżył się do niej ze znaczącą miną i przez chwilę z nią rozmawiał. Wrażenie, jakie jego słowa wywarły na Elinor, również nie uszło uwagi pani Jennings. Honor nie pozwalał jej podsłuchiwać i nawet prze-siadła się na inne krzesło - stojące koło fortepianu, na którym grała Mariannę _ żeby nic nie słyszeć, spostrzegła jednak, że na twarzy Elinor zaszła zmiana i ze ona sama jest zbyt wzburzona i zasłuchana w słowa pułkownika, by kontynuować wcześniejsze zajęcie. Dalszym potwierdzeniem jej domysłów były słowa Brandona, a które dotarły do jej uszu w przerwie między dwoma lekcjami granymi przez Mariannę, w których zdawał się on przepraszać za to, że jego dom jest taki skromny. To rozstrzygało wszelkie wątpliwości. Dziwiło ją, że pułkownik w ogóle się usprawiedliwia, ale uznała, że uważa to za zgod- ne z dobrym tonem. Nie dosłyszała odpowiedzi Elinor, lecz z ruchu warg wyczytała, że nie ma to większego znaczenia. Pani Jennings pochwaliła ją w duchu za wspaniałomyślność. Rozmawiali przez dłuższą chwilę, w czasie której pani Jennings nie wychwyciła ani słowa, aż wreszcie kolejna przerwa w grze Mariannę przyniosła jej taką oto spokojną odpowiedź pułkownika: - Obawiam się, że nieprędko to nastąpi. Zdumiona tymi słowami, jakże odmiennymi od języka zakochanych, bliska była okrzyku: „Boże! A po cóż zwlekać?". Ale opanowawszy się w porę, ograniczyła się do stwierdzenia półgłosem: - To bardzo dziwne... nie musi chyba czekać, aż będzie starszy. Oświadczenie pułkownika ani trochę nie zmartwiło, ani nie uraziło urodziwej rozmówczyni, bo gdy wkrótce potem skończyli konwersację, zamierzając rozejść się w różne strony, pani Jennings wyraźnie usłyszała, jak Elinor tonem, w którym nie było ani cienia fałszu, mówi: - Zawsze będę panu bardzo zobowiązana. Była zachwycona jej wdzięcznością i tylko dziwiła się, że usłyszawszy takie zapewnienie, pułkownik jest w stanie wyjść — co też natychmiast uczynił z zimną krwią i bez słowa odpowiedzi! Nie przypuszczała, że jej stary przyjaciel okaże się tak beznamiętnym konkurentem. W rzeczywistości zaś przebieg rozmowy Elinor z pułkownikiem był następujący: - Doszły mnie słuchy - rzekł pułkownik ze współczuciem w głosie -o niesprawiedliwości, jaka spotkała pana Ferrarsa, waszego przyjaciela, ze strony jego rodziny. O ile mi wiadomo, wyrzekli się go za to, że nie zerwał zaręczyn z bardzo szacowną młodą damą... nie mylę się?... Tak było? Elinor przytaknęła. - To okrucieństwo, bezmyślne, głupie okrucieństwo - ciągnął z wielkim wzburzeniem pułkownik - rozdzielać czy próbować rozdzielić dwoje młodych ludzi tak długo związanych uczuciem... To straszne... pani Ferrars sama nie wie, co robi... i do czego może popchnąć syna. Spotkałem pana Ferrarsa dwa lub trzy razy na Harley Street i bardzo go polubiłem. Nie jest to człowiek, z którym można w krótkim czasie zawrzeć bliską znajomość, ale poznałem go wystarczająco dobrze, by życzyć mu jak najlepiej, tym bardziej że jest pani przyjacielem. Wiem, że zamierza przyjąć święcenia. Czy byłaby pani uprzejma powiedzieć mu, że prebenda w Delaford, którą- jak się dowiedziałem z dzisiejszej poczty - właśnie zwolniono, należy do niego, jeśli tylko uzna ją za wartą przyjęcia... choć zważywszy jego obecne niefortunne położenie, nie należy chyba w to wątpić. Chciałbym jedynie, żeby dawała większy dochód... jest to probostwo, ale bardzo małe. Ostatni beneficjant nie miał więcej niż dwieście funtów rocznie i choć z pewnością mogłaby przynosić więcej, obawiam się, że nie aż tak wiele, żeby zapewnić mu godziwy dochód. 196 197 Tak czy owak ofiaruję mu ją z wielką przyjemnością. Proszę go o tym zapew- nić. Zdumienie, jakie wzbudziło w Elinor powierzenie jej takiego pełnomocnictwa, nie byłoby większe, gdyby pułkownik poprosił ją o rękę. Awans, który zaledwie przed dwoma dniami uważała za nierealny, obecnie umożliwiał Edwardowi zawarcie małżeństwa... i to właśnie ona mu o tym powie!... Jej poruszenie było tak wielkie, że pani Jennings przypisała je zgoła innej przyczynie, ale nawet jeśli doświadczała również innych, nie tak pozytywnych emocji, czuła głęboki szacunek i wdzięczność dla pułkownika za jego niezwykłą życzliwość skłaniającą go do tak pięknego gestu. Toteż dziękowała mu z całego serca, a chcąc oddać sprawiedliwość cnotom i charakterowi Edwarda, gorąco je wychwalała i obiecała, że z radością podejmie się owej misji, jeśli pułkownik rzeczywiście życzy sobie powierzyć komuś tak miłe zadanie. Jednocześnie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nikt nie wywiązałby się zeń tak dobrze jak on sam. Krótko mówiąc, najchętniej zrezygnowałaby z posłannictwa, chcąc zaoszczędzić Edwardowi przykrej świadomości posiadania wobec niej zobowiązań! Jednakże pułkownikowi Brandonowi, tłumaczącemu się podobnymi względami delikatności, najwyraźniej tak bardzo zależało na tym, by Elinor wzięła na siebie pośrednictwo, że nie chciała się dłużej sprzeciwiać. Przypuszczała, że Edward wciąż przebywa w mieście, i szczęśliwym trafem panna Steele podała jej jego adres. Mogła więc powiadomić go o wszystkim w ciągu dnia. Gdy już to ustalono, pułkownik Brandon zaczął mówić o własnych korzyściach pozyskania tak szacownego i miłego sąsiada. To właśnie wtedy wspomniał z żalem, że jego dom jest mały i skromny, co Elinor, jak słusznie domyśliła się pani Jennings, zupełnie zlekceważyła. - Nie przypuszczam, żeby niewielkie rozmiary domu - powiedziała -mogły stanowić dla nich problem, ponieważ będą odpowiadać rozmiarom rodziny i dochodów. Z czego pułkownik nie bez zdziwienia wywnioskował, że Elinor uważa ich małżeństwo za oczywistą konsekwencję owej darowizny, nie wydawało mu się bowiem możliwe, aby prebenda w Delaford mogła przynieść dochód, dzięki któremu ktoś kto żyje na takiej stopie jak Edward Ferrars, zdecydowałby się założyć rodzinę. Dlatego stwierdził: — To małe probostwo może co najwyżej pozwolić panu Ferrarsowi wieść wygodne kawalerskie życie, ale nie wystarczy, by mógł się ożenić. Przykro mi, że mogę zrobić tylko tyle; moje wpływy nie sięgają dalej. Gdybym jednak wskutek jakiegoś trafu, czy zbiegu okoliczności był w stanie znowu mu pomóc, moje zdanie o nim musiałoby ulec radykalnej zmianie, gdybym był wówczas mniej skłonny do owej pomocy, niż jestem obecnie. W istocie to, co 198 robię teraz, wydaje mi się zgoła niczym, ponieważ w stopniu tak znikomym przybliża go do jego bezsprzecznie głównego celu i jedynego szczęścia. Małżeństwo Edwarda wciąż pozostaje czymś odległym... a w każdym razie obawiam się, że nieprędko nastąpi. Tak brzmiało zdanie, które opacznie zrozumiane, uraziło delikatność uczuć pani Jennings; teraz jednak, po przytoczeniu rzeczywistego przebiegu rozmowy, którą pułkownik Brandon i Elinor odbyli przy oknie, wdzięczność panny Dashwood być może nie wyda się czytelnikowi bardziej bezzasadna, czy mniej zrozumiała, niż gdyby spowodowała ją propozycja małżeństwa. ROZDZIAŁ XL - V_-óż, moja droga - z chytrym uśmiechem powiedziała pani Jennings, gdy tylko ich gość wyszedł - nie pytam pani, co mówił jej pułkownik, bo choć, na honor, starałam się nic nie słyszeć, dotarło do mnie wystarczająco dużo, by zrozumieć jego zamiary. Zapewniam panią, że jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłam, i z całego serca życzę pani wiele z tego radości. - Dziękuję, madame - odparła Elinor. - To dla mnie rzeczywiście powód do radości; z całą mocą odczuwam dobroć pułkownika Brandona. Niewielu jest ludzi, których stać na taki gest. Tylko nieliczni mają równie litościwe serce! Nigdy w życiu nie byłam tak zdumiona. - Boże, moja droga, jest pani bardzo skromna! Mnie nie dziwi to ani trochę, gdyż ostatnimi czasy często nawiedza mnie myśl, że jest to wielce prawdopodobne. - Twierdzi tak pani, bowiem zna dobre serce pułkownika; ale przecież nie mogła pani przewidzieć, że okazja nadarzy się tak prędko. - Okazja - powtórzyła pani Jennings. - Och! Jeśli mężczyzna raz się na to zdecyduje, to wkrótce znajdzie dogodną okazję. Cóż, moja droga, życzę ci jeszcze raz wiele radości i jeśli kiedykolwiek zechcę popatrzeć na szczęśliwą parę, wiem gdzie jej szukać. - A więc zamierza pani odwiedzić ich w Delaford - powiedziała Elinor z lekkim uśmiechem - Owszem, moja droga. Mam taki zamiar. A jeśli chodzi o to, że dom nie jest duży, to nie wiem doprawdy, o co pułkownikowi chodzi, gdyż jest on całkiem spory. - Miał na myśli to, że nie jest wyremontowany. 199 - No cóż, czyja to wina? Dlaczego on sam go nie wyremontuje - kto to zrobi, jeżeli nie on. Ich rozmowę przerwało nadejście służącego, który oznajmił, że przed dom zajechał powóz i pani Jennings, natychmiast zbierając się do wyjścia, oświadczyła: - Niestety, moja droga, muszę wyjść, nie powiedziawszy nawet połowy tego, co zamierzałam. Ale zawsze możemy o tym pogawędzić wieczorem, kiedy będziemy zupełnie same. Nie proszę cię, byś szła ze mną, bo zapewne masz teraz głowę zbyt zajętą czym innym, by szukać towarzystwa; a poza tym pewnie chce pani o wszystkim powiedzieć siostrze. Mariannę bowiem opuściła pokój przed rozpoczęciem rozmowy - Oczywiście, madame, że powiem Mariannę, ale teraz wolałabym nie wspominać o tym nikomu innemu. - Och!.. Doskonale - powiedziała pani Jennings, wyraźnie rozczarowana. - A więc wolałaby pani, żebym nie mówiła o tym nawet Lucy - dziś wybieram się aż na Holborn. - Nie, madame, nawet Lucy, jeśli to możliwe. Jednodniowe opóźnienie wiosny nie czyni, a dopóki nie napiszę do pana Ferrarsa, myślę, że nie należy o tym nikomu mówić. Już zaraz o tym napiszę. To bardzo ważne, żeby bezzwłocznie go powiadomić, gdyż jest bardzo zajęty w związku ze święceniami. Słowa te z początku niewymownie zdumiały panią Jennings, która zupełnie nie mogła pojąć, dlaczego w tak wielkim pośpiechu należy o tym pisać do pana Ferrarsa. Jednakże chwila refleksji nasunęła jej pewną myśl, więc zawołała: - Ach tak! Już rozumiem. Pan Ferrars ma temu pobłogosławić. No cóż, tym lepiej dla niego. Tak, tak, z pewnością czym prędzej musi zostać wyświęcony. Bardzo się cieszę, że wszystko tak dobrze się układa. Ale, moja droga, czy to nie osobliwe...? Czy pułkownik nie powinien sam napisać do Edwarda? To przecież jego sprawa. Elinor niezupełnie zrozumiała pierwsze słowa pani Jennings, ale nie uznała za konieczne prosić o wyjaśnienie i tylko skomentowała ostatnią uwagę: - Pułkownik Brandon jest człowiekiem tak delikatnym, że wolał, aby powiadomił pana Ferrarsa ktoś inny. -1 dlatego pani musi to zrobić. Cóż, osobliwy to rodzaj delikatności. W każdym razie nie przeszkadzam pani dłużej - stwierdziła pani Jennings, widząc, że Elinor zabiera się do pisania. - Sama wiesz najlepiej, co powinnaś zrobić. Do widzenia, moja droga. Nic nie ucieszyło mnie tak od czasu, gdy urodziła Charlotte. I ruszyła do wyjścia, lecz zatrzymawszy się jeszcze na chwilę, powiedziała: 200 - Właśnie myślałam o siostrze Betty, moja droga. Byłabym bardzo rada, mogąc zapewnić jej tak dobrą chlebodawczynię. Ale sama nie wiem, czy nadawałby się na garderobianą. Jest doskonałą pokojówką i doskonale szyje. Tak czy owak, pomyśl, kochana, o tym wszystkim w wolnej chwili. - Oczywiście, madame - odparła Elinor, niezbyt uważnie słuchając, bowiem bardziej chciała zostać sama, niż zrozumieć, o czym mówi tamta. Jak zacząć, jak wyrazić to wszystko w krótkim liście do Edwarda - oto co zaprzątało całąjej uwagę. W ich obecnej sytuacji trudne było to, co dla każdej innej osoby byłoby najłatwiejsze w świecie, ale Elinor obawiała się, że powie za dużo albo za mało - i oto siedziała niezdecydowana z piórem w dłoni, gdy jej rozmyślania przerwało wejście Edwarda we własnej osobie. Ów natknął się na wsiadającą do powozu panią Jennings, gdy właśnie szedł zostawić na pożegnanie swój bilet wizytowy; ona zaś, przepraszając, że nie może iść razem z nim, zaprosiła go do domu, oznajmiając, że zastanie tam pannę Dashwood, która chciałaby z nim pomówić o bardzo osobliwej sprawie. Bardzo zaambarasowana Elinor właśnie się pocieszała, że choćby nie wiedzieć jak trudno byłoby wyłuszczyć sprawę w liście i tak jest to łatwiejsze niż zakomunikowanie wszystkiego w cztery oczy, gdy wtem wszedł jej gość, zmuszając ją do podjęcia tego największego z trudów. Jej zdumienie i konfu-zja, wywołane tak nieoczekiwanym najściem, były ogromne. Nie widziała się z Edwardem od czasu, gdy wyszło na jaw, że jest zaręczony, a więc od czasu gdy się dowiedział, że ona o tym wie; a to, wraz ze wszystkim, co myślała, oraz tym, co miała mu powiedzieć, na kilka minut wprawiło ją w wielkie zakłopotanie. Również i on był bardzo przygnębiony i oto siedzieli obok siebie, jakże obiecująco zakłopotani... Edward już nie pamiętał, czy po wejściu do pokoju przeprosił Elinor za owo wtargnięcie, ale na wszelki wypadek postanowił to uczynić, gdy tylko usiadł na krześle i był w stanie przemówić. - Pani Jennings powiedziała mi - oświadczył - że życzysz sobie, pani, pomówić ze mną; a przynajmniej tak ja zrozumiałem - w przeciwnym razie nie śmiałbym nachodzić cię w taki sposób; choć z wielką przykrością opuszczałbym Londyn, nie zobaczywszy się z tobą oraz z twoją siostrą, zwłaszcza, że przez jakiś czas... słowem: że jest mało prawdopodobne, bym wkrótce miał przyjemność ponownego spotkania z wami. Wyjeżdżam jutro do Oxfordu. - Nie wyjechałbyś pan jednak - powiedziała Elinor, odzyskując zimną krew i postanawiając mieć jak najszybciej za sobą to, czego tak bardzo się obawiała - nie otrzymawszy od nas najlepszych życzeń, nawet gdybyśmy nie mogły przekazać ich osobiście. Pani Jennings miała słuszność. Mam ci do powiedzenia coś ważnego, o czym właśnie miałam napisać w liście. Powierzono mi jakże miłe zadanie - po tych słowach oddech jej stał się szybszy. - 201 Pułkownik Brandon, który był tutaj zaledwie dziesięć minut temu, poprosił mnie, abym ci powiedziała, że rozumiejąc, iż zamierzasz przyjąć święcenia, z przyjemnością ofiaruje ci prebendę w Delaford, dopiero co zwolnioną, i tylko żałuje, że nie jest więcej warta. Pozwól więc pogratulować sobie tak zacnego i roztropnego przyjaciela, oraz przyłączyć się do jego życzenia, aby prebenda, dająca jakieś dwieście funtów rocznego dochodu, dawała o wiele większe zyski, które mogłyby umożliwić ci... coś więcej niż tymczasowe utrzymanie... krótko mówiąc, zyski dające widoki na przyszłe szczęście. Nie sposób wyrazić tego, co czuł Edward w owej chwili - on sam nie potrafiłby tego powiedzieć. Na jego twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie, które musiała wywołać tak niespodziewana nowina, wypowiedział tylko dwa słowa: „Pułkownik Brandon!...". - Owszem - ciągnęła Elinor, nabierając coraz większej pewności, że najgorsze już ma za sobą. - Pułkownik Brandon chce w ten sposób wyrazić swój stosunek do tego, co niedawno zaszło... swój niepokój wywołany trudną sytuacją, w jakiej znalazłeś się wskutek niesprawiedliwego postępowania własnej rodziny... niepokój, który, jestem tego pewna, podzielają wszyscy twoi przyjaciele, Mariannę i ja. Pułkownik chce w ten sposób wyrazić również swoje uznanie dla twojego charakteru, w szczególności zaś aprobatę dla tego, jak zachowałeś się ostatnio. - Pułkownik Brandon daje mi prebendę! Czy to możliwe?! - Ponieważ twoja rodzina jest ci nieżyczliwa, w zdumienie wprawia cię fakt, że życzliwość znajdujesz gdzie indziej. - Nie - odparł Edward, nagle oprzytomniawszy. - Nie dziwię się, że właśnie pani jesteś mi życzliwa, nie mogę bowiem zapomnieć o tym, że to właśnie tobie, twojej dobroci wszystko zawdzięczam. Jestem ci wdzięczny... pragnąłbym móc ją wyrazić, ale jak dobrze wiesz pani, kiepski ze mnie mówca. - Mylisz się pan bardzo. Zapewniam cię, że zawdzięczasz to wyłącznie albo prawie wyłącznie własnym zasługom oraz faktowi, że dostrzegł je pułkownik Brandon. Ręki do tego nie przyłożyłam. Dopóki nie zrozumiałam jego zamiarów, nie wiedziałam nawet, że ta prebenda wakuje, i nawet do głowy mi nie przyszło, że pułkownik może ci podarować taki prezent. Jako mój przyjaciel i przyjaciel mojej rodziny być może odczuwa... pewna jestem, że odczuwa tym większą przyjemność, mogąc ci ją ofiarować, ale, słowo daję, mojemu wstawiennictwu nie zawdzięczasz pan nic. Prawdomówność kazała jej przyznać się do niewielkiego w tym udziału; nie chciała wydać się Edwardowi dobrodziejką, toteż wspominała o tym z pewnym wahaniem, które zapewne potwierdziło tylko podejrzenia, jakie powziął już wcześniej. Przez chwilę Edward pogrążony był w głębokiej zadumie; w końcu rzekł z wysiłkiem: - Pułkownik Brandon to człowiek bardzo wartościowy i zacny. Zawsze tak o nim mówiono, wiem, że również twój brat pani bardzo go ceni. Pułkownik jest bez wątpienia człowiekiem wrażliwym, a ponadto dżentelmenem w każdym calu. - Istotnie - stwierdziła Elinor -jestem pewna, że przy bliższej znajomości sam pan się przekonasz, że jest właśnie taki, jak mówią; a ponieważ będziecie bliskimi sąsiadami -jak rozumiem, plebania położona jest tuż obok rezydencji - tym bardziej jest ważne, by to się potwierdziło. Edward nic nie odpowiedział; ale gdy Elinor odwróciła głowę, spojrzał na nią z taką powagą i smutkiem, jak gdyby wolał, żeby odległość dzieląca plebanię od rezydencji była znacznie większa. - Pułkownik Brandon, jak sądzę, mieszka na James Street? - powiedział po chwili, wstając z miejsca. Elinor podała mu numer domu. - A zatem muszę się spieszyć, żeby złożyć mu podziękowania, których ty pani nie chcesz przyjąć - i żeby go zapewnić jak wiele... jak wiele mu zawdzięczam szczęścia. Elinor nie próbowała go zatrzymać, a gdy się rozstawali, gorąco go zapewniła, że ma jej nieustające jak najlepsze życzenia we wszelkich odmianach losu; on z kolei pragnął odpłacić jej podobną kurtuazją, lecz w końcu nie zdobył się na to. - Kiedy znowu się z nim spotkam - powiedziała do siebie Elinor, gdy za Edwardem zamknęły się drzwi - będzie już mężem Lucy. Z takim oto radosnym przeczuciem usiadła, by powspominać przeszłość, przywołać słowa Edwarda, podjąć próbę zrozumienia jego uczuć oraz rzecz jasna próbę przemyślenia własnych rozczarowań. Mimo że pani Jennings wróciła do domu po spotkaniu z ludźmi, których nie