13130
Szczegóły |
Tytuł |
13130 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13130 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13130 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13130 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zapomniany język psów
Jan Fennell
Książka polecana
Przez Związek Kyneologiczny w Polsce
Oddział w Łodzi
Spis treści
Przedmowa (Monty Roberts)
Wprowadzenie
Zapomniany język
Moje życie z psami
Patrzę, słucham i uczę się
Przywództwo w hierarchii stada
Pierwszy sprawdzian
michien Bonding: Ustalanie przywództwa w stadzie
A
Rozstania i powroty: Jak radzić sobie z psem, który boi się zostawać sam
Kaprysy i humory: Jak radzić sobie z agresją na tle nerwowym
Zawieszenie broni: Psy, które gryzą
Ochrona osobista: Psy, które bronią bardziej niż powinny
Zabawa w skakanie: Psy, które skaczą na ludzi
Wróci, nie wróci - oto jest pytanie: Psy, które uciekają
Pies kontra pies: Jak pogodzić z sobą psy, które się nie lubią
Opowieści niesamowite: Lęk przed dźwiękami
Młode psy, stare sztuczki: Pierwsze kroki szczenięcia w nowym domu
Gremliny: Jak radzić sobie ze szczeniętami, które sprawiają kłopoty
Kupka problemów: Brudzenie w domu
Wolne miejsca: Problemy z powiększonym stadem
Nie gryź ręki, która karmi: Psy, które nie chcą jeść
Mam psa i chcę z nim podróżować: Jak to pogodzić?
Obgryzanie łap i pogoń za własnym ogonem:
Jak pomóc znerwicowanym psom
Efekt jo jo: Jak radzić sobie z psami ze schroniska
Zabawki i trofea: Pożytki ze wspólnych zabaw z psem
Jak to zrobiłaś?
Podziękowania
Ostrzeżenie
Należy pamiętać, że metoda przedstawiona w niniejszej książce nie likwiduje agresywnych skłonności u żadnego psa. Pewne rasy celowo zostały wyhodowane do walki i dlatego nie należy się spodziewać, że za pomocą tej metody uda się zmienić naturę takich psów. Metoda moja pozwala właścicielom na takie wychowanie psów, aby ich agresywna natura nigdy nie doszła do glosuj. Dlatego proszę o zachowanie szczególnej ostrożności pracując z rasami psów wyhodowanych do walki.
Spis fotografii
1 Ojciec Jan i jego pies Gyp
2 Czteroletnia Jan z nowym przyjacielem
3 Jan ze swoim pierwszym psem Shanem
4 Jan okazująca swoją miłość do koni
5 Jan i Khan
6 Tony i Ellie z Kelpie
7 Dan Broughton na Ginger Rogers
8 Donna, „Księżna"
9 Barmie
10 Sasha jako szczenię próbuje zwrócić na siebie uwagę Sandy
11 Sasha uczy Barmiego zabawy w przeciąganie
12 Spaniele Jan doskonalące swoje umiejętności okrążania
13 Szczenię wilka proszące o jedzenie
14 Szczenię Mony proszące o jedzenie
15 Zabawa wilków w przygniatanie do ziemi
16 Molly przygniata Sadie
17 Jan i jej sfora
18 Powitanie osobnika Alfa
19 Rozluźniona i zadowolona Sasha
20 Sasha okazująca szacunek
21 Sasha okazująca niepokój
22 Klasyczna pozycja do zabawy. Sasha zaprasza Spike'a do zabawy
23 Rozrywka dla owczarków niemieckich
24 Derek z gumową rękawicą
25 Psy Ernesta i Enidy: Gypsy i Kerry
26 Akita Dylan
27 Stado Jan wracające do osobnika Alfa
28 Jan w trakcie programu radiowego BBC odpowiada na pytania słuchaczy
29 W trakcie nagrania dla programu telewizyjnego
30 Jan z dziennikarką z Daily Mail w trakcie testowania jej metody
31 Jan z Montym Robertsem
Autorka i wydawca pragną podziękować następującym osobom i instytucjom za udostępnienie zdjęć: 1-7 © Peter Orr; 9 © Daily Mail; 13, 15 © Tracey Anne Brooks, Mission Wolf. 2-17, 18 © Scunthorpe Evening Telegraph; 30 © Daily Mail.
Przedmowa
Psy zawsze odgrywały ważną rolę w moim życiu. Na przestrzeni lat, wraz z moją żoną Pat mieliśmy ich kilka, a wszystkie były nie tylko niezrównanymi kompanami do towarzystwa, ale też ważnymi członkami całej naszej rodziny. Jednakże to nie pies, ale inne wspaniałe zwierzę zadecydowało o mojej profesji. Całe swoje życie poświęciłem bowiem opracowaniu - a często też obronie przed atakami - metody komunikowania się z końmi.
Przez cały czas miłośnicy psów wykazywali duże zainteresowanie moimi pomysłami. Gdziekolwiek na świecie pojawiałem się ze swoimi pokazami, trenerzy koni stanowili jedynie czwartą część widowni. Pozostali byli właścicielami psów i osobami je szkolącymi, a każdy z nich zawsze z wielkim uznaniem wyrażał się o mojej metodzie.
Gdybym jeszcze raz miał zaczynać wszystko od początku, z pewno-ścią pokusiłbym się o zastosowanie swojej metody także do psów. W obecnej chwili jest to jednak niemożliwe, jako że jestem zbyt zajęty stałym rozwijaniem i upowszechnianiem swojej metody. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności kilka lat temu usłyszałem o utalentowanej instruktorce szkolenia psów, która zainspirowana moją metodą, podjęła się takiej próby.
Poczułem wielką radość, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o pracy Jan Fennell. Miałem to szczęście, że udało mi się spotkać ją osobiście kiedy przebywałem w Anglii, a nasza rozmowa przypominała mi moje własne doświadczenia. Jan, podobnie jak ja, uważa, że człowiek bardzo często wyjątkowo źle traktuje zwierzęta, które tak chętnie nazywa swoimi przyjaciółmi. Równie mocno jest przekonana, że w naszych relacjach ze zwierzętami nie powinno być miejsca na żadną przemoc. Jej marzeniem, podobnie jak moim, jest świat, w którym wszystkie stworzenia żyją z sobą w zgodzie i harmonii.
Podobnie jak to miało miejsce w moim przypadku, również Jan sporo czasu zajęło, nim zdobyła się na odwagę podzielenia się z innymi swoimi przemyśleniami. Mnie osobiście zajęło kilka lat, zanim zdecydowałem się napisać pierwszą książkę The Man Who Listens to Horses. Podobnie ostrożna w przelaniu swoich pomysłów na papier była Jan. Teraz, kiedy czuje się bardziej pewna tego, co osiągnęła, postanowiła podzielić się wynikami swojej pracy z szerszym audytorium.
