2948
Szczegóły |
Tytuł |
2948 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2948 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2948 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2948 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO W ZAU�KU
T�UMACZY� JAN S. ZAUS
TYTU� ORYGINA�U: MURDER IN THE MEWS
Sybil Heeley
- mojej d�ugoletniej przyjaci�ce,
w dow�d przywi�zania
MORDERSTWO W ZAU�KU
ROZDZIA� PIERWSZY
- Da pan pensa na kuk��?
Ma�y ch�opiec z umorusan� twarz� u�miechn�� si� przymilnie.
- Wykluczone! - wykrzykn�� nadinspektor Japp. - I pos�uchaj, m�j ma�y...
Nast�pi�o kr�tkie kazanie. Urwis odskoczy� z przestrachem, ostrzegaj�c kr�tko swych towarzyszy:
- Jak Boga kocham, to pewnie odpicowany gliniarz! Gromada rzuci�a si� do ucieczki, �piewaj�c g�o�no:
Pi�ty listopada
To spisek i zdrada.*
Towarzysz�cy inspektorowi niski m�czyzna w sile wieku, z jajowat� czaszk� i bujnym, gro�nym w�sem, u�miecha� si� do siebie.
- Tres bien, Japp - zauwa�y� - kazanie wychodzi ci doskonale. Winszuj�!
- Dzie� Guya Fawkesa to bezwstydny pretekst do �ebractwa - mrukn�� Japp.
- Interesuj�ca tradycja - m�wi� Herkules Poirot zamy�lony. - Sp�jrz na te fajerwerki, na strzelaj�ce w g�r� sztuczne ognie. Po tylu latach, kt�re powinny zatrze� pami�� o cz�owieku, czci si� zar�wno jego, jak i jego czyn.
Przedstawiciel ze Scotland Yardu mia� w�tpliwo�ci:
- Nie s�dz�, �eby kt�ry� z tych ch�opc�w naprawd� wiedzia�, kim by� Guy Fawkes.
- A wkr�tce niew�tpliwie nast�pi pomieszanie poj��. Czy te feu d'artifice wypuszcza si� pi�tego listopada w celu uczczenia, czy te� dla pot�pienia tamtych wydarze�? Jak my�lisz, m�j drogi, czy wysadzenie w powietrze brytyjskiego parlamentu by�o przest�pstwem, czy szlachetnym uczynkiem?
Japp za�mia� si� kr�tko.
- Niekt�rzy powiedzieliby, �e tym drugim. M�czy�ni skr�cili z g��wnej ulicy w stosunkowo cichy zau�ek. Zjedli w�a�nie razem obiad i teraz na skr�ty szli w kierunku mieszkania Poirota. Po drodze ci�gle s�yszeli odg�osy fajerwerk�w. Od czasu do czasu niebo rozja�nia� deszcz z�otych promieni.
- Doskona�a noc na morderstwo - zauwa�y� ze znawstwem Japp. - Nikt w tak� noc nie us�ysza�by strza�u.
- Zawsze wydawa�o mi si� to dziwne, �e tak ma�o przest�pc�w korzysta z podobnych okazji - zauwa�y� Herkules Poirot.
- Wiesz, Poirot, czasami marz� o tym, �eby� ty pope�ni� jak�� zbrodni�!
- Mon cher!
- Tak, chcia�bym widzie�, jak si� do tego zabierasz.
- M�j drogi, gdybym ja pope�ni� zbrodni�, to nie mia�by� �adnej szansy zobaczy�, jak si� do tego zabieram. Prawdopodobnie nigdy nie przysz�oby ci do g�owy, �e zosta�a pope�niona zbrodnia.
- Czy nie jeste� przypadkiem zbyt pewny siebie? - za�mia� si� �yczliwie Japp.
Nast�pnego dnia o wp� do dziesi�tej zadzwoni� telefon Poirota.
- Halo? Halo?
- Halo, czy to ty, Poirot?
- Oni, c'est moi.
- Tu Japp. Pami�tasz, jak wracali�my ostatniej nocy przez zau�ek Bardsley Gardens?
- Tak.
- Rozmawiali�my o tym, �e fajerwerki, petardy i inne wybuchy zag�uszy�yby odg�osy strza�u.
- Oczywi�cie.
- Mamy samob�jstwo. Pod numerem czternastym. Zabi�a si� m�oda wd�wka, niejaka pani Allen. Id� tam w�a�nie.
- Przepraszam ci�, ale czy kogo� z twoj� pozycj�, drogi przyjacielu, wysy�a si� do samob�jstw?
- Bystry z ciebie facet! Nie, nie wysy�a si�. Prawd� m�wi�c, wydaje si�, �e nasz lekarz uwa�a, i� jest w tym co� dziwnego. Mam wra�enie, �e powiniene� te� przy tym by�. Przyjdziesz?
- Oczywi�cie, przyjd�. Numer czternasty?
- Zgadza si�.
Poirot przyby� pod numer 14 w zau�ku Bardsley Gardens prawie w tym samym czasie, kiedy zajecha� samoch�d z Jappem i trzema innymi m�czyznami.
To, �e numer 14 sta� si� centrum zainteresowania, by�o zrozumia�e. Zebra�o si� tutaj wielu ludzi: szoferzy i ich �ony, ch�opcy na posy�ki, w��cz�dzy, dobrze ubrani przechodnie i ci�ba dzieci; wszyscy gapili si� z otwartymi ustami, zafascynowani.
Umundurowany policjant sta� na stopniach i stara� si� powstrzyma� gapi�w. M�odzi ludzie o czujnych spojrzeniach, z aparatami fotograficznymi, kr�cili si� gor�czkowo i, kiedy pojawi� si� Japp, rzucili si� ku niemu.
- Na razie niczego dla was nie mam - rzeki Japp, odsuwaj�c ich na bok. Przywita� Poirota skinieniem g�owy.
- Jeste� ju�. Wejd�my.
Skierowali si� szybko do �rodka. Zamkn�y si� za nimi drzwi, a oni znale�li si� u st�p a�urowych schod�w.
U ich szczytu sta� jaki� cz�owiek. Rozpoznawszy Jappa, powiedzia�:
- To tutaj, panowie.
Poirot i Japp weszli po schodach. Policjant otworzy� drzwi po lewej stronie. Prowadzi�y do niewielkiej sypialni.
- My�l�, �e chce pan, abym szybko przedstawi� g��wne punkty sprawy.
- S�usznie, Jameson - odpar� Japp. - Co wiesz na ten temat?
Inspektor dzielnicowy Jameson rozpocz�� relacj�:
- Zmar�a to pani Allen. Mieszka�a tu z przyjaci�k�, pann� Plenderleith, kt�ra przebywa�a w�a�nie na wsi i powr�ci�a dzi� rano. Mia�a sw�j w�asny klucz i zaskoczy�o j� to, �e nie zasta�a nikogo na dole. Zwykle oko�o dziewi�tej przychodzi�a sprz�taczka. Panna Plenderleith posz�a wi�c na pi�tro do swojego pokoju (to w�a�nie ten pok�j, w kt�rym jeste�my), nast�pnie do pokoju przyjaci�ki. Drzwi by�y zamkni�te na klucz od wewn�trz. Poruszy�a klamk�, potem puka�a i wo�a�a, ale nikt nie odpowiada�. W ko�cu, zaniepokojona, zatelefonowa�a na policj�. By�a wtedy dziesi�ta czterdzie�ci pi��. Przybyli�my na miejsce i wy�amali�my drzwi. W pokoju le�a�a martwa pani Allen, z przestrzelon� g�ow�. Automatyczny pistolet Webley 25 trzyma�a jeszcze w d�oni i wszystko wskazywa�o na to, �e pope�ni�a samob�jstwo.
- Gdzie jest teraz panna Plenderleith?
- Na dole, w salonie. Okre�li�bym j� jako ch�odn�, energiczn� m�od� dam�. Ma g�ow� na karku.
- Wkr�tce z ni� pom�wi�. A teraz zobaczymy, co powie Brett.
Wraz z Poirotem przeszli do nast�pnego pokoju.
- Halo, Japp! Ciesz� si�, �e ju� jeste�! Dziwna sprawa! - zawo�a� na ich widok szczup�y, starszy m�czyzna.
Japp podszed� do niego. Herkules Poirot rozejrza� si� wok�.
Pok�j by� wi�kszy od tego, kt�ry opu�cili przed chwil�. Okno mie�ci�o si� w obszernym wykuszu. W odr�nieniu od tamtego pomieszczenia, kt�re by�o zwyczajn� sypialni�, to by�o sypialni� urz�dzon� jak salon.
�ciany pomalowano na kolor srebrny, a sufit na szmaragdowe. W oknach wisia�y firanki o nowoczesnym wzorze, w kolorach srebrnym i zielonym. Sta� tam tapczan, przykryty l�ni�c�, pikowan�, szmaragdow� narzut�, a na nim le�a�y z�ote i srebrne poduszki. Poza tym w pokoju umieszczono orzechowe biurko, orzechow� wysok� kom�dk� i kilka nowoczesnych chromowanych krzese�. Na niskim szklanym stoliku sta�a olbrzymia popielniczka pe�na niedopa�k�w.