widziała nigdy przedtem i o których właśnie dlatego miała mnóstwo do powiedzenia, o tyleż bardziej niż czymkolwiek innym przejęta była ważnym sekretem, który jej powierzono, że wróciła do tej sprawy, gdy tylko ujrzała Elinor. - Cóż, moja droga - przysłałam ci tego młodego człowieka. Czyż nie postąpiłam słusznie?... Przypuszczam, że nie miałaś większych trudności... Nie bardzo się ociągał z przyjęciem oferty? - Nie, madame, nie należało się tego spodziewać. - Cóż, a jak prędko będzie gotów? Bo zdaje się, że wszystko od tego zależy. - Naprawdę - powiedziała Elinor - wiem o tych sprawach tak mało, że nawet nie próbuję się domyślić, ile czasu potrzeba na niezbędne przygotowania; sądzę jednak, że w ciągu dwóch albo trzech miesięcy będzie wyświęcony. - Dwóch albo trzech miesięcy? - zawołała pani Jennings. - Boże, moja droga, z jakim spokojem ty to mówisz? Czyż pułkownik może czekać dwa lub trzy miesiące?! Dobry Boże!... Przez ten czas ja sama na pewno straciła- 202 203 bym cierpliwość... I choć każdy chętnie wyświadczyłby uprzejmość biednemu panu Ferrarsowi, myślę, że nie warto czekać na niego przez dwa czy trzy miesiące. Bez wątpienia można znaleźć kogoś innego, kto też by się do tego nadał, kogoś już wyświęconego. - Ależ droga pani - powiedziała Elinor. - Co też pani ma na myśli?... -Pułkownik Brandon chce pomóc właśnie Edwardowi. - Na miłość boską! Moje dziecko!... Chyba nie chcesz mi wmówić, że pułkownik, żeni się z tobą tylko po to, żeby dać parę gwinei panu Ferrarsowi. Nieporozumienie nie mogło trwać dłużej; natychmiast też nastąpiło wyjaśnienie, po którym obie panie setnie się ubawiły i żadna nie doznała większego zawodu, ponieważ pani Jennings zmieniła tylko powód do uciechy, wciąż nie tracąc nadziei, że i poprzedni stanie kiedyś realny. - Tak, tak, plebania jest mała - stwierdziła pani Jennings, gdy opadła już pierwsza fala zdumienia i radości. - I być może jest w złym stanie; ale żeby przepraszać za to, że odstępuje domek, który, o ile mi wiadomo, ma pięć dużych pokoi na parterze, i w których - tak zdaje się mówił zarządca -jest piętnaście łóżek!... I to przepraszać ciebie, która mieszkałaś w Barton Cottage! Toż to śmieszne... Ale, ale... moja droga, musimy wpłynąć na pułkownika, żeby wyremontował plebanię i wygodnie ją urządził, zanim Lucy się wprowadzi. - Ależ pułkownik najwyraźniej jest zdania, że owa prebenda nie wystarczy, by mogli się pobrać. - Pułkownik to ciamajda, moja droga. Ponieważ sam ma dwa tysiące dochodu rocznie, myśli, że mając mniej, ludzie się nie żenią. Wierz mi na słowo, że jeśli dożyję, złożę w Delaford wizytę jeszcze przed św. Michałem i zapewniam cię, że nie pojadę, jeśli nie będzie tam Lucy. Elinor również była zdania, że Edward i Lucy zapewne nie oczekują niczego więcej. ROZDZIAŁ XLI X odziękowawszy pułkownikowi Brandonowi, Edward udał się do Lucy, by powiadomić ją o swoim szczęściu. I gdy dotarł do Bartlett's Building, tak go ono rozpierało, że kiedy następnego dnia pani Jennings odwiedziła Lucy, by jej pogratulować, ta oświadczyła, że jeszcze nigdy nie widziała Edwarda w tak doskonałym nastroju. 204 W każdym razie wątpliwości nie ulegało jej własne szczęście i świetny humor, całym sercem podzielała też nadzieję pani Jennings odnośnie wspólnego spotkania w zaciszu na plebani w Delaford, i to jeszcze przed dniem św. Michała. I tak ochoczo potwierdziła zasługi, które Elinor przypisywał Edward, że z wdzięcznością i wielką serdecznością wyrażała się o przyjaźni panny Dashwood dla obojga, też gotowa była przyznać, że mają wobec niej zobowiązania. Oświadczyła również, że ani teraz, ani w przyszłości nie będzie dla niej zaskoczeniem żadna przysługa wyświadczona im przez ich dobrodziejkę albowiem wierzy, że dla tych, których naprawdę ceni, Elinor skłonna jest zrobić wszystko. Jeśli chodzi o pułkownika Brandona, Lucy nie tylko gotowa była czcić go niczym świętego, lecz również bardzo pragnęła, by tak właśnie go traktowano we wszystkich troskach doczesnych: pragnęła, by jego dziesięciny były jak najwyższe; postanowiła też maksymalnie korzystać w sekrecie ze wszystkiego, co do niego należy - z usług jego lokajów, jego powozu, obory i kurnika. Tydzień i kilka dni upłynęło od czasu, gdy na Barkeley Street złożył wizytę John Dashwood, a ponieważ od tego czasu jego siostry tylko raz zasięgały informacji o stanie zdrowia jego żony, Elinor uznała za konieczne złożenie wizyty bratu i bratowej. Obowiązek ten był jednak sprzeczny z jej chęciami, nie mogła też liczyć na poparcie innych. Mariannę, nie zadowalając się zdecydowaną odmową towarzyszenia siostrze, również ją samą usiłowała odwieść od tego zamiaru, z kolei pani Jennings, choć jej powóz był zawsze do dyspozycji Elinor, żywiła taką antypatię do żony Johna Dashwooda, że nawet ciekawość, jak wygląda po niedawnym odkryciu, ani silne pragnienie, by ją obrazić, biorąc stronę Edwarda, nie były w stanie przezwyciężyć jej niechęci do ponownego znalezienia się w towarzystwie Fanny. W rezultacie Elinor sama złożyła wizytę, na którą nikt nie miał najmniejszej ochoty i w czasie której ryzykowała tete-a tete z kobietą, której nikt inny nie mógł darzyć niechęcią równie uzasadnioną. Fanny nie przyjmowała, lecz zanim powóz Elinor odjechał sprzed jej domu, przez przypadek w drzwiach ukazał się John. Stwierdził, że bardzo się cieszy ze spotkania z Elinor. Oświadczył, że właśnie zamierzał zajrzeć na Berkeley Street, i zapewniwszy siostrę, że Fanny bardzo chętnie się z nią spotka, zaprosił ją do środka. Weszli po schodach do salonu... Nikogo w nim nie zastali. - Fanny jest w swoim pokoju, jak sądzę - stwierdził Dashwood. - Zaraz do niej pójdę, gdyż jestem przekonany, że nie będzie miała nic przeciwko spotkaniu z tobą... na pewno nie. Zwłaszcza teraz... w końcu ty i Mariannę zawsze byłyście jej wielkimi ulubienicami... a dlaczego Mariannę nie przyszła? Elinor usprawiedliwiła ją, jak potrafiła najlepiej. 205 - Nie bardzo mnie martwi, że przyszłaś sama - rzekł John - bo mam ci dużo do powiedzenia. Ta prebenda od pułkownika Brandona... czy to możliwe?... Naprawdę dał ją Edwardowi?... Przez przypadek usłyszałem o tym wczoraj i właśnie miałem zamiar was odwiedzić, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. - Tak to prawda... pułkownik Brandon dał Edwardowi prebendę w Dela- ford. -Doprawdy?... Cóż... to zdumiewające!... Żadnego pokrewieństwa... żadnych powiązań nie mają ze sobą... a przecież prebendy przynoszą takie zyski!... Ile ona jest warta? - Jakieś dwieście funtów rocznie - Doskonale... za prezentę prebendy o takiej wartości... przy założeniu, że ostatni beneficjant był stary, schorowany i już wkrótce by ja zwolnił, Brandon mógłby dostać jakieś tysiąc czterysta funtów. Ale jak to się stało, że nie załatwił wszystkiego przed jego śmiercią... Teraz rzeczywiście jest już za późno, żeby myśleć o sprzedaży, ale że człowiek tak rozumny, jak pułkownik Brandon... Dziwię się, że okazał się równie niezapobiegliwy w sprawie tak typowej... tak zwyczajnej... No cóż, jestem przekonany, że w charakterze każdego człowieka istnieje mnóstwo sprzeczności. Przypuszczam jednak... po namyśle... że sprawy być może mają się tak: Edward zachowa prebendę jedynie do czasu, gdy osoba, której pułkownik rzeczywiście ją sprzedał, osiągnie wiek, w którym będzie mogła ją objąć... tak, tak... tak sprawy stoją, możesz być pewna. Elinor stanowczo temu zaprzeczyła i opowiedziawszy o własnej misji przekazania Edwardowi propozycji pułkownika, dała bratu do zrozumienia, że sama najlepiej zna warunki transakcji. W ten sposób zamknęła mu usta. - To doprawdy zdumiewające! - zawołał po wysłuchaniu wszystkiego. -Jakiż motyw mógł mieć nasz pułkownik? - Bardzo prosty... chciał pomóc panu Ferrarsowi. - Tak, tak... cokolwiek by to było, Edward to wielki szczęściarz! Lepiej jednak nie wspominaj o niczym Fanny, bo choć jej o tym napomknąłem i choć zniosła to zaskakująco dobrze, nie byłaby zachwycona nadmiernym roztrząsaniem tej sprawy. Nie bez trudności Elinor powstrzymała się w tym miejscu od uwagi, że zawsze sądziła, iż Fanny jest w stanie pogodzić się z tym, że jej brat się wzbogacił, pod warunkiem, że nie odbyło się to kosztem jej albo jej dziecka. - Obecnie pani Ferrars - dodał John Dashwood, zniżając głos tak, jak przystało, gdy mowa o sprawach tak ważnych - nic o tym nie wie i sądzę, że najlepiej będzie ukrywać to przed nią jak najdłużej. Obawiam się zresztą, że po ślubie i tak dowie się o wszystkim. 206 - Ale po cóż przedsiębrać takie środki ostrożności... choć nie należy sądzić, by pani Ferrars była zachwycona, wiedząc, że jej syn dysponuje środkami do życia... to nie ulega wątpliwości.... chociaż sądząc z tego, jak zachowała się ostatnio, można się zastanawiać, czy ona w ogóle ma uczucia. Wyrzekła się syna, zerwała z nim na zawsze, a tych wszystkich, na których miała wpływ, zmusiła, by również z nim zerwali. Z pewnością po czymś takim nie sposób przypuszczać, by z jego powodu była w stanie doświadczyć smutku czy radości... cokolwiek go spotyka, musi być jej obojętne. Nie byłaby przecież tak słaba, żeby wyrzekłszy się dziecka, nie wyzbyć się matczynej troski! - Och, Elinor! - powiedział John. - Twoje rozumowanie jest bez zarzutu, ale opiera się na nieznajomości ludzkiej natury. Kiedy dojdzie do nieszczęsnego małżeństwa Edwarda, wierz mi, że wówczas jego matka odczuje to tak boleśnie, jakby się go nigdy nie wyrzekła; dlatego też należy przed nią jak naj skrzętniej ukrywać każdą okoliczność mogącą przyspieszyć to straszne wydarzenie. Pani Ferrars nigdy nie zapomni o tym, że Edward jest jej synem. - Zadziwiasz mnie. Myślałam, że już teraz prawie o tym zapomniała. - Bardzo ją krzywdzisz. Pani Ferrars to jedna z najbardziej kochających matek na świecie. Elinor milczała. - Obecnie - rzekł John Dashwood po krótkiej pauzie — rozmyślamy nad małżeństwem Roberta z panną Morton. Poważny i namaszczony ton, jakim to powiedział, wywołał uśmiech Elinor, która odparła ze spokojem: - Jak widzę, dama ta nie ma żadnego wyboru. - Wyboru!... Co masz na myśli? - Tylko to, iż z twoich słów wnioskuję, że pannie Morton musi być obojętne, czy wyjdzie za mąż za Edwarda czy za Roberta. - Oczywiście, że to bez różnicy, gdyż teraz to w istocie Robert jest traktowany jako pierworodny, a tak poza wszystkim to obaj są bardzo miłymi młodzieńcami... nie sądzę, by któryś był lepszy. Elinor nie powiedziała nic więcej, a również i John zamilkł na chwilę. Konkluzja jego przemyśleń była następująca: - O jednym, droga siostro — rzekł strasznym szeptem, kordialnie biorąc ją za rękę-mogę cię zapewnić... zrobię to, wiem, że cię to ucieszy. Mam wszelkie podstawy, by sądzić... w istocie mam tę wiadomość z najlepszego źródła... nie, żebym słyszał, jak mówi o tym pani Ferrars, ale jej córka mówiła, i wiem o tym od niej... słowem bez względu na obiekcje, jakie można by wysunąć przeciw pewnemu... pewnemu związkowi... wiesz, o czym mówię... byłby on dla pani Ferrars czymś znacznie bardziej pożądanym i przysporzyłby jej znacznie mniej zmartwień niż ten. Bardzo mnie uradowała wieść, że pani Ferrars 207 I widzi tę sprawę w takim świetle... to bardzo pochlebna okoliczność dla nas wszystkich. „Z dwojga złego - powiada - tamto zło było nieporównanie mniejsze", pewnie by się z tym pogodziła. Ale cóż... to już i tak bez znaczenia, nie... warto rozmyślać o tym ani rozprawiać... tak jak o każdym uczuciu, które, no wiesz... niespełnionym... wygasłym. Ale postanowiłem ci o tym wspomnieć, wiedząc, jaką ci to sprawi przyjemność. Nie, żebyś miała powód do żalu, moja droga Elinor! Nie ulega wątpliwości, że masz przed sobą znakomite perspektywy... równie dobre albo nawet jeszcze lepsze - biorąc wszystko pod uwagę. Czy odwiedzał cię ostatnio pułkownik Brandon? Jeśli nawet to, co usłyszała Elinor, nie schlebiało jej próżności i nie poprawiało mniemania, jakie miała o sobie, w zupełności wystarczyło, by wprawić ją w rozdrażnienie i dać jej do myślenia; toteż rada była, że dzięki wejściu Roberta Ferrarsa uniknęła konieczności udzielania wyczerpującej odpowiedzi, a także niebezpieczeństwa usłyszenia od brata czegoś więcej. Po kilku minutach pogawędki John Dashwood, przypomniawszy sobie, że Fanny nie została powiadomiona o wizycie szwagierki, opuścił pokój w poszukiwaniu żony i Elinor zmuszona była nawiązać bliższą znajomość z Robertem, który z radosną beztroską i błogim samozadowoleniem, kosztem wydziedziczonego brata korzystał z niesprawiedliwego podziału matczynej fortuny i miłości, którą zaskarbił sobie jedynie hulaszczym trybem życia w czasie, gdy jego brat niezłomnie trwał w uczciwości. Wszystko to utwierdziło Elinor w jak najgorszej opinii na temat serca i umysłu Roberta. Nie spędzili ze sobą nawet dwóch minut, a już zaczął mówić o Edwardzie, gdyż sam również słyszał o prebendzie i bardzo się o wszystko dopytywał. Elinor powtórzyła szczegóły, które zreferowała Johnowi i które na Robercie wywarły zgoła odmienne, choć równie wielkie wrażenie. Robert wybuchnął szalonym śmiechem. Myśl, że Edward będzie duchownym i że będzie mieszkał na małej plebanii, niezmiernie go rozbawiła; a gdy w dodatku wyobraził sobie, jak odziany w białą komżę Edward czyta modlitwy i ogłasza zapowiedzi o małżeństwie Johna Smitha i Mary Brown, stwierdził, że doprawdy trudno o coś zabawniejszego. Poważna i milcząca Elinor czekała na koniec tych wygłupów z utkwionym w jej rozmówcy spojrzeniu, w którym malowała się cała jej pogarda. Było to bardzo stosowne spojrzenie, gdyż przynosiło jej ulgę, niczego przed nim nie wyjawiając. Do porządku nie przywołały go wymówki Elinor, lecz jego własna delikatność. - Moglibyśmy to traktować jako żart - oświadczył, przytomniejąc po wybuchu sztucznego śmiechu, który znacznie przedłużył jego autentyczną wesołość - ale na Boga, to bardzo poważna sprawa. Biedny Edward! Jest zgubiony 208 na zawsze. Jest mi ogromnie przykro z tego powodu... bo wiem, że jest z niego stworzenie na wskroś dobroduszne i o najczystszych w świecie intencjach. Nie wolno pani, panno Dashwood, osądzać go na Podstawie powierzchownej znajomości. Biedny Edward! Jego ogłada z pew^oś^ą przedstawia wiele do życzenia. Ale, wie pani, nie wszyscy rodzimy się jednakowo uzdolnieni. Jednakowo ujmujący. Biedaczek! Widzieć go pomiędzy obcymi..- to naprawdę było żałosne... ale klnę się na duszę, że ma on serce najlepsze w całym królestwie! Oświadczam i zapewniam panią, że nigdy w życiu nie byłem tak wstrząśnięty, jak wówczas, gdy buchnęła owa \vieść. Nie mogłem w to uwierzyć. Jako pierwsza powiedziała mi o tym matką^ ja za^ czująC, że muszę wykazać się stanowczością, natychmiast jej powied2jajern. Droga mamo, nie wiem, jak zamierzasz w tej sytuacji postąpić, aie co (j0 mnie, to muszę powiedzieć, że jeśli Edward poślubi tę młodą kobjete _ nie chcę go więcej widzieć". Tak właśnie powiedziałem. Doprawdy byłem niezwykle wstrząśnięty... Biedny Edward!... Jest już skończony... wypisał się na zawsze z przyzwoitego towarzystwa!... Ale, jak od razu powiedziałem matce ani trochę mnie to nie zaskoczyło; należało tego oczekiwać, sądząc z przebiegu jego edukacji. Biedna matka była bliska postradania zmysłów. - Widział pan tę damę? - Tak, raz, kiedy bawiła u nas w gościnie. Akurat zajrzałem na dziesięć minut i to, co widziałem, w zupełności wystarczy. NajpospoirtSza; zagubiona, wiejska dziewczyna, bez smaku, bez stylu i nieomal brzydka... Pamiętam ją doskonale. Właśnie ktoś taki, jak przypuszczałem. Zawsze sądziłem że taka osóbka usidli biednego Edwarda. Gdy tylko matka opowiedzjaja mi 0 wszystkim, od razu zaproponowałem, że osobiście z nim porozmawiam j Snróbuję odwieść go od tego małżeństwa; tylko, że wtedy, jak stwier(j2ijem; by}0 już za późno, by czemukolwiek zapobiec, gdyż z początku nie wiedziałem o niczym, dopóki nie nastąpiło zerwanie, a wówczas, rozumie panj nje mnje było się wtrącać... Ale myślę, że gdybym znał sprawę kilka godzin wcześniej, zapewne można by coś wskórać... Z pewnością przedstawiłbym t0 Edwardowi w bardzo mocnym świetle. „Drogi bracie - powiedziałbym _ zważ co czynisz. Wchodzisz w najbardziej haniebny związek, który twoja rodzina jednomyślnie potępia...". Słowem nie mogę oprzeć się wrażeniu, Le w swoim czasie można było temu zapobiec. Ale teraz jest już za późno. On tnUSl zginąć śmiercią głodową, wie pani... to nie ulega wątpliwości; musi umrzeć z głodu. Właśnie rozstrzygnął tę kwestię z całym spokojem, gdy kres owej rozmowie położyło wejście pani Dashwood. I chociaż nigdy nie niówiła o tym poza rodziną, Elinor zauważyła, że sprawa tają gnębi, bo gdy weszła, na jej twarzy widniało zakłopotanie, starała się też okazać Elinor nieco uprzejmości. Zdobyła się nawet na to, by wyrazić zaniepokojenie rychłym wyjazdem szwagie- 209 rek z Londynu - miała bowiem nadzieję, że będą widywać się częściej. Jej mąż, który wszedł do pokoju razem z nią i chciwie łowił każde jej słowo, zdawał się delektować wszystkim, co w nich było uprzejme i sympatyczne. ROZDZIAŁ XLII I eszcze jedna krótka wizyta na Harley Street, podczas której brat Elinor pogratulował jej tego, że wraz z siostrą, nie wydając ani pensa, dotarły tak blisko Barton, oraz tego, że za dzień czy dwa pułkownik Brandon ruszy za nimi do Cleveland - i na tym się skończyły londyńskie spotkania Dashwooda z siostrami. Fanny złożyła niezobowiązujące zaproszenie, by odwiedziły ją w Norland, ilekroć będą w pobliżu, co wszakże było ze wszystkiego najmniej prawdopodobne. John dołączył do tego swoje bardziej serdeczne, choć nie przy świadkach złożone zapewnienie, że niebawem odwiedzi je w Delaford -i to były wszystkie ich plany przyszłych spotkań na wsi. Elinor bawiła myśl, że wszyscy jej przyjaciele najwyraźniej uparli się, by wysłać ją do Delaford - miejsca, które w obecnej chwili najmniej spośród wszystkich skłonna była odwiedzać czy obrać za mieszkanie — gdyż nie tylko jej brat i pani Jennings uważali to miejsce za jej przyszły dom, lecz nawet Lucy przy rozstaniu gorąco zapraszała Elinor do siebie. Z samym początkiem kwietnia, zaraz z rana, dwa towarzystwa - z Hano-ver