Smith Dodie - 101 dalmatyńczyków
Szczegóły |
Tytuł |
Smith Dodie - 101 dalmatyńczyków |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Smith Dodie - 101 dalmatyńczyków PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Smith Dodie - 101 dalmatyńczyków PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Smith Dodie - 101 dalmatyńczyków - podejrzyj 20 pierwszych stron:
dodie smith
101 dalmatyńczyków
Szczęśliwi małżonkowie
Nie tak dawno temu mieszkało w Londynie młode małżeństwo psów
dalmatyńczyków. On nazywał się Pongo, a ona Mimi Pongo (po ślubie dodała
imię męża do swojego, ale i tak przeważnie nazywano ją po prostu Mimi).
Szczęśliwym trafem stali się właścicielami młodego małżeństwa - państwa
Poczciwińskich. Byli to ludzie łagodni, posłuszni, a nade wszystko
inteligentni... czasami prawie tak inteligentni jak psy! Całkiem dobrze
orientowali się, kiedy szczekanie oznacza "Proszę wyjść!", a kiedy "Proszę
wejść!", "Co z moim obiadem?" lub "Może byśmy tak wyszli na spacer?". A
jeśli nawet czegoś nie zrozumieli, potrafili się tego domyślić - gdy
spojrzało się na nich psim wzrokiem albo z zapałem podrapało łapą. Podobnie
jak inni rozpieszczani ludzie uważali, że to oni są właścicielami psów, nie
zdając sobie sprawy, że jest wręcz odwrotnie. Pongo i Mimi przyjmowali to
ze wzruszeniem i rozbawieniem i nie wyprowadzali swoich pupilów z błędu.
Pan Poczciwiński pracował w dzielnicy banków i był szczególnie dobry z
arytmetyki. Często nazywano go czarodziejem finansów - czego nie należy
mylić z czarnoksiężnikiem, chociaż niekiedy podobieństwo jest zadziwiające.
W czasie, gdy rozpoczyna się ta historia, był nadzwyczaj bogaty, a to z
równie nadzwyczajnego powodu. W uznaniu dla jego zasług (związanych ze
spłatą długów państwowych) rząd zwolnił go dożywotnio z podatku
dochodowego, a także oddał mu do dyspozycji domek na obrzeżach Parku
Regenta - domek w sam raz dla żonatego mężczyzny z psami.
Przed ślubem pan Poczciwiński i Pongo mieszkali w kawalerce, pod opieką
starej niani Lokajskiej. Ich przyszłe żony także zajmowały kawalerkę (bo
mieszkania dla panien nie mają osobnej nazwy), a opiekowała się nimi stara
niania Kucharska. Psy nawiązały znajomość w tej samej chwili, co ich
pupile, i wspólnie dzielili radość z cudownych podwójnych zaręczyn, choć
wszystkich niepokoił trochę dalszy los niań. Gdyby tak rodzina
Poczciwińskich powiększyła się, zwłaszcza o bliźniaki - po jednym dla
każdej niani - wówczas nie byłoby problemu, ale co staruszki miały ze sobą
począć do tego czasu? Bo chociaż potrafiły przygotować śniadanie i podać je
na tacy (zwano to "jajeczkiem przy kominku"), to jednak żadna z nich nie
miała pojęcia o prowadzeniu eleganckiego domu w Parku Regenta, gdzie
gospodarze zamierzali wydawać proszone obiady.
W tej sytuacji nianie postanowiły się spotkać. Po chwili głębokiej,
wzajemnej podejrzliwości bardzo przypadły sobie do serca i uśmiały się
serdecznie ze swoich nazwisk.
- Jaka szkoda, że nie jestem prawdziwą kucharką, a ty lokajem -
stwierdziła niania Kucharska.
- O, tak - przyznała niania Lokajska. - To by było bardzo na czasie.
I nagle przyszedł im- do głowy Wspaniały Pomysł: wezmą się do nauki i
niania Kucharska zostanie kucharką, a niania Lokajska - lokajem.
Postanowiły, że zaczną się szkolić już nazajutrz, aby zdążyć z
przygotowaniami przed ślubem:
- Ale tak naprawdę to chyba będziesz pokojówką? - spytała niania
Kucharska.
- Co to; to nie - odparła niania Lokajska. - Nie mam do tego odpowiedniej
figury. Zostanę prawdziwym lokajem... a także służącą pana Poczciwińskiego,
co nie będzie wymagało żadnej nauki, skoro opiekuję się nim od urodzenia.
Tak więc państwo Poczciwińscy i państwo Pongo wyjechali, by spędzić razem
miesiąc miodowy, a gdy wrócili, w domku wychodzącym na Park Regenta
powitały ich obie nianie, w pełni przyuczone do swych nowych zawodów.
- Widok niani Lokajskiej w spodniach przyprawił ich zgoła o wstrząs.
- Czy nie byłoby ci lepiej w czarnej sukience i fartuszku z falbankami? -
podsunęła nieśmiało pani Poczciwińska, stremowana tym, że zwraca się do nie
swojej niani.
- Bez spodni nie można być lokajem! - oświadczyła stanowczo niania
Lokajska. - Ale jutro kupię sobie fartuszek z falbankami. To będzie
oryginalny akcent.
Rzeczywiście, był oryginalny. I to jak!
Nianie zapowiedziały, że nie chcą być dłużej "nianiami" i że odtąd należy
się do nich zwracać po nazwisku, stosownie do ich zawodów. Ale choć
kucharza można nazywać kucharzem, to jednak w żadnym wypadku nie można
lokaja tytułować lokajem, dlatego też koniec końców zwracano się do nich
"nianiu, skarbie", czyli tak jak dotychczas.
W atmosferze ogólnej wesołości minęło kilka tygodni od powrotu nowożeńców
z podróży poślubnej, aż nagle wydarzyło się coś jeszcze weselszego. Pani
Poczciwińska zabrała Pongo i Mimi do Lasku Św. Jana, po drugiej stronie
parku, gdzie odwiedzili dobrego znajomego - Cudownego Weterynarza. Wrócili
z radosną nowiną, że państwo Pongo wkrótce zostaną rodzicami. Dzieci miały
przyjść na świat za miesiąc.
Nianie podały Mimi obfity obiad, żeby nie opadła z sił. Równie solidną
porcję przygotowały dla Pongo, żeby nie czuł się zaniedbany, jak to się
czasem zdarza przyszłym ojcom. Następnie psy ucięły sobie długą
popołudniową drzemkę na najlepszej kanapie, a kiedy pan Poczciwiński wrócił
z pracy, były już wyspane i chciały wyjść na spacer.
- Żeby to uczcić, pójdziemy wszyscy - zarządził pan Poczciwiński,
usłyszawszy dobre wieści. Niania Kucharska powiedziała, że do kolacji
jeszcze daleko, a niania Lokajska, że przydałoby jej się trochę ruchu,
wobec czego wszyscy razem udali się do parku.
Przodem szli państwo Poczciwińscy. Prezentowali się bardzo ładnie - ona w
zielonym wyjściowym kostiumie z wyprawy ślubnej, on zaś w starej tweedowej
marynarce, zwanej "dalmatynką", bo zawsze wkładał ją na spacery z psami.