Herkules Poirot delikatnie pow�cha� powietrze i podszed� do Jappa, kt�ry patrzy� na cia�o.
Na pod�odze bezw�adna posta� le�a�a tak, jak zsun�a si� z jednego z chromowanych krzese�. Zmar�a mia�a oko�o dwudziestu siedmiu lat, pi�kne w�osy i delikatne rysy. �adna, smutna, cho� mo�e nieco bezmy�lna twarz by�a lekko uszminkowana. Z lewej strony g�owy czerni�a si� zakrzep�a krew. Palce prawej r�ki zacisn�y si� na kolbie ma�ego pistoletu. Kobieta mia�a na sobie skromn�, si�gaj�c� pod szyj� sukni� w kolorze ciemnozielonym.
- Dobrze. Brett. Jakie masz w�tpliwo�ci?
Japp wpatrywa� si� w bezw�adne cia�o.
- Pozycja zgadza si� - m�wi� lekarz. - Gdyby zastrzeli�a si� sama, to w�a�nie tak zsun�aby si� z krzes�a. Drzwi by�y zamkni�te na klucz, okno - zamkni�te od wewn�trz.
- To, co m�wisz, nie wzbudza w�tpliwo�ci. C� ci� wi�c niepokoi?
- Prosz� spojrze� na pistolet. Nie dotyka�em go - czeka�em na specjalist� od daktyloskopii. S�dz�, �e domy�la si� pan, o co mi chodzi.
Poirot i Japp niemal jednocze�nie kl�kn�li i zacz�li dok�adnie bada� pistolet.
- Tak, domy�lam si�, o co ci chodzi - rzek� szybko Japp. - Pistolet spoczywa w stulonej d�oni i wydaje si�, jakby go trzyma�a, a w istocie wcale go nie trzyma. Co� jeszcze?
- Du�o. Trzyma pistolet w prawej r�ce. A teraz prosz� spojrze� na ran�. Pistolet zosta� przy�o�ony do g�owy powy�ej lewego ucha. Lewego... Prosz� na to zwr�ci� uwag�.
- Mhm - mrukn�! Japp. - Wydaje si� to rozstrzygaj�ce. Nie mog�aby wypali� z pistoletu w tej pozycji? Z prawej r�ki?
- Czysty nonsens. Mo�na si�gn�� do tego miejsca r�wnie� praw� r�k�, ale w�tpi�, czy mo�na odda� strza�.
- Tak, to do�� oczywiste. Kto� j� zastrzeli� i pr�bowa� upozorowa� samob�jstwo. A co my�licie o zamkni�tych drzwiach i oknie?
- Okno by�o zamkni�te i zaryglowane od �rodka - wtr�ci� inspektor Jameson. - Ale chocia� drzwi by�y zamkni�te, nie mogli�my nigdzie znale�� klucza.
Japp skin�� g�ow�.
- Tak, to rzeczywi�cie dziwne. Kimkolwiek by� ten, co strzela�, zamkn�� drzwi po wyj�ciu z pokoju i mia� nadziej�, �e brak klucza nie zostanie zauwa�ony. Na to Poirot wyszepta�:
- C'es! bete, �a!
- No, m�j stary, nie mo�na mierzy� wszystkiego twoim b�yskotliwym intelektem! Prawd� m�wi�c, to w�a�nie jest taki szczeg�, kt�ry mo�na przeoczy�. Drzwi s� zamkni�te na klucz, wi�c trzeba je wy�ama�. W �rodku znajduje si� martwa kobieta, trzyma w r�ce pistolet. Wszystko wskazuje na samob�jstwo. Specjalnie si� zamkn�a, �eby jej nie przeszkadzano. Kto b�dzie szuka� klucza? Prawd� powiedziawszy, pomys� panny Plenderleith, by pos�a� po policj�, by� nader szcz�liwy. Mog�a przecie� poprosi� taks�wkarzy, aby rozwalili drzwi. I na spraw� klucza nikt nie zwr�ci�by uwagi.
- Tak, s�dz�, �e masz racj� - rzek� Herkules-Poirot. - To by�aby naturalna reakcja wielu ludzi. Policja jest przecie� ostatni� instancj�, nieprawda�?
Poirot ci�gle przygl�da� si� cia�u.
- Czy co� ci� zaintrygowa�o? - spyta� Japp. Pytanie brzmia�o beztrosko, ale oczy inspektora pozosta�y przenikliwe i czujne.
Herkules Poirot potrz�sn�� wolno g�ow�.
- Patrz� na zegarek na jej r�ce.
Pochyli� si�, dotkn�� go ko�cem palca. By� to wykwintny, drogi przedmiot z jedwabnym paskiem. Zegarek znajdowa� si� na r�ce, kt�rej d�o� zaciska�a si� wok� kolby pistoletu.
- Powiedzia�bym, �e to misterna robota. Cacko -zauwa�y� Japp. - Wart pewnie wiele pieni�dzy! - Podni�s� g�ow� i spojrza� badawczo na Poirota. - My�lisz, �e to ma jakie� znaczenie?
- Mo�liwe.
Poirot podszed� do biurka. By� to elegancki mebel z opuszczon� klap� na przedzie, kolorem dopasowany do wn�trza pokoju i reszty umeblowania. Na �rodku biurka sta� pot�nych rozmiar�w ka�amarz. Obok le�a� zielony lakierowany bibularz. Na lewo od bibularza, na podstawce ze szmaragdowego szk�a, znajdowa�a si� srebrna obsadka, laska srebrnego laku do piecz�ci, o��wek i dwa znaczki pocztowe. Na prawo od bibularza sta� ruchomy kalendarz, wskazuj�cy dni tygodnia, dat� i miesi�c. By� tam r�wnie� szklany ka�amarz, w kt�rym tkwi�o pi�ro. Wygl�da�o na to, �e Poirota zainteresowa�o to pi�ro, wyj�� je z ka�amarza i zacz�� ogl�da�. Jak si� zaraz przekona�, stal�wka by�a ca�kiem sucha i nowa. Widocznie ca�o�� stanowi�a wy��cznie element dekoracyjny. Srebrna obsadka mia�a pobrudzon� atramentem stal�wk�; by�a u�ywana. Oczy detektywa spocz�y na kalendarzu.
- Wtorek, pi�ty listopada - rzek� Japp, widz�c wzrok Poirota. - Wczoraj. Wszystko si� zgadza. - Zwr�ci� si� do Bretta: - Kiedy mog�a nast�pi� �mier�?
- Zosta�a zastrzelona o jedenastej trzydzie�ci trzy wczoraj wieczorem - odpar� pewnie lekarz, po czym u�miechn�� si�, widz�c zdumienie Jappa.
- Przepraszam ci�, m�j stary - powiedzia�. - Mia�em tak� pokus� odegra� superlekarza z fantastycznych powie�ci! Prawd� m�wi�c, powiedzia�bym, �e ko�o jedenastej, z godzinnym odchyleniem w jedn� lub w drug� stron�.
- Och, my�la�em, �e mo�e zatrzyma� si� zegarek, czy co� takiego.
- �e si� zatrzyma�, nie ulega w�tpliwo�ci, tyle �e stan�� kwadrans po czwartej.
- Przypuszczam, �e nie mog�a zosta� zastrzelona kwadrans po czwartej.
- Mo�esz to sobie wybi� z g�owy.
Poirot odwr�ci� bibularz.
- Dobra my�l - zauwa�y� Japp. - Ale to nam nic nie daje.
Bibularz by� nieskalanie czysty. Poirot obejrza� pozosta�e kawa�ki bibu�y, ale wszystkie by�y nie u�ywane. Nast�pnie uwag� jego zaj�� kosz na �mieci. Znajdowa�y si� w nim dwa czy trzy listy i jakie� zawiadomienie. Listy te tylko raz przedarto i �atwo mo�e je by�o zrekonstruowa�. Ich tre�� stanowi�y pro�by o wsparcie pieni�ne od jakiego� dobroczynnego stowarzyszenia na rzecz kombatant�w, zaproszenie na party na trzeciego listopada i wiadomo�� o dacie przymiarki u krawcowej. Zawiadomienia dotyczy�y wyprzeda�y futer. By� tam tak�e katalog magazynu wielobran�owego.
- Nic tu nie ma - rzek� Japp.
- Nic. To dziwne... - powiedzia� Poirot.
- Chodzi ci o to, �e samob�jcy zwykle zostawiaj� list?
- W�a�nie.
- Mamy wi�c jeszcze jeden dow�d, �e to nie jest samob�jstwo! - Po chwili doda� - No, dalsz� robot� zajm� si� moi ludzie. A teraz najlepiej by�oby zej�� na d� i przes�ucha� pann� Plenderleith. Idziesz, Poirot?
Wydawa�o si�, �e Poirot nie mo�e oderwa� si� od biurka.
Wyszed� z pokoju, ale w drzwiach obejrza� si� i raz jeszcze spojrza� na szmaragdowe pi�ro.
