13090
Szczegóły |
Tytuł |
13090 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13090 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13090 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13090 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erich Segal
OPOWIEŚĆ OLIVERA
Erich Segal jest znakomitym współ-
czesnym pisarzem amerykańskim. Spod
jego pióra wyszło wiele bestsellerów
m.in. Love story, Doktorzy, Absolwenci,
Mężczyzna, kobieta, dziecko.
Opowieść Olivera to dalsza część i
zarazem dopełnienie słynnej Love story.
Czy 01iverowi Barrettowi IV uda się po-
konać ogromną samotność po śmieici
Jenny Cavilleri? Czy spotkana przypad-
kiem tajemnicza nieznajoma potrafi po-
móc mu wrócić do normalnego życia?
Czy w ogóle inna kobieta zdoła zastąpić
Jenny?
Erich Segal
OPOWIEŚĆ OLIVERA
Tłumaczył Jarosław Sokół
Dla Karen Amor mi
mosse
„Śmierć to koniec życia, lecz nie koniec związku
dwojga ludzi, który trwa nadal w ocalałym umyśle i
zmierza do rozwiązania, które być może nie istnieje".
Robert Anderson, Nigdy nie śpiewałem dla swojego ojca
1
Czerwiec 1969
— OIiver, jesteś chory.
— Co takiego?
— Jesteś ciężko chory.
Ekspert, który postawił tę zaskakującą diagnozę, zetknął się z
medycyną w dość późnym wieku. Tak naprawdę, to do dzisiej-
szego dnia uważałem go za mistrza cukierniczego. Nazywał się
Philip Cavilleri. Kiedyś jego córka Jenny była moją żoną, ale
umarła. My pozostaliśmy razem, niczym strażnicy jej dziedzic-
twa. Raz na miesiąc odwiedzam go w Cranston, gdzie gramy w
kręgle, upijamy się i obżeramy wymyślnymi rodzajami pizzy.
Czasem Philip odwiedza mnie w Nowym Jorku i wtedy oddajemy
się równie bogatemu wachlarzowi rozrywek. Lecz dzisiaj, kiedy
wysiadł z pociągu, zamiast powitać mnie jak zwykle jakimś
pieszczotliwym wulgaryzmem, zawołał:
— 01iver, jesteś chory.
— Naprawdę? A co, zdaniem uczonego eksperta, mi dolega?
— Potrzebujesz żony.
Nie wdając się w bliższe wyjaśnienia, odwrócił się i ruszył w
stronę wyjścia, z walizką ze sztucznej skóry w ręku.
W porannym świetle miasto ze szkła i stali wyglądało niemal
przyjaźnie. Postanowiliśmy więc, że przejdziemy dwadzieścia
przecznic do mojego mieszkania, które nazywałem w żartach
„kawalerskim dołem". Na skrzyżowaniu Czterdziestej Siódmej i
Park Avenue Phil obrócił się i zapytał:
— Co porabiasz wieczorami?
— Ach, mnóstwo rzeczy.
— Mnóstwo rzeczy, co? To dobrze. A z kim?
— Z Jeźdźcami Północy.
— Co za jedni, gang uliczny czy grupa rockowa?
— Nie zgadłeś. Kilku prawników, którzy pracują ochotniczo
w Harlemie.
— Ile razy w tygodniu?
— Trzy — odparłem.
Szliśmy dalej w milczeniu.
Na skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Trzeciej i Park Avenue Phil
odezwał się ponownie:
— No to zostają ci jeszcze cztery wieczory.
— Mam też mnóstwo papierów do przejrzenia.
— Tak, tak, pewnie. Papiery przede wszystkim. — Phil nie
miał zbyt wysokiego mniemania o wielu sprawach, którymi się
zajmowałem (takimi jak na przykład karty powołania do wojska).
Musiałem więc dać mu pewne pojęcie o ich wadze.
— Często jeżdżę teraz do Waszyngtonu. W przyszłym mie-
siącu mam tam rozprawę z zakresu Pierwszej Poprawki. Bronię
jednego nauczyciela z liceum...
— To dobrze, że bronisz nauczycieli — skwitował Phil. Po
chwili rzucił niby od niechcenia: — Jak tam dziewczyny w Wa-
szyngtonie?
— Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem
przed siebie.
Na skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Pierwszej i Park Avenue Phil
Cavilleri przystanął i spojrzał mi w oczy.
— Cholera, kiedy wreszcie zamierzasz włączyć się do życia?
— Upłynęło za mało czasu — odparłem. I pomyślałem: ten
wielki filozof, który powiedział, że czas leczy rany, zapomniał
dodać, ile czasu.
— Dwa lata — powiedział Philip Cavilleri.
— Osiemnaście miesięcy — poprawiłem go.
— No tak — odparł zbolałym głosem.
Najwyraźniej on też nadal czuł chłód tamtego grudniowego
poranka.
Przez resztę drogi wychwalałem zalety mieszkania, które
wynajmowałem od czasu jego ostatniej wizyty.
— To tutaj?
Phil rozejrzał się wokół, podnosząc brwi. W mieszkaniu pa-
nował ład. Tego ranka specjalnie wezwałem sprzątaczkę.
— Co to za styl? — spytał. — Współczesny Bajzel?
— Słuchaj — zaprotestowałem. — Nie mam wielkich po-
trzeb.
— To widać. Większość szczurów w Cranston żyje na takim
poziomie. A niektóre na wyższym. Po co ci, do cholery, tyle tych
książek?
— To komentarze prawnicze.
— Jasne — odparł. — No to co właściwie robisz w wolnych
chwilach, macasz skórzane okładki?
Wydało mi się to oczywistym naruszeniem sfery prywatności.
— Słuchaj, Philip, co robię wolnych chwilach, to moja sprawa.
— Nikt nie mówi, że nie. Ale dzisiaj nie jesteś sam. Wkra-
czasz ze mną do akcji.
— Co takiego?
— Przecież nie kupiłem tej szałowej marynarki — której,
nawiasem mówiąc, nawet nie pochwaliłeś — żeby iść do jakiegoś
zasranego kina. Nie po to ostrzygłem się na amanta, żebyś stwier-
dził, jaki jestem przystojny. Wkraczamy do akcji. Poznamy kilka
nowych osób...
— Jakich osób?
— Rodzaju żeńskiego. Dalej, przygotuj się trochę.
— Ja idę do kina, Phil.
— Uważaj, bo pójdziesz. Słuchaj, wiem, że chcesz dostać
Nobla w dziedzinie cierpienia, aleja na to nie pozwolę. Słyszysz
mnie? Nie pozwolę.
Kipiał teraz z gniewu.
— Ohver. — Philip Cavilleri przemówił po chwili tonem
kaznodziei z Towarzystwa Jezusowego. — Przybyłem, aby zba-
wić twą duszę i ocalić twój tyłek. Nakazuję ci posłuszeństwo. Czy
będziesz mi posłuszny?
— Będę, ojcze Philipie. Co właściwie mam zrobić?
— Ożeń się, OHver.
2
Pochowaliśmy Jenny w grudniu, wczesnym rankiem. W samą
porę, bo zanim minęło południe, potężna nowoangielska śnieżyca
zasypała świat białymi hałdami.
Rodzice spytali mnie, czy wrócę z nimi do Bostonu pocią-
giem. Odmówiłem, najuprzejmiej jak umiałem, twierdząc, że beze
mnie Phil może się załamać. W rzeczywistości było akurat
odwrotnie. Całe życie odgradzałem się od ludzkich nieszczęść i
bólu, więc teraz potrzebowałem Phila, żeby nauczyć się żałoby.
