JOAN D. VlNGE Cat #2 Myszolap Twoje zdrowie, maly. Dobrze wiesz, kim jestes.(Uwiedla skora twarzy przylepiona na miejsce, Oczy trupa podlaczone do gniazdek w glowie, Serce trupa przykrecone srubka pod zebra, Podarte trzewia doszyte fastrygq na miejsce Strzaskany mozg zakryty stalowym kolpakiem. A on naprzod rusza o krok, i o krok, i o krok... Ted Hughes Boimy sie prawdy, boimy sie losu, Boimy sie smierci i siebie nawzajem. Ralph Waldo Emerson Azeby zrozumiec kota, trzeba zdac sobie sprawe, ze ma on wlasne talenty, wlasne poglady, a nawet odrebna moralnosc. Lilian Jackson Brown PROLOG Ktos mnie sledzi. To uczucie - a wlasciwie swiadomosc - bylo jak dotyk nierealnej reki na plecach - przez cale dlugie popoludnie. Wiedzialem o tym, bo nadal zdarzalo mi sie wylapywac rozne rzeczy jak fragmenty piosenek wsrod radiowego szumu. To wrazenie opanowalo mnie najpierw na bazarze przy orbitalnym lotnisku. Stalem pod kolorowym daszkiem obok stoiska jubilera i czekalem, az sniada kobieta o dlugich palcach prze-kluje mi ucho kolczykiem. "Nic nie bedzie bolalo - zawodzila jekliwie z jakims dziwnym akcentem, gestym jak dym z miesa przypalanego na ruszcie w sasiednim stoisku. - Nie ruszaj sie, nic nie bedzie bolalo..." Jakby mowila do dziecka albo jakiegos turysty. Bolalo, choc niezbyt mocno. A ja przeciez bylem turysta, kazdy tu byl turysta, ale wcale nie przestalo mnie dziwic, ze zachowuje sie jak jeden z nich.Skrzywilem sie, ale po sekundzie ostry bol minal. Jednak w tej chwili bialej pustki, kiedy czekalem na nastepna fale, ktora nie nadeszla, dotarlo do mnie cos innego: ten dotyk, szept cudzego zainteresowania, ktory musnal moje mysli. To nie czlowiek, lecz przedmiot - neutralny, cierpliwy, bezmyslny. Podnioslem wzrok i rozejrzalem sie dookola, wyrwalem sie ju-bilerce z rak, kiedy wycierala mi krew z ucha. Ale nic nie bylo widac, nikogo tu nie znalem, a wygladalo takze na to, ze nikt tutaj nie znal mnie. Wszedzie przesuwal sie tlum ubrany jaskrawo i o zbyt miesistych twarzach, jak nocny tlum w Starym Miescie... Potrzasnalem glowa, a przeszlosc przesliznela sie przez terazniejszosc jak przez membrane. Nadal zdarzalo mi sie to za czesto - czulem sie wtedy, jakbym snil, jakbym nie wiedzial, kim jestem ani gdzie jestem. Zielone agatowe paciorki na druciku uderzyly mnie po szczece. -Jeszcze jeden? - pytala kobieta, wyciagajac do mnie re- ke. Wmieszalem sie w tlum i dalem mu sie poniesc w dol ulicy skapanej w swietle sztucznego slonca. Kiedy juz raz poczulem, ze to cos mnie sledzi, nie moglem sie uwolnic od tego szeptu, niemelodyjnej piosenki wbitej niczym haczyk w moj mozg. Probowalem sobie wmowic, ze to tylko moja wybujala wyobraznia. Swoim okaleczonym mozgiem odbieralem cos w taki sam sposob, jak pacjent po amputacji czuje bol w fantomowej konczynie. Ale nie pomoglo, wiedzialem to i juz. Towarzyszylo mi, kiedy chodzilem po kretych, krzykliwych uliczkach, ktore staraly sie ukryc fakt, ze w zasadzie tworza zamkniety krag. W zacienionym kompleksie muzealnym i na zewnatrz. W barze, a nawet w pelnej srebrnej armatury meskiej toalecie. Obserwowalo mnie, tylko mnie, nastawione na elektryczny, niepowtarzalny wzor mego mozgu i z nim sczepione. Wpadlo mi do glowy, zeby wrocic na poklad "Darwi-na", ale nawet sciany statku nie mogly mnie przed nim oslonic. Nie mam pojecia, po diabla ktos mialby mnie sledzic czujnikiem identyfikacyjnym. Moze to jakas pomylka, moze chodzilo o kogos innego, jakis zblakany odczyt... A jesli temu komus chodzi o mnie, to czemu i gdzie sie ukrywa? Czemu po prostu nie spyta? Dlaczego wloka sie za mna jak cien przez ten tlum o pustych twarzach, odziany w odswietne ubrania... -Kocie... Och, Kocie! Obrocilem sie, a dlonie same zacisnely sie w piesci, mimo ze rozpoznalem glos. Dlonie zrobily sie sliskie od potu. Rozprostowalem je, poruszylem palcami. To byla Kissindra Perrymeade. Twarz w kolorze polerowanej kosci sloniowej usmiechala sie, a pol tuzina warkoczykow tanczylo w podskokach dookola spodnicy w kolorze khaki. Przystanalem i czekalem, az przeplywajacy tlum przyniesie ja blizej. -Czesc, Kiss. - To zdrobnienie zawsze wywolywalo u mnie usmiech. Wepchnalem rece w kieszenie dzinsow. - Ciesze sie, ze cie widze - dodalem, ten jeden raz zupelnie szczerze. "Naprawde?" - pytala mnie jej twarz, pelna tej mieszanki bolesnej niesmialosci i usilnego "nie bede sie gapic", przez ktora oboje przy kazdym spotkaniu tak glupio sie zachowywalismy. Razem przewedrowalismy z pol tuzina swiatow, podobnie jak reszta studentow Latajacego Uniwersytetu, ale tak naprawde nigdy nie zdolalem sie z nia zaprzyjaznic, zreszta z innymi tak samo. Byla asystentka i juz samo to wystarczalo, ze bym bal sie do niej odezwac. A to, ze byla bogata i ladna i ze sie na mnie gapila, tylko pogarszalo sprawe. Bo pociagalo ja we mnie to samo, co sprawialo, ze wszyscy inni woleli trzymac sie ode mnie z daleka. Nie mowilem tak jak oni, inaczej sie ubieralem. Gdzie indziej sie wychowalem. W oczach zamiast okraglych zrenic mialem dwie podluzne kreski, a moja twarz wedlug ludzkich standardow nie byla zbudowana tak jak trzeba -to byla twarz mieszanca. Nigdy z nikim o tym nie rozmawialem, ale to niczego nie zmienialo. Moja odmiennosc powodowala, ze inni zamykali sie przede mna na glucho, jednak to przez nia Kissindra nie mogla oderwac ode mnie wzroku. Wiedzialem, ze szkicuje piorkiem moja twarz w swoim swiecacym notatniku, jakbym byl czyms, co uznaje za piekne, podobnie jak dziela sztuki i widoczki, ktore ciagle tak wytrwale rysuje - to wszystko, czemu reszta poswieci jedno holo i juz nigdy na to nie spojrzy. Nie mialem pojecia, kim dla niej jestem, a jesli ona wiedziala, to nigdy sie do tego nie przyzna, a wszystko to razem sprawialo, ze czulem sie jeszcze bardziej niezrecznie, kiedy bylismy razem. Ale teraz, kiedy cos nieludzkiego wczepilo mi sie w mozg, cieszyla mnie kazda twarz, ktora choc troche nie byla mi obca, a jeszcze bardziej cieszylo mnie, ze to byla akurat ta twarz, nawet z tym jej bolesnym usmiechem. Zauwazylem, ze ma na sobie dzinsy. Na tym statku dzinsow nie nosil nikt oprocz mnie -byly tanie, zwykle, robocze. Uderzylo mnie, ze zaczela je nosic dopiero, kiedy sie poznalismy. -Czy cos jest nie tak? - zapytala, zerkajac na mnie ponownie. Potrzasnalem przeczaco glowa, tylko czesciowo w ramach odpowiedzi. -A niby dlaczego? Bo powiedzialem, ze cieszy mnie twoj widok? - Wzrokiem jednak wedrowalem daleko, nieustannie przeczesujac ulice. Wzialem ja pod reke; wzdrygnela sie, ale nie wyrwala. - Wiesz co, skoczmy gdzies, wyrwijmy sie stad. Chodzmy wreszcie cos zobaczyc. - Przyszlo mi na mysl, ze jesli na kilka godzin wyrwe sie z lotniska, moze uda mi sie zgubic te pomylke, ktora tropila moj mozg. -Jasne - zgodzila sie, rozpromieniona. - Cokolwiek. To niewiarygodne... - przerwala, jakby poczula, ze mowi za duzo. W kazdym razie mowila serio. W wiekszosci studenci na "Dar-winie" sa na to zbyt bogaci i zblazowani, a studia interesuja ich wylacznie jako wyjatkowo dlugie wakacje. Niemniej kilku z nich rzeczywiscie znalazlo sie tutaj po to, zeby sie czegos nauczyc. Na przyklad ona. Albo ja. -Masz krew na uchu - odezwala sie. Dotknalem ucha, potem kolczyka, przypomnialem sobie. -Wlasnie go sobie zalozylem. To ma byc pamiatka. Natychmiast zesztywniala. -Nie martw sie, nie jest - uspokoilem ja zaraz. Tak samo jak jej nie podobalo mi sie, ze ludzkosc tak bezceremonialnie czestuje sie kawaleczkami zwiedzanych miejsc. Moze nawet bardziej niz jej. Skupilem sie i zacisnalem mysli w piesc - nadal potrafilem to robic, mimo ze nie umialem juz nimi siegac na zewnatrz. Obcy, zgrzytliwy poszum ucichl. Przy odrobinie szczescia dla tych, co siedzieli po drugiej stronie, po prostu przestalem istniec. Ale na dluzsza mete bylo to jak wstrzymywanie oddechu. Ruszylismy z powrotem w kierunku muzeum, potem zjechalismy dziesiec poziomow w dol, do cienistej jaskini, gdzie na gladkiej ceramicznej powierzchni przycupnely rzedem wahadlowce jak cierpliwe, opalizujace zuki, czekajace na takich jak my, by poniesc ich w dol, na powierzchnie planety. Na swiecie, ktory lezal tysiac kilometrow pod naszymi stopami, nie bylo ani jednej trwalej ludzkiej konstrukcji. Ten swiat ludzkosc nazwala Monumentem. Cala planeta byla federalnym rezerwatem... To sztuczny swiat, zbudowany cale tysiaclecia temu i umieszczony na orbicie wokol metnej pomaranczowej gwiazdy, w samym srodku nigdzie. Stacja z portem kosmicznym orbitowala wysoko ponad nim, wielka jak nieduze miasto, ktorym przeciez zreszta byla. Polowe centrum zajmowalo muzeum; znajdowal sie tu osrodek badan nad wymarla rasa, ktora stworzyla Monument - dziesiatki pokoi pelnych eksponatow i pytan bez odpowiedzi. Utrzymywalo sie dzieki gotowce plynacej z luksusowego kompleksu turystycznego, ktory zajmowal w calosci pozostala czesc stacji. Kiedy wyszlismy z mrocznego korytarza podpartego kolumnami z ciezkich stopow, w komorze podniosly sie trzy wahadlowce i z cichym brzeczeniem niewidzialnych skrzydel zaczely kolowac w strone ciemnego ujscia komory powietrznej. Po drugiej stronie pola spolaryzowany kadlub stacji wpuszczal do srodka widok nieba - czarnej, usianej gwiazdami polnocy pustki. W jednym rogu swiecila pomaranczowawym swiatlem bez imienna gwiazda Monumentu, a sama planeta przetaczala sie bezszelestnie pod naszymi stopami. Pozostawila ja tutaj cywilizacja, ktora ludzie nazwali Tworcami, bo jakos nie mogli wpasc na nic lepszego. Tworcy znikneli, na dlugo zanim rodzaj ludzki zdolal wydostac sie ze swej studni grawitacyjnej i rozlazl sie miedzy gwiazdami jak gromada karaluchow. Nikt nie wiedzial, gdzie sie podziali i dlaczego nie pozostawili po sobie prawie nic z wyjatkiem tego oto pomnika wlasnej tajemniczosci. Tajemnica ich istnienia napawala szacunkiem nawet Federacje. -Co chcialabys zobaczyc? - zapytalem Kissindre, kiedy podjezdzalismy do dlugiej jak zwykle kolejki turystow i studentow, skladajacych u wejscia zamowienia. Mnie nie zalezalo na tym, dokad sie udamy, jezeli tylko zdolam sie utrzymac poza zasiegiem tropiacych. Moglismy wybrac wycieczke kilkugodzinna albo wrecz kilkudniowa do ktorejkolwiek z czesci tego swiata. Planeta nie byla znowu taka duza: miala ledwie trzy i pol tysiaca kilometrow srednicy, mimo ze ciazenie tutaj niemal dorownywalo ziemskiemu. Byla to jedna z tych spraw, ktorych nie potrafili wyjasnic zadni ksenoeksperci - dlaczego swiat poskladany przez obcych tak bardzo pasowal do ludzkich standardow. Jesli nie byli do nas podobni, to pewnie chcieli nam w ten sposob cos przekazac. Ale z drugiej strony istnieja przeciez Hydranie, ktorzy tak bardzo zblizeni sa do ludzi, ze roznice nie maja znaczenia nawet na poziomie genetycznym. Ja sam jestem tego zywym dowodem. A to, co pozostalo z Hydran, bylo zywym dowodem na to, ze ludzie nie bardzo umieja sluchac. -No... - Kissindra przygryzla warge, wpatrzona w szybko zmieniajace sie obrazy na ekranie nad naszymi glowami. Zmienialy sie widoki, a wraz z nimi jaskrawozolte cyfry, ukazujace czas przelotu i oplaty. - Jaskinie Ksiezycowe zawieraja podobno jedne z najlepszych przykladow synestezji... A jesli masz ochote nurkowac... - Zerknela na mnie plochliwie. To byla calodobowa podroz. -Swietnie - odrzeklem. - Wedle zyczenia. - Wysilek, jaki kosztowalo mnie trzymanie mysli w zamknieciu, sprawil, ze znow oblalem sie potem. Skupilem wzrok na jej twarzy, mialo mi to pomoc w koncentracji. Ona tez sie we mnie wpatrzyla, miala oczy przejrzyscie blekitne jak glebia wody, usta rozchylone. Wtedy nagle zdalem sobie sprawe, jak cholernie jestem napalony. I ze chce ja pocalowac. Uciekla wzrokiem w strone ekranu, potem do widoku przestrzeni kosmicznej, a pozniej znow wrocila do mnie. Zarumienila sie. -Tylko ze... - wymamrotala - obiecalam Ezrze, ze zjemy razem kolacje. -Nie ma problemu - sklamalem, odwracajac wzrok. - Innym razem. Moze cos krotszego... - Znow na nia patrzylem, czulem sie chyba nawet gorzej niz zwykle, przyciskalem do bokow drzace rece. Bylismy juz prawie przy wejsciu. -Tak, mozemy... -Kissindro! Niemal podskoczyla, gdy ten glos - glos Ezry - nagle dobiegl nas z tylu. Odwrocilismy sie, by ujrzec, jak galopuje ku nam jej chlopak. Zawsze poruszal sie tak, jakby za chwile mial sie przewrocic. Wiekszosc czasu spedzal z elektrodami przyczepionymi do czola. Wepchnal sie w kolejke obok nas, mial zaczerwieniona twarz. Ona tez. Z innych powodow... a moze i nie. Kiedys wiedzialbym na pewno. -Co ty tutaj robisz? - zapytal, wyraznie starajac sie, zeby nie zabrzmialo to tak, jak zabrzmialo. -Studiuje - odparla odrobine za glosno. -Co studiujesz? - Patrzyl teraz na mnie. -Monument! Myslalam, ze ty wciaz jeszcze pracujesz nad swoja kompilacja... -Bylem w archiwum, kiedy zobaczylem cie przez okno... -Noi? -No i kiedy masz zamiar pojsc ze mna na te kolacje, Kiss? - Jego podniesiony glos wybil sie ponad cichy szmer rozmow dookola. - W nastepnym wcieleniu? - Czarne kepki kielkujacej brody zadrzaly, kiedy wysunal do przodu szczeke. -Ezra... - syknela Kissindra, przyciskajac do siebie notatnik pobielalymi z wysilku palcami. - Jestes taki archaiczny. -Trzy - rzucilem przy wejsciu. - Studenckie. - Sensory sprawdzily moja bransoletke danych. - Do Zlotej Bramy. - Stacja przesuwala sie akurat nad sama Brama. To krotki skok, ktory moglibysmy jakos przezyc we trojke. Przeszedlem przez bramke, slyszac, jak moje buty stukaja glosno o ceramiczne podloze. Po kilku sekundach uslyszalem, jak ruszaja za mna dwie pary drogich butow magnetycznych, dobiegl do mnie takze goraczkowy szept sciszonej rozmowy. Wskoczylem do najblizsze go z oczekujacych wahadlowcow i usiadlem. Zaraz weszla Kissindra i zajela miejsce obok mnie. Po minucie dolaczyl do nas Ezra, siadajac po mojej drugiej stronie. Drzwi sie zamknely, a po ich powierzchni przetoczyly sie wspolrzedne naszego punktu przeznaczenia. Wahadlowiec uniosl sie w gore tak gladko, ze ledwie wyczulem ruch, i pokolowal w strone komor powietrznych. Rozparlem sie wygodnie, kiedy je mijalismy, by rozpoczac spadek w studnie grawitacyjna planety. Wyciagnalem przed siebie nogi i palec po palcu rozluznilem piesc moich zacisnietych mysli. Nic. Znalazlem sie poza zasiegiem. Westchnalem i przymknalem oczy. Teraz latwiej bylo wierzyc, ze to zwykla pomylka. Albo wybryk mojej wyobrazni. Mania przesladowcza to stary nawyk, ktorego nielatwo sie pozbyc, kiedy wciaz czuje sie jak dziwolag i oszust. Kiedy za kazdym razem, zamykajac oczy, wciaz widze te sama ciemnosc... Unioslem powieki, zamrugalem, i zapatrzylem sie na swiat, ktory jak balon puchl przed nami na ekranach wizjerow. Jesli za duzo bede o tym myslal, zoladek podejdzie mi do gardla. Przypomniawszy sobie, ze nie jestem tu sam, zerknalem na Kissindre i Ezre. Rownie dobrze moglbym znow o tym zapomniec. Tych dwoje nadal sie klocilo, wymieniajac wsciekle szepty tuz pod moim bokiem. -No coz, nic na to nie poradze, musze sie podlaczac, nie mam eidetycznej pamieci jak ten chodzacy bank danych. - Przed oczyma mignela mi przez chwile jego dlon. -Ezra...! Z powrotem wbilem wzrok w ekrany. Bylismy juz prawie na miejscu, wchodzilismy w atmosfere, lecac po trajektorii, znajdziemy sie na miejscu. Oslona przed deceleracja nie byla najlepsza. Kissindra i Ezra ucichli, jako ze teraz mowic bylo znacznie trudniej. Jednak mnie ta niewygoda poprawila samopoczucie - przynajmniej mamy hamulce. Galaktyke juz i tak napedza zbyt wiele rzeczy, ktorych nie da sie nawet zobaczyc. Ta swiadomosc wciaz jeszcze napawala mnie obawa. Pod nami rozposcierala sie powierzchnia Monumentu, takie coraz lepiej widoczne malowidlo. Zapatrzylem sie na to widowisko, a obrazy przesiakaly mi do wnetrza przez szeroko otwarte oczy; czulem, jak na twarzy wykwita mi z wolna radosny usmiech. Alez to piekne! W takich sytuacjach czulem sie czasem, jakbym mial przeszczepiony mozg, jakbym zyl w cudzym ciele. Fakt, ze nie moglem juz udowodnic sobie realnego istnienia innych ludzi przez miejsce, jakie zajmuja w mojej glowie, wcale mi nie pomagal. Szarpnalem za kolczyk, poczulem bol, poobracalem w palcach chlodna, twarda powierzchnie paciorkow. Nigdy przedtem nie nosilem zadnych ozdobek. Nie mialem na to ochoty w czasach, kiedy sciagaly na czlowieka zupelnie niewlasciwy rodzaj uwagi - taki, przez ktory mozna bylo wyladowac z poderznietym gardlem. Pewnego poranka po niezlym odjezdzie, jeszcze w Starym Miescie, ocknalem sie z tatuazem na ciele, ale nawet i jego nie bylo widac spod ubrania. Kupujac dzis ten kolczyk, po raz kolejny chcialem sobie udowodnic, ze nie musze juz dluzej byc niewidzialny. Usilowalem nie pamietac o tym, o czym przypominalo mi kazde spojrzenie na odczyt stanu mego konta: ze kiedy uniwersytet skonczy tutejsza sesje, bede na zero, calkiem bez pieniedzy. Wzialem gleboki oddech, zeby rozluznic ucisk, jaki czulem w piersiach, i dalej podziwialem widoki. Gdziekolwiek by czlowiek na tej planetce wyladowal, napotykal widok, ktory napelnial oczy cudownym czarem. Powietrze bylo jak aksamit, wiatry graly jak orkiestra. To bylo tak, jakby jakis artysta - a raczej cale tysiace artystow - otrzymal ten swiat jako swoje tworzywo lub instrument muzyczny. Dookola nic tylko piekno, idealne jak diament. Nic innego. Nic zywego, co zaklocaloby idealny stan rownowagi. Ani liscia, ani ptaka, ani owada. Nic az do tej pory. Zmieniajace sie odlegle widoki w koncu przestaly sie zmieniac. Luk steknal i otworzyl sie szerokim ziewnieciem. Wysiedlismy i rozprostowalismy kosci, oniemielismy wobec nieoczekiwanej ciszy zoltego, omiatanego wiatrem plaskowyzu, ktory zaprojektowano jako punkt widokowy. Dwa pozostale wahadlowce znalazly sie tutaj przed nami, kilka metrow dalej stala gromadka rozradowanych turystow. Docieraly do nas ich glosy, lecz tak ciche i cienkie, jakby znajdowali sie o wiele, wiele dalej. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi. Czerwieniejace swiatlo opromienilo blaskiem wysokie piaskowce, przez co wzgorza nabraly wygladu odlanych z brazu. Gdyby sie nie wiedzialo, mozna by bylo przysiac, ze tylko czas i wiatry uformowaly je w te ksztalty. Ale kiedy sie przyjrzalo czemus dokladniej - czemukolwiek, chocby okruchowi skaly - mozna bylo odnalezc ukryty znak, nie rozszyfrowany podpis, ktory mowil nam, ze jakas rozumna istota ulozyla to wszystko wlasnie w ten sposob i tak to pozostawila na cala wiecznosc. Odwrocilem sie i oddalilem nieco od wahadlowca. Kiedy rozejrzalem sie, ogrom tego swiata i nieba nad nim uderzyly mnie tak mocno, ze ledwie moglem oddychac. Czulem sie tak, jakbym nie mial gdzie sie ukryc... Jak zawsze, kiedy mialem wokol zbyt duzo przestrzeni. Nie odwrocilem wzroku, patrzylem, a wiatr lagodnie mierzwil mi wlosy. Zaczerpnalem powietrza - i zapomnialem wypuscic go z pluc. Obok mnie Kissindra i Ezra westchneli zgodnie: "Och..." i wreszcie przestali sie klocic. Przybrane slonce tego swiata-makiety znalazlo sie teraz w ramach skalnego luku, ktory nazywaja Zlota Brama. Wygladalo to tak, jakby sam czas zatrzymal sie tutaj i zamrozil na zawsze te chwile. Przez czarny ksztalt mostu, usiany otworkami precyzyjnie jak koronka, przeswiecaly wzorki ze swietlistych promieni. Kiedy zerwal sie wiatr, unoszac z ziemi blada zaslone kurzu, uslyszalem wyraznie: w powietrzu rozlegly sie wysokie, ciche dzwieki, piesn wiatru wygrywana na fletni z kamienia. Muzyka szarpnela mnie za serce jak niewidzialna reka. Zaczalem oddalac sie od moich wspoltowarzyszy, zupelnie o nich zapominajac, zapominajac o wszystkim, oslepiony sloncem, gluchy jak pien... Nagle w moje zmysly wdarlo sie glosne buczenie; cofnalem sie. Stanalem na samym skraju przepasci, na granicy dostepnego turystom obszaru. Przeszedlem z powrotem na bezpieczny grunt i poczekalem, az ucichnie dzwonienie w uszach. Potem znajdowalem sie przez chwile na granicy swiatow, wsluchany w cos zupelnie innego... Po chwili przykucnalem i odbilem swoje dlonie na rozswietlonym sloncem kurzu. Podnioslem gladki, prazkowany kamien, nie wiekszy od mojej dloni, i przelozylem w inne miejsce - nadal wygladal idealnie. Glos wiatru zmrozil mnie od srodka. -Co sprawilo, ze stworzyli cos takiego? - mruknela Kissindra, nie tyle do mnie, ile raczej pod adresem wiatru, a ja dopiero teraz zdalem sobie sprawe, ze dziewczyna stoi tuz obok. - Czy to cale piekno to tylko sztuka dla sztuki? -To obiekt rytualny - wtracil Ezra - stanowi integralna czesc ich wierzen. - Te wlasnie odpowiedz slyszelismy najczesciej, kiedy obrazy obcych dziel sztuki pchaly nam sie do glow. Znaczylo to Jedynie, ze eksperci tez nie maja pojecia, co to jest, u czorta, i pewnie nigdy sie nie dowiedza. -Nie - odparlem podnoszac sie i otrzepujac dlonie o dzinsy. - To naprawde jest pomnik. -Czego? - spytala Kissindra, a jej brwi ze zdumienia powedrowaly w gore. Stojacy kolo niej Ezra wyraznie sie nachmurzyl. -Smierci - odparlem i poczulem, jak to slowo wypada mi z ust ciezkie i zimne jak kamien. - Kawalki i fragmenty, kosci planet - z tego zostal stworzony. To dlatego nie ma tu nic zywego. - Slonce niknelo juz za wysokimi piaskowcami. Wiatr zrobil sie teraz tak samo chlodny jak ja. Kissindra zlapala mnie za reke. -Kto ci to powiedzial? -Co? - obejrzalem sie, ale zamiast jej oczu widzialem tylko zlociste plamki po sloncu. -Kto...? Potrzasnalem glowa. Mysli plynely powoli i ciezko jak roztopione szklo. -Bo ja wiem. Chyba gdzies wpadlo mi w ucho... -Ja tego nigdy nie slyszalam. - Ona takze potrzasnela glowa, ale nie byl to znak zaprzeczenia. Przejechala wzrokiem po tym morzu kamienia i zatrzesla sie z ekscytacji. -Zmysla - wymamrotal Ezra, nie majac dosc odwagi, by rzucic mi to w twarz. Kissindra zaczela cicho mruczec do dyktafonu w swoim naszyjniku. Jej spojrzenie znow spoczelo na mnie. Dalej czulem sie tak, jakby ktos zdzielil mnie w glowe, wiec pochylilem sie, zeby jakos ukryc to, co sie ze mna dzialo. Z pochewki za cholewa buta wyciagnalem noz i wyprostowalem sie. Oparlem sie o kamienne usypisko i siegnalem do ukrytej kieszeni w tunice, skad wyjalem kupionego po poludniu baklazana. Zaczalem go obierac, zeby uspokoic roztrzesione rece, zanim znow na nich spojrze. Mieli twarze jak dwojka przerazonych szesciolatkow. Strach juz z wolna z nich splywal, ale stali z rozdziawionymi ustami. Jakby nigdy przedtem nie widzieli, kiedy ktos siega po noz. -Nigdy niczego nie zmyslam - oswiadczylem i natychmiast tego pozalowalem, bo w odpowiedzi oboje nader gorliwie pokiwali glowami. Nie mialem pojecia, skad sie wzielo to, co przed chwila powiedzialem im o tym miejscu, nie moglem sobie przypomniec, zebym przedtem wiedzial cos na ten temat. Nieoczekiwanie pewien bylem tylko jednego, ze jestem obcy. Ze zawsze nim bylem i juz pozostane. Schowalem noz. -Do zobaczenia - rzucilem, patrzac na nich dokladnie tyle czasu, ile potrzeba bylo na wypowiedzenie tych slow. Potem ruszylem w strone wahadlowcow, a oni nie poszli za mna. -Kocie...? - zawolala nagle Kissindra niepewnym glosem. Odwrocilem sie wyczekujaco. Przejechala jezykiem po wargach. -Czy... czy naprawde umiesz czytac w moich myslach? A wiec o to chodzi. Orientuje sie, ze jestem psychotroni-kiem, wie, ze to domieszka hydranskiej krwi czyni ze mnie pol-obcego. Ale nie wiedziala nic o calej reszcie... I pewnie nawet by nie chciala. -Nie - odparlem - nie potrafie. Poszedlem dalej sam. Na pokladzie wahadlowca zjadlem obiad i wepchnalem opakowanie do popielniczki pelnej cuchnacych niedopalkow. W popielniczce lezal takze kawalek kamfy. Juz mialem ja brac... ale reka sama sie cofnela. Wciaz za duzo wspomnien, byc moze pozostana juz na zawsze. Moze wcale nie oddalalem sie teraz od pomnika smierci, moze mam go w glowie... Latwiej wierzyc w to, niz pogodzic sie z faktem, ze ni stad, ni zowad wiem cos na temat zupelnie obcego mi miejsca. Moze po prostu lepiej niz inni potrafie odczytywac przekazy podpro-gowe pozostawione wszedzie przez Tworcow. No, to mogloby miec jakis sens. Byc moze Tworcy bardziej przypominali Hydran niz ludzi. Ale wcale nie zmniejszalo sie poczucie dezorientacji, ktore towarzyszylo mi przez caly dzien, co chwile potezniejac. Jeszcze raz szarpnalem za swoj kolczyk. Najpierw tropiciel, potem Kissindra, a teraz to... Przypomnialem sobie, ze znow wchodze w zasieg elektronicznej sieci tropiciela. Ludzie od zawsze robili, co mogli, zeby uprzykrzyc mi zycie, wciaz mnie tropia i scigaja, jak cala hydranska rase... Pieprz to. Przestan sie zachowywac jak nocny lowca. Rozprostowalem zwiniete w piesci dlonie i wycofalem je z zaglebien, jakie wycisnely w piankowych oparciach fotela. Trzymalem umysl zamkniety, prawie nie oddychalem przez cala droge powrotna do stacji. Kiedy wyladowalismy, znalazlem sie znow w doskonale aseptycznym, klimatyzowanym lonie w podziemiach muzeum. Dookola mnie wznosil sie masywny, ceramiczno-betonowy kadlub stacji, niczym forteczne mury. W zasiegu wzroku mialem moze z pol setki ludzi, ale zaden nie wygladal, jakby szczegolnie sie mna interesowal. Puscilem wreszcie, uwalniajac, ile sie dalo, okaleczone receptory umyslu i nasluchiwalem. Nic. Nie bylo juz niemelodyjnego szumu tropienia... jesli w ogole kiedykolwiek przedtem tam sie znajdowal. Moje zdolnosci telepatyczne zniknely juz trzy lata temu, ale umysl nadal platal mi czasem dziwne figle. Wzruszeniem ramion stracilem z siebie cienie przeszlosci i ruszylem po plytkach posadzki, a po chwili wraz z reszta turystow minalem bramke. Plyneli teraz strumieniem w strone pelnego ech wejscia na chodnik, ktory powiedzie ich z powrotem przez labirynt muzealnych wnetrz az do wind, a te powioza ich w gore, na poziom portu. Szedlem na skraju tlumu, ramieniem wyczuwajac uspokajajaca bliskosc sciany. Az nagle stanalem jak wryty. Na scianie przede mna, w srodku niezdarnie wyrysowanego sprayem serca widnialo moje imie. KOT. KOT + JULE. Wpadajacy na mnie ludzie sypali przeklenstwami, ale nic mnie to nie obchodzilo. Nie obeszlo mnie nawet, ze wszyscy juz mnie mineli i teraz stalem w przejsciu zupelnie sam, slyszac tylko wlasny oddech i widzac tylko ten znak na scianie przed soba. Poczulem, jak wzbiera we mnie rodzaj rozpaczliwej paniki. Dzien, w ktorym caly czas towarzyszyla mi tylko dezorientacja, teraz zmienil sie w kompletne szalenstwo. Obejrzalem sie przez ramie. Z tylu mieszaly sie swiatla i cienie, jakby obdarzone wlasnym zyciem przeplywaly miedzy filarami niczym woda. Obrocilem sie, bo poczulem w myslach nagly ostrzegawczy blysk, o ulamek sekundy wczesniej, niz dostrzeglem rzeczywisty ruch. Z mroku przejscia oderwaly sie jakies dwa cienie i stanely z obu stron. Zdazylem jeszcze uchwycic pomaranczowy blysk na przypietym do ramienia znaczku ktoregos z konglomeratow. A wtedy poczulem na szyi lodowate ukaszenie nicosci, kiedy wgryzl mi sie w zyle chemiczny zab. I juz bylo po wszystkim. 