Życzę jej wszystkiego najlepszego na drodze, którą obrała. Sądzę, że na pewno znajdą się tacy, którzy będą ją atakować i ostro krytykować. Z własnego doświadczenia wiem, że w ludzkiej naturze drzemie nieograniczona niemal zdolność do negacji. Pamiętajmy jednak, że zwierzęta są lepsze od nas - są bardziej pozytywnie nastawione do świata, nie ma w nich zła. Wiem również, że istnieją setki ludzi, których pragnieniem jest polepszenie relacji z najlepszym przyjacielem człowieka.
Jestem dumny, że pozostając wierny swoim ideałom pomogłem uczynić świat lepszym miejscem dla koni i - mam nadzieje - również dla ludzi. Mam także nadzieję, że niniejsza książka pomoże osiągnąć to samo dla innego, wyjątkowego stworzenia, jakim jest pies.
Monty Roberts, Kalifornia, marzec 2000
Wprowadzenie
Głęboko wierzę, że wiele można się nauczyć na błędach, które popeł-niamy w życiu. Ja sama popełniłam ich aż za wiele, zarówno w stosunku do ludzi, jak i do psów. Najbardziej bolesną lekcję dostałam zimą 1972 roku. Z powodów, które za chwilę wyjaśnię powinnam zacząć od tragedii, jaka wydarzyła się z Purdey. Nie da się oddzielić historii Purdey od mojej własnej.
W tym czasie byłam mężatką i wychowywałam dwoje dzieci, córkę Ellie, urodzoną w lutym 1972 roku i dwuipółletniego synka Tony'ego. Mieszkaliśmy wówczas w Londynie, ale podjęliśmy wspólnie z mężem decyzję o przeprowadzce na wieś, do małej wioski w Lincolnshire, w środkowej Anglii. Jak dla wielu mieszczuchów, perspektywa długich spacerów po wiejskich drogach, szczególnie w towarzystwie psa, była niezwykle atrakcyjna. Zdecydowaliśmy więc, że zamiast kupić szczeniaka, weźmiemy psa ze schroniska. Podobał nam się pomysł, że zapewnimy dom opuszczonemu psu. Pojechaliśmy więc do schroniska RSPCA[Royal Society for the Prevention of Crtuelty to Animal - Królewskie Tbwarzystwo na rzecz Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Organizacja działająca w Wielkiej Brytanii i Australii prowadząca m.in. schroniska dla bezdomnych, opuszczonych lub źle traktowanych zwierząt. (przyp. tłum.).] i wybraliśmy sześciomiesięczną, biało-czarną suczkę, mieszańca border collie z whippetem. Daliśmy jej na imię Purdey.
To nie był mój pierwszy pies. Pierwszego psa dostałam od ojca, kiedy miałam trzynaście lat i mieszkaliśmy w dzielnicy Fulham, w zachodnim Londynie. Był to przepiękny border collie, tricolor, o imieniu Shane. Zawsze kochałam psy i jako mała dziewczynka wymyśliłam sobie psa o imieniu Lady. Pamiętam, jak moja babcia, chcąc sprawić mi przyjemność, włączała się do rozmów z moim fikcyjnym przyjacielem. Myślę, że zarówno wtedy, jak i teraz patrzę na psy tak samo - jako na stworzenia, które darzą nas niekwestionowaną miłością, są nam absolutnie wierne, a więc posiadają cechy, które trudno jest znaleźć u ludzi. Przybycie Shane do naszego domu potwierdziło tylko moje uczucia do tych zwierząt.
Układałam Shane razem z moim tatą, stosując metodę, której on, jako młody chłopiec, używał szkoląc własne psy. Mój ojciec był bardzo delikatnym człowiekiem, jednak uważał, że jego pies musi robić dokładnie to, co mu kazał. Jeżeli Shane zrobił coś źle, dostawał lekkiego prztyczka w nos lub klapsa w siedzenie. Ponieważ ja również otrzymywałam klapsy, nie widziałam w tym nic złego, zwłaszcza że Shane, jako niezwykle inteligentne stworzenie, robił na ogół dokładnie to, czego od niego oczekiwaliśmy. Ciągle pamiętam, z jaką dumą jeździłam z nim autobusem nr 74 z Putney Heath na Wimbledon. Shane siedział obok mnie bez smyczy i zachowywał się bez zarzutu. Był po prostu wspaniałym psem.
Jak to się mówi: „nie naprawiaj tego, co nie jest popsute". Kiedy więc wzięliśmy Purdey, zaczęłam stosować te same metody, których używał mój ojciec. Próbowałam więc uczyć ją poprawnych zachowań, okazując jej wiele miłości, ale czasem stosowałam także przymus.
Na początku wydawało się, że metoda ta również w przypadku Purdey przynosi dobre rezultaty. Łatwo zaadaptowała się do londyńskiego życia naszej rodziny. Kłopoty zaczęły się we wrześniu, po naszej przeprowadzce na wieś w Lincolnshire. Nasze nowe miejsce było przeciwieństwem hałaśliwego, przeludnionego Londynu. Zamieszkaliśmy w małej, leżącej na uboczu wsi. Ulice były nie oświetlone, autobusy przyjeżdżały tylko dwa razy w tygodniu, a do najbliższego sklepu było około sześciu kilometrów. Pamiętam, kiedy jako trzyletnie dziecko pierwszy raz pojechałam z rodzicami nad morze. Popatrzyłam na wodę po czym wystraszona odwróciłam się i uciekłam na pobliskie wzgórza. Moją reakcją było: „dużo za duże" i myślę, że to samo powiedziałaby Purdey o naszym nowym miejscu zamieszkania. Prawdopodobnie wszystko wydawało się jej „dużo za duże".
Wkrótce po przenosinach Purdey zaczęła zachowywać się w dziwny i trochę niepokojący sposób. Uciekała z domu, znikała na wiele godzin, a po powrocie wyglądało na to, że świetnie gdzieś się bawiła. Była nadmiernie pobudliwa, podniecała ją najdrobniejsza nawet rzecz. Chodziła za mną gdziekolwiek się ruszyłam, co było nieznośne przy dwójce małych dzieci. Nie byłam także zadowolona, że Purdey włóczy się sama po okolicy. To na nas, właścicielach, spoczywa obowiązek zadbania o to, aby nasze psy nie stanowiły zagrożenia dla otoczenia, ani nie były dokuczliwe dla innych. Ponieważ jednak to ja zdecydowałam się kiedyś na nią, dlatego postanowiłam, że mimo wszystko Purdey zostanie z nami. Miałam nadzieje, że pomogę jej zaadaptować się do nowych warunków. Jednakże to, co się wkrótce stało, przerosło moje najgorsze oczekiwania.
Zaczęłam podejrzewać, że coś jest nie tak w momencie, kiedy przyszedł do mnie jeden z okolicznych rolników. Bardzo stanowczo oświadczył, że jeżeli mój pies dalej będzie biegał samopas po okolicy, to po prostu go zastrzeli. Byłam załamana, ale rozumiałam jednocześnie jego punkt widzenia, ponieważ człowiek ten hodował bydło, które Purdey niepokoiła biegając bez opieki. Dlatego też spróbowaliśmy trzymać ją w naszym, całkiem dużym, ogrodzie na lince zaczepionej na sznurze do prania, aby uniemożliwić jej wałęsanie się po okolicy bez nadzoru. Pomimo to uciekała nam, kiedy tylko mogła.
Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót pewnego zimowego ranka, kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Tego dnia, jak zwykle rano, zeszłam razem z dziećmi na dół i zajęłam się rutynowymi czynnościami. Purdey, jak zawsze, skakała dookoła nas. Pamiętam, że Ellie raczkowała po podłodze pokoju, a Tony bawił się w mojego pomocnika, sortując stertę ubrań. Wyszłam na chwilę do kuchni obok po coś do picia dla dzieci, kiedy usłyszałam głośny hałas. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki zobaczyłam po powrocie do salonu. Purdey skoczyła na Tony'ego i przewróciła go na przeszklone, rozsuwane drzwi. Potłuczone szkło leżało wszędzie. Od tego momentu wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Pamiętam zastygłą z przerażenia twarz synka i spływającą po jego buzi krew. Podbiegłam do niego, porwałam go na ręce i ze sterty upranej bielizny chwyciłam czystą pieluszkę tetrową. Z okresu kiedy praco-wałam jako wolontariusz w pogotowiu St. John's pamiętałam, żeby sprawdzić, czy w ranach nie pozostały odłamki szkła. Kiedy upewniłam się, że nie ma żadnych, zaczęłam z całej siły przyciskać pieluszkę do buzi synka, aby zatamować upływ krwi. Trzymając go w ramionach, odwróciłam się w stronę Ellie, która siedziała w morzu szklanych odłamków jakimś cudem bez jednego zadraśnięcia. Zgarnęłam ją z podłogi wolną ręką i klęcząc wezwałam pomoc. Przez cały ten czas Purdey biegała wokół nas jak szalona, szczekając i skacząc do góry, jakby świetnie się tym wszystkim bawiła.
Wszystko to wyglądało jak z najgorszego koszmarnego snu. Po opa-trzeniu skaleczeń, moi przyjaciele i rodzina byli zgodni co do jednego. Rany Tony'ego były na tyle poważne, że dziecko będzie miało uraz do końca życia. „To jest zły pies, Purdey jest zwyczajnym łobuzem" - po-wiedzieli. Ale ja czułam się odpowiedzialna za nią i zdecydowałam dać jej jeszcze jedną szansę. Chociaż suka od czasu do czasu sprawiała kłopoty, przez następnych kilka miesięcy panował względny spokój.
Aż do pewnego zimowego poranka w lutym, kilka dni przed pierw-szymi urodzinami Ellie. Tego dnia bawiła się zabawkami na podłodze w salonie pod opieką mojej mamy, podczas gdy ja byłam zajęta czymś w innym pokoju. W momencie kiedy tylko usłyszałam krzyk mojej mamy, wiedziałam, że coś się stało. Wpadłam do pokoju, a moja mama krzyczała: „Ugryzł ją pies, Ellie nic jej nie zrobiła, a pies ją ugryzł! Odbiło jej, zwariowała!!!". Nie mogłam w to uwierzyć, ale kiedy zobaczyłam brzydki ślad po zębach Purdey nad prawym okiem Ellie, zrozumiałam, że tym razem nie mam już wyjścia. Kręciło mi się w głowie. Jak to się mogło stać? Co zrobiła Ellie? Dlaczego moja metoda wychowywania psa zawiodła? Wiedziałam jednak również, że skończył się czas zadawania pytań.
Kiedy mój ojciec dowiedział się o tym incydencie, przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Będąc małą dziewczynką często słyszałam, jak opowiadał o jednym ze swoich najbardziej ulubionych psów, owczarku staroangielskim o imieniu Gyp. Pewnego dnia, kiedy moja babcia próbowała zepchnąć Gypa z kanapy, ten złapał ją zębami. Dla mojego dziadka sprawa była jasna i oczywista: jeżeli psu odbiło i ugryzł rękę, która go karmi, jego los jest przesądzony. Gyp został uśpiony. Ojciec nie musiał mi tego tłumaczyć. „Wiesz, dziewczyno, co musisz zrobić. Jak psu odbiło, to odbiło. Szkoda więcej twojego czasu" - powiedział mój ojciec ze smutkiem. Tego samego wieczoru, kiedy wrócił z pracy ojciec moich dzieci i zapytał, gdzie jest pies powiedziałam, że Purdey nie żyje, tego popołudnia zabrałam ją do weterynarza i uśpiłam.
Przez bardzo długi czas wierzyłam, że usypiając Purdey podjęłam słuszną decyzję. Jednocześnie czułam, że ją zawiodłam, że to była moja, a nie suki wina. Nawet wtedy, kiedy ją usypiałam, miałam poczucie, że ją opuszczam. Potrzebowałam dwudziestu lat, żeby moje przypuszczenia potwierdziły się. Teraz wiem, że kłopoty z Purdey były rezultatem mojej nieumiejętności zrozumienia jej, porozumienia się z nią i pokazania, czego od niej oczekuję. Najprościej mówiąc - Purdey była psem, członkiem psiej, a nie ludzkiej rodziny, a ja do komunikacji z nią używałam ludzkiego języka. Przez ostatnie dziesięć lat nauczyłam się, jak słuchać i rozumieć psi język. Wraz z lepszym rozumieniem ich języka byłam w stanie komunikować się z psami na tyle, żeby pomóc im i ich właścicielom rozwiązywać różne problemy wynikające ze wspólnego życia. Niejeden raz moja pomoc pozwoliła uratować psa, którego właściciel chciał uśpić z powodu złego zachowania. Za każdym razem, kiedy udało mi się uratować psie życie, czułam ogromną radość. Ale skłamałabym, gdybym nie powiedziała, że moja radość zawsze jest zabarwiona nutką żalu, że nie miałam tej wiedzy wystarczająco wcześnie, aby uratować życie Purdey.
W niniejszej książce pragnę podzielić się wiedzą, którą zdobyłam. Wyjaśniam w niej, w jaki sposób wypracowałam moją metodę i jak ona działa. Tłumaczę też, jak nauczyć się psiego języka. Jak każdą naukę języka, tak i tę należy traktować poważnie. Jeśli nauczysz się go byle jak, „na pól gwizdka", to wprowadzisz jeszcze więcej zamieszania i nieporozumień w proces komunikacji między tobą a twoim psem. Zapewniam, że jeśli nauczysz się go dobrze, to każdy pies wynagrodzi ci twój wysiłek współpracą, lojalnością i miłością.