— Proszę, odezwij się czasem — powiedział ojciec.
— Tak, oczywiście. — Uścisnąłem mu dłoń i pocałowałem
matkę w policzek. Pociąg odjechał na północ.
Z początku w domu Cavillerich panował rwetes. Krewni uparli
się, żeby nie zostawiać nas samych. Potem jednak zaczęli się
stopniowo wykruszać; wszyscy mieli przecież własne rodziny, do
których musieli wrócić. Na odchodnym Phil musiał obiecać
każdemu, że otworzy sklep i wróci do pracy. To wszystko, co
można zrobić.
Za każdym razem kiwał głową, jakby na znak zgody.
W końcu znaleźliśmy się sami, tylko we dwóch. Nie było
potrzeby ruszać się z domu, bo krewni zaopatrzyli kuchnię w wie-
lomiesięczne zapasy wszelkiej żywności.
Kiedy znikły rozpraszające uwagę głosy kuzynów i ciotek,
poczułem, że morfina pogrzebowych obrzędów przestaje działać.
Do tej pory wydawało mi się, że czuję ból. Teraz przekonałem
się, że było to tylko odrętwienie. Agonia dopiero się zaczynała.
— Słuchaj, powinieneś wrócić do Nowego Jorku — powie-
dział Phil bez większego przekonania. Oszczędziłem mu przyty-
ku, że jego piekarnia wygląda raczej na zamkniętą.
— Nie mogę — odparłem. — Muszę się z kimś spotkać w
Nowy Rok tu, w Cranston.
— Z kim? — spytał.
— Z tobą — rzekłem.
— To dopiero będzie ubaw — powiedział — ale obiecaj mi
coś: rano w Nowy Rok pojedziesz do domu.
— Dobra — odparłem.
— Dobra — skwitował.
Co wieczór dzwonili moi rodzice.
— Nie, dziękuję, pani Barrett — mówi do niej Phil.
Najwyraźniej pytała, czy może jakoś pomóc.
— Nie, dziękuję — mówiłem, kiedy przychodziła moja kolej.
— Dziękuję.
Phil pokazał mi zakazane zdjęcia. Fotografie ukryte kiedyś
przede mną najsurowszym nakazem Jenny.
— Cholera jasna, Phil, nie chcę, żeby 01iver oglądał mnie z
klamerkami na zębach!
— Ależ, Jenny, byłaś wtedy taka ładniutka.
— Teraz jestem ładniejsza — odparła w swoim stylu. Po
chwili dodała: — I żadnych zdjęć z bobasami, Phil.
— Ale dlaczego? Dlaczego nie?
— 01iver nie może zobaczyć mnie tłustej.
Przyglądałem się tej beztroskiej potyczce szczerze ubawiony.
Byliśmy już wtedy małżeństwem i nie mógłbym rozwieść się z
Jenny z powodu pozamałżeńskich klamerek.
— Kto tu właściwie rządzi? — podjudzałem Philipa, żeby
podtrzymać utarczkę.
— Spróbuj zgadnąć. — Uśmiechnął się. A potem odłożył
albumy, nie otwierając ich.
*
Dzisiaj zajrzeliśmy do środka. Było w nich mnóstwo fotografii.
Wśród najstarszych wyróżniało się zdjęcie Tresy Cavilleri, żony
Philipa.
— Podobna do Jenny.
— Była piękna — westchnął.
W pewnym miejscu, po zdjęciach Jenny w roli tłustego boba-
sa, ale przed okresem klamerek, Tresa zniknęła zupełnie z albumu.
— Nie powinienem pozwolić jej prowadzić w nocy — po-
wiedział Phil, jakby wypadek, w którym zginęła, zdarzył się
dopiero wczoraj.
— Jak sobie z tym poradziłeś? — spytałem. — Jak udało ci
się to znieść?
Zadałem to pytanie trochę z egoizmu, żeby dowiedzieć się,
czy nie ma dla mnie jakiegoś środka kojącego.
— A kto mówi, że to znosiłem? — odparł Philip. — Ale
przynajmniej miałem córeczkę...
— Którą musiałeś się zająć...
— Która zajęła się mną — odparł.
Potem usłyszałem opowieści, które za życia Jennifer były
objęte ścisłą tajemnicą. O tym, jak mu we wszystkim pomagała.
Jak łagodziła jego ból. Zmusiła go, żeby pozwolił jej zająć się
gotowaniem. Co gorsza, kazała mu też jeść rezultaty swych
pierwszych kulinarnych prób, opartych na przepisach wyszpera-
nych w ilustrowanych pismach. Nie pozwoliła mu zrezygnować
ze środowych spotkań z kumplami w kręgielni. Robiła, co mogła,
żeby był szczęśliwy.
— To dlatego nie ożeniłeś się, Phil?
— Dlaczego?
— No, ze względu na Jenny?
— Chryste, nie. Ona wierciła mi tym dziurę w brzuchu, sama
nawet mnie swatała!
— Naprawdę?
Skinął głową.
— Jezu, chyba próbowała mnie ożenić z każdą możliwą
Włoszką w Ameryce, od Cranston po Pawtucket.
— Same czupiradła, co?
— Nie, niektóre były bardzo miłe — odparł, wprawiając mnie
tym w zdumienie. — Na przykład taka pani Rinaldi, która uczyła
Jenny angielskiego w szkole średniej...
— Tak?
— Bardzo miła kobieta. Spotykaliśmy się przez jakiś czas.
Wyszła za mąż. Ma dzisiaj trójkę dzieci.
— Może nie byłeś jeszcze gotowy, Phil.
Spojrzał na mnie i potrząsnął głową.
— Słuchaj, 01iver, już raz to miałem. A kim ja, u diaska, jestem,
żeby Bóg miał dawać mi dwa razy to, czego inni nie dostają nigdy?
W Nowy Rok dosłownie wepchnął mnie do powrotnego po-
ciągu.
— Pamiętaj, że obiecałeś wrócić do pracy — przypomniał mi.
— Ty też — odwzajemniłem się.
— To pomaga. Wierz mi, 01iver, to naprawdę pomaga.
Pociąg ruszył z miejsca.
Phil miał rację. Rzucając się w wir cudzych problemów praw-
nych, znalazłem ujście dla gniewu, który zacząłem odczuwać.
Uważałem, że ktoś gdzieś zrobił mnie w balona. Ktoś z admini-
stracji świata, z niebiańskich notabli. Czułem, że muszę się jakoś
temu przeciwstawić. Coraz bardziej zaczęły pociągać mnie
„omyłki wymiaru sprawiedliwości". A trzeba wiedzieć, że wtedy
nasz prawniczy ogródek był porządnie zachwaszczony.
Dzięki sprawie „Miranda przeciw Arizonie" (sygnatura akt:
384 U.S. 436) miałem mnóstwo roboty. Sąd Najwyższy zawyro-
kował wtedy, że podejrzany ma prawo do odmowy złożenia
zeznań przed kontaktem z adwokatem. Nie wiedziałem, ilu ludzi
zostało przedtem pośpiesznie osądzonych, ale nagle poczułem w
ich imieniu wściekłość. Jednym z nich był LeRoy Seeger, który
siedział już w więzieniu w Attyce, kiedy wniosłem o ponowne
rozpatrzenie jego sprawy.
