2978

Szczegóły
Tytuł 2978
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2978 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2978 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2978 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Konrad Fia�kowski Jego Pierwsza Twarz Automaty zawiod�y. Gdy przesta� trwa� przebudzony ze snu, kt�ry trwa� dziesi�tki lat, kosmolot spada� ju� w polu grawitacyjnym gwiazdy Regulus i nic nie mog�o powstrzyma� tego upadku. Tor kosmolotu, stanowi�cy wycinek paraboli, trafia� w gwiazd�. Katapultowa� si� w ma�ej rakietce, kt�ra zazwyczaj s�u�y�a eksploracji nieznanych planet, ale tym razem mia�a to by� eksploracja ostateczna, z kt�rej si� nie powraca. Schodzi� do l�dowania na nieznanej planecie, nie oznaczonej na �adnych mapach Kosmosu. Patrzy�, jak ros�a i p�cznia�a w czo�owym ekranie rakietki, a� wype�ni�a go brudnobr�zow�, jednostajn� p�aszczyzn�, z ostro zarysowan� lini� terminatora, oddzielaj�c� dzienn� p�kul� od nocnej. Podchodzi� ku planecie od strony cienia i pot�na bia�a kula Regulusa z wytryskami protuberancji z wolna znika�a poza globem prze�wiecaj�c czerwonawo przez jego atmosfer�. Potem czerwonawa po�wiata zblad�a i wszed� w sto�ek cienia. Wiedzia�, �e wyl�duje, dokona rutynowych pomiar�w ci�nienia, sk�adu atmosfery, promieniotw�rczo�ci skorupy; tych wszystkich danych, kt�re, je�li kiedykolwiek go odnajd�, wejd� do katalog�w gwiezdnych anonimowo, jako jedne z wielu. Dane te przeka�e do nie�cieralnych pami�ci mnemotron�w, w��czy na sta�e sygna�. wywo�awczy, kt�ry co dziesi�� sekund b�dzie emitowany z anten jego rakietki przez wieki ca�e, wieczno�� prawie, a� rozsypi� si� automaty nadawcze, bo energii stosu nie zabraknie. Potem umrze. My�la� o tym jak o jednej z wielu konsekwencji tego lotu, konsekwencji tego, �e by� kosmonaut�. I wtedy w�a�nie, w�r�d trzask�w, zak��ce� us�ysza� g�osy, g�osy ludzi. Pomy�la�, �e to z�udzenie, halucynacja, kt�ra w sytuacji takiej jak ta jest prawid�owo�ci�, ale g�osy nie umilk�y. - Uwaga, Epsi. Rakieta wesz�a w sto�ek cienia. Widzisz j�? - Oczywi�cie. Trzymam j� na trzecim ultradecie. - Namierzaj j� dok�adnie. Nie wiem, czy oni pilotowali w tych warunkach. - Wszystko w porz�dku, Tod. Wchodzi na tor eliptyczny. Uwierzy� i wiedzia�, �e b�dzie �y�. Milcza�. Nie wiedzia�, co powiedzie� w sytuacji, kt�rej kosmonauta, prawdziwy kosmonauta, nigdy nie bierze pod uwag�. Bo szcz�liwe zbiegi okoliczno�ci zdarzaj� si� czasem na Ziemi; w Kosmosie nigdy. - Jak twoje samopoczucie? Czy mo�emy ci w czym� pom�c? Teraz zwr�cili si� wprost do niego i nagle zrozumia�, �e ta ca�a ich rozmowa nie ma nic wsp�lnego z regulaminowymi rozmowami pilot�w i kosmodromem. Odpowiedzia� jednak tak jak zawsze. Nie umia� ju� inaczej. - Tu Larks. Wszystko w porz�dku. W��czam silniki hamuj�ce i schodz� spiral�. Odbi�r. - Oczywi�cie, odbieramy ci� doskonale. Nie masz powodu do obaw. Horyzont poja�nia�. Rakietka wychodzi�a ze sto�ka cienia. Czeka� na sygna� do w��czenia silnik�w, lecz oni milczeli. - Wychodz� z cienia - powiedzia� wreszcie. - Dajcie sygna� do hamowania. Odbi�r. - Nie rozumiem. Dlaczego on nie hamuje? zapyta� jeden z nich. - Domaga si� jakiego� sygna�u. - A mo�e on nas nie s�yszy? Larks pomy�la�, �e kpi� z niego, kpi� z kosmogatora, kt�ry zaprzepa�ci� sw�j kosmolot, paruj�cy zapewne w tej chwili w atomowym �arze Regulusa, i szuka� ratunku na ich brudnoczerwonej planecie. Odezwa� si� dopiero po chwili, gdy wiedzia�, �e jego g�os b�dzie ju� monotonnym g�osem pilota wywo�uj�cego stacj� namiarow�. - Tu Larks. S�ysz� was dobrze. Dajcie sygna�. Odbi�r. - Jaki sygna�? - Powtarzam: dajcie sygna� hamowania. Odbi�r. - Nie rozumiem. Po prostu w��cz silniki hamuj�ce. - Teraz, za chwil�, ju�? - Kiedy chcesz. Nic nie rozumia�. Milcza� chwil�, a potem tonem, kt�ry nie mia� nic wsp�lnego z regulaminem, powiedzia�, co o nich my�li. - ...Nie wyl�duj� przecie� na �lepo na tej waszej planecie. Bez waszych namiar�w nie znajd� nigdy kosmodromu - zako�czy�. - Przecie� uchwycimy twoj� rakietk� bumetonem, wi�c o co ci idzie? - zdziwi� si� Tod. - Czym?... - Bumetonem. Nie wiesz, co to jest bumeton? Jak mu to wyt�umaczy�, Epsi? - To taki ruchomy kosmodrom do odbierania rakietek z ni�szych warstw atmosfery powiedzia� Epsi. - Dobrze, ale jak mnie znajdzie ten... bumeton? - O to si� nie martw. Gwarantujemy ci, �e ci� znajdzie. Zasada odszukiwania rakietki jest do�� z�o�ona w stosunku do poziomu wiedzy z twoich czas�w... - Moich czas�w?... - No tak. Nie s�dzisz chyba, �e ludzko�� zatrzyma�a si� w rozwoju po twoim odlocie. - Zapewne technika posz�a naprz�d. - Wejd� wi�c w atmosfer� i o reszt� si� nie martw. Larks nacisn�� stery. Poczu� si�� wgniataj�c� go w fotel, kt�ry automatycznie dopasowa� si� do kszta�tu jego cia�a. Horyzont planety, widoczny teraz jako bia�awy, wyra�nie zagi�ty �uk, w kt�rym gin�y gwiazdy, przesun�� si�, znikn�� z ekranu czo�owego i pojawi� si� w ekranie umieszczonym ponad g�ow� Larksa. Rakietka mierzy�a w tarcz� planety. Potem us�ysza� gwizd, wysoki wibruj�cy gwizd, i spostrzeg� b��kitny, subtelny p�omie�, pe�zaj�cy od dziobu wzd�u� pancerza rakietki. Obraz planety w ekranach zadr�a�, zmatowia� i rozp�yn�� si� w jednostajn� szarzyzn�. Rakietka wesz�a w g�rne warstwy atmosfery. S�ysza� wyra�ne tykanie altimetru odmierzaj�cego kilometry dziel�ce go od powierzchni planety. Patrzy� na jego wskaz�wk� spadaj�c� z wolna ku zeru. - A je�li nie zd���? - pomy�la�. - Tu Larks, zosta�o jeszcze pi��dziesi�t kilometr�w do powierzchni planety - powiedzia� w ko�cu. - Tak, wiemy. - Odpowied� przysz�a natychmiast. - Tego waszego... kosmodromu nie widz�... - Jeste� ju� w nim. - Nie �artuj, jeszcze tylko trzydzie�ci kilometr�w... i - Epsi, s�yszysz? On nam nie wierzy. - Nie wymagaj od niego za du�o, Tod. - Nie �artujcie, prosz� was... przecie� jeszcze chwila i uderz� tam w ska�y... - Jeste� nad oceanem. - Wszystko jedno... wi�c w ocean... - On jest niecierpliwy, Epsi. - To charakterystyczne dla ludzi tego okresu. Znalaz�em to w�a�nie w mnemotronie... No dobrze, zwi� ju� pole, Tod. I nagle tykanie altimetru usta�o. Wskaz�wka zawaha�a si� przez moment, a potem spad�a na zero. Larks nie poczu� nic, �adnego przyspieszenia towarzysz�cego zazwyczaj hamowaniu rakietki. - Co si� sta�o? - zapyta� po chwili. - Altimetr wskazuje