ROZDZIA� DRUGI
Drzwi, znajduj�ce si� u st�p w�skich schod�w, prowadzi�y do obszernej bawialni, powsta�ej z przebudowanej stajni. Na �cianach pokrytych tynkiem o nier�wnej fakturze wisia�y akwaforty i drzeworyty. W pokoju znajdowa�o si� dwoje ludzi.
W fotelu blisko kominka, z r�kami wyci�gni�tymi w kierunku ognia, siedzia�a ciemnow�osa, sprawiaj�ca wra�enie energicznej, kobieta w wieku oko�o dwudziestu siedmiu lat. Drug� osob� by�a kobieta starsza, solidnie zbudowana. W chwili, gdy m�czy�ni weszli, trzyma�a w r�ce sznurkow� siatk� i sapi�c m�wi�a do m�odszej:
- ...i, jak ju� m�wi�am, prosz� pani, tak mnie to przerazi�o, �e omal nie pad�am. I pomy�le�, �e akurat tego rana...
- Wystarczy, pani Pierce - przerwa�a jej m�odsza kobieta.. - My�l�, �e panowie s� z policji...?
- Panna Plenderleith? - zapyta� Japp, wyst�puj�c do przodu.
- Tak. A to jest pani Pierce, kt�ra codziennie przychodzi nam sprz�ta�.
Rw�cy potok s��w pani Pierce wytrysn�� ponownie:
- I, jak ju� m�wi�am pannie Plenderleith, pomy�le�, �e akurat tego ranka Luiza Maud, moja siostrzenica, musia�a dosta� ataku i tylko ja by�am pod r�k�... Poza tym pokrewie�stwo to pokrewie�stwo, wi�c nie my�la�am, �e pani Allen b�dzie mia�a mi za z�e, cho� nie lubi� zawodzi� moich pa�...
- Tak jest, tak jest, droga pani - zr�cznie przerwa� jej Japp. - Teraz prosz� zaprowadzi� inspektora Jamesona do kuchni i tam z�o�y� mu kr�tkie o�wiadczenie.
Uwolniwszy si� od gadatliwej pani Pierce, kt�ra odesz�a z Jamesonem trajkocz�c jak maszyna, Japp zwr�ci� si� do m�odej kobiety:
- Jestem nadinspektor Japp. Chcia�bym, aby opowiedzia�a nam pani wszystko, co pani wie o tej sprawie.
- Oczywi�cie. Od czego mam zacz��?
Jej opanowaniem by�o godne podziwu. Nie czu�o si� �ladu �alu ani zdenerwowania, a jedynie mo�e troch� nienaturaln� sztywno�� w zachowaniu.
- Przyjecha�a pani dzi� rano? O kt�rej godzinie?
- My�l�, �e przed dziesi�t� trzydzie�ci. Okaza�o si�, �e pani Pierce, tej gadu�y, jeszcze nie by�o.
- Czy cz�sto si� to zdarza?
Jane Plenderleith wzruszy�a ramionami.
- Mniej wi�cej dwa razy w tygodniu przychodzi�a oko�o dwunastej albo wcale si� nie zjawia�a. Powinna przychodzi� o dziewi�tej. Co najmniej dwa razy w tygodniu przychodzi�a p�niej z powodu zawrot�w g�owy albo choroby w rodzinie. W dzisiejszych czasach wszystkie te dochodz�ce pomoce s� takie same - bez poczucia obowi�zku. Ale to nie jest z�a kobieta...
- D�ugo tu pracuje?
- Ponad miesi�c. Poprzednia lubi�a przyw�aszcza� sobie r�ne drobiazgi.
- Prosz� m�wi� dalej, panno Plenderleith.
- Gdy zap�aci�am za taks�wk� i wnios�am walizk�, rozejrza�am si� za pani� Pierce. Nie widz�c jej, posz�am do mojego pokoju. Doprowadzi�am siebie nieco do porz�dku i uda�am si� do Barbary, do pani Allen, ale drzwi jej pokoju zasta�am zamkni�te. Poruszy�am klamk�, puka�am, lecz bez skutku. Zesz�am wi�c na d� i zatelefonowa�am na policj�.
- Pardon - przerwa� szybko Poirot. - Czy nie przysz�o pani na my�l, �eby po prostu wy�ama� drzwi przy pomocy kt�rego� z taks�wkarzy, kt�rzy maj� tu post�j?
Zwr�ci�a na niego badawcze, ch�odne spojrzenie ciemnozielonych oczu.
- Nie, �e nie przysz�o mi to na my�l. Je�eli co� jest nie w porz�dku, to jedynymi lud�mi, kt�rzy powinni si� tym zaj��, s� policJanei.
- Wi�c pani s�dzi�a - pardon, mademoiselle - �e co� by�o nie w porz�dku?
- Naturalnie.
- Poniewa� nikt nie odpowiada� na pukanie? Przecie� by�o ca�kiem mo�liwe, �e pani przyjaci�ka �pi po za�yciu �rodk�w nasennych...
- Ona nigdy nie bra�a �rodk�w nasennych.
Odpowied� by�a szybka i stanowcza.
- ...albo wysz�a z domu, zamkn�wszy uprzednio drzwi swego pokoju.
- Dlaczego mia�aby zamyka� drzwi na klucz? W ka�dym razie, gdyby gdzie� wysz�a, zostawi�aby dla mnie wiadomo�� na kartce...
- Jednak nie zrobi�a tego... Nie zostawi�a dla pani wiadomo�ci? Jest pani tego ca�kowicie pewna?
- Oczywi�cie, �e jestem pewna. Z pewno�ci� znalaz�abym tak� notatk�. - W jej g�osie zabrzmia�a ostra nutka zniecierpliwienia.
- Nie pr�bowa�a pani zajrze� przez dziurk� od klucza, panno Plenderleith? - spyta� Japp.
- Nie - odpar�a Jane Plenderleith w zamy�leniu. -Nie mam takiego zwyczaju. Zreszt�, c� bym mog�a zobaczy�? Przecie� musia� w niej tkwi� klucz.
Pytaj�ce, niewinne spojrzenie szeroko otwartych oczu spocz�o na Jappie. Poirot nagle u�miechn�� si� do siebie.
- Ma pani, oczywi�cie, zupe�n� racj�, panno Plenderleith - rzek� Japp. - Przypuszcza�em jednak, �e pani nie mia�a powod�w, aby s�dzi�, �e przyjaci�ka pope�ni�a w�a�nie samob�jstwo?
- Och, nie.
- Czy wygl�da�a ostatnio na przygn�bion�? Mo�e sprawia�a wra�enie osoby, na kt�r� spad�o jakie� nieszcz�cie?
- Nie - odpar�a po d�u�szej przerwie.
- Czy wiedzia�a pani, �e pani Allen mia�a pistolet?
Jane Plenderleith skin�a g�ow�.
- Tak, naby�a go w Indiach i trzyma�a zawsze w szufladzie w swoim biurku.
- Mia�a pozwolenie?
- Przypuszczam, �e tak. Ale pewno�ci nie mam.
- Teraz, panno Plenderleith, prosz� nam wszystko powiedzie� o pani Allen... Jak d�ugo j� pani zna, gdzie mieszkaj� jej krewni? Wszystko, co pani wie.
Jane Plenderleith skin�a g�ow�.
- Znam Barbar� od oko�o pi�ciu lat. Pierwszy raz spotka�am j� w czasie podr�y zagranicznej, w Egipcie. W�a�nie wraca�a z Indii do domu. Ja pracowa�am wtedy w brytyjskiej szkole w Atenach i wybra�am si�, przed powrotem "do Anglii, na kilka tygodni do Egiptu. Wybra�y�my si� razem na wycieczk� statkiem po Nilu. Zaprzyja�ni�y�my si�. Szuka�am wtedy kogo�, z kim mog�abym zamieszka�. Barbara by�a sama na �wiecie. My�la�y�my, �e b�dzie nam razem dobrze.
- Czy rzeczywi�cie by�o wam razem dobrze? - spyta� Poirot.
- Bardzo dobrze. Ka�da z nas mia�a w�asnych przyjaci�. Moi przyjaciele i znajomi wywodzili si� raczej ze sfer artystycznych. Barbara wola�a inne towarzystwo.
Poirot skin�� g�ow� ze zrozumieniem. Japp pyta� dalej:
- Co pani wie o rodzinie pani Allen? Mam na my�li okres przed poznaniem pani. Jane Plenderleith wzruszy�a ramionami.
- Prawie nic o niej nie wiem. Jej panie�skie nazwisko brzmia�o Armitage.
- A m��?
- Podejrzewam, �e nie by�o czym si� chwali�. Zdaje si�, �e pi�. Zmar� rok lub dwa po �lubie. Mieli jedno dziecko, dziewczynk�, ale umar�a, maj�c trzy lata. Barbara nie opowiada�a mi wiele o swoim m�u. Wiem tylko, �e wysz�a za niego w Indiach, gdy mia�a siedemna�cie lat. Potem wyjechali na Borneo, czy w jakie� inne zapomniane przez Boga miejsce, gdzie wysy�a si� nieudacznik�w. Ale by� to niew�tpliwie bolesny temat i nigdy do niego nie wraca�am.
