Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D_
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D_ |
Rozszerzenie: |
Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D_ PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D_ pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D_ Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Cat #2 Myszolap - VlNGE JOAN D_ Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JOAN D. VlNGE
Cat #2 Myszolap
Twoje zdrowie, maly. Dobrze wiesz, kim jestes.(Uwiedla skora twarzy przylepiona na miejsce, Oczy trupa podlaczone do gniazdek w glowie, Serce trupa przykrecone srubka pod zebra, Podarte trzewia doszyte fastrygq na miejsce Strzaskany mozg zakryty stalowym kolpakiem. A on naprzod rusza o krok,
i o krok,
i o krok...
Ted Hughes
Boimy sie prawdy, boimy sie losu, Boimy sie smierci i siebie nawzajem.
Ralph Waldo Emerson
Azeby zrozumiec kota, trzeba zdac sobie sprawe, ze ma on wlasne talenty, wlasne poglady, a nawet odrebna moralnosc.
Lilian Jackson Brown
PROLOG
Ktos mnie sledzi. To uczucie - a wlasciwie swiadomosc - bylo jak dotyk nierealnej reki na plecach - przez cale dlugie popoludnie. Wiedzialem o tym, bo nadal zdarzalo mi sie wylapywac rozne rzeczy jak fragmenty piosenek wsrod radiowego szumu. To wrazenie opanowalo mnie najpierw na bazarze przy orbitalnym lotnisku. Stalem pod kolorowym daszkiem obok stoiska jubilera i czekalem, az sniada kobieta o dlugich palcach prze-kluje mi ucho kolczykiem. "Nic nie bedzie bolalo - zawodzila jekliwie z jakims dziwnym akcentem, gestym jak dym z miesa przypalanego na ruszcie w sasiednim stoisku. - Nie ruszaj sie, nic nie bedzie bolalo..." Jakby mowila do dziecka albo jakiegos turysty. Bolalo, choc niezbyt mocno. A ja przeciez bylem turysta, kazdy tu byl turysta, ale wcale nie przestalo mnie dziwic, ze zachowuje sie jak jeden z nich.Skrzywilem sie, ale po sekundzie ostry bol minal. Jednak w tej chwili bialej pustki, kiedy czekalem na nastepna fale, ktora nie nadeszla, dotarlo do mnie cos innego: ten dotyk, szept cudzego zainteresowania, ktory musnal moje mysli. To nie czlowiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmyslny. Podnioslem wzrok i rozejrzalem sie dookola, wyrwalem sie ju-bilerce z rak, kiedy wycierala mi krew z ucha. Ale nic nie bylo widac, nikogo tu nie znalem, a wygladalo takze na to, ze nikt tutaj nie znal mnie. Wszedzie przesuwal sie tlum ubrany jaskrawo i o zbyt miesistych twarzach, jak nocny tlum w Starym Miescie...
Potrzasnalem glowa, a przeszlosc przesliznela sie przez terazniejszosc jak przez membrane. Nadal zdarzalo mi sie to za czesto - czulem sie wtedy, jakbym snil, jakbym nie wiedzial, kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na druciku uderzyly mnie po szczece.
-Jeszcze jeden? - pytala kobieta, wyciagajac do mnie re-
ke. Wmieszalem sie w tlum i dalem mu sie poniesc w dol ulicy skapanej w swietle sztucznego slonca.
Kiedy juz raz poczulem, ze to cos mnie sledzi, nie moglem sie uwolnic od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej niczym haczyk w moj mozg. Probowalem sobie wmowic, ze to tylko moja wybujala wyobraznia. Swoim okaleczonym mozgiem odbieralem cos w taki sam sposob, jak pacjent po amputacji czuje bol w fantomowej konczynie. Ale nie pomoglo, wiedzialem to i juz. Towarzyszylo mi, kiedy chodzilem po kretych, krzykliwych uliczkach, ktore staraly sie ukryc fakt, ze w zasadzie tworza zamkniety krag. W zacienionym kompleksie muzealnym i na zewnatrz. W barze, a nawet w pelnej srebrnej armatury meskiej toalecie. Obserwowalo mnie, tylko mnie, nastawione na elektryczny, niepowtarzalny wzor mego mozgu i z nim sczepione. Wpadlo mi do glowy, zeby wrocic na poklad "Darwi-na", ale nawet sciany statku nie mogly mnie przed nim oslonic. Nie mam pojecia, po diabla ktos mialby mnie sledzic czujnikiem identyfikacyjnym. Moze to jakas pomylka, moze chodzilo o kogos innego, jakis zblakany odczyt... A jesli temu komus chodzi o mnie, to czemu i gdzie sie ukrywa? Czemu po prostu nie spyta? Dlaczego wloka sie za mna jak cien przez ten tlum o pustych twarzach, odziany w odswietne ubrania...
-Kocie... Och, Kocie!
Obrocilem sie, a dlonie same zacisnely sie w piesci, mimo ze rozpoznalem glos. Dlonie zrobily sie sliskie od potu. Rozprostowalem je, poruszylem palcami.
To byla Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowanej kosci sloniowej usmiechala sie, a pol tuzina warkoczykow tanczylo w podskokach dookola spodnicy w kolorze khaki.
Przystanalem i czekalem, az przeplywajacy tlum przyniesie ja blizej.
-Czesc, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywolywalo u mnie usmiech. Wepchnalem rece w kieszenie dzinsow. - Ciesze sie, ze cie widze - dodalem, ten jeden raz zupelnie szczerze.
"Naprawde?" - pytala mnie jej twarz, pelna tej mieszanki bolesnej niesmialosci i usilnego "nie bede sie gapic", przez ktora oboje przy kazdym spotkaniu tak glupio sie zachowywalismy. Razem przewedrowalismy z pol tuzina swiatow, podobnie jak reszta studentow Latajacego Uniwersytetu, ale tak naprawde nigdy nie zdolalem sie z nia zaprzyjaznic, zreszta z innymi tak samo. Byla asystentka i juz samo to wystarczalo, ze
bym bal sie do niej odezwac. A to, ze byla bogata i ladna i ze sie na mnie gapila, tylko pogarszalo sprawe. Bo pociagalo ja we mnie to samo, co sprawialo, ze wszyscy inni woleli trzymac sie ode mnie z daleka. Nie mowilem tak jak oni, inaczej sie ubieralem. Gdzie indziej sie wychowalem. W oczach zamiast okraglych zrenic mialem dwie podluzne kreski, a moja twarz wedlug ludzkich standardow nie byla zbudowana tak jak trzeba -to byla twarz mieszanca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawialem, ale to niczego nie zmienialo.
Moja odmiennosc powodowala, ze inni zamykali sie przede mna na glucho, jednak to przez nia Kissindra nie mogla oderwac ode mnie wzroku. Wiedzialem, ze szkicuje piorkiem moja twarz w swoim swiecacym notatniku, jakbym byl czyms, co uznaje za piekne, podobnie jak dziela sztuki i widoczki, ktore ciagle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta poswieci jedno holo i juz nigdy na to nie spojrzy. Nie mialem pojecia, kim dla niej jestem, a jesli ona wiedziala, to nigdy sie do tego nie przyzna, a wszystko to razem sprawialo, ze czulem sie jeszcze bardziej niezrecznie, kiedy bylismy razem.
Ale teraz, kiedy cos nieludzkiego wczepilo mi sie w mozg, cieszyla mnie kazda twarz, ktora choc troche nie byla mi obca, a jeszcze bardziej cieszylo mnie, ze to byla akurat ta twarz, nawet z tym jej bolesnym usmiechem. Zauwazylem, ze ma na sobie dzinsy. Na tym statku dzinsow nie nosil nikt oprocz mnie -byly tanie, zwykle, robocze. Uderzylo mnie, ze zaczela je nosic dopiero, kiedy sie poznalismy.
-Czy cos jest nie tak? - zapytala, zerkajac na mnie ponownie.