zero. - W porz�dku. Wyl�dowa�e�. - Ale przecie� nie by�o hamowania, przyspiesze�... - L�dowa�e� na bumetonie - odpowiedzia� Epsi, jakby to t�umaczy�o ju� wszystko. Kpi� ze mnie - pomy�la� i wiedzia�, �e jest z�y jak kto�, komu usuni�to krzes�o przy siadaniu w przestrzeni grawitacyjnej. - Wi�c co, u pod�wietlnego protona, mam teraz robi�? - zapyta�. - Otworzy� w�az i wyj��. - Do oceanu? - Jeste� w bumetonie. - S�uchajcie, ludzie, zrozumcie. Ten wasz bumeton czy inne urz�dzenie. Nie znam tego. Tak, jestem niedorozwini�ty, zap�niony w rozwoju kosmonauta, kt�ry lata siedzia� w metalowym pudle, podczas gdy wy zdobywali�cie t� planet�. Zrozumcie to. I wtedy Larks us�ysza� zmieszany gwar g�os�w. S�ysza� wyra�nie kogo� nawo�uj�cego go po imieniu i jaki� bas dyskutuj�cy o jego kosmolocie. Wt�rowa�y mu g�osy piskliwe, be�kocz�ce... Nagle wszystko ucich�o. - Otwieraj w�az - us�ysza�. To by� g�os Toda. - Co... co to by�o? - zapyta�. - Nic wa�nego. Chcieli ci� us�ysze� i na si�� wpakowali si� w kana�. - Kto? - No, ca�a reszta... Niewa�ne. Otw�rz wreszcie ten w�az. Nie rozumiem, na co czekasz. - �al mu opuszcza� rakiet�. Ch�� posiadania, to by�o dla nich charakterystyczne... jest to w mnemotronach... - Nie u nich, to by�o wcze�niej, Tod. Larks docisn�� he�m skafandra i opar� d�onie o d�wigni� �luzy. Waha� si�, ale trwa�o to moment. W ko�cu niczym nie ryzykuj� - pomy�la� i nacisn�� d�wigni�. �luzy rozsun�y si� bezszelestnie. Nie us�ysza� nawet �wistu powietrza powodowanego wyr�wnywaniem ci�nie�. Wyjrza� przez otwart� �luz�, ale na zewn�trz ciemno�� by�a zupe�na, czer� wi�ksza ni� znana mu wieczna czer� Kosmosu. - S�uchajcie, gdzie jestem? S�yszycie mnie? Gdzie jestem? - krzycza� coraz g�o�niej. - W bume... - zacz�� Tod, ale Epsi przerwa� mu w p� s�owa. - Jeste� na kosmodromie. - Tu jest ciemno. Nic nie ma. - Przygotowa�e� o�wietlenie, Tod? - Zapomnia�em. - Trudno, na�wietlimy �ciany. Pochwa�a ci si� za to nie nale�y. - Uczy�em si� instrukcji obs�ugi, ale tam nic o o�wietleniu nie by�o. - Kiedy� to si� rozumia�o samo przez si� powiedzia� Epsi. Larks nie zrozumia�. Pomy�la�, �e anabioza, w kt�rej trwa� na pok�adzie kosmolotu, pozostawi�a w tkankach jego m�zgu jakie� �lady. Chcia� im to powiedzie�, ale nagle spostrzeg�, �e na zewn�trz wstaje fioletowy �wit, �e wszystko, co jest poza �luzami, staje si� �wiat�em. Rakietka sta�a si� czym�, co �wieci�o, i otoczona by�a ze wszech stron fioletow� po�wiat�. - Jest ju� jasno, Larks, prawda? Zwleka� chwil� z odpowiedzi�, ale Epsi czeka� na ni�. - Tak, jest ju� jasno - powiedzia�. - Czy ten kolor �wiat�a ci odpowiada? - Je�li wam odpowiada... - Hm... to niezupe�nie tak, ale w ko�cu niewa�ne. Wyjd� z rakietki. Wyszed� na zewn�trz, osun�� si� po klamrach w�azu i stan�� na elastycznej, uginaj�cej si� powierzchni. Przypomina to podmok�� ��k� pomy�la� i nagle u�wiadomi� sobie, �e po raz pierwszy na tej planecie pomy�la� o Ziemi. - Wyszed�em - powiedzia� zdecydowanie - to, na czym stoj�, ugina si�. Czy utrzyma m�j ci�ar? - Nie ma obawy. Stoisz na polu si�owym. - Na czym? - Na polu si�owym. Jest elastyczne, ale wytrzymalsze od ka�dego materia�u, kt�ry zna�e� na Ziemi. - Kiedy wyjdziecie po mnie? - Zabieramy ci�, ale nikt po ciebie nie wyjdzie. - Nie rozumiem... dlaczego? - Powiedzmy, �e takie s� u nas obyczaje. - Dziwne. Wiele zmieni�o si� od mego odlotu z Ziemi. - Za wcze�nie jeszcze, by� m�g� o tym s�dzi�. - Mo�e... - Na razie mo�esz zdj�� he�m. Przygotowali�my dla ciebie ziemsk� atmosfer�. - Jak to dla mnie? - Po prostu zsyntetyzowali�my j� wed�ug najlepszych ziemskich wzor�w. Specjalnie dla ci8bie. - A wy? - Nam nie jest to potrzebne - powiedzia� Epsi i umilk�. - Niepotrzebne? - On tego nie rozumie, Epsi - wmiesza� si� Tod. - Nie mo�e rozumie�. Larks nie zastanawia� si� d�u�ej nad tym, co powiedzia� Epsi. To wszystko wydaje si� nierealne - pomy�la�. - Jest w ka�dym razie zbyt skomplikowane, bym poj�� to od razu. W ich zachowaniu jest co� obcego. - Zdejmuj� he�m - powiedzia� g�o�no. Zsun�� he�m i poczu� zapach lasu. By�o w tym zapachu co� jeszcze. Przez chwil� nie m�g� sobie u�wiadomi�, sk�d zna ten zapach, a� wreszcie poj��, �e jest to powietrze znad g�rskiego strumienia rozbryzguj�cego si� o g�azy poros�e mchem. Zrobi� kilka g��bokich wdech�w. Tod us�ysza� to widocznie. - Dobra robota, co? - Wol� powietrze bezwonne -- powiedzia� Larks. - Takie jak to tutaj zostawili�my na Ziemi. To nie jest powietrze dla kosmonaut�w. Je�eli wr�c� na Ziemi�, b�d� nim oddycha�, je�eli nie... wol� bezwonne. - Niewa�ne - powiedzia� Epsi. - Przenosimy ci� do twej kabiny. - I wtedy Larks spostrzeg�, �e rakietka zasnuwa si� fioletow� mg��, kontury jej zacieraj� si� i gin�. Chwil� ogarnia�a go fioletowa po�wiata, a gdy znik�a, spostrzeg�, �e jest w kabinie kosmolotu. - To... to przecie� kabina mego kosmolotu. - Masz racj�. - Dok�adnie, dok�adnie moja kabina. Nawet w autolektorze widz� wiadomo�ci o Regulusie, kt�re przes�uchiwa�em... wtedy... przed opuszczeniem kosmolotu. - Wszystko jest na swoim miejscu - powiedzia� Epsi. - Wi�c jestem w moim kosmolocie? - W jego kopii, dok�adnej kopii ograniczaj�cej si� do kilkunastu pomieszcze�... - Ale przecie� kosmolot sp�on��, sp�on�� w atomowym ogniu Regulusa. Nie mog�em zmieni� toru jego lotu i opu�ci�em go... S�yszysz, Epsi, on sp�on��... Jak mog� znajdowa� si� we wn�trzu kosmolotu, kt�rego nie ma... - Powiedzia�em ju�, to tylko kopia. W pewnym sensie byli�my w jego wn�trzu, zanim sp�on��, i zdobyli�my informacj� potrzebn� do jego odtworzenia. Gdzie� musisz przecie� przebywa�... tu, na tej planecie. To by�o najprostsze i najwygodniejsze rozwi�zanie. Mogli�my oczywi�cie sami co� wymy�li�, ale obawiam si�, �e pope�niliby�my przy tym wiele b��d�w. Nie jeste�my znawcami twoich czas�w... - Wi�c to nie jest kosmolot? - Nie. Sp�jrz w ekrany. S� szare, gwiazd w nich nie wida�. - Rzeczywi�cie, gwiazd w nich nie ma. - Mogliby�my oczywi�cie odtworzy� tw�j kosmolot ze wszystkimi szczeg�ami, zasymulowa� prac� silnik�w i ruch gwiazd w ekranach, ale nie o to przecie� idzie. Tw�j lot si� zako�czy�. Tw�j kosmolot nie istnieje. Jeste� na planecie kr���cej wok� Regulusa, a to jest sztuczne �rodowisko, twoje �rodowisko, z kt�rego naj�atwiej b�dzie ci si� dostosowa� do warunk�w nowej cywilizacji ludzkiej, prawdziwej cywilizacji. - My�lisz, �e