1 Ocknalem sie na pokladzie jakiegos statku, ale nie byla to zadna ze znanych mi dotad jednostek. Lezalem na wyscielanej pianka skladanej pryczy w kabinie, ktorej nawet z zawiazanymi oczyma nie moglbym pomylic z wlasna kajuta na "Darwi-nie". Ostatnia rzecz, jaka zdazylem zapamietac, to blysk kolorow jakiegos konglomeratu na szarym mundurze Korporacji Bezpieczenstwa. Zielone jak kontener na smieci sciany dookola mnie, ascetyzm prazkowanej imitacji biurka i krzesla, polki z siatkami, prycza - wszystko az zionelo militarnym duchem.Porwali mnie ludzie ze sluzb bezpieczenstwa ktoregos z konglomeratow... Co zreszta zupelnie nie ma sensu... ale przeciez jestem tu. Sprobowalem usiasc i ku swojemu zaskoczeniu przekonalem sie, ze moge. Zadnych krepujacych sznurow ani pasow. Zniknal tylko moj noz. Pomacalem sie po szyi i oderwalem przyklejony tam plasterek. Potraktowano mnie narkotykiem, zgadza sie, ale teraz mialem juz jasne mysli. Drzwi kabiny byly zamkniete. Dokladnie w tej chwili rozsunely sie przede mna, jak gdyby tylko czekaly, az dojde do siebie. Do srodka weszlo dwoch mezczyzn, prawdopodobnie ci sami, ktorzy tak mnie urzadzili. Jeden sniady, drugi jasny. Mieli takie same twarze i takie same srebrzystoszare uniformy polowe. Przekroczyli prog, pelni wyczekiwania i napiecia. Zaczalem sie zastanawiac, czy przypadkiem konglomeraty nie kaza swoim korbom na wstepie poddac sie operacji plastycznej, zeby pasowali do siebie twarzami. Po chwili natrafilem wzrokiem na znaczek przy klapie kurtek i zamarlem. Dane na plakietce identyfikacyjnej przeplywaly pod slonecznym logo Centauri Transport. Na ten podwojny widok zakrecilo mi sie w glowie. Nadal nie mialem pojecia, o co chodzi, ale teraz juz wiedzialem, ze to nie pomylka i ze nie jest dobrze. Zalala mnie zimna wscieklosc, a moze po prostu zimny strach. Wstalem i odezwalem sie: -Co jes...? I usiadlem z powrotem, bo zoladek natychmiast podskoczyl mi do gardla. -O, szla... Teraz juz wiedzialem, dlaczego mnie nie zwiazali. Nie bylo potrzeby. To, co mi zaaplikowali, zostawialo cholernego kaca. Blizniacy spojrzeli na siebie i wymienili sie usmiechami, ale wygladalo to bardziej na usmiech ulgi niz rozbawienia. Przeszli na druga strone pokoju, jakby bali sie stanac blisko mnie. -Dobra, swirze - odezwal sie jeden z nich - szef chce sie z toba widziec. Wzieli mnie pod rece i wywlekli za drzwi. Zalowalem, ze nie zjadlem wiecej na obiad, bo chcialem zobaczyc, jak uslicz-nie im mundury, kiedy sie porzygam. Bylismy na jakims malym statku zwiadowczym, w kazdym razie nie musieli daleko mnie wlec. Wepchneli mnie w koncu przez jakies drzwi do innej kabiny, a potem rzucili na sofe przy scianie. Mylilem sie, to nie byl zaden statek zwiadowczy. Byl to prywatny krazownik jakiejs konglomerackiej szychy. W porownaniu z poprzednia, ta kabina wygladala jak z innego swiata. -Oto on, szefie. Jest bezpieczny - odezwal sie jeden ze straznikow. Zorientowalem sie, ze nie chodzi mu o moj stan zdrowia. "Bezpieczny" znaczylo okaleczony. Mylilem sie... a jednoczesnie mialem racje. "Szef" to byl szef Korporacji Bezpieczenstwa Centauri. Siedzial na tapicerowanym rozkladanym fotelu, za idealnym czarnym polokregiem biurka, gapiac sie na mnie przez cala szerokosc pokoju. Mial twarz jak ostrze noza - waska, ostra i zimna. Nie nosil zarostu, tylko wysoko na kosciach policzkowych wyhodowal sobie pierzasta linie, ktora sprawiala wrazenie, jakby to brwi obrastaly w kolko jego oczy. Mial oczy tak ciemne, ze wygladaly jak czarne dziury. Odziany byl w kompletny sluzbowy uniform: meta-licznoszary helm z tanczacymi na nim znakami Centauri, tradycyjny garnitur biznesmena ze srebrnego tweedu i drapowana peleryne, usiana swiecidelkami, od ktorych az mienilo mi sie w oczach. Fakt, ze mial to wszystko na sobie, oznaczal, ze albo nie zywil zadnych obaw, albo chcial mi zaimponowac. W obu wypadkach i tak nie mialem pojecia, o co mu chodzi. Odwrocilem od niego wzrok, poniewaz przez caly ten czas gapil sie na mnie bez jednego mrugniecia. Wygladalo na to, ze znalezlismy sie w jakiejs bance zawieszonej nad samym czarnym sercem wszechswiata. Slonce Monolitu zawislo tuz nad jego lewym ramieniem jak latajaca lampa. Samej planetki nie bylo widac. Spojrzalem pod nogi, zadowolony, ze przynajmniej znalazlem tam dywan. Szafirowoniebieski, przez srodek przebiegalo tkane zlota nicia logo Centauri. Subtelna elegancja. Przycisnalem sie mocniej do oparcia sofy i czekalem, az uspokoi sie moj zoladek. Potem, tak starannie jak tylko umialem, zapytalem: -Czeo pan kce? -Nazywasz sie Kot. Ja nazywam sie Braedee. - Czarne oczy nadal byly utkwione we mnie jak dwie kamery. - Jestem szefem systemu bezpieczenstwa Centauri Transport. Czy rozumiesz, co to znaczy? Chodzilo o to, ze najprawdopodobniej w strukturach wladzy konglomeratu nie bylo nikogo postawionego wyzej od niego, z wyjatkiem czlonkow zarzadu. Znaczylo to, ze jest zapewne czlowiekiem, ktorego obdarza sie tam najwiekszym zaufaniem. Byl takze najgorszym wrogiem, jakiego zyska ten, kto wejdzie konglomeratowi w droge. Pewnie wyslal go po mnie sam zarzad. Czy wiedza, kim naprawde jestem? Moja mania przesladowcza niebezpiecznie przybrala na sile. Potrzasnalem przeczaco glowa, zeby dac mu jakas odpowiedz. W gabinecie bylo chlodno; pot splywajacy mi po grzbiecie przyprawial mnie o dreszcze. -Oznacza to, ze nie widuje sie z byle kim. A to z kolei oznacza - drgnal mu jakis miesien twarzy - ze potrzebny nam jest - skrzywil sie - telepata. - Znow sie skrzywil. - A teraz zamierzam wyjasnic do czego. Zalalo mnie gwaltowne zdumienie, potem ulga, dezorientacja, a w koncu zlosc. Z sykiem wciagnalem powietrze. -Nie. - Dotknalem glowy i popatrzylem w te jego teleobiektywy oczu. - Naj-pier to na-pra. -Ten narkotyk przytepia twoje psychotroniczne zdolnosci. Zaburzenia mowy to niestety efekt uboczny. Natomiast rozumienie pozostaje zupelnie bez zmian. Nie ma powodu, zebys sie odzywal, zanim skoncze. -Sra cie. - Wstalem, kierujac sie w strone drzwi. Dwaj identyczni korby natychmiast zagrodzili mi droge. Znow odwrocilem sie twarza do Braedeego. - Na-pra! - Gdyby wiedzieli o mnie wszystko, orientowaliby sie, ze nie jestem bardziej grozny niz pierwsza lepsza zgarnieta z ulicy martwa palka. A nawet jeszcze mniej - ja nie moglbym ich zabic. Ale z jego twarzy wyczytalem jasno, ze robi w gacie ze strachu tak samo jak wszyscy inni. A moze i bardziej, zwazywszy na to, jak zarabia na zycie. Im wiecej ktos ma do ukrycia, tym bardziej nienawidzi psychotronikow. Braedee potrzasnal przeczaco glowa. -Dzentelmen Charon taMing przewodniczy zarzadowi Centauri. To wlasnie on kazal mi trzymac cie na prochach. TaMing. Az mna szarpnelo na dzwiek tego nazwiska. -Tesz go sra - rzucilem, probujac ukryc zaskoczenie. Braedee przez dluzsza chwile gapil sie na mnie gniewnie, rozwazajac rozne mozliwosci, i pewnie tak jak ja czul, ze niewidzialna piesc Centauri gotowa jest w kazdej chwili w nas trzasnac. Cos bylo nie tak z jego oczami i nie chodzilo tu tylko o to, jak na mnie patrzyl - ale jakos nie moglem uchwycic, co to bylo. W koncu oznajmil: -Dam ci antidotum, jesli poddasz sie badaniu mozgu. - Wyraznie rzucal mi wyzwanie. Zacisnalem dlonie, znow je rozluznilem. W koncu kiwnalem glowa i usiadlem z powrotem. Jeden z korb podszedl do mnie i opuscil mi na glowe welonik srebrzystego meszku. Wzdrygnalem sie i zacisnalem powieki, kiedy zaczal sie wtapiac w moje cialo, laskoczac jak tysiace owadow pelzajacych po twarzy. Pragnienie zerwania go z siebie bylo niemal nie do pokonania - za pierwszym razem, kiedy mi cos takiego zalozyli, musieli zwiazac mi rece. Teraz przynajmniej wiedzialem, co mnie czeka. Tyle juz przeszedlem testow i terapii od czasu tamtego zabojstwa, ze nauczylem sie z tym zyc. Zacisnalem mocno szczeki, starajac sie nie opierac - i mimo wszystko sie opieralem, nie potrafilem pokonac slepego instynktu, obudzonego we mnie tym odczuciem. Robale jadly na obiad moj mozg, a tymczasem gdzies tam jakies urzadzenie wypluwalo z siebie rzad bezuzytecznych danych z symulacji mojej okaleczonej psycho. Nie trwalo to nawet minuty - ale moje subiektywne poczucie czasu odnotowalo z piecdziesiat lat. Meszek opadl mi na kolana. Strzasnalem go na ziemie i kopnalem na bok. Mialem ochote splunac. Braedee wpatrywal sie gdzies w powietrze, niby patrzyl na mnie, ale wcale mnie nie widzial. Obejrzalem sie przez ramie, ale za plecami mialem tylko te gola sciane, o ktora sie opieralem. -Miala racje - mruknal. - Twoj profil ksztaltuje sie... no coz, sam zobacz. - Teraz naprawde patrzyl na mnie. Nie widzialem, zeby sie poruszyl, lecz mimo to slonce za jego plecami zniknelo, a zamiast niego w przestrzeni ukazal sie moj profil badan, zarysowany czystymi liniami swiatla - czerwonymi, niebieskimi i zielonymi. Dane przetworzone w symbole - zrozumiale dla ludzi, ktorzy podchodzili do wszystkiego tym gorszym sposobem. Popatrzylem na ten obumarly punkt, ktory czynil ze mnie martwa palke, na sciane, ktora sam wznioslem i ktorej juz nie potrafilem zburzyc. -Ju to wi-dzia-em. Obraz zniknal. Zamrugalem, oslepiony naglym pojawieniem sie slonca. -W porzadku. Dajcie mu plaster - rozkazal Braedee. Jeden ze straznikow znow wystapil naprzod i przylepil mi na zyle szyjnej kolejny plaster. -Nie ruszaj go przez dwanascie godzin, bo bedziesz mial regres - dorzucil. Pokiwalem glowa i poczekalem minute, zanim znow sprobowalem mowic. -W porzadku, martwa palko. - Glos brzmial chrypliwie i drzaco, ale przynajmniej slyszalem swoje slowa. - Jestem gotow wysluchac powodow. I lepiej niech beda przekonujace. Kaciki ust uniosly mu sie lekko, jakbym czyms go rozbawil. Potem cienkie, blade wargi znow zrownaly sie z linia zebow; rece zlozyl w daszek na bezdusznym blacie swojego biurka. -Miales kiedys przelotny... zwiazek... z lady Jule taMing, ktora nalezy do rodziny zalozycieli Centauri Transport. -Bylem jej przyjacielem - poprawilem go. - I nadal nim jestem. Sciagnal brwi - dlatego ze mu przerwalem albo dlatego, ze pozwalalem sobie na taka smialosc. W powietrzu za nim pojawila sie znienacka moja twarz - troche mlodsza, znacznie szczuplejsza, ze sniada skora otoczona bialymi, kedzierzawymi wlosami, z zielonymi oczyma o podluznych zrenicach. Historie mego zycia streszczono ponizej w kilku przygnebiajacych linijkach: zadnych zyjacych krewnych... przeszlosc kryminalna... psychotroniczna dysfunkcja... -Wiemy wszystko o twoich... zwiazkach z lady i doktorem Siebelingiem, jej mezem - ciagnal, wciaz nachmurzony. - O ich Centrum Badan nad Psychotronika, a takze o... uslugach, jakie wykonales kiedys dla Federacyjnej Komisji Transportu. - Wygladalo na to, ze te slowa przychodza mu z wielkim trudem, bo zanosil sie lekkim kaszlem, gdy nie mogly mu przejsc przez gardlo. -Zaloze sie. Zaloze sie, ze FKT bardzo by sie zdziwila wiedzac, jak bardzo jestescie zorientowani w temacie. - Odchylilem sie do tylu i oparlem noge o skraj kozetki. Jeden ze straznikow natychmiast podszedl i zrzucil ja z powrotem. -Ten plaster schodzi z szyi tak samo latwo, jak sie do niej przykleja - rzucil Braedee, wpatrujac sie we mnie bez mrugniecia. Uswiadomilem sobie, ze on chyba wcale nie mruga. Zastanawialem sie, czy w ogole jest zywy. Nie moglem tego stwierdzic z cala pewnoscia. Zaklalem pod nosem, zalujac teraz, ze sie w ogole odezwalem. Czulem sie jak idiota i znow zaczalem sie bac. Nikt przy... zdrowych zmyslach nie wchodzil w droge konglomeratowi o rozmiarach Centauri i jeszcze sie tym chwalil. Sam widok munduru wystarczyl, zeby zoladek scisnal mi sie do rozmiarow piesci. Dosyc mialem w zyciu starc z korbami, zeby wiedziec, ze kiedy raz czlowieka dorwa, kaza mu zaplacic za wszystko z nawiazka. Jedyni ludzie, ktorzy wiedza, gdzie jestem, to korby Centauri, a sa teraz ze mna w jednym pokoju. A na swiecie zdarzaja sie znacznie gorsze rzeczy niz zaburzenia mowy. -Dobra - mruknalem, nie patrzac mu w oczy. - Czego pan chce? -Jak juz mowilem, potrzebujemy telepaty. - Odchylil sie wygodniej w swoim fotelu, rozluznil sie. Drapowana szata blysnela i zamigotala, kiedy wzial gleboki oddech. - Polecila nam cie lady Jule. Mowila, iz mimo mlodego wieku jestes... niezwykle inteligentny... i lojalny. - Znow zmienil pozycje. Wygladalo na to, ze jej ufa nie bardziej niz mnie. Ale przeciez sie tu znalazlem, wiec znaczy to, ze albo jej uwierzyl, albo znalazl sie w bardzo trudnej sytuacji. A moze i jedno, i drugie. Pomyslalem o Jule, jej twarz uformowala mi sie w myslach, lecz szczegoly troche sie zacieraly, kiedy probowalem sie na nich skupic. Znow opanowalo mnie zdumienie, gorace jak rozzarzone wegle - dziwilem sie, ze wspomniala o mnie swojej rodzinie, ze ta rodzina chce miec cokolwiek wspolnego z jakimkolwiek psychotronikiem. Jule sama byla psychotronikiem, tak samo jak ja. Wlasnie z tego powodu nienawidzaca swirow rodzinka zrobila z jej zycia pieklo, az w koncu Jule sprobowala przeciac wszystkie laczace ich wiezy. Ale mimo wszystko krew jest zawsze gestsza niz woda, a taMingowie to rodzina o dlugich rekach. Nie lubili niczego z nich wypuszczac, nawet jesli nie bylo wedlug nich doskonale. Starali sie utrzymac kontakt. -No to dlaczego mnie porwaliscie? -A czy zgodzilbys sie przyjsc, gdybysmy zwyczajnie cie poprosili? Przemyslalem to sobie. -Nie. Uniosl brwi, jakby to mialo mi wystarczyc za cale wyjasnienie. -To serce na scianie muzeum... Sam pan to wymyslil? Potrzasnal przeczaco glowa. -Lady Jule zasugerowala, zebysmy zrobili... cos niezwyklego, co przyciagneloby twoja uwage. Usta drgnely mi mimowolnie. Szarpnalem glowa w kierunku obrazu w powietrzu za jego plecami. -Nie potrzebujecie mnie. Mam uszkodzenie mozgu. - Sposob, w jaki mnie tu sprowadzili, wiele mi powiedzial o tym, czego moge oczekiwac, zatrudniajac sie jako korporacyjny telepata. I za nic nie moglem sobie wyobrazic, co moglbym zechciec dla nich zrobic. -Te blokade sam sobie narzuciles. - Znow lekko sie zmarszczyl, jakby trudno mu bylo pojac, dlaczego czlowiek ma ochote zagrzebac sie gdzies na reszte zycia, kiedy ktos inny umarl mu w glowie. I mial racje: nie byl w stanie tego pojac. - To nie jest nieodwracalne. Lady Jule sugerowala, ze pracujac dla nas, moglbys odniesc pewne korzysci terapeutyczne. -Nie wierze - powiedzialem, potrzasajac glowa. Twarz mu stezala. Jemu wolno bylo zakladac, ze bede klamal, natomiast ja nie mialem do tego prawa. -Mam tu przekaz od lady Jule - oswiadczyl. - Zdawala sobie sprawe, ze mozesz wykazac sceptycyzm. Przychylilem sie w jego strone. -Chce go zobaczyc. -Kiedy ja bede gotow. - Moj obraz na niewidzialnym ekranie za jego plecami zaczal zanikac. Nad ramieniem znow pojawilo sie slonce. - Najpierw wysluchasz, co mam ci do powiedzenia. Posada, ktora ci proponujemy, to nie jest zwykle stanowi- sko ochroniarza. Nie jestem na tyle glupi, by sadzic, ze zainteresowaloby kogos takiego jak ty. Poza tym niezbyt pasujesz do obowiazujacego u nas profilu. - Usmiechnalem sie, on - nie. - Ta sprawa dotyczy prywatnych spraw rodziny taMing. Na jedna z jej czlonkow, lady Elnear, kilkakrotnie probowano dokonac zamachu. Nie zdolalismy jednak ustalic powodow. -Chce pan powiedziec, ze jest ona tak cudowna istota, ze nie miewa wrogow? - rzucilem kwasno. Znow sciagnal brwi. -Wprost przeciwnie. Istnieje ogromna liczba konkurujacych z nami firm, ktore moga byc potencjalnie wrogami Centauri... i jej wrogami. Holdingi lady Einear zjednoczyly Centauri z ChemEnGen - wyjasnil, jakby to cokolwiek mi mowilo. - Jest wdowa po dzentelmenie Kelwinie i zajmuje teraz jego miejsce w zarzadzie, a jednoczesnie dysponuje pakietem kontrolnym naszej leasingowej fuzji z ChemEnGen. W naszym imieniu takze glosuje w Zgromadzeniu Federacji. -Ach, tak. - Byl z niej albo tegi kawal kobity, albo zupelny pionek. Nietrudno bylo zgadnac. - A pan chce, zebym sie dowiedzial, ktora z nich zyczy sobie jej smierci? Jesli ich najlepsze weszycielskie programy nie potrafia tego wyszperac, trudno mi uwierzyc, ze bede mial wiecej szczescia. Ale on potwierdzil skinieniem glowy. -Zostaniesz jej sekretarzem, bedziesz wszedzie jej towarzyszyl. Lady Jule sugerowala, ze wykorzystanie twoich... zdolnosci do pomocy innej osobie mogloby wplynac korzystnie na twoj stan. Wyprostowalem sie. -Ta osoba musialaby byc dla mnie wazna. Lady Einear gowno mnie obchodzi, podobnie jak interesy Centauri Transport. - Potrzasnalem glowa, czujac, ze wraca mi odwaga. - Zreszta przeszedlem juz tyle terapii, ze to mogloby odmienic zycie calej populacji, a nadal nie potrafie panowac nad swoja psycho. Kiedys bylem moze dosc dobry, zeby zrobic to, o co prosicie, ale teraz juz nie. Jesli naprawde zalezy wam na bezpieczenstwie lady Elnear, znajdzcie kogos innego. Z poczatku wcale mi nie odpowiedzial. Ale potem odezwal sie: -Sa pewne narkotyki, ktore ci to umozliwia. Potrafia wyciszyc ten rodzaj bolu, ktory cie okalecza. Mozemy ci ich dostarczyc. Spuscilem wzrok. -Wiem - rzucilem w koncu. Znow spojrzalem wprost na niego. - Sa tez takie narkotyki, ktore pozwalaja czlowiekowi przez tydzien biegac mimo polamanych nog. Jego palce zaczely jeden po drugim podskakiwac, wybijajac na blacie biurka bezglosny sygnal zniecierpliwienia. Zmierzyl mnie wzrokiem, usta zacisnely mu sie w waska kreske. -Centauri ci to sowicie wynagrodzi. Jeszcze raz pokrecilem przeczaco glowa. -Przykro mi. Juz mam zajecie. A wy mi przeszkodziliscie. Zabierzcie mnie z powrotem na "Darwina". - Podnioslem sie. -Jak sobie zyczysz. - Braedee odchylil sie w fotelu i zaczal strzelac kostkami palcow. - Ale twoj kredyt zszedl juz do poziomu trzycyfrowego, a pod koniec semestru trzeba bedzie zaplacic czesne. Co masz zamiar wtedy zrobic? - To nie byla zwykla ciekawosc, jego glos wbijal mi sie jak ostrze noza pod zebra. - Tak - rzucil usmiechniety - naprawde wiemy o tobie wszystko. Poczulem, jak znowu zatyka mnie bezradnosc i gniew. Jeszcze trzy lata temu nie mialem ani rachunku, ani nawet bransoletki danych; nie istnialem nawet dla galaktycznej sieci, ktora od dnia urodzin po godzine smierci kontrolowala zycie i majatek istot wartych zauwazenia. Potem zaplacono mi za moja "usluge" dla Federacji tyle, ze zakrecilo mi sie w glowie i moglem to wydac w dowolnym punkcie galaktyki. Nie bylem az tak glupi, zeby wierzyc, ze wystarczy mi na wiecznosc. Ale cale dotychczasowe zycie taplalem sie na samym dnie rynsztoka. Wiele musialem sie nauczyc i wiele zapomniec, a przy tym chcialem zobaczyc cos, za czym tesknilem, odkad pamietam. Tak wiec zapisalem sie na Latajacy Uniwersytet, a to sporo kosztuje. -I co, tym razem zadnej cietej odpowiedzi? - zapytal Braedee z naciskiem w glosie. - Czy naprawde myslales, ze ta przechowalnia dla zepsutych potomkow klasy uprzywilejowanej przygotuje cie do zycia na najwyzszym poziomie technologicznie zaawansowanego spoleczenstwa? - Poczulem, ze zaciskam usta; on takze zacisnal swoje. Po chwili na jego twarz zaczal powoli wpelzac usmiech. - O ile wiem, jeszcze trzy lata temu byles zupelnym analfabeta... Oczywiscie, przy duzym nakladzie czasu i przygotowan znalazlaby sie dla ciebie jakas marginalna robotka, choc brak towarzyskiej oglady zatrzymalby cie pewnie na najnizszym szczeblu. Ale ty jestes nie tylko ignorantem -jestes takze psychotronikiem. I wygladasz bardzo po hydran-sku. Nie musze ci chyba tlumaczyc, co to oznacza. Poczulem na twarzy rumieniec. -Nie musze pracowac dla konglomeratu - odparlem, a w srodku zmagalem sie ze strachem. Balem sie, ze to wszystko moze okazac sie prawda. Wystarczylo, ze jestem psychotronikiem. Wszyscy ludzcy psychotronicy mieli w sobie domieszke hydranskich genow. Ale wiekszosc z nich przynajmniej nie miala ich wypisanych na twarzy, ich mieszana krew nalezala do odleglej historii. -No jasne, ze nie. Istnieja inne miejsca. Robotom Kontraktowym zawsze potrzeba swiezych dostaw... Ale sam przeciez wiesz najlepiej. Dlon machinalnie powedrowala do nadgarstka i nakryla go, tak jak odruchowo zaslania sie nagosc. Chciala ukryc blizne, ktora nadal znaczyla miejsce, gdzie wtopiono mi w cialo niewolnicza obraczke. Ale przeciez juz byla zakryta. Moje palce napotkaly cieply dotyk bransoletki danych, realnej, solidnej. Mojej. -Mozesz o mnie zapomniec, draniu. Wlasnie mnie straciles. - Wstalem juz ostatni raz. Nagle w powietrzu za jego plecami pojawila sie twarz Jule, troche wieksza niz w rzeczywistosci, jednak tak realna, ze prawie moglem jej dotknac. Jej szare, lekko ukosne oczy patrzyly wprost w moje. Miala zmeczona, blada i niepewna twarz... piekna. "Kocie" - odezwala sie, a po twarzy przemknal jej cien usmiechu, jakby rzeczywiscie mnie przed soba widziala. Poczulem, jak w odpowiedzi moje usta rozciagaja sie w usmiechu, mimo ze bylem swiadom, iz wcale mnie nie widzi. Nie ogladalem tej twarzy juz od ponad dwoch lat. Teraz jej widok znow obudzil we mnie dawny bol, tak jak czasem przypadkowo uslyszana piosenka wywoluje stare wspomnienia. Zaczalem sie zastanawiac, czy tak juz bedzie zawsze. "Nie jestem pewna, czy dobrze robie - mowila dalej, zerknawszy na kogos, ale po chwili juz ponownie patrzyla na mnie. -Musisz zrobic to z wlasnej woli, mowilam im, inaczej sie nie uda". Odgarnela z oczu zdmuchniety wiatrem kosmyk wlosow czarnych jak noc. Za nia widzialem ruchoma zielen lisci, miedzy nimi migotanie slonecznych promieni. Czulem, jak ten sam wiatr owiewa mi twarz, poczulem swiezy zapach wilgotnej zie mi i kwiatow. Ci, ktorzy sporzadzili ten zapis, nie szczedzili wysilkow, by wygladal jak najbardziej realnie. Zastanawialem sie, czy Jule jest w Wiszacych Ogrodach, na spodzie Quarro. Po raz pierwszy w zyciu poczulem w sercu skurcz tesknoty za domem. Nie sfilmowali jej w Centrum Badan nad Psychotronika, posrod smrodu, halasu i mroku Starego Miasta. Moze sami nie mogli tego zniesc. Moze nie chcieli, zebym o tym myslal. Tylko ze przez to i tak musialem o nim pomyslec. "Powiedzieli mi o Elnear. - Oczy Jule pociemnialy. - Nic nie rozumiem... Ale jesli bedziesz mogl jej pomoc, jesli bedziesz chcial, zrob to. Prosze. Tylko ona... - znow na chwile uciekla gdzies wzrokiem - jedyna w mojej rodzime mnie kochala. - Po jej twarzy przemknely cienie - lisci i naszej przeszlosci. Kiedy znow na mnie spojrzala, jej oczy byly twarde i zarazem pelne tesknoty. - To dobra kobieta. Potrzebuje kogos, komu bedzie mogla zaufac. Tobie moze zaufac. Ja tobie ufam. Bardzo mi... - usmiechnela sie w koncu - bardzo nam ciebie brakuje". Podniosla dlon w gescie pozegnania i juz jej nie bylo. W pomieszczeniu zrobilo sie jakby zimniej, kiedy jej zabraklo, i bardziej pusto, niz gdybym znajdowal sie tu sam. Ale przeciez mialem towarzystwo. Podnioslem glowe. Wzrok Braedeego przylgnal do mojej twarzy, wysysajac chciwie wszystko, co sie na niej ukazalo. O maly wlos poprosilbym, zeby puscili mi to jeszcze raz, ale rozmyslilem sie. Obserwowaliby, jak na nia patrze. Ten jeden raz musi mi wystarczyc. Dobrze, pomyslalem, to dla ciebie. Dobrze. I tym razem cieszylem sie, ze nie mogla wyczytac tego w moich myslach. -Zabronila mi o tym mowic - odezwal sie Braedee - ale temu Centrum, ktore prowadzi razem z mezem, takze koncza sie fundusze. Poczulem, jak usta wykrzywiaja mi sie w grymasie. -Zawsze robi pan o jeden krok za duzo, wie pan? -W takim razie mam twoja zgode - raczej stwierdzil, niz spytal. Zerknalem w strone tamtego slonca, ktore zastapilo widok Jule. -Nawet pan nie wie, jak niewiele brakowalo, zebym znowu sie sprzeciwil. Pewnego dnia posunie sie pan o jeden krok za daleko. Usmiechnal sie tylko. -Robie to dla Jule. Ale potrzebuje tez pieniedzy. Dla sie- bie i dla Centrum. Niech pan przygotuje kontrakty. Powiem panu, czy tyle wystarczy. -Oczywiscie. Czesc teraz, a reszta pozniej, jesli wywiazesz sie z zadania. Szczegoly omowimy, kiedy dolecimy na Ziemie. -Na Ziemie - sapnalem, jakby ktos zdzielil mnie piescia w zoladek. -Tam wlasnie znajduje sie dom rodzinny taMingow. - Znow go rozbawilem. - Sa dosyc konserwatywni. -Dom rodzinny. - Ta mysl wydala mi sie dziwna. Spojrzalem na siebie, potem znow na niego. - Wie pan, Braedee, zle wybral pan zawod. Powinien pan zostac szantazysta. Potrzasnal glowa. -Wiele sie jeszcze musisz nauczyc o polityce, chloptasiu. 2 Kiedy Braedee zdolal mnie juz przekonac, ze nic nigdy nie ma za darmo - lacznie ze mna - zasygnalizowal cos w strone drzwi jak magik w trakcie wykonywania sztuczki. Kiedy sie obejrzalem, nie zdziwilo mnie wcale, ze ktos tam stal - nieduza, ciemnowlosa kobieta, ktora wygladala jak jakas starodawna lalka, jakby jej cialo pod ciemnym kostiumem wykonano z wypchanej szmatki. Pod szyja nosila przypiete jak broszke logo jakiegos konglomeratu. Nie bylo to logo Centauri. Klasnalem w dlonie raz, drugi, trzeci.