Potrzasnalem przeczaco glowa, tylko czesciowo w ramach odpowiedzi.
-A niby dlaczego? Bo powiedzialem, ze cieszy mnie twoj widok? - Wzrokiem jednak wedrowalem daleko, nieustannie przeczesujac ulice. Wzialem ja pod reke; wzdrygnela sie, ale nie wyrwala. - Wiesz co, skoczmy gdzies, wyrwijmy sie stad. Chodzmy wreszcie cos zobaczyc. - Przyszlo mi na mysl, ze jesli na kilka godzin wyrwe sie z lotniska, moze uda mi sie zgubic te pomylke, ktora tropila moj mozg.
-Jasne - zgodzila sie, rozpromieniona. - Cokolwiek. To niewiarygodne... - przerwala, jakby poczula, ze mowi za duzo. W kazdym razie mowila serio. W wiekszosci studenci na "Dar-winie" sa na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesuja ich
wylacznie jako wyjatkowo dlugie wakacje. Niemniej kilku z nich rzeczywiscie znalazlo sie tutaj po to, zeby sie czegos nauczyc. Na przyklad ona. Albo ja.
-Masz krew na uchu - odezwala sie.
Dotknalem ucha, potem kolczyka, przypomnialem sobie.
-Wlasnie go sobie zalozylem. To ma byc pamiatka. Natychmiast zesztywniala.
-Nie martw sie, nie jest - uspokoilem ja zaraz. Tak samo jak jej nie podobalo mi sie, ze ludzkosc tak bezceremonialnie czestuje sie kawaleczkami zwiedzanych miejsc. Moze nawet bardziej niz jej. Skupilem sie i zacisnalem mysli w piesc - nadal potrafilem to robic, mimo ze nie umialem juz nimi siegac na zewnatrz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucichl. Przy odrobinie szczescia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu przestalem istniec. Ale na dluzsza mete bylo to jak wstrzymywanie oddechu.
Ruszylismy z powrotem w kierunku muzeum, potem zjechalismy dziesiec poziomow w dol, do cienistej jaskini, gdzie na gladkiej ceramicznej powierzchni przycupnely rzedem wahadlowce jak cierpliwe, opalizujace zuki, czekajace na takich jak my, by poniesc ich w dol, na powierzchnie planety. Na swiecie, ktory lezal tysiac kilometrow pod naszymi stopami, nie bylo ani jednej trwalej ludzkiej konstrukcji. Ten swiat ludzkosc nazwala Monumentem. Cala planeta byla federalnym rezerwatem... To sztuczny swiat, zbudowany cale tysiaclecia temu i umieszczony na orbicie wokol metnej pomaranczowej gwiazdy, w samym srodku nigdzie.
Stacja z portem kosmicznym orbitowala wysoko ponad nim, wielka jak nieduze miasto, ktorym przeciez zreszta byla. Polowe centrum zajmowalo muzeum; znajdowal sie tu osrodek badan nad wymarla rasa, ktora stworzyla Monument - dziesiatki pokoi pelnych eksponatow i pytan bez odpowiedzi. Utrzymywalo sie dzieki gotowce plynacej z luksusowego kompleksu turystycznego, ktory zajmowal w calosci pozostala czesc stacji.
Kiedy wyszlismy z mrocznego korytarza podpartego kolumnami z ciezkich stopow, w komorze podniosly sie trzy wahadlowce i z cichym brzeczeniem niewidzialnych skrzydel zaczely kolowac w strone ciemnego ujscia komory powietrznej. Po drugiej stronie pola spolaryzowany kadlub stacji wpuszczal do srodka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami polnocy pustki. W jednym rogu swiecila pomaranczowawym swiatlem bez
imienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetaczala sie bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawila ja tutaj cywilizacja, ktora ludzie nazwali Tworcami, bo jakos nie mogli wpasc na nic lepszego. Tworcy znikneli, na dlugo zanim rodzaj ludzki zdolal wydostac sie ze swej studni grawitacyjnej i rozlazl sie miedzy gwiazdami jak gromada karaluchow. Nikt nie wiedzial, gdzie sie podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic z wyjatkiem tego oto pomnika wlasnej tajemniczosci. Tajemnica ich istnienia napawala szacunkiem nawet Federacje.
-Co chcialabys zobaczyc? - zapytalem Kissindre, kiedy podjezdzalismy do dlugiej jak zwykle kolejki turystow i studentow, skladajacych u wejscia zamowienia. Mnie nie zalezalo na tym, dokad sie udamy, jezeli tylko zdolam sie utrzymac poza zasiegiem tropiacych. Moglismy wybrac wycieczke kilkugodzinna albo wrecz kilkudniowa do ktorejkolwiek z czesci tego swiata. Planeta nie byla znowu taka duza: miala ledwie trzy i pol tysiaca kilometrow srednicy, mimo ze ciazenie tutaj niemal dorownywalo ziemskiemu. Byla to jedna z tych spraw, ktorych nie potrafili wyjasnic zadni ksenoeksperci - dlaczego swiat poskladany przez obcych tak bardzo pasowal do ludzkich standardow. Jesli nie byli do nas podobni, to pewnie chcieli nam w ten sposob cos przekazac. Ale z drugiej strony istnieja przeciez Hydranie, ktorzy tak bardzo zblizeni sa do ludzi, ze roznice nie maja znaczenia nawet na poziomie genetycznym. Ja sam jestem tego zywym dowodem. A to, co pozostalo z Hydran, bylo zywym dowodem na to, ze ludzie nie bardzo umieja sluchac.
-No... - Kissindra przygryzla warge, wpatrzona w szybko zmieniajace sie obrazy na ekranie nad naszymi glowami. Zmienialy sie widoki, a wraz z nimi jaskrawozolte cyfry, ukazujace czas przelotu i oplaty. - Jaskinie Ksiezycowe zawieraja podobno jedne z najlepszych przykladow synestezji... A jesli masz ochote nurkowac... - Zerknela na mnie plochliwie. To byla calodobowa podroz.
-Swietnie - odrzeklem. - Wedle zyczenia. - Wysilek, jaki kosztowalo mnie trzymanie mysli w zamknieciu, sprawil, ze znow oblalem sie potem. Skupilem wzrok na jej twarzy, mialo mi to pomoc w koncentracji. Ona tez sie we mnie wpatrzyla, miala oczy przejrzyscie blekitne jak glebia wody, usta rozchylone. Wtedy nagle zdalem sobie sprawe, jak cholernie jestem napalony. I ze chce ja pocalowac.
Uciekla wzrokiem w strone ekranu, potem do widoku przestrzeni kosmicznej, a pozniej znow wrocila do mnie. Zarumienila sie.
-Tylko ze... - wymamrotala - obiecalam Ezrze, ze zjemy razem kolacje.
-Nie ma problemu - sklamalem, odwracajac wzrok. - Innym razem. Moze cos krotszego... - Znow na nia patrzylem, czulem sie chyba nawet gorzej niz zwykle, przyciskalem do bokow drzace rece. Bylismy juz prawie przy wejsciu.
-Tak, mozemy...
-Kissindro!
Niemal podskoczyla, gdy ten glos - glos Ezry - nagle dobiegl nas z tylu. Odwrocilismy sie, by ujrzec, jak galopuje ku nam jej chlopak. Zawsze poruszal sie tak, jakby za chwile mial sie przewrocic. Wiekszosc czasu spedzal z elektrodami przyczepionymi do czola. Wepchnal sie w kolejke obok nas, mial zaczerwieniona twarz. Ona tez. Z innych powodow... a moze i nie. Kiedys wiedzialbym na pewno.
-Co ty tutaj robisz? - zapytal, wyraznie starajac sie, zeby nie zabrzmialo to tak, jak zabrzmialo.
-Studiuje - odparla odrobine za glosno.
-Co studiujesz? - Patrzyl teraz na mnie.
-Monument! Myslalam, ze ty wciaz jeszcze pracujesz nad swoja kompilacja...