Rozdział 1
Zapomniany język
„We własnym domu pies jest lwem". (Przysłowie perskie)
Istota ludzka zagubiła wiele tajemnic, jakie towarzyszyły jej na przestrzeni wieków. Jedną z nich jest prawdziwa natura naszego związku z psem. Podobnie jak miliony innych ludzi na świecie zawsze uważałam, że między człowiekiem a psem istnieje coś bardzo szczególnego, co przyciąga nas do siebie. Jest to coś więcej niż tylko zachwyt nad zwinnością psa, jego wyglądem czy inteligencją. Ów nieuchwytny związek, tak trudny do wyrażenia w słowach, łączy nas z sobą dziś tak samo, jak łączył nas u zarania dziejów.
Przez większą część mojego życia przekonanie o istnieniu takiej więzi opierałam jedynie na instynkcie, było ono swego rodzaju wiarą w jej istnienie. Dziś jednak związek człowieka z psem stał się przedmiotem wielu badań naukowych. Ich wyniki pokazują nam, że pies jest nie tylko najlepszym, ale też najstarszym przyjacielem człowieka.
Według najnowszych badań, z jakimi miałam okazję się zapoznać, losy tych dwóch gatunków związały się z sobą już ok. 10 000 lat p.n.e. To właśnie wtedy człowiek współczesny, Homo sapiens, wyodrębnił się od swego neandertalskiego przodka, zamieszkującego Afrykę i Bliski Wschód. Mniej więcej w tym samym czasie również pies, Canis familiaris, zaczął wyodrębniać się od swojego przodka - wilka, Canis lupus. Współcześnie nikt już nie wątpi, że te dwa zjawiska były ze sobą powiązane, a tym, co je łączy, były pierwsze próby udomowienia zwierząt przez człowieka. Oczywiście, nasi przodkowie przysposabiali do życia w ich wspólnotach także inne zwierzęta, takie jak krowy, owce, świnie czy kozy. Pies jednak pozostał na zawsze nie tylko pierwszym, ale także najbardziej udanym członkiem naszej poszerzonej rodziny.
Istnieje wiele przykładów na to, jak bardzo nasi przodkowie cenili sobie psa. Jedną z najbardziej bodaj wzruszających rzeczy, jaką widziałam w ciągu ostatnich kilku lat, był film dokumentalny o wykopaliskach archeologicznych na terenie starożytnego Natufian, w prowincji Ein Mallah, w północnym Izraelu. Na spalonej słońcem i niemal pozbawionej śladów życia pustyni natrafiono na liczące 12 000 lat kości młodego psa, które spoczywały pod lewą ręką ludzkiego szkieletu, datowanego na ten sam okres. Pochowano ich razem. Nie ulega wątpliwości, że człowiek ten pragnął, aby jego pies dzielił z nim miejsce ostatecznego spoczynku. Podobne odkrycia, datowane na 8 500 lat p.n.e., miały miejsce w Ameryce na terenie Koster w Illinois.
Wyjątkowość związku, jaki łączył człowieka i psa podkreślają także wyniki badań socjologów przeprowadzone na plemionach zamieszkujących tereny Peru i Boliwii. W społecznościach tamtejszych, nawet współcześnie, powszechnym zwyczajem jest przejmowanie przez kobietę roli matki szczenięcia, które zostało osierocone. Szczenię jest karmione przez kobietę piersią do momentu, kiedy nie stanie się samodzielne. Współcześnie nikt już nie jest w stanie powiedzieć, jak stary jest to obyczaj, niemniej jednak pozwala on domyślać się, jak silne i wyjątkowe musiały być więzy łączące przodków tych ludzi z ich psami.
Jestem pewna, że wciąż mamy przed sobą wiele nowych badań i odkryć, których wyniki rzucą jeszcze więcej światła na więź łączącą człowieka z psem. Ale nawet przy obecnym stanie wiedzy, nie powinniśmy być zaskoczeni wyjątkowością tego związku. Przeciwnie - uderzające podobieństwa między tymi dwoma gatunkami zwierząt uczyniły je niejako naturalnymi partnerami.
Wiele badań naukowych pokazuje, że zarówno dawny wilk, jak i człowiek z epoki kamiennej kierowali się tymi samymi instynktami, jak również organizowali się w grupy o takiej samej strukturze socjalnej. Mówiąc prościej - oboje polowali na zwierzęta i organizowali się w bardzo wyraźnie zhierarchizowane grupy. Jednym z najbardziej uderzających podobieństw jest wrodzona ciekawość świata i swego rodzaju „egoizm". Pies, podobnie jak człowiek, na każdą nową sytuację reaguje zachowaniem „a co JA mogę z tego mieć?". Przykład ten pokazuje, że relacja, jaka wywiązała się między tymi dwoma gatunkami była związkiem, który przyniósł ogromne korzyści zarówno psu, jak i człowiekowi.
Stając się mniej podejrzliwym i budując w sobie ufność wilk, żyjąc coraz bliżej człowieka, zyskiwał dostęp do efektów zastosowania no-wych technik i narzędzi polowania, na przykład sideł czy kamiennych grotów strzał.
W nocy zaś mógł ogrzać się przy rozpalonym przez człowieka ognisku lub pożywić się pozostawionymi przez niego resztkami jedzenia. Tak zapewne zaczynał się proces ,jego udomowienia. Zyskiwała na tym również i druga strona. Człowiek neandertalski, ze swoją wydłużoną głową, posiadał bardzo silny zmysł węchu. Z biegiem czasu stawał się on jednak coraz słabszy, dlatego udomowienie wilka w dalszym ciągu pozwalało mu polegać na tym, tak ważnym przy polowaniu zmyśle. Pies stał się bardzo ważnym elementem wszystkich polowań - płoszył zwierzynę, oddzielał poszczególne osobniki od stada, a jeżeli zachodziła taka potrzeba także zabijał ją. Ale w tym rodzącym się związku człowieka z psem pojawiło się także coś więcej - człowiek zaczął po prostu lubić towarzystwo psa, doceniać fakt, że może polegać na nim jako na obrońcy przed wieloma zagrożeniami, jakie niosło z sobą ówczesne życie.
Te dwa gatunki rozumiały się instynktownie i doskonale. Żyjąc każde w swojej grupie, zarówno człowiek, jak i wilk, wiedzieli, że ich przetrwanie zależy od przetrwania pozostałych. Każdy członek grupy miał określone zadania do wykonania i musiał się z nich wywiązać. Wydawało się więc czymś naturalnym, że kiedy drogi człowieka i psa zeszły się razem, zasady współżycia w nowo powstałej grupie pozostały bez zmian. Podczas gdy człowiek koncentrował się na zbieraniu drewna na opal, ,jagód, naprawianiu domostw czy gotowaniu, zadaniem psa było podążanie za myśliwymi i użyczanie im swego węchu, słuchu i wzroku. Po powrocie z palowania, zadaniem psa było pilnowanie dobytku, ostrzeganie przed zagrożeniem, odstraszanie intruzów, a jeżeli zachodziła taka potrzeba - pies stawał na pierwszej linii obrony. Związek człowieka z psem, wzajemna zależność jednego gatunku od drugiego, były wtedy najsilniejsze. Niestety - z biegiem czasu związek ten ulęgał już tylko osłabieniu i ostatecznie został zerwany.