- Czy pani Allen mia�a jakie� trudno�ci finansowe?
- Nie, jestem pewna, �e nie mia�a.
- �adnych d�ug�w? Nic takiego?
- Oc�i, nie! Jestem pewna, �e nie nale�a�a do os�b, kt�re popadaj� w tego rodzaju tarapaty.
- Teraz musz� zada� inne pytanie, kt�re, jak s�dz�, nie powinno pani�, panno Plenderleith, zaskoczy�. Czy pani Allen mia�a jakiego� szczeg�lnego przyjaciela lub przyjaci�k�?
Jane Plenderleith odpar�a ch�odno:
- Owszem, by�a zar�czona, je�eli o to panu chodzi.
- Jak si� nazywa jej narzeczony?
- Charles Laverton-West. Jest pos�em do parlamentu, z okr�gu Hampshire.
- D�ugo go zna�a?
- Nieco ponad rok.
- A... a jak d�ugo by�a z nim zar�czona?
- Dwa... nie, blisko trzy miesi�ce.
- Wie pani, czy si� k��cili?
Panna Plenderleith pokr�ci�a g�ow� przecz�co.
- Nie. By�abym bardzo zaskoczona, gdyby co� takiego mia�o miejsce. Barbara nie nale�a�a do k��tliwych os�b.
- Kiedy po raz ostatni widzia�a pani swoj� przyjaci�k�?
- W pi�tek, tu� przed wyjazdem na weekend.
- Pani Allen mia�a pozosta� w mie�cie?
- Tak. Jak s�dz�, mia�a wyjecha� ze swoim narzeczonym dopiero w niedziel�.
- A pani gdzie sp�dzi�a weekend?
- W Laidells Hali w Laidell w hrabstwie Essex.
- Prosz� o nazwiska os�b, u kt�rych pani by�a.
- Pa�stwo Bentinckowie.
- Wyjecha�a od nich pani dzisiaj rano?
- Tak.
- Musia�a pani wyjecha� bardzo wcze�nie?
- Pan Bentinck odwi�z� mnie samochodem. Wyje�d�a� wcze�nie, poniewa� mia� co� do za�atwienia w mie�cie przed dziesi�t�.
- Rozumiem.
Japp skin�� g�ow�. Odpowiedzi panny Plenderleith brzmia�y przekonuj�co i by�y wyczerpuj�ce.
- Jakie ma pani zdanie o panu Lavertonie-We�cie - wtr�ci� Poirot.
Dziewczyna wzruszy�a ramionami.
- Jakie to ma znaczenie?
- By� mo�e �adnego, lecz ciekaw jestem pani opinii o nim.
- Nie wiem, co mam powiedzie�. M�ody... Ma oko�o trzydziestu jeden lub dwu lat... Ambitny... Dobry m�wca. S�dz�, �e zajdzie wysoko.
- To jest strona "ma". A co po stronie "winien"?
- C�... - Panna Plenderleith zastanawia�a si� przez chwil�. - Wed�ug mnie jest banalny. My�li, jakie wyra�a, nie s� szczeg�lnie oryginalne... I jest troch� napuszony. - Nie s� to zbyt istotne wady, mademoiselle - zauwa�y� z u�miechem Poirot.
- Naprawd� pan tak my�li? - W jej g�osie brzmia�a nieznaczna ironia.
- Pani zapewne nie zgadza si� ze mn�. Obserwuj�c j�, Poirot zauwa�y�, �e si� lekko zmiesza�a. Postanowi� skorzysta� z uzyskanej przewagi.
- A pani Allen...? Ona chyba tego nie dostrzega�a?
- Ma pan ca�kowit� racj�. Barbara uwa�a�a, �e jest cudowny. Patrzy�a na niego jego w�asnymi oczyma.
- Pani lubi�a sw� przyjaci�k�?
Dostrzeg�, jak zacisn�a d�onie na kolanach, zacisn�a z�by i dopiero po chwili odpar�a bezbarwnym g�osem:
- Ma pan racj�. Lubi�am j�.
- Jeszcze jedno pytanie, panno Plenderleith... - wtr�ci� Japp. - Czy panie nie k��ci�y�cie si�? Nie by�o mi�dzy wami jakich� nieporozumie�?
- �adnych.
- Nawet na tle tego... narzecze�stwa?
- Oczywi�cie, �e nie. Cieszy�am si�, �e by�a taka szcz�liwa.
Po kr�tkiej przerwie Japp zapyta�:
- Mo�e pani wie, czy Barbara Allen mia�a jakich� wrog�w?
Zapanowa�o wyra�nie d�u�sze milczenie, zanim Jane Plenderleith odpowiedzia�a. Jej g�os zmieni� si� nieco.
- Nie wiem, co pan ma na my�li, m�wi�c o wrogach.
- Powiedzmy kogo�, kto m�g� odnie�� korzy�� z jej �mierci?
- O nie, nie, to doprawdy �mieszne! Nie by�a bogata, nie mia�a wielkiego maj�tku.
- Kto po niej dziedziczy?
W g�osie panny Plenderleith da�o si� wyczu� zaskoczenie.
- Wie pan, naprawd� nie mam poj�cia. Jednak nie by�abym zdziwiona, gdybym to ja dziedziczy�a. Naturalnie, je�li sporz�dzi�a testament.
- Nikt nie odczuwa� wobec niej zazdro�ci? Nie pragn�� zemsty? - pyta� Japp.
- Nie wiem, czy znalaz�by si� kto�, kto by jej zazdro�ci� lub nienawidzi�... To by�a bardzo porz�dna osoba. Naprawd� dawa�a si� lubi�.
Po raz pierwszy jej twardy dotychczas g�os jakby nieco z�agodnia�. Poirot skin�� g�ow� w milczeniu.
- Z tego wszystkiego wynika wi�c - rzek� Japp - �e pani Allen ostatnio by�a w dobrym nastroju, nie mia�a k�opot�w finansowych i z powodu niedawnych zar�czyn by�a szcz�liwa. Nie mia�a wi�c najmniejszego nawet powodu, aby pope�ni� samob�jstwo! Zgadza si� czy nie?
Zapanowa�a cisza, kt�r� przerwa�a Jane:
- Tak - przyzna�a Jane po d�u�szej chwili.
- Prosz� mi wybaczy� - o�wiadczy� Japp wstaj�c - ale musz� porozmawia� z inspektorem Jamesonem.
I wyszed� z pokoju.
Herkules Poirot pozosta� tete a tete z Jane Plenderleith.
ROZDZIA� TRZECI
Przez kilka minut panowa�o milczenie.
Jane Plenderleith obrzuci�a ma�ego detektywa kr�tkim, szacuj�cym spojrzeniem, potem nie odzywaj�c si�, patrzy�a nieruchomo przed siebie. Jednak w jej zachowaniu wida� by�o jakie� napi�cie. Stwarza�a pozory oboj�tno�ci, lecz w �rodku by�a czujna. Kiedy wreszcie Poirot przerwa� t� nieprzyjemn� cisz�, wydawa�o si�, �e jego g�os przyni�s� jej ulg�. Zada� jej pytanie normalnym, uprzejmym tonem:
- Kiedy pani zapali�a ogie�, mademoiselle?
- Ogie�? - spyta�a niepewnie. - Ach, tak! Dzi� rano... Jak tylko przyjecha�am.
- Zanim pani posz�a na g�r� czy po zej�ciu na d�?
- Zanim posz�am na g�r�.
- Aha. Tak, oczywi�cie... I by�o ju� na�o�one do kominka? Czy mo�e pani sama na�o�y�a?
- Wszystko by�o przygotowane. Ja tylko podpali�am. - W jej g�osie brzmia�o lekkie zniecierpliwienie. Najwyra�niej podejrzewa�a, �e Poirot usi�uje jedynie potrzyma� rozmow�. Mo�liwe, �e by�o tak w istocie...
Tymczasem Poirot ci�gn�� dalej oboj�tnym tonem:
- Ale w pokoju pani przyjaci�ki, jak sam zauwa�y�em, jest tylko piecyk gazowy, prawda?
Jane Plenderleith odpar�a automatycznie:
- Tylko tu mo�emy pali� w�glem, w pozosta�ych pokojach jest ogrzewanie gazowe.
- Panie r�wnie� gotowa�y na gazie?
- Przypuszczam, �e obecnie wszyscy tak gotuj�.
- Prawda. To oszcz�dza wiele pracy.
Rozmowa zamar�a. Jane Plenderleith stuka�a bucikiem o pod�og�. Nagle powiedzia�a szorstko:
- Ten nadinspektor Japp jest bystry, prawda?
- Tak, to bardzo rozs�dny cz�owiek. Dobrze prowadzi �ledztwo. Pracowity, solidny i... nic nie umyka jego uwadze.
- Ciekawe... - mrukn�a Jane Plenderleith.
Poirot obserwowa� j� z uwag�. O�wietlone blaskiem ognia na kominku, jej oczy wydawa�y si� zupe�nie zielone.
- To by� dla pani wielki szok? - zapyta� spokojnie.