-Bylem w archiwum, kiedy zobaczylem cie przez okno...
-Noi?
-No i kiedy masz zamiar pojsc ze mna na te kolacje, Kiss? - Jego podniesiony glos wybil sie ponad cichy szmer rozmow dookola. - W nastepnym wcieleniu? - Czarne kepki kielkujacej brody zadrzaly, kiedy wysunal do przodu szczeke.
-Ezra... - syknela Kissindra, przyciskajac do siebie notatnik pobielalymi z wysilku palcami. - Jestes taki archaiczny.
-Trzy - rzucilem przy wejsciu. - Studenckie. - Sensory sprawdzily moja bransoletke danych. - Do Zlotej Bramy. - Stacja przesuwala sie akurat nad sama Brama. To krotki skok, ktory moglibysmy jakos przezyc we trojke. Przeszedlem przez bramke, slyszac, jak moje buty stukaja glosno o ceramiczne podloze.
Po kilku sekundach uslyszalem, jak ruszaja za mna dwie pary drogich butow magnetycznych, dobiegl do mnie takze goraczkowy szept sciszonej rozmowy. Wskoczylem do najblizsze
go z oczekujacych wahadlowcow i usiadlem. Zaraz weszla Kissindra i zajela miejsce obok mnie. Po minucie dolaczyl do nas Ezra, siadajac po mojej drugiej stronie. Drzwi sie zamknely, a po ich powierzchni przetoczyly sie wspolrzedne naszego punktu przeznaczenia. Wahadlowiec uniosl sie w gore tak gladko, ze ledwie wyczulem ruch, i pokolowal w strone komor powietrznych. Rozparlem sie wygodnie, kiedy je mijalismy, by rozpoczac spadek w studnie grawitacyjna planety. Wyciagnalem przed siebie nogi i palec po palcu rozluznilem piesc moich zacisnietych mysli.
Nic. Znalazlem sie poza zasiegiem. Westchnalem i przymknalem oczy. Teraz latwiej bylo wierzyc, ze to zwykla pomylka. Albo wybryk mojej wyobrazni. Mania przesladowcza to stary nawyk, ktorego nielatwo sie pozbyc, kiedy wciaz czuje sie jak dziwolag i oszust. Kiedy za kazdym razem, zamykajac oczy, wciaz widze te sama ciemnosc... Unioslem powieki, zamrugalem, i zapatrzylem sie na swiat, ktory jak balon puchl przed nami na ekranach wizjerow. Jesli za duzo bede o tym myslal, zoladek podejdzie mi do gardla. Przypomniawszy sobie, ze nie jestem tu sam, zerknalem na Kissindre i Ezre. Rownie dobrze moglbym znow o tym zapomniec. Tych dwoje nadal sie klocilo, wymieniajac wsciekle szepty tuz pod moim bokiem.
-No coz, nic na to nie poradze, musze sie podlaczac, nie mam eidetycznej pamieci jak ten chodzacy bank danych. - Przed oczyma mignela mi przez chwile jego dlon.
-Ezra...!
Z powrotem wbilem wzrok w ekrany. Bylismy juz prawie na miejscu, wchodzilismy w atmosfere, lecac po trajektorii, znajdziemy sie na miejscu. Oslona przed deceleracja nie byla najlepsza. Kissindra i Ezra ucichli, jako ze teraz mowic bylo znacznie trudniej. Jednak mnie ta niewygoda poprawila samopoczucie - przynajmniej mamy hamulce. Galaktyke juz i tak napedza zbyt wiele rzeczy, ktorych nie da sie nawet zobaczyc. Ta swiadomosc wciaz jeszcze napawala mnie obawa.
Pod nami rozposcierala sie powierzchnia Monumentu, takie coraz lepiej widoczne malowidlo. Zapatrzylem sie na to widowisko, a obrazy przesiakaly mi do wnetrza przez szeroko otwarte oczy; czulem, jak na twarzy wykwita mi z wolna radosny usmiech. Alez to piekne! W takich sytuacjach czulem sie czasem, jakbym mial przeszczepiony mozg, jakbym zyl w cudzym ciele. Fakt, ze nie moglem juz udowodnic sobie realnego
istnienia innych ludzi przez miejsce, jakie zajmuja w mojej glowie, wcale mi nie pomagal.
Szarpnalem za kolczyk, poczulem bol, poobracalem w palcach chlodna, twarda powierzchnie paciorkow. Nigdy przedtem nie nosilem zadnych ozdobek. Nie mialem na to ochoty w czasach, kiedy sciagaly na czlowieka zupelnie niewlasciwy rodzaj uwagi - taki, przez ktory mozna bylo wyladowac z poderznietym gardlem. Pewnego poranka po niezlym odjezdzie, jeszcze w Starym Miescie, ocknalem sie z tatuazem na ciele, ale nawet i jego nie bylo widac spod ubrania. Kupujac dzis ten kolczyk, po raz kolejny chcialem sobie udowodnic, ze nie musze juz dluzej byc niewidzialny. Usilowalem nie pamietac o tym, o czym przypominalo mi kazde spojrzenie na odczyt stanu mego konta: ze kiedy uniwersytet skonczy tutejsza sesje, bede na zero, calkiem bez pieniedzy. Wzialem gleboki oddech, zeby rozluznic ucisk, jaki czulem w piersiach, i dalej podziwialem widoki.
Gdziekolwiek by czlowiek na tej planetce wyladowal, napotykal widok, ktory napelnial oczy cudownym czarem. Powietrze bylo jak aksamit, wiatry graly jak orkiestra. To bylo tak, jakby jakis artysta - a raczej cale tysiace artystow - otrzymal ten swiat jako swoje tworzywo lub instrument muzyczny. Dookola nic tylko piekno, idealne jak diament. Nic innego. Nic zywego, co zaklocaloby idealny stan rownowagi. Ani liscia, ani ptaka, ani owada. Nic az do tej pory.
Zmieniajace sie odlegle widoki w koncu przestaly sie zmieniac. Luk steknal i otworzyl sie szerokim ziewnieciem. Wysiedlismy i rozprostowalismy kosci, oniemielismy wobec nieoczekiwanej ciszy zoltego, omiatanego wiatrem plaskowyzu, ktory zaprojektowano jako punkt widokowy. Dwa pozostale wahadlowce znalazly sie tutaj przed nami, kilka metrow dalej stala gromadka rozradowanych turystow. Docieraly do nas ich glosy, lecz tak ciche i cienkie, jakby znajdowali sie o wiele, wiele dalej. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi. Czerwieniejace swiatlo opromienilo blaskiem wysokie piaskowce, przez co wzgorza nabraly wygladu odlanych z brazu. Gdyby sie nie wiedzialo, mozna by bylo przysiac, ze tylko czas i wiatry uformowaly je w te ksztalty. Ale kiedy sie przyjrzalo czemus dokladniej - czemukolwiek, chocby okruchowi skaly - mozna bylo odnalezc ukryty znak, nie rozszyfrowany podpis, ktory mowil nam, ze jakas rozumna istota ulozyla to wszystko wlasnie w ten sposob i tak to pozostawila na cala wiecznosc.
Odwrocilem sie i oddalilem nieco od wahadlowca. Kiedy rozejrzalem sie, ogrom tego swiata i nieba nad nim uderzyly mnie tak mocno, ze ledwie moglem oddychac. Czulem sie tak, jakbym nie mial gdzie sie ukryc... Jak zawsze, kiedy mialem wokol zbyt duzo przestrzeni. Nie odwrocilem wzroku, patrzylem, a wiatr lagodnie mierzwil mi wlosy. Zaczerpnalem powietrza - i zapomnialem wypuscic go z pluc. Obok mnie Kissindra i Ezra westchneli zgodnie: "Och..." i wreszcie przestali sie klocic.