Nie jest chyba trudno zrozumieć, dlaczego ich drogi zaczęły się roz-chodzić. Na przestrzeni wieków człowiek stal się dominującą silą na Ziemi i zaczął kształtować psa - podobnie zresztą jak i inne zwierzęta - na swoje podobieństwo i stosować do niego zasady jakie obowiązywały tylko w jego społeczności. Człowiek stosunkowo szybko zauważył, że może psa lepiej przystosować do nowych dla niego warunków, udoskonalić go czy wyspecjalizować w nim określone zdolności poprzez selektywne kojarzenie określonych osobników. Już 7 000 lat temu mieszkańcy Mezopotamii zwrócili uwagę na niezwykłe zdolności, jakie przejawiał w polowaniu wilk pustynny, lżejszy i szybszy kuzyn wilka zamieszkującego Europę Północną. Z biegiem lat wyodrębnił się z niego pies, który w tym tak nieprzyjaznym dla człowieka klimacie doskonale radził sobie z doganianiem i chwytaniem zwierzyny i - co najważniejsze - potrafił to robić na polecenie człowieka. Pies ten - różnie zresztą nazywany: Saluki, chart perski lub gończy na gazele - w swej niezmienionej postaci dotrwał do dzisiejszego dnia i stanowi doskonały przykład jednej z pierwszych ras wyhodowanych w określonym celu. I z pewnością nie jest to jedyny przykład - w starożytnym Egipcie specjalnie do polowań hodowano tzw. Psy faraonów, w Rosji do polowania na niedźwiedzie wyhodowano Borzoja, w Polinezji i Ameryce Środkowej hodowano nawet specjalną rasę psów, które stanowiły pożywienie.
Proces ten, wspomagany uległością, z jaką pies poddawał się oddzia-ływaniu człowieka, rozciągał się na cale wieki. W Anglii, na przykład, kiedy wśród arystokracji i bogatych właścicieli ziemskich modne stały się polowania, wyhodowano od razu kilka ras wyspecjalizowanych w wykonywaniu określonych zadań. Typowa sfora trzymana w XIX wiecznej posiadłości angielskiej składała się zazwyczaj ze springer spaniela, którego zadaniem było płoszenie zwierzyny lub wyganianie jej z kryjówek, pointera lub setera, których zadaniem było wystawianie zwierzyny oraz retrievera, który ustrzeloną zwierzynę przynosił do myśliwego.
Na całym świecie nowo powstające rasy podtrzymywały ów historyczny związek człowieka z psem. Ale chyba nigdzie nie stał się on bardziej wyraźny jak w przypadku ras, które wyhodowano po to, aby ich przedstawiciele stali się psami towarzyszącymi ludziom niewidomym. Pod koniec I wojny światowej, w dużym sanatorium pod Poczdamem, jeden z lekarzy opiekujących się przebywającymi tam weteranami wojny, zupełnie przez przypadek zauważył, że kiedy pacjenci, którzy na wojnie utracili wzrok, zbliżali się do stromych schodów, jego owczarek niemiecki zastępował im drogę. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby pies chciał uchronić ich przed grożącym im niebezpieczeństwem. Jego reakcja była naturalnym zachowaniem stadnym, dlatego wykorzystując ją doktor ów zaczął szkolić swego psa pod tym kątem. Tak narodziły się szkoły dla psów-przewodników niewidomych. Kto wie, czy w tym momencie nie powróciliśmy do czasów pierwotnych, kiedy to człowiek i pies żyli z sobą najbliżej. Wszak w sytuacji psa-przewodnika pies raz jeszcze użycza człowiekowi swoich zmysłów. Niestety - jest to bardzo wyjątkowy przypadek ścisłej współpracy człowieka z psem we współczesnym świecie.
W czasach bardziej nam współczesnych związki człowieka z psem ulegały dalszym zmianom i to zazwyczaj - przynajmniej takie jest moje zdanie - ze szkodą dla samego psa. Nasz dawny współtowarzysz zmagań z przeciwnościami losu stał się dziś czymś pośrednim między wesołym kompanem do towarzystwa a ozdobnym przedmiotem lub wręcz zabawką. Najlepszym tego przykładem są tzw. rasy ozdobne. Ich korzeni doszukiwać się można w dawnych klasztorach tybetańskich, w wysokich Himalajach. To właśnie tam mnisi buddyjscy zaczęli hodować spaniele tybetańskie, psy niezbyt duże, ale dosyć odważne, a jednocześnie bardzo odporne na wysokogórski chłód. Ich celem było wyhodowanie psa tak małego, aby z łatwością można go było wziąć na ręce i ukryć pod zwojami szat po to, aby swym ciepłem ogrzewał ciało właściciela.
Za czasów Karola II pomysł ten zawędrował na Wyspy Brytyjskie, gdzie kojarząc ze sobą coraz to mniejsze i mniejsze setery wyhodowa-no wreszcie angielskiego Toy spaniela. Z biegiem lat te kiedyś myśliw-skie, a teraz coraz bardziej rozpieszczane przez ich bogatych właścicieli psy skrzyżowano z rasami ozdobnymi ze Wschodu. Wspomnieniem po tych krzyżówkach jest dzisiaj wyraźnie spłaszczona kufa King Charles spaniela, odróżniająca go od pozostałych spanieli. Był to, moim zdaniem, punkt zwrotny w historii związku człowieka z psem. Z punktu widzenia psa właściwie niewiele się zmieniło, natomiast dla człowieka jego związek z psem przybrał zupełnie nowy charakter: pies zaczął służyć tylko do ozdoby. I był to jedynie przedsmak tego, co miało nastąpić już niebawem.
Dziś trudno jest znaleźć przykłady wskazujące na dawną zażyłość człowieka z psem. Psy myśliwskie, policyjne, pasterskie czy wspomniane wcześniej psy-przewodnicy niewidomych to nieliczne, niestety, wyjątki. Wynika to głównie z faktu, że we współczesnym świecie, w jego kulturze i organizacji społecznej, pozostało już bardzo niewiele miejsca dla psa. Dawny i wierny towarzysz naszych zmagań ze światem jest właściwie przez nas zapominany. Nasza dawna zażyłość z psem przerodziła się dziś nie tylko w lekceważenie, ale wręcz w pogardę. Nie dziwmy się więc, że gdzieś po drodze zagubiliśmy ten kiedyś tak silny, bo instynktowny, kontakt z psem.