(Pan Poczciwiński nie był właściwie przystojny, ale miał ciekawą twarz). Za
nimi kroczyli państwo Pongo.Wyglądali imponująco; tylko dlatego nie zdobyli
tytułów championów, że zdaniem pana Poczciwińskiego na wystawach psów i on,
i oni zanudziliby się na śmierć. Oba dalmatyńczyki miały kształtne głowy,
lekko wysklepione żebra, silne nogi i proste ogony. Ich cętki były czarne
jak smoła; na tułowiu wielkości pięciozłotówki, na głowie, nogach i ogonie
trochę mniejsze. Nosy i obwódki powiek także miały czarne. Mimi wodziła
dokoła dumnym wzrokiem; Pongo, choć był urodzonym przywódcą, miał nerwowy
tik w oku. Szli dostojnie ramię w ramię, biorąc Poczciwińskich na smycz
tylko wtedy, gdy trzeba ich było przeprowadzić przez jezdnię. Pochód
zamykały tęga niania Kucharska w białym kitlu i jeszcze tęższa niania
Lokajska w dobrze skrojonym fraku, spodniach i zgrabnym fartuszku.
Był piękny wrześniowy wieczór, bezwietrzny i spokojny. Złote promienie
zachodzącego słońca spowijały park i otaczające go stare kremowe domy.
Nawet dolatujące zewsząd rozmaite dźwięki nie powodowały hałasu. Krzyki
rozbrykanych dzieci i szum ruchu ulicznego wydawały się nienaturalnie
ciche, jak gdyby udzielił im się nastrój wieczoru. Ptaki śpiewały swą
ostatnią tego dnia pieśń, a nieco dalej na skraju parku, w domu, gdzie
mieszkał sławny kompozytor, ktoś grał na fortepianie.
- Nigdy nie zapomnę tego cudownego spaceru stwierdził pan Poczciwiński.
W tej samej chwili sielankę zburzył przeraźliwy klakson. Nadjeżdżał
olbrzymi samochód. zatrzymał się przed wielkim domem i- na frontowe schody
wyszła wysoka kobieta. Nosiła obcisłą szmaragdową suknię z atłasu, kilka
sznurów rubinów i proste, absolutnie białe norki, spływające aż po wysokie
obcasy jej rubinowych butów. Miała ciemną cerę, czarne, połyskujące
krwiście oczy i nieprawdopodobnie spiczasty nos. Jej prosto zaczesane włosy
z surowym przedziałkiem pośrodku były zaiste niezwykłe z jednej strony
czarne, a z drugiej białe.
- Ależ to Torturella de Mon! - zawołała pani Poczciwińska. - Chodziłyśmy
do jednej klasy. Wyrzucono ją ze szkoły za picie atramentu.
- Czy aby nie nosi się zbyt krzykliwie? - mruknął pan Poczciwiński i
chciał zawrócić. Ale wysoka kobieta dostrzegła jego żonę i ruszyła ku niej
po schodkach. Nie mając wyboru, pani Poczciwińska musiała przedstawić jej
męża.
- Wejdź, poznaj, teraz mojego - powiedziała wysoka kobieta.
- Przecież właśnie wychodziłaś - odparła pani Poczciwińska spoglądając na
szofera, który czekał przy otwartych drzwiczkach samochodu. Limuzyna,
pomalowana w biało-czarne pasy, już z daleka wpadała w oko.
- Nigdzie mi się nie śpieszy. Koniecznie musicie do mnie wstąpić.
Nianie powiedziały, że wezmą Pongo i Mimi i wrócą zająć się kolacją, ale
wysoka kobieta uparła się, że psy także muszą ją odwiedzić.
- Są takie piękne. Chcę je pokazać mężowi.
- Jak się teraz nazywasz, Torturello? - spytała pani Poczciwińska, gdy
przechodzili zielonym marmurowym korytarzem do salonu wyłożonego czerwonym
marmurem.
- Wciąż się nazywam de Mon - odparła Torturella. - Jestem ostatnia z
rodu, więc zmusiłam męża, żeby to on przyjął moje nazwisko.
Wtem proste, absolutnie białe norki zsunęły jej się z ramion na podłogę.
Pan Poczciwiński schylił się po nie.
- Cóż za piękne futro - zauważył. - Ale na tę pogodę jest chyba za
ciepłe?
- Mnie nigdy nie jest za ciepło - oświadczyła Torturella. - Noszę futra
przez okrągły rok. Sypiam w pościeli z gronostajów.
- Bardzo gustownie - mruknął pan Poczciwiński uprzejmym tonem. - A dobrze
się pierze?
- Uwielbiam futra! - ciągnęła Torturella, jak gdyby go nie usłyszała. -
To treść mojego życia! Właśnie dlatego wyszłam za kuśnierza.
Na te słowa do salonu wszedł pan de Mon - drobny człowieczek o wiecznie
zmartwionej twarzy. Poza tym, że był kuśnierzem, niewiele można by o nim
powiedzieć. Torturella przedstawiła go, po czym spytała:
- A gdzież się podziały te dwa rozkoszne psiska?
Pongo i Mimi siedzieli pod fortepianem głodni jak wilki, bo czerwone
marmurowe ściany przywodziły im na myśl plastry surowego mięsa.
- Spodziewają się dzieci - oznajmiła wesoło pani Poczciwińska.
- Nie może być!
To wspaniale! - ucieszyła się Torturella. - Pieski, chodźcie no tu!
Pongo i Mimi podeszli uprzejmie.
- Można by z nich zrobić zachwycające futro, nie sądzisz? - Torturella
zwróciła się do męża. - Nosiłabym je wiosną, na czarny kostium. Że też nie
przyszło nam do głowy szyć futer z psich skór!
Pongo warknął groźnie.
- Pongo, kochany, to był tylko żart. - Mówiąc to, pani Poczciwińska
pogłaskała go i zwróciła się do koleżanki: - Czasami mam wrażenie, że one
rozumieją każde nasze słowo.
Ale oczywiście wcale w to nie wierzyła. A tymczasem była to prawda.
A ściślej - była to prawda w wypadku Pongo. Mimi nie rozróżniała tylu
ludzkich słów co on. Zrozumiała jednak żart Torturelli i uznała, że jest w
bardzo kiepskim guście. Natomiast Pongo był po prostu wściekły. jak można
powiedzieć coś takiego w obecności jego żony, i to akurat wtedy, gdy
spodziewa się swoich pierwszych dzieci! Ucieszył się widząc, że Mimi nie
posmutniała.
- Musicie wpaść do nas na obiad... w przyszłą sobotę - powiedziała
Torturella.
Nie znajdując żadnej wymówki (bo była bardzo prawdomówna), pani
Poczciwińska zgodziła się, dodając, że nie powinni już dłużej zatrzymywać
gospodarzy.
Gdy szli korytarzem do wyjścia, przemknęła koło nich prześliczna biała
perska kotka i pobiegła schodami na górę. Pani Poczciwińska zachwyciła się
nią.
- Właściwie to jej nie lubię - stwierdziła Torturella. - Utopiłabym ją,
gdyby nie była taka cenna.
Kotka odwróciła się na schodach i prychnęła gniewnie. Być może na Pongo i
Mimi... ale niekoniecznie.
- Musicie posłuchać mojego nowego klaksonu - powiedziała Torturella, gdy
wyszli przed dom. - Jest najgłośniejszy w całej Anglii.