Przybrane slonce tego swiata-makiety znalazlo sie teraz w ramach skalnego luku, ktory nazywaja Zlota Brama. Wygladalo to tak, jakby sam czas zatrzymal sie tutaj i zamrozil na zawsze te chwile. Przez czarny ksztalt mostu, usiany otworkami precyzyjnie jak koronka, przeswiecaly wzorki ze swietlistych promieni. Kiedy zerwal sie wiatr, unoszac z ziemi blada zaslone kurzu, uslyszalem wyraznie: w powietrzu rozlegly sie wysokie, ciche dzwieki, piesn wiatru wygrywana na fletni z kamienia. Muzyka szarpnela mnie za serce jak niewidzialna reka. Zaczalem oddalac sie od moich wspoltowarzyszy, zupelnie o nich zapominajac, zapominajac o wszystkim, oslepiony sloncem, gluchy jak pien...
Nagle w moje zmysly wdarlo sie glosne buczenie; cofnalem sie. Stanalem na samym skraju przepasci, na granicy dostepnego turystom obszaru. Przeszedlem z powrotem na bezpieczny grunt i poczekalem, az ucichnie dzwonienie w uszach. Potem znajdowalem sie przez chwile na granicy swiatow, wsluchany w cos zupelnie innego... Po chwili przykucnalem i odbilem swoje dlonie na rozswietlonym sloncem kurzu. Podnioslem gladki, prazkowany kamien, nie wiekszy od mojej dloni, i przelozylem w inne miejsce - nadal wygladal idealnie. Glos wiatru zmrozil mnie od srodka.
-Co sprawilo, ze stworzyli cos takiego? - mruknela Kissindra, nie tyle do mnie, ile raczej pod adresem wiatru, a ja dopiero teraz zdalem sobie sprawe, ze dziewczyna stoi tuz obok. - Czy to cale piekno to tylko sztuka dla sztuki?
-To obiekt rytualny - wtracil Ezra - stanowi integralna czesc ich wierzen. - Te wlasnie odpowiedz slyszelismy najczesciej, kiedy obrazy obcych dziel sztuki pchaly nam sie do glow. Znaczylo to Jedynie, ze eksperci tez nie maja pojecia, co to jest, u czorta, i pewnie nigdy sie nie dowiedza.
-Nie - odparlem podnoszac sie i otrzepujac dlonie o dzinsy. - To naprawde jest pomnik.
-Czego? - spytala Kissindra, a jej brwi ze zdumienia powedrowaly w gore. Stojacy kolo niej Ezra wyraznie sie nachmurzyl.
-Smierci - odparlem i poczulem, jak to slowo wypada mi z ust ciezkie i zimne jak kamien. - Kawalki i fragmenty, kosci planet - z tego zostal stworzony. To dlatego nie ma tu nic zywego. - Slonce niknelo juz za wysokimi piaskowcami. Wiatr zrobil sie teraz tak samo chlodny jak ja.
Kissindra zlapala mnie za reke.
-Kto ci to powiedzial?
-Co? - obejrzalem sie, ale zamiast jej oczu widzialem tylko zlociste plamki po sloncu.
-Kto...?
Potrzasnalem glowa. Mysli plynely powoli i ciezko jak roztopione szklo.
-Bo ja wiem. Chyba gdzies wpadlo mi w ucho...
-Ja tego nigdy nie slyszalam. - Ona takze potrzasnela glowa, ale nie byl to znak zaprzeczenia. Przejechala wzrokiem po tym morzu kamienia i zatrzesla sie z ekscytacji.
-Zmysla - wymamrotal Ezra, nie majac dosc odwagi, by rzucic mi to w twarz. Kissindra zaczela cicho mruczec do dyktafonu w swoim naszyjniku. Jej spojrzenie znow spoczelo na mnie.
Dalej czulem sie tak, jakby ktos zdzielil mnie w glowe, wiec pochylilem sie, zeby jakos ukryc to, co sie ze mna dzialo. Z pochewki za cholewa buta wyciagnalem noz i wyprostowalem sie. Oparlem sie o kamienne usypisko i siegnalem do ukrytej kieszeni w tunice, skad wyjalem kupionego po poludniu baklazana. Zaczalem go obierac, zeby uspokoic roztrzesione rece, zanim znow na nich spojrze.
Mieli twarze jak dwojka przerazonych szesciolatkow. Strach juz z wolna z nich splywal, ale stali z rozdziawionymi ustami. Jakby nigdy przedtem nie widzieli, kiedy ktos siega po noz.
-Nigdy niczego nie zmyslam - oswiadczylem i natychmiast tego pozalowalem, bo w odpowiedzi oboje nader gorliwie pokiwali glowami. Nie mialem pojecia, skad sie wzielo to, co przed chwila powiedzialem im o tym miejscu, nie moglem sobie przypomniec, zebym przedtem wiedzial cos na ten temat. Nieoczekiwanie pewien bylem tylko jednego, ze jestem obcy. Ze zawsze nim bylem i juz pozostane.
Schowalem noz.
-Do zobaczenia - rzucilem, patrzac na nich dokladnie tyle czasu, ile potrzeba bylo na wypowiedzenie tych slow. Potem ruszylem w strone wahadlowcow, a oni nie poszli za mna.
-Kocie...? - zawolala nagle Kissindra niepewnym glosem. Odwrocilem sie wyczekujaco. Przejechala jezykiem po wargach.
-Czy... czy naprawde umiesz czytac w moich myslach? A wiec o to chodzi. Orientuje sie, ze jestem psychotroni-kiem, wie, ze to domieszka hydranskiej krwi czyni ze mnie pol-obcego. Ale nie wiedziala nic o calej reszcie... I pewnie nawet by nie chciala.
-Nie - odparlem - nie potrafie.
Poszedlem dalej sam.
Na pokladzie wahadlowca zjadlem obiad i wepchnalem opakowanie do popielniczki pelnej cuchnacych niedopalkow. W popielniczce lezal takze kawalek kamfy. Juz mialem ja brac... ale reka sama sie cofnela. Wciaz za duzo wspomnien, byc moze pozostana juz na zawsze. Moze wcale nie oddalalem sie teraz od pomnika smierci, moze mam go w glowie...
Latwiej wierzyc w to, niz pogodzic sie z faktem, ze ni stad, ni zowad wiem cos na temat zupelnie obcego mi miejsca. Moze po prostu lepiej niz inni potrafie odczytywac przekazy podpro-gowe pozostawione wszedzie przez Tworcow. No, to mogloby miec jakis sens. Byc moze Tworcy bardziej przypominali Hydran niz ludzi. Ale wcale nie zmniejszalo sie poczucie dezorientacji, ktore towarzyszylo mi przez caly dzien, co chwile potezniejac. Jeszcze raz szarpnalem za swoj kolczyk. Najpierw tropiciel, potem Kissindra, a teraz to... Przypomnialem sobie, ze znow wchodze w zasieg elektronicznej sieci tropiciela. Ludzie od zawsze robili, co mogli, zeby uprzykrzyc mi zycie, wciaz mnie tropia i scigaja, jak cala hydranska rase... Pieprz to. Przestan sie zachowywac jak nocny lowca. Rozprostowalem zwiniete w piesci dlonie i wycofalem je z zaglebien, jakie wycisnely w piankowych oparciach fotela.
Trzymalem umysl zamkniety, prawie nie oddychalem przez cala droge powrotna do stacji. Kiedy wyladowalismy, znalazlem sie znow w doskonale aseptycznym, klimatyzowanym lonie w podziemiach muzeum. Dookola mnie wznosil sie masywny, ceramiczno-betonowy kadlub stacji, niczym forteczne mury. W zasiegu wzroku mialem moze z pol setki ludzi, ale zaden nie
wygladal, jakby szczegolnie sie mna interesowal. Puscilem wreszcie, uwalniajac, ile sie dalo, okaleczone receptory umyslu i nasluchiwalem. Nic. Nie bylo juz niemelodyjnego szumu tropienia... jesli w ogole kiedykolwiek przedtem tam sie znajdowal. Moje zdolnosci telepatyczne zniknely juz trzy lata temu, ale umysl nadal platal mi czasem dziwne figle.