Człowiek ten został skazany na podstawie przyznania się do
winy, które zręcznie (tylko czy legalnie?) wydobyto z niego po
długim przesłuchaniu. Kiedy składał podpis, nie wiedział już, co
robi, oprócz tego, że może teraz pozwolą mu się przespać. Jego
powtórny proces należał do najważniejszych nowojorskich spraw
sądowych powołujących się na precedens Mirandy. Wyciągnęli-
śmy go z więzienia. Sprawiedliwość zadziałała trochę wstecz.
— Dziękuję, bracie — powiedział do mnie i odwrócił się,
żeby ucałować swoją zapłakaną żonę.
— Trzymaj się — rzuciłem na odchodnym, niezdolny do
dzielenia radości LeRoya Seegera. Zresztą, miał do tego żonę.
W każdym razie, na świecie nie brakowało ludzi, których
nazywaliśmy „wrobionymi". Należał do nich też Sandy Webber,
który walczył ze swoją komisją poborową, żeby uzyskać zwol-
nienie ze względu na przekonania. Komisja miała wątpliwości.
Sandy nie był kwakrem, więc nie wiedzieli, czy uznać jego
niechęć do noszenia broni za wynik „głębokich przekonań reli-
gijnych" czy zwykłego tchórzostwa. Choć sprawa nie wyglądała
najlepiej, nie zamierzał uciekać do Kanady. Chciał, żeby po-
twierdzono jego prawo do własnego sumienia. Miał wrażliwą
naturę. Jego dziewczyna była porządnie wystraszona. Jeden z ko-
legów Sandy'ego służył w Lewisburgu i wcale mu się to nie
podobało.
— Zwiewajmy do Montrealu — zaproponowała dziewczyna.
— Chcę zostać i walczyć — odparł Sandy.
Walczyliśmy. Przegraliśmy. Potem złożyliśmy odwołanie
i wygraliśmy. Uszczęśliwiony chłopak dostał trzy lata zmywania
naczyń w szpitalu.
— Był pan fantastyczny — piali z zachwytu Sandy i jego
wybranka, ściskając mnie w ramionach.
— Nie trać swojej wiary — odparłem i odszedłem, żeby
ruszyć na poszukiwanie nowych smoków. Tylko raz spojrzałem
za siebie i zobaczyłem, że tańczą na chodniku. Szkoda, że nie
potrafiłem się uśmiechnąć.
Mój gniew wciąż nie słabł.
Pracowałem do późnej nocy. Nie lubiłem opuszczać biura.
Każdy przedmiot w naszym mieszkaniu jakby promieniował
1 A
obecnością Jenny. Pianino. Jej książki. Meble, które razem kupo-
waliśmy. Owszem, chyba zaświtała mi myśl o przeprowadzce.
Ale wracałem do domu tak późno, że nie miało to większego
znaczenia. Powoli przyzwyczaiłem się do samotnych obiadów w
naszej cichej kuchni, przy włączonym w nocy magnetofonie,
chociaż nigdy nie siadałem na krześle Jenny. Nawet nauczyłem
się zasypiać w naszym opustoszałym łóżku. Nie myślałem więc
poważnie o przeprowadzce.
Dopóki nie otworzyłem pewnych drzwi.
Były to drzwi od szafy Jenny, której unikałem aż do tamtego
dnia. Otworzyłem je bezmyślnie. I wtedy zobaczyłem jej ubrania.
Sukienki, bluzki, szaliki. Jej swetry — nawet ten obszarpany, ze
szkolnych czasów, którego nie chciała wyrzucić i który nosiła po
domu. Wszystko to istniało nadal, wszystko oprócz Jenny. Nie
potrafię powiedzieć, o czym myślałem, stojąc tak wpatrzony w
jedwabne i wełniane pamiątki. Może wydawało mi się, że jeśli
dotknę sędziwego swetra, poczuję jakąś cząstkę żywej Jenny.
Zamknąłem szafę i nie otworzyłem jej nigdy więcej.
Dwa tygodnie później Philip Cavilleri cichcem spakował
wszystkie jej rzeczy i zabrał z mieszkania. Wymamrotał coś o
jakiejś katolickiej organizacji, która pomaga biednym. A zanim
pojechał z powrotem do Cranston pożyczoną ciężarówką, powie-
dział na pożegnanie:
— Więcej do ciebie nie przyjadę, jeśli się nie przeprowadzisz.
Dziwne. Kiedy Phil ogołocił dom ze wszystkiego, co przy-
wodziło mi na myśl Jenny, w ciągu tygodnia znalazłem nowe
mieszkanie. Była to przypominająca więzienie klitka (w Nowym
Jorku okna na parterze są okratowane) w kamienicy z czerwonego
piaskowca, w której mieszkał bogaty producent filmowy.
Ozdobne drzwi do mieszkania właściciela, opatrzone złotą klam-
ką, znajdowały się o piętro wyżej, ale goście śpieszący na orgie
nigdy mi nie przeszkadzali. Stąd było też bliżej do mojego biura,
a od Central Park dzieliła mnie teraz niecała przecznica. Naj-
wyraźniej pojawiły się oznaki wskazujące na mój bliski powrót do
życia.
Muszę jednak coś wyznać.
Chociaż mam nowe mieszkanie, nowe plakaty na ścianach i
całkiem nowe łóżko, a moi przyjaciele coraz częściej mówią:
— Dobrze wyglądasz, stary — nadal przechowuję pewną
rzecz po Jenny.
W dolnej szufladzie mojego biurka w domu leżą dwie pary
okularów Jenny. Tak. Obydwie pary. Zachowałem je, bo ilekroć
na nie spojrzę, przypominam sobie te cudowne oczy, które spo-
glądały przez ich szkła i przenikały mnie na wylot.
Poza tym, jak bez wahania mówią na mój widok wszyscy
znajomi, trzymam się świetnie.
— Cześć, jestem Phil. Robię w branży cukierniczej.
Nie do wiary! Powiedział to tak, jakby pieczenie babek było
jego hobby, a nie źródłem utrzymania.
— Cześć, Phil. Ja jestem Jan. Masz przystojnego kolegę.
— A ty koleżankę — odparł Phil, jakby był mistrzem w tego
rodzaju gadkach.
Ta błyskotliwa wymiana zdań odbywała się w „Robaczywce
Maxwella", bardzo szykownym barze dla samotnych, na rogu
Sześćdziesiątej Czwartej i Pierwszej Ulicy. W rzeczywistości bar
nosi nazwę „Śliwka Maxwella", ale mój cynizm lubi psuć owoce
cudzego optymizmu. Krótko mówiąc, nie cierpię tego miejsca.
Nie znoszę tych samozwańczych księżniczek, które paplają za-
lotnie w nieustannej euforii. I narzucają się, jakby były milioner-
kami lub krytykami literackimi. Albo naprawdę samotnymi
dziewczętami.
—To jest Oliver — przedsta wił mnie Philip Cavilleri w gar-
niturze od Roberta Halla, z fryzurą zrobioną przez zakład Dom of
Cranston i w kaszmirowym swetrze od Pierre'a Cardina (wyciąg-
niętym z piwnicy Filene).
— Cześć, Ol
— powiedziała Jan.
— Jesteś bardzo przystojny. Ty też pieczesz ciasteczka? Możliwe, że
była modelką. W żurnalach nazywają takie jak ona strzelistymi. Moim
zdaniem, przypominała żyrafę. No i oczywiście miała pulchniutką
koleżankę, która chichotała, kiedy ją przedstawiano.