on co� z tego zrozumia�, Epsi? - zapyta� Tod. Epsi nie odpowiada�. Larks rzeczywi�cie nie rozumia�, ale w tej chwili nie przyzna�by si� do tego za �adn� cen�. Patrzy� na znajome sprz�ty, na ��ko pami�taj�ce kszta�t jego cia�a, na niewielki wideogram, na kt�rym wychodzi� z w�azu rakietki, zrobiony wtedy, gdy wr�ci� ze swego pierwszego lotu wok� Ksi�yca. Wszystko by�o tu jak tam, w kosmolocie. Chwil� sta� nieruchomo, a potem wyszed� do dyspozytorni. Pulpit sterowania, odtworzony we wszystkich szczeg�ach, by� ciemny i martwy. Nie p�on�o nawet �wiat�o kontrolne stosu, kt�re p�onie zawsze od chwili uruchomienia kosmolotu, w czasie wszystkich jego podr�y, a� do chwili, gdy jego wrak, skierowany w tarcz� S�o�ca, wyparuje w jego p�on�cych gazach. Spojrza� w ekrany. By�y matowoszare, wszystkie. Przeszed� wzd�u� nich, podszed� do drzwi prowadz�cych do g��wnego szybu, chcia� je otworzy�, lecz nie ust�pi�y. - Tam nie ma ju� nic - powiedzia� Epsi. Nie odtwarzali�my dalszych segment�w kosmolotu. - To... to wszystko odtworzyli�cie bezb��dnie.., idealnie. Ile� informacji musieli�cie przekaza� z kosmolotu, by by�o to mo�liwe. - Larks stan�� przed drzwiami i patrzy� w ich po�yskliw� szar� powierzchni�. - Zapewniam ci�, �e mie�ci si� to swobodnie w granicach naszych mo�liwo�ci. Larks sta� jeszcze chwil�, a potem wolno, nie odwracaj�c si� i nie zmieniaj�c tonu g�osu, zapyta�: - Powiedz, Epsi, kim wy naprawd� jeste�cie? - Lud�mi. - Lud�mi? Ale przecie� to niemo�liwe, by przez te lata, nie tak wiele znowu lat, gdy trwa�em w anabiozie, post�p by� tak ogromny. - To niewa�ne, Larks. Nie wierz�. Nie wierz�. S�yszysz?! Nie jeste�cie lud�mi. Oszukujecie mnie... - Wi�c kim wed�ug ciebie jeste�my? - Mieszka�cami tej przekl�tej brunatnej planety. Przejrza�em was, s�yszysz?! Przejrza�em! - krzycza� i s�ysza� pod�wi�k w�asnego g�osu pod kopu�� dyspozytorni. - Mogli�my to przewidzie�, Epsi - powiedzia� Tod. Epsi milcza� chwil�. - Nie masz racji, Larks - powiedzia� w ko�cu. - Spr�buj� ci� przekona�. - Tu s�owa nie wystarcz�. - Jeste� zarozumia�y, Larks, typowy przedstawiciel swojej rasy. Czy s�dzisz, �e obca cywilizacja stara�aby si� przekonywa� ciebie o czymkolwiek? - Nie wiem. Zale�a�oby to zapewne od tego, do czego by�bym im potrzebny. - Logiczne - powiedzia� Tod. - By� mo�e - zgodzi� si� Epsi. - Spr�buj� przekona� ci� inaczej. - Poczekaj, sam si� przekona. Teraz jest pod dzia�aniem silnej emocji i trudniej percypuje. - Mimo to spr�buj�. Dlaczego uwa�asz, �e spotkanie z obc� cywilizacj� na tym globie jest bardziej prawdopodobne ni� spotkanie z lud�mi? - Wasza technika nie jest technik� ludzi... - Odpowiedz na pytanie. - Zgoda. Uwa�am, �e spotkanie ludzi jest bardziej prawdopodobne, ale to byliby ludzie, nie... g�osy. - Jak mam to rozumie�? - Zwyczajnie. Gdyby�cie byli lud�mi, powita�by mnie normalny kosmonauta w skafandrze i przewi�z� zwyczajn� ma�� rakietk� do bazy, prawdziwej bazy, bia�ej kopu�y wprasowanej mi�dzy ska�y. - Bumeton upraszcza to wszystko - powiedzia� Tod. - Ale to nie jest l�dowanie. To nie jest nic... Kosmonauta traktowany jest przez was jak bia�kowa przesy�ka. - Przesadzasz. - Ani troch�. - A baza... Po co ci baza? - wtr�ci� si� Epsi. - Przecie� to, co przygotowali�my dla ciebie, jest wygodniejsze. Znasz tu ka�dy k�t. - Ale to jest klatka... klatka, rozumiecie? - A czym�e by� tw�j kosmolot w pr�ni? - Nigdy klatk�. Mog�em nim sterowa�... mog�em wreszcie wyj�� na zewn�trz i wystrzeli� si� w Kosmos... - Je�li ci o to idzie, dorobimy tu wyj�cie. B�dziesz m�g� w skafandrze spacerowa� po planecie... b�dziesz mia� rakietk� do lot�w zwiadowczych... Chcesz? Larks nie odpowiedzia�. Patrzy� w matowe ekrany dyspozytorni, a w�a�ciwie jej kopii, a potem zapyta�: - Powiedzcie, co naprawd� chcecie ze mn� zrobi�? - Zrobisz, co zechcesz, oczywi�cie w pewnych rozs�dnych granicach. - Do czego jestem wam potrzebny? - Nie rozumiem... - No wam, obcym istotom o odmiennej strukturze... - Niestety, on nie wierzy, �e jeste�my lud�mi, Tod - powiedzia� Epsi. - I nie wiem, czy zdo�asz go przekona�. To b�dzie niewykonalne. - Ale� to nic prostszego. Przyjd�cie do mnie. S�yszycie? - Zobaczysz nas na ekranie - Epsi odezwa� si� pierwszy. - To jestem ja, Epsi. Wielki ekran czo�owy zap�on�� i Larks zobaczy� w nim wysokiego m�czyzn� w dziwnym, mieni�cym si� stroju, spaceruj�cego wolno wzd�u� szpaleru palm. W dali, za ��t� pla�� pieni�o si� morze. - Ale�... ale� to jest Ziemia. - Tak, to jest Ziemia... - Rozumiem, widzia�em ci� tam, na Ziemi, a teraz przyjdziesz tu, do dyspozytorni, zobacz� twoj� twarz i b�d� ju� wiedzia�, �e jeste� cz�owiekiem, bo by�e� na Ziemi... Czy tak? - Niezupe�nie. - Nie rozumiem: - Nie przyjd� do ciebie do dyspozytorni ani teraz, ani jutro, nigdy. Nikt do ciebie nie przyjdzie. - Dlaczego? - Przypuszczam, �e mi nie uwierzysz. Nie istnieje nic takiego, co mog�oby do ciebie przyj��. - Nie... nie rozumiem... nic nie rozumiem... Ja... ja chyba ju� nie my�l� sprawnie jak cz�owiek... Ta anabioza... Nic nie rozumiem. - Uspok�j si�. Spr�buj� ci wyt�umaczy�... - Chwileczk� - przerwa� Tod. - Mia�e� jeszcze mnie zobaczy� w ekranie. - To w tej chwili niewa�ne - Epsi nie pozwoli� mu doko�czy�. - Dla mnie wa�ne, Epsi. On jest cz�owiekiem. Chcia�bym, �eby kto� powiedzia�, �e mnie widzia�. - Mo�esz si� ogl�da� przy pomocy transinformator�w. - To nie to samo, Epsi. - Prze�lij si� do psychoanalizator�w. One przekonaj� ci�, �e istniejesz naprawd�... - Ja nie w�tpi�, tylko... - Nie przerywaj. Zajmujemy si� teraz Larksem. - Dlaczego on chce, �ebym zobaczy� ten telewizjogram w�a�nie z nim? - zapyta� Larks. - Niewa�ne. Chcia�e� wiedzie�... - Tak. Chc� wiedzie�. Larks przeszed� do pulpitu steruj�cego i siad� w fotelu kosmogatora. Patrzy� w ekran. Palmy si� sko�czy�y i morze by�o coraz bli�ej. M�czyzna szed� wprost ku falom. U jego st�p bieg�o co�, co Larks pocz�tkowo wzi�� za psa, lecz gdy przypatrzy� si� temu bli�ej, zrozumia�, �e jest to automat, automat, jakiego nigdy jeszcze nie widzia�. - A wi�c, Larks, mniej wi�cej w sto dwadzie�cia lat po twoim odlocie, sprawdzili�my to, ludzko�� zrealizowa�a techniczne przenoszenie si� w czasie... - W czym? - W czasie, oczywi�cie w przesz�o��. Mo�na si� by�o przenie�� do dnia wczorajszego, miesi�c, sto lat, tysi�c w przesz�o��. - S�dzicie, �e jest to