-Bardzo sprytne - rzucilem, znow spogladajac w strone Braedeego. - Czy robi pan tez cos takiego ze zwierzetami? Jeden ze straznikow parsknal cicho pod nosem. Braedee zmierzyl go tym swoim wzrokiem, i korba natychmiast ucichl. -To pani Jardan, asystentka lady Elnear - sucho cedzil Braedee slowa. - Idz teraz z nia. Zapozna cie krotko z obowiazkami, jakie czekaja cie jako sekretarza lady Elnear. Potem znow sie zobaczymy. - W ostatnich slowach raczej zabrzmiala nuta pogrozki niz obietnicy. Skinalem glowa i podnioslem sie, po raz pierwszy napotykajac wzrok tamtej kobiety. Musialem wlasciwie patrzec w dol, bo ledwie siegala mi do ramienia, a przeciez miala na nogach buty z koturnem. -Jestem do pani dyspozycji - odezwalem sie. Wyraz jej twarzy nie zmienil sie ani troche, nadal wygladala tak, jakby byla zmuszona wachac cos bardzo cuchnacego. Poszedlem za nia do mesy. Wzdluz scian staly miekkie kanapy koloru kosci sloniowej, a na srodku metalowy stol z magnetycznymi krzeslami dookola. Bylo tu dosc przytulnie. Usiadla przy stole i popatrzyla w moja strone. -Juz umiem jesc - odezwalem sie od drzwi. -Bardzo watpie. - Splotla dlonie. Miala wysoki, piskliwy glos, prawie dziecinny. - Nie mamy wiele czasu, a pan nie wie nic o swiecie, w ktory ma wejsc... -O Ziemi? - wszedlem wreszcie i usiadlem. -Nie - odparta. - Mialam na mysli polityke. Odchylilem sie i odpychajac sie stopa, zaczalem sie lekko kolysac na obrotowym krzesle. -Znow slysze to slowo. Jej lalkowata twarz poczerwieniala. -Niech pan mnie poslucha, panie... Kocie - zajaknela sie, jakby po moim imieniu powinno byc jeszcze cos wiecej. - Widzialam pana wystep tam, przed Braedeem. Nie zrobil na mnie wrazenia. Jest pan mocny w gebie, ale watpie, czy rownie szybko pan mysli. Mam zamiar przekazac panu bardzo wiele informacji, a w zaistnialych okolicznosciach zmuszona jestem zrobic to ustnie. Bede je powtarzac tyle razy, ile trzeba, zeby pan wszystko zrozumial. Moze mi pan przerywac, zeby zadac jakies pytanie, ale lepiej, zeby bylo ono zwiezle i na temat. Wzruszylem lekko ramionami i odparlem nieco bezczelnie: -Nie bedzie sie pani musiala powtarzac. Zrozumiem wszystko za pierwszym razem. Jej drobne usta skrzywily sie z niesmakiem. -No to sprobujmy. Wziela gleboki oddech. -No dobrze. Na poczatek troche podstaw... -1 opowiedziala mi to samo, co juz mowil mi Braedee na temat lady Elnear i jej malzenstwa z taMingiem. - Podpisano umowe przedmalzenska o wzajemnej odrebnosci i niezaleznosci majatkowej, ale po smierci dzentelmena taMingowie... zaczeli przejawiac wieksze zainteresowanie procesami decyzyjnymi w ChemEnGen... - w glosie zabrzmiala nuta goryczy; miala wyrazna ochote dorzucic cos wiecej na ten temat. Ale rownie dobrze jak ja zdawala sobie sprawe, na czyim jestesmy statku. Konglomeraty maja bardzo dluga pamiec. - Od czasu tych... wypadkow lady jest pod stala ochrona sluzb bezpieczenstwa Centauri. - Rece, spoczywajace dotad spokojnie na stole, teraz zacisnely sie, jakby cos chronily lub moze dusily. Nieoczekiwanie zdalem sobie sprawe, ze jedno jest pewne: lojalnosc pani Jardan wobec wlasnej szefowej jest rowna bezgranicznej nienawisci, jaka zywi wzgledem Centauri. Z wysilkiem opanowala sie i znow polozyla je spokojnie, jedna na drugiej, na blacie stolu. Podniosla na mnie wzrok. - No? Zaczalem powtarzac jej wszystko to, co mi powiedziala, slowo w slowo. Na ulamek sekundy jej oczy rozszerzyly sie ze zdumienia. -Ma pan w glowie jakas elektronike? Dotknalem czola. -Z tym sie trzeba urodzic. To sprzedaz wiazana. - Patrzyla na mnie bez sladu zrozumienia. - Taki sie juz urodzilem. Wiekszosc telepatow moze tak robic, jezeli tylko im sie chce. - Mnie sie chcialo, poniewaz w ten sposob latwiej mi bylo sie uczyc. Zapamietywalem wszystko wysmienicie. To z zapominaniem mialem najwiekszy klopot. Bardziej poczulem, niz zobaczylem, jak zapada sie w sobie, jakby kazda komorka jej ciala pragnela rozpaczliwie sie ode mnie oddalic. -Psychotronik - rzucilem z naciskiem. - Telepata. Lepiej sie do tego przyzwyczaic. -Nie prosilysmy sie o pana - warknela. - To pomysl tych z Centauri. Czytajacy w myslach szpieg taMingow to ostatnia rzecz, jakiej potrzeba Elnear. Powiedziala "Elnear", a nie "lady". Musi byc czyms wiecej niz tylko zwierzchniczka sekretarek, moze jest nawet jej bliska przyjaciolka. -Wyslala pania, zeby mnie pani sprawdzila? - zapytalem. -Czesciowo. - Odwrocila wzrok. - Jestesmy zmuszone pana zaakceptowac bez wzgledu na wszystko. Ale moge przynajmniej postarac sie, zeby mozna bylo pana pokazac ludziom. - Szczegolny nacisk na "postarac sie". - Kiedy dotrze pan na miejsce, nawet nie wszyscy czlonkowie rodziny taMing beda wiedzieli, ze jest pan psychotronikiem. Mysla, ze wyjechalam, zeby znalezc nowego sekretarza. Poprzednia sekretarke otruto. - Po jej zachmurzonym obliczu przemknal teraz wyrazny cien bolu. -W jaki sposob? - zapytalem. -Kawalek galaretki, ktory miala zjesc Elnear, a ktorego nie tknela, bo nie lubi galaretki. Clara o malo nie umarla. Nadal jest w kiepskim stanie... -Zatrute slodycze? Dosc prymitywne - wtracilem. Moze liczyli na element zaskoczenia. - A jak pani sadzi, kto moglby chciec ja zabic? -Nie mam pojecia. - Potrzasnela bezradnie glowa, znow spuscila wzrok. - Po prostu nie mam pojecia. Braedee co dzien wymysla nowe teorie i wszystkie brzmia prawdopodobnie... Jestem przy niej juz od dwudziestu pieciu lat, a nic takiego nigdy przedtem sie nie zdarzylo. -Wydaje sie pani tym bardzo zaskoczona. Myslalem, ze konglomeraty przeznaczaja polowe swoich dochodow, zeby sobie nawzajem dopieprzyc. - Wiele czytalem, odkad Jule nauczyla mnie wreszcie, jak sie to robi, a kiedy wstapilem na uniwersytet, wiele czasu spedzalem w sieci... Chcialem wykombinowac sobie, jak dziala ta cala Federacja i jak to sie stalo, ze jestem tym, kim jestem, a takze gdzie dokladnie mam w niej swoje miejsce. Fakty i liczby wiele moga czlowiekowi powiedziec, ale akurat nie to. Napiecie na jej twarzy odrobine zelzalo. -Tak, osoby o takiej pozycji jak ona czesto sa narazone... - Jej wzrok znow odplynal gdzies w bok. - Ale Elnear nie jest taka. Wierzy, ze ludzkosc dazy do doskonalosci. Dziala tylko w imie wyzszego dobra... -To jednak wystarczy, zeby niektorzy chcieli ja zabic. Gwaltownym ruchem obrocila do mnie glowe. -Sluchaj no, dewiancie. Jesli powiesz kiedys przy niej cos takiego, osobiscie kaze cie... -Hej - wpadlem jej w slowo, zanim zdolala dokonczyc. - Dobra, pani Jardan, twarda z pani suka, a pani szefowa to zaki-chana swieta. A teraz niech mi pani powie, co mam robic, i miejmy to wreszcie z glowy. Jeszcze raz rozprostowala na blacie zacisniete dlonie. -Jak wlasnie mialam mowic... za swoja rzeczywista dzialalnosc lady Elnear uznaje prace na rzecz Brygady Nadzoru Handlu Narkotykami, niezaleznej agendy Federacyjnej Komisji Transportu... Narkotykowy glina. Konglomeratowa szycha, swieta i narkotykowy glina... Wszystko, co slyszalem na temat lady Elnear, sprawialo, ze coraz mniej mialem ochote ja poznac, a co tu dopiero mowic o ocaleniu jej od smierci... Ale nic nie powiedzialem. -Byla tak oddana swojej pracy w brygadzie i tak znakomicie radzila sobie, reprezentujac ja w mediach, ze FKT rozwaza obecnie jej kandydature na wakujace miejsce w Radzie Bezpieczenstwa. Gwizdnalem pod nosem. O tym Braedee juz mi nie wspominal. To bylo tak, jakby ze swietego zostalo sie bogiem. W Ra dzie Bezpieczenstwa zasiadalo tylko dwanascioro ludzi, a przeciez to oni wlasnie kierowali cala polityka FKT. A FKT rzadzi calym miedzygwiezdnym handlem. -Jak pan widzi, bedzie sie pan obracal w kregach towarzyskich i rzadowych, o ktorych nie ma pan najmniejszego pojecia. Wolno panu sprawiac wrazenie, ze obok pelnienia zwyklych obowiazkow sekretarza jest pan kims w rodzaju ochroniarza, co mogloby usprawiedliwic brak... zwyczajowo wymaganych kompetencji. Ale pod zadnym pozorem nie moze pan nikomu zdradzic, ze jest pan psychotronikiem. -Dlaczego? -To chyba oczywiste. Jesli ma sie pan na cokolwiek przydac w sledztwie, to panskie uzdolnienia powinny pozostac tajemnica. -To nie bedzie takie proste. - Wskazalem na swoje oczy, na podluzne zrenice. Wielu ludzi wie, co to oznacza. -Tym zajmie sie Braedee - odparla. Usmiechnalem sie nieco nerwowo. -Czy ma zamiar pozyczyc mi swoich? - Wygladaly jeszcze dziwniej niz moje. Ciekawe, czy na noc zostawia je w szklance. - Jest podcybernowany, prawda? -Oczywiscie. Czy sadzi pan, ze bez tego moglby byc szefem bezpieczenstwa? -Wyglada dosc normalnie. Widywalem juz tak groteskowych... -Tylko duren obnosi sie z tym, co potrafi robic. Przemyslalem to sobie. -To chyba zalezy od tego, w co sie czlowiek pakuje. -Nie zajmujemy sie patologia gangow ulicznych - odparla cierpko. Ja sam nie podzielalem jej pewnosci, ale sie nie odzywalem. Wiedzialem, ze konglomeraty nie pozwalaja swoim pracownikom na wiecej niz tylko okazjonalna przylaczke do pamieci, oprocz tego, co bylo im potrzebne do wykonywania scisle okreslonych zadan. Im wyzej ktos stal na tej drabinie, na tym wiecej mu pozwalano. Jesli sprzet byl naprawde dobry, mogl byc niemal nierozpoznawalny, ale jesli juz mialo sie ten rodzaj potegi, dlaczego sie nia nie pochwalic? Jardan dodala tonem wyjasnienia: - Konglomeraty z zasady nie zachecaja pracownikow do afiszowania sie z osobista biocybernetyka. Wiekszosc ludzi wciaz jeszcze uznaje tego rodzaju roznice za zagrozenie. -Tak. - Brzmialo bardzo sensownie. - Zdazylem zauwazyc. - Dotknalem dlonia glowy. Jakby niczego nie slyszala, siegnela do miekkiej skorzanej torby, ktora przyniosla, i wyjela stamtad garsc holozdjec. Cisnela je wszystkie na blat stolu przede mna. -Oto kilku ludzi, ktorych bedzie pan musial poznac i z ktorymi bedzie pan mial do czynienia. - Jakos nie moglem uwierzyc, ze nie miala lepszych sposobow na przekazanie mi tych informacji. Moze to Braedee utrudnial jej w ten sposob zycie. Mialem wrazenie, ze nie jest dobrze widziana na tym statku. Wzialem pierwsze z brzegu holo i zaczalem je ogladac. -Portreciki rodzinne. - Nie bylo co do tego watpliwosci. Zdjecie mezczyzny w srednim wieku, tak niesamowicie podobnego do Jule, ze po grzbiecie przebiegl mi zimny dreszcz. Obejrzalem reszte fotografii, przyblizajac je po kolei do swiatla, patrzylem na profile i en face twarzy, ktore gapily sie, ziewaly, usmiechaly lub krzywily, wciaz i wciaz, zamrozone w tej akurat chwili swego zycia, zlapane w petle czasu. Zadziwiajaco wiele z tych twarzy wygladalo jak blizniacze rodzenstwo Jule. Jardan nazywala postacie, jedna po drugiej, kiedy bralem po kolei obrazki do reki. Wlasciwie wcale nie musiala mi mowic, ktorzy z nich to obcy, co wzenili sie w rodzine. Pierwszy raz w zyciu widzialem ojca Jule, jej dziadka, babcie, kuzynke... i brata. Nawet nie wiedzialem, ze ma jakiegos brata. On tez wygladal tak samo jak ona. Widzac wciaz od nowa przed soba jej twarz, tylko z niewielkimi zmianami, poczulem w palcach mrowienie, jakby przebiegaly mi po dloniach malutkie myszy. -Dlaczego oni wszyscy tak wygladaja? Dlaczego sa do niej tacy podobni? -Do kogo? -Do Jule. Przez chwile patrzyla na mnie, nic nie rozumiejac, az wreszcie sobie przypomniala. -Ach, tak - powiedziala, jakby chciala sie w ten sposob pozbyc nieprzyjemnego wspomnienia. - Jak zapewne sie pan domysla, Centauri Transport to cos w rodzaju anomalii - zarzad nadal spoczywa w rekach spadkobiercow zalozyciela firmy. Biorac pod uwage, ze minelo ponad trzysta lat, niewielu udalo sie dokonac podobnej sztuki. -Ale dlaczego wygladaja jak klony? Chyba nie zenia sie miedzy soba? - Cisnalem hologram z powrotem na kupke. -Bardzo scisle kontroluja przekazywanie materialu genetycznego. W kazde nowe pokolenie dopuszczaja tylko minimalna dawke obcych genow. Dobieraja je pod katem utrwalenia tych cech, ktore w przeszlosci zapewnily im sukces - no i, oczywiscie, pod katem podobienstwa fizycznego. To czesc czynnika kontrolnego... czesc ich tajemniczej aury, jesli pan woli. Genetyczne kazirodztwo. Pomyslalem o Jule - psychotro-niczce, empatce, obdarzonej zdolnoscia do teleportacje ktora narodzila sie w tej ciagnacej sie przez wieki sekwencji lustrzanych odbic. Jakis blad. Blad, ktory niemalze doprowadzil ja do obledu. Zastanawialem sie, jak moglo do tego dojsc. Jeszcze raz zerknalem na sterte zdjec. -Ma pani tu zdjecie matki Jule? Jule wygladala jak ojciec. Malo wiedzialem o jej zyciu rodzinnym, ale o ojcu niewiele dalo sie slyszec dobrego. Nic dziwnego, ze zastanawialem sie, jaka jest jej matka. -Lady Sansu nie zyje. Holo, ktore trzymalem, wypadlo mi z reki. Jeszcze raz popatrzylem na sterte i nagle zdalem sobie sprawe, kogo jeszcze tu brakuje. -A gdzie Elnear? -Lady - poprawila mnie Jardan. - Nalezy zwracac sie do niej "lady Elnear" lub "prosze pani". Skrzywilem sie zlosliwie. -No wiec gdzie jest zdjecie lady? -Nigdy jej pan nie widzial? Potrzasnalem przeczaco glowa, zastanawiajac sie w duchu, czy ta kobieta jest moze jeszcze gwiazda w trzy-de. Jardan wyjela jeszcze jedno zdjecie - tym razem z kieszeni zakietu - i wreczyla mi je z calym naleznym respektem, jakiego zabraklo wtedy, kiedy dawala mi pozostale. Wzialem je w dwa palce i spojrzalem. -To ona?! - rzucilem z zaskoczenia. -Co pan przez to rozumie? -Nic. Tylko ze... - Lady Elnear nie przypominala wcale ta-Minga, zreszta ku mojej uldze. Ale wygladala... tak zwyczajnie, jak kobieta po piecdziesiatce, o pociaglej konskiej twarzy, duzych zebach, wlosach nieokreslonego koloru, miekkim, nalanym ciele. Podnioslem wzrok na Jardan, zobaczylem w jej oczach uraze i ledwie zdolalem wykrztusic: - Nie jest... piekna. To znaczy... cholera, przeciez stac ich na to, no nie? Jak im sie cos nie podoba, zaraz moga to sobie poprawic, moga wyregulowac sobie kazdy system, cofnac zegar biologiczny, nie? Nie musza byc ani za grubi, ani za chudzi, ani starzy... -Lady Elnear uwaza, ze moze lepiej spozytkowac swoj czas niz holdujac wlasnej proznosci. -Hm. - Po raz ostatni zerknalem na jej zdjecie. Lady Elnear sprawiala wrazenie znuzonej i smutnej, kiedy jej konska twarz odwracala sie ode mnie wciaz i wciaz od nowa. Oddalem Jardan hologram. Schowala go ostroznie do kieszeni; pozostale ulozyla w schludny stosik i pozostawila na blacie stolu miedzy nami jak malutki mur. Potem zaczela swoj wyklad na temat "Jak postepowac": oficjalne obowiazki, nie konczace sie klamstwa i glupawe rytualy tych ludzi, ktorzy jedni przed drugimi zgrywaja porzadnych, a jednoczesnie probuja chylkiem wbic sobie nawzajem noz w plecy. Nastawilem mozg na "zapis", a sam zaczalem myslec o zupelnie innych sprawach... O tym, ze los i konglomeraty tak mna poniewieraja jak bezduszna lalka. O tym, ze zobacze Ziemie. O Kissindrze Perrymeade i o tym, co sobie pomysli o moim zniknieciu. Jesli w ogole zauwazy... Zapomnialem, gdzie sie znajduje, i wybuchnalem smiechem. -Czy pan mnie w ogole slucha? - Glos Jardan smagnal mnie ostro jak policzek. Podnioslem wzrok, zamrugalem. Potem powtorzylem jej dokladnie kilka ostatnich zdan z jej przemowy. -Prosze sie nie martwic. Nawet jesli zasne, wszystko zapamietam. Zacisnela usta. -Ale czy pan cokolwiek z tego rozumie? Nie zadal mi pan ani jednego pytania. Zmarszczylem brwi, bo nie moglem zniesc tego, co tu slysze, i bylem wsciekly, ze w ogole musze tego wysluchiwac. I sam przed soba balem sie przyznac, iz byc moze ona ma racje. -To jak wysluchiwanie instrukcji obslugi nigdy nie widzianej maszyny. Nic nie zrozumiem, dopoki sie tam nie znajde. Jesli wtedy bede mial jakies pytania, zwroce sie do lady. -Braedee! - Podniosla sie z krzesla. Nie zdazyla wykonac do konca tego ruchu, kiedy Braedee juz pojawil sie w drzwiach. -Pani tez jest w tym dobra - rzucilem kwasno. -Ja juz z nim skonczylam - oznajmila, majac mnie na mysli. Jej wypowiedz przybrala ton tak ostateczny, jakby nastepnym moim przystankiem mialo byc krematorium. -Wprost przeciwnie. - Braedee potrzasnal glowa. Spochmurniala jeszcze bardziej. -Nigdy nie przejdzie. -Jako czlowiek? - Oczy Braedeego przemknely teraz po moim ciele, prawdopodobnie skanujac mnie z gory na dol az do samych kosci. - Przejdzie, przejdzie - kiedy jaz nim skoncze. -Nie o to mi chodzi. -Bedzie musial. Ty. - Wskazal na mnie palcem. - Chodz ze mna. Ruszylem za nim poslusznie. Poprowadzil mnie do pomieszczenia, ktore wygladalo jak jego prywatne laboratorium, nie bylo jednak zbyt imponujace: chlodne, aseptycznie zielone kafelki, wiele nie znanych mi stopow, ale nie znajdowalo sie tu nic, na widok czego czlowiek zapragnalby wyniesc sie stad do wszystkich diablow. Ale wiedzac, kim jest, i podejrzewajac, do czego moze byc zdolny, czulem, ze to otoczenie kryje rownie duzo sekretow co jego skora. -Siadaj - zakomenderowal - a ja zaraz poprawie ci oczy. Glowa wskazal stolek przy urzadzeniu, ktore wygladalo na jakis skaner. -Z moimi oczyma wszystko w porzadku. -Nie zgrywaj glupka. - Popchnal mnie w strone tego stoika. - Wygladasz jak swir. -Potrzeba mi tylko soczewek... - Przycisnalem lokcie do bokow i zerknalem w strone drzwi. -Chce tylko spojrzec na budowe twojej galki ocznej. - Usiadl i czekal, az zrobie to samo. Zajalem wiec miejsce i przylozylem twarz do czesci przeznaczonej na glowe. - Popatrz w te kolka. - W srodku nie bylo nic, tylko ciemnosc i para koncentrycznych kol, zawieszonych w przestrzeni jak tarcze celownicze. Zezujac, wpatrywalem sie w nie przez dluzsza chwile. Nic. Zaczalem sie rozluzniac. Wtedy poczulem gwaltowny cios w oczy, nie bylo to swiatlo ani goraco, ani bol, ale jakos wszystko razem. Szarpnalem sie do tylu, klnac przy tym, potarlem twarz. -Ty gnoju, co mi zrobiles? -Sam zobacz - odpowiedzial. Na okno przede mna nasunela sie zwierciadlana plaszczyzna. Wpatrywalem sie w swoj obraz ze zdumieniem. Na moich oczach dlugie szczeliny zrenic zaczely sie zmieniac, kurczyc w dwa okragle punkciki, a zielen teczowek wypelnila je jak krysztalowa narosl. - Prosty przeszczep molekularny. Soczewki sprawilyby, ze przy gorszym oswietleniu bylbys na wpol slepy. Malo przydatny. Ten przeszczep nie jest trwaly, ale mozna go utrwalic. Odwrocilem wzrok od dwoch idealnie ludzkich zrenic, ktore widzialem przed soba w lustrze. -Skad pomysl, ze chcialbym wygladac jak czlowiek? - Glos znowu zaczal mi drzec. Nie zwrocil na to uwagi. -Drobna kosmetyka twarzy dalaby lepszy efekt... - Zawahal sie, przygladajac mi sie bacznie. - Ale zeby zabieg byl bezpieczny, potrzebujemy znacznie wiecej czasu, niz mamy. Jakos ujdziesz, tak sadze; dookola bedzie dosc egzotykow, przy ktorych bedziesz wygladal zupelnie normalnie. Wzialem gleboki oddech i przejechalem wzrokiem po zamknietych szafkach wzdluz scian. Z pomoca wirusow, ktore pewnie tam trzymal, mogl zamienic mi twarz w pozbawiona kosci galarete. Usmiechnal sie; wyraznie cieszylo go wytracanie ludzi z rownowagi. -Pani Jardan opowiedziala ci o wszystkim, co uznala za istotne - odezwal sie glosem ciezkim od sarkazmu. Nic dziwnego, ze tamta go nie znosi. - A ja teraz dam ci to, co ci sie naprawde przyda. Umiesz korzystac ze standardowego dostepu? -Jasne - rzucilem lekko, jakbym nic innego nie robil przez cale zycie. Pchnal do mnie przez stol programowany helm. Mial wszystko w pogotowiu, zaplanowany kazdy krok. Wzialem ostroznie urzadzenie do rak. Zawsze wygladaly tak, jakby mozna je bylo zepsuc jednym nieostroznym ruchem, a przeciez mozna bylo zgniesc je w kulke i tygodniami nosic w kieszeni. Zarzucilem na wlosy siateczke i poczekalem chwile, az oczysci mi sie umysl. Potem przycisnalem do czola elektrody i przygotowalem sie na gwaltowny i potezny zalew obrazow. Kiedys mialem z tym troche klopotu, poniewaz moj umysl wykazywal tendencje, by traktowac te informacje jak obca inwazje. Ale kiedy sie juz nauczylem, zaczalem przypominac gabke. Wiek szosc standardowego roku spedzilem w zanurzeniu, nie robiac nic oprocz zasysania coraz to nowych faktow. Tym razem dawka byla przepotezna, a dotyczyla powstania konglomeratow i Federacyjnej Komisji Transportu. Wiekszosc danych juz znalem: ile sobie wzajemnie napsuli krwi, siegajac wstecz, az do czasow Starej Ziemi. Poniewaz FKT kontrolowala wydobycie tellazjum, a co za tym idzie przemysl przewozowy i komunikacyjny, to za kazdym razem, kiedy nakladali embargo na jakis rzad, ktory nie stosowal sie do obranej przez nich linii, deptali po odciskach ktorejs z poteznych sieci transportowych. A za kazdym razem, kiedy placil jakis inny konglomerat, koszty ponosilo Centauri Transport. Ci z Centauri nienawidzili tych z FKT do szpiku kosci. Dla Centauri to wlasnie byl Wrog Numer Jeden. Ale Centauri borykala sie nie tylko z tym jednym problemem; przeplyw informacji zaczal zmieniac odcien, stal sie teraz bardziej osobisty. Teraz zajelismy sie miedzykonglomerato-wymi grami wojennymi, ciagle zmieniajacymi sie zaleznosciami i aliansami. Skupiamy sie na Triple Gee, glownym konkurencie Centauri, ktory zawsze szuka sposobu na to, jak by tu przysporzyc im smutkow. Do tego celu przydawalo sie wszystko: ladunki przetrzymywane tak dlugo, az nastepowalo zlamanie warunkow kontraktu, eksplozja w taborze napraw; ambasador handlowy, ktory nigdy nie dotarl na miejsce, zeby wynegocjowac transakcje, ktory nigdzie juz nigdy nie dotarl. Wizerunki porzuconych statkow z peknietymi kadlubami, w ktorych unosily sie rozdete ludzkie szczatki; obraz tego, co fiolka bio-toksyn potrafila zdzialac z transportem organow do przeszczepow - a takze z zaloga statku. Cala ta normalka. Skupiamy sie teraz na lady Elnear, na jej pracy dla FKT -pracy, ktora niezbyt podobala sie tym z Centauri, ale ktora wiekszosci innych konglomeratow nie podobala sie jeszcze bardziej. Miala kontrkandydata do stanowiska w Radzie Bezpieczenstwa, bardzo popieranego przez konglomeraty. Sporo sieci wiele by dalo, by moc wepchnac w to wakujace miejsce jego zamiast niej. Zrobiliby w zasadzie wszystko. Jedno morderstwo to drobiazg... Przekaz trwal nie wiecej niz minute: malo obiektywne poglady panow z Centauri na temat tego, kto moglby chciec zabic lady Elnear - okolo setki drobnych fragmencikow. Poskladanie ich zajmie mojemu mozgowi co najmniej dzien, jesli mam do- brze pojac wszystkie szczegoly... ale juz mialem przeczucie, ze wsrod tych wszystkich kawalkow co najmniej kilku brakuje. Ale nie bede o nie pytal - jeszcze nie teraz. Zdjalem helm i chcialem odlozyc go na bok. -Zatrzymaj to - odezwal sie Braedee. - I odtwarzaj tak czesto, jak bedziesz potrzebowal, musisz poznac wszystko, co tam jest. -Juz to wiem - odparlem. Wiekszosc ludzi nie potrafila zapamietac w calosci tak szybko podanych informacji, musieli powtarzac je sobie kilka razy, zeby wszystko poukladalo sie na wlasciwych miejscach. -Naprawde wszystko sobie przyswoiles? - zapytal tonem, w ktorym pobrzmiewala zarowno ciekawosc, jak i wyzwanie. - Z taka latwoscia? Wreszcie i ja mialem okazje, by sie w odpowiedzi usmiechnac. Wzial helm i juz o nic wiecej nie pytal. -W swojej kabinie znajdziesz odpowiedniejsze ubranie. I naloz to sobie na wlosy... - Cisnal mi jakas tubke. - Nadaj im jakis ksztalt. Tak nikt sie juz nie czesze. Jeszcze raz zerknalem na swoje odbicie, a potem na niego. Trudno bylo stwierdzic, czy w ogole ma jakies wlosy. Unioslem pytajaco brwi. -Na tym polega moja praca: musze wiedziec, czego sie oczekuje. I tak bedziesz mial klopot z tym, by nie ranic ludziom uszu za kazdym razem, kiedy otworzysz usta. Najlepiej trzymaj je zamkniete. Wzialem tubke i wstalem. -Jeszcze nie - oznajmil, odczekawszy najpierw dostatecznie dlugo, zebym poczul sie glupio. Wyciagnal przed siebie pasek przejrzystego plastiku, okrytego jakims tuzinem kolorowych kropek. - Jeszcze ze soba nie skonczylismy. Jesli chodzi o te sprawy... - Narkotyki. Usiadlem, w glowie czulem niespodziewana lekkosc. Jedna reka przytrzymala druga, troche zbyt mocno, jak parka zagubionych dzieci. Te bardzo drogie malutkie plasterki oddadza mi z powrotem moj Dar... znow bede caloscia. Pozwola mi dotknac cudzych mysli, pozwola za darmo ogrzac sie przy ich ogniu, bez mdlacych ech cudzej smiertelnej agonii, ktora oslepiala mnie za kazdym razem, kiedy probowalem nawiazac kontakt - ktora zmuszala mnie, zebym na zawsze pozostal w mro ku i chlodzie i zawsze pamietal... Tylko ze ten bol nadal tam bedzie. Przytlumiony. Tak naprawde nigdy nic nie ma za darmo. Bylem w polowie Hydraninem, a zabilem czlowieka. Gdybym byl Hydraninem w calosci, ta smierc zabilaby i mnie - to taki mechanizm psychologicznego sprzezenia zwrotnego, wbudowany w hydranski umysl obok innych psychotronicznych uzdolnien. Byl niezbedny. Jesli mozna zabijac mysla, musi istniec cos, co nas przed tym powstrzyma. Ludzie nie maja psychotronicznych talentow ani tez mechanizmow obronnych. To dlatego Hydranie byli przy nich bez szans. Jako w polowie czlowiek, mialem tylko polowe hydranskich talentow i tylko polowe zabezpieczenia. Sprzezenie zwrotne mnie nie zabilo, ale paskudnie okaleczylo. Tylko czas moze mnie uleczyc: swieze bandaze czystych wspomnien, bezpiecznych doswiadczen, wszczepionych na stare jak warstwy nowej skory. Ani jednych, ani drugich nie zebralem jeszcze wystarczajaco duzo. Przy odpowiednich narkotykach, ktore podzialaja na wlasciwe obszary mozgu, moge korzystac z daru telepatii, nie slyszac przy tym ostrzegawczych dzwonkow. Ale bylo tak, jak mowilem Braedeemu: predzej czy pozniej przyjdzie mi za to zaplacic, byc moze dalszymi uszkodzeniami, jeszcze wiekszym kalectwem. Ale co innego mi pozostalo? Potrzebowalem pieniedzy. I potrzebowalem tego ognia. Poczulem na twarzy rumieniec, do ust naplynela slina, a na dloniach pojawil sie pot. -Masz wszystkie objawy fizycznego uzaleznienia - odezwal sie Braedee. - Czy to naprawde tyle dla ciebie znaczy? -Martwa palko - szepnalem - nawet nie jestes sobie w stanie wyobrazic. - Wyciagnalem reke po arkusik przylepek. Cofnal je. -A co z efektami ubocznymi, o ktorych wspominales... To jak chodzenie na polamanych nogach, mowiles. -To nie ma znaczenia. Tym bede martwil sie pozniej... Zrobie, co mi pan kaze. Tylko niech pan mi da te prochy. - Jeszcze raz wyciagnalem reke. -Kiedy dotrzemy na miejsce. - Zaczal marszczyc brwi. -Teraz! Musze troche nad tym popracowac, odzyskac pelna kontrole... No. - Reka zwinela mi sie w piesc. Zawahal sie, wpatrywal sie we mnie uwaznie, badal reakcje. Wahanie, chlodna kalkulacja, szyderstwo. Nie umialem go rozszyfrowac. W koncu polozyl arkusik tam, gdzie moglem go dosiegnac. Porwalem prochy, nie mogac oderwac od nich wzroku. -Trzymaj je z dala od ludzkich oczu, zwlaszcza kiedy bedziesz je bral. Wystarczaja na jeden standardowy ziemski dzien. Jesli bedziesz ich potrzebowal, zdobede wiecej. Pokiwalem glowa, choc tak naprawde wcale go nie sluchalem. -Jesli potrzebujesz celow do cwiczen, wykorzystaj Jardan i moich wspolpracownikow. Nic im nie mow. - Znow sie zawahal. - Jesli kiedykolwiek sprobujesz czytac u mnie, bede wiedzial. I wtedy cie zabije. Podnioslem na niego wzrok. Bez slowa wstalem i wyszedlem z laboratorium. Zanim doszedlem do polowy korytarza, juz mialem za uchem mala przylepke. 