— Często tu przychodzisz?
— wypytywała mnie strzelista żyrafa, Jan.
— Nigdy
— odparłem.
— Wszyscy tak mówią. Ja przychodzę tylko w weekendy. Jestem nietutejsza.
— Co za zbieg okoliczności — zawołał Phil.
— Ja też jestem nietutejszy.
— A ty? — zwróciła się do mnie Jan.
— Ja wyszedłem właśnie na lunch.
— Pieprzysz — nie dowierzała.
— On chce powiedzieć — wtrącił się mój kolega Philip
— że zapraszamy was na obiad.
— Super
— stwierdziła Jan.
Zjedliśmy w pobliskiej restauracji o nazwie „Klatka
Piersiowa Flory".
— Szykownie tu — uznała Jan. Mogłem też dodać, że wcal
e nie tanio. Phil wyrwał mi z rąkrachunek (choć nie mógł ukryć szoku,
jakiego doznał przy bliż-szym zapoznaniu się z nim). Zapłacił po wielkopańsku
kartą kredytową Master Charge. Zastanawiałem się, ile ciasteczek mu-siał
sprzedać, żeby zarobić na ten gest...
— Jesteś bardzo bogaty? — spytała Philipa chichotka Margc.
— Powiedzmy, że jestem dobrze sytuowany — odparł Książę Cranston i dodał:
— Choć nie mam tyle ogłady, co mój zięć.Na chwilę zapadło milczenie.
Niezłą gafę strzelił Phil.
— Zięć? — wykrztusiła Jan. — Więc wy dwaj jesteście...
ten, no?... — I zatoczyła swoją kościstą ręką z długimi paznok
ciami pytające koło.
Phil nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć, więc pomogłem
mu, kiwając głową.
— O kurczę — powiedziała Jan. — Ładny gips. Ale gdzie są
wasze żony?
— One... — zająknął się Phil.
Znów zapadło milczenie, podczas którego Phil próbował trzy-
mać fason.
— Nie ma ich w mieście — stwierdziłem, żeby oszczędzić
mu zakłopotania.
Kolejna chwila milczenia, w której Jan starała się zrozumieć
sytuację.
— To super — powiedziała w końcu.
Phil wodził wzrokiem po malowidłach na ścianach, a moja
cierpliwość się wyczerpywała.
— No, dziewczyny — oznajmiłem — muszę lecieć.
— Dlaczego? — spytała Jan.
— Muszę iść na jeden film porno. — I oddaliłem się czym
prędzej.
— Jakiś zboczony — usłyszałem z dala smukłą Jan. — Sam
ogląda filmy porno.
— Ja ich nie oglądam — zawołałem z drugiego końca zatło-
czonej sali. — Ja w nich gram.
Kilka sekund później Phil dogonił mnie na ulicy.
— Słuchaj — wysapał — jakoś trzeba zacząć.
— Dobra, zaczęliśmy.
— No to dlaczego wyszedłeś?
— Nie mogłem już wytrzymać z rozkoszy.
Szliśmy w milczeniu.
— To miał być sposób, żeby wrócić do normalnego życia —
odezwał się w końcu Phil.
— Musi być jakiś lepszy sposób.
— Na przykład?
— A bo ja wiem? — zawołałem wesoło. — Dam ogłoszenie
do gazety.
Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: — Już dałeś.
— Co? — Zatrzymałem się i spojrzałem na niego z niedowie-
rzaniem. — Co takiego?
— Pamiętasz to pismo literackie, które czytała Jenny? Dałem
tam ogłoszenie na twoje nazwisko. Nie martw się. Pełna dyskre-
cja. Ogłoszenie z klasą. W dobrym stylu.
— Ech — westchnąłem. — Można wiedzieć, jak brzmiała
treść?
— Jakoś tak: „Prawnik z Nowego Jorku, pasjonujący się
sportem i antropologią..."
— Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś tę antropologię? Wzruszył
ramionami. — Wydawało mi się, że to mądrze brzmi.
— Wspaniale. Nie mogę się doczekać.
— Masz — powiedział. I wyjął z kieszeni trzy różne koperty.
— Co w nich jest?
— Nie czytam cudzej poczty — żachnął się Philip Cavilleri
tonem zagorzałego obrońcy prawa do intymności.
Stojąc więc w pomarańczowym świetle wolframowej lampy
ulicznej, w rozbawieniu pomieszanym z lękiem, zapoznałem się
zjedna z ofert.
O cholera! — pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.
Philip, który udawał, że nie czyta, wysapał tylko:
— Mój Boże!
Autorka była rzeczywiście osobą zainteresowaną antropologią.
Leczjej list proponował jakieś pogańskie obrzędy, tak bar-
barzyńskie i dziwaczne, że Philipowi zrobiło się słabo.
— To jakiś żart — wymamrotał cicho.
— Tak. Z ciebie — odparłem.
— Ale, OHver, kto może naprawdę lubić takie dziwactwa?
— Żyjemy przecież w nowym wspaniałym świecie, Phil —
powiedziałem i uśmiechnąłem się, żeby ukryć osłupienie. Wyrzu
ciłem pozostałe listy do kosza.
?
— Przepraszam cię — bąknął Philip, kiedy przeszliśmy
przecznicę lub dwie w zupełnym milczeniu. — Naprawdę nie
wiedziałem...
Otoczyłem go ramieniem i roześmiałem się. On też zarechotał
Z ulgą.
Sunęliśmy w stronę domu w ten kojący nowojorski wieczór.
Tylko my dwaj. Bo naszych żon nie było... w mieście.
4
Bieganie pomaga.
Rozjaśnia umysł. Łagodzi napięcia. Poza tym, można biegać w
samotności, nie zwracając na siebie powszechnej uwagi. Toteż
nawet jeśli pracuję nad ważną sprawą albo po całym dniu w są-
dzie, bez względu na to, czy jestem w Waszyngtonie, czy gdzieś
indziej, wkładam dres i biegam.
Kiedyś grywałem w sąuasha. Ale ta gra wymaga także innych
umiejętności. Na przykład elokwencji, żeby powiedzieć: „Świetna
piłka" albo „Jak myślisz, dołożymy w tym roku Yale?" Przekracza
to jednak moje obecne możliwości. Więc biegam. W Central Park
nigdy nie muszę do nikogo się odzywać.
— 01iver, ty skurczybyku!
Któregoś popołudnia wydało mi się, że ktoś woła mnie po
imieniu. Musiałem się przesłyszeć. Kto mógł przywoływać mnie
w parku? Pobiegłem dalej.
— Ty cholerny snobie z Harvardu!
Chociaż na świecie nie brakuje facetów, którzy pasują do tego
opisu, miałem wrażenie, że naprawdę ktoś mnie woła. Obejrzałem
się i zobaczyłem swojego współlokatora z college' u, Stephena
Simpsona, absolwenta z roku 1964, który właśnie mijał mnie na
motorze.
— No, co z tobą jest, do cholery? — burknął na przywitanie.
— Simpson, jakim prawem sugerujesz, że coś mi dolega?
— Po pierwsze: jestem dyplomowanym lekarzem. Po drugie:
uważasz mnie podobno za przyjaciela, a po trzecie: ciągle zosta-
wiam ci wiadomości, a ty nie odpowiadasz.