mo�liwe? - W twoich czasach niewiele ludzi w to wierzy�o. Ale dwie�cie lat potem rozpocz�y si� podr�e w czasie. Natomiast z przestrzeni� ludzko�� radzi�a sobie gorzej. Pr�dko�� �wiat�a ogranicza mo�liwo�� eksploracji cz�owieka przy pomocy kosmolot�w. Ponadto kosmonauta nie mo�e sto lat trwa� w anabiozie. Tak wi�c spos�b podr�owania, kt�ry ty stosujesz, nie mia� wielkich perspektyw. Jak pami�tasz, by�y nawet teorie dotycz�ce liczby gwiazd, kt�re mo�e zbada� cz�owiek ze wzgl�du na maksymalny czas trwania anabiozy... - Tak, oczywi�cie... - To te� zosta�o przezwyci�one. Ludzko�� nauczy�a si� przesy�a� pot�ne ilo�ci informacji z pr�dko�ci� �wiat�a, w postaci wi�zki fal elektromagnetycznych... - I co z tego? - Mo�liwo�ci przesy�u informacji sta�y si� wystarczaj�ce, by przesy�a� w ten spos�b ca�� informacj�, jaka stanowi osobowo�� cz�owieka. - Co... osobowo��? - Jest to technicznie trudne, ale mo�liwe. Tam, na Ziemi, ekstrahuje si� informacje z m�zgu cz�owieka i wysy�a si� je w postaci wi�zki fal elektromagnetycznych w Kosmos. - I wtedy cz�owiek przestaje istnie�? - zapyta� Larks. Epsi nie odpowiedzia�. Larks bezmy�lnie patrzy� w ekran, w kt�rym cz�owiek doszed� do twardej, zmoczonej pian� fal warstwy piasku, odciskaj�c w niej �lady swych st�p. - Nie... - Epsi m�wi� jakby z wysi�kiem nie przestaje istnie�. W�druje w Kosmosie jako niezmienna wi�zka fal. To trwanie, w kt�rym czas dla niego nie istnieje. - Nie istnieje, a� fala dojdzie do transformatorii... - doda� Tod. - Do czego? - Stacji przetwarzaj�cej. Jeste� na jednej z takich stacji. - Tu zgrupowane s� urz�dzenia, w kt�rych informacja mo�e si� przetwarza�. Urz�dzenia te grupuj� ca�� informacj�, zapami�tuj� j�... i cz�owiek zaczyna my�le�. Jego osobowo�� przechowywana jest w transformatorii tak d�ugo, jak d�ugo jest to potrzebne. - Wi�c wy... wy jeste�cie osobowo�ciami... - Nie, Larks - Epsi powiedzia� to twardo my jeste�my lud�mi, lud�mi - rozumiesz. A czy sekwencje naszych dozna� przewodzi bia�ko, czy s� to impulsy w sieci krystalicznej - to nie jest istotne. - Ale przecie� was nie ma... - I co z tego. Widzimy przez receptory automat�w, sterujemy automatami, kt�re wykonuj� ka�de nasze polecenie, mo�emy bada� planety, odkrywa� nowe s�o�ca, dotrze� do najdalszych mg�awic... - Nie, to zbyt nieprawdopodobne. Nie wierz� wam. Zreszt�, je�eli nawet to jest prawd� - Larks zawaha� si� przez moment - to co z tego?... - Potem wracamy na Ziemi�. - Odpowied� Epsi by�a natychmiastowa. - Wracamy na Ziemi� i nasza osobowo�� jest modyfikowana informacj� uzyskan� w Kosmosie, pami�tamy to wszystko, co�my widzieli... pami�tamy wyniki bada�... - I jeszcze nie powiedzia�e� mu tego, co stanowi istot� naszych podr�y, Epsi, nie powiedzia�e� mu o zgodno�ci czasowej. - Powiem mu o tym. Widzisz, Larks, taka eksploracja Kosmosu niewiele by�aby warta, gdyby�my wracali na Ziemi� dziesi�tki czy setki lat p�niej do innych, niezrozumia�ych dla nas czas�w, takich, jakimi czasy naszej cywilizacji s� dla ciebie. - A jakie� macie inne wyj�cie? - Przesuni�cie czasowe w przesz�o��. - Nie rozumiem. - Wysy�amy najpierw transformatorie do wszystkich planet wok� uk�adu s�onecznego. Wysy�amy przy pomocy zwyk�ych kosmolot�w, ale kosmoloty te cofamy w czasie o tysi�ce lat, tak �e stacje te przemierzaj� Kosmos przed naszym urodzeniem, przez wieki ca�e, a potem czekaj� na nas na wybranych planetach. Wtedy dopiero podr�ujemy. Je�li odleg�o�� jakiej� gwiazdy od Ziemi wynosi dziesi�� lat �wietlnych, cofamy si� w czasie o dwadzie�cia lat, wypromieniowujemy si� jako wi�zka fal ku tej gwie�dzie, przybywamy tam po dziesi�ciu latach, prowadzimy tam badania, dziesi�� lat na powr�t i wracamy dok�adnie w nasze czasy... - W ten spos�b mo�na by prowadzi� badania najdalszych mg�awic. Ale ja wiem, �e to nieprawda... Nie oszukacie mnie. - Oczywi�cie przesy�anie takie jest mo�liwe przy wykorzystaniu po drodze transformatorii przesy�owych, bo fala informacji osobniczej ze wzgl�du na zak��cenia powinna trafia� do transformatorii co jakie� dziesi�� lat. - Wi�c wy... - My zmierzamy do gwiazd odleg�ych od S�o�ca o setki lat �wiat�a. Ta transforrnatoria na Regulusie jest dla nas tylko stacj� przesiadkow�. Spo�r�d nas nikt jeszcze nie wraca na Ziemi�. W drodze powrotnej pojawimy si� tu za sto i wi�cej lat. Larks podni�s� g�ow� i wtedy znowu ujrza� ekran. Na ekranie w zielonym sarkofagu spoczywa� cz�owiek, kt�ry przedtem szed� ku morzu. Oczy mia� przymkni�te, a nad nim pochyla�y si�, lekko faluj�c, przedziwne twory. W tyle za nim p�on�a r�owa po�wiata, przybieraj�c chwilami intensywnie czerwony odcie�. Larks spostrzeg�, �e zmiany te s� rytmiczne. - Patrzysz w ekran? - zapyta� Epsi. - Tak, tam to cia�o w sarkofagu, a nad nim te automaty... - To moje cia�o w anabiozie. Widzisz przygotowania do emisji osobowo�ci w Kosmos. To nieistotne szczeg�y - doda� Epsi i ekran zszarza�. Larks wsta� i rozpocz�� spacer tam i z powrotem wzd�u� ekran�w. Nagle us�ysza� g�osy. - Sp�jrz, prawdziwy cz�owiek, tutaj na Regulusie. - To jeszcze jeden fantom stworzony w transformatorii... Nie wierzcie w to. To fantom! Urz�dzenie ok�amuje nas - g�os by� przenikliwy, ostry. - Cz�owiek, prawdziwy cz�owiek - ci�gn�� pierwszy g�os. - Rusza si�, chodzi. Mo�e porusza� r�k�, zamiast sterowa� automatem. - Widzicie, w ten spos�b te� mo�na przemierza� Kosmos. Nagle g�osy umilk�y. - Chcieli ci� zobaczy� - powiedzia� Tod. Oni widz� albo wideotroni�, albo automaty. Ty jeste� dla nich atrakcj�. - A kim... kim oni s�? - Osobowo�ci eksploruj�ce Kosmos. I wtedy nagle Larks zatrzyma� si�. - Do��... do�� ju� tego - wyszepta�. - Nie oszukujcie mnie. Zaczynam rozumie� to przedstawienie. - Cofn�� si� dwa kroki, a� plecy jego dotkn�y ekran�w. - Rozumiem... trzymacie mnie tu w klatce i obserwujecie... obserwujecie cz�owieka. Macie ju� wideogramy z Ziemi, a teraz chcecie wiedzie� co� o jej mieszka�cach. Wyobra�acie sobie ich tak, jak tamtego m�czyzn� w ekranie... Prawdziwy cz�owiek i nieprawdziwe szczeg�y... - Ale po co, w jakim celu mieliby�my to robi�? - przerwa� mu Epsi. - Bo podoba wam si� Ziemia... jej ziele�, jej niebo, morze... Nie, nic z tego. Niczego nie dowiecie si� ode mnie. Nie u�atwi� wam zdobycia tej planety.., nigdy... - O czym on m�wi, Epsi? - G�os Toda dociera� do Larksa zniekszta�cony. - Nie oszukacie mnie... wy, kosmiczne