12890

Szczegóły
Tytuł 12890
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12890 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12890 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12890 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lester del Rey Wieczorna modlitwa siadł na powierzchni niewielkiej planety czując, jak opuszczają go resztki sił. Teraz odpoczywał, wolno spijając oporną energię skąpego, żółtawego słońca, które rozświetlało otaczające go zewsząd morze traw. Krańcowe wyczerpanie stępiło jego zmysły, lecz popychany trwogą przed Uzurpatorami nie przestawał szukać informacji, które pomogłyby mu znaleźć najlepsze z możliwych schronienie. Stwierdził wreszcie, że na tej planecie panuje cisza i spokój. To tylko wzmogło jego obawy. Dawniej rozkoszował się grą życia, jego tokiem i zanikaniem na niezliczonej ilości światów. Wszechświat, gdy się przezeń wędrowało, wypełniała żądza i ambicje. Jednak Uzurpatorzy w swojej zachłanności nie tolerowali żadnego rywala. Panujący tutaj spokój i ład świadczył, że niegdyś i ten świat odczuł ich władzę. Wchłonąwszy pierwsze porcje świeżej energii jął szukać gorączkowo wszystkimi zmysłami śladów ich tu obecności. Nic. Potrafił natychmiast wyczuć ich bezpośrednią bliskość, lecz teraz nie znajdował żadnych jej oznak. Trawiasta równina przechodziła w sfalowane łąki ciągnące się aż ku odległym wzgórzom. W dali rysowały się jakieś marmurowe budowle połyskujące śnieżnie w blasku późnego popołudnia; opustoszałe i nie wiadomo komu służące były teraz tylko ozdobą, zagadkową dekoracją bezludnej planety. Przeniósł swoją uwagę na drugą stronę rozległej doliny, za rzekę. Tam ujrzał ogród. Otoczony niskim murem ciągnął się całymi milami, porośnięty gęsto drzewami i najwidoczniej zaniedbany. Wyczuwał tam ruchliwą obecność większych zwierząt w gęstwinie gałęzi i labiryncie ścieżek. Brakowało wprawdzie hałaśliwego wigoru tego właściwego Życia, lecz to, co istniało w swojej tu obfitości, mogło wystarczyć dla zamaskowania przejawów jego witalnej energii przed bardzo nawet dokładnym przeszukiwaniem. Ten ogród oferował lepsze schronienie niż odkryta trawiasta równina. Właśnie tu chciał się skryć, lecz obawiał się, że zdradzi ruchem swoją obecność, toteż pozostawał nadal w miejscu. Był przekonany, że jego ostatnia ucieczka była udana, lecz oto przyszło mu stwierdzić, że i on nie był wolny od błędu. Więc czekał. Przebywając w swoim więzieniu, które Uzurpatorzy zbudowali dlań w samym środku Wszechświata, nauczył się być cierpliwym. Skrycie zbierając siły, zamierzał uciec wykorzystując ich niezdecydowanie co do ostatecznego pozbycia się go. Potem wyrwał się na zewnątrz z impetem wystarczającym by ulecieć daleko poza granice ich władzy nad Wszechświatem. I poniósł porażkę zanim jeszcze przemierzył odległość dzielącą go od końca jednego z ramion galaktycznej spirali. Wydawało się, że ich sieci wykrywające rozciągały się wszędzie. Ich wielkie kanały wychwytujące i przesyłające energię tworzyły zapory nie do przebycia. Gwiazdy i planety były nimi połączone i tylko szereg manewrów graniczących z cudem pozwolił mu dotrzeć aż tak daleko. Potem już nigdzie nie znajdował takich zasobów niewykorzystanej energii, jakie pozwoliłyby mu dokonać jeszcze kilka takich wyczynów. Porażka, którą ponieśli w nieudanej próbie schwytania i uwięzienia go, wiele ich nauczyła. Teraz badał swoje otoczenie ostrożnie, z jednej strony obawiając się pobudzić jakiś system alarmowy, z drugiej - bojąc się, że takowy przeoczy. Z daleka, z przestrzeni, tylko ten świat zdawał się być wolny od ich sieci i pułapek. A przecież miał tylko