Nie jest chyba trudno zrozumieć, dlaczego tak się stało. Liczące nie-zbyt wielu członków społeczności, w których zaczynała się nasza historia, dziś zlały się w jedną, ogromną i jednorodną społeczność - globalną wioskę. Życie w wielkich miastach uczyniło z nas istoty anonimowe, nie znamy i - co gorsza - nie chcemy nawet znać tych, którzy żyją obok nas. A jeżeli nie interesują nas potrzeby innych ludzi, jeżeli tracimy z nimi kontakt, to tym samym tracimy również kontakt z psem. Dając sobie coraz lepiej radę ze wszystkim, co spotyka nas w życiu, zakładamy milcząco, że równie dobrze radzi sobie pies. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Nie wiedzieć czemu oczekujemy, że właśnie ten jeden jedyny gatunek, pies, będzie przestrzegał naszych norm zachowania, oczekujemy od niego zachowań według zasad, których nie stosujemy do innych zwierząt, na przykład krów czy owiec. Nawet kotu pozwalamy chodzić własnymi ścieżkami. Psu - niestety - nie pozwalamy robić tego, na co ma ochotę, a co przecież leży w jego naturze.
Jest ironią losu - a dla mnie wręcz tragedią - że spośród 1,5 miliona innych gatunków zamieszkujących Ziemię jesteśmy jedynym, któremu został dany rozum i dar podziwiania piękna w innych stworzeniach, a jednocześnie nie pozwalamy psu na bycie tym, czym jest - psem właśnie. W rezultacie to niezwykle porozumienie, jakie kiedyś istniało między nami a naszym najlepszym przyjacielem, zostało zerwane. Nie może więc dziwić nikogo fakt, że właśnie współcześnie mamy więcej problemów z psami niż mieliśmy ich kiedykolwiek w przeszłości.
Oczywiście, wciąż istnieje wiele szczęśliwych i pełnych harmonii związków człowieka z psem. Nawiązana w dalekiej przeszłości więź wciąż drzemie gdzieś w nas. Żaden inny gatunek nie wzbudza w nas tylu emocji, do żadnego innego zwierzęcia nie odnosimy się z tak wielką czułością, a często wręcz miłością. Prawdą jednak wciąż pozostaje fakt, że takie sytuacje częściej są wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności niż efektem naszej wiedzy na temat psa. Zbudowana na pierwotnym instynkcie więź człowieka z psem została bowiem zerwana.
Przez ostatnie dziesięć lat usilnie starałam się, aby nasze drogi znów się zeszły, robiłam wszystko, aby na nowo odbudować więź, która przez tyle lat istniała między człowiekiem a psem. Weszłam na drogę, która okazała się długa, kręta i wyboista. U jej kresu zrozumiałam jednak, że krocząc po niej, odbyłam najpiękniejszą podróż mego życia.
Rozdział 2
Moje życie z psami
Dziś samej trudno jest mi w to uwierzyć, ale w przeszłości nie zawsze miałam ochotę na budowanie głębszego związku, który łączyłby mnie z jakimkolwiek psem. To, co stało się z Purdey, było dla mnie głębokim rozczarowaniem. Po jej śmierci podjęłam nawet - jakże klasyczną w takich sytuacjach - decyzję, że „już nigdy więcej łapa psa nie postanie w moim domu". Szybko jednak okazało się, że moja miłość do psów jest-silniejsza ponad wszystko inne. Niespełna rok po śmierci Purdey pod naszym dachem zamieszkał mały, myśliwski piesek, który bardzo skutecznie zaczął leczyć rany mojej duszy...
Mimo początkowych problemów i niepowodzeń ostatecznie na do-bre zadomowiliśmy się na wsi. Prawdę mówiąc, głównym powodem tego, że w naszym domu znów pojawiły się psy, było zamiłowanie mojego męża do polowań. Pamiętam, jak pewnego jesiennego dnia 1973 roku wrócił do domu z niezbyt udanego polowania i długo na-rzekał na to, że nie ma szczęścia w swoich wyprawach, ponieważ nie ma dobrego psa myśliwskiego. „Gdybym tylko miął psa, to dopiero bym pokazał, na co mnie stać" - mówił patrząc przy tym na mnie w taki sposób, że nie miałam żadnej wątpliwości co tak naprawdę miał na myśli.
Tak więc we wrześniu tego roku, w dniu urodzin mego męża, pojawił się w naszym domu pierwszy pies myśliwski, suka rasy springer spaniel, której daliśmy na imię Kelpie. Od pierwszego dnia pokochaliśmy ją oboje. Dla mnie jednak był to również początek mojej wielkiej fascynacji tą rasą, fascynacji, która nie opuściła mnie do dzisiaj.
Poważnie obawiając się, aby z naszym nowym psem nie stało się to, co stało się z Purdey, natychmiast kupiliśmy sobie jedną z wielu książek poświęconych wychowaniu i układaniu psa myśliwskiego. Muszę jednak szczerze przyznać, że nasze pierwsze wysiłki w tym kierunku nie przynosiły olśniewających sukcesów. Uczyliśmy ją na przykład aportowania, a więc zachowania, które nie bardzo leży w naturze springer spaniela. Trzymając się ściśle wskazówek zawartych w podręczniku zaczęliśmy od rzucania przedmiotów i uczenia jej podbiegania do nich i przynoszenia ich do nas. Książka bardzo mocno podkreślała, że należy zacząć od czegoś, co jest stosunkowo lekkie i miękkie, po to, aby wyrobić w psie nawyk delikatnego obchodzenia się z aportowanymi przedmiotami.
Zdecydowaliśmy, że najlepiej do tego celu będzie się nadawał jeden ze śliniaków Ellie. Pewnego pięknego poranka, na spacerze, zaczęliśmy pierwszą lekcję rzucając przed siebie śliniak związany w mocny supeł. Serca zamarły nam z podniecenia, kiedy w pewnym momencie Kelpie radośnie pobiegła przed siebie, podbiegła do śliniaka, chwyciła go w pyszczek i zaczęła biec w naszą stronę. Możecie sobie wyobrazić, jakie musieliśmy mieć miny, kiedy Kelpie ze śliniakiem w zębach, zamiast zatrzymać się przy nas, pobiegła z nim do domu. Pamiętam, że mój mąż, z wyraźnym rozczarowaniem malującym się na jego twarzy, zapytał: „No, a co według tej mądrej książki robi się w sytuacji takiej jak ta...?". Pamiętam, że oboje w tym momencie dosłownie padliśmy ze śmiechu na trawę. Robiliśmy więc bardzo wiele błędów przy układaniu Kelpie, ale jak widać mieliśmy też przy tym wiele zabawnych chwil. Dziś, ilekroć pracuję z psem i wydaje mi się, że w relacji ja-pies zbyt dużo jest mnie, a za mało psa, że tylko ja zaczynam kontrolować sytuację - zawsze wracam myślą do tej zabawnej historii sprzed lat.
Kelpie, z oczywistych raczej względów, była bardziej psem mojego męża niż moim. Byłam jednak tak bardzo z niej zadowolona, a zwłaszcza z tego, jak łatwo i szybko zaadaptowała się w naszej rodzinie, że nie minęło wiele czasu, a zdecydowałam się, że będę miała „swojego" psa. W owym czasie byłam już pod tak wielkim urokiem spanieli, że mój wybór był raczej oczywisty - zdecydowałam się na dziewięciotygodniową suczkę rasy springer spaniel i to po rodzicach, którzy mieli całkiem imponujące osiągnięcia na wystawach psów. Nazwałam ją tak samo jak nazywał się pies z moich dziecinnych marzeń - Lady.