twory. - On bredzi, Epsi. Powinni�my dzia�a�. - Te g�osy... te bajeczki o w�dr�wkach w czasie i przestrzeni. Zgin�, wiem, �e zgin�, ale m�wi� wam, nie dostaniecie tej planety. - Ale� Larks... - Epsi bezskutecznie stara� si� mu przerwa�. - Nie dostaniecie. Mimo ca�ej waszej techniki, waszych p�l si�owych, waszych bumeton�w. Nie wiecie jeszcze, co to jest cz�owiek! - Jeste�my lud�mi! - Epsi krzykn�� to z jak�� desperacj�. - Nie k�am. Poka� twarz. Potem ciszej ju� i niezupe�nie pewnie powiedzia�: - No to... przyjd� tu. - Wiesz, �e nie mo�emy. - Nie mo�ecie? Wy, kt�rzy kopiujecie kosmoloty, mo�ecie skopiowa� cz�owieka. Przyjd�cie tu jako kopie. A mo�e w�a�nie ja mam by� tym wzorem, matryc� do powielania, i teraz... - C� wymy�li�e� znowu? - Po prostu przechodz� teraz testowe badania. A potem b�dziecie kopiowa� setki, tysi�ce takich jak ja... i wysy�a� na Ziemi�. Larks zamilk�. Epsi odczeka� jeszcze chwil�, jakby spodziewaj�c si�, �e Larks powie co� jeszcze, ale Larks milcza�. - W��cz biotrony, Tod - odezwa� si� wreszcie Epsi. Larks us�ysza� wysoki, subtelny ton i wydawa�o mu si�, �e ton ten wydaj� �ciany kopii kosmolotu. Chcia� co� jeszcze powiedzie�, ale nie zd��y�. - Ten archiwalny kosmonauta jest ju� wy��czony - powiedzia� Tod. - Doskona�a kopia, jedyna w swoim rodzaju. Trzeba by j� tylko nieco przestroi�... - Nie, Tod. Tego nam robi� nie wolno. To jest cz�owiek, prawdziwy, pe�nowarto�ciowy cz�owiek, odtworzony idealnie wed�ug orygina�u, kt�ry sp�on�� w atmosferze... Nie wolno nam tego robi�, bo my przecie� tak�e jeste�my lud�mi. Zbudzi� si� i czu� pustk� w g�owie. Potem przypomnia� sobie wszystko. Wtedy us�ysza� g�os: - Przyjdzie do ciebie cz�owiek. - To m�wi� Tod. - Tu, do kosmolotu? - Nie, otw�rz drzwi do szybu. - Ale� tam nic nie ma. - Zr�b to jednak. Larks podszed� do drzwi i napar� na nie. Podda�y si� lekko. Owia� go ciep�y podmuch, kt�ry by� fioletow� mg��. Na chwil� wszystko znikn�o, a potem opar zamykaj�cy korytarz rozwia� si� i Larks wszed� na niewielk� prostok�tn� platform�, zawieszon� w�r�d spiral dziwacznej konstrukcji. Czu�, jak platforma ugina si� lekko pod jego ci�arem, lecz dopiero po chwili zrozumia�, �e stoi na polu si�owym. Wok�, w wielkiej sklepionej hali, kt�rej sklepienia domy�la� si� tam, gdzie spirale nik�y w mroku, nie spostrzeg� niczego, co odbiega�oby od monotonii spiralnych konstrukcji. B��kitnawe �wiat�o przes�cza�o si� z do�u i gdy wyjrza� poza kraw�d� platformy, zobaczy� podstawy spiral nikn�ce w niebieskawej mgle. Sta� chwil� nieruchomo, a potem chcia� zawr�ci� do korytarza, kt�rym przyszed�. Wtedy w�a�nie jedna z najbli�szych spiral zadrga�a tworz�c po�yskuj�cy walec, us�ysza� szum, cichy, na granicy s�yszalno�ci niemal, spirala rozp�k�a si� i przy jego platformie sta�a rakietka. Nie by�a podobna do rakiet, jakie zna� z Ziemi, ale wiedzia�, �e to jest rakietka, i jej wyd�u�one kszta�ty �wiadczy�y, �e s�u�y do lot�w w atmosferach planet. W�az by� otwarty. Chcia� przej�� �luzy, ale wtedy poczu� na ramieniu czyj�� d�o�. - Ja wejd� pierwszy - powiedzia� stoj�cy za nim m�czyzna - fotel pilota jest g��biej, a pilotem jestem w�a�nie ja. Tam w �rodku jest ciasno i z trudno�ci� mo�na si� przecisn�� mi�dzy przyrz�dami - wyja�ni�. Potem Larks widzia� ju� tylko jego plecy, szerokie plecy kosmonauty w b�yszcz�cym skafandrze, znikaj�ce w otworze w�azu. Wszed� za nim i zaj�� wolny fotel, cofni�ty nieco poza fotel pilota. Tamten siedzia� ju� i ponad jego ramieniem Larks patrzy� w nieliczne dziwaczne, obce wska�niki, jarz��e si� zielonkawym �wiat�em, rozrzucone na ciemnym prostok�cie pulpitu sterowania. Ale pilot by� cz�owiekiem, prawdziwym cz�owiekiem. A mo�e to tylko zr�czna kopia - pomy�la� Larks. - Startujemy ku Tarancie - powiedzia� pilot. - To druga planeta Uk�adu? - Zgadza si�. - D�ugi to b�dzie lot? Niezbyt tu wygodnie w tej kabinie - doda� Larks chc�c usprawiedliwi� jako� sw� ciekawo��. - Liczy si� tylko lot w atmosferze planety. Przez Kosmos idziemy nadszybko�ci�. Czas prawie si� zatrzymuje i nawet nie spostrze�esz momentu, gdy osi�gniemy planet�. - Relatywistyczne spowolnienie czasu? - Tak. Z tym, �e rozp�dzamy i hamujemy rakietk� polem grawitacyjnym. Dlatego te� nie odczujesz �adnych przyspiesze�. - W polu grawitacyjnym wszystkie cia�a spadaj� jednakowo. - O, w�a�nie. Prawo to odkryto na Ziemi w epoce, z kt�rej pochodzisz. - Dobre kilka wiek�w wcze�niej. - Teraz, gdy potrafimy przenosi� si� w czasie kilka wiek�w w t� czy w tamt� stron�, to nie ma znaczenia... - My�lisz? - Oczywi�cie, Larks. Ja urodzi�em si� kilkaset lat po tobie i co z tego? Podr�ujemy razem jedn�, niewygodn� rakietk�. Wierzysz chyba wreszcie, �e istniejemy naprawd�. - Jednak jeste�cie inni, wy... ludzie z przysz�o�ci. Tak was chyba nale�y nazywa�. - Nie wiem... mo�e. Nasz �wiat jest w ko�cu inny od waszego. - Pola si�owe, przenoszenie w czasie, transmisje psychiki. - Nie tylko to... - A co wi�cej? - Niewa�ne. Wychodzimy z nadszybko�ci. Taranta przed nami. Larks spojrza� w ekran i zobaczy� w nim zielonkaw� planet�, kt�rej tarcza ros�a niemal w oczach. W swych dotychczasowych lotach widzia� wiele r�nych planet, kt�rych tarcze ros�y z wolna, wype�niaj�c czo�owe ekrany gwiazdolot�w, ale zauwa�alnego wzrostu �rednicy k�towej planety nigdy nie obserwowa�. Zrozumia� nagle, z jak ogromn� szybko�ci� porusza si� ich rakieta. - W�a�ciwie po co tam lecimy? - zapyta�. - Nie m�wili ci? - Nie. Nie pytali nawet, czy chcia�bym lecie�. - Automaty wykry�y tam co� interesuj�cego. - Co takiego? - Trudno powiedzie�. Relacje ich by�y mgliste. - Mgliste... relacje waszych automat�w. Ale przecie� one chyba nie s� zdolne do mglistych relacji. - Tym bardziej nas to dziwi. - I st�d ta wyprawa. - Tak. Pierwsza od lat wyprawa ludzi na planet�. - Uwa�acie Tarant� za nieciekaw� planet�? - Wr�cz przeciwnie. Starannie j� badaj� nasze automaty. Po prostu w naszych czasach nie ma zwyczaju wysy�a� ludzi na eksploracj� znanej planety z l�dowaniem, spacerami w skafandrze po jej powierzchni i tym wszystkim, co, jak s�ysza�em, stanowi�o najwy�sz� atrakcj� dla staro�ytnych kosmonaut�w... W tej postaci cz�owiek odkrywa tylko nowe planety. - Z t� atrakcj� to przesada - powiedzia� Larks i przypomnia� sobie, jak kiedy�, jeszcze jako m�ody pilot, z wolna topi� si� w bagnie cywilizowanej planety Wenus, jak