Sąuare i Berkeley Street - opuściły swe siedziby i wyruszyły, by tak jak ustalono, spotkać się w drodze. Przez wzgląd na wygodę Charlotte i jej dziecka podróż miała potrwać ponad dwa dni, podczas gdy pan Palmer i pułkownik Brandon, jadąc znacznie szybciej, mieli dołączyć do pozostałych wkrótce po ich przybyciu do Cleveland. Mariannę niewiele zaznała w Londynie radości i od dawna z utęsknieniem czekała na wyjazd, lecz gdy nadeszła owa chwila, nie potrafiła bez wielkiego bólu rozstać się z domem, w którym po raz ostatni karmiła się nadziejami i pokładała w Willoughbym ufność bezpowrotnie już teraz utraconą. Nie mogła również bez powodzi łez opuścić miejsca, z którym Willoughby wiązał nowe plany, nowe projekty, w których ona nie miała żadnego udziału. Radość, jakiej w chwili odjazdu zaznała Elinor, była bardziej jednoznaczna. Jej błądzące myśli nie koncentrowały się na niczym; nie zostawiała tutaj żadnej istoty, z którą rozstania żałowałaby choćby przez chwilę, cieszyła się, że 210 wreszcie będzie wolna od zmory przyjaźni z Lucy, rada była, że jej siostrze oszczędzone zostało spotkanie z Willoughbym od czasu jego ślubu, i z nadzieją rozmyślała o tym, że kilka miesięcy spokoju w Barton w pełni przywróci Mariannę równowagę ducha i ugruntuje jej własną. Podróż przebiegała pomyślnie. Na drugi dzień po wyruszeniu dotarli do utęsknionego, czy może zakazanego hrabstwa Somerset, bo takim właśnie jawiło się ono na przemian w myślach Mariannę, i przed południem dnia trzeciego byli w Cleveland. Obszerny i nowoczesny dwór położony był na porośniętym trawą zboczu Nie otaczał go park, lecz dość rozległe tereny spacerowe. Tak jak i w innych miejscach o podobnym charakterze, również i tutaj był zagajnik i wysadzana drzewami aleja: gładka żwirowana droga, wijąc się wśród pól, kończyła się przed drzwiami domu. Gdzieniegdzie rosły drzewa; sam dom osłaniały jarzębiny, jodły, drzewa akacjowe; gęsty szpaler przetykany wysokimi wysokimi lombardzkimi topolami odcinał budynki niemieszkalne. Mariannę weszła do domu z przyspieszonym biciem serca, uświadomiwszy sobie, że zaledwie osiem mil dzieli ją od Barton, a od Combe Magna niespełna trzydzieści. Nie spędziwszy w środku nawet pięciu minut, podczas gdy inni wraz z Charlotte pochłonięci byli pokazywaniem dziecka gospodyni, ponownie wyszła na dwór, wymknąwszy się przez gęsty zagajnik, który właśnie zaczynał się zielenić. Wdrapała się na odległy pagórek, skąd, z greckiej świątyni, jej wzrok, błądząc po bezdrożach na południowym zachodzie, zatrzymał się na najdalszym paśmie wzgórz wznoszących się na horyzoncie i Mariannę wyobraziła sobie ze wzruszeniem, że z ich szczytów widać Combe Magna. W podobnych chwilach bezgranicznej, niewypowiedzianej rozpaczy Mariannę, szlochając, czuła radość, że jest w Cleveland, i gdy wracała do domu inną drogą, napawając się przywilejem wiejskiej swobody i luksusem samotnych wędrówek, postanowiła każdą chwilę swego pobytu u państwa Palmerów spędzać na takich samotniczych eskapadach. Do domu wróciła w samą porę, aby dołączyć do reszty towarzystwa, które wybierało się na spacer po bliższej części posiadłości; resztę poranka mile spędzono w ogrodzie warzywnym na oglądaniu kwitnącego bluszczu na murach, wysłuchiwaniu lamentów ogrodnika dotyczących zwiędniętych roślin, na mitrężeniu czasu w oranżerii, gdzie strata ulubionych roślin lekkomyślnie wystawionych na zewnątrz i zwarzonych przymrozkiem wywołała śmiech Charlotte, na wizycie w kurniku, gdzie zawiedzione nadzieje drobiarki, gniazda porzucone przez kwoki lub kury porwane przez lisy albo nagłe padanie rokujących nadzieję kurczaków nieodmiennie wzbudzały wesołość pani domu. Poranek był pogodny i piękny. Mariannę, planując dalszą eskapadę, nie przewidziała, że podczas ich pobytu w Cleveland nastąpi zmiana pogody. Dla- 211 tego z wielkim zdumieniem stwierdziła, że ulewny deszcz nie pozwoli jej wyjść po obiedzie na przechadzką. Liczyła na to, że o zmierzchu wybierze się do greckiej świątynki, a może nawet obejdzie cały teren. Nie powstrzymały jej przed tym ani chłód, ani mżawka, ale nawet ona nie mogła uznać, że rzęsisty, ulewny deszcz to stosowna pogoda na spacery. Towarzystwo nie było liczne i czas mijał spokojnie. Pani Palmer miała swoje dziecko, a pani Jen-nings swoją robótkę. Rozmawiano o znajomych, którzy zostali w Londynie, odgadywano plany towarzyskie lady Middleton i zastanawiano się, czy w ciągu nocy pan Palmer i pułkownik Brandon minęli już Reading. Elinor, choć bez większego zainteresowania, przyłączyła się do rozmowy, Mariannę zaś - która miał dar odnajdywania w każdym domu drogi do biblioteki bez względu na to, jak bardzo owej drogi unikaliby jej domownicy - wkrótce znalazła dla siebie jakąś książkę. Niezmiernie dobry humor pani Palmer sprawił, że goście dobrze czuli się w jej domu. Jej otwartość i serdeczny sposób bycia rekompensowały z nawiązką niedostatek rozwagi i elegancji będący przyczyną częstych uchybień w zakresie konwenansów; jej uprzejmość w połączeniu z ładną buzią były ujmujące, jej głupota, chociaż oczywista, nie budziła odrazy, gdyż nie towarzyszyła jej próżność, i Elinor mogła jej wybaczyć wszystko, z wyjątkiem śmiechu. Obydwaj panowie przybyli następnego dnia na bardzo późny obiad, powiększając towarzystwo i wnosząc mile widzianą różnorodność do rozmowy, w której zapanował zastój po zbyt długim dniu nieprzerwanego deszczu. Elinor tak rzadko widywała pana Palmera, a jego stosunek wobec niej samej oraz jej siostry ulegał tak częstym zmianom, że sama już nie wiedziała, czego ma się spodziewać na łonie jego własnej rodziny. Przekonała się jednak, że do swych gości pan Palmer odnosi się jak przystało na dżentelmena i tylko wobec żony oraz teściowej czasami bywa grubianinem; przekonała się, że potrafi być miłym kompanem, lecz nie zawsze jest nim, wskutek zbyt silnej skłonności, by wyobrażać sobie, że góruje nad wszystkimi tak samo jak nad Charlotte i panią Jennings. Co zaś do jego pozostałych obyczajów i cech charakteru, to wedle obserwacji Elinor nie były one niczym szczególnym u mężczyzny w jego wieku. Był miły przy stole, niepunktualny, przepadał za swoim dzieckiem, choć udawał, że je lekceważy, i grając w bilard, trwonił poranki, które powinien był poświęcić interesom. A jednak - koniec końców - Elinor polubiła go znacznie bardziej, niż się spodziewała i w głębi serca żałowała, że nie może go polubić bardziej; nie żałowała tego, że obserwacje jego epikureizmu, jego egoizmu, jego próżności skłaniają do błogiej zadumy nad wielkodusznością Edwarda, prostotą jego upodobań i nieśmiałością jego uczuć. O Edwardzie, czy w każdym razie o niektórych jego sprawach, miała teraz wieści od pułkownika Brandona, który niedawno przybył do Dorsetshire i od razu uznawszy ją za przyjaciółkę pana Ferrarsa i kogoś w rodzaju swojego powiernika, wiele jej mówił na temat plebanii w Delaford, opisał jej braki i opowiedział, jak zamierza je usunąć. Jego zachowanie wobec niej - zarówno pod tym, jak i każdym innym względem -jego nieskrywana radość na jej widok po dziesięciu niespełna dniach rozstania, jego chęć rozmowy z nią, szacunek dla jej zdania - wszystko to mogłoby w pełni uzasadniać przeświadczenie pani Jennings o uczuciu pułkownika i zapewne wystarczyłoby, żeby uwierzyła w nie sama Elinor, gdyby nie to, że od samego początku była przekonana, że jego wybranką jest Mariannę. Podobne przypuszczenie nigdy nie przyszłoby jej do głowy, gdyby nie sugestie pani Jennings; a jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że sama jest wnikliwszym obserwatorem: obserwowała jego oczy, tamta zaś sądziła jedynie z zachowania. I choć jego niespokojne spojrzenie, w którym malowała się troska o samopoczucie Mariannę, o ból głowy i gardła zapowiadające początki ciężkiej grypy - zupełnie uszły uwagi zacnej niewiasty, gdyż niepokój ów nie wyrażał się w słowach, to jednak Elinor zdołała dostrzec w tym wszystkim zbyteczną trwogę i żywe uczucie człowieka, który kocha. Trzeciego wieczora swego pobytu w Delaford Mariannę odbyła dwa piękne spacery: nie tylko po żwirowanych alejkach w cieniu zagajnika, lecz również po całej posiadłości, a zwłaszcza po jej najdalszych rubieżach, gdzie roślinność była dziksza niż gdzie indziej; gdzie rosły najstarsze drzewa, a trawa była najwyższa, najbardziej wilgotna. Na dodatek Mariannę była na tyle nierozważna, że po powrocie nie zmieniła przemoczonych butów i pończoch i tak bardzo się przeziębiła, że choć przez kilka dni bagatelizowała swą chorobę lub w ogóle zaprzeczała, że jest chora, w końcu nie mogła się tego dłużej wypierać, a nasilające się symptomy wzbudziły również niepokój innych. Ze wszystkich stron zaczęto jej doradzać metody kuracji, które jak zwykle zostały zignorowane. Posępna i gorączkująca, choć czuła ból w rękach i nogach, choć gnębił ją kaszel i bolało gardło - była przekonana, że głęboki sen w pełni ją uleczy i tylko z wielkim trudem Elinor zdołała nakłonić ją, by idąc spać, zażyła kilka najprostszych leków. 212 213 ROZDZIAŁ XLIII Na I azajutrz Mariannę wstała o zwykłej porze; na wszystkie pytania odpowiadała, że czuje się lepiej, i sama próbowała to udowodnić, zabierając się do swych zwykłych zajęć. Jednak dzień spędzony czy to przy kominku, kiedy dygocąc, siedziała nad książką, której nie była w stanie przeczytać, czy to na sofie, na której leżała otępiała i zmęczona, nie najlepiej świadczyły o poprawie stanu jej zdrowia; a gdy wreszcie położyła się do łóżka, coraz bardziej niedysponowana, pułkownika Brandona dziwił jedynie spokój jej siostry, która wbrew woli Mariannę opiekowała się nią przez cały dzień, a wieczorem zmusiła ją do zażycia stosownych leków i podzielając jej zaufanie w skuteczność snu, nie odczuwała wielkiego niepokoju. A jednak bezsenna noc w gorączce zawiodła oczekiwania obu sióstr i kiedy Mariannę, która koniecznie chciała wstać, przyznała, że nie jest w stanie usiąść, i z własnej woli wróciła do łóżka, Elinor gotowa była posłuchać rady pani Jennings i posłać po medyka państwa Palmer. Ten zaś zbadał pacjenktę i choć pocieszył Elinor, że w ciągu kilku dni jej siostra w pełni odzyska zdrowie, oświadczając, że jej zaburzenia mogą mieć związek z tyfusem, a przebąkując coś o infekcji, dał pani Palmer powody do obaw o dziecko. Pani Jennings, która od początku skłonna była traktować skargi Mariannę o wiele bardziej serio niż Elinor, bardzo spochmurniała po diagnozie pana Harrisa i utwierdzając Charlotte w jej obawach, zaczęła nakłaniać ją usilnie do niezwłocznego wyjazdu razem z dzieckiem; pan Palmer zaś, choć obawy te uważał za bezpodstawne, nie był w stanie oprzeć się lękom i natarczywości żony. Decyzja o wyjeździe zapadła i po upływie godziny od przybycia pana Harrisa pani Palmer wraz z małym wyruszyła do domu bliskich krewnych męża, mieszkających w odległości kilku mil od Bath. Uległszy jej uporczywym prośbom, pan Palmer obiecał, że przyjedzie do niej za kilka dni. Charlotte błagała również matkę, by jej towarzyszyła, jednakże pani Jennings z największą dobrocią, za którą Elinor naprawdę ją pokochała, oświadczyła, że nie ruszy się z Cleveland, póki Mariannę nie wyzdrowieje, i że otoczywszy ją troskliwą opieką, ma zamiar zastąpić jej matkę, której ją zabrała. Elinor stwierdzała na każdym kroku, że pani Jennings ma wiele dobrej woli, chętnie jej pomaga, uczestniczy we wszystkich jej zajęciach i często, dzięki większemu doświadczeniu w pielęgnacji chorych, jest wprost niezastąpiona. Biedna Mariannę, słaba i wycieńczona wskutek choroby, czując się bardzo kiepsko, nie mogła już mieć nadziei, że dzień jutrzejszy zastanie ją cał- 214 kiem zdrową, a myśl o tym, co mogłoby przynieść jutro, gdyby nie owa niefortunna choroba, jedynie wzmagała dolegliwości. Owego dnia siostry miały wyruszyć w drogę powrotną do domu, by nazajutrz przed południem zaskoczyć matkę niespodziewanym przyjazdem. Mariannę mówiła niewiele i tylko ubolewała nad nieuchronnością zwłoki, chociaż Elinor próbowała podnieść ją na duchu i przekonywała o tym, w co sama nie wierzyła, że zwłoka owa będzie minimalna. Następny dzień przyniósł znikomą lub zgoła żadnej poprawy stanu zdrowia pacjentki; z pewnością nie czuła się lepiej, choć też i nie gorzej. Towarzystwo jeszcze bardziej się uszczupliło, gdyż pan Palmer wyjeżdżał z wielką niechęcią zarówno z przyczyn prawdziwie altruistycznych i z poczciwości płynących, jak i po to, by nie sądzono, że wystraszyła go żona. W końcu jednak dał się przekonać pułkownikowi Brandonowi i ruszył w ślad za panią Palmer. A gdy przygotowywał się do wyjazdu, również i pułkownik Brandon z jeszcze większą niechęcią zaczął mówić o własnym wyjeździe. Tu jednak wtrąciła się pani Jennings, która w poczciwości swej uznała, że wysyłanie Brandona, w czasie gdy jego ukochana tak bardzo niepokoi się o siostrę, oznaczałoby pozbawienie obojga wszelkiej pociechy. Natychmiast mu oświadczyła, że jego obecność w Cleveland uważa za niezbędną, gdyż wieczorami chce z nim grać w pikietę, w czasie gdy Elinor będzie czuwać przy siostrze - tak usilnie namawiała go, by został, że pułkownik, który spełniając jej prośbę, zaspakajał również własne najgłębsze pragnienia, nie mógł dłużej udawać sprzeciwu, zwłaszcza że naleganiom pani Jennings ochoczo wtórował pan Palmer, który najwyraźniej odczuwał ulgę, zostawiając z pannami Dashwood kogoś, kto będzie mógł je wesprzeć lub służyć im radą w krytycznej sytuacji. Mariannę rzecz jasna nie miała o tym wszystkim pojęcia. Nie wiedziała, że to właśnie za jej przyczyną właściciele majątku w Cleveland opuścili swe włości siedem dni po przyjeździe. Zupełnie nie zdziwiło jej to, że nie widuje pani Palmer, i ponieważ nie wzbudziło to jej niepokoju, nigdy nawet o niej nie wspomniała. Od czasu wyjazdu pana Palmera minęły dwa dni i jej stan nie uległ większym zmianom. Pan Harris, który codziennie ją odwiedzał, nadal przewidywał szybki powrót do zdrowia, również Elinor pełna była optymizmu, nastroje innych nie były jednak tak radosne. Już we wstępnym stadium owej choroby pani Jennings nabrała przekonania, że Mariannę nigdy nie wyzdrowieje; pułkownik Brandon zaś, którego rola polegała na wysłuchiwaniu przepowiedni pani Jennings, był w takim stanie ducha, że nie potrafił oprzeć się jej wpływom. Usiłował wyperswadować sobie własne lęki, które w świetle diagnoz medyka zdawały się niedorzeczne, lecz wiele godzin samotności, na które codziennie był skazany, niezwykle sprzyjało rozmaitym posępnym rozmyśla- 215 niom, więc nie mógł wyzbyć się przekonania, że więcej już Mariannę nie zobaczy. A jednak trzeciego ranka posępne przewidywania nieomal zostały rozproszone, gdyż natychmiast po przyjściu pan Harris oświadczył, że pacjentka ma się znacznie lepiej. Puls był szybszy, wszystkie zaś objawy uległy złagodzeniu w porównaniu z dniem poprzednim. Elinor, utwierdziwszy się w swych nadziejach, promieniała ze szczęścia. Cieszyła się, że w listach do matki zamiast słuchać innych kierowała się własnym osądem, bagatelizując ową niedyspozycję, która zatrzymała je w Cleveland. Nieomal wyznaczyła też termin, kiedy Mariannę będzie mogła wyruszyć w dalszą drogę. Dzień nie skończył się tak pomyślnie, jak się zaczął. Pod wieczór Mariannę znów poczuła się źle, spochmurniała, stała się niespokojna i nieswoja. Jej siostra, nie tracąc jednak optymizmu, skłonna była tłumaczyć tę zmianę jedynie zmęczeniem, gdyż chorą przesadzono na krzesło przy prześciełaniu łóżka, dlatego zaaplikowała jej przepisane specyfiki i obserwowała z zadowoleniem, jak Mariannę w końcu zapada w sen, po którym spodziewała się dobroczynnych skutków. Sen ów, choć nie był tak spokojny, jak życzyła sobie Elinor, trwał jednak dość długo. Chcąc się naocznie przekonać o jego rezultatach, postanowiła czuwać nad śpiącą. Pani Jennings, nieświadoma żadnego pogorszenia, poszła spać wcześniej niż zwykle, jej pokojówka, która była jedną z głównych opiekunek chorej, wypoczywała w pokoju gospodyni i Elinor została z Mariannę sama. Sen tej ostatniej stawał się coraz bardziej niespokojny. Jej siostra, która z niesłabnącą uwagą obserwowała bezustanne zmiany pozycji i wsłuchiwała się w często niezrozumiałe słowa skargi, jakie dobywały się z jej ust, już prawie miała obudzić Mariannę z tak ciężkiego snu, gdy ta, zbudzona nagle jakimś przypadkowym dźwiękiem z głębi domu, zerwała się z posłania i majacząc w gorączce, zawołała: - Czy mama już jedzie? - Jeszcze nie - odparła Elinor, kryjąc swe przerażenie i pomagając siostrze ponownie się położyć. - Ale mam nadzieję, że już niedługo tu będzie. Stąd do Barton jest daleka droga. - Ale nie może jechać przez Londyn! - zawołała Mariannę z tym samym podnieceniem. - Jeśli pojedzie przez Londyn, nigdy jej nie zobaczę. Elinor zauważyła z przerażeniem, że Mariannę jest nieprzytomna i usiłując ją uspokoić, od razu zmierzyła jej puls. Był słaby i niezwykle przyspieszony, a ponieważ Mariannę wciąż majaczyła, przestrach Elinor wzrósł do tego stopnia, że natychmiast postanowiła posłać po doktora Harrisa, a także wysłać kogoś do Barton po matkę. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej teraz do głowy, było przekonsultowanie wszystkiego z pułkownikiem Brandonem, więc gdy tylko zadzwoniła na służącą, by zastąpiła ją przy siostrze, zbiegła do salonu, gdzie, jak wiedziała, można było zazwyczaj zastać pułkownika o późniejszych porach. Nie było czasu na wahania. Już po chwili znał jej obawy i trudności. Nie był aż tak pewny siebie, aż tak śmiały, by spróbować rozproszyć owe lęki... i słuchał jej przybity i milczący... a przecież trudności zaradził natychmiast, gdyż z gotowością, która zdawałaby się świadczyć o tym, że brał to pod uwagę i nawet podjął już odpowiednie decyzje, zaproponował, że sam pojedzie po panią Dashwood. Elinor nie stawiała zbyt stanowczego oporu. W krótkich, lecz gorących słowach wyraziła mu swą wdzięczność i gdy pułkownik oddalił się, by wysłać służącego po pana Harrisa i konie pocztowe, ona sama skreśliła kilka słów do matki. Jakaż to pociecha mieć w takiej chwili takiego przyjaciela, jak pułkownik Brandon... takiego towarzysza podróży ich matki... tak bardzo była mu wdzięczna!... Towarzysza, którego osąd będzie pani Dashwood przewodnikiem, którego opieka przyniesie jej ulgę, którego przyjaźń da jej ukojenie!... Na ile tylko można zmniejszyć wstrząs wywołany takim wezwaniem - to właśnie jego obecność, jego zachowanie i jego pomoc to sprawią. Tymczasem pułkownik bez względu na to, co czuł, działał z całą stanowczością człowieka opanowanego; w największym pośpiechu poczynił wszelkie niezbędne przygotowania i skrupulatnie obliczył, kiedy będzie mogła spodziewać się jego powrotu. Nie stracono ani chwili. Konie przybyły wcześniej niż oczekiwano, pułkownik Brandon tylko przycisnął do ust dłoń Elinor, spojrzał na nią z powagą i wypowiedziawszy kilka słów, których nie dosłyszała, pospiesznie wsiadł do powozu. Była mniej więcej północ i Elinor wróciła do pokoju siostry, żeby zaczekać na przybycie medyka i żeby przez resztę nocy czuwać przy chorej. Noc owa przysporzyła nieomal tyle samo udręk obu siostrom. Przed zjawieniem się pana Harrisa godziny upływały Mariannę na bezsennych męczarniach i majaczeniu, Elinor zaś na okrutnym niepokoju. Za swój uprzedni spokój Elinor płaciła teraz z nawiązką najczarniejszymi obawami, a ponieważ nie pozwoliła wezwać pani Jennings, przy chorej towarzyszyła jej służąca, która jedynie powiększała jej udrękę aluzjami do słów swojej pani. Myśli Mariannę wciąż krążyły bezładnie wokół matki, ilekroć zaś o niej wspomniała, ból przeszywał serce biednej Elinor, która robiąc sobie wyrzuty, że przez tyle dni lekceważyła chorobę, i desperacko licząc na czyjąś pomoc, doszła do wniosku, że wkrótce wszelka pomoc może być daremna i że zwlekano zbyt długo; a wówczas stawał jej przed oczami obraz ich cierpiącej matki, która przybyła za późno, żeby zobaczyć swe ukochane dziecko, czy w każdym razie, by zastać je przy zdrowych zmysłach. Już miała ponownie 216 217 posłać po pana Harrisa czy też - w przypadku gdyby on sam nie mógł przyjść -po kogoś innego, gdy medyk wreszcie przyjechał, było już po piątej. Jego diagnoza poniekąd usprawiedliwiała owo spóźnienie, bo chociaż przyznał, że u pacjentki zaszła zupełnie niespodziewana zmiana na gorsze, to jednak wykluczył poważne niebezpieczeństwo i z taką pewnością siebie przekonywał, że nowa kuracja przyniesie chorej ulgę, że owa pewność, choć nie tak niewzruszona, udzieliła się samej Elinor. Złożywszy obietnicę, że za trzy lub cztery godziny odwiedzi je ponownie, pan Harris opuścił chorą i jej opiekunkę, mniej już teraz niespokojne niż przed jego wizytą. Nazajutrz rano pani Jennings z wielkim zatroskaniem wysłuchała relacji z ubiegłej nocy, robiąc Elinor wiele wymówek, że po nianie posłała. Jej wcześniejsze obawy, które zyskały teraz nowe potwierdzenie, nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do faktycznego stanu rzeczy... i choć pani Jennings próbowała pocieszać Elinor, jej przeświadczenie o zagrażającym Mariannę niebezpieczeństwie nie pozwoliło zaofiarować jej jedynej pociechy - pociechy nadziei. Serce pani Jennings przepełniał smutek. Prędki uwiąd, wczesna śmierć dziewczyny tak młodej, tak uroczej jak Mariannę nawet osobę zupełnie obojętną musiałaby poruszyć. A przecież do jej współczucia Mariannę miała szczególne prawa. Przez trzy miesiące wszędzie jej towarzyszyła, wciąż była pod jej opieką, została głęboko zraniona i od dawna jest nieszczęśliwa. Panią Jennings gnębił również smutek Elinor, jej ulubienicy... a kiedy w dodatku poczciwa niewiasta uzmysłowiła sobie, że Mariannę może być dla swej matki tym, kim Charlotte jest dla niej samej, głęboko przejęła się jej cierpieniem. Tym razem pan Harris przyszedł punktualnie, ale tylko po to, by rozczarować się w swych nadziejach, które wzbudziła w nim ostatnia wizyta. Jego leki zawiodły... gorączka wciąż się utrzymywała; Mariannę, która nieco się uspokoiła, choć nie odzyskała przytomności, trwała w tępym odrętwieniu. W lot chwytając wszystkie jego obawy, Elinor zaproponowała, że zasięgnie porady u innego lekarza. Medyk oświadczył jednak, że nie uważa tego za konieczne i że ma w zanadrzu coś jeszcze, jakiś nowy specyfik, o którego skuteczności był tak samo przekonany, jak o skuteczności tamtego. Toteż jego wizytę zakończyły krzepiące zapewnienia, które choć wpadały do ucha Elinor, nie mogły trafić do jej serca. Była całkiem spokojna, pomijając chwile, kiedy myślała o matce, ale nieomal straciła już nadzieję — w takim stanie ducha dotrwała do południa, prawie nie ruszając się od łóżka siostry. Jej myśli przesuwały się od jednego obrazu rozpaczy do drugiego, od jednego wizerunku udręczonego przyjaciela do następnego; bardzo też gnębiła ją rozmowa z panią Jennings, która nie omieszkała owego niebezpiecznego ataku tłumaczyć wielotygodniową niedyspozycją spowodowaną zawodem miłosnym 218 Mariannę. Elinor myśl ta uderzyła swą trafnością i tylko powiększyła jej cierpienia. Jednakże około południa... aczkolwiek z nieufnością i obawą przed rozczarowaniem, które przez jakiś czas wzbraniały jej o tym mówić nawet przyjaciołom - zaczęła odnosić wrażenie, że puls siostry zwalnia, wraca do normy... Elinor czekała, obserwowała, sprawdzała raz po raz... aż w końcu tłumiąc podniecenie, które trudniej było ukryć pod maską spokoju niż całą wcześniejszą rozpacz, postanowiła podzielić się swoimi rewelacjami z panią Jennings. Ta zaś, choć po przeprowadzeniu obdukcji musiała stwierdzić chwilową poprawę, wolała oszczędzić młodszej przyjaciółce złudzenia czegoś więcej, toteż Elinor, przemyślawszy wszystkie rady nakazujące nieufność, próbowała wyperswadować sobie wcześniejsze nadzieje. Ale było za późno. Nadzieja zawitała już w jej sercu; czując jej niespokojne drgnienia, Elinor pochyliła się nad siostrą, czekając... nie bardzo wiedziała na co. Upłynęło pół godziny a oznaki polepszenia wciąż się utrzymywały, a nawet pojawiły się nowe. Oddech Mariannę, barwa skóry i warg - wszystko to cieszyło oko Elinor, świadcząc o rychłej poprawie. Mariannę zaś utkwiła w siostrze spojrzenie już trzeźwe, choć jeszcze zamglone. Elinor ogarnęła teraz zarówno nadzieja, jak i niepokój, nie dawały jej one ani chwili spokoju aż do czwartej, kiedy to przyszedł pan Harris. A wówczas zapewnienia i gratulacje z powodu ozdrowienia chorej, które przerosło jego najśmielsze oczekiwania, przyniosły Elinor pewną pociechę i łzy radości. Mariannę czuła się znacznie lepiej pod każdym względem i medyk oświadczył, że niebezpieczeństwo już minęło. Pani Jennings, zadowoliwszy się częściowym spełnieniem swych prognoz, które potwierdziły się w niedawnym strachu, pozwoliła sobie zaufać osądowi pana Harrisa i z nieskrywaną radością uznała, iż jest bardzo możliwe, że chora jeszcze wróci do zdrowia. Elinor nie potrafiła się tak cieszyć; jej radość była innego rodzaju i kojarzyła się ze wszystkim, tylko nie z wesołością. Myśl o Mariannę przywróconej życiu, zdrowiu, przyjaciołom, zapatrzonej w nią matce, napełniła jej serce bezgranicznym szczęściem, które przerodziło się w żarliwą wdzięczność, która wszelako nie przybrała zewnętrznych oznak radości wyrażającej się w słowach czy w uśmiechach. Serce Elinor wezbrało niewypowiedzianą błogością. Siedziała przy siostrze z małymi przerwami przez całe popołudnie, uspokajając, odpowiadając na każde pytanie chorej, spełniając każdąjej zachciankę, łowiąc każde jej spojrzenie, każdy oddech. Czasami, rzecz jasna, ogarniał ją strach przed nawrotem choroby... gdy jednak po wielokrotnych drobiazgowych oględzinach przekonała się, że symptomy powrotu do zdrowia utrzymują się, i gdy o szóstej zobaczyła, że Mariannę zapadła w cichy, głęboki i wedle wszelkich oznak spokojny sen, opuściły ją wszystkie wątpliwości. 219 Zbliżała sią pora, kiedy można się było spodziewać powrotu pułkownika Brandona. Elinor przypuszczała, że o dziesiątej, a w każdym razie niewiele później, matce spadnie z serca straszny ciężar. Uwolni się od owej straszliwej niepewności, z którą właśnie jedzie. Pułkownik również!... Przecież i jemu należało się współczucie!... Och! Jakże wolno upływał czas dzielący ich od poznania prawdy. O siódmej Elinor pozostawiła Mariannę słodko śpiącą i dołączyła do pani Jennings, która piła herbatę w salonie. Strach nie pozwolił jej zjeść wiele na śniadanie, na obiad zjadła równie mało z powodu nagłej odmiany stanu zdrowia pacjenta, dlatego też obecna zakąska, do której zasiadła w dobrym nastroju, była szczególnie potrzebna. Pod koniec posiłku pani Jennings usiłowała ją skłonić, by przed przyjazdem matki przez chwilę wypoczęła i zaproponowała, że sama zastąpi ją przy Mariannę; Elinor jednak nie odczuwała zmęczenia, zresztą nie mogłaby zasnąć; słowem - jednej chwili nie chciała spędzić z dala od chorej. Toteż pani Jennings, udawszy się wraz z nią na górę do pokoju Mariannę, żeby stwierdzić, czyjej stan nie uległ pogorszeniu, zostawiła tam Elinor jej własnym myślom i obowiązkom, po czym wróciła do swego pokoju, żeby napisać kilka listów i pójść spać. Noc była mroźna i wietrzna. Wiatr wył wokół domu, a deszcz siekł o szyby w oknach, jednak przepełniona szczęściem Elinor na to nie zważała. Mariannę spała słodko pośród wycia wichru, co zaś do podróżnych, to wszystkie ich trudy miały im zostać sowicie wynagrodzone. Zegar wybił ósmą. Gdyby to była dziesiątata, Elinor dałaby głowę, że w owej chwili usłyszała zajeżdżający przed dom powóz. Przeświadczenie to było tak silne, że choć ewentualność ta była niemal wykluczona, Elinor przeszła do znajdującej się obok garderoby i otworzyła okiennice, chcąc się przekonać, czy się myli. Natychmiast też stwierdziła, że słuch jej nie zawiódł. W jednej chwili ujrzała płonące latarnie powozu. W drżącym świetle wydawało jej się, że dostrzega powóz zaprzężony w czwórkę koni i fakt ten, świadczący o przerażeniu ich biednej matki, wyjaśniał do pewnego stopnia tak wczesną porę przybycia. Nigdy jeszcze Elinor nie było tak trudno zachować spokoju. Świadomość tego, co musi przeżywać ich matka, gdy powóz zatrzymał się przed drzwiami... zwątpienia... jej strachu... może nawet rozpaczy... i tego, co ma jej do powiedzenia! Świadomość tego wszystkiego wykluczała spokój. Wszystkim, co pozostawało Elinor, było działać jak najprędzej, toteż opuszczając pokój, w chwili kiedy mogła zostawić siostrę ze służącą pani Jennings, Elinor zbiegła na dół. Krzątanina w przedsionku, której odgłosy słyszała, przechodząc przez korytarz, upewniła ją, że przyjezdni są już w domu. Pobiegła w stronę salonu -weszła do środka... i ujrzała tylko Willoughby'ego... 220 ROZDZIAŁ XLIV Spojrzawszy nań z przerażeniem, cofnęła się i w pierwszym odruchu odwracając się na pięcie, zamierzała wyjść z pokoju. Już położyła rękę na klamce, gdy Willoughby prędko się do niej zbliżył i rozkazując raczej, niż prosząc, rzekł: - Panno Dashwood, na pół godziny... na dziesięć minut... niech pani zostanie, błagam. - Nie, mój panie - odparła z mocą Elinor - nie zostanę. Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Przypuszczam, że służący zapomnieli powiadomić pana, że pana Palmera nie ma w domu. - Nawet gdyby mi powiedzieli - zawołał Willoughby porywczo - że pana Palmera i całąjego rodzinę diabli wzięli, nawet to by mnie nie powstrzymało. Chcę rozmawiać z panią i tylko z panią. - Ze mną! - wykrzyknęła Elinor w najwyższym zdumieniu. - No cóż, streszczaj się pan... i jeśli to możliwe... mniej gwałtownie. - Niechże pani siada, a spełnię jej obydwa życzenia. Elinor zawahała się, nie wiedziała, jak zareagować. Przemknęła jej myśl, że nadjedzie pułkownik Brandon i tak zastanie ich razem. Obiecała jednak, że go wysłucha, jej ciekawość walczyła z dumą. Dlatego po chwili namysłu, dochodząc do wniosku, że roztropność domaga się szybkiego załatwienia sprawy, co najłatwiej osiągnąć, przystając na prośbę Willoughby'ego - w milczeniu podeszła do stołu i usiadła na krześle. Jej rozmówca zajął krzesło naprzeciw niej. Przez pół minuty żadne z nich nie powiedziało ani słowa. - Niechże się pan streszcza - powiedziała niecierpliwie Elinor. - Nie mam czasu. Willoughby siedział głęboko zamyślony i wydawało się, że jej nie słyszy. - Pani siostrze - nieoczekiwanie rzekł po krótkiej pauzie - nie zagraża już niebezpieczeństwo. Lokaj mi mówił. Chwała Bogu!..- Ale czy to prawda?... Czy to prawda? Elinor nie odpowiedziała. Willoughby powtórzył pytanie z większą natarczywością. - Na miłość boską, niechże mi pani powie, niebezpieczeństwo grozi jej czy nie?! - Mamy nadzieję, że nie. Wstał z miejsca i przeszedł się po pokoju. - Gdybym wiedział pół godziny temu... Ale skoro już tu jestem - powiedział z wymuszonym ożywieniem, wracając do krzesła -jakie to ma znacze- 221 nie?... Jeden raz, panno Dashwood.. być może po raz ostatni... cieszmy się wspólnie... jestem dziś w dobrym nastroju... niech mi pani powie uczciwie -tu oblał się głębokim rumieńcem - uważacie mnie panie za łajdaka czy raczej za głupca? Elinor spojrzała na niego ze zdumieniem większym niż kiedykolwiek. Zaczęła podejrzewać, że jest pijany... dziwaczności tego wejścia i zachowania Willoughby'ego nie sposób było wytłumaczyć w żaden inny sposób; dlatego natychmiast podniosła się z miejsca ze słowami: - Panie Willoughby, radzę zaraz wracać do Combe. Nie mogę poświęcić panu więcej czasu. Cokolwiek ma mi pan do powiedzenia, lepiej pan to sobie przypomni i przedstawi jutro. - Rozumiem panią - odparł ze spokojem Willoughby, uśmiechając się znacząco. - Tak, jestem bardzo pijany. Pół kwarty portera do zimnej wołowiny w Marlborough wystarczyło, żeby mnie zamroczyć. - W Marlborough! - zawołała Elinor, coraz mniej z tego wszystkiego rozumiejąc. - Tak, wyjechałem dziś z Londymu o ósmej rano i dziesięć minut, które od tego czasu spędziłem poza powozem, pozwoliło mi tylko na przekąskę w Marlborough. Trzeźwość jego zachowania i bystrość spojrzenia przekonały Elinor, że bez względu na to, jak niewybaczalne szaleństwo sprowadziło go do Cleve-land, z pewnością nie był to alkohol. Po chwili namysłu powiedziała. - Panie Willoughby, powinien pan czuć, boja czuję to na pewno... że po tym co zaszło... pańskie wejście i narzucanie mi się swoją osobą domaga się zupełnie wyjątkowego usprawiedliwienia. Czego pan chce? - Chcę - odpowiedział z mocą i powagą-jeśli tylko zdołam, sprawić, byś mnie pani nienawidziła trochę mniej niż teraz. Chcę przedstawić pani pewne wyjaśnienie, coś na kształt usprawiedliwienia tego, co się wydarzyło... Chcę otworzyć przed tobą, pani, swoje serce i przekonawszy cię, że choć zawsze był ze mnie kiep, nie zawsze byłem łajdakiem - pragnę uzyskać od Ma... od twej siostry coś w rodzaju przebaczenia. - Czy to jest prawdziwy powód pańskiego przyjazdu? - Na Boga tak! - odpowiedział z uniesieniem, które przywiodło jej na myśl dawnego Willoughby'ego, a wówczas wbrew samej sobie pomyślała, że jest z nią szczery. - Jeśli chodzi tylko o to, możesz pan być spokojny... bo Mariannę... już dawno ci wybaczyła... - Naprawdę? - zawołał z tym samym uniesieniem. - A więc wybaczyła mi, choć nie powinna była. Ale przebaczy mi raz jeszcze, i tym razem będą ku temu podstawy. Czy teraz mnie pani wysłucha? 222 Elinor skinęła głową. - Nie mam pojęcia - powiedział Willoughby po chwili namysłu, a jej oczekiwania - jak wytłumaczyłaś, pani, siostrze moje zachowanie i jakiż to diaboliczny motyw mi przypisałaś... Być może, będziesz o mnie myśleć niewiele lepiej... ale i tak warto spróbować i teraz dowiesz się wszystkiego. Na początku znajomości z waszą rodziną nie miałem żadnego innego zamiaru innego celu niż możliwie jak najmilej spędzony czas, skoro już musiałem zostać w Devonshire. Wielki urok oraz interesujący sposób bycia pani siostry nie mogły mnie nie oczarować, a jej zachowanie w stosunku do mnie prawie od samego początku świadczyło... to zdumiewające... kiedy pomyślę, jakie ono było i jaka ona była... że moje serce pozostało tak obojętne! Ale muszę przyznać, że na początku jedynie schlebiało to mojej próżności. Nie troszcząc się o jej szczęście, myśląc wyłącznie o własnej rozrywce, dając upust uczuciom, którym zawsze byłem aż nazbyt skłonny folgować, starałem się na wszelkie możliwe sposoby być dla niej miłym, bynajmniej nie zamierzając odwzajemniać jej uczuć. W tym miejscu Elinor, rzuciwszy mu gniewne, pełne pogardy spojrzenie, przerwała słowami: - Nie ma sensu, panie Willoughby, żeby pan mówił dalej i żebym tego słuchała. Po takim wstępie cóż jeszcze można powiedzieć? Niechże pan nie każe mi cierpieć i nie mówi już o tym. - Nalegam, by wysłuchała pani wszystkiego - odparł. - Mój majątek nigdy nie był wielki, ja zaś zawsze lubiłem luksus, zawsze szukałem towarzystwa ludzi zamożniejszych ode mnie. Odkąd doszedłem lat, albo i jeszcze wcześniej, z każdym rokiem moje długi rosły, a chociaż śmierć mojej kuzynki, pani Smith, miała przynieść mi wolność, perspektywa ta była niepewna i zapewne odległa, dlatego przez jakiś czas nosiłem się z zamiarem poprawienia mej sytuacji finansowej dzięki poślubieniu kobiety majętnej. Związek z pani siostrą nie wchodził zatem w grę, toteż powodowany podłością, egoizmem, okrucieństwem, dla których nigdy nie dość potępień i wzgardliwych spojrzeń, nawet takich jak twoje, panno Dashwood - postępowałem w taki właśnie sposób, starając się pozyskać jej uczucie, ani myśląc o tym, by je odwzajemnić. Jedno tylko mogę powiedzieć na swą obronę: działając pod wpływem samolubnej, ohydnej próżności, nie byłem świadomy wyrządzanej krzywdy, ponieważ wtedy jeszcze nie wiedziałem, czym jest miłość. Ale czy w ogóle jąpoznałem... Można by w to wątpić, bo czyż kochając naprawdę, mógłbym się wyrzec własnych uczuć na rzecz próżności, chciwości?... I czy w dodatku mógłbym się wyrzec jej uczuć?... A jednak to zrobiłem. Chcąc uniknąć nędzy - choć wszystkie jej okropności byłyby niczym, dzięki miłości pani sióstr}' - zdobyłem fortunę, utraciwszy to wszystko, co mogłoby uczynić ją błogosławieństwem. 