3 Cos bylo w tym zblizaniu sie do Ziemi... jak powrot do domu. Nie mialo przy tym znaczenia, ze Ziemia cale wieki temu przestala byc centralnym punktem Federacji, ze to juz stojace wody z dala od glownego nurtu, zywe muzeum. Zgromadzenie Federacyjne spotykalo sie tutaj wylacznie dla podtrzymania tradycji. I nie mialo znaczenia, ze teraz Osia i Sercem jest Ardat-tee, gdzie spedzilem cale zycie i gdzie braly swoj poczatek wszystkie najwazniejsze sprawy i wydarzenia. Ani to, ze jestem za bardzo Hydraninem, zeby czuc naprawde po ludzku, a za bardzo czlowiekiem, zeby naprawde czuc jak Hydranin. Zszedlem w tym swoim poczuciu gdzies jeszcze glebiej, pod wszystkie blizny, wspomnienia, nizej niz sam czas; zaskoczenie zdzielilo mnie w same trzewia.To wlasnie ono sprawilo, ze oniemialy gapilem sie na wszystko szeroko otwartymi oczyma, kiedy wyjezdzalismy z polowego kompleksu Centauri Transport. Cala ta planeta byla przez kilka wiekow Federalnym Okregiem Handlowym, zarzadzanym bezposrednio przez FKT. Ze wzgledu na turystow byla doslownie usiana portami gwiezdnymi. Ale zasadnicza dzialalnosc przewoznicza i dystrybucyjna nadal koncentrowala sie w miejscu zwanym N'yuk, tak wiec wszystkie glowne konglomeraty transportowe zalozyly tam swoje bazy. To wlasnie tam, na neutralnym gruncie, spotykalo sie Zgromadzenie Federacji, wewnatrz szeroko rozlozonego kompleksu budynkow, w ktorym miescila sie takze siedziba Rady Bezpieczenstwa FKT i jej glowne biuro operacyjne. Zapoznanie sie z tym na statku Braedeego zabralo mi piec minut. N'yuk lezal na wybrzezu jakiegos duzego kontynentu, podobnie jak Quarro, w ktorym dorastalem, ale zajmowal grupke wysepek, a nie polwysep. Glowny port gwiezdny, a takze kompleks budynkow Centauri rozlozyly sie na najwiekszej z wysp, Longeye. Triple Gee mialo swoja baze na wysepce zwanej Stat. Przedstawicielstwa innych konglomeratow kielkowaly na stalym ladzie jak krysztalowe narosle, fantastyczne fortece, ciagnace sie wzdluz czegos, co niegdys bylo najbardziej brudnym splachetkiem ziemi na tej planecie. Jak wszystko inne, tak i zanieczyszczenia nadal tu pozostawaly, tylko ze teraz zupelnie inne: teraz to byl nadmiar danych. Braedee wsadzil mnie do modu razem z Jardan i wyslal do rodzinnych posiadlosci taMingow, gdzies w glebi ladu. "Bedziemy w kontakcie" - rzucil, zanim mnie wypuscil, po czym wsliznal sie jak ryba w swoj swiat. Wtedy pozostalem sam na sam z Jardan i z wlasnymi myslami. Przez dlugi czas wcale sie nie odzywala, zerkajac na czerwono-zloto-zielony swiat pod nami. Nie wiedziec czemu spodziewalem sie, ze Ziemia bedzie niebieska, bo niebieska byla na godle Federacji - logo, ktore zdobilo mundury wszystkich korb FKT w Starym Miescie i Quarro. W oddali przed nami niebo odbijalo sie w oceanie, tak blekitnie, jak to sobie zawsze wyobrazalem, ale pod nami Ziemia wygladala, jakby plonela zywym ogniem. Na Jardan widok ten nie robil wrazenia. Jej mysli wylatywaly do przodu, ku tysiacom roznych scenariuszy katastrof i upokorzen, ktorych zrodlo, byla tego pewna, wiezie teraz ze soba. Dla niej Ziemia to po prostu cos, na czym sie stoi. Z pewnym wysilkiem zmusilem sie, by przestac czytac w jej myslach. Podczas gdy jedna czesc mego umyslu chlonela widoki za oknem, inna nieustannie ja sledzila, zbierajac luzno przeplywajace obrazy, karmiac sie jej rzeczywistoscia. Swiat dookola od nowa ozyl: realne ludzkie ciala - jej i wszystkich innych - ktore przez ostatnie trzy lata byly dla moich mysli jak niewidzialne, nagle znow sie odnalazly - oddychaly, myslaly, zyly. Teraz trudno mi bylo nawet pamietac, ze przez wiekszosc zycia nie korzystalem ze swego Daru, nie wiedzialem nawet, ze jestem telepata. Moja matka byla Hydranka. Kiedy bylem ledwie na tyle duzy, by zrozumiec, co sie wokol mnie dzieje, ktos zamordowal ja w jednej z uliczek Starego Miasta. Czulem, jak umiera, i choc sam przezylem, jej smierc wypalila moja psycho. Potem przez cale lata bylem sam, zylem jak martwa palka, bez jednego wspomnienia o tym, ze kiedys mialem kogos, kto sie o mnie troszczyl. Wiekszosc czasu spedzalem na prochach, ktore zapewnialy mi nieswiadomosc, krylem sie przed zyciem, ktore utracilem, i bylem niczym zywy trup. Potem ci z FKT po szukiwali psychotronikow i wyciagneli mnie z rynsztoka. Doktor Ardan Siebeling poskladal z powrotem moj umysl i nauczyl, jak z niego korzystac. A Jule taMing pokazala mi, dlaczego to takie wazne. A potem FKT wykorzystala nas jako pionki w swojej grze wojennej, ja zabilem czlowieka i na powrot umarlem w srodku. Tylko ze tym razem pamietalem, co przyszlo mi utracic. A teraz mialem to z powrotem. A swiadomosc, ze nie na zawsze, tylko dodawala wszystkiemu pikanterii. Mialem ochote dotknac Jardan myslami: dzielic sie z nia, dawac... dac jej poznac tajemnice, ktora byla dla niej niedostepna. Sprawic, by poczula to, co ja czulem, patrzac przez okno na ten swiat - emocje byly tu zbyt wielkie, by daly sie wyrazic slowami. Wszystkie slowa wydaja sie glupie, kiedy mozna podzielic sie z kims myslami i po prostu wiedziec... Nieoczekiwanie podniosla na mnie wzrok, pelen mieszaniny zlosci, podejrzliwosci i poczucia winy. -Czyta pan w moich myslach? -Co? Nie... - sklamalem, czujac mimowolnie jej niechec. Zaczalem sie zastanawiac, czy rzeczywiscie cos mi sie nie wyrwalo. Ale zaraz zdalem sobie sprawe, ze nie dalem jej niczego odczuc, ze nic nie wymknelo mi sie spod kontroli - to tylko zaplonal w niej zwykly lek martwej palki, bala sie, ze wiem, co o mnie akurat myslala. -Braedee mowil, ze dal panu narkotyki, zeby mogl pan... -Jeszcze z nich nie korzystam - zapewnilem ja z calym spokojem, na jaki bylo mnie stac. Gdybym powiedzial prawde, wpadlaby w panike, a przeciez jestesmy tu sami, cholernie wysoko. Bog jeden wie, co moglaby wymyslic. Dalej wpatrywala sie we mnie gniewnym wzrokiem, ale widzialem i czulem, jak sie uspokaja, rozluznia. -Niech sie pani nie obawia. I tak nie bede mogl wyczytac u pani wszystkiego. Musialbym sie naprawde mocno skoncentrowac. Nie jestem az tak dobry. - To zreszta byla prawda. Nie bylem zbyt dobry. Nie to co kiedys... I nie byla to tylko kwestia wyjscia z wprawy - swinstwo, ktore dal mi Braedee, takze nie nalezalo do najlepszych jakosciowo. W tych przygotowanych na zamowienie kropkach byly substancje blokujace reakcje chemiczne, ktore ja nazywalem bolem, przerazeniem i zalem, i ktore moja pamiec przywolywala za kazdym razem, kiedy korzystalem z Daru. Byly tam tez takie, ktore blokowaly osrodki reakcji traumatycznych, zwierajacych przedtem obwody mojej psycho, kiedy ledwie probowalem ja ruszyc. Niemniej zdalem sobie sprawe, ze jesli posune sie nieco dalej, znow napotkam mur. Nawet przy dwoch przylepkach naraz. Nie byly dosc mocne. Braedee wcale nie chcial, bym dzialal tak dobrze, na ile mnie stac - to mogloby sie okazac niebezpieczne. Jesli tak mialo to wygladac, nie rozumialem, do czego w takim razie w ogole jestem mu potrzebny. Moze, jak wiekszosc ludzi, oglupial go strach. Mimo ostrzezen sprobowalem zajrzec mu w mysli - bardzo ostroznie. Mial zabezpieczenia antywlamaniowe, i owszem, na wszelkiego rodzaju szperacze elektromagnetyczne. Nawet psy-choenergia mogla tu cos poruszyc. A moze i nie, ale nie bylem az tak ciekaw, zeby dla tej wiedzy ryzykowac zycie. Znow wyjrzalem przez okno. -Nigdy nie sadzilem, ze zobacze Ziemie. Nie myslalem tez, ze bedzie tak wygladac. -A czego sie pan spodziewal? - zapytala po dlugiej chwili. Ulga sprawila, ze jej glos zabrzmial niemal przyjaznie. -Blekitu... -Wpatrywalem sie w lawendowosine gory, ktore wyrastaly teraz przed nami, potem znow opuscilem wzrok na drzewa. - Nie tylu roznych kolorow. -Planeta nigdy nie jest jednorodna, chyba pan wie. Obejrzalem sie na nia. -Pewnie tak. - Powrocilem myslami do Ardattee, Starego Miasta i Quarro. Moj swiat byl dosc jednorodny. Kiedy napotkala moje spojrzenie, znow przybrala twardy wyraz twarzy. Zaraz odwrocila wzrok - jej oczy przesliznely sie szybko po moim nowym "ja", odzianym w koszule z wysokim kolnierzem i luzne, spiete paskiem marynarke i spodnie. Byly proste, ale z drogiego materialu, a pasowaly tak, jakby szyto je na miare. Moze i tak bylo naprawde. Na rekawie mialem wyhaftowane logo Centauri. -Dlaczego ma pan taka dziwna fryzure? - zapytala. Omal nie siegnalem reka do wlosow. -Braedee kazal mi cos z nimi zrobic. - Zuzylem prawie cala otrzymana od niego tubke zelu, zeby moje kedziory sterczaly sztywno jak szczotka. O ile sobie przypominam, cos takiego bylo modne w Starym Miescie, zanim wyjechalem. Z westchnieniem, ktore przypominalo raczej syk, mruknela: -Dran. Wbilem sie glebiej w siedzenie fotela i nie probowalem sie dowiedziec, ktorego z nas wlasciwie ma na mysli. Jardan wiecej sie juz nie odezwala, ja rowniez. Nie minelo wiecej jak pol godziny, odkad opuscilismy siedzibe Centauri, a mod znow zaczal wytracac wysokosc. Oznaczalo to, ze przelecielismy jakies trzysta kilometrow. Zdumiewalo mnie, ile widze przed soba otwartej przestrzeni, tak niedaleko urbanistycznego korytarza, ktory trzymal w uscisku cala wschodnia linie wybrzeza. Widzialem tylko garstke domow, jakies miasteczka, ktore wcale nie przypominaly tych przykonglomeratowych enklaw, jakie zdarzalo mi sie ogladac w innych miejscach. Ale przeciez sama Ziemia tez w niczym nie przypominala tych innych miejsc, nie rzadzily nia przeciez konglomeraty. Az trudno bylo uwierzyc, ze nikt juz nie chce tu mieszkac. Ludzie w wiekszosci wedrowali tam, gdzie znajdowalo sie zrodlo pieniedzy. Tylko ci, ktorzy juz je mieli, mogli sobie pozwolic na zycie w takim swiecie. Mod splynal teraz w srodek dolinki o spadzistych scianach. Nawet jesli na zboczach okolicznych gor panowala jesien, na dnie dolinki wciaz jeszcze krolowalo lato. Wygladala jak wyscielana zielonym aksamitem. Wzdluz srebrnej wstegi rzeki, ktora plynela przez cala jej dlugosc, widzialem szereg domow, kazdy wspanialszy i okazalszy od poprzedniego. -Ktory nalezy do taMingow? - zainteresowalem sie, zeby przerwac w koncu te cisze. -Wszystkie - odparla. - Cala dolina jest ich wlasnoscia. Pokrecilem glowa sceptycznie. -Czy aby nie jest za mala? -Maja tez wiele innych - tu, na Ziemi, na Ardattee, wszedzie, dokad siega ich siec. - Nawet nie raczyla podniesc glowy. Mowila bezbarwnym glosem; jedna dlon powedrowala do tego logo na szyi, ktore nie bylo znakiem Centauri. Steknalem ciezko. Mod wyladowal miekko na szerokim dziedzincu lezacym z tylu domu, ktory wygladal, jakby wyrosl wprost z ziemi i stanowil nieodlaczna czesc rozrosnietej gestwiny drzew i krzewow, jaka go otaczala. Caly byl z kamienia i drewna. Mial male okna o szybkach podzielonych na szesc nieduzych kwadracikow, ktore obserwowaly nas w milczeniu, kiedy wysiadalismy z pojazdu, a potem stalismy na starych, popekanych kamiennych plytach. Jakis przygarbiony staruszek w workowatym plaszczu cierpliwie i niemal bezszelestnie przycinal zywoplot recznym laserkiem. Zerknal ku nam z lekkim zaciekawieniem, potem wrocil do pracy, kiedy Jardan kiwnela mu glowa. Na chwile zniknela gdzies ta sztywna nerwowosc, ktora wciaz u niej widzialem od pierwszej chwili naszego spotkania. Stanawszy na dziedzincu, wreszcie znalazla sie w domu. -To miejsce wyglada, jakby bylo tu od zawsze - odezwalem sie. -Od pieciuset osiemnastu lat - odparla machinalnie. Potem spojrzala na mnie i na nowo cala sie spiela. - Jest to prywatna rezydencja lady Elnear, z ktorej korzysta, przebywajac na Ziemi, czyli ostatnio niemal przez caly czas. Wszyscy czlonkowie rodziny, jesli sobie tego zycza, utrzymuja wlasne posiadlosci. Ja tez tutaj mieszkam, a teraz takze i pan. Szczeknelo, zaszumialo i mod za naszymi plecami uniosl sie, zeby poslusznie odleciec do jakiegos dalekiego budynku gospodarczego, gdzie nie bedzie nikomu psul iluzji. Tutaj prawie mozna bylo uwierzyc, ze czlowiek cofnal sie o piecset lat, w okres przedkosmiczny zupelnie innej ery. Nie dostrzeglem sladu zadnych zabezpieczen, choc zdawalem sobie sprawe, ze po drodze musielismy minac ich z pol setki. Zapewne powstrzymalyby nas natychmiast, gdyby sie okazalo, ze nie spelniamy jakichs scisle okreslonych warunkow. Im wiecej czlowiek ma pieniedzy i im bardziej pragnie odosobnienia, tym silniejszej potrzebuje ochrony. Wiele rzeczy pewnie nie zmienilo sie w ciagu pieciuset lat. Jardan ruszyla w strone wejscia, wspiela sie po szerokich kamiennych schodkach, ktore wiodly na obrosniety dzikim winem ganek. Zarzucilem na ramie torbe z kilkoma drobiazgami, ktore wcisnal mi Braedee, i ruszylem za nia. W srodku panowal mrok. Moje zrenice nie dzialaly juz tak sprawnie jak przedtem, mimo to jednak juz po minucie atak paniki minal. Poszedlem za Jardan korytarzem, w ktorym pachnialo drewnem natartym olejem, potem po kilku skrzypiacych schodach, potem znow kolejnym korytarzem. Dom byl wiekszy, niz sadzilem. Zatrzymalismy sie wreszcie przed jakimis zamknietymi drzwiami, a ona obrzucila mnie krotkim spojrzeniem. Stanalem i czekalem, ale drzwi wcale sie nie otwarly. Odsunela mnie i pchnela je, jej spojrzenie mowilo, ze jesli sadzilbym, iz same sie uchyla - jak kazde inne drzwi, jakie widzialem poza slumsami - to jestem skonczonym idiota. -To panski pokoj. Zajrzalem do srodka nad jej ramieniem. Sypialnia... dostrzeglem jakies lozko. W tym lozku, pieknie i bogato rzezbionym spokojnie wyspaloby sie czterech. Sam pokoj wydawal sie nie miec konca, wypelnialy go biureczka, krzesla, stoly i jakies przedmioty, ktorych nawet nie potrafilem nazwac. Tylko biurko z terminalem w niszy okiennej nie wygladalo tak, jakby tkwilo tu od chwili powstania tego domu. Kiedy wszedlem do srodka, pod butami poczulem puszysty dywan - ciemny, pelen kalejdoskopowych wzorow z kolorowych jak klejnoty kwiatow. Sufit byl wysoki co najmniej na trzy metry. Polozylem torbe na lozku - zadrzalo cale jak galareta. Przysiadlem obok torby na gladkiej, chlodnej narzucie, nagle poczulem sie zagubiony. Jardan nadal tkwila w drzwiach. Zmusilem sie do usmiechu. -No coz... Ciasno tu, ale jakos wytrzymam. Nie zareagowala - za grosz poczucia humoru. Dotknela panelu w scianie przy drzwiach. -Jesli bedzie pan czegos potrzebowal, tu uzyska pan dostep do domowych programow. Mamy takze nieduzy zespol ludzkich sluzacych. Kiwnalem glowa. -Jakies pytania? Teraz potrzasnalem glowa przeczaco. -Moze chcialby pan odpoczac... -Nie. - Wstalem. - Miejmy to juz z glowy. Na jej twarzy pojawil sie nerwowy grymas. -No dobrze... Moze pan pojsc ze mna na spotkanie z lady. Z jej mysli krzyczaly do mnie watpliwosci. Moje nie byly zreszta ani troche cichsze, ale zawsze to lepiej, niz gdybym mial tu pozostac zupelnie sam. Lady Elnear siedziala samotnie na slonecznej werandzie. Przez wysokie okna wlewalo sie zielonozlote swiatlo. Malowala na swietlnym szkicowniku obrazek: widok z okna, na wpol zakryty przez winorosl. Nieszczegolny. I nie tego sie po niej spodziewalem... Sam zaczalem sie zastanawiac, czego wlasciwie oczekiwalem. Odwrocila sie, slyszac, ze sie zblizamy. Zobaczylem te sama co na hologramie obwisla twarz, niezgrabne cialo, nieladne ciuchy. Wtem usmiechnela sie na widok Jardan i stala sie zupelnie inna osoba. Miala najpiekniejszy usmiech, jaki w zyciu widzialem. Jak slonce, zaslanial soba wszystko inne. -Philipo, wrocilas. - Wtedy dostrzegla mnie; usmiech zniknal. - A to... ten mlody czlowiek. Ten, ktorego Braedee przyslal, zeby mnie pilnowal. Przyjaciel Jule. - Nawet jej glos mial nieco dziwne brzmienie: niemal drzacy, melodyjny i zarazem niepewny. Na wspomnienie Jule przybral nieco cieplejszy ton. Wpatrywala sie we mnie, choc starala sie tego nie robic. - Ten telepata. Kiwnalem glowa, bo patrzyla teraz wprost na mnie. Jardan dala mi kuksanca w bok. -Tak, prosze pani. Lady. Jestem Kot. -Kot...? - powtorzyla z pytajaco uniesionymi brwiami, czekajac na dalszy ciag. -Po prostu Kot. - Wzruszylem ramionami, zerknalem na Jardan. - Prosze pani. -Ach tak. - Usmiechnela sie, ale tym razem usmiech byl falszywy. Wiedziala, ze powinna wyciagnac do mnie dlon w gescie pokoju, ale jakos nie mogla sie do tego zmusic. Jakbym przy dotknieciu mogl sypnac iskrami albo jakby moja psycho byla zarazliwa. Sam wyciagnalem do niej reke, ale to byl nie tyle gest pokoju, ile raczej wyzwanie. Podala mi swoja - silna i ciepla. -Nigdy przedtem nie spotkalam... Hydranina. - Musiala to powiedziec. -Pol Hydranina - odparlem bez zlosci - pol czlowieka... -Wiekszosc ludzi nie widziala takze nigdy mieszanca, bo zwykle woleliby raczej przejsc pranie mozgu, niz miec za syna kocio-okie dziwadlo. Niegdys ludzie cieszyli sie na mysl, ze nie sa we wszechswiecie sami. Ale te czasy naleza juz do odleglej przeszlosci. Jej bezbarwne policzki troche poczerwienialy. -Prosze mi wybaczyc, jesli zachowuje sie... niezrecznie i sztywno. To nic osobistego. Chodzi o to, ze nie przywyklam do przebywania w towarzystwie telepaty. Musi minac troche czasu... - Odsunela sie do tylu, a rece zwisly jej bezradnie po bokach. Zycia pewnie by jej nie starczylo. Wzruszylem wiec tylko ramionami, probujac strzasnac z nich niewidzialny ciezar, ktory coraz bardziej napieral mi na barki. Jardan odsunela sie ode mnie i podeszla blizej Elnear. Zaczela jej szeptac cos, czego nie moglbym doslyszec: mowila jej, ze bez narkotykow jestem okaleczony, ze w tej chwili nie moge ich odczytac. -Owszem, moge - odezwalem sie. - Oklamalem pania. Jej glowa obrocila sie gwaltownie w moja strone, w oczach zaplonela zimna furia. Elnear polozyla dlon na jej ramieniu, delikatnie, lecz stanowczo. -Panuj nad soba, Philipo - mruknela. Potem popatrzyla na mnie tak, jakby oczekiwala wyjasnien. -Centauri zatrudnilo mnie, zebym pomogl pania chronic. Jardan ma racje - bez narkotykow nic nie moge zrobic. Pomyslalem sobie, ze im wczesniej wezme sie do roboty, tym lepiej. Jesli nie potraficie sobie z tym radzic, to wasz problem - powiedzialem, spogladajac na obie. - Ale gdyby to mnie ktos probowal zabic, cholernie bym sie cieszyl ze wszystkiego, co moze mu choc troche utrudnic zadanie. Prosze pani. - Rownie dobrze moge pozgrywac twardziela. Zawsze to lepsze niz swir. Elnear przytaknela skinieniem glowy, ale wyraz ich twarzy wcale sie nie zmienil. Obie przeszly teraz obok mnie. Reka Elnear nadal spoczywala na ramieniu tamtej, jakby lady bala sie, co moze nastapic, kiedy znajdziemy sie tak blisko siebie. -Chodz, Philipo, niedlugo bedzie obiad. Musze sie przebrac. Zaproszono mnie na zebranie rodzinne w Krysztalowym Palacu, a trudno mi znowu odmawiac. Czy dotrzymasz mi towarzystwa? - 1 razem wyszly z pokoju, rozmawiajac przyciszonymi glosami, jakby mnie tam wcale nie bylo. Zostalem na miejscu. Patrzylem, jak ich sylwetki maleja, w miare jak oddalaja sie korytarzem. Zostawily mnie bez jednego slowa, jednego spojrzenia. Tylko ze to ja bylem tym, ktory maleje, ktorego polyka duszna pustka tego niemego domu, wiec kiedy wroca z powrotem, juz mnie tu nie bedzie... (Ja tez wcale sie o to nie prosilem!) Blyskawicznie okrecily sie w miejscu, kiedy od tylu dopadlo je moje przeslanie; gapily sie na mnie z otwartymi ustami, z dlonmi przycisnietymi do glow. Przez minute zadna z nich nawet nie drgnela. Potem lady Elnear ruszyla korytarzem z powrotem w moja strone. Jardan chwycila ja za reke, ale Elnear strzasnela z siebie jej dlon i szla dalej. Kiedy dotarla do drzwi, znow sie zatrzymala. Wsparla sie o drewniana framuge i szeroki rekaw zsunal sie az do lokcia. Stala tak, nadal we mnie wpatrzona, z druga reka nadal przycisnieta do czola. -Prosze isc z nami - odezwala sie w koncu. - Oczywiscie, ze powinien pan pojsc z nami. Powinien pan poznac reszte rodziny. Jest pan przeciez moim nowym sekretarzem... Przez dobra chwile nie moglem uwierzyc, ze naprawde to slysze, przez nastepna - nie moglem sie ruszyc. Kiedy znalazlem sie obok niej, byla tak samo zdumiona jak ja. Zaczelismy isc razem. Przed nami w korytarzu nie bylo nikogo. -Na jakich warunkach Braedee pana zatrudnil? - zapytala, jakby wcale nie zauwazyla, ze Jardan juz nie ma. Powiedzialem jej. - Na pana miejscu przepuscilabym ten kontrakt przez jakis program doradztwa prawnego, zanimbym sie na cokolwiek zgodzila - oswiadczyla z kamienna twarza. - Ostroznosci nigdy dosc. -Wiem. - Pokiwalem glowa. - Zrobie tak. - I usmiechnalem sie. Ona rowniez, leciutko, caly czas spogladajac przed siebie. 4 l o naprawde byl Krysztalowy Palac. Wygladal jak wyrzezany w lodzie, podswietlony od wewnatrz, ciagnal sie wzdluz brzegu rzeki, podziwiajac wlasne odbicie. Ziemskie slonce osunelo sie juz za zachodnie gory i dolina posmiala zmierzchem, kiedy stanelismy u palacowych schodow. Przypominal mi troche budynki konglomeratowych centrow, ale zbudowano go ze stali i szkla, a byl chyba tak samo stary jak ten dom, w ktorym mieszkala Elnear. Sama powiedziala mi wczesniej, ze przetransportowano go tutaj z jakiegos innego miejsca na Ziemi, jak wiekszosc budynkow w dolinie... Wszystko, co w ciagu wiekow stalo sie przedmiotem kaprysu jakiegos taMinga, mialo swoja cene. Niektorzy ludzie kolekcjonowali antyki; taMingowie po prostu w nich zyli. Popatrzylem w gore, kiedy wchodzilismy do srodka przez kolejne warstwy ukosnie padajacego swiatla, i poczulem, ze zmysly mam juz doszczetnie przeladowane. To ma byc prywatny dom? To chyba jakis sen, przeciez nikt tak nie mieszka.Trzymalem sie kilka krokow za lady Elnear, nie dlatego ze tak mi kazala Jardan, ale poniewaz nie wiedzialem, co innego moglbym tutaj zrobic - po prostu musialem za kims isc. Czulem sie, jakbym przechodzil przez pole minowe. Elnear miala na sobie dluga, workowata tunike i legginsy, a do tego cale sznury klejnotow. Nie wygladala elegancko, ale przynajmniej bogato. Jardan szla obok niej - wiedzialem, ze Elnear potrzebowala pol godziny, zeby namowic ja do wyjscia z pokoju, po tym, jak odezwalem sie do nich w ich myslach. Elnear nawet nie wspomniala o moim postepku, nawet nie ostrzegla, zebym nie wazyl sie wiecej tego robic. Traktowala mnie dokladnie tak, jakbym byl jej nowym sekretarzem - wyjasniala, podpowiadala, pokazywala mi rozne rzeczy, kiedy przemierzalismy doline. Nie robila tego dlatego, ze mnie polubila - nie, robila to, bo nie zno- sila nieprzyjemnych sytuacji. Znakomicie umiala kryc sie z wlasnymi uczuciami. To staly element tych wszystkich gierek, ktore uprawia sie w jej swiecie. Tak naprawde nie miala zadnego wyboru, wiec udawala, ze wszystko jest w porzadku. A biorac pod uwage, ze i ja mialem niewielki wybor, bylem wdzieczny za to, ze jest tak dobrym graczem. Wnetrze Krysztalowego Palacu bylo niegdys jedna wielka hala - zastanawialem sie, do czego mogla wtedy sluzyc. TaMingowie podzielili ja na pietra i pokoje, jak ogromny, szklany ul. Sciany, sufity, podlogi byly przezroczyste, ale spolaryzowane, tak wiec w kazdej chwili mozna je bylo przyciemnic w rozmaite wzory. -To pierwsza rezydencja rodziny, ktora sprowadzil tu Es-tevan taMing po powrocie na Ziemie. To on zapoczatkowal Centauri Transport i zrobil fortune w*systemie Centaura. - Elnear nadal oprowadzala mnie po wszystkim jak przewodnik wycieczke, wyczytujac w moich oczach nieme pytania. - Mieszka tu teraz moj szwagier... Ojciec Jule. Przy tylu pokoleniach, ktore wychowaly sie w jednym domu, czlowiek ma czasami dosc wciaz tych samych czterech scian. - Odwrocila wzrok. Przez idealnie przejrzyste sciany widac bylo rzeke. -To dlaczego sie nie przeprowadzic? - zapytalem i natychmiast poczulem sie jak idiota. -Tradycja - odparla cicho. - To bardzo uparta rodzina. Nielatwo wypuszczaja cos z rak. Nic nie odpowiedzialem, myslac o Jule. Zblizalismy sie do rozgoraczkowanej zbitki umyslow, ktora wylapalem zaraz, kiedy weszlismy. Elnear uprzedzila mnie, ze dzis bedzie tu wiecej taMingow niz zwykle, bo w Centauri odbywa sie akurat kwartalne zebranie zarzadu. Latajacy robot-lokaj, ktory prowadzil nas przez ten labirynt luster, nagle zniknal w jakichs drzwiach w scianie zacienionej teraz na kolor perlowoszary. Lokaj zadzwonil, kiedy weszlismy, a potem sie oddalil. "Dziekuje" - rzucila mu Elnear, mimo ze byl przeciez maszyna. W sali znajdowalo sie juz jakies dwadziescia, trzydziesci osob. Kiedy stanelismy w progu, wszystkie glowy odwrocily sie w nasza strone. Poczulem, ze Elnear spina sie w srodku jak ktos, kto ma zaraz zanurkowac w lodowatej wodzie. -Ciocia! Ciocia! - swiergotliwy dzieciecy glos przebil sie jak wiertlo