Wzruszeniem ramion stracilem z siebie cienie przeszlosci i ruszylem po plytkach posadzki, a po chwili wraz z reszta turystow minalem bramke. Plyneli teraz strumieniem w strone pelnego ech wejscia na chodnik, ktory powiedzie ich z powrotem przez labirynt muzealnych wnetrz az do wind, a te powioza ich w gore, na poziom portu. Szedlem na skraju tlumu, ramieniem wyczuwajac uspokajajaca bliskosc sciany.
Az nagle stanalem jak wryty. Na scianie przede mna, w srodku niezdarnie wyrysowanego sprayem serca widnialo moje imie. KOT. KOT + JULE. Wpadajacy na mnie ludzie sypali przeklenstwami, ale nic mnie to nie obchodzilo. Nie obeszlo mnie nawet, ze wszyscy juz mnie mineli i teraz stalem w przejsciu zupelnie sam, slyszac tylko wlasny oddech i widzac tylko ten znak na scianie przed soba. Poczulem, jak wzbiera we mnie rodzaj rozpaczliwej paniki. Dzien, w ktorym caly czas towarzyszyla mi tylko dezorientacja, teraz zmienil sie w kompletne szalenstwo. Obejrzalem sie przez ramie. Z tylu mieszaly sie swiatla i cienie, jakby obdarzone wlasnym zyciem przeplywaly miedzy filarami niczym woda.
Obrocilem sie, bo poczulem w myslach nagly ostrzegawczy blysk, o ulamek sekundy wczesniej, niz dostrzeglem rzeczywisty ruch. Z mroku przejscia oderwaly sie jakies dwa cienie i stanely z obu stron. Zdazylem jeszcze uchwycic pomaranczowy blysk na przypietym do ramienia znaczku ktoregos z konglomeratow. A wtedy poczulem na szyi lodowate ukaszenie nicosci, kiedy wgryzl mi sie w zyle chemiczny zab. I juz bylo po wszystkim.
1
Ocknalem sie na pokladzie jakiegos statku, ale nie byla to zadna ze znanych mi dotad jednostek. Lezalem na wyscielanej pianka skladanej pryczy w kabinie, ktorej nawet z zawiazanymi oczyma nie moglbym pomylic z wlasna kajuta na "Darwi-nie". Ostatnia rzecz, jaka zdazylem zapamietac, to blysk kolorow jakiegos konglomeratu na szarym mundurze Korporacji Bezpieczenstwa. Zielone jak kontener na smieci sciany dookola mnie, ascetyzm prazkowanej imitacji biurka i krzesla, polki z siatkami, prycza - wszystko az zionelo militarnym duchem.Porwali mnie ludzie ze sluzb bezpieczenstwa ktoregos z konglomeratow... Co zreszta zupelnie nie ma sensu... ale przeciez jestem tu. Sprobowalem usiasc i ku swojemu zaskoczeniu przekonalem sie, ze moge. Zadnych krepujacych sznurow ani pasow. Zniknal tylko moj noz. Pomacalem sie po szyi i oderwalem przyklejony tam plasterek. Potraktowano mnie narkotykiem, zgadza sie, ale teraz mialem juz jasne mysli.
Drzwi kabiny byly zamkniete. Dokladnie w tej chwili rozsunely sie przede mna, jak gdyby tylko czekaly, az dojde do siebie. Do srodka weszlo dwoch mezczyzn, prawdopodobnie ci sami, ktorzy tak mnie urzadzili. Jeden sniady, drugi jasny. Mieli takie same twarze i takie same srebrzystoszare uniformy polowe. Przekroczyli prog, pelni wyczekiwania i napiecia. Zaczalem sie zastanawiac, czy przypadkiem konglomeraty nie kaza swoim korbom na wstepie poddac sie operacji plastycznej, zeby pasowali do siebie twarzami. Po chwili natrafilem wzrokiem na znaczek przy klapie kurtek i zamarlem. Dane na plakietce identyfikacyjnej przeplywaly pod slonecznym logo Centauri Transport. Na ten podwojny widok zakrecilo mi sie w glowie. Nadal nie mialem pojecia, o co chodzi, ale teraz juz wiedzialem, ze to nie pomylka i ze nie jest dobrze. Zalala mnie zimna wscieklosc, a moze po prostu zimny strach. Wstalem i odezwalem sie:
-Co jes...?
I usiadlem z powrotem, bo zoladek natychmiast podskoczyl mi do gardla.
-O, szla...
Teraz juz wiedzialem, dlaczego mnie nie zwiazali. Nie bylo potrzeby. To, co mi zaaplikowali, zostawialo cholernego kaca.
Blizniacy spojrzeli na siebie i wymienili sie usmiechami, ale wygladalo to bardziej na usmiech ulgi niz rozbawienia. Przeszli na druga strone pokoju, jakby bali sie stanac blisko mnie.
-Dobra, swirze - odezwal sie jeden z nich - szef chce sie z toba widziec.
Wzieli mnie pod rece i wywlekli za drzwi. Zalowalem, ze nie zjadlem wiecej na obiad, bo chcialem zobaczyc, jak uslicz-nie im mundury, kiedy sie porzygam.
Bylismy na jakims malym statku zwiadowczym, w kazdym razie nie musieli daleko mnie wlec. Wepchneli mnie w koncu przez jakies drzwi do innej kabiny, a potem rzucili na sofe przy scianie.
Mylilem sie, to nie byl zaden statek zwiadowczy. Byl to prywatny krazownik jakiejs konglomerackiej szychy. W porownaniu z poprzednia, ta kabina wygladala jak z innego swiata.
-Oto on, szefie. Jest bezpieczny - odezwal sie jeden ze straznikow. Zorientowalem sie, ze nie chodzi mu o moj stan zdrowia. "Bezpieczny" znaczylo okaleczony.
Mylilem sie... a jednoczesnie mialem racje. "Szef" to byl szef Korporacji Bezpieczenstwa Centauri. Siedzial na tapicerowanym rozkladanym fotelu, za idealnym czarnym polokregiem biurka, gapiac sie na mnie przez cala szerokosc pokoju. Mial twarz jak ostrze noza - waska, ostra i zimna. Nie nosil zarostu, tylko wysoko na kosciach policzkowych wyhodowal sobie pierzasta linie, ktora sprawiala wrazenie, jakby to brwi obrastaly w kolko jego oczy. Mial oczy tak ciemne, ze wygladaly jak czarne dziury. Odziany byl w kompletny sluzbowy uniform: meta-licznoszary helm z tanczacymi na nim znakami Centauri, tradycyjny garnitur biznesmena ze srebrnego tweedu i drapowana peleryne, usiana swiecidelkami, od ktorych az mienilo mi sie w oczach. Fakt, ze mial to wszystko na sobie, oznaczal, ze albo nie zywil zadnych obaw, albo chcial mi zaimponowac. W obu wypadkach i tak nie mialem pojecia, o co mu chodzi.
Odwrocilem od niego wzrok, poniewaz przez caly ten czas gapil sie na mnie bez jednego mrugniecia. Wygladalo na to, ze
znalezlismy sie w jakiejs bance zawieszonej nad samym czarnym sercem wszechswiata. Slonce Monolitu zawislo tuz nad jego lewym ramieniem jak latajaca lampa. Samej planetki nie bylo widac. Spojrzalem pod nogi, zadowolony, ze przynajmniej znalazlem tam dywan. Szafirowoniebieski, przez srodek przebiegalo tkane zlota nicia logo Centauri. Subtelna elegancja. Przycisnalem sie mocniej do oparcia sofy i czekalem, az uspokoi sie moj zoladek. Potem, tak starannie jak tylko umialem, zapytalem:
-Czeo pan kce?
-Nazywasz sie Kot. Ja nazywam sie Braedee. - Czarne oczy nadal byly utkwione we mnie jak dwie kamery. - Jestem szefem systemu bezpieczenstwa Centauri Transport. Czy rozumiesz, co to znaczy?