— Myślałem, że studenci medycyny nie mają czasu...
— Słuchaj, Barrett, byłem zajęty, ale znalazłem czas, żeby
ożenić się z Gwen. Dzwoniłem do ciebie, nawet przesłałem ci do
biura telegram z zaproszeniem, a ty nie raczyłeś się zjawić.
— O rany, przepraszam, Steve, ale nic takiego nie dostałem
— łgałem. >
— Nie? To jakim cudem wysłałeś nam prezent ślubny dwa
tygodnie później?
Chryste Panie, ten Simpson powinien zostać prawnikiem! Ale
jak mu wytłumaczyć, że w rzeczywistości potrzebowałem tylko
okresowego zwolnienia od kontaktów z ludzką rasą?
— Przykro mi, Steve — odpowiedziałem w nadziei, że odje-
dzie.
— Nie jest ci przykro, tylko głupio, żałosny typie.
— Dzięki za komplement. Pozdrów Gwen. — Wcale nie
zamierzał odjechać.
— Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale Gwen bardzo chciałaby
się z tobą spotkać — powiedział Simpson.
— Straszna masochistka. Była u lekarza?
— Tak, u mnie. Powiedziałem jej, że ma nierówno pod sufi-
tem. Ale nie stać nas na bilet do teatru, a ty to najtańszy ubaw.
Piątek wieczorem?
— Jestem zajęty, Simpson.
— Tak, wiem. Zawsze jest jakaś wieczorna rozprawa. W każ-
dym razie, o ósmej u nas.
Wyminął mnie, odwracając się jeszcze raz, żeby powtórzyć,
jakby zwracał się do ograniczonego osobnika:
— Ósma wieczorem, w ten piątek. Znajdziesz nas w książce
telefonicznej, więc żadnych wymówek.
— Nic z tego, Steve. Nie przyjdę.
Udał, że nie słyszy mojej stanowczej odmowy. Cholerny
arogant, myśli, że można mną dyrygować.
Tak czy inaczej, sprzedawca w sklepie Sherry-Lehmann
twierdził, że Chateau Lynch-Bages, choć pochodzi tylko z piątego
zbioru, jest niedocenione i należy do najlepszych win z gatunku
Bordeaux (powabne, klarowne, nastrojowe). Kupiłem więc dwie
butelki, rocznik 64. Jeśli Simpsonowie zanudzą się na śmierć,
będą mieli przynajmniej niezłe wino na pociechę.
Udawali, że cieszą się na mój widok.
— 01iver, nic się nie zmieniłeś.
— Ty też nie, Gwen.
Zauważyłem, że wiszą u nich te same plakaty co dawniej.
Andy Warhol u szczytu swoich pop-dziwactw. (— Kiedy byłam
mała, zjadłam tyle zupy Campbella, że nigdy nie powiesiłabym jej
na ścianie — zauważyła kiedyś moja żona, gdy byliśmy u ich z
wizytą).
Usiedliśmy na podłodze. Paul i Art pytali łagodnie z naroż-
nych głośników, czy nie wybieramy się na targ do Scarborough*.
Stephen otworzył butelkę białego Mondavi. Chrupałem niezli-
czone precelki, poruszając głębokie, metafizyczne tematy. Na
przykład, jak nędzne jest życie szpitalnego lekarza, jak rzadko
Gwen i Steve mieli spokojne wieczory. No i oczywiście, czy
według mnie Harvard ma szansę dołożyć w tym roku Yale? Gwen
nie sprecyzowała w jakiej dyscyplinie. Równie dobrze mogła
spytać, czy Ying dołoży Yang. Ale nieważne. Po prostu robili, co
mogli, żebym się rozluźnił. Nawet nie było to takie trudne do
zniesienia, jak się obawiałem.
Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Zamarłem.
— Co to? — spytałem.
— Spokojnie — odparł Steve. — To tylko reszta gości.
* OHver ma zapewne na myśli piosenkę Targ w Scarborough autorstwa
popularnego w latach sześćdziesiątych duetu Simon and Garfunkel (Paul Simon
i Art Garfunkel). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.)
Nie myliłem się, wyczuwając w dźwięku dzwonka spiskową
nutę.
— Jakich gości? — spytałem.
— Prawdę mówiąc — przyznała Gwen — to tylko jeden gość.
— Jeden niezamężny gość, co? — powiedziałem, czując się
jak zaszczute zwierzę.
— Tak się składa — potwierdził Steve i poszedł otworzyć
drzwi.
Cholera, dlatego właśnie nigdy nie chodzę w odwiedziny! Nie
cierpię tych przyjaciół, którzy starają się mi pomóc. Dobrze
znałem już cały scenariusz. Zaraz przyjdzie jakaś była współlo-
katorka albo starsza siostra, albo koleżanka z klasy, która właśnie
się rozwodzi! Znów wpadłem w zasadzkę!
Kipiąc z wściekłości, miałem ochotę powiedzieć: „Kurwamać!",
ale nie byłem aż tak zaprzyjaźniony z Gwen, więc syknąłem tylko:
— Psiakrew!
— To miła osoba, 01iver.
— Przepraszam, Gwen. Wiem, że chciałaś dobrze, ale...
W tym momencie Steve przywiódł ofiarę, przeznaczoną na ten
wieczór.
Okulary w drucianych oprawkach.
Najpierw zauważyłem jej okrągłe okulary w drucianych opraw-
kach. Rozbierała się. To znaczy zdejmowała kurtkę białego koloru.
Simpson przedstawił ją jako Joannę Stein, lekarza pediatrę,
koleżankę, z którą studiował medycynę. Teraz byli niewolnikami
w tym samym szpitalu. Nawet nie przyjrzałem się jej na tyle
dokładnie, żeby stwierdzić, czy jest ładna. Ktoś zaproponował,
żeby usiąść i napić się czegoś.
Bzdurne rozmówki ciągnęły się bez końca.
Po jakimś czasie zauważyłem, że Joanna Stein, lekarz medycyny,
ma oprócz okrągłych, drucianych okularów przyjemny głos. Jeszcze
później stwierdziłem, że myśli wypowiadane tym głosem zdradzają
wrażliwość i wdzięk. Na szczęście, nie padła żadna wzmianka o
mojej „sprawie". Simpsonowie musieli ją chyba uprzedzić.
— Pieskie życie — usłyszałem głos Steve'a Simpsona.
— Wypiję za to — powiedziałem. Potem uświadomiłem sobie,
że on i Gwen po prostu psioczą z Joannąna życie lekarza szpitalnego.
— Co porabiasz w wolnych chwilach, Jo? — spytałem. Chry-
ste, chyba nie weźmie tego za zaproszenie na randkę.
— Śpię — odparła.
— Ach, tak?
— Nic na to nie poradzę — ciągnęła dalej. — Wracam do
domu tak zmęczona, że zwalam się z nóg i zasypiam na dwadzie-
ścia godzin.
— Ach, tak.
Chwila milczenia. Kto teraz przejmie pałeczkę konwersacji i
przekaże następnej sztafecie? Cisza musiała trwać całe wieki. W
końcu Gwen Simpson zaprosiła nas do stołu.
Muszę szczerze powiedzieć, że chociaż Gwen jest wspaniałym
człowiekiem, to sztuka kulinarna nie należy do jej mocnych stron.
Nawet ugotowana przez nią woda smakuje czasem, jakby była
przypalona. Obiad tamtego wieczoru nie okazał się wyjątkiem.