- Okropny.
Powiedzia�a to z zaskakuj�c� szczero�ci�.
- Nie spodziewa�a si� pani czego� podobnego, prawda?
- Oczywi�cie, �e nie.
- Na pierwszy rzut oka wydawa�o si� pani to wszystko niemo�liwe... Czy te� mo�e jednak...
Bezpo�rednio�� tego pytania i mi�y ton g�osu prze�ama�y op�r Jane Plenderleith.
- Tak,' ma pan racj� - odpar�a impulsywnie. Nawet gdyby Barbara pope�ni�a samob�jstwo, to nie wyobra�am sobie, aby mog�a zastrzeli� si� w ten spos�b!
- Przecie� mia�a pistolet?
Jane Plenderleith machn�a niecierpliwie r�k�.
- Kupi�a go dawno temu, gdy mieszka�a w jakiej� dziurze za granic�. Trzyma�a go, bo by� pami�tk�. O nic innego nie chodzi�o, jestem tego pewna!
- Dlaczego jest pani tego tak pewna?
- S�dz� tak na podstawie tego, co mi m�wi�a.
- A co m�wi�a?
G�os Poirota by� �agodny i przyjazny, sk�ania� do zwierze�.
- No, na przyk�ad, kiedy raz rozmawia�y�my o samob�jstwie, powiedzia�a, �e najwygodniej jest po prostu otworzy� gaz, zamkn�� si� w pokoju i po�o�y� do ��ka. O�wiadczy�am w�wczas, �e by�oby straszne tak le�e� i czeka�, ju� lepiej si� zastrzeli�. W�wczas Barbara powiedzia�a, �e ona nigdy by tego nie zrobi�a. �e boi si�, �e mog�aby nie umrze� od razu, a poza tym nie lubi huku.
- Rozumiem - rzek� Poirot. - Ale to dziwne... Przecie� sama pani przed chwil� m�wi�a, �e w jej pokoju znajduje si� piecyk gazowy.
Jane Plenderleith spojrza�a na niego lekko zaskoczona.
- Rzeczywi�cie... Nie rozumiem, doprawdy nie mog� poj��, dlaczego nie wybra�a tego sposobu...
Poirot potrz�sn�� g�ow�.
- Tak, to wydaje si� dziwne... W ka�dym razie nienaturalne.
- Tego rodzaju sprawy nigdy nie wydaj� si� naturalne. Ci�gle nie mog� uwierzy� w to, �e si� zastrzeli�a. Przypuszczam, �e to musi by� samob�jstwo?
- Jest jeszcze inna mo�liwo��.
- Co pan ma na my�li?
Poirot spojrza� jej prosto w oczy.
- To mo�e by�... morderstwo.
- Och, nie? - Jane Plenderleith a� si� wzdrygn�a. - C� za straszne przypuszczenie.
- Straszne? By� mo�e, ale nie przysz�o to, pani do g�owy?
- Ale drzwi by�y od �rodka zamkni�te na klucz. Okna r�wnie�...
- Drzwi by�y zamkni�te - zgadza si�. Jednak nie mamy nic, co wskazywa�oby na to, z kt�rej strony - od �rodka czy z zewn�trz. Poza tym, widzi pani, zagin�� klucz.
- Ale je�eli... Je�eli zagin�� klucz... - Zawiesi�a g�os. -Wobec tego drzwi zamkni�to z zewn�trz, w przeciwnym bowiem razie klucz znajdowa�by si� gdzie� w pokoju.
- Tego nie wiem, gdy� pok�j nie zosta� jeszcze gruntownie przeszukany. Klucz m�g� r�wnie� zosta� wyrzucony przez okno i kto� m�g� go znale�� i zabra�.
- Morderstwo! - mrukn�a Jane Plenderleith. Przez chwil� rozwa�a�a t� mo�liwo��. Na jej inteligentnej twarzy o ciemnej karnacji malowa�o si� skupienie. - My�l�... My�l�, �e ma pan racj�.
- Ale je�eli to by�o morderstwo, musia� by� jaki� motyw. Czy zna pani jaki� motyw?
Wolno pokr�ci�a g�ow�. Pomimo tego zaprzeczenia Poirot czu�, �e Jane Plenderleith celowo co� ukrywa. Otworzy�y si� drzwi i wszed� Japp.
Poirot wsta�.
- W�a�nie zasugerowa�em pannie Plenderleith - rzek� - �e jej przyjaci�ka nie pope�ni�a samob�jstwa.
Japp przez chwil� wydawa� si� zaskoczony. Spojrza� z wyrzutem na Poirota.
- Za wcze�nie wydawa� s�d w tej sprawie - zauwa�y�. - Pani rozumie, �e oczywi�cie zawsze bierzemy pod uwag� wszystkie mo�liwo�ci. Teraz te� musimy tak zrobi�.
Jane Plenderleith odpar�a spokojnie:
- Rozumiem.
Japp podszed� do niej.
- Panno Plenderleith, czy pani to ju� kiedy� widzia�a?
- Trzyma� w palcach ma�y, ciemnozielony, owalny emaliowany przedmiot.
- Nie, nigdy.
- To nie jest w�asno�� pani ani pani Allen?
- Nie. Przecie� kobiety nie nosz� tego, prawda?
- Ach, wi�c rozpoznaje pani, co to jest?
- Tak. Chyba �atwo to rozpozna�? To jest po��wka m�skiej spinki do mankietu.
ROZDZIA� CZWARTY
- Ta m�oda kobieta jest za bardzo pewna siebie - narzeka� Japp.
M�czy�ni znajdowali si� w sypialni pani Allen. Cia�o zosta�o ju� zabrane. Specjalista od daktyloskopii sko�czy� swoj� prac� i odszed�.
- By�aby niewskazane traktowa� j� jako osob� g�upi� - zauwa�y� Poirot. - Absolutnie. To sprytna i znaj�ca si� na rzeczy dziewczyna.
- My�lisz, �e to ona? - rzuci� Japp z cieniem nadziei.
- S�dz�, �e by�aby do tego zdolna. Ale ma, niestety, doskona�e alibi. Mo�e pok��ci�y si� o tego m�odzie�ca, tego obiecuj�cego pos�a do parlamentu? My�l�, �e zbyt ostro si� o nim wyra�a! To brzmi podejrzanie. Mo�e by�a w nim zakochana, a on j� porzuci�. Taka kobieta jak ona potrafi�aby usun�� ka�dego, kto by stan�� na jej drodze. Tak, musimy przeanalizowa� to alibi. Zbyt dobre, a poza tym Essex nie le�y zn�w tak daleko. S� dogodne po��czenia kolejowe. Albo mog�a wzi�� -szybki samoch�d. Warto by sprawdzi�, czy na przyk�ad ostatniej nocy nie posz�a spa� z b�lem g�owy.
- Masz racj� - zgodzi� si� Poirot.
- Tak czy inaczej - kontynuowa� Japp - ona co� ukrywa. Zgadzasz si� ze mn�? Ta m�oda dama co� wie.
Poirot przytakn�� zamy�lony.
- Tak, to mo�na wyra�nie dostrzec.
- W takich wypadkach to normalne - skar�y� si� Japp. - Ludzie trzymaj� j�zyk za z�bami, czasami zreszt� z godnych szacunku pobudek.
- Trudno ich za to wini�, m�j drogi.
- Oczywi�cie, ale to stwarza wielkie komplikacje - stwierdzi� Japp z niezadowoleniem.
- No tak, ale r�wnocze�nie daje wi�ksze szans�, �eby� m�g� b�ysn�� swoj� inteligencj� - pocieszy� go Poirot. - A przy okazji... Co z odciskami palc�w?
- Potwierdzaj�, �e to morderstwo. Na pistolecie nie ma �adnych �lad�w. Zosta�y dok�adnie wytarte przed w�o�eniem go w d�o� pani Allen. Nawet je�liby dosi�gn�a praw� r�k� do lewej skroni, nie mog�aby odda� strza�u bez naci�ni�cia na spust, a po �mierci nikt nie mia� okazji usun�� odcisk�w palc�w.
- Nie, nie, wszystko wyra�nie wskazuje na czyj�� interwencj�.
- Nigdzie nie ma odcisk�w palc�w. Ani na klamce, ani na oknie. Zastanawiaj�ce, prawda? W innych miejscach natomiast znale�li�my mn�stwo odcisk�w pani Allen.
- Czy Jameson dowiedzia� si� jeszcze czego�?
- Od tej sprz�taczki? Nie. Gada�a bez przerwy, ale naprawd� to wiele nie wie. Potwierdzi�a tylko fakt, �e pani Allen .i panna Plenderleith by�y przyjaci�kami. Pos�a�em Jamesorra, aby przeprowadzi� �ledztwo w pobliskich zau�kach. Mamy te� wiadomo�ci o panu Lavertonie-Westcie. Wiemy, gdzie by� i co robi� ostatniej nocy. Tymczasem mo�emy jeszcze przejrze� jej papiery.