223 - A więc kiedyś - powiedziała Elinor nieco łagodniejszym tonem - sądziłeś pan, że ją kochasz? - Oprzeć się jej wdziękom, jej czułości?! Czy ktokolwiek byłby do tego zdolny? Tak, przekonałem się, że moje uczucie do niej jest coraz silniejsze, głębsze, że najszczęśliwszymi godzinami mojego życia były te, które spędziłem z nią; gdy czułem, że moje intencje są szlachetne, a uczucia czyste. A jednak nawet wtedy, choć postanowiłem, że się jej oświadczę, pozwoliłem sobie odkładać to (co było bardzo niewłaściwe) z dnia na dzień, gdyż nie chciałem się zaręczać, skoro moje sprawy majątkowe były tak złożone. Nie będę tutaj rozważał... nie zamierzam przerywać i rozwodzić się nad absurdalnością, gorzej niż absurdalnością, zwlekania z decyzją, by związać się słowem tam, gdzie już związałem się honorem. Wszystko to dowiodło, że jestem chytrym głupcem, który ochoczo korzysta z każdej nadarzającej się okazji, aby już na zawsze stać się godnym pogardy łajdakiem. W końcu jednak zdecydowałem się: postanowiłem, że gdy tylko znajdziemy się bez świadków, usprawiedliwię bezustannie wyświadczane jej względy i szczerze ją zapewnię o mojej miłości, której tak jawne składałem już dowody. Ale w międzyczasie, w ciągu zaledwie kilku godzin, które musiały upłynąć, nim mógłbym pomówić z nią na osobności... zaszła... pewna okoliczność... niefortunna okoliczność... która obróciła wniwecz całą mą stanowczość, a wraz z nią cały mój spokój. Miało miejsce pewne odkrycie... - tu zawahał się i opuścił wzrok -pani Smith dowiedziała się... przypuszczam, że od jakiegoś dalekiego, kuzyna w którego interesie leżało pozbawienie mnie jej względów... o pewnej sprawie, pewnym związku... dalsze wyjaśnienia są chyba zbędne... - oblewając się rumieńcem, spojrzał na nią badawczo. - Pani bliski znajomy... zapewne już dawno słyszała pani całą tę historię. - Owszem ~ odparła Elinor, również pąsowiejąc i ponownie wzbraniając litości przystępu do serca. - O wszystkim słyszałam. I wyznaję, że nie mogę pojąć, jak mógłbyś pan wytłumaczyć choćby część swej winy w tej okropnej sprawie. - Proszę pamiętać o tym - zawołał Willoughby - od kogo otrzymałaś pani te wieści. Czyż ową osobę można uznać za bezstronną? Przyznaję, że życiowa sytuacja i charakter tamtej damy zasługiwały na mój szacunek. Nie zamierzam się usprawiedliwiać, ale nie mogę też pozwolić, byś pani myślała, że nie mam nic na swoją obronę... że ponieważ wyrządzono jej krzywdę, nie można jej nic zarzucić i ponieważ ja byłem libertynem, ona musi być świętą. Jeśli gwałtowność jej uczuć i słabość intelektu... ale nie zamierzam się usprawiedliwiać. Jej uczucie dla mnie zasługiwało na lepsze potraktowanie i często z wielkimi wyrzutami wspominam czułość, która przez bardzo krótki czas znajdowała wzajemność. Chciałbym... tak bardzo bym chciał, żeby to się ni- 224 gdy nie stało. A przecież skrzywdziłem kogoś jeszcze bardziej; i jest to osoba, której miłość do mnie - czy wolno mi tak powiedzieć? - była równie żarliwa i której umysł... nieskończenie przewyższa umysł tamtej! - A jednak pańska obojętność wobec tamtej nieszczęsnej dziewczyny... muszę to powiedzieć, chociaż mówienie o tym sprawia mi zrozumiałą przykrość - pańska obojętność nie jest żadnym wytłumaczeniem dla okrutnego jej potraktowania. Nie wyobrażaj pan sobie, że jakakolwiek z jej słabości, że jakiś intelektualny defekt usprawiedliwia twoje okrucieństwo tak oczywiste i przewrotne. Musiałeś pan wiedzieć, że podczas gdy sam zabawiałeś się w Devonshire, snując nowe plany, zawsze wesoły, zawsze radosny — ona cierpiała skrajną nędzę. - Ależ, na Boga, nie wiedziałem o tym! - odparł Willoughby z mocą. -Nie pamiętałem, żem zapomniał jej dać mojego adresu, a zdrowy rozsądek mógł jej podpowiedzieć, jak go znaleźć. - No cóż... a co na to pani Smith? - Od razu zaczęła mi robić wymówki; można sobie wyobrazić moje zakłopotanie. Jej ascetyczny tryb życia, jej purytańskie zasady, nieznajomość świata. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Samej tej historii nie mogłem zaprzeczyć, daremnie też próbowałem osłabić jej wymowę. Już wcześniej skłonna była powątpiewać w moralność mojego postępowania, a ponadto nie podobało jej się, że tak mało czasu i uwagi poświęciłem jej w ciągu ostatniej wizyty. Krótko mówiąc, skończyło się na zupełnym zerwaniu. W jeden tylko sposób mogłem się ratować. W swej bezgranicznej szlachetności zacna niewiasta obiecała o wszystkim zapomnieć, jeśli poślubię Elizę. To jednak nie wchodziło w grę... i oficjalnie straciłem dom i jej względy. Całą noc, która nastąpiła po owym wydarzeniu...wyjechać miałem nazajutrz... spędziłem, rozmyślając nad tym, jak mam postąpić dalej. Walka, jaką stoczyłem z samym sobą, była wielka, ale nie trwała długo. Moja miłość do Mariannę, moje głębokie przekonanie o jej uczuciu do mnie... wszystko to nie wystarczyło, by przeważyć lęk przed nędzą albo rozproszyć owe fałszywe wyobrażenia o niezbędności bogactwa, które aż nazbyt skłonny byłem podzielać i które towarzystwo ludzi zamożnych tylko we mnie umacniało. Miałem wszelkie podstawy, by sądzić, że zdobędę moją obecną żonę, jeśli tylko zechcę, i wmówiłem sobie, że rozsądek nakazuje mi tak właśnie postąpić. Ale przed wyjazdem z Devonshire czekała mnie ciężka przeprawa: tego samego dnia zaproszony byłem do was na obiad, dlatego też konieczne było usprawiedliwienie mej nieobecności. Długo zastanawiałem się nad tym, czy powinienem je przesłać listownie czy może przyjechać osobiście. Czułem, że spotkanie z Mariannę byłoby czymś strasznym i ogarnęły mnie wątpliwości, czy po spotkaniu z nią zdołam wytrwać w moim postanowieniu. Choć, jak się okazało, akurat pod 225 tym względem nie doceniłem własnej niezłomności, bo przyszedłem do was, zastałem ją nieszczęśliwą i opuściłem nieszczęśliwą... opuściłem ją, mając nadzieję, że nigdy więcej jej nie zobaczę. - Dlaczego właściwie przyszedłeś, panie Willoughby? - spytała Elinor z przyganą w głosie. - List w zupełności by wystarczył. Dlaczego uznałeś za niezbędne pojawić się osobiście? - Domagała się tego moja duma. Nie mogłem znieść myśli, że opuszczam Barton w sposób, który mógłby tobie, pani, albo komukolwiek z sąsiedztwa nasunąć najmniejsze podejrzenie w związku z tym, co zaszło między mną a panią Smith, dlatego postanowiłem was odwiedzić po drodze do Honiton. Widok twojej siostry, pani, naprawdę był dla mnie czymś strasznym i co gorsza - zastałem ją samą. Wszystkie panie dokądś poszły, nie wiem dokąd. Zaledwie zeszłego wieczora wychodziłem od niej z głębokim, tak... z niewzruszonym postanowieniem, że postąpię uczciwie! Zaledwie kilka godzin dzieliło mnie od tego, by związać się z nią na zawsze; pamiętam, jakie szczęście, jaka radość mnie przepełniała, gdym wracał wtedy z domku do Allen-ham, zadowolony z siebie, zachwycony wszystkim! Ale podczas naszego ostatniego przyjacielskiego spotkania miałem poczucie winy, które nieomal odebrało mi ochotę do kłamstwa. Jej smutek, jej rozgoryczenie, jej głęboki żal, jaki okazała, kiedy jej powiedziałem, że muszę bezzwłocznie wyjechać z Devonshire... nigdy tego nie zapomnę; a przy tym takie zaufanie, taka pewność! Boże! Skończony był ze mnie łajdak! Oboje przez chwilę milczeli. Elinor odezwała się jako pierwsza: - Czy powiedział jej pan, że wkrótce wróci? - Nie wiem, co jej powiedziałem - odparł z niecierpliwością. - Bez wątpienia mniej, niżby należało ze względu na przeszłość, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa znacznie więcej, niż usprawiedliwiała przyszłość. Nie mogę o tym myśleć, to na nic się nie zda. A potem nadeszła wasza szanowna matka, żeby dodatkowo jeszcze bardziej mnie dręczyć swoją dobrocią i zaufaniem. Dobry Boże! Naprawdę mnie dręczyła! Ależ byłem nieszczęśliwy. Nie masz, pani, pojęcia, jaka to dla mnie ulga móc spojrzeć wstecz, na własną nędzę. Taki mam do siebie żal za to głupie, podłe szaleństwo mojego serca, że wszystkie moje cierpienia, których ono było przyczyną, wydają mi się teraz jedynie radością i tryumfem. A więc odszedłem... zostawiłem wszystko to, co kochałem, i odszedłem do tych, którym w najlepszym razie byłem tylko obojętny. Moja podróż do miasta... jechałem własnym powozem i nudziłem się śmiertelnie... nie było z kim pogawędzić... te pogodne myśli... wszystko zapowiadało się tak obiecująco!...Ten kojący obraz przeszłości w Barton...och!... Cudowna podróż... - No i? - powiedziała Elinor. Choć czuła dla niego litość, z rosnącą niecierpliwością wyczekiwała jego odjazdu. - To wszystko? - Wszystko!... Nie... zapomniała już pani, co zdarzyło się w mieście? Ten niesławny list! Pokazała go pani? - Tak, widziałam wszystkie wasze listy - Gdy otrzymałem pierwszy z jej listów, dostałem go od razu, bo przez cały czas przebywałem w mieście... tego, co wtedy czułem... jak to się mówi, nie sposób wyrazić; a mówiąc prościej... być może, zbyt prosto, by wzbudzić jakąkolwiek emocję... poczułem wielki, wielki ból. Każda linijka, każde słowo - że użyję oklepanej metafory, której sama autorka listów zabroniłaby mi użyć - niczym sztylet zatopiony w moim sercu. Świadomość tego, że Mariannę zatrzymała się w mieście, była z kolei, mówiąc tym samym językiem, niczym grom z jasnego nieba. Gromy i sztylety!... Ale by mi się dostało za takie porównania!... Jej smak, jej opinie... sądzę, że znam je lepiej niż własne... Serce Elinor, które w trakcie tej niezwykłej rozmowy podlegało najróżniejszym emocjom, znów ogarnęła litość; jednak poczuła, że jest jej obowiązkiem przywołanie Willoughby'ego do porządku podczas podobnych wynurzeń. - To niezbyt stosowne, panie Willoughby. Pamiętaj pan, że jesteś żonaty. Opowiadaj pan tylko o tym, co w swym sumieniu uznasz za konieczne. - List Mariannę, w którym autorka zapewniała mnie, że wciąż jestem jej tak samo drogi jak dawniej... że mimo wielu, wielu tygodni rozłąki ona sama jest stała w swych uczuciach i pełna wiary w stałość moich - list ten obudził moje sumienie. Rozrywki do pewnego stopnia je uciszyły i zacząłem się stawać pierwszorzędnym, zatwardziałym łajdakiem, który wyobrażał sobie, że jest jej obojętny, i wolał przyjąć, że ona również musiała stać mu się obojętna; który zaczął sobie wmawiać, że owa dawna miłość to zwykła błahostka, drobiazg bez znaczenia, który wzruszał ramionami w dowód, że jest tak naprawdę i uciszając głos sumienia, tłumiąc wszelkie skrupuły, powtarzając sobie w duchu: „Z całego serca byłbym rad, słysząc, że dobrze wyszła za mąż". Jednak dzięki temu listowi lepiej poznałem, co czuję. Zrozumiałem, że jest mi nieskończenie droższa niż jakakolwiek kobieta i że podle ją wykorzystałem. Tylko, że wtedy między mną i panną Grey wszystko już było ustalone. Nie można już było się wycofać. Mogłem jedynie unikać was obu. Nie wysłałem do Mariannę żadnej odpowiedzi, próbując w ten sposób zniknąć jej z oczu; postanowiłem nawet, ze przez jakiś czas nie będę się pojawiał na Berkeley Street. W końcu jednak uznałem, że rozsądniej będzie udać zwyczajną, beznamiętną znajomość; pewnego ranka zaczekałem aż wyjdziecie z domu, wszedłem i zostawiłem swój bilet. - Czekał pan, aż wyjdziemy? - Właśnie tak. Zdziwiłabyś się pani, dowiadując się, jak często byłem bliski natknięcia się na was. Kiedy przejeżdżał wasz powóz, wchodziłem do różnych sklepów, żebyście mnie nie zauważyły. Ponieważ mieszkałem przy 226 227 Bond Street, prawie co dzień przelotnie widywałem którąś z was i tylko moja niesłabnąca czujność, nieodmienne pragnienie, by was nie spotkać, sprawiły, że nie widzieliśmy się tak długo! Skrzętnie unikałem również Middletonów, jak również wszystkich innych, którzy mogli się okazać wspólnymi znajomymi. Nie wiedząc, że przebywają w mieście, wpadłem na sir Johna pierwszego dnia po ich przyjeździe, a dzień po tym, jak odwiedziłem panią Jennings, sir John zaprosił mnie na przyjęcie, na tańce mające odbyć się w jego domu tego samego wieczora. Nawet gdyby mi nie powiedział w formie zachęty, że ty, pani, i twoja siostra też tam będziecie, uznałbym to za rzecz zbyt pewną, by przyjąć zaproszenie. Następny poranek przyniósł kolejny krótki list od Mariannę i tym razem pełen uczucia, szczery, ufny... tak, było w nim wszystko to, co mogło sprawić, by mój czyn wydał mi się ohydny. Nie mogłem wysłać odpowiedzi. Próbowałem, nie byłem w stanie napisać choćby zdania. Ale myślałem o niej cały dzień, bezustannie. Jeśli jest pani w stanie odczuć dla mnie litość, na ową litość zasługuje moja ówczesna sytuacja. Mając głowę i serce wypełnione myślami o pani siostrze, musiałem odgrywać przed inną kobietą rolę szczęśliwego kochanka! Te trzy czy cztery tygodnie były najgorsze ze wszystkiego. Cóż, w końcu, zresztą nie muszę pani tego opowiadać - spotkaliśmy się. Ależ się wygłupiłem! Ależ ja cierpiałem owego wieczora! Mariannę, piękna jak anioł, wołająca mnie takim tonem!... Boże!... Wyciągnęła do mnie rękę, żądała wyjaśnień, a jej cudowne oczy utkwione były we mnie tak wymownie i z taką troską. A tuż z drugiej strony Sophie, zazdrosna jak diabli... a zresztą to bez znaczenia i tak już po wszystkim. Co za wieczór, uciekłem stamtąd tak prędko, jak się dało; zdążyłem jeszcze tylko ujrzeć słodką twarz Mariannę, białą jak śmierć. Wówczas widziałem ją po raz ostatni... Taki jej obraz zapamiętałem. Straszny to był widok! A jednak, kiedy dziś pomyślałem, że ona naprawdę umiera, czymś na kształt pociechy była dla mnie świadomość, że wiem, jakjąujrząci, którzy zobaczą ją ostatni raz na tym świecie. Gdy tu jechałem, miałem ją przed oczami bezustannie z tym samym spojrzeniem, tak samo bladą. Nastąpiła krótka pauza. Oboje pogrążyli się w myślach. Willoughby odezwał się pierwszy. - Cóż, spieszmy się; czas już na mnie. Pani siostra zapewne czuje się lepiej i już nie grozi jej niebezpieczeństwo? - Tak nas zapewniono. - Biedna matka... ona tak kocha Mariannę. - Ale co z listem, twoim listem, panie Willoughby... masz mi pan o nim coś do powiedzenia? - Zwłaszcza o nim. Jak sama pani wiesz, nazajutrz twoja siostra ponownie do mnie napisała. Znasz, pani, treść tego listu. Właśnie byłem na śniada- niu u Elisonów i list ów wraz z kilkoma innymi przyniesiono mi tam z mojego mieszkania. Sophie zauważyła go wcześniej niż ja; jego rozmiary, elegancki papier, charakter pisma, wszystko to natychmiast obudziło jej podejrzenia. Już wcześniej doszły ją słuchy o więzach łączących mnie z jakąś młodą damą z Devonshire, a dzięki wydarzeniom ubiegłego wieczora, których była świadkiem, wiedziała już, kim jest owa młoda dama, co wzbudziło jej zazdrość większą niż kiedykolwiek do tej pory. Toteż przybrawszy ową figlarną minę, tak uroczą u kobiety, którą się kocha, natychmiast otwarła list i przeczytała go. Zuchwałość ta drogo ją kosztowała. To, co przeczytała, musiało wprawić ją w rozpacz. Mogłem tę rozpacz jakoś znosić, ale jej złośliwość... jej wściekłość... trzeba było koniecznie uciszyć... Krótko mówiąc, co sądzisz pani o stylu mojej żony? Delikatny, czuły, prawdziwie kobiecy, nieprawdaż? - Pańskiej żony!... List ten napisany został pańską ręką! - Tak, ale miałem jedynie zaszczyt niewolniczego spisywania zdań, pod którymi wstydziłem się podpisać. Tak naprawdę autorką listu była ona; jej były jakże trafne myśli i subtelny styl. Ale cóż mogłem zrobić?... Zaręczyliśmy się, wszystko zostało przygotowane, niemal wyznaczono już dzień ślubu... mówię jak głupiec... przygotowane!... Dzień ślubu!... Mówiąc całkiem uczciwie, pilnie potrzebowałem jej pieniędzy i w sytuacji takiej jak moja należało zrobić wszystko, byleby tylko zapobiec zerwaniu. A poza wszystkim, w czymże mógł język mojej odpowiedzi zmienić zdanie, jakie Mariannę i jej przyjaciele mieli na mój temat? Mogli być tylko jednego zdania. Moją rzeczą było pokazać, żem łotr i nie ma większego znaczenia czy uczynię to z zachowaniem form czy jak ostatni prostak. „W ich oczach jestem skończony - pomyślałem -jestem na zawsze wykluczony z ich towarzystwa, już i tak uważają mnie za człowieka bez zasad, a po tym liście pomyślą, żem łajdak". Tak właśnie rozmyślałem, gdym z jakąś desperacką nonszalancją przepisywał słowa mojej żony, żegnając się z ostatnimi pamiątkami po Mariannę. Trzy napisane przez nią listy, niestety wszystkie one znajdowały się w moim portfelu, w przeciwnym razie zaprzeczyłbym ich istnieniu i schował je przed nią na zawsze. Oddać jej wszystkie musiałem i nawet nie mogłem ich ucałować. A kosmyk włosów... zawsze nosiłem go przy sobie w tym samym portfelu, który teraz moja pani przeszukała z najbardziej przymilną zjadliwością... tak drogi mi kosmyk... wszystko, każdą pamiątkę mi odebrała. - Postępujesz pan bardzo niewłaściwie i bardzo nieelegancko - powiedziała Elinor, choć jej głos mimowolnie zdradzał współczucie. - Nie powinieneś pan mówić w ten sposób - ani o pani Willoughby, ani o mojej siostrze. To był pański wybór. Nikt cię nie zmuszał. Żona ma prawo do twej grzeczności, a przynajmniej do szacunku. Musi też cię kochać, bo w innym razie nie wyszłaby za ciebie. Jej nieuprzejme traktowanie, lekceważące słowa nie są dla Mariannę żadnym zadośćuczynieniem, nie sadzę też, by przynosiły ulgę twemu sumieniu. - Proszę nie mówić mi o mojej żonie - rzekł z ciężkim westchnieniem. -Ona nie zasługuje na twoją litość. Wiedziała, że nic do niej nie czułem, gdyśmy się pobierali. Ale cóż, pobraliśmy się i pojechaliśmy do Combe Magna, żeby cieszyć się naszym szczęściem, a potem wróciliśmy do Londynu, by się dobrze bawić. Czy teraz mi pani współczuje? A może, mówiąc to wszystko, niczego nie wskórałem? Czy w pani przekonaniu jestem teraz odrobinę mniej winny? Wszak nie zawsze miałem nieczyste intencje. Czy więc zmazałem choćby najmniejszą część swej winy? - Owszem, z pewnością się pan oczyścił częściowo. Dowiodłeś pan w każdym razie, że ponosisz mniejszą winę, niż sądziłam wcześniej. Dowiodłeś, że twoje serce nie jest aż tak nikczemne... o wiele mniej nikczemne. Sama już nie wiem... krzywda, którą wyrządziłeś... nie wiem, czy można było wyrządzić większą? - Czy powtórzysz pani to wszystko swej siostrze, kiedy już wróci do zdrowia? Pozwól pani, by podobnie jak ty, ona również nabrała o mnie nieco lepszego zdania. Powiadasz pani, że już mi wybaczyła... Niechże będzie mi wolno wyobrażać sobie, że za sprawą lepszej znajomości mego serca i moich