Ponieważ bardziej interesowałam się hodowlą niż polowaniami, dzięki Lady zaczęłam stawiać pierwsze kroki na drodze do fascynującego świata psich wystaw. Od połowy lat siedemdziesiątych podróżowałam z nią już po całym kraju, biorąc udział w licznych wystawach. Lady sprawowała się świetnie i zdobywała uznanie w oczach wielu sędziów. W roku 1976 zakwalifikowała się na najważniejszą ze wszystkich wystaw - lon-dyński Cruft's. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy udaliśmy się do słynnej hali Olimpii - moje serce rozpierała ogromna radość i duma.
Świat psich wystaw to coś więcej niż tylko satysfakcja z osiągnięć hodowlanych. Biorąc udział w wystawach poznajemy nowych ludzi, zawiązujemy nowe przyjaźnie i - co chyba najważniejsze - spotykamy tych, którzy myślą i czują tak samo jak my. To właśnie na jednej z wystaw zawiązała się największa chyba przyjaźń mego życia, przyjaźń z Bertem i Gwen Green, bardzo znanymi i cenionym hodowcami, których hodowla Springfayre od dawna cieszyła się zasłużoną sławą w kynologicznym światku. Okazało się, że już wcześniej słyszeli o mnie i dla poparcia moich ambicji hodowlanych podarowali mi Donnę, trzyletnią sukę, która była babcią Lady. Donna posiadała absolutnie wszystko, czego oczekuje się od psa, od którego chce się zacząć linię hodowlaną. Dzięki niej wkrótce doczekałam się pierwszego własnego miotu, siedmiu szczeniąt, z których zatrzymałam jedno, nadając mu imię Chrissy.
Chrissy okazał się psem, który odnosił sukcesy nie tylko na wystawach, ale także na polowaniach. W wieku ośmiu miesięcy wygrał klasę szczeniąt i został zakwalifikowany na Cruft's. W październiku 1977 wzięliśmy udział w Show Spaniels Field Day, prestiżowej wystawie psów polujących, które jednocześnie zdobyły już kwalifikacje na Cruft's. Na wystawie tej psy oceniane są wyłącznie jako psy pracujące. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, kiedy Chrissy wygrał, zdobywając tytuł Best English Springer On The Day. Jak dziś pamiętam uroczystość wręczania nam zwycięskiej rozety i to, co powiedział do mnie sędzia: „Witamy wśród wybranych". Od tej chwili wiedziałam już, że przyjęto mnie i należę do cudownego świata psów.
Zachęcona takim sukcesem starałam się jeszcze bardziej udoskonalić swoją linię hodowlaną. Wprowadziłam do hodowli dwie nowe suki z doskonałymi rodowodami, z biegiem czasu nabywałam nowe psy, a jednocześnie zyskiwałam coraz większe uznanie w środowisku kyno-logicznym. Niestety - w roku 1979, z powodu nowotworu, odeszła od nas Donna. Miała zaledwie osiem lat. Aby pocieszyć córkę po jej stra-cie, kupiłam jej cocker-spaniela Susie, która później urodziła Sandy.
Jednakże moim największym sukcesem hodowlanym okazał się Khan, angielski springer spaniel, który zwyciężał zarówno w poszczególnych klasach, jak i w Best of Breed (Zwycięzca Rasy - przyp. tłum.). Był on cudownym psem o przepięknej, bardzo samczej w wyrazie głowie, posiadał więc cechę, na którą chyba najbardziej zwracają uwagę sędziowie. W 1983 roku, podążając drogą sukcesów moich poprzednich sześciu psów, zakwalifikował się na Cruft's, gdzie, ku mojej ogromnej radości, został zwycięzcą w swojej klasie. Jak zawsze - wspomnienie wręczania dyplomu do dziś napełnia mnie poczuciem dumy.
Jak już wspomniałam, spotykałam na swojej drodze bardzo życzliwych mi ludzi, od których wiele się nauczyłam. Jedną z najbardziej cenionych przeze mnie osób był niewątpliwie Bert Green. Pamiętam, jak powiedział kiedyś do mnie: „Nie wiem, czy uda ci się poprawić rasę, ale zrób wszystko, żeby przynajmniej jej nie zepsuć". Zrozumiałam wtedy, jak wielka odpowiedzialność ciąży na hodowcach i jak ważne są podstawowe zasady, którym powinni oni pozostać wierni przez całe życie.
Dla mnie, jako hodowcy, jednym z najważniejszych zadań było od-powiednie przygotowanie psa do opuszczenia rodzinnego domu. Pra-cując nad usposobieniem psa zawsze starałam się, aby w przyszłości sprawiał on radość samym swoim istnieniem. Najwięcej czasu poświę-całam układaniu psa, swego rodzaju treningom, które w konsekwencji dawały psa posłusznego, ale też i takiego, z którym miało się przyja-cielski kontakt.
To właśnie w trakcie tych zajęć zaczęłam po raz pierwszy zastanawiać się nad naszym podejściem do psów. Wspomnienie Purdey, jak ciemne chmury, wciąż unosiło się nad horyzontem moich myśli. Bez przerwy zadawałam sobie pytania: Gdzie popełniłam błąd? Czy moje metody wychowawcze były właściwe? Czy wina leżała tylko po jej stronie?
Moje obawy co do naszego podejścia do psów podsycał także rosnący brak zaufania do wszelkich metod, w których stosuje się przymus. W metodzie, którą wtedy stosowałam, nie było niczego radykalnego czy rewolucyjnego. Przeciwnie - była ona niezwykle wręcz konserwatywna. Jak większość z nas, uczyłam psa siadania, przyciskając jego zad do ziemi, a chodzenia przy nodze - szarpiąc lekko smyczą i pociągając psa za sobą. Metoda ta zajmowała oczywiście wiele czasu, ale ostatecznie przynosiła wyniki, których oczekiwałam.
,Jednakże im więcej czasu poświęcałam ćwiczeniom, tym więcej miałam wątpliwości, co do słuszności tej metody i mego podejścia do psów. Jakiś wewnętrzny głos zdawał się do mnie mówić: „każesz psu coś zrobić i on to robi, ale tak naprawdę on wcale nie chce tego robić".
Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłam słowa „posłuszeństwo". Moim zdaniem to równie nietrafne określenie jak owo przyrzekane na ślubnym kobiercu „posłuszeństwo" wobec współmałżonka. Niesie ono z sobą to samo znaczenie, co używane w świecie miłośników koni słowo „przełamanie". Prawdą jednak jest, że oba w prosty sposób oddają to, co faktycznie wtedy robiłam - używałam swego rodzaju przemocy, zmuszałam zwierzę do postępowania wbrew jego woli. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy nie byłoby lepiej używać takich słów, jak „współpracować", „współdziałać" lub „osiągnąć coś razem"? Mimo że słowo „posłuszeństwo" kojarzyło mi się negatywnie, to jednak dalej nie wiedziałam, jak powinnam była postępować. Nie było przecież wtedy żadnych ksią-żek, które opisywałyby jak robić to w inny sposób. Z drugiej zaś strony, wciąż zadawałam sobie pytanie: „za kogo właściwie się uważasz, że podważasz autorytety?". Nie miałam więc innego wyjścia, była to jedyna metoda, jaką należało stosować, jeżeli chciało się panować nad psem i nie mieć z nim kłopotów. Jedyne, czego byłam pewna to fakt, że odpowiednie wychowanie psa jest dla każdego z nas takim samym obowiązkiem jak właściwe wychowanie dzieci.
Ostatecznie jednak zaczęłam powoli wprowadzać pewne zmiany w swoim podejściu do psów, zmiany, które dotychczasową metodę miały uczynić nieco bardziej „humanitarną". Początkowo były one niewiel-kie, dotyczyły głównie języka, w jakim myślałam o psach i zwracałam się do nich. Jak już wspomniałam, używałam wtedy jeszcze tradycyjnej metody, a w jej ramach powszechne było stosowanie łańcuszkowej obroży zaciskowej. Osobiście uważam tę nazwę za kompletne nieporozumienie, twierdzę bowiem, że jako taka nigdy nie powinna być używana do tego, na co wskazuje jej nazwa, tzn. zaciskać się na szyi psa lub - co gorsza - dławić go kiedy chcemy zatrzymać go w miejscu lub zmusić, by szedł przy nodze. Uważałam, że jeżeli zaczniemy używać mniej agresywnego języka, nasz sposób podejścia do psa również stanie się łagodniejszy.
Kiedy później uczyłam swojej metody, zawsze podkreślałam, że ob-roża łańcuszkowa powinna służyć jedynie do wydawania charaktery-stycznego dźwięku, który dla psa ma być sygnałem, że ma się nie wyrywać do przodu lub zatrzymać w miejscu. Słysząc go i chcąc uniknąć zaciśnięcia się obroży na szyi, pies sam z siebie będzie korygował swoje zachowanie. Z dosyć brutalnego narzędzia obroża stawała się łagodnym argumentem przekonywającym psa do określonego zachowania - niby niewielka zmiana, ale jakże duża różnica w podejściu do zwierzęcia.
Podobnie postępowałam przy uczeniu psa leżenia przy nodze. Tu również nie zgadzałam się z tym, co robiła większość ludzi, tzn. z szar-paniem za smycz po to, aby zmusić psa do położenia się na ziemi. Ja robiłam to inaczej - najpierw zachęcałam psa, aby usiadł, a później, prostując jego przednie łapy, sprawiałam, że pies sam kładł się obok mnie. Zawsze, gdzie tylko mogłam, starałam się osiągnąć dokładnie to samo, co dawała tradycyjna technika uczenia, ale z zastosowaniem o wiele łagodniejszych metod.
Zmiany, które wprowadzałam do tradycyjnej metody, sprawiły, że zaczęłam odnosić naprawdę spore sukcesy na zajęciach, które prowadziłam dla właścicieli psów. Wciąż jednak były to niewielkie zmiany a sama „filozofia" podejścia do psa właściwie pozostawała bez zmian. Pies ciągle nie miał wyboru i robiąc coś, robił to tylko dlatego, że był do tego przymuszany. Czułam również, że wykonując moje polecenia, nie bardzo wiedział, dlaczego ma to robić. Wszystko to jednak uległo radykalnej zmianie pod koniec lat osiemdziesiątych.
W tamtym okresie zmieniło się również moje życie osobiste. Rozeszłam się z mężem, moje dzieci były już prawie dorosłe i przygotowywały się do studiów. Sama również zaczęłam studiować na Humberside University na Wydziale Literatury i Nauk Społecznych, gdzie szczególnie zainteresowały mnie psychologia i behawioryzm. Ze względu na rozwód przestałam też brać czynny udział w wystawach psów, mimo że zaczynałam być coraz wyżej ceniona w kręgach kynologicznych. Zmuszona też byłam rozstać się z kilkoma z moich psów. Był to niewątpliwie jeden z trudniejszych okresów w moim życiu.
W 1984 roku, z szóstką psów, które zostały ze mną, przeprowadziłam się do nowego domu w North Lincolnshire. Prawie zupełnie straciłam kontakt ze światem wystaw, mój czas pochłaniała głównie praca, starałam się również pomagać dzieciom. Poza własnymi, mój kontakt z innymi psami ograniczał się jedynie do pracy w schronisku dla zwierząt Jey Gee oraz do prowadzenia w miejscowej gazecie rubryki poświęconej zwierzętom.
Moja wielka miłość do psów przetrzymała tę ciężką próbę czasu. Tym razem jednak realizowała się w czymś nowym. Od czasów studiów wciąż interesowałam się psychologią, a zwłaszcza tak modnym dziś behawioryzmem. Czytałam klasyczne dzieła Pawłowa, Freuda, B.F. Skinnera, jak również prace innych sław w dziedzinie psychologii i przyznać muszę, że w książkach tych znajdowałam coraz więcej poglądów, z którymi zgadzałam się bez reszty. Na przykład bardzo mi się spodobało twierdzenie, że pies, który skacze na właściciela, próbuje mu takim zachowaniem przypomnieć, jak wygląda hierarchia w stadzie i jakie w niej zajmuje miejsce. Albo że pies, który przepycha się z nami w drzwiach, kiedy wychodzimy z nim na spacer, sprawdza w ten sposób, czy droga jest wolna i żadne niebezpieczeństwo nie zagraża stadu, którego czuje się przewodnikiem i opiekunem.
Zgadzałam się również z tym, co zwykło się nazywać „lękiem przed rozstaniem". Z behawioralnego punktu widzenia pies obgryza meble czy niszczy wszystko w domu, ponieważ rozdzielono go z jego właścicielem, a taka separacja jest dla każdego psa bardzo stresującym przeżyciem. Pogląd taki brzmiał bardzo sensownie i pozwalał wyjaśnić określone zachowania psów. Ale dla mnie czegoś w tym wszystkim brakowało. Ciągle zadawalam sobie różne pytania: Dlaczego tak się dzieje? Skąd pies o tym wie? Zastanawiałam się również, czy przypadkiem nie zwariowałam, kiedy zadawalam takie pytania. Bo na przykład interesowało mnie, dlaczego pies jest tak bardzo uzależniony od swojego właściciela, że rozstanie z nim jest dla niego takie stresujące. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale na to wszystko po prostu patrzyłam od zlej strony.
Nie przesadzę chyba, jeżeli powiem, że moje podejście do psów - a nawet do samego życia - zmieniło się pewnego popołudnia 1990 roku. Wtedy zajmowałam się również końmi. Rok wcześniej moja koleżanka, Wendy Broughton, na której wyścigowym