Można nawet powiedzieć, że przeszła samą siebie... Ale jadłem,
żeby nie rozmawiać. W pobliżu było przynajmniej dwóch lekarzy
na wypadek, gdyby w moim żołądku zaczęło się nagle dziać coś
niedobrego.
W miarę rozwoju sytuacji, kiedy kosztowaliśmy — wprost
trudno w to uwierzyć — sernika, który był chyba pieczony na
węglach, Joanna zagadnęła mnie naraz: — 01iver?
Dzięki swojemu doświadczeniu w przesłuchaniach, odpowie-
działem szybko:
— Tak?
— Lubisz operę?
O cholera, podstępne pytanie, pomyślałem w duchu, zastanawia-
jąc się gorączkowo, co teraz knuje. Może zamierza mówić o takich
operach jak Cyganeria lub Traviata, w których przypadkiem boha-
terka umiera w finale? Czyżby chciała mi zafundować katharsis*!
* Katharsis (gr.) — oczyszczenie, rozładowanie emocjonalne i dramatyczne,
tradycyjny element antycznej tragedii greckiej.
Nie, nie mogła być aż tak nietaktowna. Ale cisza w pokoju zdra-
dzała oczekiwanie na moją odpowiedź.
— Średnio — odparłem, przezornie zabezpieczając się na
wszystkich frontach. — Nie kapuję tylko tych włoskich, francu-
skich i niemieckich.
— To dobrze — powiedziała nie zrażona. Może miała na
myśli chińską operę?
— We wtorek wieczorem Merritt występuje w operze Pur-
cella*.
Cholera, zapomniałem zabezpieczyć się też przed Anglikami!
Teraz pewnie każą mi iść z nią na jakąś wyspiarską nudę.
— Sheila Merritt to najlepszy sopran tego sezonu — powie-
dział Stephen Simpson, rzucając do ataku dodatkowe siły.
— A ta opera to Dydona i Eneasz** — dorzuciła Gwen,
dołączając do pojedynku jako mój trzeci przeciwnik. (Dydona —
jeszcze jedna dziewczyna, która umiera, bo facet, z którym cho-
dziła, okazał się egoistycznym draniem!)
— To świetnie — skapitulowałem. W głębi duszy przeklina-
łem Steve'a i Gwen. A przede wszystkim — Chateau Lynch-Ba-
ges, które osłabiło mój pierwotny zamiar, żeby powiedzieć, iż
każdy rodzaj muzyki przyprawia mnie o mdłości.
— Och, tak się cieszę — powiedziała Joanna. — Mam właś-
nie dwa bilety...
Aha, teraz uwaga.
— ...ale Steve i ja mamy oboje dyżur. Pomyślałam więc
sobie, że ty i Gwen z nich skorzystacie.
— Gwen naprawdę to lubi, 01iver — powiedział Steve to-
nem, który sugerował, że jego żona zasługuje na trochę rozrywki.
— Dobra, świetnie — powiedziałem. Po chwili uświadomi-
łem sobie, że powinienem wykazać trochę więcej entuzjazmu i
dodałem: — Serdeczne dzięki.
* Henry Purcell — kompozytor angielski z XVII wieku. ** Dydona i Eneasz
— opera H. Purcella, uznawana za angielską operę narodową.
— Cieszę się, że możesz iść — odparła Joanna. — Powiedz
moim rodzicom, że mnie spotkałeś i że jeszcze żyję.
A to co znowu? Serce zamarło mi na-myśl o tym, że będę
siedział obok zaborczej matki (jaka córka, taka matka?) Joanny
Stein.
— Siedzą w sekcji smyczków — rzuciła, wybiegając ze
Steve'em z mieszkania.
Kiedy zostałem sam z Gwen, pomyślałem, że muszę się jakoś
ukarać za swoje absurdalne zachowanie. Zacząłem więc przeżu-
wać następny kawałek zwęglonego sernika.
— Gdzie, u diabła, jest sekcja smyczków? — spytałem.
— Zwykle po prawej stronie od instrumentów drewnianych.
Matka Joanny jest alcistką, a jej ojciec — wiolonczelistą w Or-
kiestrze Nowojorskiej.
— Aha — skwitowałem i ugryzłem jeszcze jeden pokutny kęs.
Milczenie.
— Naprawdę spotkanie z Jo było dla ciebie takie trudne? —
spytała.
Spojrzałem na nią.
I odpowiedziałem: — Naprawdę.
5
Gdy mnie złożą....
Tak zaczyna się piosenka, która była przebojem roku 1689. W
angielskiej operze najgorsze jest to, że czasem można zrozumieć
słowa.
• Gdy mnie złożą,
Złożą w ziemi,
Niech me grzechy Twemu sercu
Troski nie przysporzą...
Dydona, królowa Kartaginy, właśnie miała zamiar poddać się
samozniszczeniu i odczuwała potrzebę, żeby opowiedzieć o tym
światu w arii. Muzyka była świetna, a libretto archaiczne. Sheila
Merritt zaśpiewała błyskotliwie i zasłużyła na wszystkie póź-
niejsze owacje. W końcu Dydona umarła nieodwołalnie, tańczący
kupidyni rozrzucili róże i zapadła kurtyna.
— Wiesz, Gwen, cieszę się, że tu przyszedłem — powiedzia
łem, kiedy wstawaliśmy z miejsc.
— Podziękujmy naszym dobroczyńcom — odparła.
Przebiliśmy się przez wychodzący tłum i dobrnęliśmy do
orkiestry.
— Gdzie Steve? — zapytał pan Stein, chowając wiolonczelę
do futerału. Miał długie, siwiejące włosy, które nie znały chyba
' bliżej grzebienia.
— Ma dyżur z Joanną — odpowiedziała Gt/en. — To jest
01iver, jej przyjaciel. (Naprawdę, nie musiała tak tego określać!)
W tej chwili nadeszła pani Stein z altówką w ręku. Była raczej
niska i krępa, choć dzięki swojej tryskającej energii mogła się
podobać.
— Król Stein udziela audiencji?
— Jak zwykle, kochanie — odparłi dodał — Gwenjuż znasz.
A to jest 01iver, przyjaciel Jo.
— Miło pana poznać. Co słychać u naszej córki?
— Wszystko dobrze — odparował pan Stein, zanim zdąży-
łem odpowiedzieć.
— Przecież nie ciebie pytam, Stein — skarciła go pani Stein.
— U Jo wszystko dobrze — oświadczyłem, wprowadzając
pewien dysonans do ich żartobliwego tonu.
— Podobało się panu przedstawienie? — zapytała pani Stein.
— Oczywiście. Było świetne! — zawołał jej mąż.
— Pyta cię ktoś?
— Odpowiadam za niego, bo jestenrprofesjonalistą. I powiem
jeszcze, że Merritt była nadzwyczajna.
Potem zwrócił się do mnie: — Stary Purcell umiał kompono-
wać, co? Ten finał, te cudowne chromatyczne zmiany w schodzą-
cym tetrakordzie!
— Może on tego nie zauważył, Stein — upomniała go mał-
żonka.
— Musiał zauważyć. Merritt śpiewała to cztery razy.
— Niech pan mu wybaczy, 01iver — powiedziała do mnie
pani Stein. — Ma fioła na punkcie muzyki.
— A co innego się liczy? — odciął się Stein i dodał: —
Zapraszam wszystkich na niedzielę. Do nas. Wpół do szóstej.