obecnych uczuć przebaczy mi raz jeszcze: bardziej spontanicznie, szczerzej, serdeczniej, mniej wyniośle. Opowiedz jej pani o mojej niedoli, żalu, mojej skrusze, powiedz jej, że nigdy w moim sercu nie było miejsca dla innej, i jeśli tylko zechcesz, to powiedz, że teraz jest mi droższa niż kiedykolwiek... - Powiem jej wszystko to, co niezbędne dla pańskiego dobra - tak to nazwijmy - usprawiedliwienia. Ale nie powiedziałeś mi pan jeszcze, jaki jest właściwy cel twego dzisiejszego przyjazdu; ani tego, jak dowiedziałeś się o chorobie Mariannę. - Zeszłej nocy w hallu teatru Durry Lane wpadłem na sir Johna Middleto-na, który zauważywszy mnie, po raz pierwszy od miesięcy zagadnął. To, że od czasu mego ślubu udawał, że mnie nie zna, nie budziło mego zdziwienia czy żalu. Teraz jednak ten poczciwy, zacny głupiec, pełen oburzenia na mnie oraz troski o twoją siostrę, nie mógł oprzeć się pokusie powiedzenia mi tego, o czym wiedział, że powinno mnie poruszyć, choć, być może, nie był tego pewien. Bez ceregieli poinformował mnie, że Mariannę Dashwood umiera w Cleveland na tyfus... list, jaki owego ranka dostał od pani Jennings, zawiadamiał, że koniec jest już blisko... Palmerowie uciekli w popłochu... Zbyt byłem wstrząśnięty, by sprawiać wrażenie obojętnego, nawet na kimś tak mało spostrzegawczym jak sir John. Serce mu zmiękło, gdy zobaczył, jak cierpię, a jego niechęć do mnie ustąpiła tak dalece, że gdy się rozstawaliśmy, niemal uścisnął moją dłoń, przypominając mi, że kiedyś mu obiecałem szczeniaka 230 pointera. Cóż ja czułem usłyszawszy, że pani siostra umiera... że umiera, uważając mnie za największego z łajdaków, pogardzając mną, nienawidząc mnie w chwilach konania... bo skąd miałem wiedzieć, jak straszne intencje mi przypisywano? Pewien byłem, że w każdym razie jedna osoba była w stanie przedstawić mnie jako zdolnego do wszystkiego. Jakże ja cierpiałem! Wkrótce podjąłem decyzję i dzisiejszego ranka o ósmej byłem już w powozie. Teraz wie już pani wszystko. Elinor nie odpowiedziała. Jej myśli krążyły wokół zaprzepaszczonego szczęścia Willoughby'ego, wokół niepowetowanej szkody, jaką zbyt wczesna niezależność i będące jej rezultatem lenistwo, rozrywki i przepych wyrządziły umysłowi i charakterowi człowieka, który z talentem i osobowością łączył usposobienie szczere i otwarte oraz wrażliwe, czułe serce. Świat uczynił zeń człowieka lekkomyślnego i próżnego; lekkomyślność i próżność sprawiły, że stał się zimny i egotyczny. Próżność, dążąca do zaspokojenia nawet cudzym kosztem, doprowadziła go do prawdziwego uczucia, które lekkomyślność czy w każdym razie jej bękart - konieczność, kazały poświęcić na ołtarzu mamony. Każda zła skłonność wiodąca go do upadku wiodła go również do kary. Miłość, od której pozornie się uwolnił - wbrew honorowi, wbrew własnym uczuciom i wszystkim szlachetniejszym podszeptom swej natury, przerodziwszy się w miłość występną, zawładnęła każdą jego myślą. Związek zaś, w imię którego Willoughby bez większych skrupułów unieszczęśliwił jej siostrę, okazał się dla niego samego źródłem o wiele większej niedoli. Po kilku minutach wyrwał ją z takiej zadumy Willoughby, który otrząsnąwszy się z zadumy co najmniej tak samo bolesnej, wstał z miejsca i zabierając się do wyjścia, oświadczył: - Nic tu po mnie, muszę jechać. - Wraca pan do Londynu? - Nie, do Combe Magna. Mam tam pewną sprawę. Za dzień lub dwa ruszę stamtąd do miasta... żegnaj - wyciągnął rękę. Elinor nie mogła mu odmówić swojej - on zaś uścisnął ją z uczuciem. - Czy naprawdę myśli pani o mnie teraz trochę lepiej, niż wcześniej? -spytał, puszczając jej dłoń i opierając się o kominek, jak gdyby zapomniał, że zamierza wyjść. Elinor zapewniła go o tym: zapewniła, że mu wybacza, że mu współczuje, że mu dobrze życzy... że pragnie jego szczęścia... Udzieliła mu też kilku porad odnośnie tego, jak powinien postępować, żeby je osiągnąć. Jego odpowiedź nie była jednak zbyt obiecująca: - Jeśli o to chodzi - stwierdził - to muszę jak najwięcej bywać w świecie. Szczęście domowych pieleszy nie wchodzi w grę. Jeśli jednak wolno mi liczyć na to, że ciebie, pani, oraz twoich bliskich obchodzi mój los i to, co 231 uczynię... być może to mnie ustrzeże... a przynajmniej będzie po co żyć. Mariannę rzecz jasna jest dla mnie stracona na zawsze. Gdybym kiedykolwiek dzięki jakiemuś uśmiechowi losu znów był człowiekiem wolnym... Elinor przerwała mu z wyrzutem. - No cóż - powiedział -jeszcze raz... żegnaj. Odchodzę i odtąd będę żył w obawie przed jednym. - Co pan ma na myśli? - Ślub pani siostry. - Jesteś pan w wielkim błędzie. Mariannę nie może być dla ciebie stracona bardziej nieodwołalnie niż teraz. - Ale zdobędzie ją ktoś inny. Jeśli tym kimś będzie osoba, którą tak trudno mi zaakceptować... ale nic już nie powiem, żeby nie utracić twej pełnej współczucia życzliwości, gdy się okaże że i tam gdzie zraniłem najgłębiej -najmniej potrafię wybaczać. Żegnaj pani... Niech cię Bóg błogosławi! Po tych słowach niemal wybiegł z pokoju. ROZDZIAŁ XLV J eszcze przez jakiś czas po jego wyjściu, a nawet po tym, jak ucichły w oddali koła powozu, Elinor tak była pochłonięta natłokiem kłębiących się w jej głowie myśli - jakże różnych i jakże posępnych - że zupełnie zapomniała o siostrze. Willoughby... którym zaledwie pół godziny wcześniej pogardzała jako najpodlejszym z ludzi... ten sam Willoughby, mimo wszystkich swych win, wzbudził w niej coś na kształt współczucia dla swych cierpień, których winy owe przysporzyły, sprawiając, że myślała o nim z czułością i żalem proporcjonalnymi raczej - jak sobie wkrótce uzmysłowiła - do jego życzeń niż zasług. Czuła też, że dodatkowy wpływ czynników, które w gruncie rzeczy nie powinny odgrywać żadnej roli, pociągająca osobowość... swobodny, serdeczny, żywy sposób bycia, niebędący wszak jego zasługą, a także wciąż żarliwa miłość do Mariannę, miłość, do której nawet nie miał prawa. Ale Elinor czuła, że tak jest, na długo, zanim mogła się od tego uwolnić. Gdy w końcu wróciła do pokoju Mariannę, ta właśnie się budziła, wypo-cząwszy po tak długim i błogim śnie — na co zresztą liczyła jej siostra. Serce Elinor przepełniała radość. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość - wizyta Willoughby'ego, ozdrowienie Mariannę, wyczekiwany przyjazd matki - 232 wszystko to wprawiło ją w stan podniecenia, któremu ustąpiło wszelkie znużenie i Elinor obawiała się tylko, że się zdradzi przed siostrą. Niewiele jednak miała czasu, by wyzbyć się owego strachu, gdyż pół godziny po odjeździe Willoughby'ego znowu sprowadził ją na dół odgłos kół powozu. Pragnąc oszczędzić matce każdej zbędnej chwili niepewności, Elinor natychmiast pobiegła do hallu i dotarła do drzwi wejściowych akurat w porę, by powitać i wesprzeć wchodzącą. Pani Dashwood, której przerażenie w miarę zbliżania się do domu przerodziło się niemal w pewność, że Mariannę nie żyje, nie była w stanie dobyć z siebie głosu, żeby o nią spytać - i to nawet Elinor; ta jednak, nie czekając na żadne pytania czy pozdrowienia, czym prędzej obwieściła matce radosną nowinę i pani Dashwood, przyjąwszy wiadomość z typowym dla siebie entuzjazmem, przez chwilę nie posiadała się wprost ze szczęścia, choć nie tak dawno umierała niemal ze strachu. Z pomocą Elinor i pułkownika Brandona dotarła do salonu; tam zaś, płacząc z radości i wciąż nie będąc w stanie dobyć z siebie głosu, raz po raz brała Elinor w objęcia albo odwracała się ku pułkownikowi, by uścisnąć jego dłoń i posłać mu spojrzenie wyrażające całą jej wdzięczność oraz przekonanie, że również on podziela jej szczęście. W istocie dzielił je. W milczeniu głębszym nawet niż jej milczenie... Gdy tylko pani Dashwood nieco ochłonęła, jej pierwszym pragnieniem było ujrzeć Mariannę; w niespełna dwie minuty była przy swoim ukochanym dziecku, które rozłąka, doznana krzywda i zażegnane niebezpieczeństwo uczyniły jeszcze droższym. Radość Elinor, jaką odczuła na widok jej radości, pomniejszała jedynie obawa, że owa wizyta pozbawi Mariannę dalszego snu, jednakże pani Dashwood potrafiła zachować spokój, a nawet rozwagę, skoro w grę wchodziło życie jej dziecka. Mariannę, zadowoliwszy się świadomością, że jej matka jest przy niej, a także zdając sobie sprawę z tego, że jest zbyt osłabiona, by rozmawiać, chętnie podporządkowała się zaleceniom wszystkich opiekunek nakazującym jej ciszę i spokój. Pani Dashwood koniecznie chciała czuwać przy chorej córce przez całą noc, więc Elinor, ulegając prośbom matki, poszła spać. A jednak z powodu dziwnego niepokoju nie mogła zaznać wytchnienia, które po jednej nocy całkiem nieprzespanej i wielu godzinach męczącego niepokoju wydawało się rzeczą konieczną. Jej myśli bezustannie zaprzątał Willoughby, „biedny Willoughby", jak pozwoliła sobie teraz go nazywać; za nic w świecie nie wyrzekłaby się okazji, by wysłuchać jego usprawiedliwienia, i teraz albo zarzucała sobie zbyt surowy osąd Willough-by'ego, albo się uniewinniała. Tak czy siak obietnica opowiedzenia wszystkiego siostrze bardzo ją dręczyła. Lękała sieją spełnić; lękała się efektu, jaki jej słowa wywrą na Mariannę; ogarniało ją zwątpienie, czy po takim wyjaśnieniu Mariannę kiedykolwiek będzie szczęśliwa z innym; przez chwilę na- 233 wet życzyła Willoughby'emu, by został wdowcem, ale przypomniawszy sobie o pułkowniku Brandonie, ostro się za to zganiła, czuła bowiem, że to właśnie on swymi cierpieniami i stałością uczuć zasłużył sobie na względy jej siostry. Toteż pragnęłaby wszystkiego, tylko nie śmierci pani Willoughby. Przybycie do Barton pułkownika Brandona nie było dla pani Dashwood aż tak wielkim wstrząsem z powodu jej wcześniejszych obaw; albowiem tak bardzo niepokoiła się o Mariannę, że już wcześniej postanowiła jeszcze tego samego dnia wyruszyć do Cleveland, nie czekając na dalsze wiadomości. Zanim zjawił się pułkownik, gotowa była do podróży, w każdej chwili spodziewając się państwa Careyów, którzy mieli przyjechać po Margaret, której matka nie chciała brać ze sobą w obawie przed ewentualną infekcją. Stan zdrowia Mariannę poprawiał się z dnia na dzień, a wyborny nastrój i wesołe spojrzenia pani Dashwood świadczyły o tym, że jest najszczęśliwszą z kobiet, co zresztą sama stwierdziła kilkakrotnie. Słysząc podobne deklaracje i oglądając dowody ich szczerości, Elinor czasem musiała zadać sobie pytanie, czy matka nie zapomniała o Edwardzie. Ale pani Dashwood, uspokojona zawartym w liście od Elinor powściągliwym opisem przeżytego przez nią zawodu, zupełnie poddała się fali radości i mogła myśleć tylko o tym, co jeszcze tę radość wzmagało. Oto odzyskała swojąMarianne; zażegnane zostało niebezpieczeństwo, na które - teraz to sobie uświadomiła - po części naraziła ją również jej matka, aprobując ów niefortunny związek z Willoughbym. Poza tym ozdrowienie Mariannę było dla niej źródłem radości z jeszcze innego powodu, o którym nie pomyślała Elinor. Pani Dashwood powiadomiła o nim córkę, gdy tylko nadarzyła się sposobność rozmowy w cztery oczy. - Wreszcie jesteśmy same. Moja Elinor, nie wiesz jeszcze o całym moim szczęściu. Pułkownik Brandon kocha Mariannę, sam mi to powiedział. Jej córka, zdziwiona, czując na przemian radość i smutek, czekała w skupieniu na ciąg dalszy. - Gdybyśmy nie były tak kompletnie różne, moja droga Elinor, dziwiłby mnie teraz twój spokój. Jeślibym miała życzyć czegoś mojej rodzinie najbardziej, pragnęłabym tego, by pułkownik Brandon poślubił którąś z was. I sądzę, że Mariannę będzie z nim bardziej szczęśliwa... Elinor chciała już spytać matkę o powód takiej diagnozy, gdyż pewna była, że nie skłaniają do niej żadne racje obiektywne, takie jak podobny wiek, zgodność charakterów, czy uczuć... ale jej matka zawsze puszczała wodze wyobraźni, ilekroć w grę wchodził jakiś interesujący ją temat, więc zamiast wypytywać, panna Dashwood tylko się uśmiechnęła. - Wczoraj podczas podróży pułkownik otworzył przede mną swoje serce. Zrobił to mimowolnie, zupełnie spontanicznie. Ja sama, jak zapewne się domyślasz, nie potrafiłam rozmawiać o niczym innym, tylko o moim dziecku, 234 on z kolei nie mógł ukryć swej rozpaczy, widziałam, że dorównuje mojej; on zaś myśląc zapewne, że w dzisiejszych czasach zwykła znajomość nie tłumaczy tak wielkiego współczucia... czy może raczej wcale nie myśląc... lecz dając upust emocji, nad którą nie mógł zapanować, zwierzył mi się ze swej głębokiej, żarliwej, szczerej miłości do Mariannę. On ją kocha, moja droga Elinor, odkąd ją ujrzał po raz pierwszy. Tu jednak Elinor dopatrzyła sienie tyle języka wyznań pułkownika Brandona, lecz naturalnej skłonności do upiększeń cechującej wyobraźnię jej matki, która wszystkiemu, co ją zachwycało, nadawała dowolne kształty. - Miłość, którą on ją darzy, nieskończenie przewyższa wszystko, co Willoughby kiedykolwiek czuł do niej, albo udawał, że czuje, bo bardziej żarliwa, szczera i głęboka... mniejsza z tym, jak ją określimy... przetrwała, chociaż pułkownik wiedział o zauroczeniu naszej drogiej Mariannę tym bezwartościowym młodzieńcem... i choć nie mógł mieć żadnej nadziei!... A gdyby ją widział szczęśliwą z innym... taki szlachetny umysł!... Jaka otwartość, jaka szczerość!... Nie, na nim nie można się zawieść! - Jest rzeczą powszechnie znaną - powiedziała Elinor - że pułkownik Brandon to człowiek pięknego charakteru. - Wiem o tym - odparła z powagą jej matka - gdyż w innym razie po tamtym doświadczeniu byłabym ostatnią osobą akceptującą taką miłość, czy choćby z niej radą. Ale ten jego przyjazd po mnie, taka gotowość do pomocy i taka życzliwość, wystarczy, by go uważać za najwartościowszego z ludzi. - Ależ jego reputacja - zaoponowała Elinor - nie opiera się na jednym akcie życzliwości, do której, pomijając już względy humanitarne, skłoniłaby go sama miłość do Mariannę. Pułkownik jest od dawna bliskim znajomym pani Jennings oraz Middletonów, którzy kochają go i szanują. Zresztą nawet ja wiem o nim niemało i choć znamy się od niedawna, tak wysoko cenię go i podziwiam, że jeśli tylko Mariannę może być z nim szczęśliwa, podobnie jak mama skłonna będę uznać nasze powinowactwo za jak największe z dobrodziejstw. Co mu mama odpowiedziała? Czy pozwoliła mu mama mieć nadzieję? - Och, kochanie, nie mogłam wtedy mówić o nadziei ani jemu, ani sobie. Mariannę mogła być umierająca. Ale on nie prosił o nadzieję czy poparcie. Było to bezwiedne wyznanie, niepowstrzymana fala zwierzeń w obecności współczującego przyjaciela... nie zaś prośba złożona rodzicowi. A jednak po jakimś czasie - bo z początku aż mi mowę odjęło - powiedziałam mu, że jeśli Mariannę żyje - a wierzę, że żyje - moim największym szczęściem będzie doprowadzenie do tego małżeństwa. A po naszym tutaj przyjeździe, odkąd mamy cudowne poczucie bezpieczeństwa, powtórzyłam mu to z jeszcze większą mocą i jeszcze dałam błogosławieństwo na drogę. Czas - mówię mu - i to 235 niedługi czas wszystko załatwi.... Serce Mariannę nie może zostać na zawsze spustoszone przez kogoś takiego jak Willoughby. Niebawem pułkownik zdobędzie je dzięki swym zaletom. - A jednak, sądząc z nastroju pułkownika, nie natchnęła go mama podobnym optymizmem. - Nie. Według niego miłość Mariannę jest zbyt głęboka, by mogła wygasnąć nawet po bardzo długim czasie, a nawet gdyby się okazało, że jej serce znów jest wolne, pułkownik jest zbyt skromny, by uwierzyć, że przy ich różnicy wieku i charakterów mógłby kiedykolwiek pozyskać jej uczucie. Tu jednak bardzo się myli: taka różnica wieku jest bardzo korzystna, gdyż oznacza, że jego charakter i poglądy są ukształtowane; co zaś się tyczy usposobienia, to jestem przekonana, że jest ono właśnie takie, by mogło dać szczęście twojej siostrze. Podobnie jego powierzchowność i jego obejście — wszystko to przemawia na jego korzyść. Moja dlań sympatia wcale mnie nie zaślepia, z pewnością nie jest tak przystojny jak Willoughby, a przecież w jego twarzy jest coś znacznie bardziej ujmującego. Zawsze byłam zdania - może sobie przypominasz - że Willoughby ma w oczach coś, co mi się nie podoba. Elinor nie mogła sobie jakoś przypomnieć podobnej uwagi, ale matka, nie czekając na jej opinię, ciągnęła: - A znowuż jego obejście, obejście pułkownika, nie tylko zawsze wydawało mi się bardziej sympatyczne niż Willoughby'ego, lecz również-jestem tego pewna - samej Mariannę wydaje się bardziej pociągające. Uprzejmość pułkownika, jego szczera, niewymuszona życzliwość dla innych, jego bezpretensjonalna prostota, o wiele bardziej pasuje do bezpośredniego sposobu bycia niż wesołość Willoughby'ego, często nienaturalna i nie na miejscu. Jestem głęboko przekonana, że gdyby Willoughby okazał się tak miły, jak okazał się nikczemny, Mariannę i tak nie byłaby z nim tak szczęśliwa, jak z pułkownikiem Brandonem. Zamilkła. Jej córka nie we wszystkim się z nią zgadzała, ponieważ jednak różnica zdań nie wyszła na jaw, nikt nie poczuł się urażony. - W Delaford Mariannę będzie tak blisko swojej matki - dodała pani Dashwood - nawet jeśli pozostanę w Barton. A wedle wszelkiego prawdopodobieństwa - gdyż słyszałam, że to duża wieś - a nawet z całą pewnością musi być gdzieś w pobliżu jakiś mały domek czy jakaś chatka, które odpowiadałyby nam tak samo jak obecne nasze mieszkanie. Biedna Elinor! Oto rodził się nowy plan zatrzymania jej w Delaford! W duchu jednak pozostała nieprzejednana. - A jego majątek! Rozumiesz chyba, że w moim wieku każdy na to patrzy i chociaż nie wiem, ani nie chcę wiedzieć, ile wynosi naprawdę, jestem pewna, że musi być pokaźny. 