b�oto zalewa�o szyb� jego skafandra i biega�y po niej paj�kopodobne owady o skomplikowanej �aci�skiej nazwie. - Zazwyczaj steruje si� automatami z pojazdu kr���cego po �lepej orbicie wok� badanej planety - powiedzia� pilot. - A ciebie jednak wys�ali. - Ciebie te�. Tym gorzej dla nas. - Pocz�tkowo my�la�em, �e chc� dla mnie znale�� jakie� zaj�cie... i wymy�lili ten lot na Tarant�. Lot z prawdziwym cz�owiekiem, bo ty jeste� prawdziwym... - Znale�liby ci inne zaj�cie albo najpro�ciej wprowadziliby ci� w anabioz�. Taki lot wymaga od nich sporo uwagi. - Wi�c dlaczego mnie wzi�li? Nie znam waszych automat�w, sposobu prowadzenia bada�... - Od tego jestem ja - powiedzia� pilot. - Wi�c dlaczego... - Bo musi lecie� dwu ludzi. Tak jest optymamie. - Ale to jeszcze nie wyja�nia, dlaczego polecia�em ja? - By�e� po prostu gotowy. By�e� jedynym gotowym cz�owiekiem. - Nie rozumiem - Larks wychyli� si� z fotela, by zobaczy� twarz pilota, ale by�a ona bez wyrazu. Pilot patrza� w ekran. - Nie rozumiem - powt�rzy�. - Nie szkodzi. Uprzedzili mnie o tym. - O czym? - �e nie b�dziesz rozumia�. To w niczym nie przeszkadza. - Nie przeszkadza, w czym? - W eksploracji Taranty. Oni maj� racj� doda� jako wyja�nienie - oni zawsze maj� racj� i to na pewno nie jest ci potrzebne do przeprowadzenia bada�. - Ale ja chc� wiedzie�... po prostu wiedzie�. - Po co? Je�eli ci to jest niepotrzebne. - Jak to? Chc� wiedzie� - to normalne. Nie chc� dzia�a� na �lepo, nic nie rozumie� z tego, co robi�. Nie jestem automatem. - Nie bardzo pojmuj�, o co ci chodzi... Jeste� cz�owiekiem, ale co z tego... Larks pomy�la�, �e pilot kpi z niego, i umilk�. Wsun�� si� g��biej w fotel i czeka�. Pilot nacisn�� klawisz na pulpicie sterowania i wzrost tarczy Taranty w ekranie usta�. Natomiast z wolna zacz�a wirowa�. Rozumia�, �e wytworzone w silniku grawitacyjnym pole, setki tysi�cy razy silniejsze od ziemskiego, w ci�gu kr�tkiej chwili wstrzyma�o ruch rakietki ku planecie. Wiedzia� o tym, lecz nie m�g� w to uwierzy� - Jak daleko jest planeta? - zapyta�. - Wchodzimy w jej atmosfer� - powiedzia� pilot. - Musz� odszuka� w przybli�eniu w�a�ciwe miejsce. Mo�emy z tym mie� k�opoty. - Nie znasz wsp�rz�dnych. - Niezupe�nie dok�adnie. Automaty, kt�re wr�ci�y, nie by�y w zupe�nym porz�dku: - Nie dzia�a�y? - Gorzej. Dzia�a�y �le. Ich pami�� zosta�a uszkodzona, cz�ciowo starta... - Wskutek czego? - To w�a�nie mamy zbada�. - Wi�c jak znajdziemy to miejsce? - Mamy przybli�one wsp�rz�dne... a poza tym mo�e kt�ry� z automat�w b�dzie si� jeszcze odzywa�. - One tam zosta�y? - Prawie wszystkie. - I mamy je zabra�? - Po co? Ten cybernetyczny szmelc?! Niech tam zostanie. Zbadamy, co tam w�a�ciwie si� sta�o. Ziele� planety znikn�a z ekranu i weszli w atmosfer�, przebijaj�c cienkie warstwy bia�ych chmur. Opary rozst�powa�y si� na wieleset metr�w przed nimi i Larks wiedzia�, �e to pole si�owe rozrywa te chmury tworz�c tunel, w kt�rym opada rakieta. Wreszcie zobaczy� powierzchni� planety. Pilot te� j� spostrzeg�. Przycisn�� jak�� d�wigni� i rakietka zawis�a nieruchomo. - Atmosfera planety nad nami. Koniec lotu - powiedzia�. - Dlaczego nie opadamy? - Zr�wnowa�yli�my grawitacj� planety. Silnik naszej rakiety pracuje. Sp�jrz na chmury. Op�ywaj� nas szerokim �ukiem z obu stron i znowu si� ��cz�. - A ta szara p�aszczyzna w dole to r�wnina? - Ocean. - I mamy w nim l�dowa�? - Nie. Musimy znale�� w nim obiekt. - To chyba nic trudnego. Je�li znamy jego wsp�rz�dne... - Obiekt, kt�ry si� przesuwa. - Jak to przesuwa? - Nie jest to jedyna z zaskakuj�cych cech tego obiektu -- powiedzia� pilot. Wykona� obr�t wraz z fotelem i wtedy ma�y, szary dotychczas ekran, umieszczony na wysoko�ci jego g�owy, rozjarzy� si� b��kitnaw� po�wiat�. W jego rogu rozb�yska� i przygasa� jasny punkt. - Widzisz, jaki� automat nas wzywa - powiedzia�. Rakietka zachwia�a si� w si�owym polu swego silnika, a potem zacz�a spada�. Pilot wyr�wna� jej lot tu� nad oceanem, tak �e Larks widzia� brunatne fale przelewaj�ce si� kilkadziesi�t metr�w ni�ej. Potem ustawi� rakietk� tak, �e rozb�ysk zaj�� centraln� pozycj� w ekranie. Larks nie odczu� �adnego przyspieszenia, tylko grzbiety fal rozmaza�y si� w brudnobrunatn� p�aszczyzn�. - Zaraz zobaczysz ten obiekt - powiedzia� pilot. - Dlaczego lecimy tak nisko, tu� nad oceanem? - �eby dolecie�. - Nie rozumiem... - Jedna z rakiet zwiadowczych lecia�a wy�ej i nie dolecia�a. Jej szcz�tki znale�li�my p�niej w oceanie. - Co si� z ni� sta�o? - Przesta�a nagle nadawa� sygna�y. Prawdopodobnie zosta�a rozerwana w atmosferze. - To... to r�wnie� nam mo�e si� zdarzy�? - Mo�e. - I lecimy sami, jedn� tylko rakiet�... - Czy�by� si� ba�? - Nie. Tylko wydaje mi si�, �e niepotrzebnie zbyt du�o ryzykujemy. Ryzykujemy w ko�cu nasze �ycie. - Ale to przecie� niewa�ne. - Tak s�dzisz? - Oczywi�cie. Ty, Larks, ci�gle dziwaczysz. Uprzedzono mnie o tym, ale nie przypuszcza�em, �e to b�dzie a� tak wygl�da�o. R�nicie si� od nas zasadniczo, wy, ludzie z tamtych epok. Larks chcia� co� powiedzie�, ale nagle zobaczy� wysp�. Wystawa�a niewiele z oceanu. Jej zarys tworzy� owal r�wnomiernie uwypuklony ponad powierzchni� wody i wtedy zrozumia�, �e to w�a�nie jest ich obiekt. - Jest, widzisz - chwyci� pilota za rami�. Wygl�da jak wynurzony cz�ciowo wieloryb. - To tw�r sztuczny. Wiem o tym z informacji przekazanych przez automaty. Dlatego jest tak geometrycznie prawid�owy. - L�dujemy na nim? - Nie, nie powt�rzymy b��d�w automat�w. Zawi�niemy obok tu� nad wod� i przedostaniemy si� tam po polu si�owym, - Po polu si�owym? - Tak b�dzie bezpieczniej. Pilot poruszy� stery i rakietka, przesuwaj�c si� tu� ponad falami, dotar�a w pobli�e wyspy. Kilkunastometrowy pas brunatnej wody falowa� mi�dzy rakietk� a wysp�. - W��czam pole si�owe - powiedzia� pilot. Powierzchnia wody jakby zmatowia�a i znieruchomia�a w pasie kilkunastometrowej szeroko�ci, ��cz�cym rakietk� z wysp�. - Utworzy�e� , pas nieruchomej wody, kt�rego nie zalewaj� fale. - Zwyk�e pole si�owe. No mo�emy wychodzi�. - Tak prosto na wod�? - Oczywi�cie. Zatrzasn�li he�my skafandr�w i w�az odskoczy� z chrz�stem. Larks pierwszy przekroczy� w�az. Zawaha� si� przez moment, a potem zeskoczy� wprost na wod�. Ugi�a si� lekko, jak dobrze spr�ynuj�cy materac. - Rzeczywi�cie stoj� na tym. - Pole si�owe to pole si�owe - stwierdzi� pilot. - A