ułamki sekund na zbadanie tego. W końcu przestał natężać zmysły. Nie znajdował najmniejszych przejawów istnienia jakichkolwiek pułapek czy aparatury wykrywającej. Podejrzewał, że nawet największe jego wysiłki mogą okazać się niewystarczające, lecz nie stać już go było na więcej. Wpierw zwolna, a potem jednym nagłym susem zapadł w labirynt ogrodu. Z nieba nie spadł żaden cios. Nic nie wyskoczyło z powierzchni planety by go powstrzymać. Nic nie zakłóciło szelestu liści i ćwierkliwych ptasich śpiewów. Nic nie przerwało odgłosów zwierzęcego życia. Wydawało się, ze nikt i nic nie zdaje sobie sprawy z jego obecności w ogrodzie. Niegdyś byłoby to nie do pomyślenia, lecz teraz przyjmował to z ulgą. Zapewne był teraz już tylko cieniem samego siebie, niedostrzegalnym i niepojętym dla wszystkich wśród których przemykał. Ścieżką, na której przycupnął, nadeszło jakieś stworzenie, drepcąc kopytkami po grubej warstwie opadłych liści. Inne przekicało szybko w poszyciu obok ścieżki. Z wytężoną uwagą czekał, aż pojawią się przed nim jednocześnie. I tu ogarnęło go paraliżujące przerażenie. Jedno to był królik. Poruszał długimi uszami i różowym noskiem, skubiąc listki koniczyny. Obok niego - młody jelonek, tak młody, że futerko miał jeszcze upstrzone jasnymi plamami. Każde z nich, lub oba, można było niby znaleźć na jakiejkolwiek z tysięcy planet, lecz żadne z nich nie byłoby dokładnie w tym typie jak te tutaj zwierzęta. To był Świat Spotkania - planeta, na której po raz pierwszy zetknął był się z przodkami Uzurpatorów. Że też z wszystkich planet w tej zawszonej galaktyce tu właśnie przyszło mu szukać schronienia! W czasach jego największej chwały tamci byli dzikusami. Przykuci do tej jednej planety knuli i dążyli wytrwale do samozagłady, jak wszyscy im podobni. A jednak było w nich coś szczególnego, coś co wówczas przyciągało jego uwagę i częściową litość. Z tej litości chyba nauczył kilku z nich pewnych rzeczy i wydźwignął ich w górę. Nawet bawił się poetyckimi wizjami, że kiedyś, gdy ich słońce zacznie ostatecznie gasnąć, uczyni tych kilku swoimi towarzyszami na równych z nim prawach. Odpowiadał na ich wołania o pomoc i dał im przynajmniej część z tego, czego żądali, by powziąć kroki do zawładnięcia przestrzenią i energią. Nagrodzili go za to arogancką pychą, pozbawioną najmniejszej nawet wdzięczności. W końcu pozostawił ich samym sobie i temu, co ich wiodło ku okrutnej klęsce; wywędrował na inne światy by tam beztrosko realizować swoje wielkie plany. To było drugim niewybaczalnym głupstwem, jakie popełnił. Za daleko bowiem posunęli się już na drodze do odkrycia praw rządzących Wszechświatem. Jakimś cudem zdołali nawet uniknąć zagłady, jaką niby nieuniknienie sobie gotowali. Dobrali się do planet swojego słońca i popędzili nimi w przestrzeń, aż w końcu poczuli się dostatecznie silni, by walczyć z nim o te inne światy, te najbardziej mu drogie i należące wyłącznie do niego, teraz już wszystkie te światy przeszły w ich władanie, a jemu pozostał - przynajmniej na razie - już tylko ten jeden maleńki skrawek przestrzeni na ich własnej planecie. Trwoga jaką odczuł, gdy uświadomił sobie, że jest to Świat Spotkania, osłabła nieco gdy przypomniał sobie jak zachłannie ich mnożące się hordy parły we wszystkie strony Wszechświata zawładniając planetami i porzucając je w tym nieprzerwanym podboju. A nadal przecież wszystkie jego poszukiwania wskazywały na to, że tutaj ich nie ma. To pozwoliło mu odprężyć się nieco; odczuł wstępującą nagle nadzieję tam, gdzie jeszcze przed chwilą targała nim rozpacz. Przecież mogło być tak, że oni wierzą, iż ta planeta jest jedyną, na