236 W tym momencie przerwało im. czyjeś wejście i Elinor wyszła, by przemyśleć wszystko w samotności. Życzyła sukcesu swemu przyjacielowi, a jednak poczuła w sercu ukłucie z powodu Willoughby'ego. ROZDZIAŁ XLVI C. -horoba Mariannę, choć bardzo ją osłabiła, nie trwała na tyle długo, by znacznie opóźnić jej rekonwalescencję. Młodość, wrodzona siła i obecność matki sprawiły, że przebiegała ona tak gładko, iż po czterech dniach od przyjazdu tej ostatniej, Mariannę mogła się przenieść do ubieralni pani Palmer. A gdy się tam znalazła, na specjalne jej życzenie, gdyż czym prędzej chciała gorąco podziękować za przywiezienie matki, poproszono do niej pułkownika Brandona. Emocje, jakich po wejściu do pokoju doznał na widok jej zmienionego wyglądu, gdy ujmował bladą dłoń, którą natychmiast mu podała za ową emocją, w przekonaniu Elinor, musiały kryć się coś więcej niż miłość do Mariannę, albo świadomość, że wiedzą o tym inni. Elinor wkrótce też dostrzegła z jego smutnego spojrzenia oraz zmian, jakim ulegał wyraz twarzy pułkownika, kiedy patrzył na jej siostrę, domyśliła się, że oto stają mu przed oczami smutne sceny z przeszłości przywołane podobieństwem Elizy i Mariannę, teraz jeszcze bardziej uderzającym wskutek jej zapadłych oczu, niezdrowego koloru skóry, leżącej pozycji zdradzającej słabość oraz gorących wyrazów wdzięczności. Pani Dashwood, która śledziła bieżące wypadki z nie mniejszą niż jej córka uwagą, lecz z zupełnie innym nastawieniem, i dlatego zauważając coś zupełnie innego, nie dopatrzyła się w zachowaniu pułkownika Brandona niczego poza reakcją najprostszą i najbardziej oczywistą; i zarazem zaczęła już nabierać przeświadczenia, że czyny i słowa Mariannę wyrażają coś więcej niż tylko wdzięczność. Ponieważ Mariannę z każdym dniem była coraz silniejsza, pani Dashwood zarówno pod wpływem nalegań córki, jak i z własnej chęci zaczęła mówić o powrocie do Barton. Od jej decyzji zależały decyzje dwójki jej przyjaciół: pani Jennings nie mogła opuścić dworu w Cleveland przed odjazdem pań Dashwood; pułkownik Brandon zaś - uległszy wkrótce naleganiom pań -uznał, że jego pobyt w Cleveland potrwa równie długo, jak obecność pani Jennings, nawet jeśli nie jest równie niezbędny. Z kolei na prośbę pani Jen- 237 nings oraz pułkownika pani Dashwood zgodziła się drogę powrotną odbyć jego powozem przez wzgląd na wygodę chorej; pułkownik zaś - na wspólne zaproszenie pani Dashwood i pani Jennings, która pod wpływem swej pełnej wigoru dobroci okazywała uprzejmość i gościnność zarówno we własnym, jak i w imieniu innych - z prawdziwą ochotą zgodził się odebrać ów powóz, odwiedzając w ciągu kilku najbliższych tygodni domek w Barton. W końcu nadszedł dzień wyjazdu, Mariannę długo i serdecznie żegnała się z panią Jennings. Życzyła jej wszystkiego dobrego i okazała jej przy tym wdzięczność tak szczerą i szacunek tak głęboki, jakby idąc za głosem serca, składała sekretne zadośćuczynienie za wcześniejsze afronty. Równie przyjacielsko i serdecznie pożegnała się z pułkownikiem Brandonem, który odprowadził ją do powozu i najwyraźniej pragnął, by zajęła w nim co najmniej połowę miejsca. Następnie dołączyły do niej pani Dashwood i Elinor, pozostali zaś, wydani na pastwę nudy, mogli już tylko gawędzić o odjeżdżających, dopóki pani Jennings nie wsiadła do swego powoziku, by tam w plotkach ze służącą znaleźć pociechę po swych dwóch młodych towarzyszkach; pułkownik Brandon zaś wkrótce potem wyruszył w swą samotną podróż do Dela-ford. Panie Dashwood były w drodze od dwóch dni i Mariannę zniosła jej trudy bez oznak większego zmęczenia. Jej zapobiegliwe opiekunki nie szczędziły wysiłków, do jakich zdolna jest tylko najżarliwsza miłość i najgłębsza troska -by zapewnić jej wszelkie wygody, a ich starania zostały wynagrodzone w postaci dobrego fizycznego i duchowego samopoczucia Mariannę. Zwłaszcza to ostatnie sprawiało Elinor wyjątkową satysfakcję. Ta, będąc całymi tygodniami świadkiem udręk siostry, cierpiącej miłosne katusze, o których nie miała odwagi mówić, choć była zbyt słaba, aby je ukryć - ze szczególną radością ujrzała teraz widoczne opanowanie Mariannę, które będąc w jej przekonaniu efektem głębszego namysłu, musiało przecież doprowadzić w końcu do pogody ducha i zadowolenia. Gdy jednak zbliżyli się do Barton i znaleźli się w scenerii, gdzie każde pole i każde drzewo nasuwały jakieś bolesne wspomnienia, Mariannę stała się milcząca i zamyślona i odwróciwszy twarz od towarzyszek, wyglądała z powagą przez okno. Jednakże Elinor nie dziwiła się temu ani nie miała jej tego za złe; a gdy pomagając jej wysiąść z powozu, zobaczyła, że jej siostra płacze, uznała to za rzecz aż nazbyt naturalną, godną współczucia i pochwały. W całym zachowaniu Mariannę dopatrzyła się oznak woli pobudzonej do rozumnego wysiłku. Zaledwie bowiem siostry weszły do salonu, Mariannę rozejrzała się po pokoju z energią i stanowczością, jakby od początku postanowiła się przyzwyczaić do widoku każdego przedmiotu, z którym wiążą się jej wspomnienia o Willoughbym. Mówiła niewiele, ale w każdym zdaniu po- brzmiewała nuta wesołości i choć czasami z jej piersi wyrwało się westchnienie, zawsze łagodził je uśmiech. Po obiedzie Mariannę zamierzała spróbować gry na fortepianie. Podeszła do instrumentu, jednakże partytura, na którą natrafiło jej spojrzenie, była to zdobyta gdzieś przez Willoughby'ego opera z jej ulubionymi duetami. Na okładce widniało imię Mariannę wypisane jego ręką. Nie wróżyło to niczego dobrego. Potrząsnęła głową, odsunęła na bok nuty, przez chwilę przebiegała palcami po klawiszach, po czym zaczęła skarżyć się na słabość w palcach, zamknęła więc instrument, oświadczając wszelako z przekonaniem, że w przyszłości będzie dużo ćwiczyć. Nazajutrz owe korzystne objawy powrotu do zdrowia wciąż się utrzymywały; wzmocniona na ciele i umyśle dzięki odpoczynkowi Mariannę wyglądała coraz lepiej, rozprawiała z ożywieniem, wyczekując niecierpliwie powrotu Margaret, i mówiła, że życie rodzinne i wspólne przedsięwzięcia są jedynym szczęściem, którego warto pragnąć. - Gdy ustali się pogoda i odzyskam siły - powiedziała - codziennie będziemy chodzić na drugie spacery. Pójdziemy do tamtej farmy na wyżynie i zobaczymy, co robią dzieci; dotrzemy aż do nowych pól sir Johna w Barton Cross i Abbeyland; często będziemy odwiedzać starożytne ruiny w Priory, spróbujemy też odszukać ich fundamenty tak głęboko, jak podobno niegdyś sięgały. Wiem, że będziemy szczęśliwe. Wiem też, że lato upłynie nam wesoło. Zamierzam nie wstawać nigdy później niż o szóstej, aż do obiadu będę dzielić swój czas między muzykę a lekturę. Mam już cały plan; postanowiłam poważnie wziąć się za naukę. Książki z naszej biblioteki znam tak dobrze, że mogą być dla mnie jedynie rozrywką. Ale w Park jest wiele rzeczy wartych przeczytania; wiem też, że pułkownik ma dzieła nowszych autorów, które mogę od niego pożyczać. Spędzając codziennie tylko sześć godzin na lekturze, w ciągu roku przyswoję sobie wiedzę, której teraz mi brak. Elinor wyraziła uznanie dla tak szlachetnego planu, choć uśmiechała się, widząc, że ta sama rozgorączkowana wyobraźnia, która wcześniej doprowadziła Mariannę do największego próżniactwa, ospałości, bierności i użalania się nad sobą, teraz, kolei jest źródłem przesady w sferze racjonalnych zajęć i szlachetnej pracy nad sobą... A jednak jej uśmiech przerodził się w westchnienie, gdy przypomniała sobie, że nie spełniła jeszcze obietnicy danej Willoughby'emu, i obawiała się, że zmuszona będzie powiedzieć siostrze coś, co na nowo może zburzyć jej równowagę ducha i przynajmniej na jakiś czas przekreślić piękną perspektywę wypełnionej pracą sielanki. Chcąc więc opóźnić czarną godzinę, postanowiła poczekać, aż stan zdrowia jej siostry nie będzie już budził obaw! Nie wytrwała jednak w tym postanowieniu. Mariannę spędziła w domu kilka dni, zanim wypogodziło się na tyle, by rekonwalescentka taka jak ona mogła wyjść na dwór. W końcu jednak nastał 238 239 pogodny przyjemny poranek, taki właśnie, jakiego pragnęła córka i jaki budził ufność matki; toteż pozwolono Mariannę, aby wsparłszy się na ramieniu Elinor, spacerowała po alei przed domem, dopóki nie poczuje zmęczenia. Siostry ruszyły wolnym krokiem, jakiego domagała się słabość Mariannę, która od czasu choroby nie próbowała jeszcze swych sił w podobnym przedsięwzięciu. Zaledwie siostry oddaliły się od domu na tyle, by móc objąć wzrokiem wzgórze, to ważne wzgórze, gdy Mariannę ze spojrzeniem skierowanym w tamtą stronę przystanęła i wyciągnąwszy rękę, rzekła spokojne: - Tam, właśnie tam... na tym sterczącym kopcu upadłam; tam też po raz pierwszy zobaczyłam Willoughby'ego. Głos jej się załamał, ale już po chwili dodała: - Tak się cieszę, że mogę oglądać to miejsce, nie cierpiąc zbytnio. Czy porozmawiamy o tym kiedyś, Elinor?... - zapytała z wahaniem. - Czy to coś złego?... Myślę, że teraz już mogę o tym mówić tak, jak powinnam. Elinor czule zachęciła ją do otwartości. - Jeśli idzie o niego, to dawno już przestałam żałować. Nie zamierzam mówić ci o tym, co kiedyś do niego czułam - lecz o tym, co czuję teraz. W chwili obecnej, gdybym tylko zyskała pewność co do jednego... gdybym tylko miała prawo myśleć, że on nie zawsze przede mna grał, nie zawsze mnie oszukiwał... i przede wszystkim, gdybym miała pewność, że nie był aż tak nikczemny, jak sobie czasem roiłam pod wpływem lęku, odkąd poznałam historię tej nieszczęsnej dziewczyny... Zamilkła. Elinor z radością skryła w sercu jej słowa. - Gdybyś tylko była pewna, sądzisz, że wówczas zyskałabyś spokój? - Tak, mój spokój ducha zależy od tego podwójnie... bo nie tylko jest rzeczą straszną podejrzewać o takie zamiary człowieka, który był dla mnie tym, kim on, lecz również jakże ja sama wyglądam we własnych oczach? I na co w sytuacji takiej jak moja mogło mnie narazić uczucie tak haniebne, nierozważne?... - Jak zatem - spytała jej siostra - chciałabyś sobie tłumaczyć jego postępowanie? - Chciałabym... och! Jakże ja bym chciała móc uważać go jedynie za niestałego... bardzo, bardzo niestałego. Elinor nic już nie powiedziała, zastanawiała się nad tym, czy właściwiej będzie od razu przystąpić do opowiadania, czy może zaczekać, aż Mariannę odzyska pełnię sił... przez chwilę szły więc wolno w milczeniu. - Chyba nie żądam zbyt wiele - rzekła z westchnieniem Mariannę - życząc mu, by jego przemyślenia nie były bardziej bolesne niż moje. Wystarczająco się przez nie nacierpi. - Porównujesz jego postępowanie ze swoim? 240 - Nie. Porównuję je z tym, z czym być powinno: z twoim. - Nasze sytuacje niewiele miały ze sobą wspólnego. - Ale i tak więcej niż nasze postępowanie. Niech twoja uprzejmość, moja droga Elinor, nie broni tego, co - wiem o tym — potępić musi rozum. Dzięki mej chorobie zaczęłam rozmyślać... dzięki niej miałam czas i spokój, by wszystko na serio przeanalizować. Na długo, zanim ozdrawiałam na tyle, by móc chodzić, byłam w stanie gruntownie przemyśleć sprawę, zastanawiałam się nad przeszłością i stwierdziłam, że od początku naszej znajomości z Willough-bym, to znaczy od zeszłej jesieni, moje zachowanie nie jest niczym innym jak tylko jednym pasmem głupstw względem samej siebie oraz pasmem nieżyczliwości w stosunku do innych. Zrozumiałam, że źródłem mych cierpień były moje własne uczucia; to, że im uległam, niemal wpędziło mnie do grobu. Pojęłam, że sama sprowadziłam na siebie chorobę, zaniedbując własne zdrowie tak bardzo, iż nawet wtedy wiedziałam, że postępuję niewłaściwie. Gdybym umarła, byłoby to samobójstwo. Niebezpieczeństwo uświadomiłam sobie dopiero wtedy, gdy przestało mi zagrażać; ale zważywszy uczucia, które wzbudziły we mnie owe przemyślenia, dziwię się, że w ogóle wróciłam do zdrowia... dziwię się, że sama żarliwość mej woli życia, woli zadośćuczynienia Bogu i wam wszystkim... że mnie to na miejscu nie zabiło... Gdybym umarła, jakże bym cię wtedy unieszczęśliwiła - ciebie: moją opiekunkę, moją przyjaciółkę, moją siostrę!... Ciebie, która oglądałaś rozdrażnienie i egoizm moich ostatnich dni, która znałaś wszystkie szepty mego serca!... Jakże ja bym się zapisała w twej pamięci! A mama?! Jakże zdołałabyś ją pocieszyć!? Nie potrafię wyrazić wstrętu, jaki czuję do samej siebie. Ilekroć spoglądam w przeszłość, stwierdzam, że nie dopełniłam jakiegoś obowiązku albo pofolgowałam jakiejś słabości. Wydaje mi się, że każdego jakoś skrzywdziłam. Pani Jennings za jej życzliwość, nieustającą życzliwość, odpłaciłam pełną pogardy niewdzięcznością. Wobec państwa Middletonów, państwa Palme-rów i panien Steele - wobec wszystkich wspólnych znajomych byłam zuchwała i niesprawiedliwa. Moje serce było nieczułe na ich zalety, drażniła mnie nawet uprzejmość, jakami okazywali. Johnowi i Fanny... tak nawet im, choć zasługiwali na tak niewiele, dawałam mniej, niżby się należało. Ale najbardziej ze wszystkich nawet bardziej niż matkę, skrzywdziłam ciebie. Ja i tylko ja znałam twoje serce i jego smutki, a jednak do czego mnie to skłoniło? Na pewno nie do współczucia, z którego ty albo ja miałybyśmy jakiś pożytek. Miałam przed oczami twój prz/4ład i na cóż mi się zdał? Czyż bardziej troszczyłam się o ciebie i twoje s^hopoczucie? Czyż naśladowałam twoją wyrozumiałość, czy ułatwiłam ci ż^Janie, przejmując część obowiązków ogólnej uprzejmości czy szcze^ólnejjłdzicc-zności, na które dotychczas skazana byłaś tylko ty? Nie!... Ani Wów' ls g ' ^ " \^ A przecież zachował dla Mariannę - choć nieupr jmoś,. w] strony to, że nie umarł po jej utracie - niewątpliwe wzg^l^p^.^j.-^ slc w jego zainteresowaniu wszystkim, co się z niądziało.j^ gpra\\,'. ji,c;e -^Mariannę stała się dlań ideałem kobiecej doskonałości - i ^AŹniej w^aiXt^t niejedną wschodzącą pięknością, ponieważ nie wytrzymyw^ pord^a,!^1 Brandon. Pani Dashwood z kolei była na tyle roztropna, by r. postać ^ dorn, próbując się przeprowadzić do Delaford. Na szczęści, dla sir Johna l Jennings, gdy tylko odebrano im Mariannę, Margaret^sięgnęła wiek wiedni na tańce, wiek, w którym nie jest też rzeczą nw^tosowną posi adoratora. Między Barton a Delaford istniała nieustartja łączność,/)] co zrozumiałe, z gorących uczuć rodzinnych. Nie najmniejsza zaś s; stanowiących o ich szczęściu zalet Elinor i Mariannę polegała na t> ,. -_ choć były rodzonymi siostrami i choć mieszkały nieopodal siebie, umiary ^yć bez nieporozumień i nie doprowadzić do ochłodzenia stcsunkówimęJz) swoimi mężami. nie ca, ód że POSŁOWIE Jane Austen, jedna z najwybitniejszych angielskich powieściopisarek, urodziła się w grudniu 1775 roku, w małej wiosce Steventon, w hrabstwie Hampshire. Przyszła na świat w wielodzietnej, kochającej się rodzinie, jako siódme dziecko Cassandry i George'a Auste-na, anglikańskiego pastora. Austenowie należeli do dość licznej w ówczesnej Anglii „wyższej" klasy średniej, ich sytuacja finansowa, choć nie najgorsza, nie zapewniała zbytkownego, pełnego wygód życia, toteż bracia Jane dość prędko uniezależnili się materialnie od rodziców, dziewczęta zaś -jak większość bohaterek powieści Jane - z niepokojem i niecierpliwością liczyły na zamążpójście. Zakochana z wzajemnością, następnie opuszczona i porzucona dla innej, bogatszej rywalki, Jane do końca swego krótkiego życia pozostała starą panną, także do końca wierna swej młodzieńczej miłości. O życiu autorki wiadomo stosunkowo niewiele: po jej śmierci, w 1817 roku, całą bogatą korespondencję spaliła jej ukochana siostra i przyjaciółka, Cassandra. Zachowały się jedynie fragmenty listów, notatek i dziennika - z których kart wyłania się postać o silnej osobowości, kobieta obdarzona przenikliwym zmysłem obserwacji, o wielkim poczuciu humoru, zaprawionego subtelną, lecz wyraźną dawką ironii. Ostrze owej ironii, skierowane przeciw różnorodnym przejawom fałszu, głupoty czy sztuczności wyraźne jest także w powieściach Jane Austen. Pierwszym napisanym (w latach 1796-1797) przez młodziutką, bo zaledwie dwudziestojednoletnią Jane utworem były Pierwsze wrażenia, których tytuł w ostatecznej redakcji zmieniony został na Dumę i uprzedzenie (Pride and Prejudice), przez wielu krytyków i badaczy literatury uznany został za największe literackie osiągnięcie pisarki. Mniej więcej w tym samym okresie Austen rozpoczęła pracę nad Rozważną i romantyczną (Sense and Sensibility), wydaną w ostatecznej wersji dopiero w 1811 roku. Biografowie pisarki podają, iż miała to być w początkowym założeniu powieść w listach, pod odmiennym tytułem: Elinor i Mariannę, jednak w ciągu lat dzielących powstanie utworu od jego druku (w 1811 roku) autorka zdecydowała się na zmianę jego formy i nadanie o wiele bardziej znaczącego od lakonicznego zestawienia dwóch imion tytułu. Rozważna i romantyczna, podobnie jak i inne utwory Austen, jest powieścią psycho-logiczno-obyczajową, ukazującą odmienne losy dwóch sióstr, których różne usposobienia decydują o wyborze drogi ku szczęściu każdej z nich. Elinor, czyli „rozważna", starsza panna Dashwood, jest osobą opanowaną, trzymającą na wodzy swoje uczucia i - należy to przyznać - niezbyt gwałtowny temperament. Jej sposób bycia i wypowiadania się znamionują damę, chociaż grzeczną, to jednak surową w swych ocenach i trafnych osądach. Narracja, mimo iż prowadzona w formie trzecioosobowej, najczęściej przekazuje obrazy widziane oczami właśnie Elinor- bystrego obserwatora rozgrywających się wydarzeń. Drugąpierw-szoplanową bohaterką powieści jest jej młodsza siostra Mariannę, „romantyczna" i wybuchowa, poddająca się nastrojom i gwałtownym uczuciom, która z biegiem akcji przechodzi bolesną metamorfozę: pod wpływem zawiedzionej miłości zmienia się- uspokaja i wewnętrznie wycisza. Jednak sympatia narratorki wyraźnie skłania się ku Elinor: w jej cechach z pewnością wiele można odnaleźć cech samej Austen, wielokrotnie uwydatniane i niena-chalnie podkreślane zdroworozsądkowe podejście bohaterki znajduje cichą, lecz oczywistą 266 aprobatę. Nawet upodobania i gusta artystyczne obu sióstr nieprzypadkowo różnią się w znaczący sposób, w rozmowie Elinor z Marianną autorka nie tylko informuje czytelnika 0 doborze lektur panien Dashwood, ale i dzięki delikatnej ironii konsekwentnie sytuuje się po jednej ze stron: - No cóż, Mariannę - powiedziała Elinor, gdy tylko Willoughby je opuścił - wcale nieźle jak na jeden poranek. Poznałaś opinie pana Willoughby'ego nieomal o wszystkim, co istotne. Wiesz już co myśli na temat Cowpera i Scotta, nie masz też wątpliwości, że w pełni docenia piękno ich poezji; masz też całkowitą pewność, że Pope'a podziwia nie bardziej, niżby należało. Wypowiadane z przekąsem słowa Elinor dowodzą, iż jej własne zdanie na temat twórców preromantycznych, tj. Cowpera i Scotta, nie