Przecisnęła się obok szofera i zatrąbiła przeciągle. Pongo i Mimi omal
nie ogłuchli.
- Śliczne, urocze psiska - zwróciła się do nich Torturella, wsiadając do
limuzyny w biało-czarne pasy. - Tak byście pasowały do mojego samochodu...
i moich biało-czarnych włosów.
Szofer otulił kolana de Monów pledem z soboli i pasiasta limuzyna
odjechała.
- Ten wóz wygląda jak przejście dla pieszych na kółkach - zażartował pan
Poczciwiński i spytał żonę: - Czy w szkole twoja przyjaciółka też miała
biało-czarne włosy?
- Wcale się z nią nie przyjaźniłam - sprostowała. - Bałam się jej. Ale
rzeczywiście, włosy miała takie same. Jeden warkocz biały, a drugi czarny.
"Całe szczęście, że się ożeniłem z tobą, a nie z Torturellą de Mon" -
pomyślał pan Poczciwiński. Żal mu było jej męża. A Pongo i Mimi serdecznie
żałowali białej kotki.
Złociste słońce zaszło i nastał niebieski zmierzch. Park był już prawie
pusty; w oddali dozorca wołał: "Zamykamy! Zamykamy!" Spieczone trawniki
roztaczały woń siana, a od strony jeziorka dolatywał zapach wody i
chwastów. Wszystkie domy na obrzeżach parku, w których mieściły się biura
rządu, były zamknięte na cztery spusty, a światła w ich oknach wygaszone.
Tylko u Poczciwińskich okna kusiły jasnym blaskiem. Wkrótce Pongo i Mimi
zwietrzyli smakowitą kolację. Poczciwińscy też lubili ten zapach.
Zatrzymali się, by zajrzeć przez żelazną balustradę do kuchni. Mieściła
się w suterenie, lecz wcale nie była ciemna. Miała drzwi i dwa wielkie okna
wychodzące na wąskie, brukowane podwórko leżące poniżej poziomu ulicy, tak
typowe dla starych domów w Londynie. Wąskie, schodki prowadziły stamtąd na
chodnik.
Zaglądając przez barierkę pomyśleli, że ich jasno oświetlona kuchnia jest
naprawdę ładna. Pomalowana na biało, miała podłogę wyłożoną czerwonym
linoleum. Stał tam kredens z porcelanową zastawą w niebieskie groszki,
nowoczesna kuchenka elektryczna do gotowania i - specjalnie dla niań -
staroświecki piec węglowy. Niania Kucharska wyciągała coś właśnie z
piekarnika i podlewała tłuszczem, a niania Lokajska ustawiała talerze w
windzie, którą miały wyjechać na górę, do jadalni, niczym lalki w teatrze
kukiełkowym. Koło pieca stały dwa wymoszczone poduszkami kosze dla psów.
Przed nimi zaś, w dwóch lśniących miseczkach, czekała już na Pongo i Mimi
przepyszna kolacja.
- Mam nadzieję, że nie zmęczyliśmy Mimi - powiedział pan Poczciwiński,
otwierając kluczem frontowe drzwi.
Mimi chciała odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie czuła się lepiej. A że
nie potrafiła mówić, spróbowała to wszystko okazać i wymachując ogonem,
pognała do kuchni. Pongo poszedł w jej ślady, nie mogąc się doczekać
kolacji i chwili, gdy zaśnie przy ciepłym piecu, u boku kochanej żony.
- Szkoda, że my nie możemy merdać ogonem oświadczył pan Poczciwiński.
`tc
Narodziny szczeniąt
`tc
Kolacja u Torturelli de Mon odbywała się w pokoju o ścianach wyłożonych
czarnym marmurem, przy białym marmurowym stole. Potrawy były zgoła
niezwykłe.
Zupa miała barwę ciemnoczerwoną. A jaki smak? Pieprzu!
Ryba była jasnozielona. A jak smakowała? Jak pieprz!
Mięso było jasnoniebieskie. A co przypominało w smaku? Pieprz!
Wszystko, ale to wszystko smakowało jak pieprz, nawet lody... o zgrozo,
czarne!
Jedynymi gośćmi byli państwo Poczciwińscy. Po kolacji przeszli do salonu
z czerwonego marmuru, gdzie rozpalono w olbrzymim kominku, i usiedli,
oddychając łapczywie. Pan de Mon także ciężko dyszał. Torturella, w
atłasowej sukni o barwie rubinów i ze szmaragdami na szyi, przysunęła się
jak najbliżej paleniska.
- Podsyć ogień, niech bucha! - zwróciła się do męża.
Pan de Mon wzniecił takie płomienie, że goście pomyśleli, iż zajmie się
cały komin.
- Ach, cóż za rozkosz! - zawołała Torturella, bijąc brawo z radości. -
Ale nigdy nie pali się tak długo, jak bym chciała! - Zaledwie ogień nieco
przygasł, zadrżała i otuliła się prostymi, absolutnie białymi norkami.
Goście zabawili tylko tyle, ile nakazywała uprzejmość, i pożegnawszy się
spiesznie, ruszyli skrajem parku, próbując ochłonąć.
- Przedziwne nazwisko... "de Mon" - odezwał się nagle pan Poczciwiński. -
Gdy je złączyć, wychodzi "demon". Może Torturella jest diabłem w ludzkiej
skórze? Pewnie dlatego tak lubi wszystko, co piecze!
Jego żona uśmiechnęła się, wiedząc, że tylko żartuje. Nagle zawołała:
- No tak! Skoro byliśmy u nich na kolacji, to teraz musimy się im
zrewanżować., Powinniśmy także zaprosić kilka innych osób. Lepiej uwińmy
się z tym, zanim Mimi urodzi szczenięta. Wielkie nieba, a to co?
Coś miękkiego ocierało jej się o kostki.
- To kotka Torturelli - rzekł pan Poczciwiński. - Wracaj, kiciu. zgubisz
się.
Ale kotka odprowadziła ich pod sam dom.
- Może jest głodna? - zaniepokoiła się pani Poczciwińska.
- Pewnie tak, chyba że lubi pieprz - odparł jej mąż. Nadal łapczywie
wdychał nocne powietrze, by ugasić ogień w gardle.
- Pogłaszcz ją, a ja jej naszykuję coś do zjedzenia rzuciła pani
Poczciwińska.
Zeszła na podwórko i na palcach wśliznęła się do kuchni, żeby nie zbudzić
Pongo i Mimi, którzy spali w swych koszach. Wkrótce wróciła niosąc mleko i
pół puszki sardynek. Biała - kotka spałaszowała jedno i drugie, po czym
ruszyła po schodkach na dół.
- Czyżby chciała u nas zostać?
Na to wyglądało. Ale właśnie w tym momencie Pongo obudził się i
zaszczekał głośno. Biała kotka zawróciła i zniknęła w ciemnościach.
- I całe szczęście - stwierdził pan Poczciwiński. - Torturella oddałaby
nas w ręce policji, gdybyśmy zabrali jej cenną kotkę.
Zeszli do kuchni, gdzie stawili czoła Pongo, który uściskał ich z całej
siły. Mimi, choć jeszcze zaspana, także natarła na nich dzielnie. Ludzie i
psy kotłowali się na dywaniku przed piecem, aż pani Poczciwińska
uświadomiła sobie poniewczasie, że cały smoking jej męża będzie oblepiony
białymi włosami.