Przyst�pi� do tego bez wi�kszych ceregieli. Od czasu do czasu pomrukiwa� i podrzuca� co� Poirotowi. Przegl�danie papier�w nie trwa�o d�ugo. W biurku nie znale�li ich wiele. Wi�kszo�� by�a starannie pouk�adana i odpowiednio posegregowana.
Wreszcie Japp opar� si� o biurko z westchnieniem rozczarowania.
- Nic interesuj�cego?...
- W�a�nie.
- W wi�kszo�ci nieciekawe... Zap�acone rachunki... Kilka jeszcze nie zap�aconych, poza tym nic szczeg�lnego. Jakie� zaproszenia na zebrania. Listy od przyjaci� - po�o�y� r�k� na pliku siedmiu czy o�miu list�w. - Ksi��eczka czekowa i ksi��eczka bankowa.
- Czy znalaz�e� w nich co�?
- Owszem, przekroczy�a konto.
- Co� jeszcze? Poirot si� u�miechn��.
- Czy to ma by� egzamin? Dobrze, wi�c wiem, co masz na my�li: trzy miesi�ce temu podj�a dwie�cie funt�w. Wczoraj r�wnie� dwie�cie...
- I �adnych czek�w, poza tymi, kt�re opiewaj� na ma�e kwoty, najwy�ej na pi�tna�cie funt�w. Powiem ci jedno... W tym domu nie wydaje si� wielkich sum. Cztery funty, dziesi�� w torebce na codzienne wydatki i kilka szyling�w na drobiazgi, to rozumiem. My�l�, �e wszystko zaczyna by� jasne.
- S�dzisz, �e wczoraj da�a komu� grubsz� fors�?
- Tak. Pytanie, komu?
Otworzy�y si� drzwi i wszed� inspektor Jameson.
- A, Jameson! Masz co�?
- Tak, kilka interesuj�cych szczeg��w. Zaczn� od tego, �e jak dot�d nikt nie s�ysza� strza�u. Kilka kobiet wprawdzie twierdzi, �e s�ysza�o, poniewa� chcia�o go s�ysze�. Ale przy tych wszystkich fajerwerkach nie mamy nawet cienia szansy.
Japp chrz�kn��.
- Niestety. Ale m�w dalej.
- Pani Allen by�a wczoraj w domu przez wi�kszo�� popo�udnia i wieczoru. Wr�ci�a oko�o pi�tej i wysz�a zn�w oko�o sz�stej, lecz tylko po to, aby wrzuci� list do skrzynki pocztowej przy ko�cu zau�ka. Mniej wi�cej o dziewi�tej trzydzie�ci zatrzyma� si� przed domem samoch�d marki Standard Swallow i wysiad� z niego m�czyzna. Opisano go jako d�entelmena czterdziestopi�cioletniego, dobrze zbudowanego, o wygl�dzie wojskowego. Na g�owie mia� kapelusz, ubrany by� w ciemnoniebieski p�aszcz. Pr�cz tego niekt�rzy zauwa�yli, �e nosi ma�y w�sik, podobny do szczoteczki do z�b�w. James Hogg, szofer spod numeru osiemnastego, twierdzi�, �e ten m�czyzna ju� przedtem odwiedza� pani� Allen.
- Czterdziestopi�cioletni... - powt�rzy� Japp. - To nie pasuje do Lavertona-Westa.
- Ten cz�owiek go�ci� tu nieca�� godzin�. Wyszed� oko�o dziesi�tej dwadzie�cia. Stan�� w drzwiach i m�wi� co� do pani Allen. Ma�y ch�opiec, Fryderyk Hogg, znalaz� si� akurat w pobli�u i s�ysza� jego s�owa.
- Co m�wi�?
- "No, przemy�l to jeszcze i daj mi zna�". Potem ona co� powiedzia�a, a on odpar�: "Dobrze. Do zobaczenia". Potem wsiad� do samochodu i odjecha�.
- By�a wtedy godzina dziesi�ta dwadzie�cia... - rzek� Poirot w zamy�leniu.
Japp potar� nos.
- A zatem o dziesi�tej dwadzie�cia pani Allen jeszcze �y�a - rzek�. - Co dalej?
- Nie dowiedzia�em si� wi�cej niczego szczeg�lnego. Szofer spod numeru dwudziestego drugiego wr�ci� do domu o dziesi�tej trzydzie�ci. Obieca� swoim dzieciom, �e b�dzie z nimi puszcza� sztuczne ognie. Dzieciaki czeka�y na niego, zreszt� razem z gromad� koleg�w. Gdy wr�ci�, puszczali sztuczne ognie i wszyscy je obserwowali. A potem wszyscy poszli spa�.
- I nie zauwa�ono, by jeszcze kto� wchodzi� do domu pod numerem czternastym.
- Nie. Lecz to o niczym nie �wiadczy. I tak nikt by nie zauwa�y�. - Mhm - mrukn�� Japp. - Musimy znale�� tego d�entelmena o wojskowym wygl�dzie, z ma�ym w�sikiem. Wydaje si�, �e by� ostatni� osob�, kt�ra widzia�a pani� Allen �yw�. Zastanawiam si�, kto to m�g� by�.
- Mo�e panna Plenderleith b�dzie mog�a to wyja�ni� - podsun�� Poirot.
- Mo�e tak - odpar� ponuro Japp - a mo�e nie. Nie w�tpi�, �e gdyby chcia�a, powiedzia�aby nam niejedno. Ale co z tob�, Poirot, m�j stary? Przecie� d�ugo siedzia�e� tu z ni� sam na sam! Gdzie twoja metoda "ojca spowiednika", kt�ra czasem jest taka skuteczna?
Poirot roz�o�y� r�ce.
- Niestety, m�wili�my tylko o gazowych piecykach.
- O gazowych piecykach, o gazowych piecykach... - powt�rzy� z niesmakiem Japp. - Co si� z tob� dzieje? Przedtem interesowa�y ci� tylko kosze do papier�w i pi�ra! Widzia�em, jak przetrz�sa�e� kosz na parterze. I co, znalaz�e� co�?
Poirot westchn��.
- Katalog cebulek kwiatowych i stary magazyn.
- A po co w og�le to robisz? Je�eli kto� chcia� wyrzuci� obci��aj�ce dokumenty czy to co�, czego szukasz, to przecie� nie do kosza na �mieci?
- To, co m�wisz, jest prawd�. Tam jedynie mog� by� papiery bez znaczenia... - przyzna� zgodliwie Poirot. Niemniej Japp spojrza� na niego podejrzliwie.
- No, ja w ka�dym razie wiem, co robi� dalej - o�wiadczy�. - A ty?
- Eh bien - odpar� Poirot. - Ja doko�cz� moich poszukiwa� rzeczy niewa�nych. Zosta� mi jeszcze jeden kosz na �mieci.
Po czym szybko i cicho wyszed� z pokoju. Japp patrzy� za nim chwil� zdegustowany i mrukn�� do siebie:
- Zwariowa�. Zupe�nie zwariowa�.
Inspektor Jameson milcza� z szacunkiem, ale na jego twarzy pojawi� si� typowo brytyjski grymas wy�szo�ci, m�wi�cy: "Ci obcokrajowcy!"
G�o�no za� rzek�:
- Ca�y pan Poirot! Wiele o nim s�ysza�em.
- To m�j stary przyjaciel - wyja�ni� Japp. - Nie jest wcale taki �agodny, na jakiego wygl�da. Pami�taj o tym. Mam wra�enie, �e on ju� co� wie.
- Troch� zramola�y, jak to si� m�wi - zauwa�y� inspektor Jameson. - C�, wiek robi swoje.
- A mimo to - rzek� Japp - chcia�bym wiedzie�, co mu si� snuje po g�owie.
Podszed� do biurka i patrzy� z niepokojem na szmaragdowe pi�ro.
ROZDZIA� PI�TY
Japp w�a�nie przes�uchiwa� �on� trzeciego taks�wkarza, gdy Poirot podszed� cicho jak kot i stan�� tu� obok.
- O, przestraszy�e� mnie - rzek� Japp. - Masz co�?
- Nie to, czego si� spodziewa�em.
Japp odwr�ci� si� do pani Hogg.
- Wi�c twierdzi pani, �e widzia�a ju� pani przedtem tego d�entelmena.
- O tak. I m�j m�� tak�e. Od razu go poznali�my.
- Prosz� pos�ucha�, pani Hogg. Jak si� zd��y�em zorientowa�, jest pani bystr� kobiet�. Nie w�tpi�, �e wie pani wszystko o ka�dym mieszka�cu tej ulicy. Poza tym jest pani rozs�dna... niezwykle rozs�dna i m�g�bym powiedzie�, �e... - niczym nie zra�ony powtarza� te frazesy ju� po raz trzeci. Pani Hogg, nieco w ten spos�b rozbrojona, przybra�a wszechwiedz�c� min�. - Teraz prosz� mi powiedzie�, co pani s�dzi o tych dw�ch kobietach - o pani Allen i o pannie Plenderleith. Jakie one by�y? Czy by�y weso�e? Lubi�y si� zabawi�?