Chodzilo o to, ze najprawdopodobniej w strukturach wladzy konglomeratu nie bylo nikogo postawionego wyzej od niego, z wyjatkiem czlonkow zarzadu. Znaczylo to, ze jest zapewne czlowiekiem, ktorego obdarza sie tam najwiekszym zaufaniem. Byl takze najgorszym wrogiem, jakiego zyska ten, kto wejdzie konglomeratowi w droge. Pewnie wyslal go po mnie sam zarzad. Czy wiedza, kim naprawde jestem? Moja mania przesladowcza niebezpiecznie przybrala na sile. Potrzasnalem przeczaco glowa, zeby dac mu jakas odpowiedz. W gabinecie bylo chlodno; pot splywajacy mi po grzbiecie przyprawial mnie o dreszcze.
-Oznacza to, ze nie widuje sie z byle kim. A to z kolei oznacza - drgnal mu jakis miesien twarzy - ze potrzebny nam jest - skrzywil sie - telepata. - Znow sie skrzywil. - A teraz zamierzam wyjasnic do czego.
Zalalo mnie gwaltowne zdumienie, potem ulga, dezorientacja, a w koncu zlosc. Z sykiem wciagnalem powietrze.
-Nie. - Dotknalem glowy i popatrzylem w te jego teleobiektywy oczu. - Naj-pier to na-pra.
-Ten narkotyk przytepia twoje psychotroniczne zdolnosci. Zaburzenia mowy to niestety efekt uboczny. Natomiast rozumienie pozostaje zupelnie bez zmian. Nie ma powodu, zebys sie odzywal, zanim skoncze.
-Sra cie. - Wstalem, kierujac sie w strone drzwi. Dwaj identyczni korby natychmiast zagrodzili mi droge. Znow odwrocilem sie twarza do Braedeego. - Na-pra! - Gdyby wiedzieli o mnie wszystko, orientowaliby sie, ze nie jestem bardziej
grozny niz pierwsza lepsza zgarnieta z ulicy martwa palka. A nawet jeszcze mniej - ja nie moglbym ich zabic. Ale z jego twarzy wyczytalem jasno, ze robi w gacie ze strachu tak samo jak wszyscy inni. A moze i bardziej, zwazywszy na to, jak zarabia na zycie. Im wiecej ktos ma do ukrycia, tym bardziej nienawidzi psychotronikow.
Braedee potrzasnal przeczaco glowa.
-Dzentelmen Charon taMing przewodniczy zarzadowi Centauri. To wlasnie on kazal mi trzymac cie na prochach. TaMing. Az mna szarpnelo na dzwiek tego nazwiska.
-Tesz go sra - rzucilem, probujac ukryc zaskoczenie. Braedee przez dluzsza chwile gapil sie na mnie gniewnie, rozwazajac rozne mozliwosci, i pewnie tak jak ja czul, ze niewidzialna piesc Centauri gotowa jest w kazdej chwili w nas trzasnac. Cos bylo nie tak z jego oczami i nie chodzilo tu tylko o to, jak na mnie patrzyl - ale jakos nie moglem uchwycic, co to bylo. W koncu oznajmil:
-Dam ci antidotum, jesli poddasz sie badaniu mozgu. - Wyraznie rzucal mi wyzwanie.
Zacisnalem dlonie, znow je rozluznilem. W koncu kiwnalem glowa i usiadlem z powrotem. Jeden z korb podszedl do mnie i opuscil mi na glowe welonik srebrzystego meszku. Wzdrygnalem sie i zacisnalem powieki, kiedy zaczal sie wtapiac w moje cialo, laskoczac jak tysiace owadow pelzajacych po twarzy. Pragnienie zerwania go z siebie bylo niemal nie do pokonania - za pierwszym razem, kiedy mi cos takiego zalozyli, musieli zwiazac mi rece. Teraz przynajmniej wiedzialem, co mnie czeka. Tyle juz przeszedlem testow i terapii od czasu tamtego zabojstwa, ze nauczylem sie z tym zyc. Zacisnalem mocno szczeki, starajac sie nie opierac - i mimo wszystko sie opieralem, nie potrafilem pokonac slepego instynktu, obudzonego we mnie tym odczuciem. Robale jadly na obiad moj mozg, a tymczasem gdzies tam jakies urzadzenie wypluwalo z siebie rzad bezuzytecznych danych z symulacji mojej okaleczonej psycho.
Nie trwalo to nawet minuty - ale moje subiektywne poczucie czasu odnotowalo z piecdziesiat lat. Meszek opadl mi na kolana. Strzasnalem go na ziemie i kopnalem na bok. Mialem ochote splunac.
Braedee wpatrywal sie gdzies w powietrze, niby patrzyl na mnie, ale wcale mnie nie widzial. Obejrzalem sie przez ramie,
ale za plecami mialem tylko te gola sciane, o ktora sie opieralem.
-Miala racje - mruknal. - Twoj profil ksztaltuje sie... no coz, sam zobacz. - Teraz naprawde patrzyl na mnie.
Nie widzialem, zeby sie poruszyl, lecz mimo to slonce za jego plecami zniknelo, a zamiast niego w przestrzeni ukazal sie moj profil badan, zarysowany czystymi liniami swiatla - czerwonymi, niebieskimi i zielonymi. Dane przetworzone w symbole - zrozumiale dla ludzi, ktorzy podchodzili do wszystkiego tym gorszym sposobem. Popatrzylem na ten obumarly punkt, ktory czynil ze mnie martwa palke, na sciane, ktora sam wznioslem i ktorej juz nie potrafilem zburzyc.
-Ju to wi-dzia-em.
Obraz zniknal. Zamrugalem, oslepiony naglym pojawieniem sie slonca.
-W porzadku. Dajcie mu plaster - rozkazal Braedee. Jeden ze straznikow znow wystapil naprzod i przylepil mi na zyle szyjnej kolejny plaster.
-Nie ruszaj go przez dwanascie godzin, bo bedziesz mial regres - dorzucil.
Pokiwalem glowa i poczekalem minute, zanim znow sprobowalem mowic.
-W porzadku, martwa palko. - Glos brzmial chrypliwie i drzaco, ale przynajmniej slyszalem swoje slowa. - Jestem gotow wysluchac powodow. I lepiej niech beda przekonujace.
Kaciki ust uniosly mu sie lekko, jakbym czyms go rozbawil. Potem cienkie, blade wargi znow zrownaly sie z linia zebow; rece zlozyl w daszek na bezdusznym blacie swojego biurka.
-Miales kiedys przelotny... zwiazek... z lady Jule taMing, ktora nalezy do rodziny zalozycieli Centauri Transport.
-Bylem jej przyjacielem - poprawilem go. - I nadal nim jestem.
Sciagnal brwi - dlatego ze mu przerwalem albo dlatego, ze pozwalalem sobie na taka smialosc. W powietrzu za nim pojawila sie znienacka moja twarz - troche mlodsza, znacznie szczuplejsza, ze sniada skora otoczona bialymi, kedzierzawymi wlosami, z zielonymi oczyma o podluznych zrenicach. Historie mego zycia streszczono ponizej w kilku przygnebiajacych linijkach: zadnych zyjacych krewnych... przeszlosc kryminalna... psychotroniczna dysfunkcja...
-Wiemy wszystko o twoich... zwiazkach z lady i doktorem
Siebelingiem, jej mezem - ciagnal, wciaz nachmurzony. - O ich Centrum Badan nad Psychotronika, a takze o... uslugach, jakie wykonales kiedys dla Federacyjnej Komisji Transportu. - Wygladalo na to, ze te slowa przychodza mu z wielkim trudem, bo
zanosil sie lekkim kaszlem, gdy nie mogly mu przejsc przez gardlo.
-Zaloze sie. Zaloze sie, ze FKT bardzo by sie zdziwila wiedzac, jak bardzo jestescie zorientowani w temacie. - Odchylilem sie do tylu i oparlem noge o skraj kozetki. Jeden ze straznikow natychmiast podszedl i zrzucil ja z powrotem.