Mniej więcej trzy tygodnie później Mimi zaczęła się zachowywać bardzo
dziwnie. Myszkowała po całym domu szczególną uwagę poświęcając szafom i
kufrom. Najbardziej zaś interesowała się wielką szafą obok sypialni państwa
Poczciwińskich. Nianie trzymały tam rozmaite wiadra i szczotki, więc nie
było gdzie palca wetknąć. Jeśli już Mimi udawało się tam wcisnąć, za każdym
razem potrącała coś z łoskotem i wyskakiwała zmaltretowana.
- Coś takiego, ona chce tam urodzić swoje małe! - zdumiała się niania
Kucharska.
- Mimi, skarbie, tylko nie w tej ciemnej, dusznej szafie! - zawołała
niania Lokajska. - Potrzeba ci światła i świeżego powietrza.
Pani Poczciwińska zasięgnęła rady Cudownego Weterynarza i usłyszała, że
Mimi potrzebuje teraz małego, zamkniętego pomieszczenia, gdzie by się czuła
bezpieczna, więc skoro upodobała sobie schowek na miotły, to trzeba ją tam
wpuścić. Najlepiej od razu, żeby się mogła oswoić z nowym otoczeniem,
chociaż szczenięta miały przyjść na świat dopiero za kilka dni.
Tak więc kubły i szczotki wywędrowały z szafy, a ich miejsce zajęła
uszczęśliwiona Mimi. Pongo był nieco urażony, że nie pozwolono mu się
przeprowadzić razem z nią, ale wytłumaczyła mu, że psie matki wolą rodzić
na osobności, więc tylko czule wylizał jej ucho i odparł, że rozumie.
- Mam nadzieję, że dzisiejsza kolacja jej nie zdenerwuje - rzekł pan
Poczciwiński, gdy po powrocie zastał Mimi zadomowioną w szafie. - Chciałbym
już mieć to za sobą.
Przyjęcie miało się odbyć wieczorem. Ze względu na obecność innych gości
przygotowano normalne potrawy, ale pani Poczciwińska uprzejmie postawiła
przed de Monami wysokie młynki do pieprzu. Torturella zmieliła go tyle, że
większość gości przy stole kichała, za to jej mąż wcale nie używał
przypraw. A jadł dużo więcej niż u siebie.
Torturella posypywała właśnie pieprzem sałatkę owocową, gdy weszła niania
Lokajska i szepnęła coś pani domu na ucho. Zaskoczona gospodyni przeprosiła
gości na chwilę i wybiegła z jadalni. Kilka minut później niania Lokajska
weszła znowu i szepnęła coś do pana Poczciwińskiego. Także i on przeprosił
zebranych, wyraźnie zaskoczony, i wybiegł. Ci z obecnych, którzy akurat nie
kichali, rozmawiali kulturalnie. Wtem niania Lokajska weszła po raz trzeci.
- Panie i panowie! - odezwała się dramatycznie. - Szczenięta przychodzą
na świat wcześniej, niż się spodziewano. W związku z tym państwo
Poczciwińscy przypominają, że Mimi dotychczas nie była matką. Potrzebuje
absolutnego spokoju.
Natychmiast zapadła cisza, którą przerwało tylko czyjeś zduszone
kichnięcie. Goście wstali, szeptem wznieśli toast na cześć młodej matki i
na palcach wymknęli się z domu.
Wszyscy z wyjątkiem Torturelli de Mon. Gdy znalazła się w korytarzu,
podeszła wprost do niani Lokajskiej, która odprowadzała gości, i zapytała
stanowczo:
- Gdzie są szczeniaki?
Niania Lokajska ani myślała odpowiadać, lecz Torturella usłyszała głosy
gospodarzy i pobiegła na górę. Tym razem miała na sobie czarną atłasową
suknię i kilka sznurów pereł, a do tego te same proste, absolutnie białe
norki. Siedziała w nich przez całą kolację, mimo iż w jadalni było bardzo
ciepło (a pieprz też piekł niezgorzej).
- Muszę, koniecznie muszę zobaczyć milusie szczenięta! - zawołała.
Drzwi szafy były uchylone. Gospodarze siedzieli w środku i uspokajali
Mimi, która zdążyła urodzić troje szczeniąt, zanim niania Lokajska -
przynosząc jej pożywną kolację z kurczęcia - odkryła, co się dzieje.
Torturella gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież i wlepiła
wzrok w trzy maleństwa.
- Ależ to jakieś kundle... całe białe, bez jednej jedynej plamki! Musicie
je natychmiast potopić!
- Dalmatyńczyki zawsze rodzą się białe - wyjaśnił pan Poczciwiński,
przeszywając ją wściekłym spojrzeniem. - Cętki wychodzą później.
- Zresztą nawet gdyby nie były rasowe, i tak byśmy ich nie utopili! -
dorzuciła jego żona z oburzeniem.
- Ależ to bardzo łatwe - stwierdziła Torturella. - Topiłam dziesiątki,
setki małych mojej kotki. Ona zawsze wybiera na ojca swoich dzieci jakiegoś
paskudnego dachowca, tak że nigdy nie warto ich zatrzymywać.
- Ale zostawiasz jej chyba chociaż po jednym dziecku? - spytała pani
Poczciwińska.
- Jeszcze czego! Nie opędziłabym się od kotów. Jesteście pewni, że te
okropne białe szczurki to małe dalmatyńczyki czystej rasy?
- Jak najbardziej! - warknął pan Poczciwiński. - A teraz proszę cię,
odejdź. Denerwujesz Mimi.
Istotnie, Mimi była zdenerwowana. Nawet w obecności państwa
Poczciwińskich, którzy mogli obronić ją i jej dzieci, bała się trochę tej
wysokiej kobiety o czarno-białych włosach i takim przenikliwym wzroku. No i
ta biedna kotka, która straciła wszystkie kocięta! Nigdy, przenigdy tego
nie zapomnę! - myślała Mimi, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo się pewnego
dnia ucieszy, że nie zapomniała.
- Ile czasu upłynie, zanim można będzie oddzielić małe od matki? -
zainteresowała się Torturella. - Pytam na wypadek, gdybym chciała je kupić.
- Siedem, osiem tygodni - odparł pan Poczciwiński. - Ale one nie będą na
sprzedaż. - Co rzekłszy, zamknął jej drzwi szafy przed nosem, a niania
Lokajska wyprowadziła ją bez ceregieli.
Tymczasem niania Kucharska próbowała dodzwonić się do Cudownego
Weterynarza, lecz nie zastała go, bo wyszedł, wezwany do nagłego wypadku.
Jego żona obiecała przekazać mu wiadomość, jak tylko wróci, jednocześnie
zapewniając, że nie ma powodu do obaw, bo wszystko wskazuje na to, że Mimi
świetnie sobie radzi.
I rzeczywiście. Na świat przyszło czwarte szczenię. Mimi umyła je, a pan
Poczciwiński wytarł, podczas gdy jego żona karmiła Mimi ciepłym mlekiem.
Maleństwo dołączono do pozostałych trzech, w koszyku tak ustawionym, by
matka mogła na nie patrzeć. Wkrótce urodziło się piąte szczenię. A potem
szóste... i siódme.