ty jeste� irracjonalnie ostro�ny. C� to w ko�cu za r�nica, czy pole zawieszone jest w pr�ni, w powietrzu, czy w wodzie. - Zapewne masz racj�. - Na pewno nawet. To wszystko s� zwyk�e, archaiczne przes�dy. - No dobrze, chod�my ju� - przerwa� Larks. Przeszli pas wody i stan�li na wyspie. Powierzchnia jej by�a ciemna, chropowata jak ska�a. Nie wida� na niej by�o �adnych spaw�w ani szw�w. - To jaka� dziwaczna ska�a. - Wygl�da raczej jak teronik - stwierdzi� pilot. - Zreszt� nie wiem, automaty nie przekaza�y informacji o pobranych pr�bkach. - Teronik? Co to takiego? - Nie wiesz? To tworzywo wytrzymuj�ce tysi�ce stopni i wysokie ci�nienie. - Sk�d mam wiedzie�? Nic nie wiem. Nie rozumiem, po co mnie tu wys�ali. Jestem przecie� wzgl�dem was z dalekiej przesz�o�ci. - Spokojnie, Larks . Oni wiedz�, co robi�. - Nie jestem o tym przekonany... . Pilot nie odpowiedzia�. Szed� wolno w kierunku centralnej cz�ci wyspy. Larks ruszy� za nim. - W centrum obiektu - powiedzia� pikot i nagle g�os jego, przenoszony przez fale radiowe do he�mu Larksa, przeszed� w dudnienie i zgrzyty. - Co si� sta�o? G�o�nik w he�mie trzeszcza� i Larks nie m�g� nic zrozumie� z tego, co m�wi� pilot. Wtedy w�a�nie zobaczy� czerwony indykator promieniowania, �arz�cy si� w he�mie. - Uwa�aj, promieniowanie! Odejd� st�d! - krzykn�� i odskoczy� kilka krok�w w bok. Pilot pochyla� si� nad czym�, co na powierzchni wyspy wygl�da�o jak ciemniejsza plama. Potem podszed� do Larksa. - To automat - powiedzia� pilot. - Jeden z naszych automat�w rozbity i wprasowany w powierzchni� tej wyspy. Wprasowany na g�adko... - Larksowi wyda�o si�, �e za szyb� skafandra zobaczy� co� jakby u�miech na twarzy pilota. - A ty nie lubisz promieniowania, Larks? - Raczej choroby popromiennej. Przeszed�em to kiedy�, jeszcze na Ziemi. - Tak, w twoich czasach, gdy planowali�cie swoje istnienie na dziesi�tki lat, to by�o istotne. - A teraz? - Teraz?... Idziemy dalej, Larks. W centrum tego obiektu, jak donosi�y automaty, jest szyb, kt�rym mo�na zej�� w g��b. - Szyb? A wi�c ta wyspa to tw�r istot rozumnych. To nie �adna hipoteza, tylko fakty. - Oczywi�cie. Czy s�dzisz, �e w przeciwnym wypadku byliby�my tutaj? - Ale nie m�wi�e� mi o tym. - Takie otrzyma�em instrukcje. Mia�em ci o tym powiedzie� dopiero na wyspie i w�a�nie to robi�. - Oni mi nie wierz�? Dlaczego? - Widocznie mieli swoje powody. Widzisz, oni podejrzewaj�... A zreszt� sam wszystko zobaczysz, gdy zejdziemy do wn�trza wyspy. Tu w�a�nie jest szyb. - Schodzimy? Sami? Bez �adnego zabezpieczenia, bez automat�w? - Towarzystwo automat�w by�oby niecelowe... mo�e wr�cz niebezpieczne. - Waszych automat�w? - Tak. Do takich wniosk�w dosz�y zespo�y decyzyjne bazy. - Interesuj�ce - powiedzia� Larks i zdecydowa�, �e nie b�dzie wi�cej pyta�. - Schodz� pierwszy - powiedzia� pilot. Z podr�cznej torby, kt�r� mia� umocowan� na ramieniu, wyci�gn�� zw�j niezbyt grubej liny. - Chcesz umocowa� lin� i spu�ci� si� po niej w g��b... - Tak. - Innych �rodk�w wasza technika nie przewiduje? - Mamy stosowa� �rodki najprostsze. - To tak�e jedno z zalece� tej waszej... rady decyzyjnej? - Zespo��w decyzyjnych, chcia�e� powiedzie�. Te zespo�y to automaty. - I to jest ich decyzja? - Tak. I ich zalece� b�dziemy przestrzega�. Decyduj� o wiele sprawniej i bardziej optymalnie od zespo��w ludzkich, wykorzystywanych w tym celu w twoich czasach. Po prostu wnioskuj� jedynie na podstawie realnych przes�anek. M�wi� to opuszczaj�c si� powoli w g��b szybu. Larks nachyli� si� nad szybem i wtedy zobaczy� klamry. - Sp�jrz, tu s� klamry - powiedzia�. - Mo�na zej�� na dno szybu bez liny. - My zejdziemy po linie. Taka jest instrukcja. - Ale... - Nie dyskutuj, Larks. Larks wzruszy� ramionami, schwyci� lin� i po chwili sta� na dnie szybu obok pilota. Z dna szybu rozchodzi�y si� trzy korytarze do�� wysokie, by mogli si� nimi porusza� nie schylaj�c g�owy. - Rewelacji tu nie ma - powiedzia� Larks, gdy zapalili reflektory. - Ale jest promieniowanie. Tak, pilot mia� racj�, Larks spostrzeg� jarz�cy si� ognik indykatora. - Promieniuj� �ciany? - Nie, ten z�om -- powiedzia� pilot i o�wietli� stert� poskr�canego metalu, le��c� kilka metr�w od uj�cia korytarza. I wtedy Larks zobaczy� chwytnik, fragment automatu. Musia� zosta� oderwany od korpusu automatu pot�nym uderzeniem, bo metalowy przegub rozp�aszczy� si� jak folia. - To automat, jeden z waszych automat�w - wyszepta� Larks. - Zesz�y na dno szybu. Dalej si� nie przedar�y - powiedzia� pilot i wtedy Larks us�ysza� kroki. By�o to ci�kie cz�apanie, dochodz�ce z g��bi jednego z korytarzy. - Tam... tam... widzisz...? - Larks o�wietla� ruchom� mas� w g��bi korytarza. Posuwa�a si� wolno, dotykaj�c �cian korytarza czym�, co przypomina�o gi�tkie, poruszaj�ce si� czu�ki. - Nie mamy nawet dezintegrator�w - powiedzia� pilot - nie pozwolili... dlaczego nie pozwolili? - powt�rzy� ze z�o�ci�. - Wracajmy na g�r�... - Nie zd��ymy. Automaty s� szybsze i nie zd��y�y. Przywarli do �cian szybu i czekali. Najpierw z korytarza wysun�y si� czu�ki i musn�y ich skafandry, potem wysun�� si� pancerz. Dwa rz�dy pot�nych chwytnik�w przywiera�y do pancerza. Dr�a�y one lekko, uderzaj�c o pancerz i wydaj�c chrz�st, kt�ry s�yszeli. - To... to automat obronny... - powiedzia� Larks i jeszcze silniej przywar� do �ciany. - Co� powiedzia�? - �e to jest automat obronny. - Jeste� pewien? - M�j kosmolot mia� podobne automaty... mo�e mniej doskona�e. - Ca�e szcz�cie - powiedzia� pilot i zdecydowanym ruchem odgarn�� dotykaj�ce go czu�ki. - Co.., co robisz? - Idziemy w g��b korytarza. - A to...? Ten automat? - Widzisz, �e nic mi nie zrobi�. Automaty, nawet obronne, nie dezintegruj� ludzi. - My�lisz, �e jest to ziemski automat? - Nie my�l�. Mam na to dow�d. Dotkn��em go i nie zaatakowa�. Larks milcza� przez chwil�, a w ko�cu zapyta�: - Podejrzewali�cie, �e to ziemski automat? - Nie ja. Zespo�y decyzyjne. - I dlatego tu przylecieli�my. My, ludzie. - Tak. Sami ludzie, bez automat�w. Automaty zosta�y zaatakowane, a przy okazji, oczywi�cie przypadkiem, my r�wnie� mogliby�my zosta� zdezintegrowani. - Rozumiem - powiedzia� Larks. - Ale dlaczego mi nie powiedzia�e�? - Instrukcje. Instrukcje, kt�rych musz� przestrzega�. - Ale po co? - Rozpozna�e� ten automat. - Ja? - Oczywi�cie. Ja nigdy takich automat�w nie widzia�em. To modele sprzed kilkuset