przez uprzejme mamrotanie glosow doroslych, omawiajacych traktaty, glosowania i wymuszone fuzje. Miedzy nogami tlumu przepchnela sie mala czarnowlosa dziewczynka i pedem pognala przez sale. Zderzyla sie z Elnear jak sterowany podczerwienia pocisk i piszczac z radosci zawisla na jej tunice. -Talitho - odezwala sie Elnear z usmiechem, ktory tak ja zmienial, i poglaskala czarne wlosy, kiedy dziecko unioslo ku niej rozpromieniona twarz. - Jak sie miewa moja najulubien-sza dziewczynka? -Mam nowe buty - odpowiedziala Talitha. - Widzisz? - Wystawila stopke, obuta w cos, co przypominalo wielkiego, kosmatego robaka w czerwonym kapeluszu. -Sliczne - odpowiedziala Elnear. - To jest to! Pokaz je Phi-lipie. Talitha obeszla ja, skaczac na jednej nodze, z druga wciaz uniesiona wysoko, az nagle zobaczyla mnie. Zamarla, wpatrywala sie we mnie przez chwile, a potem ukryla twarz w tunice Elnear. Po chwili zobaczylem jedno szare oko, pozniej - drugie. -Talitho, to moj nowy sekretarz. - Elnear poklepala ja po ramieniu. - Nazywa sie Kot. Przyjrzala mi sie spod czarnej blyszczacej grzywki. -Mam dwa koty - odezwala sie w koncu. - Nazywaja sie Pomylka i Katastrofa. Mam cztery lata. - Podniosla w gore odpowiednia liczbe palcow. -Fajne imiona - odpowiedzialem. Nagle znow przypomniala mi sie Jule, zobaczylem jej odbicie w twarzy Talithy, tak wlasnie musiala wygladac w jej wieku. Pewnie nigdy nawet nie widziala Talithy. - Przypominasz mi twoja kuzynke Jule. Zmarszczyla chmurnie nos. -Nie rozmawiamy o Jule - szepnela i przycisnela palec do ust. - Ona jest niedobra. Obejrzalem sie na Elnear. -Nie, skarbie, nie jest niedobra - poprawila ja delikatnie, wcale na mnie nie patrzac. - Byla po prostu... nieszczesliwa. Ale teraz jest jej juz lepiej. -Daric mowi, ze jest niedobra... -Talitha! - tym razem wolal jakis chlopiecy glos. Podnioslem wzrok i zobaczylem, ze wlasnie ku nam idzie. Wygladal na jakies jedenascie lat, mial takie same czarne wlosy i szare, lekko skosne oczy. -O, czesc, ciociu. - Stanal przy niej, a ona przygarnela go do siebie wolna reka. - Mama mowila, ze dzisiaj nie przyjdziesz. Tak sie nudzilem, ze czulem sie, jakbym wpadl do czarnej dziury. Mozemy dzisiaj spac u ciebie? Nie cierpie tego domu. - Jego glos przybral smutny ton, kiedy obejrzal sie na kogos przez ramie. -Zobaczymy - odparla Elnear. - Zapytam wasza matke. - Twarz chlopca gwaltownie rozjasnil usmiech. Odwrocila go w moja strone. - To jest Kot. Przywitaj sie. -Naprawde? - Zdumionym wzrokiem mierzyl mnie od stop do glow. - Naprawde tak sie nazywasz?! O rany, masz zabojcze wlosy! -Dokladnie to samo pomyslalam - mruknela jadowicie Jardan. -Pokazesz mi, jak mam zrobic cos takiego ze swoimi? De masz lat? Jestes kochankiem cioci? -Jiro...! - Dlon Elnear pofrunela w gore, jakby chciala przyslonic mu usta, zatrzepotala chwile w powietrzu i opadla z powrotem. - Kot jest moim nowym sekretarzem. -Aha. - Wzruszyl ramionami. - Musisz mi zrobic takie wlosy - dodal, patrzac wprost na mnie - obiecales. Chodz, Talitho. Poszukajmy mamy. Chcesz dzisiaj spac u cioci, prawda? - I powlokl za soba jeczaca siostre. -Powinnas byla natrzec mu uszu - odezwala sie Jardan, kiedy znalazl sie bezpiecznie poza zasiegiem glosu. Elnear wygladzila stroj. -No coz, nie jest latwo byc tutaj mlodym. Ani starym... -W koncu zerknela na mnie, z niejakim oniesmieleniem. - Wlasnie poznal pan najmlodsza generacje budowniczych imperium taMingow. Rownie dobrze moze wiec pan poznac cala reszte. Podazylem za nia miedzy przelewajacy sie tlum, miedzy ciala orbitujace wokol dlugiego stolu, zastawionego napojami i jadlem. Bylo ich zbyt wielu, zbyt byli do siebie podobni. Rodzice i dzieci, ciocie i wujkowie, siostrzency i siostrzenice, cale szesc generacji - ale nikt, nawet najstarsi z nich, nie wygladal starzej od Elnear. Nawet ci, ktorzy nie wygladali na taMingow, byli piekni i nosili doskonale ubrania i klejnoty, od ktorych krecilo mi sie w glowie, mruczeli slowa, ktorych nie rozumialem, a mysleli o sprawach, o ktorych wcale nie chcialem sluchac... Wszyscy jednak byli zywi, zbyt realni, mysleli, czuli... Nie tylko dookola, ale i wewnatrz mnie - zli, szyderczy, spieci, znu dzeni, koltunsko zadowoleni z siebie, pelni obaw. Zapomnialem juz, jak to jest byc caly czas otwartym - zapomnialem, jak sie tym steruje. Czulem sie tak, jakby nagle, po trzech latach odosobnienia, wrzucono mnie w sam srodek tlumu. Czulem, ze zaraz puszcza mi nerwy. Kiedy nikt mi sie nie przygladal, siegnalem za ucho i oderwalem przylepke, upuscilem ja na podloge. Teraz musialem juz tylko wytrzymac jakos do chwili, kiedy znow obudza sie na wpol uspione centra nerwowe w moim mozgu, az przypelznie z powrotem ten bol, to bezimienne cierpienie, az moja psycho znow zwinie sie niczym plod i stlamsi we mnie ogien zbyt wielu cudzych mysli... Szedlem dalej, jak oszolomiony gluchoniemy wloklem sie za Elnear, i zderzalem sie z kolejnymi umyslami. Nikt zdawal sie tego nie zauwazac, nikogo to nie obchodzilo, nawet jej. Podpierala sie mna jak kula - bylem tematem do krotkiej wymiany zdan z ludzmi, ktorym nie ma sie nic do powiedzenia. Az w koncu stanelismy twarza w twarz z kolejnym taMingiem, przystojnym mezczyzna w wieczorowym, przetykanym srebrem stroju, z rubinowym guzikiem wielkosci ludzkiego oka. Wygladal na jakies trzydziesci piec lat, a musial ich miec znacznie wiecej - byl to ojciec Jule. -Dzentelmen Charon taMing, Kocie - powiedziala Elnear. - A to jest moj nowy sekretarz... -Tak - przerwal jej ojciec Jule. Popatrzylem na niego w zaskoczeniu. - Juz o nim wiem. - I rzeczywiscie: wiedzial, kim naprawde jestem. "Ten swir Jule". To on byl szefem zarzadu Centauri, tym, ktory kazal mnie zatrudnic. - Rob, co ci kaza i nic ponadto, a wszystko bedzie dobrze, chlopcze - dodal z usmiechem, ktory nie mial nic wspolnego ze slowami. Odwrocilem sie, poczulem, jak pod luznymi rekawami marynarki dlonie zaciskaja mi sie w piesci. Gdzies chyba znajde stad jakies wyjscie... -Zrozumiales mnie...? - Kiedy nie odpowiedzialem, cos musnelo mi ramie, dosc mocno; pomyslalem, ze to przypadek. Jego reka. Ale to nie byla prawdziwa reka, tylko tak wygladala pod przykrywka ze skorzanej rekawiczki. To byla niemal czysta mechanika, a nie korzystal z niej tylko do uzyskiwania bezposredniego dostepu. Wzdrygnalem sie, bo uscisk sprawil mi bol. -Tak. Prosze pana. - Ciezko mi przyszlo wydusic to z siebie. Potarlem ramie. - Jest pan dokladnie taki, jak pana opisala. Prosze pana. -Kto? - Jego wzrok smignal ku Elnear. -Jule. Jego oczy znow spoczely na mnie. Tym razem nie spuscilem wzroku. Twarz mu pociemniala. Ale zaraz odwrocil sie i odszedl bez slowa. -Nie probuj z nim tych swoich gierek - rzucila do mnie Jardan. - Przegrasz. -Jakich gierek? -Ze mna tez ich nie probuj - warknela. Elnear tylko na mnie patrzyla, a jej mysli mowily mi cos, czego nie chcialem slyszec. Odwrocilem sie i wpadlem na stol zastawiony wyszukanymi potrawami, wylewajac sobie na spodnie wino z krysztalowego kieliszka. Zaklalem, ktos sie zmarszczyl, ktos inny rozesmial. Chcialem udac, ze nic sie nie stalo, nic sie nie dzieje, ze tak naprawde chcialem sobie wziac cos do jedzenia. W zyciu nie widzialem tyle jedzenia naraz, a zadna z tych potraw nie wygladala znajomo. Siegnalem po cos na oslep. Za soba uslyszalem mrukniecie Jardan: "Prosie". Ale ten stol, jak dla mnie, rownie dobrze moglby byc zastawiony odpadkami, bo nagle widok i zapach tego wszystkiego przyprawily mnie o mdlosci. Znow sie wycofalem. Przynajmniej inni goscie wygladali tak, jakby tez stracili zainteresowanie jedzeniem. Powiedzialem sobie: wkrotce bedzie po wszystkim... Lokaj znow zadzwonil. -Nareszcie! - mruknela Elnear, jakby to bylo cos, na co naprawde czekala. - Kolacja. Juz otwarlem usta, ale zaraz je zamknalem, bo wessal nas przemieszczajacy sie tlum. Elnear zerknela na mnie ciekawie. -Wygladasz, jakbys sie spodziewal, ze masz byc daniem dnia - szepnela. - Rozchmurz sie. Trzeba przyznac, ze jedzenie bedzie naprawde dobre. Wykrzywilem sie, majac w duchu nadzieje, ze wyglada to na usmiech. -Ciociu! - Wrocili Jiro i Talitha, wlokac za soba wysoka, czarnowlosa kobiete. Jule! O maly wlos nie wykrzyknalem tego na glos, w pore sie powstrzymalem. To nie byly mysli ani twarz Jule. Ta kobieta byla jeszcze piekniejsza, tyle ze reprezentowala ten wydelikacony i rozpieszczony typ urody, daleki od mocnej sylwetki Jule. Sprawiala wrazenie, jakby w zyciu nawet nie przeszlo jej przez mysl, ze mozna cierpiec tak, jak cierpiala Jule. Ale mimo wszystko podobienstwo sprawilo, ze poczulem ucisk w gardle. -Mama mowi, ze mozemy spac u ciebie! - wykrzykiwal triumfalnie Jiro. - Wszystko zalatwione! Z tylu zblizyl sie cicho Charon taMing, ze wzrokiem utkwionym w plecach nowo przybylej. Kaciki ust opadly mu lekko w wyrazie dezaprobaty. Kobieta wykonala szybki, ukradkowy ruch dlonia, jakby pytala o cos Elnear. W Starym Miescie tez korzystalismy z mowy rak, ale tego znaku nie znalem i nie potrafilem odczytac. Elnear usmiechnela sie do dzieci, na wpol czule, a na wpol z rozbawieniem. -Oczywiscie - rzucila polglosem do czarnowlosej kobiety. - Wiesz, ze jestes u mnie zawsze mile widziana, Lazuli. -To moja matka - powiedziala znienacka Talitha, patrzac wprost na mnie, uwieszona u ramienia Lazuli. Nie mogac od niej oderwac wzroku, ledwie zdolalem skinac glowa. -Bedziemy mieli malutkiego braciszka! - zaspiewala Talitha. - Bedzie wygladal tak jak ja. Bez zastanowienia zerknalem na cialo Lazuli. Miala na sobie bardzo obcisla suknie, ktora polyskiwala jak ksiezycowy kamien, i wcale mi nie wygladala na kogos, kto wkrotce ma urodzic dziecko. Podazyla wzrokiem za moim spojrzeniem, potem usmiechnela sie. -Jest in vitro. Nikt juz sobie nie zawraca glowy... Pospiesznie odwrocilem oczy. Zobaczylem, ze spoczywa na mnie coraz bardziej pochmurne spojrzenie Charona taMinga. Od niego tez zaraz ucieklem, nie wiedzac juz, czy bezpiecznie jest tu patrzec na kogokolwiek. -Oczywiscie, mam na mysli ciaze. - Smiech Lazuli zabrzmial jak muzyka, a ja nie moglem na nia nie spojrzec. -A nie seks - pospieszyl z wyjasnieniem Jiro. - Mama lubi seks. A ty? -Jiro! - szepnela blednac, kiedy spodziewalem sie, ze sie zarumieni. - Co ja mam z toba zrobic...? -Zalatwic mu dziewczyne - mruknalem pod nosem, a Jardan szarpnieciem odciagnela mnie od nich, jakbym roznosil cos zakaznego. Kiedy sie obejrzalem, zobaczylem, jak Charon taMing sciska ta swoja reka ramie chlopca. Jiro przygryzl warge, ale nawet nie pisnal. Odwrocilem wzrok. Ktos sie nam przygladal, z ustami wykrzywionymi w polusmiechu. Brat Jule, Daric. Wlasnie wszedl. Wsrod tlumu kolorowych wieczorowych kreacji on jeden wciaz mial na sobie nudny stroj biznesmena. Byl z nim ktos jeszcze, kobieta - jego kobieta, jak moglem sadzic ze sposobu, w jaki ja do siebie przyciskal. Kiedy na nia spojrzalem, nie moglem oderwac wzroku. Kiedy jego stroj sprawial, ze wszyscy dookola wygladali jak jutrzejszy poranek, jej ubior czynil z nich zalosne wczoraj. Byla egzotykiem: kazala sobie zrobic z cialem takie rzeczy, zeby ludzie, ktorzy na nia patrza, widzieli cos zupelnie nowego. Miala srebrna, polyskujaca w swietle skore. Nad oczyma koloru miedzi wznosila sie wzburzona fala srebrzystobialych wlosow, ktore rozlewaly sie dalej po plecach. Nawet paznokcie blyszczaly srebrem. Miala na sobie holo, abstrakcyjne kolorowe ksztalty, przeplywajace dookola, niemal ukazujace zbyt wiele tego, co bylo pod spodem, ale nigdy do konca. Poruszala sie wsrod wybuchow swobodnego smiechu, jakby grala wlasnie dla wszystkich tych ludzi, jakby to, ze wymieniali o niej ciche uwagi, czerwienili sie, kleli, plotkowali o niej gestami rak, stanowilo tresc jej zycia. Zaczalem sie zastanawiac, co ona tu w ogole robi, i to z typem takim jak on. -Jezu, alez z niej niezla... - wyrwalo mi sie, i to chyba dosc glosno, bo lady Elnear obrocila sie i zmierzyla mnie wzrokiem. Poczulem, jak sprezyna wewnetrznego napiecia zaciska sie jeszcze ciasniej; nagle uswiadomilem sobie, ze nawet na sekunde nie wolno mi sie wsrod tych ludzi zapomniec. -Ma na imie Argentyne - mruknela Elnear, bo od razu wiedziala, kogo moge miec na mysli. - Towarzyszka Darica. Pracuje w rozrywce - jesli sie nie myle, jest symbiolistka. - Nawet w jej glosie uslyszalem wiecej fascynacji niz dezaprobaty. Oderwalem wreszcie wzrok od Argentyne i przenioslem go na Darica. Wciaz jeszcze sie nam przygladal, z tym swoim pol-usmieszkiem na ustach badal nasze reakcje. Kiedy spojrzal na mnie, uniosl brwi. Spuscilem oczy i popatrzylem w inna strone. Zanim zdazylem zadac kilka kolejnych glupawych pytan, juz ich nie bylo, a przede mna znalazl sie teraz stol. Usiadlem. Z lewego boku mialem Jardan, z prawego Elnear. Na talerzu, pod przezroczysta pokrywka parowala juz jakas potrawa, a do okola niej, jak krazace wokol slonca planety, na talerzykach lezal chleb, owoce i serki tofu. Siegnalem w strone czegos, co wydalo mi sie znajome. -Zostaw! - syknela Jardan. Cofnalem reke. Dookola nikt nie jadl. Wszyscy patrzyli w strone glownego miejsca, na ktorym siedzial najstarszy czynny zawodowo czlonek rodziny, dzentelmen Teodor. Nie wygladal na wiecej niz piecdziesiat lat, w istocie mial cztery razy wiecej. Mozna bylo to odgadnac, widzac powolnosc jego ruchow. Mogli cofnac komorkowe zegary biologiczne swoich cial, ale czasu nie da sie oszukiwac w nieskonczonosc. Przynajmniej na razie. Teodor wykonal dlonmi jakis rytualny gest, na ktory wszyscy dookola odpowiedzieli podobnym. Potem wreszcie siegnal po jedzenie, a za nim wszyscy inni. Zerwalem ze swego talerza zaparowana pokrywke. Szarpnalem sie do tylu, a krzeslo, na ktorym siedzialem, zazgrzytalo przerazliwie o podloge. Na talerzu lezalo cos zdechlego. Zmatowiale srebrne oko spogladalo na mnie z poslania z roznokolorowych kawalkow blyszczacych od sosu. Sam sos wygladal, jakby byly w nim szczurze bobki. -Co sie z toba dzieje? - mruknela Jardan. -To jest martwe. - Zajrzalem do jej talerza. I na nim zobaczylem cos zdechlego. -Wnioskuje, ze wolalbys pozrec to zywcem. - Jej glos ociekal jadem. Wziela jeden z tuzina lezacych przy niej sztuccow i wydziobala kawalek miesa. Wlozyla go do ust i zaczela zuc. -Nigdy nie jadles prawdziwej ryby? - glos Elnear sprawil, ze odwrocilem sie teraz do niej. -Jadlem - odparlem, lekko nachmurzony. To nie bylo to samo. -To znaczy: prawdziwej, wyhodowanej ryby. - Kiwnela glowa w strone wlasnego talerza. - Smakuje o wiele lepiej niz klonowane. Sprobuj. Popatrzylem na rybe, potem na sztucce rozlozone miedzy talerzami jak narzedzia do wiwisekcji. Nie bylo wsrod nich paleczek, wiec siegnalem po jakis widelec. -Nie! - skarcila mnie Jardan. - Zacznij od zewnetrznej strony. - Wskazala mi zupelnie inny widelec. Upuscilem ten, ktory mialem w reku. Upadl z brzekiem na talerz. Podnioslem drugi i wbilem w rybe w poblizu ogona. Odgryzlem kawalek, starajac sie nie zwymiotowac. Elnear miala racje: jedzenie bylo niewiarygodnie smaczne. Popatrzylem na nia, chcac jej to powiedziec, ale juz byla zajeta rozmowa z kims innym. Zajalem sie wiec ponownie jedzeniem. Kiedy podnioslem do ust rybi leb, Jardan wytracila mi go z reki. Zorientowalem sie wtedy, ze wiele osob otwarcie sie na mnie gapi... oraz ze moj umysl zamarl sobie cichutko, kiedy jadlem, a ja nic nie zauwazylem. Brat Jule siedzial prawie naprzeciw mnie, nadal z tym swoim polusmiechem przylepionym do ust. Byl mlodszy od Jule, a to znaczylo, ze nie moze byc wiele starszy ode mnie; ale jakos sprawial wrazenie dwa razy starszego, niz byl - albo o polowe mlodszego. Mial te same czarne jak noc wlosy, te same oczy... ale gdybym nie wiedzial na pewno, ze to jej brat, patrzac na niego, sam nigdy bym na to nie wpadl. Odwrocilem od niego wzrok, czujac, ze sie rumienie. Obok niego siedziala Argentyne, smiala sie, kiedy calowal ja po szyi i szeptal cos do ucha, pewnie na moj temat. Kiedy dostrzegla, ze sie na nia gapie, puscila do mnie oko. Od niej tez ucieklem wzrokiem; zaczynalem zalowac, ze zyje. Probujac zignorowac spojrzenia tej dwojki, a takze wszystkich dookola, siegnalem po karafke, zeby napelnic sobie kieliszek. I wlasnie wtedy to sie stalo. Kiedy chwycilem za karafke, razem ze mna chwycilo za nia cos niewidzialnego, probujac wyrwac mi ja z rak. Moj mozg zareagowal instynktownie i zacisnalem chwyt, zanim zdazyla sie wylac choc jedna kropla. Powolutku pociagnalem karafke w swoja strone, obserwujac reke przez kazdy milimetr tej drogi. Wolna dlon zacisnalem mocno na kieliszku, potem go napelnilem i odstawilem karafke na miejsce. Podnioslem do ust krysztalowe szklo - i znow to samo. Kieliszek szarpnal sie, a razem z nim moja reka. Zatkalo mnie, niemal zlamalem na pol delikatna nozke, a na marynarke polecialo mi kilka kropel przezroczystej czerwieni. Trzema lykami oproznilem kieliszek i odstawilem go na stol. A potem siedzialem bez ruchu, ukrywszy zwiniete w piesci dlonie pod stolem. Ktos uzyl przeciwko mnie swojej psycho... Ktos tu, na tej sali. Oczyma przesledzilem kazda twarz po kolei, ale wszystkie byly takie same, jak maski, z ktorych nic nie potrafilem wyczytac. Zaklalem pod nosem. Wyrzucilem te przylepke, bo myslalem, ze tu bedzie bezpiecznie, ze tu Elnear nie musi na nikogo uwazac... A wychodzilo na to, ze powinienem sie raczej martwic o wlasna skore. Ci ludzie to na pozor kolekcja ekscentry- kow o klonowanych twarzach, ale w rzeczywistosci siedza tu ze mna przy stole najpotezniejsze i najbardziej bezwzgledne figury w calej Federacji. To wlasnie oni stanowia Centauri Transport - a teraz i ja bylem ich wlasnoscia. To wlasnie sam szczyt piramidy, ktora przygniata mnie przez cale zycie... a jesli kiedykolwiek jeszcze o tym zapomne, moze to byc ostatni blad w moim zyciu. Bo jeden z nich jest takze psychotronikiem. Wydalo mi sie to zgola nieprawdopodobne. Jak tu sie mogl uchowac Psychotronik, i to nie budzac niczyich podejrzen? Jule przeciez wygnala z tego domu i omal nie pozbawila zdrowych zmyslow nie wycwiczona psycho, z ktora sie urodzila. Nawet sama mi mowila, ze nie ma tu jej podobnych, ze nikt w calej rodzinie nie mial pojecia, jak moglo jej sie cos takiego przydarzyc. Ale wydarzenie sprzed chwili to nie byl wypadek ani wybryk wyobrazni. I bez tego stale wychodzilem na idiote, nawet bez zadnych szczegolnych staran. Ale komus bylo tego widocznie za malo. Chcial, zeby nowy doszczetnie sie skompromitowal. Nawet bym sie nie zorientowal, ze to nie moja kolejna idiotyczna wpadka... Tylko ze ja nie bylem zwykla martwa palka. Ten ktos z chorobliwym poczuciem humoru musi sie teraz mocno zastanawiac, dlaczego tym razem kawal sie nie udal. Popatrzylem na Elnear. Odwzajemnila moje spojrzenie, w wyblaklych niebieskich oczach widac bylo poruszenie. -Czy chcial mi pan cos powiedziec? - Przejechalem wzrokiem po stole, potem znow powrocilem do niej. -Eee... czy moge sobie wziac pani buleczke? Prosze pani. Podala mi ja bez komentarza i znow sie odwrocila. Nie powiedziala mi jednak, ze przed nami jeszcze trzy nastepne dania. Grzebalem w kolejnych talerzach, zeby nie sprawiac jeszcze gorszego wrazenia. Nic wiecej sie nie wydarzylo. Po jakims czasie, ktory wydal mi sie wiecznoscia, ludzie dookola mnie zaczeli podnosic sie z krzesel. Kiedy sam odszedlem od stolu, nagle zjawil sie przede mna Daric, brat Jule, tak blisko, ze niemal na niego wpadlem. Nie wpadlem, ale wiele wysilku kosztowalo mnie, zeby nie wygladalo na to, ze probowalem. Obok niego stanela zaraz Argentyne, polyskujac jak miraz. -A wiec to jest twoj nowy sekretarz, Elnear. - Wyraznie mu nie imponowalem. - Skad go wytrzasnelas? -Znam panska siostre - odparlem. -Wielu facetow znalo moja siostre. Nie jest to raczej ten rodzaj doswiadczenia, jakiego na ogol wymagasz, prawda, Elnear? - Wyglosil to tak beznamietnym tonem, ze dopiero po chwili dotarlo do mnie wlasciwe znaczenie tych slow. Zanim zdolalem cokolwiek zrobic i zanim musiala interweniowac Elnear, Jardan szybko wtracila: -Wybral go twoj ojciec. Ze wzgledow bezpieczenstwa. -Naprawde? - Popatrzyl na mnie znowu, i tym razem z kamiennym wyrazem twarzy. - A jakiez to istotne wyposazenie lub talent uprawnia cie do pelnienia tak odpowiedzialnych obowiazkow? Przelecialo mi przez mysl, zeby kopnac go w jaja. Zamiast tego jednak ujalem go za lokiec i odnalazlem palcami nerw. Przycisnalem mocno. -Stosuje brzydkie sztuczki - odparlem. Zachlysnal sie i pobladl. Otwarl usta, ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Argentyne przygladala nam sie z wyrazem twarzy, ktorego nie potrafilem okreslic. Wszyscy dookola wstrzymali oddech, lacznie ze mna, kiedy tylko uswiadomilem sobie, co zrobilem: zadalem bol jednemu z taMingow. Ale wtedy czerwona fala na policzki Darica powrocil kolor. -Niezle... - szepnal, potrzasajac reka. - To bylo doskonale. - W oczach mial cos tak dziwnego, iz prawie uwierzylem, ze mowi serio. Zaczal sie oddalac, ale po chwili jeszcze raz odwrocil sie do nas. - Jestes pierwsza interesujaca osoba, jaka kiedykolwiek przyprowadzila do tego domu Elnear. - Zasalutowal mi drwiaco. I odszedl, prowadzac za soba Argentyne, z dziwna fanfaronada, zupelnie nie licujaca ze strojem, ktory mial na sobie. Obejrzalem sie na Elnear i Jardan, czujac ucisk w zoladku. -Na dziewiec miliardow imion Boga, co ty wlasciwie wyprawiasz... - zaczela swoje Jardan. Elnear uciszyla ja, podnoszac reke. -To, co do niego nalezy - odparla, a w jej glosie zadzwieczalo zaskoczenie. Wtem u jej boku pojawil sie Jiro. Za nim szla Lazuli, wygladala na wyczerpana. Na reku niosla Talithe, ktora zasnela chyba po drugim daniu. Zaczelismy sunac w strone wyjscia przez tlum taMingow, rozsypujacych sie i przegrupowujacych jak gwiezdna eksplozja. Kiedy szlismy, Elnear nagle sie potknela. Upadlaby, gdybym nie znajdowal sie za nia, blizej niz nalezalo, dzieki czemu moglem ja w pore podtrzymac. Podzie kowala mi, bardziej z zaklopotaniem niz z wdziecznoscia - nic sie nie stalo. Tylko ze ja jakos nie moglem dostrzec nic, o co moglaby sie w tym miejscu potknac. Kiedy w koncu dotarlismy do jej dworku, poszedlem prosto do swojego pokoju i przylozylem sobie druga przylepke. Zanim zaczela dzialac, zorientowalem sie, ze w calym domu jestem ostatnia osoba, ktora jeszcze nie spi... i ze prawdopodobnie tej nocy nie uda mi sie zasnac. Czulem sie tak, jakby moj organizm nie bardzo wiedzial, gdzie sie znajduje, ktora jest godzina, jaki rok. Moj umysl krazyl w kolko jak szczur w klatce, wciaz od nowa obracajac w myslach wszystko, co widzial przez ostatnie poltora dnia, wszystkie dane, jakimi nakarmil go Braedee, kazdy przypadkowy strzepek czyjegos snu, ktory zdolal wyssac z otaczajacych mnie pokoi. A mimo to nawet najmniejsza jego czesc nie potrafila zapomniec o tym, ze leze w ciszy i pustce pokoju ogromnego jak dom, sam w lozku, ktore pomiesciloby czterech, ze gapie sie w ciemnosc oczyma obcego... ze czuje sie tutaj krancowo zagubiony, boje sie czegokolwiek dotknac, cokolwiek zjesc, nawet cokolwiek powiedziec, bo wszystko, co wiem, tutaj nie pasuje... Podciagnalem kolana pod brode, naciagnalem na glowe koldre, zeby chronic sie przed ciemnoscia tego swiata, ktora nic nie miala wspolnego z ciemnoscia swiata, jaki znam, i lezalem tak, drzac. Po dlugim czasie jakos sie pozbieralem - rozciagnalem zwiniete w wezly miesnie, odsunalem koldre. Wstalem i poszedlem sie wysikac, potem zjadlem jakis owoc, ktory wepchnalem sobie na odchodnym do kieszeni. Stanalem przed przeszklonymi drzwiami wychodzacymi na waski balkon. Widac bylo gwiazdy, calymi milionami tloczyly sie na nocnym niebie -na tej martwej nicosci, ktora byla o tyle wieksza, potezniejsza i trwalsza od kazdej z nich. Nagle rozpoznalem wsrod nich gwiazdozbior Oriona - rozpoznalem go we wspomnieniu skradzionym Jule. Dla mnie niebo wygladalo zupelnie obco. Podobnie jak wszystkie nocne nieba, jakie widywalem, nawet w Quarro. Dorastajac w zywcem pogrzebanym Starym Miescie, nigdy nie widywalem gwiazd. Kiedy tak stalem, zdalem sobie nagle sprawe, ze juz nie ja jeden nie spie w tym domu. Wychwycilem plomyczek czyichs mysli takze wedrujacy po tym samym nocnym niebie, niewi- dzialny dla moich oczu, lecz nie dla umyslu, przygladal sie tym samym gwiazdom, tej samej czarnej otchlani miedzy nimi... I tak jak ja myslal, ze nikt inny przedtem tak ich nie ogladal. Pozwolilem sobie zapuscic sie nieco glebiej w to pasemko nie strzezonej mysli: watpliwosci i tesknoty, nienazwane leki, wspomnienia o smierci, stracie, pustce... w koncu smutek tak gleboki, ze kiedy don dotarlem, musialem przerwac kontakt, bo stal sie zbyt bolesny. Byl to umysl, ktory juz raz spotkalem i w ktorym nigdy bym sie nie spodziewal znalezc tego, co wlasnie znalazlem. To byla lady Elnear. Opuscilem wzrok na wlasne dlonie, zacisniete na balustradzie. W ksiezycowym swietle na klykciach bielaly blizny po dawnych walkach. Przypomnialo mi sie, ze jeszcze zanim ja poznalem, zalozylem, ze lady Elnear ma wszystko, czego mozna by sobie zazyczyc: pieniadze, wladze, rodzine. Ale czula sie zagubiona, bezradna, zlapana w pulapke przez wir spraw, ktorych nie byla w stanie kontrolowac - otoczona wrogami i obcymi sobie ludzmi. Nigdy bym nie przypuszczal, ze ktos taki jak ona, kto mieszka w takim miejscu, moze czuc tego rodzaju bezradnosc - bezradnosc tak calkowita jak moja. Puscilem balustrade, opuscilem rece swobodnie... jeszcze raz dotknalem jej mysli, leciutko, tylko zeby utrzymac ten kontakt, nie tak, zeby pchac sie do srodka. Poczekalem, az w koncu odsunie sie od okna, przejdzie w milczeniu w strone lozka, nadal przeswiadczona, ze jest zupelnie sama. Bolesna swiadomosc zycia znow sie skurczyla, na powrot stala sie znosna dzieki wszechogarniajacej obecnosci nocy, tak ze wreszcie mogla sprobowac zasnac. Sam takze wrocilem do lozka, polozylem sie i wreszcie zasnalem. 