Czas mijał. Ósme szczenię, dziewiąte! No, to już chyba koniec? Dalmatynki
rzadko kiedy rodzą więcej dzieci za pierwszym razem. Dziesięć szczeniąt!
Jedenaście!
Wtem pojawiło się dwunaste szczenię, zupełnie niepodobne do rodzeństwa.
Przeświecające przez białe włoski ciałko nie było różowe, lecz chorobliwie
żółte. I zamiast wierzgać małymi nóżkami, kruszyna leżała nieruchomo.
Siedzące przy drzwiach szafy nianie powiedziały, że urodziła się martwa.
- Ale mając ich tyle, matka nie odczuje tej straty pocieszała niania
Kucharska.
Trzymając maleństwo w otwartej dłoni, pan Poczciwiński spojrzał na nie z
żalem.
- To niesprawiedliwe, żeby miało w ogóle nie zaznać życia - powiedziała
jego żona ze łzami w oczach.
Nagle pan Poczciwiński przypomniał sobie coś, o czym kiedyś czytał.
Zaczął masować szczeniaka, a potem nacierać go delikatnie ręcznikiem. I
naraz wokół małego noska pojawiła się różowa otoczka... aż wreszcie całe
ciałko zaróżowiło się pod śnieżnobiałymi włoskami. Szczeniak poruszył
nóżkami! Otworzył pyszczek! Żył!
Pan Poczciwiński natychmiast przystawił go do Mimi by mogła go szybko
nakarmić. Malec leżał i ssał mleko, dopóki nie narodziło się kolejne
szczenię - bo na tym się nie skończyło. Razem było już więc trzynaście!
Tuż przed świtem rozległ się dzwonek do drzwi. Przybył Cudowny
Weterynarz, który przez całą noc ratował życie psu potrąconemu przez
samochód. Do tej pory wszystkie szczenięta przyszły już na świat, a Mimi
karmiła osiem z nich - bo tylko tyle mogła karmić jednocześnie.
- Znakomicie! - oznajmił Cudowny Weterynarz. - Naprawdę wspaniała
rodzinka. A jak się miewa młody tata?
Poczciwińscy zawstydzili się. Od narodzin pierwszych szczeniąt ani razu
nie pomyśleli o Pongo. On zaś, zamknięty w kuchni, przez całą noc dreptał
tam i z powrotem i tylko raz czegoś się dowiedział - gdy niania Kucharska
zeszła zaparzyć kawę i przygotować kanapki. Powiedziała mu wtedy -
oczywiście żartem, bo nie sądziła, że zrozumie iż Mimi radzi sobie
doskonale.
- Biedny Pongo, musimy go wpuścić na górę - rzekła pani Poczciwińska. Ale
Cudowny Weterynarz powiedział, że psie matki nie lubią, jak mężowie kręcą
się koło nich zaraz po porodzie. W tejże chwili rozległ się stukot pazurów
o wypolerowaną podłogę korytarza i Pongo wbiegł na górę, przeskakując po
cztery stopnie naraz. Niania Kucharska zeszła zaparzyć herbatę dla
Cudownego Weterynarza i zaniepokojony ojciec przemknął obok niej, gdy tylko
uchyliła drzwi.
- Uważaj, Pongo! - ostrzegł Cudowny Weterynarz. - Ona może cię teraz nie
chcieć.
Ale Mimi uderzała słabo ogonem o dno szafy.
- Zejdź na śniadanie i wyśpij się dobrze - przykazała mężowi, choć oprócz
niego nikt nic nie usłyszał. On zaś oczami i radosnym merdaniem ogona
powiedział jej wszystko, co czuje, wyraził całą swą miłość do niej i do
tych ośmiu wspaniałych szczeniąt, jedzących pierwsze w swym życiu
śniadanie. I do tych innych, w koszyku, czekających na swoją kolej... ile
ich właściwie było?
- Szkoda, że psy nie potrafią liczyć - stwierdziła pani Poczciwińska.
Lecz Pongo potrafił liczyć, i to doskonale. Zszedł do kuchni z wysoko
podniesioną głową i nowym błyskiem w pięknych ciemnych oczach. Wiedział, że
jest teraz dumnym ojcem piętnaściorga dzieci.
`tc
Perdita
`tc
- A teraz musicie się postarać o mamkę - oświadczył Poczciwińskim Cudowny
Weterynarz.
Wyjaśnił, że wprawdzie Mimi da z siebie wszystko, by wykarmić piętnaście
szczeniąt, lecz strasznie przy tym wychudnie i opadnie z sił. A silniejsze
szczenięta będą dostawać więcej mleka niż słabsze. Maleństwo, które pan
Poczciwiński przywrócił do życia, było bardzo drobne i wymagało specjalnej
opieki.
Największe szczenię miało czarną łatkę na uchu i policzku. Jest to
poważna wada u dalmatyńczyków, które jak to pan Poczciwiński wyjaśnił
Torturelli de Mon - powinny się rodzić całkiem białe. Niektórzy utopiliby
pewnie takiego łaciatego szczeniaka, bo nigdy nie miałby większej wartości.
Ale właśnie dlatego Poczciwińscy szczególnie go lubili. (No i cieszyli się,
że potrafią go rozpoznać - dopóki po kilku tygodniach nie zaczęły pojawiać
się cętki, odróżniali jedynie niewielkiego szczeniaka z łatką i drobne,
delikatne maleństwo.)
Cudowny Weterynarz powiedział, że mamką może zostać tylko jakaś biedna
psica, która straciła swoje dzieci, ale ma jeszcze mleko. Przypuszczał, że
uda mu się załatwić takiego psa. Nie miał jednak stuprocentowej pewności,
wobec czego doradził Poczciwińskim, żeby obdzwonili wszystkie schroniska
dla bezpańskich psów. A do czasu znalezienia mamki niech pomagają Mimi
karmiąc szczenięta z butelki dla lalek albo ze zbiorniczka do staromodnych
wiecznych piór.
Co rzekłszy, Cudowny Weterynarz poszedł do domu zdrzemnąć się godzinkę
przed czekającą go od rana pracą.
Niania Kucharska przygotowała śniadanie, a niania Lokajska wyprowadziła
Pongo, żeby trochę pobiegał. Mimi też dała się przekonać, żeby zostawiła
dzieci na chwilę i wyszła na króciutki spacer. Zanim wróciła, pani
Poczciwińska zdążyła już posprzątać w szafie. Mimi nakarmiła drugą turę
szczeniąt, po czym wraz z całą, liczącą piętnaście sztuk gromadką zapadła w
głęboki sen. A na dole, w kuchni, Pongo także spał snem sprawiedliwego,
wiedząc, że wszystko jest w porządku.
Natychmiast po otwarciu sklepów pani Poczciwińska wyszła i kupiła butelkę
dla lalek oraz zbiorniczek do wiecznego pióra. Potem jej mąż i obie nianie
na zmianę karmiły szczenięta. Pani Poczciwińska sama chciała się tym zająć,
ale nie odchodziła od telefonu, próbując znaleźć mamkę. Nianie były za
grube, żeby wygodnie usadowić się w szafie, toteż wkrótce całe karmienie
spadło na pana domu. Radził sobie znakomicie, choć był przy tym może ciut
apodyktyczny. Oczywiście, nie mógł pójść do pracy, co było mu nie na rękę,
bo właśnie miał zawrzeć ważną transakcję.