-Ten plaster schodzi z szyi tak samo latwo, jak sie do niej przykleja - rzucil Braedee, wpatrujac sie we mnie bez mrugniecia. Uswiadomilem sobie, ze on chyba wcale nie mruga. Zastanawialem sie, czy w ogole jest zywy. Nie moglem tego stwierdzic z cala pewnoscia.
Zaklalem pod nosem, zalujac teraz, ze sie w ogole odezwalem. Czulem sie jak idiota i znow zaczalem sie bac. Nikt przy... zdrowych zmyslach nie wchodzil w droge konglomeratowi o rozmiarach Centauri i jeszcze sie tym chwalil. Sam widok munduru wystarczyl, zeby zoladek scisnal mi sie do rozmiarow piesci. Dosyc mialem w zyciu starc z korbami, zeby wiedziec, ze kiedy raz czlowieka dorwa, kaza mu zaplacic za wszystko z nawiazka. Jedyni ludzie, ktorzy wiedza, gdzie jestem, to korby Centauri, a sa teraz ze mna w jednym pokoju. A na swiecie zdarzaja sie znacznie gorsze rzeczy niz zaburzenia mowy.
-Dobra - mruknalem, nie patrzac mu w oczy. - Czego pan chce?
-Jak juz mowilem, potrzebujemy telepaty. - Odchylil sie wygodniej w swoim fotelu, rozluznil sie. Drapowana szata blysnela i zamigotala, kiedy wzial gleboki oddech. - Polecila nam cie lady Jule. Mowila, iz mimo mlodego wieku jestes... niezwykle inteligentny... i lojalny. - Znow zmienil pozycje. Wygladalo na to, ze jej ufa nie bardziej niz mnie. Ale przeciez sie tu znalazlem, wiec znaczy to, ze albo jej uwierzyl, albo znalazl sie w bardzo trudnej sytuacji. A moze i jedno, i drugie.
Pomyslalem o Jule, jej twarz uformowala mi sie w myslach, lecz szczegoly troche sie zacieraly, kiedy probowalem sie na nich skupic. Znow opanowalo mnie zdumienie, gorace jak rozzarzone wegle - dziwilem sie, ze wspomniala o mnie swojej rodzinie, ze ta rodzina chce miec cokolwiek wspolnego z jakimkolwiek psychotronikiem. Jule sama byla psychotronikiem, tak
samo jak ja. Wlasnie z tego powodu nienawidzaca swirow rodzinka zrobila z jej zycia pieklo, az w koncu Jule sprobowala przeciac wszystkie laczace ich wiezy. Ale mimo wszystko krew jest zawsze gestsza niz woda, a taMingowie to rodzina o dlugich rekach. Nie lubili niczego z nich wypuszczac, nawet jesli nie bylo wedlug nich doskonale. Starali sie utrzymac kontakt.
-No to dlaczego mnie porwaliscie?
-A czy zgodzilbys sie przyjsc, gdybysmy zwyczajnie cie poprosili?
Przemyslalem to sobie.
-Nie.
Uniosl brwi, jakby to mialo mi wystarczyc za cale wyjasnienie.
-To serce na scianie muzeum... Sam pan to wymyslil? Potrzasnal przeczaco glowa.
-Lady Jule zasugerowala, zebysmy zrobili... cos niezwyklego, co przyciagneloby twoja uwage.
Usta drgnely mi mimowolnie. Szarpnalem glowa w kierunku obrazu w powietrzu za jego plecami.
-Nie potrzebujecie mnie. Mam uszkodzenie mozgu. - Sposob, w jaki mnie tu sprowadzili, wiele mi powiedzial o tym, czego moge oczekiwac, zatrudniajac sie jako korporacyjny telepata. I za nic nie moglem sobie wyobrazic, co moglbym zechciec dla nich zrobic.
-Te blokade sam sobie narzuciles. - Znow lekko sie zmarszczyl, jakby trudno mu bylo pojac, dlaczego czlowiek ma ochote zagrzebac sie gdzies na reszte zycia, kiedy ktos inny umarl mu w glowie. I mial racje: nie byl w stanie tego pojac. - To nie jest nieodwracalne. Lady Jule sugerowala, ze pracujac dla nas, moglbys odniesc pewne korzysci terapeutyczne.
-Nie wierze - powiedzialem, potrzasajac glowa. Twarz mu stezala. Jemu wolno bylo zakladac, ze bede klamal, natomiast ja nie mialem do tego prawa.
-Mam tu przekaz od lady Jule - oswiadczyl. - Zdawala sobie sprawe, ze mozesz wykazac sceptycyzm. Przychylilem sie w jego strone.
-Chce go zobaczyc.
-Kiedy ja bede gotow. - Moj obraz na niewidzialnym ekranie za jego plecami zaczal zanikac. Nad ramieniem znow pojawilo sie slonce. - Najpierw wysluchasz, co mam ci do powiedzenia. Posada, ktora ci proponujemy, to nie jest zwykle stanowi-
sko ochroniarza. Nie jestem na tyle glupi, by sadzic, ze zainteresowaloby kogos takiego jak ty. Poza tym niezbyt pasujesz do obowiazujacego u nas profilu. - Usmiechnalem sie, on - nie. - Ta sprawa dotyczy prywatnych spraw rodziny taMing. Na jedna z jej czlonkow, lady Elnear, kilkakrotnie probowano dokonac zamachu. Nie zdolalismy jednak ustalic powodow.
-Chce pan powiedziec, ze jest ona tak cudowna istota, ze nie miewa wrogow? - rzucilem kwasno. Znow sciagnal brwi.
-Wprost przeciwnie. Istnieje ogromna liczba konkurujacych z nami firm, ktore moga byc potencjalnie wrogami Centauri... i jej wrogami. Holdingi lady Einear zjednoczyly Centauri z ChemEnGen - wyjasnil, jakby to cokolwiek mi mowilo. - Jest wdowa po dzentelmenie Kelwinie i zajmuje teraz jego miejsce w zarzadzie, a jednoczesnie dysponuje pakietem kontrolnym naszej leasingowej fuzji z ChemEnGen. W naszym imieniu takze glosuje w Zgromadzeniu Federacji.
-Ach, tak. - Byl z niej albo tegi kawal kobity, albo zupelny pionek. Nietrudno bylo zgadnac. - A pan chce, zebym sie dowiedzial, ktora z nich zyczy sobie jej smierci? Jesli ich najlepsze weszycielskie programy nie potrafia tego wyszperac, trudno mi uwierzyc, ze bede mial wiecej szczescia.
Ale on potwierdzil skinieniem glowy.
-Zostaniesz jej sekretarzem, bedziesz wszedzie jej towarzyszyl. Lady Jule sugerowala, ze wykorzystanie twoich... zdolnosci do pomocy innej osobie mogloby wplynac korzystnie na twoj stan.
Wyprostowalem sie.
-Ta osoba musialaby byc dla mnie wazna. Lady Einear gowno mnie obchodzi, podobnie jak interesy Centauri Transport. - Potrzasnalem glowa, czujac, ze wraca mi odwaga. - Zreszta przeszedlem juz tyle terapii, ze to mogloby odmienic zycie calej populacji, a nadal nie potrafie panowac nad swoja psycho. Kiedys bylem moze dosc dobry, zeby zrobic to, o co prosicie, ale teraz juz nie. Jesli naprawde zalezy wam na bezpieczenstwie lady Elnear, znajdzcie kogos innego.
Z poczatku wcale mi nie odpowiedzial. Ale potem odezwal sie:
-Sa pewne narkotyki, ktore ci to umozliwia. Potrafia wyciszyc ten rodzaj bolu, ktory cie okalecza. Mozemy ci ich dostarczyc.
Spuscilem wzrok.