- O nie, nic z tych rzeczy. Du�o wychodzi�y. Szczeg�lnie pani Allen. Obie maj� klas�, to damy. No, wie pan, co mam na my�li. Nie tak jak inne, kt�re mog�abym wskaza� na tej ulicy. Taka na przyk�ad pani Stevens... Je�eli w og�le jest m�atk�, w co osobi�cie bardzo w�tpi�... No, ale nie mog� panu powiedzie�, dok�d wychodzi�y i po co...
- Ca�kiem s�usznie - Japp powstrzyma� potok s��w. - Tak, to, co mi pani powiedzia�a, jest bardzo wa�ne. A zatem pani Allen i panna Plenderleith by�y lubiane?
- O tak, to bardzo mi�e damy - obie... A szczeg�lnie pani Allen... Zawsze mia�a ciep�e s�owo dla ka�dego dziecka. Jak s�ysza�am, straci�a c�reczk�, biedactwo. Ja sama pochowa�am tr�jk� i wiem, co m�wi�...
- Tak, tak, to bardzo smutne. A panna Plenderleith?
- No, oczywi�cie, ona te� jest bardzo mi�a, ale mo�e bardziej szorstka. Tylko skin�a g�ow�, jak przechodzi�a, nawet nie przystan�a, �eby porozmawia�. Ale nic nie mam przeciwko niej. Absolutnie nic!
- Czy �y�y z sob� w zgodzie?
- O tak, prosz� pana. Nie k��ci�y si�... Nic z tych rzeczy. �y�y szcz�liwie i zgodnie. Jestem pewna, �e pani Pierce to potwierdzi.
- Tak, ju� z ni� rozmawiali�my. Zna pani z widzenia narzeczonego pani Allen?
- Tego d�entelmena, za kt�rego chcia�a wyj��? Tak. By� tu kilka razy. M�wi�, �e to pose� do parlamentu.
- Czy to on odwiedzi� j� wczoraj wiecz�r?
- Nie, to nie by� on. - Pani Hogg wyprostowa�a si�. W jej g�osie zabrzmia�a nuta podniecenia, skrywanego dot�d pod mask� sztywno�ci. - Ale je�li teraz zapyta mnie pan o to, o co my�l� �e chce mnie pan zapyta�, to. si� pan myli, pani Allen nie by�a tak� kobiet�. Tego jestem pewna. To prawda, nikogo nie by�o domu, ale ja nie wierz� w te rzeczy. Powiedzia�am dzi� rano do m�a: "Nie, Hogg - m�wi�am - pani Allen to uczciwa kobieta. To prawdziwa dama. Nie masz racji z tymi g�upimi domys�ami". Wiadomo, jacy s� m�czy�ni. Zawsze maj� kosmate my�li.
Puszczaj�c mimo uszu, Japp kontynuowa�:
- Widzia�a pani, jak wchodzi�, i widzia�a pani, jak wychodzi�... Tak czy nie?
- Zgadza si�, widzia�am.
- A mo�e pani przy okazji co� us�ysza�a? Jak�� k��tni�, jak�� wymian� zda�...?
- Nie, prosz� pana, nic nie us�ysza�am. Nie us�ysza�am nie dlatego, �ebym takich rzeczy nie mog�a us�ysze�, wr�cz przeciwnie, tu wszystko si� s�yszy, ka�dy s�yszy, jak pani Stevens drze si� na t� biedn�, wystraszon� dziewczyn�... Wszyscy radzili�my jej, �eby nie zostawa�a u pani Stevens. Ale, widzi pan, dobrze si� u niej zarabia. Wprawdzie ma diabelski temperament, ale nie�le p�aci... Japp szybko wtr�ci�:
- Ale niczego pani nie s�ysza�a, z tego, co si� dzia�o pod numerem czternastym?
- Nie. Jak mog�am us�ysze�! Wsz�dzie w ko�o strzela�y fajerwerki, a m�j Eddie omal nie przypali� sobie brwi...
- Ten cz�owiek wyszed� o dziesi�tej dwadzie�cia... Zgadza si�?
- By� mo�e, prosz� pana. Ja nie wiem. Ale m�j m�� tak twierdzi, a jemu mo�na wierzy�.
- Ale widzia�a go pani, kiedy wychodzi�. S�ysza�a pani, co m�wi�?
- Nie. Nie s�ysza�am, by�am za daleko. Widzia�am go jedynie z mojego okna. Sta� w drzwiach i rozmawia� z pani� Allen.
- J� pani te� widzia�a?
- Tak, prosz� pana, sta�a w drzwiach.
- Zauwa�y�a pani, jak by�a ubrana?
- Tego nie umiem powiedzie�. Nie przyjrza�am si� jako� szczeg�lnie.
- Ale mo�e zauwa�y�a pani, czy by�a ubrana w str�j wieczorowy, czy dzienny? - zapyta� Poirot.
- Nie, nie zauwa�y�am.
Poirot spojrza� w zamy�leniu przez okno na dom pod numerem 14. U�miechn�� si�. On i Japp porozumieli si� wzrokiem.
- A ten d�entelmen?
- By� w ciemnoniebieskim p�aszczu i na g�owie mia� kapelusz. Wygl�da� szykownie i solidnie.
Japp zada� jeszcze kilka pyta� i wezwa� nast�pnego badanego. By� nim Fryderyk Hogg, weso�ooki ch�opiec, celebruj�cy z powag� sw� rol�.
Tak, prosz� pana, s�ysza�em, jak m�wi�: "No, przemy�l to jeszcze i daj mi zna�". Tak powiedzia�. Potem ona co� powiedzia�a, a on jej odpowiedzia�: "Dobrze. Do zobaczenia". Wsiad� do samochodu. Otworzy�em mu drzwi, ale nic mi nie da� - powiedzia� z lekkim �alem: - I odjecha�.
- Czy nie dos�ysza�e�, co m�wi�a pani Allen?
- Nie, prosz� pana.
- Mo�esz powiedzie�, jak by�a ubrana? Na przyk�ad, jakiego koloru by�a jej suknia?
- Tego te� nie mog� powiedzie�. Wie pan, tak naprawd� to jej nie widzia�em. Drzwi j� zas�ania�y.
- Zgadza si�. Uwa�aj teraz, m�j ch�opcze - m�wi� Japp - i dobrze si� zastan�w. Chc�, �eby� si� namy�li�, zanim odpowiesz na moje nast�pne pytanie. Je�eli nie b�dziesz wiedzia� albo nie b�dziesz pami�ta�, to powiedz o tym. Jasne?
- Tak, prosz� pana.
M�ody Hogg patrzy� na Jappa z zainteresowaniem.
- Kt�re z nich zamkn�o drzwi: pani Allen czy �w d�entelmen?
- Frontowe drzwi?
- Oczywi�cie, �e frontowe drzwi.
Ch�opiec zastanawia� si�. Wzni�s� wzrok do g�ry w szalonym skupieniu.
- Wydaje mi si�, �e pani Allen... Nie, nie ona... To on zamkn��. Chwyci� klamk� i szarpn�� tak, �e zatrzasn�y si� z ha�asem, po czym szybko wskoczy� do samochodu. Sprawia� wra�enie, jakby si� gdzie� spieszy�.
- Dobrze. No, m�ody cz�owieku, jeste� bystrym ch�opcem. Masz tu kilka pens�w. Po odej�ciu m�odego Hogga Japp zwr�ci� si� do Poirota. Obaj powoli, r�wnocze�nie skin�li g�owami.
- To mo�liwe - rzek� Japp.
- Tak, s� r�ne mo�liwo�ci - zgodzi� si� Poirot. Jego kocie oczy p�on�y zielonym �wiat�em.
ROZDZIA� SZ�STY
Po powrocie do saloniku pod numerem 14 Japp natychmiast przeszed� do sedna.
- Pom�wmy teraz szczerze, panno Plenderleith... Chyba lepiej wyrzuci� z siebie wszystko, tu i teraz. I tak si� na tym sko�czy.
Jane Plenderleith unios�a brwi. Sta�a przy obramowaniu kominka, wdzi�cznie grzej�c stop� nad ogniem.
- Naprawd� nie wiem, o czym pan m�wi.
- Czy�by, panno Plenderleith? Wzruszy�a ramionami.
- Odpowiedzia�am na wszystkie pa�skie pytania. Nie wiem, co jeszcze mog�abym zrobi�.
- Ot�, wed�ug mnie, mog�aby pani o wiele wi�cej, gdyby oczywi�cie pani zechcia�a.
- To jest tylko pa�ska opinia, prawda, panie nadinspektorze?
Japp poczerwienia�.
- My�l� - wtr�ci� Poirot - �e pani lepiej oceni przyczyn� twoich pyta�, je�li wyja�nisz, na czym polega ca�a sprawa.
- To zupe�nie proste. A zatem, panno Plenderleith, fakty s� nast�puj�ce: pani przyjaci�k� znale�li�my z przestrzelon� g�ow� i z pistoletem w d�oni, w pokoju z zamkni�tymi drzwiami i oknami. Na pierwszy rzut oka wydawa�o si�, �e pope�ni�a samob�jstwo. Ale to nie by�o samob�jstwo. Potwierdzi�o to badanie lekarskie.