Na szczęście w sypialni znajdował się telefon, i to z długim sznurem. Tak
więc pan Poczciwiński mógł jednocześnie telefonować i karmić szczenięta.
Siedział w ciemnej szafie, wraz z Mimi, jej piętnaściorgiem dzieci i
telefonem. Niewiele brakowało, a korzystna transakcja nie doszłaby do
skutku, gdyż w pewnej chwili przycisnął sobie szczeniaka do ucha, a do
słuchawki nalał mleka.
Jeszcze na dobre się nie rozłączył, a już Cudowny Weterynarz zadzwonił z
wiadomością, że niestety w całym Londynie nie znalazł mamki. Pani
Poczciwińskiej także się to nie udało. Zaczęła już wydzwaniać do
podmiejskich schronisk. Wreszcie pod wieczór dowiedziała się, że blisko
pięćdziesiąt kilometrów od Londynu przebywa suczka która ma jeszcze trochę
mleka. Tyle że dopiero co ją przywieziono do schroniska, więc musi tam
zostać przez kilka dni, na wypadek, gdyby ktoś się po nią zgłosił.
Pan Poczciwiński wyjrzał z szafy. Po nie przespanej nocy i całym dniu
spędzonym na karmieniu szczeniaków był już porządnie zmęczony, ale
zamierzał pomagać Mimi aż do czasu znalezienia mamki. - A może warto
pojechać i sprawdzić, czy nie uda się pożyczyć tego psa? - zapytał. -
Powiedz, że jeśli właściciel się zgłosi, natychmiast go oddamy. Tak więc
pani Poczciwińska wyprowadziła samochód ze starej stajni na tyłach domu i
pełna nadziei ruszyła w drogę. Ale po przyjeździe do schroniska usłyszała,
że właściciel suczki już ją odebrał. Mając na uwadze jej dobro cieszyła
się, a zarazem była straszliwie rozczarowana. Myślała o Mimi, wyczerpanej
przez nadmiar szczeniąt, i o swoim mężu, który prawdopodobnie nie zechce
wyjść z szafy, żeby się przespać, i zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek
znajdzie mamkę.
Było już prawie całkiem ciemno - ponury, dżdżysty październikowy wieczór.
Przez całe popołudnie siąpiło, ale pani Poczciwińska nie zwracała na to
uwagi, dopóki miała resztki nadziei. Teraz, gdy ruszała w drogę powrotną do
Londynu, pogoda przygnębiała ją coraz bardziej. Lało jak z cebra,
wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby.
Jadąc szosą przecinającą odludną łąkę nagle ujrzała przed sobą coś, co
przypominało leżący na drodze tobołek. Zwolniła, a kiedy podjechała bliżej,
przekonała się, że to nie żaden tobołek, lecz pies. Od razu pomyślała, że
widocznie przejechał go samochód. Bojąc się tego, co może zastać,
zahamowała i wysiadła.
W pierwszej chwili sądziła, że zwierzę nie żyje, lecz gdy się nad nim
pochyliła, pies wstał z wysiłkiem. Najwyraźniej nic złego mu się nie stało.
Był tak ubabrany w błocie, że nie potrafiła rozpoznać rasy. W świetle
reflektorów widziała jedynie, że biedak jest straszliwie wychudzony.
Odezwała się do niego łagodnie. Machnął słabo obwisłym ogonem i zwiesił go
z powrotem.
"Nie mogę go tak zostawić - pomyślała. - Nawet jeżeli nie wpadł pod
samochód, to na pewno umiera z głodu. ładna historia!" Mając w domu już
siedemnaście psów nie chciała przygarniać jeszcze włóczęgi, wiedziała
jednak, że nie potrafiłaby odprowadzić tego biedaka do komisariatu.
Pogłaskała go, próbując nakłonić, żeby poszedł za nią. Wyraźnie chciał to
zrobić, lecz nogi tak mu się trzęsły, że wzięła go na ręce i zaniosła do
samochodu. Miała wrażenie, że dźwiga worek kości. Nagle coś zauważyła. Czym
prędzej położyła chudzielca na zakrytym pokrowcem siedzeniu wozu i zapaliła
światło. Ujrzała, że jest to karmiąca suczka która pomimo zagłodzenia ma
jeszcze trochę mleka.
Wskoczyła za kierownicę i pojechała do domu tak szybko, jak na to
pozwalały warunki drogowe. Wkrótce była już na przedmieściach Londynu.
Wiedziała, że z powodu dużego ruchu ulicznego nieprędko dotrze do domu,
toteż zatrzymała się przy małej restauracji. Właściciel sprzedał jej trochę
mleka i zimnego mięsa i pożyczył naczynia swoich psów. Wygłodzone psisko
łapczywie rzuciło się na jedzenie i picie, po czym natychmiast zapadło w
sen. Uprzejmy właściciel restauracji zabrał naczynia i życzył pani
Poczciwińskiej szczęśliwej drogi.
Zajechała przed dom równocześnie z Cudownym Weterynarzem, który przybył
obejrzeć Mimi i szczenięta. Zaniósł on suczkę do ciepłej kuchni i po
dokładnym zbadaniu oświadczył, że jego zdaniem jest wycieńczona nie tyle z
głodu, co z przemęczenia po porodzie i że przy odpowiednim karmieniu nie
powinna stracić mleka. Podejrzewał że odebrano jej dzieci i że zgubiła się,
szukając ich po okolicy.
- Trzeba by ją wykąpać, bo nam zapchli szczenięta - stwierdziła niania
Kucharska.
Cudowny Weterynarz przyznał, że to dobry pomysł, więc zaniesiono suczkę
do małego pomieszczenia przeznaczonego na pralnię. Niania Kucharska uwijała
się z kąpielą jak w ukropie, ze strachu, że pan Poczciwiński zechce sam się
tym zająć. Jego żona poszła właśnie na górę, powiadomić go o tym, co
zaszło.
Suczka była wyraźnie zachwycona gorącą wodą. Ledwie zdążyli ją namydlić,
Pongo wrócił ze spaceru z nianią Lokajską i wbiegł do otwartej pralni.
- On nie zrobi krzywdy damie - powiedział Cudowny Weterynarz.
- Mam nadzieję, skoro ona będzie pomagała pielęgnować jego dzieci -
odrzekła niania Kucharska.
Pongo stanął na tylnych łapach i pocałował mokrą psicę w nos, mówiąc jej,
jak bardzo go cieszy to spotkanie i jak wdzięczna będzie jego żona. (Ale
nikt z ludzi go nie słyszał). Suczka odparła:
- No cóż, zrobię, co w mojej mocy, ale niczego nie obiecuję.
(Tego też nikt z ludzi nie usłyszał).
W tym momencie do pralni wpadł pan Poczciwiński chcąc obejrzeć nowego
gościa.
- Jakiej rasy jest ten pies? - zapytał.
I właśnie wtedy niania Kucharska zaczęła spłukiwać mydliny. Wszyscy
jęknęli jak jeden mąż. To też była dalmatynka! Tyle że cętki miała nie
czarne, lecz brązowe - co w wypadku dalmatyńczyków określa się jako kolor
bursztynowy.