lat. Ich kszta�t�w nie pami�taj� nawet nasze mnemotrony. - Wi�c po to potrzebny ci by�em ja, cz�owiek sprzed wiek�w? - Brawo, Larks. Stajesz si� coraz bardziej domy�lny. - Ale mog�e� mi powiedzie�... - Nie mog�em ci nic sugerowa�. - No tak... Cz�owiek sprzed wiek�w spe�ni� swoj� rol�. Czy teraz ode�lecie mnie na z�om? - Nie zawracaj g�owy. Zbadamy t� sond�. - Sond�? - Tak przypuszczam. W twoich czasach ludzko�� wysy�a�a sondy do wszystkich gwiazd wok� uk�adu s�onecznego. By�y bezludne, bo sz�y z nadszybko�ci�. Wtedy agregaty ci�gu pod�wietlnego by�y jeszcze prymitywne i �aden cz�owiek nie wytrzyma�by takich przyspiesze�... Przeszli do ko�ca korytarzem, kt�ry sko�czy� si� �luz�. - Widzisz, archaiczna �luza wej�ciowa powiedzia� pilot. - �luza rozwar�a si� gdy automaty steruj�ce poczu�y ich obecno��. - W waszych czasach wystarczy�o by� cz�owiekiem i wszystkie �luzy ju� sta�y otworem. Nasze automaty nie zdo�a�y tu dotrze� - powiedzia� pilot. - Gdyby�my mieli tylko automaty, musieliby�my roz�upa� na p� ten kosmolot, by dotrze� do jego wn�trza. - A teraz?... - Co teraz? - Nie wystarcza by� cz�owiekiem? - Wystarcza. Tylko cz�owiek ma tyle postaci, �e automaty nie zawsze go rozpoznaj�. W waszych czasach cz�owiek mia� jeden kszta�t i kszta�t ten by� jedyny w ca�ym Kosmosie. Larks spojrza� na szafy ze skafandrami pr�niowymi, umieszczone wzd�u� �cian:, i by� ju� pewien, �e jest na ziemskim statku. - Tu powinna gdzie� by� winda ��cz�ca �luzy ze sterowni� - powiedzia�. - O, jest tutaj... Gdy podszed�, drzwi rozwar�y si� automatycznie. Weszli do �rodka i winda z szumem zjecha�a w g��b. Sterownia by�a niewielka, tak jak w automatycznych sondach, w kt�rych cz�owiek przebywa tylko tak d�ugo, a� gwiazdolot przekroczy orbit� Plutona i wyjdzie z p�aszczyzny uk�adu s�onecznego. - S�dzisz, �e statek jest uszkodzony? - zapyta� pilot. - Nie wiem. Zaraz sprawdz�. Wywo�am program kontroli lotu - powiedzia� Larks i nacisn�� przyciski na pulpicie sterowania. �wiat�a zamruga�y i w �rodku pulpitu zap�on�o wielkie rubinowe oko, a potem matowy g�os powiedzia�: - Rozdarcie pancerza na przestrzeni szesnastej i siedemnastej komory, uszkodzone automatyczne zabezpieczenie... - Wiesz co� z tego? - Tyle co i ty. Mo�emy zej�� i sprawdzi�, je�eli nie otrzyma�e� innych polece� od tych automat�w decyzyjnych. - Zespo��w - chcia�e� powiedzie�. Nie, wewn�trz statku pozostawiono nam woln� r�k�. Mo�emy ju� wraca�, je�li chcesz. Przylecimy tu zapewne raz jeszcze z odpowiednimi automatami, unieszkodliwimy tego automatycznego cerbera... i podniesiemy sond� w pr�ni�. W pr�ni badania kosmolot�w s� du�o �atwiejsze. - Przedtem i tak trzeba b�dzie za�ata� ten otw�r. Jestem kosmonaut� starej daty i wol� wiedzie�, co si� sta�o w kosmolocie, skoro ju� na nim jestem. - A mo�e... - Powiedzia�e�, �e decyzja nale�y do nas. Chod�my wi�c. - Jak chcesz. Zjechali wind� do szesnastego poziomu i zeszli w�skim, kr�tym korytarzem do �luz dzia�owych. Winda z cichym sykiem wr�ci�a do sterowni, tak jak to przewidywa� program. - Jeste�my na miejscu. Przypuszczam, �e do siedemnastego poziomu nie ma oddzielnego wej�cia - powiedzia� Larks. - Przypuszczalnie nie ma - zgodzi� si� pilot. - Dlaczego automaty nie rozwar�y jaszcze �luz? - Zapominasz, �e tam jest uszkodzony pancerz. Automaty blokuj� wtedy �luzy. - Wi�c co zrobimy? - Otworzymy je r�cznie. - Mo�na tak? - Tylko od wn�trza statku. - Du�o wiesz o tych kosmolotach. - To m�j zaw�d. Jestem kosmonaut�. Larks szarpn�� d�wigni� ukryt� we wn�ce przy drzwiach. �luzy rozsun�y si�. Uderzy� w nich strumie� powietrza gwa�townie uciekaj�cego z zamkni�tych dot�d kom�r. Gdzie� w g��bi s�yszeli szum wdzieraj�cej si� wody. - Rozdarcie musi by� szerokie - powiedzia� pilot. - Zamknijmy �luzy, bo zatopimy ca�y statek. Larks nie odpowiedzia�. Sta� nieruchomo, ws�uchuj�c si� w trzaski p�yn�ce z g�o�nika jego skafandra. - S�uchaj - powiedzia� w ko�cu - tam... tam kto� wzywa pomocy... sygna� automatycznego wezwania pomocy... S�yszysz? - To tylko trzaski... - S�uchaj uwa�nie... teraz s�yszysz? - Z�udzenie. Zamykamy �luzy, Larks. - Nie. S�ysz� wyra�nie. Kt� by to m�g� by�? - Pewnie automat. - To sekwencja zarezerwowana dla cz�owieka, chyba r�wnie� w waszych czasach. - Wi�c co chcesz zrobi�? - Zej�� tam. - Po co? Przecie� ten statek przylecia� z Ziemi. Nikt... nikt nie prze�y�by tego lotu bez anabiozy.... bez niczego. To musi by� automat. - Ja jednak tam zejd�. - Zosta�. - Nie mog�. To jest wezwanie pomocy. - Czekaj. Rozumujesz jak cz�owiek staro�ytny. Ja ci wyt�umacz�... - Potem. Zosta� na zewn�trz i odblokuj �luzy, gdyby automaty zatrzasn�y je automatycznie. - Ale� Larks... Larks nie s�ucha�. Min�� �luzy i zapaliwszy naramienny reflektor, bieg� opadaj�cym w d� korytarzem. Czu� op�ywaj�cy go strumie� powietrza i s�ysza� szum wody wdzieraj�cej si� do wn�trza statku. Sygna�y w g�o�niku jego he�mu dudni�y coraz g�o�niej. Potem korytarz si� sko�czy� i zobaczy� �adownie. Woda by�a ju� tylko o kilka metr�w ni�ej. Po jej powierzchni, o�wietlonej snopem reflektora, p�ywa�y jakie� butle i ochraniacze. I nagle zobaczy� skafander, nieruchomy kszta�t ludzki w skafandrze. Chwytaj�c r�koma zaczepy mocuj�ce �adunek zsun�� si� do powierzchni wody, zanurzy�, odbi� od �ciany i pop�yn�� do cz�owieka w skafandrze. Sygna�y wezwania pomocy hucza�y teraz w jego he�mie. Wyj�cie z wody, mimo dodatkowego obci��enia, nie przedstawia�o trudno�ci, bo tymczasem woda podnios�a si� do poziomu wylotu korytarza. Potem ci�gn�� cz�owieka w skafandrze korytarzem w g�r�; zostawiaj�c za sob� dwie smugi wody sp�ywaj�ce z bezw�adnych n�g tamtego. Wreszcie przekroczy� �luzy i us�ysza� charakterystyczny szcz�k ich zwieraj�cych si� powierzchni. Wtedy spojrza� poprzez szyb� he�mu na twarz tamtego i odczu� lekki zawr�t g�owy. To by�a jego w�asna, martwa twarz. - Przykro mi, Larks, �e tak w�a�nie si� sta�o. Powinni�my byli ci� o tym uprzedzi�, ale nie przypuszczali�my, �e mo�e to si� tak sko�czy�. - To by� g�os Toda. Larks nic nie odpowiedzia�. Siedzia� w swoim fotelu, w swojej w�asnej kabinie i nawet nie by� specjalnie ciekaw wyja�nie� Moda. Wiedzia� ju�, �e ogl�danie swojej twarzy po �mierci nie nale�y do przyjemno�ci. - Tak, powinni�my byli ci� o tym uprzedzi�... - Te� tak s�dz�. - Sprawa w zasadzie jest prosta. Wiesz przecie�, �e przechowujemy