-Wiem - rzucilem w koncu. Znow spojrzalem wprost na niego. - Sa tez takie narkotyki, ktore pozwalaja czlowiekowi przez tydzien biegac mimo polamanych nog.
Jego palce zaczely jeden po drugim podskakiwac, wybijajac na blacie biurka bezglosny sygnal zniecierpliwienia. Zmierzyl mnie wzrokiem, usta zacisnely mu sie w waska kreske.
-Centauri ci to sowicie wynagrodzi. Jeszcze raz pokrecilem przeczaco glowa.
-Przykro mi. Juz mam zajecie. A wy mi przeszkodziliscie. Zabierzcie mnie z powrotem na "Darwina". - Podnioslem sie.
-Jak sobie zyczysz. - Braedee odchylil sie w fotelu i zaczal strzelac kostkami palcow. - Ale twoj kredyt zszedl juz do poziomu trzycyfrowego, a pod koniec semestru trzeba bedzie zaplacic czesne. Co masz zamiar wtedy zrobic? - To nie byla zwykla ciekawosc, jego glos wbijal mi sie jak ostrze noza pod zebra. - Tak - rzucil usmiechniety - naprawde wiemy o tobie wszystko.
Poczulem, jak znowu zatyka mnie bezradnosc i gniew. Jeszcze trzy lata temu nie mialem ani rachunku, ani nawet bransoletki danych; nie istnialem nawet dla galaktycznej sieci, ktora od dnia urodzin po godzine smierci kontrolowala zycie i majatek istot wartych zauwazenia. Potem zaplacono mi za moja "usluge" dla Federacji tyle, ze zakrecilo mi sie w glowie i moglem to wydac w dowolnym punkcie galaktyki. Nie bylem az tak glupi, zeby wierzyc, ze wystarczy mi na wiecznosc. Ale cale dotychczasowe zycie taplalem sie na samym dnie rynsztoka. Wiele musialem sie nauczyc i wiele zapomniec, a przy tym chcialem zobaczyc cos, za czym tesknilem, odkad pamietam. Tak wiec zapisalem sie na Latajacy Uniwersytet, a to sporo kosztuje.
-I co, tym razem zadnej cietej odpowiedzi? - zapytal Braedee z naciskiem w glosie. - Czy naprawde myslales, ze ta przechowalnia dla zepsutych potomkow klasy uprzywilejowanej przygotuje cie do zycia na najwyzszym poziomie technologicznie zaawansowanego spoleczenstwa? - Poczulem, ze zaciskam usta; on takze zacisnal swoje. Po chwili na jego twarz zaczal powoli wpelzac usmiech. - O ile wiem, jeszcze trzy lata temu byles zupelnym analfabeta... Oczywiscie, przy duzym nakladzie czasu i przygotowan znalazlaby sie dla ciebie jakas marginalna robotka, choc brak towarzyskiej oglady zatrzymalby cie pewnie na najnizszym szczeblu. Ale ty jestes nie tylko ignorantem
-jestes takze psychotronikiem. I wygladasz bardzo po hydran-sku. Nie musze ci chyba tlumaczyc, co to oznacza. Poczulem na twarzy rumieniec.
-Nie musze pracowac dla konglomeratu - odparlem, a w srodku zmagalem sie ze strachem. Balem sie, ze to wszystko moze okazac sie prawda. Wystarczylo, ze jestem psychotronikiem. Wszyscy ludzcy psychotronicy mieli w sobie domieszke hydranskich genow. Ale wiekszosc z nich przynajmniej nie miala ich wypisanych na twarzy, ich mieszana krew nalezala do odleglej historii.
-No jasne, ze nie. Istnieja inne miejsca. Robotom Kontraktowym zawsze potrzeba swiezych dostaw... Ale sam przeciez wiesz najlepiej.
Dlon machinalnie powedrowala do nadgarstka i nakryla go, tak jak odruchowo zaslania sie nagosc. Chciala ukryc blizne, ktora nadal znaczyla miejsce, gdzie wtopiono mi w cialo niewolnicza obraczke. Ale przeciez juz byla zakryta. Moje palce napotkaly cieply dotyk bransoletki danych, realnej, solidnej. Mojej.
-Mozesz o mnie zapomniec, draniu. Wlasnie mnie straciles. - Wstalem juz ostatni raz.
Nagle w powietrzu za jego plecami pojawila sie twarz Jule, troche wieksza niz w rzeczywistosci, jednak tak realna, ze prawie moglem jej dotknac. Jej szare, lekko ukosne oczy patrzyly wprost w moje. Miala zmeczona, blada i niepewna twarz... piekna. "Kocie" - odezwala sie, a po twarzy przemknal jej cien usmiechu, jakby rzeczywiscie mnie przed soba widziala. Poczulem, jak w odpowiedzi moje usta rozciagaja sie w usmiechu, mimo ze bylem swiadom, iz wcale mnie nie widzi. Nie ogladalem tej twarzy juz od ponad dwoch lat. Teraz jej widok znow obudzil we mnie dawny bol, tak jak czasem przypadkowo uslyszana piosenka wywoluje stare wspomnienia. Zaczalem sie zastanawiac, czy tak juz bedzie zawsze.
"Nie jestem pewna, czy dobrze robie - mowila dalej, zerknawszy na kogos, ale po chwili juz ponownie patrzyla na mnie.
-Musisz zrobic to z wlasnej woli, mowilam im, inaczej sie nie uda".
Odgarnela z oczu zdmuchniety wiatrem kosmyk wlosow czarnych jak noc. Za nia widzialem ruchoma zielen lisci, miedzy nimi migotanie slonecznych promieni. Czulem, jak ten sam wiatr owiewa mi twarz, poczulem swiezy zapach wilgotnej zie
mi i kwiatow. Ci, ktorzy sporzadzili ten zapis, nie szczedzili wysilkow, by wygladal jak najbardziej realnie. Zastanawialem sie, czy Jule jest w Wiszacych Ogrodach, na spodzie Quarro. Po raz pierwszy w zyciu poczulem w sercu skurcz tesknoty za domem. Nie sfilmowali jej w Centrum Badan nad Psychotronika, posrod smrodu, halasu i mroku Starego Miasta. Moze sami nie mogli tego zniesc. Moze nie chcieli, zebym o tym myslal. Tylko ze przez to i tak musialem o nim pomyslec.
"Powiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule pociemnialy. - Nic nie rozumiem... Ale jesli bedziesz mogl jej pomoc, jesli bedziesz chcial, zrob to. Prosze. Tylko ona... - znow na chwile uciekla gdzies wzrokiem - jedyna w mojej rodzime mnie kochala. - Po jej twarzy przemknely cienie - lisci i naszej przeszlosci. Kiedy znow na mnie spojrzala, jej oczy byly twarde i zarazem pelne tesknoty. - To dobra kobieta. Potrzebuje kogos, komu bedzie mogla zaufac. Tobie moze zaufac. Ja tobie ufam. Bardzo mi... - usmiechnela sie w koncu - bardzo nam ciebie brakuje". Podniosla dlon w gescie pozegnania i juz jej nie bylo.
W pomieszczeniu zrobilo sie jakby zimniej, kiedy jej zabraklo, i bardziej pusto, niz gdybym znajdowal sie tu sam. Ale przeciez mialem towarzystwo. Podnioslem glowe. Wzrok Braedeego przylgnal do mojej twarzy, wysysajac chciwie wszystko, co sie na niej ukazalo. O maly wlos poprosilbym, zeby puscili mi to jeszcze raz, ale rozmyslilem sie. Obserwowaliby, jak na nia patrze. Ten jeden raz musi mi wystarczyc. Dobrze, pomyslalem, to dla ciebie. Dobrze. I tym razem cieszylem sie, ze nie mogla wyczytac tego w moich myslach.
-Zabronila mi o tym mowic - odezwal sie Braedee - ale temu Centrum, ktore prowadzi razem z mezem, takze koncza sie fundusze.
Poczulem, jak usta wykrzywiaja mi sie w grymasie.
-Za