której on nie odważy się szukać schronienia. Więc odepchnął od siebie trwogę i zmusił się do myślenia o tym jednym, co dawało mu jeszcze jakąś nadzieję. Potrzeba mu było energii, ta zaś była dostępna wszędzie tam, gdzie nie rozciągały się sieci Uzurpatorów. Przez całe eony ta nie wykorzystana energia ulatywała w samą przestrzeń, energia zdolna rozsadzać gwiazdy lub ustawiać je w szyku. Ta energia była niezbędna do ucieczki, może nawet do nabrania sił dostatecznych by stawić im czoła i, jeśli nie zwyciężyć, to przynajmniej, wywalczyć rozejm. Gdyby tylko miał parę godzin wolnych od ich uwagi i nadzoru, wchłonąłby i zmagazynował dość energii dla spełnienia swoich potrzeb. Właśnie miał po nią sięgnąć, gdy nagle po niebie przetoczył się grzmot, a słońce jakby przygasło na moment. Mimo całej samokontroli, jaką dysponował, skulił się w przypływie obezwładniającego go przerażenia, by tylko nie spojrzeć w niebo. Lecz jeszcze przez moment kołatała się w nim resztka nadziei. Może było to zjawisko, jakie sam spowodował swoim łaknieniem energii, pożeraniem zbyt łapczywym... Wtem grunt pod nim zadrżał; i już wiedział. Uzurpatorzy nie dali się przechytrzyć. Wiedzieli, że on tu jest - co więcej, nawet na moment nie zgubili jego tropu. Teraz podążali za nim z charakterystycznym dla nich brakiem jakiejkolwiek finezji. Jeden z ich statków zwiadowczych właśnie wylądował, a zwiadowca wkrótce ruszy jego tropem. Starał się opanować, okiełznać strach i zdławić go w sobie; udało się. Teraz, upatrzywszy sobie gęste poszycie w środku ogrodu, zaczął wycofywać się tak ostrożnie, że nie poruszył nawet źdźbła trawy czy liścia na gałązce. Tam, w gęstwinie, życie było najintensywniejsze; gdyby to go osłoniło, mógłby przynajmniej wchłonąć jeden słabiutki strumyczek energii, wzmocnić nieco siły, roztoczyć wokół siebie delikatną aurę życia zwierzęcego, i w ten sposób roztopić się wśród bestii. Niektórzy wywiadowcy Uzurpatorów byli młodzi i niedojrzali. Takiego można było oszukać i skłonić w ten sposób do odlotu. Potem, zanim inni zdążyliby zdziałać coś na podstawie jego raportu, można byłoby znaleźć jakieś lepsze wyjście z opresji. Wiedział, że to, co sobie wykoncypował, było tylko pobożnym życzeniem, a nie żadnym planem działania. A teraz nawet z tych iluzji obdarto go bezlitośnie. Kroki rozbrzmiewały pewnie i stanowczo. Trzaskały gałązki łamane mocnymi stopami, które zmierzały prosto i bez kluczenia ku miejscu, gdzie przywarł do ziemi. Powietrze wokół jakby rozgorzało, a zwierzęta pierzchały w popłochu. Poczuł na sobie wzrok Uzurpatora. I stwierdził, że - podobnie jak strachu - dzięki Uzurpatorom nauczył się modlitwy. Modlił się teraz rozpaczliwie do czegoś, co wiedział, że nie istnieje i nigdy nie odpowie na jego wołanie. - Pójdź! Ta ziemia świętym miejscem jest, przeto pozostać tu nie możesz. Sąd nasz dokonany, a miejsce dla cię poczynione jest. Pójdź, a dozwól, że cię tam zawiodę. Głos był łagodny, lecz była w nim taka moc, że zamarł nawet szelest liści. Już nie krył się przed wzrokiem Uzurpatora, a w modlitwie jego, niemej i skierowanej teraz ku tamtemu, też już nie było nadziei, z czego zdawał sobie sprawę. Ale... - słowa były tu na nic, lecz gorycz go przepełniająca kazała mu zapytać, wbrew rozsądkowi i faktom. Ale dlaczego? Jam jest Bóg! Przez moment coś jakby smutek i litość zabłysło w oczach Uzurpatora. Ale i to zgasło, gdy zabrzmiała odpowiedź: - Wiem. Ale jam jest Człowiek. Pójdź! Toteż skłonił się nisko, w milczeniu, i ruszył wolno za Uzurpatorem, a żółtawe słońce tonęło już za murami ogrodu. A wieczór i ranek był dniem ósmym. Przełożył: Marek Englender