- Osiemnaście dalmatyńczyków pod jednym dachem! - zawołał wniebowzięty
pan Poczciwiński. - Nie może być lepiej. (A jednak mogło być lepiej... jak
miał się wkrótce przekonać).
Z mokrą sierścią biedna brązowo cętkowana psina wydawała się jeszcze
chudsza.
- Nazwiemy ją Perdita - oświadczyła pani Poczciwińska i wyjaśniła
nianiom, że jest to imię jednej z postaci ze sztuk Szekspira. - Zgubiła
się. A "zaginiony" to po łacinie "perditus". - Następnie poklepała Pongo,
który w tym momencie wyglądał szczególnie inteligentnie, i powiedziała, że
można by sądzić, iż on wszystko zrozumiał. Miała rację - bo choć poza "cave
canem" niewiele liznął łaciny, to jako młody szczeniak pożerał Szekspira
(w smacznych skórzanych oprawach).
Perditę wytarto w kuchni, przed rozpalonym piecem, a potem dostała
kolejny posiłek. Cudowny Weterynarz stwierdził, że jak najszybciej powinna
zacząć karmić, gdyż dzięki temu będzie miała więcej mleka. Wobec tego pod
nieobecność Mimi, która wyszła się przewietrzyć, zabrano z szafy dwa
szczenięta i przekazano je Perdicie, gdy tylko - całkiem sucha - ocknęła
się z drzemki. Cudowny Weterynarz zapewnił, że Mimi niczego się nie domyśli
- i pewnie tak by się stało, skoro nie potrafiła liczyć tak dobrze jak
Pongo. Dowiedziała się jednak o wszystkim od męża i przesłała nowej mamce
uprzejme pozdrowienia. Było jej trochę żal, że musi oddać część dzieci, ale
zdawała sobie sprawę, że to dla ich dobra.
Przed wyjściem Cudowny Weterynarz ostrzegł gospodarzy, że gdyby nawet
Perdita nie mogła karmić, to i tak nie wolno zwrócić szczeniąt matce, bo
zorientowałaby się po zapachu, że przebywały z jakimś innym psem, i mogłaby
się ich wyrzec. Istotnie, tak to czasem z psami bywa. Naturalnie, w wypadku
Mimi byłoby to nie do pomyślenia, ale - jak mieliśmy okazję się przekonać -
ona i Pongo byli zupełnie niezwykłymi psami. Podobnie zresztą jak Perdita i
wiele innych psów - choć ludzie w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy. W
gruncie rzeczy zwyczajne psy są dużo bardziej niezwykłe niż niezwykłe psy.
W każdym razie Perdita mogła wykarmić dwójkę szczeniąt. Pongo poszedł na
górę i zawiadomił o tym żonę (chociaż Poczciwińscy słyszeli jedynie stukot
jego ogona). Następnie pożegnał się i wrócił do kuchni, gdzie czekał już na
niego zasłany kosz. Perdita zajęła koszyk, w którym normalnie spała Mimi.
Nakarmiła już i umyła oba noworodki, a teraz zasiadła do lekkiej kolacji.
(Cudowny Weterynarz powiedział, że musi jeść jak najwięcej, by odzyskała
siły). Pongo też co nieco przekąsił, żeby nie czuła się onieśmielona.
Wkrótce nianie poszły spać i kuchnia pogrążyła się w ciemnościach, które
rozpraszał tylko blask rozpalonego pieca. A kiedy i oba szczenięta zasnęły,
Perdita opowiedziała Pongo o sobie.
Urodziła się w wielkim domu na wsi, niedaleko miejsca, gdzie znalazła ją
pani Poczciwińska. Mimo całej swej urody, nie była tak cenna jak reszta
rodzeństwa - cętki miała niewielkie, a ogon nieco zawinięty (wyprostował
się z czasem). Nikt znany czy bogaty nie chciał zostać jej przyjacielem,
wobec czego oddano ją farmerowi, który wprawdzie nie był dla niej okrutny,
ale też nie okazywał jej tyle miłości, ile potrzebują wszystkie
dalmatyńczyki. No i pozwalał jej biegać samopas, co żadnemu psu nie
wychodzi na zdrowie.
Nadszedł czas, gdy zapragnęła wyjść za mąż. Ale nikt nie postarał jej się
o narzeczonego, a ponieważ farma oddalona była od wioski o blisko dwa
kilometry, żadne psy nie przychodziły do niej w zaloty. Wobec tego pewnego
dnia sama wyruszyła na poszukiwanie męża.
Droga do wsi wiodła przez łąkę, na której ujrzała wielki, ładny samochód,
zaparkowany na trawie. Kilka osób wybrało się tam na majówkę... a z nimi
przepiękny, brązowo cętkowany dalmatyńczyk! Trzeba wiedzieć, że
dalmatyńczyki o brązowych cętkach zdarzają się niezwykle rzadko. W rodzinie
Perdity tylko ona była tak ubarwiona i do tej pory uważała się za wybryk
natury. Ale ujrzawszy tego psa na łące od razu zorientowała się, że to nie
żaden wybryk natury, lecz wyjątkowo cenne zwierzę, ponieważ nosił wspaniałą
obrożę, a bogato ubrana dama podawała mu właśnie kawałek kurczaka. W tej
samej chwili dostrzegł Perditę.
Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Zapominając o kurczaku, piękniś
rzucił się ku niej w podskokach i zanim ktokolwiek zdążył ich zatrzymać,
oboje zniknęli w lesie. Tutaj niezwłocznie poczynili niezbędne kroki w celu
zawarcia małżeństwa, przyrzekając sobie dozgonną miłość. Potem szczęśliwy
pan młody przekonał żonę, że bezwzględnie musi zamieszkać razem z nim, i
zaprowadził ją z powrotem na łąkę. Lecz gdy tam dotarli, nadjechał akurat
farmer, u którego mieszkała Perdita. Wciągnął ją do swego starego gruchota,
a wycieczkowicze wpakowali jej męża do limuzyny. Oba psy próbowały się
wyrwać i wyły... ale na próżno. Samochody odjechały w przeciwnych
kierunkach.
Dziewięć tygodni po ślubie Perdita urodziła osiem szczeniąt. Farmer nie
zapewnił jej dodatkowego pożywienia ani pomocy przy karmieniu noworodków,
więc chudła w oczach. Nim dzieci skończyły miesiąc, została z niej skóra i
kości. Farmer zaczął wreszcie podawać osobny pokarm dla szczeniąt, które
szybko nauczyły się jeść same, ale nadal wypijały całe mleko matki, więc
Perdita nie miała okazji przybrać na wadze. Była taka młoda, właściwie
jeszcze nie całkiem dorosła, ale kochała swe dzieci nad życie i robiła dla
nich wszystko, co w jej mocy. W rezultacie im bardziej chudła, tym bardziej
one tyły.
U dalmatyńczyków pierwsze cętki zaczynają się pojawiać po dwóch
tygodniach. Kiedy szczenięta miały półtora miesiąca, wiadomo już było, że
będą ślicznie nakrapiane i bardzo cenne. Perdita słyszała, jak farmer
rozmawiał na ten temat z nieznajomą, która do nich kiedyś przyjechała.
Wciąż jeszcze pomagała karmić swoje dzieci, które zjadały wszystko, co
podawał im farmer, po czym przychodziły do niej napić się mleka. A potem
wszyscy razem zasypiali spokojnie w starej skrzyni, służącej im za
legowisko.