- W jaki spos�b?
Ch��d i ironia znikn�a z jej g�osu. Pochyli�a si� do przodu i z uwag� wpatrywa�a w jego twarz.
- Wprawdzie trzyma�a pistolet w d�oni, ale nie by�o na nim odcisk�w jej palc�w! W og�le na powierzchni broni nie by�o �adnych odcisk�w! Poza tym k�t, pod jakim kula wesz�a w cia�o, ca�kowicie wyklucza mo�liwo�� samob�jstwa. Id�my dalej... Nie zostawi�a �adnego listu, co jest raczej niezwyk�e w wypadku samob�jstwa. I chocia� drzwi by�y zamkni�te na klucz, klucza nigdzie nie znaleziono.
Jane Plenderleith odwr�ci�a si� wolno, podesz�a do krzes�a i usiad�a twarz� do Poirota.
- A wi�c to tak! - powiedzia�a. - Czu�am, �e samob�jstwo jest niemo�liwe! I mia�am racj�! Ona sama si� nie zastrzeli�a. Kto� inny to zrobi�! - Przez chwil� milcza�a. Nagle podnios�a g�ow�. - Prosz� pyta� - oznajmi�a. - W miar� moich mo�liwo�ci odpowiem na ka�de pytanie.
Japp zacz��:
- Ostatniego wieczoru pani Allen mia�a go�cia. Opisano nam go jako m�czyzn� czterdziestopi�cioletniego, o wygl�dzie wojskowego, z ma�ym w�sikiem, ubranego do�� elegancko. Przyjecha� tu samochodem marki Standard Swallow. Czy pani wie, kto to by�? - spyta� Japp.
- Nie jestem pewna, ale wydaje mi si�, �e powy�szy opis pasowa�by do majora Eustace'a.
- Kim jest major Eustace? Prosz� mi wszystko o nim powiedzie�.
- Barbara pozna�a go za granic�. W Indiach. Wr�ci� przed rokiem i od tego momentu widywa�y�my go od czasu do czasu.
- Czy by� przyjacielem pani Allen?
- Zachowywa� si� tak, jakby nim by� - odpowiedzia�a sucho Jane.
- A jak ona go traktowa�a?
- Nie s�dz�, aby go naprawd� lubi�a - raczej jestem pewna, �e go nie lubi�a.
- Ale oficjalnie traktowa�a go jako przyjaciela?
- Tak.
- Czy ona - prosz� mnie dobrze zrozumie�, panno Plenderleith - czasami nie sprawia�a wra�enia, jakby si� go ba�a?
- Tak, wydaje mi si�, �e tak - odpowiedzia�a. - Zawsze w jego towarzystwie by�a zdenerwowana.
- Czy pan Laverton-West zetkn�� si� z nim?
- S�dz�, �e tylko raz. Nie zd��yli si� lepiej pozna�. Major Eustace, jak to si� m�wi, stara� si� by� uprzejmy dla Charlesa, jak tylko m�g�, ale Charles nie da� si� nabra�. Charles potrafi wyw�szy�, kto nie jest ca�kiem, ca�kiem.
- A major nie by� - jak pani to okre�li�a - ca�kiem, ca�kiem? - spyta� Poirot.
Dziewczyna odpar�a ozi�ble:
- Nie, nie by�. To cz�owiek nieokrzesany. Z pewno�ci� nie pozbawiony zbytniej pewno�ci siebie.
- Niestety, nie wiem, czy dobrze zrozumia�em, co to oznacza, ale s�dz�, �e chcia�a pani powiedzie�, �e on nie by� pukka sahib?
Szybki u�miech przemkn�� po twarzy Jane Plenderleith, ale odpar�a powa�nie:
- Nie by�, ma pan racj�.
- Czy zaskoczy�oby pani�, panno Plenderleith, gdybym zasugerowa�, �e szanta�owa� pani� Allen?
Japp z satysfakcj� obserwowa� efekt swych s��w.
Dziewczyna gwa�townie pochyli�a si� ku niemu, jej policzki poczerwienia�y, a d�onie zacisn�y si� na oparciu fotela.
- Tak by�o! Ma pan racj�! Jaka� ja by�am g�upia, �e mi to na my�l nie przysz�o. Oczywi�cie!
- Uwa�a pani to za prawdopodobne, mademoiselle? - zapyta� Poirot. - Ale by�am g�upia, �e o tym nie pomy�la�am! Przecie� Barbara w ci�gu ostatnich sze�ciu miesi�cy kilka razy po�ycza�a ode mnie niewielkie sumy. Widzia�am te�, jak siedzia�a, wpatruj�c si� w ksi��eczk� bankow�. Wiedzia�am, �e ma spory maj�tek, wi�c nie by�am zaniepokojona, ale je�li stale p�aci�a powa�ne sumy, to...
- I to by�oby zgodne z jej zachowaniem... Tak?
- Ca�kowicie. By�a czasami nerwowa, a nigdy przedtem nie sprawia�a takiego wra�enia.
- Przepraszam, ale teraz m�wi pani zupe�nie co� innego ni� przedtem - wtr�ci� �agodnie Poirot.
- Chodzi o co innego. - Jane Plenderleith machn�a niecierpliwie r�k�. - Nie by�a przygn�biona. To znaczy nie wygl�da�a tak, jakby zamierza�a pope�ni� samob�jstwo czy co� w tym rodzaju. Ale szanta�, tak. Gdyby zwierzy�a si� mi z tego, wys�a�abym go do diab�a!
- Ale on zamiast p�j�� do diab�a, m�g� p�j�� do pana Lavertona-Westa? - zauwa�y� Poirot.
- Tak - odpar�a wolno Jane Plenderleith. - Tak... To prawda...
- Czy domy�la si� pani, co ten cz�owiek m�g� na ni� mie�? - zapyta� Japp.
Dziewczyna potrz�sn�a g�ow�.
- Nie mam najmniejszego poj�cia. Znaj�c Barbar�, nie mog� uwierzy�, �eby to mog�o by� co� naprawd� gro�nego. Jednak z drugiej strony... - przerwa�a na chwil� i po chwili podj�a: - Chc� powiedzie�, �e Barbara by�a w pewnych sprawach g�uptasem. Faktem jest, �e zawsze dawa�a si� �atwo zastraszy�, a takie s� dobrym obiektem dla szanta�yst�w. Wstr�tne bydl�!
Ostatnie dwa s�owa wypowiedzia�a z prawdziwym jadem.
- Na nieszcz�cie - rzek� Poirot - zbrodnia obra�a niew�a�ciwy kierunek. Przecie� ofiar� zwykle jest w takim wypadku szanta�ysta, nie za� ofiara szanta�u. Jane Plenderleith lekko �ci�gn�a brwi.
- Nie... To prawda. Ale mog� sobie wyobrazi�, �e pewnych okoliczno�ciach...
- Jakich?
- Przypu��my, �e doprowadzi� j� do ostateczno�ci... Mog�a mu grozi�, �e zastrzeli go tym g�upim ma�ym pistoletem. On pr�bowa� wykr�ci� jej r�k� i podczas walki pistolet nagle wypali�, zabijaj�c j�. Potem on, przera�ony tym, co zrobi�, upozorowa� samob�jstwo.
- By� mo�e - zgodzi� si� Japp. - I tu jednak wy�aniaj� si� w�tpliwo�ci.
Patrzy�a na niego pytaj�co.
- Major Eustace (je�li to by� on) odszed� st�d wczoraj wieczorem o dziesi�tej dwadzie�cia i stoj�c w drzwiach, po�egna� pani� Allen.
Twarz dziewczyny wyd�u�y�a si�.
- Rozumiem... - przerwa�a na chwil�. - Ale m�g� p�niej wr�ci�.
- Tak, to mo�liwe - zauwa�y� Poirot.
- Prosz� mi powiedzie�, panno Plenderleith, gdzie zazwyczaj pani Allen przyjmowa�a go�ci, tutaj czy w pokoju na pi�trze? - spyta� Japp.
- I tu, i tam. Tu prosi�a go�ci, je�li mia�a wi�ksze przej�cie. I ja przyjmowa�am tu moich przyjaci�. Um�wi�y�my si�, �e Barbara we�mie wi�ksz� sypialni� i b�dzie u�ywa� jej jednocze�nie jako salonu, a ja wezm� mniejsz� sypialni� i ten pok�j.
- Je�eli major Eustace przyszed� na spotkanie wczorajszego wieczoru, to w kt�rym pokoju, wed�ug pani, przyj�a go pani Allen?
- S�dz�, �e prawdopodobnie przyj�a go tutaj. - W g�osie dziewczyny zabrzmia�a nieznaczna w�tpliwo��. - To by�oby mniej intymne. Jednak z drugiej strony, gdyby chcia�a wypisa� czek czy co� w tym rodzaju, prawdopodobnie musia�aby uda� si� z nim na g�r�. Tu nie mia�aby czym pisa�. Japp potrz�sn�� g�ow�.
- Nie chodzi o czek. Pani Allen wczoraj podj�a dwie�cie funt�w w got�wce i - o ile zdo�ali