Wtedy dopiero pogramy.
— My nie możemy — powiedziała Gwen, włączając się
wreszcie do rozmowy. — Rodzice Stephena obchodzą rocznicę
ślubu.
— Dobra — powiedział pan Stein. — W takim razie 01iver...
— Pan może mieć inne plany — pośpieszyła mi z pomocą
pani Stein.
— Jakim prawem mówisz za niego? — Stein zwrócił się do
małżonki, pałając słusznym oburzeniem. A potem do mnie po-
wiedział: — Przyjdź koło wpół do szóstej. Przynieś swój instrument.
— Gram tylko w hokeja — odparłem z nadzieją, że zrażę go
tym do siebie.
— No, to przynieś swój kij — powiedział pan Stein. —
Postawimy cię koło kostek lodu. Do niedzieli, 01iver.
— Jak było? — spytał Steve, kiedy dostarczyłem mu żonę.
— Cudownie — odparła z zachwytem Gwen. — Straciłeś
wspaniałe przedstawienie.
— A Barrettowi się podobało? — spytał, chociaż stałem tuż
obok. Chciałem odesłać go do mojego nowego rzecznika, pana
Steina, ale bąknąłem tylko: — Dobre było.
— To dobrze — skwitował Steve.
Lecz w głębi duszy pomyślałem, parafrazując zmarłą królową
Dydonę: Nieźle mnie wrobili.
6
Nadeszła niedziela. Oczywiście, nie miałem ochoty tam iść.
Ale los nie przyszedł mi na ratunek. Nie dostałem żadnej pilnej
wiadomości ani pilnej sprawy do prowadzenia. Phil nie zadzwo-
nił. Nawet nie złapałem grypy. W rezultacie, z braku wymówki,
znalazłem się z wielkim bukietem w dłoni na skrzyżowaniu
Riverside i Dziewięćdziesiątej Pierwszej. Przed drzwiami Louisa
Steina.
— Ho, ho — wykrzyknął mój gospodarz, kiedy spostrzegł
mój roślinny podarunek. — Naprawdę nie powinieneś. — I za
wołał do pani Stein: — To 01iver, przyniósł mi kwiaty!
Pani Stein przydreptała natychmiast i pocałowała mnie w po-
liczek.
— Wejdź i poznaj muzyczną mafię — rozkazał pan Stein.
I objął mnie ramieniem.
W pokoju było dziesięciu, może dwunastu muzyków przy
pulpitach. Gawędzili i stroili instrumenty. Stroili i gawędzili.
Nastrój był podniosły, tonacja głośna. Jedyny ozdobny mebel w
pokoju stanowiło wielkie, błyszczące, czarne pianino. Przez
solidne okno zobaczyłem rzekę Hudson i urwisty brzeg po drugiej
stronie.
Podałem każdemu rękę. Większość stanowili hipisi. Oczywi-
ście oprócz tych młodszych, którzy wyglądali na młodych hipi-
sów. Po co ja nakładałem krawat?
— Gdzie Jo? — spytałem z grzeczności.
— Pracuje do ósmej — odpowiedział pan Stein — ale poznaj
jej braci. Marty gra na rogu, a David na dętych i na flecie. Jak
widzisz, zbuntowali się przeciw rodzicom. Tylko Jo została przy
strunach.
Obaj bracia byli wysocy i nieśmiali. David machnął nieśmiało
klarnetem na przywitanie. Marty uścisnął mi dłoń.
— Witaj w muzycznym zoo — powiedział.
— Zupełnie się na tym nie znam, Marty — zwierzyłem się
niepewnie. — Kiedy ktoś mówi pizzicato, dla mnie to znaczy tyle,
co cielęcina z serem.
— Tak właśnie jest — powiedział pan Stein. — Przestań
przepraszać. Nie jesteś pierwszy, który przyszedł tu tylko posłuchać.
— Nie? — upewniłem się.
— Oczywiście, że nie. Mój zmarły ojciec nie znał ani jednej
nuty.
— 01iver, proszę mu powiedzieć, że na niego czekamy —
zawołała pani Stein — chyba że pan chce tu przyjść i zagrać na
wiolonczeli.
-— Cierpliwości, kochanie — odparł gospodarz. — Chcę,
żeby nasz gość dobrze się u nas czuł.
— O, czuję się tu dobrze — powiedziałem uprzejmie. Posa
dził mnie na jakimś rozwalonym krześle, a sam pośpieszył z po
wrotem do orkiestry.
Było to fantastyczne. Patrzyłem w milczeniu na przedstawie-
nie, które moi snobistyczni przyjaciele mogliby określić mianem
kupy dziwaków grających świetną muzykę. Najpierw Mozart,
potem Vivaldi, a potem jakiś Lully, o którym nigdy nie słyszałem.
Po Lullym zagrali Monteverdiego, a potem podali najlepsze
pastrami*, jakie kiedykolwiek jadłem. Podczas przerwy na prze-
kąskę wysoki, nieśmiały David szepnął do mnie ukradkiem:
— To prawda, że grasz w hokeja?
— Grałem — odparłem.
— Mogę cię o coś zapytać?
— Jasne.
— Jak dzisiaj poszło Rangersom?
— Kurczę, nie pamiętam — odparłem, najwyraźniej rozcza-
rowując go. Jak miałem mu wyjaśnić, że dawny 01iver, maniak
hokeja, tak bardzo zagrzebał się w książkach prawniczych, że
przestał śledzić, czy drużyna Rangers wygrywa czy przegrywa z
ubóstwianymi kiedyś przez niego kąśliwymi Niedźwiedziami z
Bostonu?
* Pastrami — rodzaj mocno wędzonej, pikantnej kiełbasy z mięsa wołowego.
Potem przyszła Joanna i pocałowała go w policzek. Musiał to
być jakiś rytuał. Całowała każdego.
— Doprowadzili cię już do obłędu?
— Nie — odparłem. — Naprawdę dobrze się bawię.
Wtedy nagle uderzyła mnie myśl, że wcale nie kłamię. Har-
monia, której zaznałem tego wieczoru, nie panowała tylko w mu-
zyce. Była wszędzie. W ich rozmowach. We wzajemnych po-
chwałach, które padały, ilekroć komuś udał się jakiś trudny
technicznie fragment. Z czymś trochę podobnym spotkałem się
tylko w szatni hokejowej, gdy gracze z Harvardu ładowali się
psychicznie, żeby stratować przeciwnika.
Tyle że tutaj ludzie ładowali się po to, by razem grać muzykę.
Wszędzie wyczuwało się tyle... miłości.
Nigdy nie byłem w podobnym świecie.
Chyba tylko z Jenny.
— Weź swoje skrzypce, Jo — powiedział pan Stein.
— Oszalałeś? — odparła Joanna. — Nie jestem w formie...
— Za bardzo oddajesz się medycynie — skwitował. — Po-
winnaś tyle samo czasu poświęcać muzyce. Poza tym, czekałem z
Bachem specjalnie na ciebie.
— Nie — odpowiedziała stanowczo Joanna.
— No, dalej. 01iver chce usłyszeć, jak grasz. — Zarumieniła
się. Usiłowałem zaprotestować, ale na próżno.
Pan Stein zwrócił się do mnie. — Powiedz swojej przyjaciół-
ce, a mojej córce, żeby nastroiła swoje skrzypce.
Zanim zdążyłem zareagować, Joanna, czerwona jak burak,
przestała się opierać.