jest tak entuzjastyczne jak siostry i choć zna stosunek „romantyków" do twórczości doby oświecenia, reprezentowanej tu przez Pope'a, to sama z tymi poglądami na sztukę bynajmniej się nie zgadza, osobiście daleka od wszelkiego z góry zakładanego uprzedzenia w stosunku do czegokolwiek, co warte jest poznania. W tej samej wypowiedzi dokonuje pisarka za pośrednictwem Elinor pewnego rodzaju przewartościowania literatury, w kpiących słowach „nieomal o wszystkim, co istotne" zawierając przekorne przekonanie, że sztuka jednak nie jest „wszystkim", oraz zaznajamiając czytelnika z kanonem wartości powszechnie akceptowanym przez ziemiańską młodzież. Warto chyba w tym miejscu zwrócić szczególną uwagę na wiernie i szczegółowo odmalowywane przez Jane Austen obrazy różnorodności i stylu życia warstwy ziemiańskiej. Autorka, która z uwagi na swoje skromne dochody nie mogła pozwolić sobie ani na kosztowne podróże, ani rozrywki, za przedmiot obserwacji i główny temat pisarskiej twórczości obrała to, co sama znała najlepiej - tzw. „wyższą" klasę średnią, nieprzypadkowo więc 1 w Rozważnej i romantycznej, i w innych powieściach właściwym bohaterem utworu jest drobne ziemiaństwo, jego codzienne kłopoty i rozrywki, znane pisarce z własnego doświadczenia. Współczesnego czytelnika tych dzieł uderzyć musi przede wszystkim spokój, wręcz monotonność życia i poczucie wszechogarniającej nudy, którą panowie i damy starają się zagłuszać dzięki spotkaniom towarzyskim i plotkowaniu. Wiadomo, iż sama pisarka nie stroniła od plotek, słusznie znajdując w nich niewyczerpane wprost źródło tematów do zastosowania w swej twórczości: wypadki mezaliansów, ucieczek z domu zakochanych par, samobójstw, wreszcie i budzące zgorszenie przypadki nieślubnych ciąż, bankructw, rozwodów - wszystko to stanowiło cenną pożywkę dla poczytnych powieści Austen, wiele zasłyszanych przez nią historii po odpowiedniej przeróbce trafiło na karty jej licznych dzieł. Ówczesnego życia towarzyskiego nie można nazwać szczególnie urozmaiconym: zazwyczaj koncentrowało się ono wokół najznaczniejszego - dostojeństwem lub majątkiem - domu w okolicy, którego gospodarze organizowali popularne bale, wieczorki towarzyskie i amatorskie przedstawienia teatralne. Z uwagi na znaczne niekiedy odległości pomiędzy poszczególnymi dworami, tego rodzaju większe i oficjalne spotkania urządzano w noce, w które księżyc był w pełni - umożliwiało to w miarę bezpieczny nocny powrót po nie naj lepszych w owych czasach drogach. Codziennością były wizyty towarzyskie, zaś odwiedziny przyjaciół czy krewnych przyjeżdżających z daleka często zamieniały się w kilkutygodniowe i dłuższe pobyty. Modne były doroczne, dla bogatszych zaś rodów częstsze, wyjazdy do miejscowości uzdrowiskowych lub większych miast, takich jak Londyn, dzięki którym nawiązywane były nowe, jakże cenne kontakty towarzyskie i które stanowiły krót- 267 kie wytchnienie od stałych kręgów okolicznych znajomych. Wyjazdy takie były wreszcie kolejną okazją do flirtu, zakończonego nierzadko korzystnym zamążpójściem. Zbliżamy się tu do jednego z najważniejszych problemów poruszanych w utworach Austen (m.in. ma on bezpośredni związek z losami bohaterek Rozważnej i romantycznej, Emmy, Perswazji). Mowa o sytuacji kobiet w Anglii przełomu XVIII/XIX wieku. Miała ona bezpośredni związek z angielskim prawem dziedziczenia, w myśl którego tytuł szlachecki przypisany nie do osoby, a do ziemi, był tytułem dziedziczonym wyłącznie przez mężczyzn. Dlatego też, jeśli właściciel ziemski nie miał syna, po jego śmierci tytuł wraz z przynależną mu ziemią przechodził na najbliższego krewnego płci męskiej, natomiast dla ewentualnej wdowy i córek zmarłego w spadku przypaść mogła zapisana dla nich suma, jednak w przypadku gdy majątek był zadłużony, zostawały one praktycznie bez środków do życia, zdane zwykle na łaskę głównego spadkobiercy lub innych krewnyh. To z pozoru bezduszne i okrutne prawo miało swoje uzasadnienie ekonomiczno-polityczne - zapobiegało mianowicie dzieleniu majątków i nie pozwalało na nadmierny rozrost warstwy szlacheckiej i arystokratycznej: tytuł np. lorda dziedziczył wyłącznie najstarszy syn (lub inny najbliższy krewny), nie zaś wszyscy synowie - mieli oni szansę na dziedziczenie dopiero po śmierci brata itd. Dzięki temu Korona Brytyjska uniknęła dewaluacji tytułów arystokratycznych i faktycznego ubożenia rodów. Jednak dla samej autorki, mimo iż wychowanej w poszanowaniu tradycji i szacunku dla obowiązujących reguł społecznych, fakt, że po śmierci ojca jej matka, siostra i ona sama zależne były od wyrozumiałości i hojności najbliższych krewnych, był upokarzający. Autorka genialnych i bardzo popularnych powieści przez całe życie zmuszona była do prowadzenia skromnego stylu życia, podporządkowana ciągłej zależności od mężczyzn: ojca, potem zaś braci. Dla kobiety żyjącej w ówczesnym świecie droga sukcesu była jasno wytyczona: małżeństwo. Była to jedyna możliwość poprawy losu: dzięki niej kobieta, uwalniając swoją rodzinę od konieczności utrzymywania, przechodziła na garnuszek męża, stając się w większej części panią swego losu jako pani domu i gospodyni oraz podnosząc znacznie swoją pozycję społeczną: mężatka, a już zwłaszcza matka, powszechnie uważana była za osobę godną szacunku, w przeciwieństwie do kobiety niezamężnej. Część splendoru, zależnego od pozycji męża, przechodziła również na nią, wiązało się to z drobniejszymi przywilejami towarzyskimi (takimi jak np. kolejność wychodzenia z pokoju, honorowe miejsce przy stole w czasie wizyt), które choć współcześnie mogą śmieszyć - ongiś traktowane były ze śmiertelną powagą i zawsze pieczołowicie dopełniane. Przestaje to dziwić, gdy zdamy sobie sprawę, że każde, najmniejsze choćby uchybienie owym konwenansom i zasadom mogło zostać potraktowane jako afront i stać się przyczyną ochłodzenia, a nawet zerwania stosunków nie tylko z obrażoną osobą, ale i całą jej rodziną. Nie jest już także zaskakująca usil-ność, z jaką młode dziewczęta koncentrowały wszystkie swe myśli i działania na zaskarbieniu sobie męskiej uwagi i doprowadzeniu do ślubu. Jane Austen, jak już wspomniano wyżej, nigdy nie wyszła za mąż: pierwsza i prawdopodobnie największa miłość jej życia - do Toma Lefroy - zakończyła się pospiesznym wyjazdem wybranka, którego rodzina nie chciała pozwolić na związek z ubogą panną, biografowie wspominają też o oświadczynach starającego się o rękę Jane bogatego właściciela ziemskiego - Thomasa Hardinga Newmana - które Jane początkowo przyjęła, po namyśle jednak zmieniła odpowiedź na odmowną. Tak więc z wyboru pozostając starą panną, Au- 268 I sten tematem przewodnim większości swych powieści uczyniła perypetie miłosne, wieńczone zazwyczaj szczęśliwym zakończeniem, czyli zamążpójściem bohaterek. Podobnie ma się akcja Rozważnej i romantycznej: rodzinę Dashwoodów poznajemy w momencie dla niej najtrudniejszym - śmierci ojca i męża, Henry'ego Dashwooda. Wdowę i trzy córki pozostawia on w dość trudnej sytuacji: majątek ziemski w Norland zgodnie z prawem przechodzi na jedynego syna, Johna, którego moralnym obowiązkiem jest wspomóc własną matkę i siostry coroczną rentą od sumy dziesięciu tysięcy funtów, którą to kwotę ojciec przekazał kobietom w spadku, a którą zarządzać ma jego syn. Niestety, mimo obietnicy złożonej umierającemu ojcu, Johnowi niezwykle trudno zdobyć się na wypłacanie owej kwoty - częściowo ma na na to wpływ jego własne skąpstwo, w przeważającej jednak części jest to „zasługa" jego żony, której chciwość kreśli Austen przy użyciu szczególnie zjadliwej ironii: w rozmowie małżonków na temat kwoty, którą należy wypłacać corocznie wdowie i jej córkom, suma owa zmniejsza się z trzech tysięcy, przez pięćset funtów, by ostatecznie stanąć na, jakimś mebelku w prezencie" oraz sugestii, że niektóre kosztowne drobiazgi (takie jak zastawa stołowa) pań Dash wood powinna stać się własnością Johna i jego zachłannej żony. Panie Dashwood muszą opuścić ukochany rodzinny dom - przechodzi on bowiem w posiadanie nowego pana Dashwooda - i przenieść się do skromniejszej i dalej położonej siedziby, Barton Cottage w hrabstwie Devon. Niedługo potem młodsza z panien Dashwood, Mariannę, ma przykry wypadek - uciekając przed burzą po stromym zboczu, boleśnie skręca kostkę, obecny przy tym, młody i przystojny nieznajomy na rękach zanosi ją do domu i dokonuje prezentacji: nazywa się Willoughby. Od tego czasu romantyczna i wrażliwa Mariannę zdolna jest mówić i myśleć niemal wyłącznie o panu Willoughbym, wydaje się również, że jej gwałtownie rozwinięte uczucie spotyka się z wzajemnością ze strony młodego człowieka. Cała ta sytuacja nie budzi entuzjazmu Elinor, która wolałaby, ażeby zakochana para była bardziej powściągliwa w uczuciu, a zwłaszcza w okazywaniu go sobie w obecności matki i sióstr. Tymczasem panie Dashwood zaprzyjaźniają się z okolicznym towarzystwem i wspólnie miło spędzają czas na rozmowach, spacerach i wycieczkach. Wśród nowych przyjaciół jest m.in. pułkownik Brandon, który podobnie jak Willoughby zakochuje się w Mariannę, ku wielkiemu jej niezadowoleniu. Pewnego dnia pułkownik niespodziewanie oświadcza, że musi natychmiast wyjechać na dłużej, nie chce jednak zdradzić powodu tak nagłego wyjazdu. Zaraz potem opuszcza panie Dashwood Wi 1 loughby, który sprawiając wrażenie zmieszanego i dość nieuprzejmego zarazem, oświadcza, że wyjeżdża do Londynu. Podczas przedłużającej się nieobecności ukochanego Mariannę popada w rozpacz i melancholię, Elinor zaś podejrzewa, że między młodą parą musiało dojść do potajemnych zaręczyn i, być może, ich zerwania. Sama Elinor od lat zakochana jest w Edwardzie Ferrarsie, swym dalekim kuzynie. Właśnie jego spotykają obie panny podczas dalekiego spaceru, wydarzenie to poprawia nieco nastrój młodszej pannie Dashwood, będąc równoczesnym powodem ogromnego zmieszania Elinor, która wyczuwa jakąś zmianę w zachowaniu Edwarda względem niej. Ferrars zatrzymuje się u pań Dashwood na tydzień, zwiedzając w tym czasie okolicę i rozmawiając z paniami. Po jego wyjeździe Elinor, pełna złych przeczuć, poddaje się przygnębieniu. Ciągłe wizyty zaprzyjaźnionych sąsiadów są jedyną rozrywką pań Dashwood i okazją dla Elinor do czynienia pewnych spostrzeżeń, zauważa ona bowiem głupotę i prymitywność niektórych z odwiedzających je osób. Wkrótce poznaje dwie złośliwe i ograniczone panny Steele, z których jedna twierdzi, że jest od dłuż- 269 szego czasu zaręczona z Edwardem Ferrarsem. Elinor początkowo nie może w to uwierzyć, bowiem znając Edwarda, jest zdania, iż głupia Lucy Steel nie mogła obudzić w nim głębszego uczucia, widząc jednak, że dziewczyna wie o Edwardzie zaskakująco dużo, panna Dashwood ostatecznie przyjmuje bolesną prawdę, dziwiąc się już tylko milczeniu Edwarda w tym temacie. Wkrótce Elinor i Mariannę zostają zaproszone przez znajomą do Londynu. Na miejscu Mariannę usiłuje spotkać się z Willoughbym, ten jednak nie przychodzi mimo wciąż ponawianych zaproszeń. Odwiedza panie tylko raz, pod ich nieobecność, co wywołuje rozpacz Mariannę. W Londynie odnawia się znajomość z pułkownikiem Brandonem, który oświadcza zdumionej Elinor, że sprawa zaręczyn Mariannę i Willoughby'ego jest już w towarzystwie sprawą oczywistą i szeroko komentowaną. Niedługo potem obie panny udają się na bal, w czasie którego Mariannę spotyka Willoughby'ego w towarzystwie młodej i bogatej kobiety. Ten traktuje pannę Dashwood wyjątkowo oschle i oficjalnie, potwierdzając najgorsze przypuszczenia obu sióstr. Następnego dnia zrozpaczona Mariannę pokazuje Elinor obrażliwy list od wybranka, w którym wypiera się on miłości do Mariannę, twierdząc, że nastąpiło nieporozumienie. Pułkownik Brandon w poufnej rozmowie z Elinor wyjawia przyczyny swego nagłego wyjazdu sprzed kilku miesięcy: jego młoda bratanica, która kilka miesięcy wcześniej uciekła z domu uwiedziona przez Willoughby'ego, została przez niego porzucona bez środków do życia, chora i na zawsze zhańbiona. Pułkownik zaś, dowiedziawszy się ojej losie, musiał natychmiast pospieszyć z pomocą. Elinor uznaje Wil-loughby'ego za człowieka podłego, oddycha jednak z ulgą, że podobny, straszny los nie spotkał jej młodszej siostry, której także opowiada tę smutną historię. Elinor spotyka w Londynie swego brata Johna, który z kolei mówi jej o planach ożenienia Edwarda Ferrar-sa z utytułowaną, bogatą panną i znacząco opowiada o własnych kłopotach materialnych w obawie, by siostra nie upomniała się o należną jej matce sumę. Po jakimś czasie rodzina Edwarda dowiaduje się o jego dawnych, potajemnych zaręczynach z panną Steele: plany korzystnego mariażu zostają tym samym storpedowane, a na głowę Edwarda sypią się gromy - mówi się o wydziedziczeniu go. O tej trudnej sytuacji Elinor dowiaduje się od znajomej i upewnia co do szczerości wyznań Lucy. Przekazuje te fakty również Mariannę, pd dawna przekonanej, że to Elinor zostanie w przyszłości panią Ferrars. Zaskoczenie siostry jest ogromne: nie przypuszczała, że jej opanowana i pogodna Elinor w głębi duszy przeżywa prawdziwy dramat, postawa starszej panny Dashwood wzbudza w Mariannę - przeżywającej wszystko gwałtownie - głęboki podziw. Elinor odbywa jeszcze jedną rozmowę z pułkownikiem Brandonem, który prosi ją o pośredniczenie w zaoferowaniu Edwardowi dzierżawy plebanii należącej do jego majątku (w kościele anglikańskim stanowisko wikarego wraz z prebendą było oferowane zainteresowanemu przez właściciela ziemskiego, jedynym wymogiem było ukończenie przez petenta Oxfordu lub Cambridge). Wspaniałomyślna, bezinteresowna pomoc pułkownika wzrusza Elinor i przekonuje ostatecznie, że Brandon jest szlachetnym człowiekiem i prawdziwym dżentelmenem. Pisze do Edwarda list w sprawie plebanii. Panny Dashwood wyruszają z Londynu w drogę powrotną do domu. Podczas postoju u zaprzyjaźnionego małżeństwa Mariannę ciężko zapada na zdrowiu. Gdy jej stan jest krytyczny, przerażona Elinor posyła pułkownika do Barton Cottage po matkę. W nocy oczekująca na przyjazd pani Dashwood Elinor ze zdumieniem przyjmuje wizytę Willoughby'ego, który ze strachem dopytuje się o zdrowie młodszej panny Dashwood. Próbując się zrehabilitować w oczach Elinor, Willoughby opowiada jej swoją historię: na- 270 prawdę kochał i kocha Mariannę, jednak zerwał z nią, ponieważ potrzebował pieniędzy, a te zapewnić mógł mu jedynie bogaty ożenek. Obecne małżeństwo jest dla niego źródłem wielu trosk i kłopotów, jego żona zaś jest zazdrosna o Mariannę, którą on wciąż kocha. Co do bratanicy pułkownika Brandona, Willoughby zapewnia, że zapomniał dać jej swojego adresu, pewien, że w razie potrzeby dziewczyna sama go odnajdzie. Skruszony Willoughby prosi o przebaczenie i czując się niegodnym widzenia z Mariannę, odjeżdża. Przyjazd przerażonej wieścią o chorobie córki matki okazuje się niepotrzebny, bowiem Mariannę powraca do zdrowia. Po dłuższym okresie rekonwalescencji siostry Elinor odważa się wyznać jej prawdę o przyjeździe Willoughby'ego. Mariannę przyjmuje te słowa ze wzruszeniem, jest jednak już inną osobą: bardziej opanowaną i rozsądną. Wkrótce przyjmuje oświadczyny pułkownika Brandona. Natomiast do Elinor przyjeżdża Edward, który opowiada z kolei swoją historię: z Lucy zaręczył się jako młody chłopiec, nie znając jeszcze Elinor. Nie mógł zerwać tych zaręczyn bez utraty honoru (dał słowo), mimo że pokochał Elinor. Teraz jednak Lucy na wieść o jego wydziedziczeniu zerwała dane przyrzeczenie i wyszła za mąż za brata Edwarda, który odziedziczył w tej sytuacji tytuł i dobra rodowe. Edward, będąc wikarym na prebendzie pułkownika Brandona, prosi o rękę Elinor, która oczywiście oświadczyny przyjmuje. To szczęśliwe zakończenie Rozważnej i romantycznej przekonuje czytelnika, że rozsądek i cnota zawsze zostaną nagrodzone, występek i głupota natomiast - ukarane. Wielka szkoda, że w życiu prywatnym Jane Austen ta zasada nie znalazła całkowitego potwierdzenia i że umierając w wieku czterdziestu jeden lat, w 1817 roku, Austen wciąż była niedocenianą i słabo opłacaną pisarką, starą panną, w społeczeństwie, w którym za-mążpójście kobiety jest wartością najwyższą i zarazem jedyną... Szczęściem, potomni potrafili docenić wartość literackiej spuścizny Jane, dzięki nim może je docenić i współczesny czytelnik, w którego ręce mamy przyjemność oddać niniejszą książkę. Monika Handzlik Spis treści ROZDZIALI.. .........5 ROZDZIAŁ II 8 ROZDZIAŁ III................... ............ 12 ROZDZIAŁ IV 16 ROZDZIAŁ V . 20 ROZDZIAŁ VI................... ............22 ROZDZIAŁ VII................. ............25 ROZDZIAŁ VIII 29 ROZDZIAŁ IX .............. ...........31 ROZDZIAŁ X .................. ............36 ROZDZIAŁ XI 41 ROZDZIAŁ XII.............. ............44 ROZDZIAŁ XIII................ ............48 ROZDZIAŁ XIV .. ........53 ROZDZIAŁ XV 56 ROZDZIAŁ XVI .. 62 ROZDZIAŁ XVII............... ............67 ROZDZIAŁ XVIII . .. 71 ROZDZIAŁ XIX............... ............74 ROZDZIAŁ XX . 81 ROZDZIAŁ XXI................ ............87 ROZDZIAŁ XXII .. 93 ROZDZIAŁ XXIII............. ............99 ROZDZIAŁ XXIV 104 ROZDZIAŁ XXV . .......... 109 ROZDZIAŁ XXVI............. ...........113 ROZDZIAŁ XXVII .... .........119 ROZDZIAŁ XXVIII.......... .......... 124 ROZDZIAŁ XXIX 127 ROZDZIAŁ XXX............ .......... 136 ROZDZIAŁ XXXI............. .......... 142 ROZDZIAŁ XXXII ...... ......... 151 ROZDZIAŁ XXXIII 156 ROZDZIAŁ XXXIV.......... .......... 163 ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ ROZDZIAŁ XXXV..................... 168 XXXVI.................... 173 XXXVII................... 180 XXXVIII................. 189 XXXIX.................... 195 XL............................ 199 XLI..........................204 XLII.........................210 XLIII........................214 XLIV.......................221 XLV.........................232 XLVI........................237 XLVII.......................243 XLVIII.....................248 XLIX.......................251 L...............................260 POSŁOWIE..................................266