Pewnego dnia obudziła się po południu i nie zastała przy sobie ani
jednego dziecka. Przeszukała cały dom, przeszukała obejście. Szczenięta
przepadły bez śladu. Wybiegła na szosę, cała w strachu, że może ktoś je
przejechał. Szła coraz dalej, co chwila zatrzymując się i szczekając. Bez
odpowiedzi. Wkrótce rozpadało się. Myśląc o dzieciach, które przemokną na
deszczu, szczekała coraz bardziej rozpaczliwie. Omal nie wpadła pod
samochód, w ostatnim momencie uratowała się wskakując do rowu, gdzie błoto
zakleiło jej nawet oczy i uszy. Zanim dotarła na łąkę, na której poznała
swojego męża, była cała roztrzęsiona i dosłownie waliła się z nóg. Do bólu
po zaginięciu dzieci doszło jeszcze wspomnienie utraconego męża. Nie miała
nic w ustach od poprzedniego dnia - farmer karmił ją tylko raz dziennie. W
końcu, mdlejąc z głodu i całkiem załamana na duchu, nieznajomej, która
przyjechała je kiedyś obejrzeć. Kto wie, czy nie jest to dla nich najlepsze
wyjście, bo ze względu na swoją wartość będą miały zapewnioną troskliwą
opiekę. Gdyby dorosły na farmie, nie wystarczyłoby dla nich jedzenia.
Perdita wiedziała, że wszystko to prawda. Poza tym jakże kojący wpływ
wywierały na nią dwa przytulone w koszu maleństwa... a także różne miłe
rzeczy, które usłyszała od Pongo, wdzięcznego jej za pomoc w karmieniu
dzieci. Rozgrzana i najedzona do syta, szybko odzyskała pogodę ducha i
ułożyła się wygodnie do snu.
Pongo nie zasnął. Leżał w koszu, żałując, że Mimi i wszystkie szczenięta
nie mogą być razem z nim w tej ciepłej kuchni. Wstał, by rzucić okiem na
dwa maleństwa śpiące z nową mamką. Przepełniała go duma i uczucia
opiekuńcze... a także głęboki żal z powodu Perdity. Rzeczywiście, była
wyjątkowo urodziwa... choć oczywiście nie umywała się do jego Mimi.
Wrócił do kosza, umył się i położył. Ogień w piecu przygasł; wkrótce
kuchnię oświetlał tylko wpadający przez okna słaby blask latarni. Pongo
zasnął. Perdita już spała. A dwa szczeniaki, którym pomyślnie udało się
przeżyć padła na szosę, gdzie wkrótce znalazła ją pani Poczciwińska. Ot i
cała historia. Perditaie przyznała się tylko do tego, że farmer wołał na
nią "Łaciata", bo nowe imię podobało jej się dużo bardziej. Pongo współczuł
jej z całego serca i starał się ją pocieszyć na wszelkie możliwe sposoby.
Stwierdził, że jego zdaniem szczenięta nie zginęły, lecz najprawdopodobniej
zostały sprzedane... być może tej swój pierwszy dzień na tym świecie, spały
tak spokojnie, jak gdyby leżały u boku matki.
Tymczasem na górze Mimi skończyła właśnie karmić osiem noworodków i była
ciut zmęczona. Pan Poczciwiński uporał się z kolacją dla pozostałych pięciu
i po całym dniu karmienia szczeniąt był tak wykończony, że wypełznął z
szafy na czworakach. Żona zapakowała go do łóżka i napoiła gorącym mlekiem
z termosu. Zasnęli przy otwartych drzwiach, na wypadek, gdyby Mimi czegoś
potrzebowała lecz ona spała spokojnie... choć zanim zasnęła, myślała trochę
o tej obcej dalmatynce, która zajęła jej miejsce w kuchni przy Pongo. Co
nie znaczy, że się tym gryzła... ot tak sobie po prostu myślała.
Na najwyższym piętrze niani Kucharskiej śniły się malutkie dalmatyńczyki
przebrane za dzieci, a niani Lokajskiej - dzieci przebrane za szczenięta
dalmatyńczyków.
Czworo ludzi, trzy dorosłe psy i piętnaście szczeniąt śpiących pod jednym
dachem... to dopiero był dom pełen snu!
`tc
Torturella de Monă
dwukrotnie składa wizytę
`tc
Następnego dnia Perdita dostała do karmienia jeszcze pięć noworodków i
poradziła sobie z nimi wspaniale. Dzięki temu pan Poczciwiński mógł
wreszcie pójść do pracy. Ale tak go ciągnęło do karmienia szczeniaków, że
wrócił wcześniej niż zwykle i stwierdził, że jego żona karmi te, które
mieszkają na górze, a nianie na zmianę zajmują się tymi z kuchni. W
pierwszej chwili patrzył na to zazdrosnym okiem, lecz szybko pogodził się z
faktami. Wiedział przecież, że chodzi przede wszystkim o to, aby szczenięta
dostały jak najwięcej mleka, a Mimi i biedna chuda Perdita nie traciły sił
bez potrzeby.
Perditę przeniesiono z całym legowiskiem do kredensu, żeby zbyt ostre
światło nie raziło maluchów. Szczenięta otwierają oczy ósmego dnia po
porodzie, a tydzień później występują u nich pierwsze cętki.
Cóż, to się działo, kiedy pan Poczciwiński zauważył pierwszą cętkę! Odtąd
nowe pojawiały się często gęsto, choć miały wychodzić jeszcze przez parę
miesięcy. Nie minęło kilka dni, a już można było odróżnić każdą z siedmiu
dziewczynek i każdego z ośmiu chłopców. Kruszyna, której pan Poczciwiński
uratował życie, była najładniejsza, ale drobniutka i bardzo delikatna. Pan
Poczciwiński zawsze nazywał ją "Resztką", a choć często mówi się tak na
rozmaite odpadki, to imię takie może być sympatyczne i wdzięczne, jeśli się
wzięło z miłości.
Ciapek - ten, który urodził się z czarnym uchem wciąż był największy i
najsilniejszy. Nie odstępował Resztki ani na krok, zupełnie jakby tych
dwoje już wtedy wiedziało, że połączy ich szczególna przyjaźń. Pączuś
prześmieszny gruby szczeniak - wiecznie wpadał w tarapaty. Ale najbardziej
imponujący z całego rodzeństwa był malec, którego cętki na grzbiecie
tworzyły idealną podkówkę. Dlatego też nazwano go "Fart". Wprost kipiał
energią i od samego początku udowadniał, że nikt inny, tylko on będzie
hersztem całej gromadki.
Kilka dni po wystąpieniu u szczeniąt pierwszych cętek stało się coś
bardzo smutnego - Perdita straciła mleko. Strasznie się tym martwiła, bo
kochała siedmioro maluchów, które oddano jej do karmienia, jak swoje własne
dzieci. A jeszcze bardziej się bała. Teraz, gdy na nic już nie mogła się
przydać, Poczciwińscy nie mieli powodu, żeby nadal trzymać ją w tym
ciepłym, wygodnym domu. W domu, gdzie - po raz pierwszy w życiu - mogła się
najeść do syta. Ale nie ciepło i nie jedzenie licz