— Dobra, tato, niech ci będzie. Ale nie wyjdzie to najlepiej.
— Wyjdzie, wyjdzie — odpowiedział. A kiedy odeszła,
zwrócił się znów do mnie: — Lubisz koncerty brandenburskie?
Zesztywniałem. Koncerty brandenburskie Bacha należały do
nielicznych utworów, które rzeczywiście znałem. Przecież oświad-
czyłem się Jenny po tym, jak zagrała Piąty Koncert, gdy wracali-
śmy brzegiem rzeki w stronę uniwersytetu. Ta muzyka była
czymś w rodzaju preludium do naszego małżeństwa. Na samą
myśl, że znowu ją usłyszę, poczułem ból.
— Więc jak? — spytał pan Stein. Przypomniałem sobie, że
nie odpowiedziałem na jego przyjazne pytanie.
— Tak—odparłem. — Lubię koncerty brandenburskie. Który
zagracie?
— Wszystkie! Po co być stronniczym?
— Ja gram tylko jeden — zawołała jego córka, udając urażo-
ną. Siedziała teraz między skrzypkami, zajęta rozmową z jakimś
starszym panem, z którym dzieliła pulpit. Orkiestra znów zabrała
się do strojenia instrumentów. Ale ponieważ w przerwie nikt nie
żałował sobie drinków, tonacja była teraz znacznie głośniejsza niż
przedtem.
Pan Stein postanowił wystąpić w roli dyrygenta.
— Dlaczego Lenny Bernstein jest lepszy ode mnie? Bo ma
lepszą fryzurę! — Zastukał w pulpit, to znaczy w telewizor.
— Und jetzt — zawołał, przyjmując nagle niemiecki akcent.
— Fsziscy gracz ostro. Slyszicie? Ostro!
Orkiestra zamilkła w oczekiwaniu. Uniósł w górę ołówek,
żeby rozpocząć takt.
Wstrzymałem oddech w nadziei, że jakoś to przeżyję.
W tej samej chwili zabrzmiała kanonada.
To znaczy kanonada pięści walących w drzwi. Była jednak za
głośna dla naszej muzyki i, moim skromnym zdaniem, nie paso-
wała do rytmu.
— Otwierać! — ryknął nieludzki głos.
— Policja? — spytałem Jo, która nagle znalazła się przy mnie.
— Oni się tu nigdy nie kręcą. — Uśmiechnęła się. — To ktoś
bardziej niebezpieczny. Godzilla z mieszkania na górze. Napra-
wdę nazywa się Tempie i nie lubi życia.
— Otwierać!
Rozejrzałem się. Było nas w pokoju ze dwudziestu, ale orkie-
stra wyglądała na zastraszoną. Ten Godzilla musiał być naprawdę
niebezpieczny. W każdym razie Lou Stein otworzył zamek u
drzwi.
— Jasna cholera, skurwiele jedne, powtarzam wam co nie
dziela, żebyście przestali hałasować!
Wrzeszczał, górując nad panem Steinem. Imię Godzilla cał-
kiem do niego pasowało. Był wielką, owłosioną bestią.
— Ależ, panie Tempie — odparł pan Stein — zawsze koń-
czymy nasze niedzielne spotkania punktualnie o dziewiątej.
— Gówno! — warknął potwór.
— A tak, zauważyłem, że pan jeszcze tego nie powiedział —
zareplikował pan Stein.
Tempie wbił w niego wzrok. — Nie prowokuj mnie, pętaku.
Mojacierpliwośćjuż się wyczerpuje!—W głosie Godzilli kipiała
nienawiść. Czułem, że jego życiowym celem była czynna napaść
na swojego sąsiada, pana Steina. Właśnie miał zamiar zrealizować
to marzenie.
Dwaj synowie Steina, choć wyraźnie przerażeni, przyłączyli
się do ojca.
Tempie wrzeszczał dalej. Teraz, kiedy pani Stein stała już u
boku męża, Joanna nagle oderwała się ode mnie i ruszyła w stronę
drzwi. (Miała zamiar walczyć? Opatrywać rany?) Wszystko to
działo się bardzo szybko. I uderzało do głowy.
— Cholera, zasrańcy jedni, nie wiecie, że prawo zabrania
przeszkadzać ludziom w odpoczynku?
— Przepraszam, panie Tempie, ale sądzę, że to pan łamie
cudze prawa.
Po prostu wypowiedziałem te słowa! Zanim jeszcze uświado-
miłem sobie, że mam zamiar je powiedzieć. Jeszcze bardziej
zdziwiło mnie to, że wstałem już i zbliżałem się w stronę niepro-
szonego gościa. Ten z kolei obrócił się w moją stronę.
— Masz jakiś problem, blondasku? — ryknął stwór.
Był o kilka cali wyższy ode mnie i przynajmniej o czterdzieści
funtów cięższy. Miałem jednak nadzieję, że nie składał się z sa-
mych mięśni.
Dałem znak Steinom, że ja to załatwię. Stali w miejscu jak wryci.
— Panie Tempie — ciągnąłem dalej — czy słyszał pan kiedyś
o ustępie czterdziestym Kodeksu karnego? Jest w nim mowa
o wchodzeniu na cudzy teren. A o ustępie siedemnastym, czyli o
grożeniu przemocą fizyczną? Albo o...
— Coś ty za jeden, gliniarz? — warknął. Najwyraźniej miał
już do czynienia z policją.
— Tylko prawnik — odparłem — ale mogę wsadzić pana do
pudła na długi odpoczynek.
— Gadanie — nie dowierzał Tempie.
— Nie tylko. Ale jeśli chce pan rozstrzygnąć tę sprawę szyb-
ciej, to jest jeszcze inny sposób.
— Naprawdę, chłopczyku?
Napiął swoją górę mięśni. Z tyłu usłyszałem poruszenie w or-
kiestrze. A w duszy nutę przerażenia. Spokojnie zdjąłem jednak
marynarkę i powiedziałem półgłosem z przesadną uprzejmością:
— Panie Tempie, jeśli zaraz pan stąd nie zniknie, będę po
prostu zmuszony, jak to się mówi między inteligentami, nauczyć
pana rozumu.
Po dość pośpiesznym odejściu natręta pan Stein otworzył butelkę
szampana (import prosto z Kalifornii). Orkiestra postanowiła zagrać
najgłośniejszy ze znanych utworów i w bardzo żywym tempie
wykonała Uwerturę z roku 1812 Czajkowskiego. Nawet ja wzią-
łem w tym udział: zagrałem partię kotłów na pustym koszu do
śmieci.
Kilka godzin później — zbyt szybko — przyjęcie się skończyło.
— Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić — zapraszała pani
Stein.
— Pewnie, że odwiedzi — powiedział pan Stein.
— Skąd jesteś taki pewny? — spytała.
— On nas uwielbia — odparł Louis Stern.
I rozstaliśmy się.
Nikt nie musiał mi przypominać, że moim obowiązkiem było
odprowadzić Joannę do domu. Choć zrobiło się już późno, nale-
gała, żebyśmy pojechali autobusem numer pięć, który przejeżdża
przez całą Riverside i dopiero później dociera zygzakami do
Piątej. Wyglądała na zmęczoną dyżurem w szpitalu. Była jednak
w świetnym nastroju.
O A
— Mój Boże, Ohver, byłeś fantastyczny — powiedziała.
I położyła swoją dłoń na mojej.
Próbowałem odpowie