5 jakies trzy sekundy po wschodzie slonca ktos wpadl w moje sny z hukiem jak piorun.-Jeszcze spisz?! - to Jiro taMing. Jego glos zalamal sie nagle i podskoczyl o oktawe w samym srodku zdania. -Juz nie. - W parszywym nastroju oderwalem twarz od poduszki. - Czego chcesz? -Chce, zebys mi zrobil takie wlosy. I to, co zrobiles Daricowi, to byla dopiero zagrywka, tez bym tak chcial. Dlaczego nie masz pizamy? -Jeezu. - Glowa opadla mi z powrotem na poduszke. - Jestem zmeczony. Szarpnal mnie za ramie. -Pracujesz dla Centauri, wiec masz sluchac moich rozkazow. Usiadlem tak szybko, ze nie mial czasu drgnac. Moja dlon zacisnela sie na jego lokciu. -Chcesz wiedziec, co zrobilem Daricowi? Az rozdziawil usta, a probujac sie wyrwac, o malo sie nie przewrocil. Puscilem go i odepchnalem. Niezdarnie pobiegl do otwartych drzwi, w glowie mial mieszanke glupawego podziwu i przerazenia. Drzwi sie za nim zatrzasnely. Polozylem sie z powrotem i probowalem zasnac. Ale teraz, kiedy sobie przypomnialem, gdzie jestem i po co, adrenalina natychmiast zaczela buszowac mi po zylach. W koncu znow sie podnioslem i powloklem do lazienki. Dlugo stalem pod odswie-zaczem, czujac, jak igielki wody kluja mi skore az do odretwienia, jak rozluzniaja mi miesnie i mozg. Kiedy stamtad wychodzilem, zatrzymalem sie, zeby spojrzec w lustro. Moje wlosy nadal wygladaly tak samo, sterczaly na glowie jak miekkie palce, mimo minionej nocy. Pomacalem je; niezla robota. Zastanawialem sie, czy nie bede musial ogolic glowy, chcac sie tego pozbyc. Wrocilem do pokoju, wciaz jeszcze troche oszolomiony. Przebieralem w ciuchach, ktore ze soba przywiozlem, cierpnac na sam ich widok, na widok tych znakow i tego, z czym mi sie kojarza. -Skad masz te blizny na plecach? Jestes najemnikiem? Byles na wojnie? Podnioslem glowe. W drzwiach znow stal Jiro i gapil sie na mnie. -Nie. Tak... w pewnym sensie. - Zlapalem pierwsza z brzegu koszule i wciagnalem szybko przez glowe. -Chcialbym byc taki jak ty - powiedzial z rozmarzeniem w oczach. -Nie chcialbys. - Glupi maly gnojek. - Czy to tatuaz? -Tak. -Dlaczego masz na tylku wytatuowane logo Draco? Popatrzylem na niebieska jaszczurke pnaca sie w gore po moim biodrze, na holograficzny kolnierz z pior albo plomieni przy jej szyi. Nigdy nie moglem dojrzec dranstwa wystarczajaco dobrze, zeby stwierdzic na pewno, czy to sa piora, czy plomienie. -To nie jest logo Draco. -A wlasnie ze jest, smok i wybuchajace slonce... -To tylko jaszczurka. - Zobaczylem na stosie ubran tubke z zelem, ktora dal mi Braedee. Podnioslem ja i rzucilem w jego strone. - Masz. Naloz to sobie na wlosy i poczekaj, az zastygnie. - Mialem nadzieje, ze w ten sposob sie go pozbede, jednak on wszedl do pokoju i usadowil sie przed lustrem w lazience, jakby byl u siebie. Ubralem sie najszybciej, jak potrafilem. -Ej, to wcale nie dziala...! - Kiedy zbieralem sie do wyjscia, Jiro wytknal glowe z lazienki. Przystanalem i spojrzalem na niego. Dlugie do ramion wlosy staly przez chwile na sztorc, a potem opadly mu po obu stronach twarzy jak czarne zaslony. Przygryzlem warge, zeby nie parsknac smiechem. -Masz za dlugie wlosy. Zezujac w moja strone, znow popchnal je do gory, troche w tyl. -No to co mam robic? -Zetnij. - Wzruszylem ramionami i wyszedlem z pokoju. Wszyscy inni jeszcze spali, nawet sluzba. Poszedlem na dol, stapajac najdelikatniej, jak umialem; z ulga czulem, ze jestem sam. Wedrowalem tak, poki nie natrafilem na kuchnie, ogromna jak magazyn. No, ale przynajmniej czystsza. Chodzilem od lady do lady, nerwowy, ale glodny, badalem domowe systemy, dopoki z czesci goracych i zimnych nie wydostalem wszystkiego, czego mi potrzeba. Po drugiej stronie pomieszczenia zauwazylem drzwi prowadzace na nieduze podworko. Wyszedlem na dwor i przysiadlem na drewnianej lawce, siorbiac czarna kawe i sluchajac spiewu ptakow; czekalem na wschod slonca albo na jakies wydarzenie. -Jestem glodna. - Za slowami wyczulem jasny, splatany klebek dzieciecych mysli; podnioslem wzrok i zobaczylem Talithe, ktora nadchodzila, powloczac obutymi w zuki nogami i wlokac za soba koc. -Popros mame - odpowiedzialem, bo predzej skonam, niz bede robil za sluzacego kazdemu taMingowi, ktory tylko na mnie spojrzy. -Mama spi. - Stanela na wprost mnie, przyciskajac koc do twarzy. -Popros brata, on nie spi. -To Jiro mnie obudzil. -Mnie tez - westchnalem. -Powiedzial, ze wczoraj nie dostalam deseru... - Szare oczy nieoczekiwanie wypelnily sie lzami. - Powiedzial, ze nie dostalam deseru, bo jestem niegrzeczna, bo zasnelam przy stole. On zjadl mi caly deser. Wstalem, kiedy w mysli wtoczyla mi sie wilgotna fala jej zalosci. -Twoj brat to karaluch. Trzymaj. - Siegnawszy do kieszeni, wyjalem stamtad wszystkie slodycze i orzechy, ktore wczoraj wieczorem wynioslem z przyjecia. - Schowalem wczoraj deser dla ciebie. Ale najpierw zjedz to. - Wskazalem jej pozostalosci mojego sniadania. Popatrzyla na mnie szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Wgramolila sie na lawke i zaczela jesc, nadal we mnie wpatrzona. -Bedziesz moim specjalnym przyjacielem, dobra? -Dobra. - Usmiechnalem sie i dotknalem jej wlosow. Pewnie mowi to wszystkim, ale co tam. Chcialem to slyszec, bylo mile. Wrocilem do kuchni i zaczalem szykowac sobie jeszcze jedno sniadanie. Znienacka od tylu dopadlo mnie czyjes zaskoczenie, tak ostre, ze prawie przechodzilo w gniew. Obrocilem sie i po drugiej stronie kuchni zobaczylem lady Elnear. Nie spodziewala sie zastac tu kogos o tej porze, a juz zwlaszcza mnie. Poczulem, ze na jej widok sam przybieram mine winowajcy, jakby zamiast na przygotowywaniu posilku zastala mnie na kradziezy jedzenia. Zmusilem sie, zeby spojrzec jej w oczy, zeby pamietac, ze przynajmniej mam prawo cos zjesc. -Wczesnie pan wstal, panie Kocie - odezwala sie. Nie napawalo jej to radoscia. -Pani takze - odparlem, bo nic innego nie przyszlo mi do glowy. - Prosze pani. -Zawsze wczesnie wstaje. - Weszla do kuchni i zaczela zamawiac herbate. - Cenie sobie te chwile samotnosci, zanim wszyscy inni wstana, zeby mi przeszkadzac. - Stala do mnie plecami, ale wyraznie i ostro czulem kazde jej slowo. - Czy zawsze wstaje pan tak wczesnie? -Nie, prosze pani - odpowiedzialem. - Lubie noc. To stare przyzwyczajenie. - Na kontuar przede mna wjechal moj drugi zestaw sniadaniowy. Wzialem go, zanim odwazylem sie znow na nia spojrzec. Czulem, ze patrzy na mnie pytajaco. - Nie zamierzalem tak wczesnie wstawac. Nie moglem spac. Chyba wciaz jeszcze odczuwam zmiane czasu. Nie sadzilem tez, ze zastane tu pania tak wczesnie. -Tak? A dlaczego? -Wczoraj w nocy, kiedy nie moglem spac, a pani... - urwalem, ale za pozno, bo juz sie zorientowala, o czym mowie. Jej twarz zrobila sie zupelnie pusta, ale umysl zwinal sie ze wstydu tak, jakbym zobaczyl ja naga. Odstawilem sniadanie z powrotem. -Chyba jednak wroce do lozka. Szarpnela mna dzika frustracja, bo zdalem sobie sprawe, ze zniszczylem doszczetnie jakiekolwiek zaczatki zaufania, jakie mogly narodzic sie miedzy nami wczorajszego wieczoru. Nie patrzac na nia, skierowalem sie w strone drzwi. -Prosze, zeby byl pan gotow za trzy godziny, pojedziemy do miasta. Wybieram sie dzisiaj do Brygady - rzucila zimnym, zrezygnowanym glosem. - Powiedziano mi, ze ma mi pan towarzyszyc. -Tak, prosze pani. - Kiwnalem glowa, nie patrzac na nia, chcialem jedynie stad wyjsc. Kiedy wracalem korytarzem do siebie, dotarl do mnie glos Talithy: -Patrz, ciociu! Deser! Kiedy nadszedl czas, zszedlem na dol. Lady i Jardan staly ramie w ramie przy wejsciu. Wygladaly, jakby oczekiwaly wroga. Albo mnie. Poczulem, jak brwi marszcza mi sie gniewnie. Tym razem mod byl wiekszy i wygodniejszy - i znacznie bardziej bezpieczny - niz jakikolwiek mod, jakim zdarzylo mi sie leciec. Zawiozl nas z powrotem na wybrzeze. Po chwili na horyzoncie N'yuk zaczal nabierac coraz bardziej realnych ksztaltow, gorowal ponad aglomeracjami - wzniesiony ludzka reka lancuch szczytow i dolin, jedna solidna bryla wtopiona w szkielety niezliczonych starych wiez korporacji, ktore przycupnely na skalnej opoce wyspy miedzy dwiema rzekami. Rzeki te byly poprzecinane niezliczonymi lukowatymi przyporami roznorodnych konstrukcji. W koncu polknela nas ta matowo polyskujaca masa, weszlismy waska szczelina prosto w jej system nerwowy. Z parkingu polecielismy dalej czyms w rodzaju wahadlowca. Razem z nim wessalo nas przez dlugie przezroczyste rury w kierunku, ktory podala mu Elnear. Sunelismy slizgiem, zwalnialismy, zmienialismy tor jazdy, kierowani przez jakiegos niewidzialnego mistrza planowania, ktory przetasowywal smigajace dookola pojazdy jak zongler pracujacy z szybkoscia swiatla. Tu i owdzie mignely mi wystawy sklepowe, biura, restauracje. Ludzie robili doslownie wszystko, tutaj spedzali cale swoje zycie, wszyscy wciagnieci w grawitacyjna studnie centrum rzadowego, o ktorym wielu chcialo sadzic, ze jest rownie anachroniczne co ludzki wyrostek robaczkowy. A gdzies zupelnie indziej, w ukrytym sercu miasta, znajdowal sie mozg, dzieki ktoremu to wszystko dzialalo: centrum lacznosci i przechowywania danych, ktore bylo jedna z najjasniejszych gwiazd w tym niewidzialnym wszechswiecie zwanym Federacyjna Siecia. Jeden idealny krysztal tellazjum, nie wiekszy od mego kciuka, zdolny byl przechowac caly ten ogrom informacji i dokonywac wszystkich tych niewyobrazalnych operacji, dzieki ktorym systemy miejskie nie zalamywaly sie pod naporem danych. Potrzeba bylo ledwie kilku tysiecy wiecej, zeby obliczyc skoki nadprzestrzenne dla wiekszosci stat- kow opuszczajacych glowny port. Dzieki tellazjum wszelkie niezbedne obliczenia komputerowe staly sie latwe i tanie... I jak dlugo FKT trzyma na nim lape, Rada nigdy nie utraci wladzy nad Federacja. W koncu wkroczylismy w obreb kompleksu budynkow rzadowych. Blekitne logo powoli obracajacej sie Ziemi, do ktorego Federalna Komisja Transportu dodala pare skrzydel i uznala za wlasne, przygladalo mi sie z ekranow i scian, kiedy nasz pojazd-wahadlowiec wyhamowywal i w koncu przystanal. Wysiedlismy obok stanowiska strazy - zelaznej piesci ukrytej pod aksamitna rekawiczka. Lady Elnear i Jardan czekaly cierpliwie, podczas gdy sprawdzano mi dane z bransoletki, potem calego skanowano, zdejmowano odciski palcow i odbitke siatkowkowa, obholofotografowano, sprawdzono kartoteke i zarejestrowano. FKT nie zyczyla sobie najmniejszego ryzyka - nie mogli sobie na to pozwolic. Stopien zagrozenia czlonkow Rady przy tak ogromnym zageszczeniu aglomeracji wystarczylby, zeby wpedzic w manie przesladowcza granitowy blok - a FKT wykazywala co najmniej tyle wyobrazni. Ciezko bylo sobie wyobrazic, by choc mysz mogla sie tu przemknac nie zauwazona, przy tej liczbie wzajemnie na siebie zachodzacych warstw zabezpieczajacych, jakimi na pewno otoczono zewszad to miejsce - jak skorupa. Cieszylem sie, ze mam rekomendacje, ktorych udzielilo mi FKT po tamtej sprawie, i ze umieszczono je w moich aktach, gdzie kazdy mogl do nich zajrzec... i ze wykreslono z nich moja kryminalna przeszlosc. Teraz, kiedy mialem juz bransoletke danych, przestalem byc nie osoba - dla Sieci Federacyjnej stalem sie rzeczywisty. A kiedy przestaje sie byc niewidzialnym, pojawia sie ten problem, ze zbyt czesto trzeba sie pokazywac nagim. Kiedy okazalo sie wreszcie, ze jestem tak czysty, jak tego wymagaja tutejsze rejestry ochrony, i zostalem na zawsze wpisany w ich system, pozwolono nam wrocic z powrotem miedzy ludzki potok, kierujacy sie w glab labiryntu budynkow. Teraz juz zupelnie stracilem orientacje. Wcale mi sie to nie podobalo. Ze wszystkich stron mijali nas ludzie - na rowerach, z wozkami, na platformach poduszkowcow, nawet na wrotkach. My ruszylismy pieszo, poniewaz Elnear wierzyla w koniecznosc zazywania ruchu. Przyszly mi na mysl jedyne kompleksy FKT, jakie w zyciu widzialem: posterunek Korporacji Bezpieczen stwa w Starym Miescie oraz centrum obrobki Robot Kontraktowych, skad zaczalem swoja bezpowrotna droge do piekla. Przypominaly wiezienie. Te sciany nie budzily we mnie zadnych wspomnien - jedyna rzecz, ktora tu wygladala tak samo jak tam, to Znak Federacji przylepiony do wszystkiego, na co padl moj wzrok. Ta imitacja rzeczywistosci wokol mnie tak samo pelna byla polyskliwych plaszczyzn, ktore maja odciagac uwage od istotnych spraw, jak kazda inna kwatera glowna konglomeratu. Obchodzilismy teraz obrzeza samego jadra Zgromadzenia. Zaczalem dostrzegac dookola siebie coraz wiecej roznych kon-glomeratowych barw - wiecej niz kiedykolwiek przedtem widzialem ich naraz w jednym miejscu. Ale z drugiej strony tutaj tez przeciez nigdy przedtem nie bylem. Lady Elnear nie nosila zadnego logo, Jardan znow przypiela sobie przy szyi to co zawsze. W koncu zapytalem ja, co to jest, po prostu tak, z ciekawosci i zeby przerwac milczenie. Zerknela na mnie z rodzajem zimnej irytacji i syknela: -Po co w ogole pytasz? Stanalem w miejscu jak wryty. -Naprawde sadzi pani, ze przez caly czas tylko czytam w waszych myslach? - Machnalem reka w strone lady Elnear, ktora szla w pewnej odleglosci przed nami i rozmawiala teraz z kims, kto nosil znaki FKT. Zgarnalem mu z mysli nazwisko i kilka przypadkowych probek tego, o czym myslal, tak jak mi kazal Braedee. Powiedzial mi, ze mam zapamietywac wszystkich, z ktorymi rozmawiala, a takze o czym z nimi rozmawiala, na wypadek gdyby byly w tym jakies wskazowki, ktore moglyby mi umknac. Na wierzchu mysli Elnear przez caly czas jedno pasemko uwagi zwrocone bylo na mnie, co sprawialo, ze wszystko, co mowila, stawalo sie bolesnie nadswiadome. - Prosze sobie tak nie pochlebiac. Jardan zacisnela usta. -Przeciez ja pracuje dla was... -Pracuje pan dla Centauri. Opuscilem wzrok na logo na wlasnej kurtce. -No to dla kogo, u diabla, pani pracuje? -To logo ChemEnGen. - Wyczulem w jej odpowiedzi buntowniczy ton i przypomnialem sobie: lady Elnear miala pakiet kontrolny i miejsce w zarzadzie ChemEnGen. Ale teraz Centauri rzadzilo zarowno ChemEnGen, jak i szefowa Jardan. Po- jalem, ze ten znaczek to maly policzek wymierzony w twarz kazdego taMinga, ktory go widzial. -To wymaga nie lada odwagi - rzucilem, ale sie nie usmiechnela. Jej spojrzenie tez nie nalezalo do przyjaznych... Elnear przystanela z przodu i ogladala sie na nas - sluchala. Zastanowilem sie, ile wedlug siebie ma tu swobody, skoro nie nosi znaczka. "To jej rzeczywista praca" - mowila Jardan. Kiedy ruszylismy dalej, odruchowo potarlem naszywke na kurtce. Myslami przez caly czas wybiegalem troche w przod, ale czesciowo pozostawalem w tyle, przegladajac umysly dookola nas. Wmawialem sobie, ze szukam ewentualnych zagrozen, ale bylem jak ktos, komu przywrocono wzrok: patrzylem po prostu dlatego, ze teraz juz moglem. Niemal wszyscy, ktorym zagladalem do glow, zyczyli komus smierci, ale nikt nie mial na mysli Elnear. A zaden z nich nie byl tak szalony, zeby tutaj probowac jakichs sztuczek. Trudno sobie wyobrazic miejsce, w ktorym Elnear moglaby czuc sie bezpieczniej. Ale Braedee utrzymywal, ze jego ludzie zlapali tutaj kogos, kto sledzil ja z miniaturowa kusza. W koncu dotarlismy do samego jadra Brygady Nadzoru Handlu Narkotykami i do znajdujacego sie w niej biura Elnear, schowanego gleboko w wewnetrznym sektorze budynkow FTK. Popatrzylem na logo Brygady umieszczone nad drzwiami, nad znakiem FKT - czarne skrzydla cienia obejmujacego cala galaktyke. Ciekawe, czy taki znak moze u kogos wzbudzic poczucie bezpieczenstwa. Po tym spacerku przez glowy w Zgromadzeniu Federacji czulem sie tak, jakbym wlasnym mozgiem czyscil toalete. Z ulga pozwijalem z powrotem wszystkie sondy zwiadowcze. Jeszcze dwa dni temu oddalbym wszystko, zeby tylko miec z powrotem Dar... Jakos dziwnie latwo przychodzi czlowiekowi zapomniec, ze kazdy kij ma dwa konce. -Jest pan niezwykle wyciszony - zagadnela mnie Jardan, kiedy weszlismy do srodka. Polprzezroczyste drzwi wejsciowe zaczely sie za nami powoli zasuwac. -Wykonuje swoja prace - odparlem. Poszedlem za nia w strone osobnego gabinetu Elnear, mijajac dwoje zaciekawionych pracownikow biura. -Elnear! - zwolal ktos z korytarza. Obrocilem sie i zobaczylem, jak zewnetrzne drzwi odsuwaja sie w okamgnieniu, by wpuscic do srodka Darica taMinga. Kiedy mnie mijal, wychwy cilem pasemko jego mysli. Przerwalem kontakt - facet cuchnal. Byl nieodrodnym czlonkiem rodziny. To byl ten jeden umysl, do ktorego nie mam zamiaru pchac sie z wlasnej woli. Nie potrafilem przejrzec go wczoraj, ale to, co dotarlo dzis, pasowalo do moich wyobrazen lepiej, nizbym sobie zyczyl. Ciagle trudno mi bylo uwierzyc, ze to brat Jule. Ale z drugiej strony to przeciez wlasnie ja rodzina miala za wariatke. Przepchnal sie obok mnie i Jardan, jakbysmy nie istnieli, i skierowal sie prosto do prywatnego gabinetu Elnear. Ona sama stala za starym metalowym biurkiem, a mine miala taka, jakby sie obawiala, ze Daric zaraz po nim przejdzie. Naruszal spokoj jej azylu, a ona nie mogla go powstrzymac i wcale jej sie to nie podobalo. -Co, Daricu? -Dzisiaj glosowanie, Elnear. Chcialem ci tylko przypomniec. Oczywiscie, przyjdziesz... Centauri bardzo liczy na wsparcie ChemEnGen, jak zwykle. - Wiedzial, ze nie zapomni, wiedzial, ze zaglosuje tak, jak sobie zycza. Po prostu lubil wcierac sol w otwarte rany. -Oczywiscie - odparla i usiadla, z calych sil starala sie wygladac tak, jakby juz sobie poszedl. - Do widzenia, Daricu. -Do widzenia, Elnear. - Obrocil sie na piecie, ruchy mial znow zbyt energiczne, tak samo jak zeszlej nocy. Zaczal isc w strone drzwi wyjsciowych. Zrobilem mu przejscie. To byl blad. Przystanal i popatrzyl na mnie przekrzywiajac glowe. - Hej, nowy sekretarzu - rzucil, jakby dopiero co mnie zauwazyl. - Jak tam pierwszy dzien w pracy? Zaloze sie, ze fascynujacy. Nic nie odpowiedzialem. -No, daj spokoj. - Splotl ramiona na piersi. - Mozesz mowic otwarcie. Jestesmy w gronie przyjaciol. Wzruszylem ramionami. -W porzadku. - Zapomnialem dodac "prosze pana". Nie zwrocil mi uwagi. -Tylko "w porzadku"? - powtorzyl, bawiac sie przy tym znacznie lepiej niz ja. - A przy okazji, skad jestes? -Z Ardatte. Z Quarro - odparlem, unikajac jego spojrzenia. Byl naprawde zaskoczony. -Z samej Osi? Nic dziwnego, ze ci nie imponujemy. Musisz mi kiedys o wszystkim opowiedziec - czy dobre maniery przy stole to juz przebrzmiala moda? - Obserwowal mnie uwaznie, zeby sprawdzic, czy zranil do krwi. Zawolalem na pomoc cala reszte opanowania, jaka jeszcze mi pozostala, zeby nie dac nic po sobie poznac. - No coz, baw sie dobrze w czasie pobytu na Ziemi. Masz tu do dyspozycji cala historie ludzkosci, wypchana i ustawiona w rzadku... Jesli ciotka da ci kiedys przepustke za dobre sprawowanie. - Odwrocil wzrok ode mnie i obejrzal sie na Elnear. - Musisz mi go kiedys pozyczyc, Elnear. Moi przyjaciele z pewnoscia pozabijaliby sie, zeby moc go poznac... Och, przepraszam. Prosze mi wybaczyc to wyrazenie. - Juz szedl w strone drzwi; umknal, zanim ktos zdolal zepsuc mu zabawe albo uszkodzic twarz. Poszedlem za Jardan do gabinetu. Zaraz w przejsciu pojawil sie ekran zabezpieczajacy. Jardan stanela u boku Elnear, a ja przysiadlem na parapecie okna. Wlasciwie nie bylo to wcale okno, tylko holo, bardzo przyzwoicie nasladujace widok na ocean. Zapatrzylem sie w polyskujace na odleglych falach sloneczne promienie. Zrozumialem, po co jej to potrzebne. Obejrzalem sie przez ramie na obie kobiety. W powietrzu zebralo sie tyle nieprzyjemnych uczuc, ze ciezko bylo oddychac. Ja sam czulem sie naladowany jak blyskawica. Pomyslalem o wszystkim, co mialem ochote powiedziec do dzentelmena Darica, ale po chwili znow sprobowalem o tym zapomniec. Zamiast tego zapytalem: -Co by sie stalo, gdyby nie zaglosowala pani tak, jak tego sobie zycza ci z Centauri... prosze pani? - dodalem, zgromiony spojrzeniem Jardan. Elnear westchnela i rozejrzala sie za czyms, czego tu najwyrazniej nie bylo. -No coz... - odparla, bladzac gdzies spojrzeniem, jakbysmy rozmawiali o zagubionym pisaku. - Pozostawiam to panskiej wyobrazni, panie Kocie. - Chciala przez to powiedziec, ze jak bede chcial, to i tak sie dowiem, a ona nie ma ochoty przywdziewac tego w slowa wylacznie dla zaspokojenia mojej ciekawosci. Myslala jednak, ze tamci rozprzedadza wszystkie patenty ChemEnGen i pocwiartuja ich siec na male, odrebne fragmenty, ktorymi nastepnie nakarmia biochemiczny Rynek Brakow... W kazdym razie tak jej to przedstawil Charon. To on byl glowa zarzadu Centauri, a ona nie miala powodow, by watpic w prawdziwosc jego slow. Odsunela sie od biurka; piankowy fotel dopasowal zaraz ksztalt do nowej pozycji, a ona podniosla na mnie wzrok. W oczach miala teraz cos, czego nie wi dzialem tam wczesniej. Nagle przypomnialo mi sie, co mowilismy z Braedeem na temat szantazu i polityki. -Czy to naprawde ma dla pani takie znaczenie? - zapytalem. - Wystarczy, zeby dala sie pani szantazowac? -Tak. - Pokiwala glowa. - Ma. - Ale nie wyjasnila dlaczego. Zerknalem z ukosa na Jardan. -Pani Jardan, zdaje sie, mowila, ze przed slubem spisala pani jakas umowe o niezaleznosci majatkowej, lady. -Mnie sie tez tak wydawalo. - Napelnil ja smutek, ktory nie mial nic wspolnego z zawiedzionym zaufaniem. Zniknal natychmiast, zanim zdazylem zbadac go dokladniej. - Wszystko bylo w porzadku, dopoki zyl moj maz. Potem, po jego smierci... No coz, przypomina pan sobie, jak radzilam panu sprawdzic kontrakt z taMingami...? -Chce pani powiedziec, ze pani tego nie zrobila?! - rzucilem, zaskoczony. Wstalem. -Wyglada na to, ze nie dosc dokladnie. Maja u siebie najlepszych radcow prawnych w calej Federacji. Spuscilem wzrok. -Czy nie sadzi pani... Czy w ChemEnGenie ktos moglby miec to pani za zle az tak bardzo, zeby zyczyc pani smierci? Jardan zesztywniala. Elnear potrzasnela przeczaco glowa. -Tylko ja stoje miedzy nimi a calkowita utrata niezaleznosci. Nie, nie sadze. Pokiwalem glowa. -Wyglada na to, ze tutaj wszystko dziala w ten sam sposob. - Nie spodziewalem sie zadnej odpowiedzi, bo juz chyba dobrze ja znalem. Ale ona obdarzyla mnie watlym usmiechem. -Nie w tym biurze - oznajmila, jakby znak FKT nad drzwiami w jakis sposob chronil to, co tutaj robila. -Dlaczego pani sadzi, ze Brygada jest lepsza od calej reszty? - Machnalem reka w kierunku drzwi i tego, co znajdowalo sie za nimi. - Jest dokladnie tym, czym jest - zbrojnym ramieniem Federacji. Jeszcze jednym srodkiem nacisku, jakiego Rada Bezpieczenstwa uzywa w rozgrywkach z konglomeratami, kiedy sama nie moze dac sobie z nimi rady. FKT wcale nie jest od nich lepsza. Opanowala rynek tellazjum, prowadzi Roboty Kontraktowe. Wszystko to to samo, gra sil. Kolejne szantaze. -Jak na kogos, kto przebywa tu ledwie jeden dzien, wyrobil pan sobie dosc krytyczne zdanie - odpowiedziala lagodnie, ale wyczulem jej irytacje, ktora jakby dzgala mnie w zebra. A kiedy jej sie przygladalem, nagle znow calkiem sie zmienila: juz nie byla niepewna, pusta i starzejaca sie kobieta, a kims, kto za tym biurkiem znajduje sie na wlasciwym miejscu. - Jesli ma pan dla mnie pracowac, lepiej, zeby pan zrozumial, jak tutaj patrzy sie na rozne sprawy. - Gestem nakazala mi usiasc, a ja posluchalem. -Na poczatek pozwoli pan, ze powiem kilka slow na temat spolecznosci, w jakiej zyjemy. Wiekszosc ludzi wierzy, ze nadal rzadza nia istoty ludzkie. Ale ja sadze, ze sie myla. Przez caly szereg stuleci czekalismy, az nasze maszyny stana sie dla nas zbyt madre i zrobia z nas dinozaury. Nie zdawalismy sobie sprawy, ze robimy nowy krok we wlasnej ewolucji... - Miedzygwiezdny konglomerat. Mowila dalej, przedstawiala mi swoje wypieszczone teoryjki na temat tego, jak naprawde dziala Federacja. Twierdzila, ze teraz najwiekszymi konglomeratami wcale nie kieruja jednostki ani nawet zarzady. Ludzie stali sie za to narzedziami konglomeratu, tak wlasnie niegdys wykorzystywali systemy ze sztuczna inteligencja i banki danych, wynalezione przeciez po to, zeby mozliwe sie stalo powstanie sieci miedzygwiezdnych. -Pani naprawde w to wierzy? - zapytalem, starajac sie, by do glosu nie przedostalo sie nic z tego, co w tej chwili czulem. Pokiwala glowa. -Nie ja jedna. Przeprowadzano wiele studiow logicznych, ktore prowadzily nieodmiennie do tych samych wnioskow. Nikt nie ma na to ostatecznego dowodu - nikt nigdy nie potrafil sie skontaktowac bezposrednio z jadrem sieci. Ale naprawde wierze w to, ze konglomeraty to ewoluujace istoty nowego porzadku; z ich pomoca wszechswiat przygotowuje sie do ery lotow miedzygwiezdnych. Do ludzkich lotow miedzygwiezdnych. Przypomnialem sobie Hydran, ich siec psychoenergii, na ktorej zbudowali cywilizacje. -Konglomeraty to lwy i tygrysy nowej ery - mowila - pozbawione skrupulow i calkowicie amoralne. Ewoluowaly i zmienialy sie tak, by wypelnic poszczegolne nisze w superekosy-stemie zwanym Federacja, a ich poszczegolne style i poziomy dzialania sa mutacjami, dzieki ktorym mogly wypelniac swoje funkcje. Niektore z nich wyewoluowaly w kierunku tak poteznej biocybernetyki, ze cala siec sklada sie z jednej, dwu lub garstki niegdys ludzkich istot. Wiekszosc jednak postepowala odwrotnie, wykorzystujac w swoim supersystemie miliony jednostek ludzkich jak pojedyncze komorki. Konglomeraty troszcza sie o te komorki zgodnie z wlasnymi potrzebami - o jedne lepiej, o inne gorzej. Ale wiekszosc z nich spodziewa sie w zamian swego rodzaju niekwestionowalnej lojalnosci - prawie tak jak organizm wymaga jej od wlasnych tkanek. Jesli ktos zdradzi, jest martwy albo moze sie juz za takiego uwazac. A te z jednostek lub grup ludzkiej obslugi, ktore wpadaly w szczeliny poza bezposrednim zasiegiem ich potrzeb, stawaly sie niewidzialne. Zerknalem na swoja bransoletke. Sam dlugo bylem niewidzialny - nie jest latwo tak zyc. -Nie mozemy oceniac konglomeratow wedlug ludzkich standardow - mowila - nie mozemy tez wymagac, by poszczegolne jednostki ludzkie traktowaly jak rownych sobie. FKT to jedyny niezalezny system, ktory w interakcje z konglomeratami moze wchodzic na rownej stopie. - Nie odrywala wzroku od mojej twarzy, nawet kiedy spuszczalem oczy. - Przez ostatnie wieki wziela na siebie zadanie wypelniania tych pustych przestrzeni, obrony praw indywidualnych jednostek ludzkich. FKT utrzymuje bezpieczna rownowage - cos w rodzaju Akcji Humanitarnej, mozna rzec, dzialajacej na rzecz ochrony gatunku, ktory przestal juz byc dominujacy. Tym wlasnie sie tutaj zajmujemy i wlasnie dlatego zdecydowalam sie dla nich pracowac. Znow popatrzylem jej w twarz. Wszystko, co slyszalem, by-lo tak doskonale wywazone, jak w przemowieniu... Bo to bylo przemowienie, i to takie, ktore powtarzala juz dziesiatki razy. Byla niezla, brzmialo bardzo wiarygodnie. I naprawde wierzyla w kazde wypowiadane przez siebie slowo. Moze to i prawda, przynajmniej dla niej. Ale ta FKT, ktora ona - jak jej sie wydaje - zna, nie jest ta FKT, ktora poznalem ja. Przetrwalem w tych szczelinach, ale nie dlatego, ze FKT zrobila cokolwiek, aby mi w tym pomoc. Kilka razy, owszem, zwrocila na mnie uwage - ale wszystko, co z tego wyniklo, jeszcze tylko pogorszylo moja sytuacje. -Chyba musze sie jeszcze wiele nauczyc - odezwalem sie, ale slowa te pozostawily mi w gardle kwasne pieczenie jak wymiociny. Przerwala, prawie sie nachmurzyla. Nie byla przyzwyczajona do tego rodzaju reakcji. Odwrocila ode mnie wzrok; miala mi za zle moj ton, moja postawe, moja obecnosc, mnie samego. -Glosowanie jest o czwartej - powiedziala do Jardan, spogladajac na komputer, bo juz odwrocila sie z powrotem do swojego portu. - Nie bede przegladac raportow, skoro juz i tak wiem, jak zaglosuje. Ale do tego czasu mam jeszcze mnostwo pracy. Philipo, czy moglabys wyszukac mi akta Sarumo i dowiedziec sie, co sie stalo z danymi na temat Triple Gee? A potem chyba jak zwykle - prosba, odmowa, na polke. Przygotuj edytor korespondencji... Kiedy juz przy tym bedziesz, pokaz panu Kotu, jak sie to robi. Skoro tu jest, moze troche popracowac na swoje utrzymanie. -Tak, prosze pani - przytaknalem niemal z ulga. Juz lepiej robic cokolwiek, niz siedziec tak i czekac, az mi tylek zdretwieje albo Braedee oznajmi, ze jestem wolny. Jardan kiwnela glowa i ruszyla w strone drzwi. Przystanela, kiedy wylaczylo sie pole ochronne w drzwiach. -Czy moge pania tak sama zostawic? - Jardan niemal popatrzyla na mnie. Elnear podazyla wzrokiem za drgnieniem glowy Jardan. Za kazdym razem, kiedy jej wzrok rejestrowal na nowo moja obecnosc, przeszywal ja leciutki dreszcz, jakby moja twarz nieodmiennie napawala ja lekiem. -Tak sadze - odparla nieco sucho. - Czyms go tu zajme. - Myslala przy tym, ze jesli wydarzy sie cos istotnego, zawsze moze mnie po cos wyslac... -To nic nie da - rzucilem. -Co? - Patrzyla na mnie z zaskoczonym wyrazem twarzy. -Wysylanie mnie stad. Musialaby mnie pani wyslac o wiele dalej. Jesli zechce wiedziec, co sie tutaj dzieje, i tak bede wiedzial. Prosze posluchac, to naprawde nie ma znaczenia... -dodalem szybko, zanim zdolala wtracic jakikolwiek protest. - Tak jak pani powiedziala, lady, na czym ja sie tu znam? Nie obchodzi mnie, czym sie pani zajmuje. -Ale obchodzi tych z Centauri - wtracila sie Jardan. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Wiem tylko tyle, ze zalezy im na tym, aby pani pozostala przy zyciu i mogla dalej to robic. A ja chce tylko dostac swoje pieniadze. Elnear westchnela i gestem odprawila Jardan. Po jej wyjsciu w drzwiach znow wlaczyl sie ekran ochronny, odcinajac nas dwoje od reszty. -Prosze tego wiecej nie robic - powiedziala Elnear, kiedy zostalismy sami. -Czego? -Dobrze pan wie. Sluchac jej mysli i odpowiadac na nie na glos. Kiwnalem glo-wa. -Przepraszam, lady Elnear. Jej usta wykrzywily sie w grymasie ni to rozbawienia, ni to irytacji. -Wie pan co, kiedy tytuluje mnie pan "lady", to nie wiadomo dlaczego brzmi to jakos zupelnie inaczej... jakby pokrzykiwal pan za mna z rogu ulicy. - Zadzwonil telefon, wiec znow sie odwrocila. Czekalem, podczas gdy ona rozmawiala z czyjas polyskujaca twarza na drugim koncu, a lewa reka robila cos dziwnego na konsolecie - cos w rodzaju bezposredniego transferu neuronowego. Jakos zaskoczylo mnie, ze jest okablowana - ale przeciez czulem, jak z tego korzysta, jak jej mozg wyszukuje i przekazuje dane, jak magazynuje nowe fakty, jak komunikuje sie z rozmowca na jakims innym, zupelnie niezaleznym poziomie, podczas gdy tych dwoje nadal rozmawialo, udajac, ze sa dwojgiem najzwyklejszych ludzi. I to tacy ludzie nienawidza psychotronikow, mowia, ze jestesmy wybrykami natury -podczas gdy sami musieli porozpruwac sobie ciala i odrutowac mozgi przygotowana na zamowienie biotechnika, tylko po to, by uzyskac skromne nasladownictwo tego, z czym my sie rodzimy. Rozejrzalem sie dookola, obejrzalem pomieszczenie, przyjrzalem sie balaganowi na biurku - taka sama niespokojna mieszanka jak ona sama. Krysztalowy wazon z suszonymi kwiatami, odtwarzacze do tasm, kilka dziwnych malych ksiazek, zabezpieczone krazki danych, recznej roboty filizanka... Stare zdjecia Talithy i Jiro, i jakiegos taMinga, ktorego jeszcze nie spotkalem. Zorientowalem sie, ze to musi byc jej zmarly maz. Jednostka dostepu, z ktorej korzystala, wygladala jak rozlozony kawalek czarnego jedwabiu. Jej konsoleta to juz zupelnie nie moja dzialka, wnioskujac z tego, w jakim stopniu rozumialem jej dzialanie - to znaczy wcale. Po drugiej stronie pokoju, pod obracajacym sie z wolna ob-razem-rzezba zobaczylem bardziej normalna jednostke, z dotykowa klawiatura i elektrodami - pewnie dla sekretarza albo kogos takiego jak Jardan. Kiedy Elnear zakonczyla rozmowe, wstalem. -Prosze pani, czy moglbym skorzystac z tego portu? - pokazalem palcem. -A co chce pan z nim robic? -Czy znajde gdzies mape N'yuku? Kiwnela glowa, dochodzac do wniosku, ze to dostarczy mi na chwile zajecia. Zrobila cos i na jednostce zapalilo sie swiatlo. -Odpowiada na "Gwiazdka" - dodala z lekko zaklopotana mina, jakby dopiero teraz wsluchala sie w brzmienie tej nazwy. -"Gwiazdka" - powtorzylem z kamiennym wyrazem twarzy, po czym ruszylem w strone Gwiazdki i usiadlem, zeby zadac jej kilka pytan. Znalazla dla mnie mape. Zalozylem elektrody, a potem wolno zaczalem wpuszczac w pamiec dane, zeby widziec wyrazniej, czego wlasnie sie ucze. To byla dobra mapa, wielopoziomowa - zawierala struktury podziemne, glowne punkty rozpoznawcze, zaznaczone miejsca, gdzie mozna cos zjesc, pomodlic sie, wyleczyc zeby... Kiedy juz mi sie pouklada, bede mogl ganiac po tym miescie jak tubylec. Przynajmniej pod tym jednym wzgledem nie bede czul sie zagubiony. Ale kiedy skonczylem, na mapie nadal pozostalo jedno bardzo niewyrazne miejsce... obszar na poludniowym krancu miasta, zwany Samym Koncem. Widac bylo siec ulic, ale jakby nie dokonczona, a wzmianki o nim nie znalazlem w zadnym z indeksow. Bylo to cos w rodzaju ostrzezenia: skoro juz sie tam znajdziesz, radz sobie sam. Takich miejsc nie widywalo sie na mapach enklaw konglomeratow, bywaly za to zawsze przy Federalnych Regionach Handlu. Wolne strefy, wentyle bezpieczenstwa, ostatnie drogi ucieczki - zbiorniki z karma. Jednym z nich bylo Stare Miasto. Wiedzialem, co moge znalezc na Samym Koncu. Mialem tylko nadzieje, ze nie bedzie mi to potrzebne. Minelo co najwyzej dziesiec minut, w czasie ktorych pozwalalem myslom spacerowac po ulicach miasta. Kiedy wynurzylem sie, zeby zaczerpnac powietrza, Elnear byla gleboko pochlonieta wlasnymi sprawami, zapomniala przez te dziesiec minut, ze jestem z nia w tym samym pokoju. Wrocilem wiec do plikow z danymi i wybralem stamtad z tuzin rzeczy, ktore wydaly mi sie przydatne lub interesujace - w wiekszosci na temat tego, jak przebiega dzien sekretarzowi konglomeratowe j szyszki. Chcialem wchlonac je wszystkie za jednym razem, ale Gwiazdka radzila sobie najwyzej z trzema naraz. Przyswajanie plikow, ktore sobie wybralem, zajelo mi nastepne dwadziescia minut. Potem poprosilem o skaner do trzy-de, zeby zajac czyms czas, kiedy moj umysl bedzie sobie stygnal. Nawet ogladanie programow na trzy-de stalo sie dla mnie swego rodzaju edukacja, odkad wychynalem z mrokow Starego Miasta. Z poczatku ogladalem jak leci cale to bezmyslne sieciowe gowno, przez caly czas, zupelnie tak samo jak napychalem sie jedzeniem - tylko dlatego, ze teraz juz moglem. Ale wkrotce zorientowalem sie, ze trzy-de moglo mnie nauczyc roznych rzeczy, ktorych nigdy nie przyswoilbym sobie z plikow z danymi - o tym, jak zachowuja sie wzgledem siebie ludzie, ktorym nigdy nie brakowalo jedzenia i przyzwoitej pracy. Samo zycie juz mnie nauczylo, jak bardzo nie mam o tym wszystkim pojecia. A przyjazd tutaj postawil mnie przed calkiem nowym poziomem ignorancji i niekompetencji, w ktore sie moglem pograzyc. Kiedy sie nad tym zastanawialem, poczulem bol w zoladku. Staralem sie odpedzic takie mysli, skoncentrowac na tym, co przed soba widze, kiedy jeden po drugim migaly przede mna rozne programy. Elnear miala niewiarygodna liczbe programow - wszystkie publiczne i jeszcze piec razy wiecej platnych, z pelnym zapleczem sensorycznym. Wiekszosc kanalow subskrybcyjnych to byla konglomeratowa propaganda -dobry sposob na to, zeby niepostrzezenie przesylac sobie nawzajem wiadomosci i ostrzezenia. Ale niektore z nich byly eksperymentalne, przesylaly niewiarygodne wizje, dzwieki i odczucia, ktore wibrowaly mi w mozgu jak narkotyczne marzenia. Przeskoczylem z powrotem na kanaly publiczne, bo bylem zbyt spiety, by mogly mnie cieszyc tak intensywne kolory. Wystarczalo mi w zupelnosci zwykle swiatlo i dzwiek. -Stop - rzucilem nagle, zamrazajac w ten sposob w powietrzu przed soba jakas gadajaca glowe. Jakis mezczyzna wyglaszal przemowienie, czyli cos, czego raczej nigdy nie sluchalem, chyba ze chcialem ulatwic sobie zasniecie. Ale w tej twarzy dostrzeglem odmienny rys - cos, od czego nie mozna bylo oderwac wzroku, kiedy juz raz sie spojrzalo. Cos, na co chcialo sie popatrzec dluzej. Jego twarz nalezala do najpiekniejszych, jakie w zyciu widzialem. Odchylilem sie do tylu w fotelu i przygladalem sie, jak mowi, niejako zmuszony rowniez sluchac, co mowi... -I wierze, ze utracilismy cos wiecej niz tylko nasza ludzka tozsamosc - przekonywal - kiedy dla gwiazd opuscilismy wlasny dom. Przestalismy rozumiec swoja wyjatkowosc w oczach Boga. Konglomeraty staly sie nasza wizja nieba, gdzie zaspokojone zostana wszystkie nasze potrzeby, a zycie bedzie uslane rozami od dnia urodzin az do smierci. Latwo tedy zapomniec, ze istnial niegdys inny cel, ktory wiodl nas do sukcesu, tam dokad nie udalo sie dotrzec innym stworzeniom... -Zachlannosc - mruknalem z niesmakiem. Religijny pod-krecacz, zapewne na garnuszku ktoregos z konglomeratow. Swieta wojna. Juz, juz mialem zmienic kanal, ale nie wiadomo dlaczego sluchalem dalej. Nie dlatego, ze podobalo mi sie to, co mowi, ale ze jakos nie moglem poczuc do niego niecheci. I nie chodzilo tu tylko o to, jak wygladal, byly w nim otwartosc, zapal i szczerosc, z jaka namawial widzow, by "dojrzeli idee czlowieczenstwa, ktora spaja ich ze soba, kiedy staja naprzeciw obcej twarzy..." Mogl pozmieniac sobie twarz i pewnie zreszta to zrobil. Ale takiej charyzmy nie kupi sie za zadne pieniadze. Z tym sie trzeba urodzic. Wpatrywalem sie w niego, zafascynowany, mimo ze w srodku czulem leciutkie uklucie zazdrosci. -Panie Kocie - ponad jego glosem przedarl sie do mnie glos Jardan, tak nagle, ze az podskoczylem. - Co pan robi? - zapytala wpatrzona w migajacy przede mna obraz. -Nic. - Wylaczylem port i wzruszylem ramionami. -Patnik Stryger - zdziwila sie. - Jakos nie wydawalo mi sie, ze jego programy sa w pana guscie. Zmarszczylem brwi. -Dlaczego? Czy to jakis pani przyjaciel? Zasznurowala wargi. -To przywodca Ruchu Odrodzenia. I ogromnie aktywny dzialacz wielu ruchow humanitarnych. -A... jeden z tych - rzucilem. Zignorowala to i kazala mi pojsc za soba. W pozostalych pomieszczeniach biura przedstawila mnie reszcie personelu Elnear. Kiwali glowami i mamrotali cos pod nosem z wyraznym niedowierzaniem. Zaczalem sie zastanawiac, jakich miala poprzednio sekretarzy. Chyba wyraznie nie takich jak ja. Robota, ktora zlecila mi Jardan, byla nudna, ale ja wykonalem. W koncu Elnear wyszla z biura, zeby udac sie na obrady Zgromadzenia. Ja i Jardan towarzyszylismy jej az do odgro dzonej przejrzysta sciana galerii dla widzow - bo tylko dotad dopuszczam byli ci, ktorzy nie sa czlonkami Zgromadzenia. Izba Zgromadzenia wygladala dokladnie tak samo jak w mediach: dluga, wysoka, ze starym logo z poczatkow Federacji -plomiennym sloncem otoczonym dziewiecioma planetami. Wiele konglomeratow nienawidzilo tego znaku, nienawidzilo nawet samej nazwy "Federacja", poniewaz symbolizowaly zbyt scentralizowana wladze. Ale teraz Federacja stala sie czescia tradycji, wiec musieli jakos wytrzymac, tak samo jak musieli wytrzymywac z Karta, ktora zezwolila FKT zapoczatkowac wlasna polityke, zupelnie od nich niezalezna. Rzad stojacy za szeregiem ustawionych w podkowe foteli, naprzeciwko lagodnie zakrzywionej Lawy Najwyzszej Rady Bezpieczenstwa, miescil tysiac konglomerackich reprezentantow. Teraz, kiedy moj umysl znow dzialal, dawal mi wieksze poczucie realnosci czlonkow Zgromadzenia, ktorzy wiercili sie niespokojnie w fotelach pod nami. Wkladajac do ucha mikrofon, mozna bylo slyszec, o czym mowia: klotnie, oskarzenia i kontr-oskarzenia, rozmaite warianty taktyczne wojny o surowce, ktorej mieli dzisiaj polozyc kres. Wiekszosc danych, ktore sprawdzilem dzis w biurze Elnear, dotyczyla tego, co sie tutaj dzialo. Dzisiejsze glosowanie dotyczylo spraw czysto miedzykon-glomeratowych. Rada Bezpieczenstwa FKT pelnila tu wylacznie role mediatora, a jesli zalatwiala przy tym i jakis wlasny interes, to tak, ze na pierwszy rzut oka nie dalo sie tego dostrzec. Nawet nie byli przy tym obecni osobiscie. Z poczatku nie bylem pewien, majac wokol mrok tylu innych mysli. Ale skoncentrowalem sie w takim stopniu, ze uzyskalem pewnosc - to byly tylko projekcje, hologramy, duchy. -Dlaczego ich tam nie ma? - zapytalem Jardan. -O czym pan mowi? -O Radzie Bezpieczenstwa. To hologramy, nie zywi ludzie. Spojrzala na mnie z wyraznym przestrachem. Ugryzla sie w jezyk, zeby nie zapytac, skad o tym wiem, bo natychmiast sama sie zorientowala. -Ze wzgledow bezpieczenstwa. -Czy to dlatego nazywa sie to Rada Bezpieczenstwa? - I juz w chwili, kiedy zadawalem to pytanie, wiedzialem, ze raczej powinienem byl trzymac gebe na klodke. Nie, nie dlatego. - Nie, nie dlatego. Prosze oszczedzic mi swojego poczucia humoru - odparla i odwrocila wzrok. Znow spojrzalem w dol, na sale. Zdalem sobie sprawe - dopiero tutaj - z pewnego dosc dziwnego wrazenia, jakie wywierala - otoz jesli nie mialo sie dostepu do glosnikow, sala wygladala tak, jakby nic sie na niej nie dzialo. Cala debata czy dyskusja toczyla sie bezglosnie lub w jeszcze dziwniejszy i intymniejszy sposob. Warto by wiedziec, ile z tego, co tam sie dzieje, nawet tu do nas nie dociera. Jardan wskazala mi Elnear, siedzaca nieruchomo w srodkowym rzedzie w oczekiwaniu na chwile, kiedy odda swoj z gory ustalony glos. Ciekawe, za ile jeszcze z tych "neutralnych" stron podjal decyzje ktos inny - tak jak i ona, ubezwlasnowolnionych przez partnerow z wiekszym potencjalem militarnym. Przypomnialo mi sie, co mowila na temat konglomeratow, i kiedy przygladalem sie odczlowieczonym liczbom, sumujacym sie na oparciu mojego fotela, stopniowo zamieralo we mnie poczucie, ze tam, na dole, dzieje sie cos waznego. Moze miala racje -moze te setki istot ludzkich dokola niej to nic wiecej jak tylko usta, porty, ze koncowe wyniki ustalaja za nich konglomeraty. A mimo to jej pojedynczy glos nadal mial znaczenie, przynajmniej dla Centauri... Odnalazlem wzrokiem Darica taMinga w jednym z pierwszych rzedow - kazdy nastepny rzad mial fotele odrobine wygodniejsze od poprzedniego, w miare jak zblizaly sie do Lawy. Wszyscy reprezentanci konglomeratow mieli tu rowne prawo glosu, niemniej niektorzy byli rowniejsi od innych. A tam, w Wysokiej Lawie, zasiadala Rada Bezpieczenstwa, niezalezna od wszystkich i bardzo z tego dumna. Rada Bezpieczenstwa ustalala zasady gry dla FKT, a przy tym toczyla wlasne rozgrywki wbrew woli czesci czlonkow Zgromadzenia. Zgromadzenie moglo obalic postanowienia Rady, ale potrzeba bylo do tego wiekszosci dwoch trzecich glosow, a kiedy konglomeraty nieustannie skakaly sobie do gardel, trzeba bylo wyjatkowo niepopularnej ustawy, zeby zapewnic taka jednosc. Rada to mozg FKT, a Elnear startowala do jednego z jej miejsc. Zastanawialem sie, o ile bardziej satysfakcjonujaca moze byc ta przyszla praca od tego, co robi teraz. Moze po prostu mala odmiana. Glosowanie dobieglo konca. Wpatrzony w liczby na ekranie zamrugalem i zdalem sobie sprawe, ze juz o wiele za dlugo patrze tak na nie bez mrugania, podczas gdy moj mozg porzadkuje sobie informacje, ktore polknalem w calosci dzisiaj rano. -Kto wygral? - Liczby nic mi nie mowily, poniewaz nie mialem pojecia, za czym glosowali. -To nie ma znaczenia - mruknela Jardan i podniosla sie z krzesla. -To kosmicznie - rzucilem, a ona zmarszczyla brwi. Elnear czekala na nas na dole i zaraz ruszylismy razem przez labirynt korytarzy. Konska twarz jeszcze bardziej wydluzylo zmeczenie i zniechecenie. -Lady Elnear! - ktos zawolal ja z tylu. Obejrzalem sie, przeszukujac tlum swa podwojna para oczu i uszu. To nikt ze znanych mi osob... Jednak Elnear i Jardan go znaja. Wypatrzylem niewysokiego, smuklego mezczyzne, ktory przepychal sie do nas przez tlum, roztracajac ludzi na boki, mimo ze Elnear juz przystanela, zeby na niego zaczekac. Niespodziewanie zorientowalem sie, ze i ja go znam - to ten, ktorego ogladalem w trzy-de. Nikt inny nie mogl miec takiej twarzy. -Patniku Stryger - powitala go Elnear z niepewnym skinieniem glowy. -Lady Elnear. - Zatrzymal sie tuz przed nami, a w ciagu dziesieciu nastepnych sekund zmaterializowalo sie dookola niego chyba z tuzin osob. To jego ludzie. -To chyba wola boska, ze tak przypadkiem tu sie spotykamy... Przypadkiem, jasne. Poczulem ostre uklucie zaskoczenia. Facet ledwie chwytal oddech, gnal za nia przez caly ten tlum od samej sali Zgromadzenia. Gapilem sie na niego bezwstydnie. Nawet kiedy stal tu przede mna we wlasnej osobie, dalej mial te sama nieskazitelna twarz, jakiej nie zdarzylo mi sie widziec u nikogo poza nim. Skora, wlosy, oczy - wszystko tak doskonale, ze nie moglem sie w nich dopatrzyc najmniejszej skazy... Moze z wyjatkiem tej, ze sa zbyt doskonale. To musiala byc kosmetyczna robotka, ale nawet kiedy to sobie uswiadomilem, moje oczy nadal go lubily. Zmusilem sie, zeby popatrzec na Elnear, nie sluchajac, co tamten mowi. Czulem, jak wali mnie przez leb jej pospolitosc, jak lamie czar rzucony przez jego twarz; czulem cierpki bol jej zazenowania, kiedy na niego patrzyla. Widzialem, jak zmaga sie z tym uczuciem, jak probuje go sluchac, a przy tym nie patrzec... -...o zblizajacej sie debacie w mediach - mowil. - Mam nadzieje, ze nie odbierze pani tego w negatywny sposob, jako ze oboje bedziemy bronic tego samego pogladu... Ale czy nie zasta- nawiala sie pani nad mozliwoscia znalezienia kompromisu? W koncu, jesli Federacja zalegalizuje produkcje pentryptyny, ChemEnGen ogromnie na tym zyska. To oni przeciez maja podstawowy patent na cala rodzine pentatryptofin, jak mi sie zdaje. Pentryptyna. Mowi o narkotyku. W Starym Miescie nazywali ten specyfik "laska". Elnear zamrugala, poruszyla glowa. Nie spodziewala sie, ze uslyszy od Strygera cos takiego. -Prawde powiedziawszy. Patniku, zawsze bylam przeciwko legalizacji. Jak pan wie, na forum publicznym stane jako reprezentantka Brygady Nadzoru Handlu Narkotykami... Zastanawialem sie, dlaczego mowi do niego po imieniu, az w koncu zdalem sobie sprawe, ze to wcale nie imie, a tytul, ktory w dodatku sam sobie nadal. Uniosl swe idealne brwi, jakby zaskoczyly go jej slowa. Ale tak nie bylo. Nie odrywalem od niego wzroku, zdezorientowany, poniewaz w tym czlowieku nic do siebie nie pasowalo. -No coz, z pewnoscia zostalem zle poinformowany... - Palcem postukal sie w czolo, popatrzyl na nia niemal kpiaco. - Ale przeciez osoba od tak dawna oddana walce o prawa jednostki, z pewnoscia nie wierzy w to, ze upowszechnienie tych narkotykow moze przyniesc jakiekolwiek szkody. Moge przytoczyc setki przykladow naruszenia prawa, jakie tu, w N'yuku, zdarzyly sie tylko w ostatnim miesiacu... Narkotyki pentatryptofinowe okazaly sie bezpieczne i nieszkodliwe, a przy tym tlumia otwarta agresje, jak rowniez pozwalaja panowac nad wieloma innymi rodzajami antyspolecznych zachowan. Takie rzeczy juz dawno nalezalo wykorzenic z naszego zycia. Od dluzszego juz czasu odnosze wrazenie, ze znalezlismy wreszcie sposob - choc brakuje nam woli - zeby calkowicie opanowac zachowania kryminogenne. Elnear uniosla dlon i lekko potrzasnela glowa. -Patniku Stryger, nie w tym punkcie sie z panem nie zgadzam. Wrecz przeciwnie. Chodzi mi o to, ze kiedy te narkotyki stana sie powszechnie dostepne, zaistnieje mozliwosc niewlasciwego ich wykorzystywania. Rodzina pentatryptofin jest takze wyjatkowo bezpiecznym i nieszkodliwym sposobem na to, by konglomeraty uzyskaly calkowita i bezprawna wladze nad swoimi spolecznosciami. Zeby za pomoca narkotykow mogly im wmowic, ze wioda cudowny zywot, podczas gdy rzeczywistosc przedstawia sie zupelnie inaczej. Obawiam sie, ze wiekszosc konglomeratow nader chetnie siegnie po ten prosty sposob -wolnosc wyboru zastapi bezmyslna wdziecznoscia. Stryger pokiwal glowa. Tym razem w jego oczach zablysla prawdziwa zgoda. -Oczywiscie, ze tak moze byc. To zupelnie sprzeczne z moimi intencjami i oczywiscie bede obstawal przy tym, zeby legalizacja nie oznaczala naduzywania... Elnear jeszcze raz potrzasnela glowa, a na jej twarzy pojawil sie zal. -Obawiam sie, ze ostrzezenia slane przez jednostki nie wystarcza, aby powstrzymac powodz, kiedy zburzy sie tame. Po prostu nie mam dosc wiary w wole poszczegolnych osob. Choc zaluje. - Skupila wzrok na jego twarzy. Ja takze ciagle sie w niego wpatrywalem. Jego skora i wlosy mialy rodzaj zlotawej przejrzystosci, ktora podkreslal jeszcze prosty stroj. Wygladal na jakies trzydziesci piec lat - tyle, zeby prezentowac sie odpowiedzialnie, ale zarazem wciaz jeszcze mlodo. Prawdopodobnie byl starszy. W reku trzymal dlugi drewniany drag, gruby jak pol mojej reki, do polowy dlugosci pokryty nacieciami - wygladalo to na jakies slowa, ale nie potrafilem ich odczytac. -Gdyby wszyscy mieli tyle sily woli co pani, nie musialaby pani tego mowic, lady Elnear. - Poslal jej pelen respektu usmiech. Szeroko otwarte czyste oczy i glos plynacy z ust byly jak woda. Jeszcze raz dotknalem jego mysli, zeby sie upewnic, ze jest prawdziwy. Odwrocil sie w moja strone. Nagle zdalem sobie sprawe, ze przez caly czas, kiedy z nia rozmawial, katem oka patrzyl na mnie. -Prosze mi wybaczyc... - rzucil do Elnear, jakby dopiero co mnie zauwazyl. - Kto to jest? -To moj nowy sekretarz. - Odczulem w jej glosie wyrazna ulge, ze zmienil temat i ze juz na nia nie patrzy. -Doprawdy. - Skierowal na mnie te swoje oczy jak latarki i powiodl nimi z gory na dol, skrzetnie unikajac mojego spojrzenia. - Ma pan dosc nietypowy uklad twarzy, mlody czlowieku... Czy ma pan domieszke hydranskiej krwi? - W koncu spotkalismy sie wzrokiem i zobaczyl w moich oczach to, czego sie spodziewal: zielen. A kiedy ja zobaczylem, co on ma w oczach, nagle znienawidzilem go do szpiku kosci. -Nie - ucialem i odwrocilem sie. -Prosze mi wybaczyc... - Zlapal mnie za ramie i zaczal ciagnac z powrotem ku sobie. - Nie chcialem pana urazic. Chodzi o to, ze od dawna interesuje mnie hydranska rasa. Nieczesto sie myle. - Nazwal mnie klamca. Z ust wysunal koniuszek jezyka, leciutenko oblizal wargi. -Zabieraj ze mnie te swoje lapy - rzucilem nieglosno - albo ci je poprzetracam. -Kocie... - dobiegl do mnie wysoki, ostry glos Jardan. Jednak jej ostrzezenie zabrzmialo odlegle, jakby z przestrachem. Reka Strygera wprawdzie mnie puscila, ale nie spuszczal ze mnie wzroku. Nawet kiedy zwrocil sie do Elnear, jego oczy nadal spoczywaly na mnie. Ktos go na mnie naslal. Fatygowal sie az tutaj i wymusil to spotkanie tylko po to, zeby moc na mnie popatrzec. "Hydranska krew". Kiedy w koncu znow spojrzal na Elnear, nadal widzial tylko mnie, co sprawilo, ze i ja zobaczyl w nowym, nieoczekiwanym swietle. -Oczywiscie - mruknal niby na przeprosiny - ktos z pani pozycja nie zatrudnialby u siebie Psychotronika. Wpatrzylem mu sie w tyl glowy i glebiej; zajrzalem w to gniazdo robakow rojacych sie w miejscu, gdzie powinny byc jego mysli. On z cala pewnoscia byl czlowiekiem. Ciagnal rozmowe z Elnear na temat jakichs malo znaczacych szczegolow ich przyszlej dyskusji. Tak naprawde wcale nie sluchalem; w glowie tylko glosno brzeczaly mi jego mysli. Nazywal siebie czlowiekiem religijnym. Byl absolutnie przekonany, ze poznal istote Boga i jego plany wzgledem nas wszystkich... A ci ludzie dookola niego, z nieludzka wrecz cierpliwoscia i dobra wola czekajacy, az skonczy, takze sadzili, ze on to wszystko wie. Stryger co chwila zerkal na mnie, jakby nie mogl utrzymac oczu z dala od mojej twarzy. Moje oczy zupelnie mnie zdradzily - wciaz chcialy lubic jego twarz, nawet kiedy wiedzialem juz, co sie za nia kryje. Zastanawialem sie, czy wywiera ten sam efekt na wszystkich, i ta mysl cholernie mnie przerazila. Wreszcie powiedzial juz, co mial powiedziec. Rzucil mi ostatnie spojrzenie i ruszyl w glab korytarza, a jego uczniowie pospieszyli za nim jak ciagnieci na niewidzialnej nitce. Stalem, przygladajac sie, jak odchodzi, troche za dlugo, az wreszcie musialem podbiec, zeby zrownac sie z Elnear i Jardan. -Czego ten lajdak tak naprawde chcial? - zapytalem. Obie obejrzaly sie na mnie zaskoczone, niemal oburzone. -To byl Patnik Stryger - odpowiedziala mi Elnear. - Z Ruchu Odrodzenia. To niezwykle popularna przedkosmiczna religia fundamentalistyczna, jego wystapienia w mediach przyciagaja rzesze widzow. Na pana miejscu nie okreslalabym go jako... tak jak go pan okreslil. - Znow sie obejrzala w moja strone, ukazujac mi cala swoja dezaprobate, jakbym nie dosc wyraznie ja wyczuwal. - Uczynil wiecej dla ubogich i wyzyskiwanych w naszym spoleczenstwie niz ktorakolwiek ze znanych mi osob. Ma bardzo imponujacy rejestr przemowien w obronie praw czlowieka. -Wiem o tym... prosze pani. Widzialem go w trzy-de. Ale co on tutaj robi? -Dziala na rzecz swojego lobby, najprawdopodobniej -rzucila bez ogrodek Jardan. - Sam jeden sprawil, ze zalegalizowanie pentryptyny stalo sie realne. Dzieki wplywom, jakie posiada, jest kontrkandydatem na to samo stanowisko w Radzie Bezpieczenstwa, o ktore ubiega sie nasza lady. Niemal przystanalem z wrazenia. Zmusilem sie, zeby isc dalej, zeby dotrzymac im kroku. -W niektorych kwestiach nasze opinie roznia sie od siebie - dodala Elnear, spuszczajac wzrok, jakby byla w tym jakas jej wina - ale nie mam watpliwosci co do jego reformatorskiej efektywnosci ani tez co do szczerosci jego przekonan. To czlowiek gleboko religijny. -Nienawidzi psychotronikow - odrzeklem, patrzac wprost na nia. - A jak gleboko religijna jest pani...? Odwrocila wzrok. Zadna z nich juz sie wiecej nie odezwa-la, tylko ruszyly przed siebie. Poszedlem za nimi. -Mialem kiedys przyjaciela - rzucilem w strone ich plecow - ktory powiedzial mi raz cos takiego: "W krolestwie slepcow jednookiego ukamienuja". - Szly nieprzerwanie. - Byl psychotronikiem. Teraz nie zyje. Elnear przystanela, odwrocila sie do mnie. -Panie Kocie - odezwala sie w koncu. - Czy w tym wszystkim jest jakis cel? Wzruszylem ramionami. -Nie - odparlem, czujac jak usta wykrzywiaja mi sie w grymasie. - Absolutnie zadnego. 6 Naprawde, do pelni szczescia nie trzeba mi bylo juz nic poza spotkaniem ze Strygerem. Ale kiedy dotarlismy z powrotem do posiadlosci taMingow, na podworzu czekal na nas komitet powitalny. Jiro z matka, oboje z ponurymi twarzami. Jeden rzut oka i wiedzialem dlaczego. Jiro obcial sobie wlosy.-Elnear, chcialabym zamienic z toba slowko - zaczela Lazuli przez zacisniete zeby. Dlonie zacisnela na ramionach Jiro jak klamry. - Na temat twojego sekretarza. Stalem, gapiac sie w sciane, podczas gdy omawialy to miedzy soba. Jiro wygladal tak, jakby jakis potwor z bardzo popsutym uzebieniem usilowal odgryzc mu glowe. Zrobil to sobie wlasnorecznie. Jemu tak sie podobalo, jego matce nie, wiec zwalil wine na mnie. -Moze bedzie lepiej, jesli wrocimy do Krysztalowego Palacu - mowila Lazuli, a gniew w jej glosie ustapil miejsca ponurosci. -Nie ma mowy - sprzeciwila sie Elnear, glosem podwojnie ostrym z gniewu i zaklopotania. (Ma za sekretarza to dziwadlo, ale co gorsza, okazal sie jeszcze kretynem. Nie moze mnie zwolnic, nie moze mnie wytlumaczyc, nie moze nawet wyjasnic dlaczego...) - Panie Kocie, od tej chwili zechce sie pan trzymac z dala od moich ciotecznych wnuczat. Nie wolno panu nawet z nimi rozmawiac, czy pan rozumie? Zerknalem na Jiro, ktory gapil sie na mnie w naglym poczuciu winy, ukryty w cieniu matki. Potem wrocilem spojrzeniem do Elnear. -Tak jest, prosze pani. - Obrocilem sie na piecie i ruszylem po schodach do domu. -Panie Kocie... - dobiegl do mnie glos Elnear. Przystanalem. -Sadze, ze winien pan jest lady Lazuli jakies przeprosiny. Odwrocilem sie do nich ze szczeka zacisnieta tak mocno, ze wydalo mi sie, ze juz nigdy nie zdolam jej rozewrzec. Ale wtedy moj wzrok padl na Lazuli. W blekitnym swietle wieczoru wydalo mi sie, ze to Jule tam stoi, zla, nieszczesliwa i zmieszana... -Przepraszam - powiedzialem. Przepraszam, Jule. Wszedlem do domu. Przez caly wieczor przesiedzialem w swoim pokoju, nie chcialo mi sie nawet jesc. -Hej, Kocie. Odwrocilem sie od okna i nawinalem puszczone luzno nitki mysli - w niespodziewanie otwartych drzwiach mojego pokoju stal Jiro. -Jezu. Trzymaj sie ode mnie z daleka. -Podobaja ci sie teraz moje wlosy? - Usmiechnal sie slabo, kiedy przemykal sie chylkiem do mojego pokoju, sam niezbyt pewny, czy przyszedl tu sie ze mnie posmiac, czy moze mnie przeprosic. Oparlem czolo o przeszklone drzwi, wpatrzony w noc; ignorowalem go, zeby go nie udusic. -Wszyscy sie na ciebie wsciekli. Znow sie na niego obejrzalem. -Wynos sie stad, maly karaluchu. -Co to jest karaluch? -Maly klamliwy oszust, ktory kaze innym placic za swoje bledy. -Nie wolno ci tak do mnie mowic! Rozesmialem sie, bo juz niewiele mnie obchodzilo, co mi tutaj moga zrobic. -Idz, powiedz matce. Wylej mnie. -Nie powinienes byl mi mowic, zebym obcial wlosy. To dlatego wpadlem w klopoty. Popatrzylem na niego z politowaniem. -Jesli jestes za glupi, zeby rozpoznac sarkazm, to juz nie moja wina. Spuscil oczy. -Wiedzialem, ze tylko sie ze mnie nabijales... - Przejechal reka po wlosach. - Nie obchodzi mnie to. -To sie wynos. - Zrobilem pare krokow w jego strone, gotow mu w tym dopomoc. Druga reke przez caly czas trzymal schowana za plecami. Teraz wyciagnal ja przed siebie. Trzymal w niej pistolet. Stanalem jak wryty i wstrzymalem oddech. -Prosze - powiedzial. - Przynioslem to dla ciebie. -Po co? - spytalem zduszonym glosem. Wciaz nie podnoszac wzroku, odpowiedzial: -Bo chcialbym, zebys mnie lubil. -Bo inaczej co? Zabijesz mnie? -Nie! To tylko laser do cwiczen. Moze chcialbys sobie postrzelac do celu. Moze moglbys mnie nauczyc... - Przysunal sie blizej, wyciagajac ku mnie bron. Wyjalem mu ja z reki i cisnalem na druga strone pokoju. -Co ty sobie, do cholery, myslisz, ze kim ja jestem, co? Gapil sie na mnie, zupelnie nic nie rozumiejac. -Powiedziales, ze jestes najemnikiem... -Najemnik to taki ktos, kto zezre gowno za pieniadze. To zadna zabawa. -Philipa mowila, ze masz pilnowac cioci. Ilu ludzi juz zabiles? - obstawal przy swoim bezmyslnie, wcale nie sluchal. Gleboko w mozgu otworzyla mi sie czarna, pusta jama. Zajrzalem do srodka, potrzebny mi byl ten strach, nic jednak nie poczulem. -Jednego - odparlem w koncu - i o tego jednego za duzo. - Slowom zabraklo wlasciwej wymowy. Spojrzalem mu w twarz. Wypchnalem go na korytarz. Zatrzasnalem za nim drzwi i zamknalem je na klucz. Potem polozylem sie na lozku; odrobine drzaly mi rece. I czekalem. Kiedy dom zrobil sie ciemny i cichy, kiedy we wszystkich umyslach pozaciagano juz zaluzje, skorzystalem z domowego systemu, zeby przywolac mod. Wysliznalem sie na podworze i krzyzujac palce, stanalem na kamiennym podworzu. Kiedy juz mialem dac za wygrana i ruszyc na piechote, zobaczylem, jak nadlatuje i cicho opuszcza sie tuz przy mnie. Nie bylem pewien, czy poslucha moich polecen, ale jednak posluchal. Wsiadlem, a pojazd podniosl sie i ruszyl w kierunku N'yuku. -Odchodze - powiedzialem, patrzac jak rezydencja taMingow zostaje coraz bardziej w tyle. Podnioslem w gore palec. Ta sprawa to od samego poczatku jakas katastrofalna pomylka. Wcale mnie nie potrzebuja, a ja nie potrzebuje ich. Polece do miasta, poszukam sobie jakiejs roboty, niewazne jakiej. Wszystko bedzie lepsze od tego. Oparlem sie wygodnie w fotelu. Juz stad widac bylo odlegly blask swiatel na wybrzezu. Niedlugo poczulem, ze schodzimy w dol, gdzies nad ktoras z wewnatrzmiejskich aglomeracji. Nie wiedzialem, gdzie wyladuje, ale niewiele mnie to obchodzilo. Mialem teraz pod soba mnostwo swiatel, cale zestawy zmieniajacych sie wciaz kolorow. O wiele za duzo. Wyglada to jak... Zobaczylem w myslach tamta siec, kiedy wlaczyla sie sztuczna pamiec. Wyprostowalem sie gwaltownie na siedzeniu, wczepione w oparcia dlonie pobielaly. -Cholera. - Kompleks Polowy Centauri. Kiedy drzwi modu sie otwarly, na platformie czekal na mnie Braedee, stal z zalozonymi rekami, usmiechniety. Podswietlony od dolu wygladal troche nieludzko. Mod otoczylo juz z tuzin najezonych bronia robotow ochrony. Zastanawialem sie, czy zaplanowal to jako samobojczy atak. Wygramolilem sie powoli i stanalem tuz przed nim. -"Odchodze" - zacytowal i bez zmruzenia oka powtorzyl moj gest z palcem. Poczulem na twarzy goraco. -Dobrze pan slyszal - odparlem, starajac sie nie czuc tej bezsilnosci, o ktora mu zapewne chodzilo. - Czego pan ode mnie chce? I tak wie pan o wszystkim, co sie dzieje. - Pelen obrzydzenia wskazalem glowa mod. -Ale nie o tym, co sie dzieje wewnatrz FKT. -Chce pan powiedziec, ze lady Elnear rzeczywiscie moze sie pana pozbyc, kiedy jedzie do Brygady? - zapytalem szczerze zaskoczony. Bez komentarza. -No coz, to panski problem. - Potrzasnalem glowa. - Powinien byl pan posluchac Jardan. Miala racje. Zupelnie sie do tego nie nadaje, wiec wynosze sie stad... -Jestes mi potrzebny. Zostaniesz, dopoki bede z ciebie korzystal. -Nie moze mnie pan zatrzymac. - Ale nie moglem sie powstrzymac, zeby mowiac to, nie zerknac na mod. - Jestem wolnym obywatelem... - Wyciagnalem ku niemu dlon z obraczka danych. Obraczka zdechla. Serce podskoczylo mi do gardla. Opuscilem dlon, dotknalem kilku odpowiednich miejsc, potem nia potrzasnalem, wreszcie rabnalem w nia druga reka. Nic nie moglo przywrocic jej do zycia. Zacisnalem piesci. -Niech ja pan wlaczy z powrotem! Nadal usmiechniety, potrzasnal przeczaco glowa. -Nie wolno panu tego robic. - Nie moglem sobie nawet wyobrazic, w jaki sposob mogl tego dokonac. - To bezprawne. -Jestes pracownikiem Centauri. W zamian za ten przywilej zrzekles sie niektorych swoich praw... -Przeciez niczego jeszcze nie podpisywalem... -Ale mamy nagrana twoja ustna zgode. Reszta to formalnosc. -Niech to jasny szlag... - Odbieglem spojrzeniem w dal, miedzy nie konczace sie sieci zabudowan Centauri, ruchliwe, pelne pelzajacych swiatel, nawet teraz, w srodku nocy. Wiatr przyniosl mi tysiace najrozniejszych dzwiekow - maszyn, ruchu, nawolujacych sie glosow - i zapach rozgrzanego metalu i ozonu. Stalem tak zagubiony gdzies w samym srodku tego wszystkiego, przypomnialem sobie nagle, jak to jest byc niewidzialnym. -A teraz opowiedz mi o wszystkim, co dzisiaj widziales. O wszystkich, ktorych spotkales - dokladnie wszystko. Opowiedzialem mu, kiedy znow odzyskalem glos. Mowilem, a z kazdym slowem narastalo we mnie poczucie, ze robie cos niewlasciwego. Braedee wygladal tak, jakby wszystko, co mowie, go nudzilo, niecierpliwilo lub bylo mu kompletnie obojetne, ale to wcale nie znaczylo, ze nie naruszam cudzego zaufania. Nawet jesli lady Elnear mialaby byc dzieki temu bardziej bezpieczna, cos przeciez tracila. Nie wiedzialem tylko, co moglbym na to poradzic. Ani tez dlaczego mialoby mi na tym zalezec. -A wiec poznales juz Patnika Strygera? - przerwal mi nagle Braedee. - I jakie odniosles wrazenie? Powiedzialem mu. -To przyjemna odmiana - rozesmial sie. - Dlaczego to wlasnie ty jestes jedyna osoba, jaka znam, ktora nie stwierdzila, ze go lubi? -Stryger nienawidzi swirow. -Aha. - Pokiwal glowa. - A ty jestes swirem. -Dlaczego pan go nie lubi? - zapytalem, bo tak rzeczywiscie bylo. -Uwazam, ze jest niebezpieczny. To fanatyk, ma ten rodzaj charyzmy, ktoremu nie moga sie oprzec nawet ludzie obdarzeni prawdziwym rozumem... I ma zbyt wielu zwolennikow. -Mowi pan o tych nawroconych? - Przypomnialem sobie tlum twarzy o szklistych oczach, ktore wlokly sie za nim w ogonie. Usmiechnal sie i w tym momencie wygladal jak szczerzaca sie czaszka. -Nie, o konglomeratach. Zadna jednostka nie uzyska tak duzego zainteresowania i poparcia w mediach bez ich pomocy. Wiem, czego od niego chca jego poplecznicy. Ale nie jestem pewien, czy on sam jeszcze o tym pamieta... A tak naprawde, to chcialbym tylko wiedziec, co w koncu dostana... ku swemu zaskoczeniu. -A co z FKT? Czy moga dac mu to miejsce w Radzie...? Wzruszyl ramionami. -FKT tak samo jak wszystkich innych nie interesuje jakas abstrakcyjna czystosc. Wszyscy zasiadajacy w Radzie byli kiedys pionkami w czyichs rekach. Grasz w szachy? -Nie - odparlem, bo nawet nie bardzo wiedzialem, co to jest. -Tak wlasnie myslalem. - Kiwnal glowa w strone czekajacego modu. - Wracaj do posiadlosci. Przespij sie z tym. Zrob, co do ciebie nalezy. -A co z moim kontraktem? -Naprawde chcesz go zobaczyc? - zapytal. -Jak ty wlasny tylek, korbo. -Znajdziesz go jutro rano w swoim terminalu. Przekonasz sie, ze wszystko jest tam w najlepszym porzadku. - Wygladal na rozbawionego, a ja zastanawialem sie, co go tak smieszy. -Co z moja bransoletka? - wyciagnalem ku niemu nadgarstek. -Ozyje, kiedy uznam, ze na to zapracowales. Odwrocilem sie, dlawiac sie wlasna frustracja; staralem nie dac mu wiecej powodow do zadowolenia, starczylo, ze sam ich sobie dostarczyl. Zatrzymalem sie, bo nagle cos mi sie przypomnialo. -Kto jest tym drugim psychotronikiem? -Co? -Oprocz Jule. Jest jeszcze jeden. Nie mowil mi pan, ze jest... -Gdzie? - Jednym krokiem przebyl dzielaca nas odleglosc. -U taMingow. - Niemal zaczalem sie cofac, ale nie bylo juz na to miejsca. - Wczoraj wieczorem, przy kolacji. Ktos probowal mnie zazyc swoja psycho. Jego dlon zacisnela sie na przedzie mojej koszuli. -Nigdy wiecej tak mnie nie oklamuj. Wiem o tej rodzinie wszystko. Wiem, ze to wykluczone. Wytrzymalem jego spojrzenie, po chwili reka rozluznila chwyt. -Ty naprawde w to wierzysz - mruknal. Spojrzal na swoja dlon, poruszyl palcami, jakby nie mogl uwierzyc, ze jeszcze przed sekunda gotow byl mi zlamac kark. - Inny telepata? Potrzasnalem przeczaco glowa. -Kineta... Telekinetyk. -Co sie stalo? -To byly drobnostki - chcial, zebym wyszedl na glupca. Nic rzucajacego sie w oczy. Nikt inny by sie na tym nie poznal. Nachmurzyl sie na sama wzmianke o tym, ze ktos moglby wiedziec cos, o czym on nie ma pojecia. A potem ta twarz nagle stracila wszelki wyraz - jego umysl udal sie gdzie indziej. Po sekundzie juz znowu mnie widzial i zapytal: -Nie potrafisz mi powiedziec, kto to byl? Jeszcze raz potrzasnalem glowa. -Nie... nie uzywalem wtedy narkotykow. Sadzi pan, ze to moze miec cos wspolnego z lady... -Nie - ucial krotko, jeszcze zanim zdolalem dokonczyc. Gwaltownie zmienil sie na twarzy. - Musiales sie pomylic. -Nie pomylilem sie. -Zapomnij o tym. Twoj problem to lady Elnear, skup sie na tym. - Zaczal mnie popychac, az w koncu musialem wsiasc do modu. Oparlem dlon na podnoszonych drzwiach modu i pochylilem glowe, zeby wejsc do srodka. -Nie mysle... -I tak trzymaj - przerwal. - Nie mysl... Wsiadlem wreszcie, drzwi sie zamknely, a pojazd wzbil sie, zabierajac mnie z powrotem do taMingow. Bylismy juz prawie na miejscu, gdy zobaczylem, ze moja bransoletka znow dziala. "Dopiero kiedy na to zapracuje..." Ruszylem po kamiennych plytach do domu lady Elnear, najciszej, jak tylko umialem. Znalazlem sie z powrotem w miejscu, z ktorego wyruszylem - to jak koszmar. Wczolgalem sie do lozka i lezalem, rozmyslajac nad tym, gdzie sie znajde, kiedy sie w koncu obudze. -Panie Kocie... czy moge z panem porozmawiac? Nastepnego ranka lady Lazuli przylapala mnie bez spodni. Podnioslem glowe na dzwiek jej glosu, przestraszony, bo nie wyczulem, ze ktos nadchodzi. Zbyt pozno zdalem sobie sprawe, ze wczoraj wieczorem zapomnialem przylozyc sobie narkotyk. Bez pukania otwarla drzwi, zanim zdolalem sie poruszyc. Stala teraz, gapiac sie na mnie, prawie tak samo zaskoczona jak ja, z szeroko otwartymi oczyma, ale bez sladu zaklopotania na twarzy. Poniewaz nie odwrocila wzroku, ja takze sie nie poruszylem, odwzajemniajac jej spojrzenie z rekoma opuszczonymi luzno po bokach. Miala na sobie dluga, szeroka szate, ktora unosila sie przy jej skorze jak snieg, jakby drwila z prawa powszechnego ciazenia. Odczekawszy tak kilka uderzen serca, siegnalem w koncu po szorty i wciagnalem je na siebie. -Slucham pania? - odezwalem sie lekko ochryple. Wiem teraz, od kogo Jiro uczyl sie dobrych manier. Ale z drugiej strony, jestem tu w koncu tylko pracownikiem. Moze dla niej jestem jak kolejny mebel - jakies krzeslo, lozko... Popatrzylem na swoje lozko, potem znow na nia. Zamrugala oczyma - nagle wydala mi sie tak samo zaklopotana jak ja. -Moze przyjde pozniej. -Nie trzeba, wszystko w porzadku. - Wzruszylem ramionami i wciagnalem spodnie. Nie chcialem mowic o tym, co i tak bylo oczywiste. -Chcialam tylko przeprosic... - Ostroznie zrobila krok do srodka. -Na przyszlosc bede pamietal, zeby zamykac drzwi na klucz, prosze pani - usmiechnalem sie. Teraz dopiero oblala sie rumiencem; juz chciala zawrocic, ale zaraz sie rozmyslila. -Nie... To znaczy: tak, oczywiscie... Czuje sie jak idiotka. - Rozesmiala sie takim samym dzwoniacym smiechem, jaki zapamietalem z wczoraj. - Chcialam tylko powiedziec... - oczyma znow napotkala moj wzrok - Jiro przyznal sie dzis rano, ze to nie byla pana wina. Z tymi wlosami. - Usmiechnela sie bezradnie, wskazujac reka wlasne wlosy, upiete na glowie jak zwoj czarnego jedwabiu. - Tak mi przykro. Naprawde nie wiem, co powiedziec. Musial pan sobie o nas pomyslec... no - wzruszyla ramionami - jestem pewna, ze znalazl pan dosc odpowiednich epitetow. Poczulem, ze sie rozluzniam. Usmiechnalem sie nieco szerzej. -Tak, prosze pani, kilka... Ale chyba juz wszystkie zapomnialem. Myslalem, ze teraz sobie pojdzie, ale dalej stala w tym samym miejscu - rekami oplotla lokcie i wpatrzyla sie w okno. -To takie trudne. Przez wiekszosc czasu sama nie wiem, co mam z nim zrobic. Zwlaszcza kiedy znajdzie sie blisko swojego ojczyma. Teskni za domem, teskni za ojcem... -Skad przybyliscie? - zapytalem, zeby jakos zapelnic cisze, jaka zapadla teraz miedzy nami. -Z Eldorado... To w systemie Centaura. Przylecielismy na Ziemie, poniewaz teraz zasiadam w zarzadzie Centauri. -Co sie stalo z jego ojcem? Skierowala ku mnie spojrzenie swoich szarych oczu. -Nie wiem. Opuscil mnie trzy lata temu. Charon i ja jestesmy malzenstwem nieco ponad rok. Powiedzial, ze firmie wyjdzie to na dobre, jesli go poslubie. W ten sposob moglam zajac miejsce mojej kuzynki Jule... w zarzadzie. - Uniosla glowe nieco wyzej, kiedy zobaczyla, co sie dzieje na mojej twarzy. - A Jiro i Talitha beda je po mnie dziedziczyc w prostej linii. Zamknalem usta, przelknalem sline. Jest zona Charona taMinga, ojca Jule. Jest kuzynka Jule, a jednoczesnie jej macocha. -Bardzo ja pani przypomina... To dosc oczywiste stwierdzenie wcale nie sprawilo, ze poczulismy sie mniej niezrecznie. Widzialem w myslach Charona, szefa zarzadu Centauri Transport, jeszcze raz zobaczylem, w jaki sposob patrzy na Lazuli. -Chcialem tylko powiedziec, ze znam Jule. Jestesmy przyjaciolmi. Co sie stalo z jego pierwsza zona? Lazuli znow uciekla spojrzeniem w bok. Przez chwile jej oczy byly zupelnie puste - to samo widzialem kiedys u Jule. -Byla... miala pewne powiazania z Triple Gee. Mialo to byc malzenstwo jednoczace. Umarla kilka lat temu... w wypadku. - Starala sie o tym nie myslec. W jej swiecie wypadki sie nie zdarzaja. Przypomnialem sobie dziecko rosnace gdzies w jakims laboratorium, z zestawem zaprojektowanych genow. Pomyslalem o rece dzentelmena Charona i o tym, jak to jest, kiedy dotyka nia czyjegos ciala. Nie odezwalem sie. -Jiro wiekszosc czasu spedza w centrum ksztalcenia. Ale za kazdym razem, kiedy przyjezdza do domu i kiedy jestesmy wszyscy razem, wydaje sie bardziej... bardziej... To wszystko jest wyjatkowo... trudne. - Znow mnie widziala. Rozlozyla rece. - Najpierw pana obrazam, a potem zanudzam... -Nie, prosze pani. Dzieki temu nie musze przez chwile myslec o wlasnych problemach. - Wykrzywilem sie w usmiechu. Ona takze sie usmiechnela, troche niepewnie. -Bardzo pan mily. Moze kiedys opowie mi pan o swoich problemach i w ten sposob stworzy szanse, zebym choc raz pomyslala o kims poza soba. Nie moglem sie polapac, czy mowi serio, dopoki nie wyciagnela reki i nie dotknela mojego ramienia, bardzo delikatnie. Potem odwrocila sie z szelestem swojej chmurki bieli i juz jej nie bylo. Dotknalem reka miejsca, ktore musnela jej dlon. To sie nie stalo, kiedy na mnie patrzyla. Nie stalo sie, kiedy do mnie mowila. A potem jeden dotyk i w koncu sie stalo... Jeknalem i wrocilem do ubierania. Mialem niezla zabawe z dopieciem spodni. Starajac sie nie myslec zbyt wiele o tym, jak dotknela mnie macocha Jule, przylepilem sobie nowa dawke narkotyku i poprosilem terminal o kopie mojego kontraktu z Centauria-nami. Slowo Braedeego bylo swiete: kontrakt juz na mnie czekal. Jak kubel zimnej wody na drzwiach. Teraz zrozumialem, co go tak smieszylo. Gapilem sie na przewijajacy sie po ekranie dokument. Nie rozumialem nawet polowy slow, ktore tam widzialem, a nawet i te, ktore cos mi mowily, poprzedzielane byly rzedami prawniczych kodow. Zrobilem sobie wydruk i wepchnalem go do kieszeni, zanim wreszcie zszedlem na dol. Wszyscy juz dawno zjedli. Osmiokatna jadalnia o scianach wylozonych drewniana boazeria i haftowanych zaslonach u okien byla teraz cicha i pusta. Prawie pusta. Podszedlem do stolu. -Spadaj - rzucilem do robota ze srebrna taca, ktory bral sie do sprzatania resztek. Dalem mu kuksanca, wiec wrocil poslusznie do szafki. To zbrodnia, jak ci ludzie tutaj marnuja jedzenie. Dopilem pol filizanki przeslodzonej kawy, napelnilem sobie talerz nietknietymi slodkimi buleczkami i do polowy zjedzonymi jajkami, dorzucilem kawalek wedzonej ryby i troche salatki owocowej. Potem usiadlem na wyscielanym krzesle przy stole i zaczalem jesc. Do pokoju weszla lady Elnear z pusta filizanka w dloni. Przystanela. Siegnalem po dzbanek z herbata i wyciagnalem go w jej strone. Bez slowa podeszla blizej i pozwolila, abym napelnil jej filizanke. -Dziekuje - powiedziala ze wzrokiem utkwionym w stojacy przede mna talerz. - Panie Kocie - dodala dziwnie lagodnie - w tym domu nikt nie musi jadac resztek. Bardzo prosze, zawsze jest mnostwo swiezego jedzenia... - Machnela reka w strone kuchni. -Nie, prosze pani - odparlem. - Nie zawsze. Popatrzyla na mnie, nic nie rozumiejac. Wzruszylem ramionami i ugryzlem kolejna korzenna buleczke. -Nigdy nie bylem szczegolnie wybredny, jesli chodzi o jedzenie, prosze pani. Westchnela cicho i wyszla z pokoju. 7 Tego poranka nie jechalismy do N'yuku. Zamiast tego spo-tkalismy sie w holu z Lazuli, a potem mod zabral nas wszystkich na zebranie zarzadu Centauri. Nie odezwalem sie ani slowem, zastanawiajac sie, po co w ogole fatyguja sie, zeby mi o tym powiedziec, skoro i tak nie mialem zadnego wyboru, jak tylko jechac z nimi. Siedzialem obok Lazuli, poniewaz zadna z pozostalych kobiet nie chciala, zebym usiadl obok niej. Lazuli miala teraz na sobie bezplciowy szarosrebrny biurowy kostium. Jego zwyczajnosc sprawila, ze teraz jeszcze bardziej przypominala mi Jule, a jednoczesnie podkreslala te miekkosc jej rysow. Patrzyla przez okno, jakby w ogole nie zauwazala mojej obecnosci. Ale zdawala sobie z niej sprawe tak samo dobrze jak ja. W myslach nieustannie wspominala, jak wygladalem nago. A dla mnie bylo to jak torturowanie na przemian ogniem i lodem.Mod wyladowal na podworzu domostwa, ktore wydalo mi sie jeszcze starsze niz inne na ziemi taMingow. Polozone bylo w glebi doliny, z dala od innych budynkow, prawie przy samym jej koncu, przycupnelo jak eremita na skalnej polce nad rzeka. Woda przewalala sie tam z hukiem przez kamienny prog, jakby gnana pedem do samounicestwienia, rozwalajac sie i tonac w pelnej skal i kamieni czelusci daleko w dole. Wewnatrz domostwo to wygladalo jak gigantyczne dzielo sztuki: lukowate sklepienia pokryte freskami, otoczone ciagami plaskorzezb, wsparte bialymi, marmurowymi kolumnami; za nimi splywaly kaskada schody, ograniczone zlotymi poreczami balustrad. Sciany pokrywaly obrazy dawno umarlych ludzi w dziwacznych strojach, a wzdluz holu wejsciowego ciagnely sie rzedy rzezbionych popiersi zupelnie obcych mi osob, jak rzedy glow odcietych wrogom taMingow. O ile poruszajac sie wsrod przestrzeni Krysztalowego Palacu czulem sie fatalnie, o tyle tu- taj, zmierzajac na walne zebranie czlonkow zarzadu konglomeratu, cierpialem nieznosne katusze. Nikt nigdy nawet nie zakladal, ze ktos taki jak ja bedzie tedy przechodzil. Ktos taki jak ja nawet nie mial podejrzewac, ze takie miejsca w ogole istnieja. Nie moglem zebrac sie na odwage, by zapytac, do kogo nalezy ten dom. Wyszukalem odpowiedz w glowie Elnear, czujac sie przy tym jak zlodziej: domostwo nalezalo do dzentelmena Teodora, tego, ktory siedzial na glownym miejscu w czasie kolacji w Krysztalowym Palacu. Glowa rodziny, najstarszy zyjacy taMing. W jednym z nie konczacych sie korytarzy czekal na nas Braedee, a ja wyczytalem w jego myslach pelne wyzszosci zadowolenie, kiedy zobaczyl mnie dokladnie tam, gdzie sie spodziewal. Wital innych, jakby on byl tu gospodarzem, nie oni. I tak bylo rzeczywiscie - w czasie obrad zarzadu Centauri. Wskazal im droge do sali konferencyjnej, jakby same jej nie znaly, potem je przepuscil. Ale kiedy ja probowalem przemknac obok, zablokowal mi droge i popchnal w jakies drzwi. -Zaraz do pani dolaczy, lady Elnear - dodal, kiedy obrocila sie i czekala, zmarszczywszy brwi. - Mam dla niego jeszcze kilka instrukcji. Wcale jej to nie uspokoilo. Moze wcale nie mialo jej uspokoic. Obrocila sie i wciaz nachmurzona poszla dalej. -Tutaj. - Braedee wszedl do jakiegos pokoju, zmuszajac mnie, bym udal sie za nim. -Co znowu? - zaczalem, kiedy stanelismy twarza w twarz. Widok munduru korby i wspomnienie ostatniej nocy sprawily, ze patrzac na niego, poczulem w srodku twardy wezel. - Jezu, nie ma pan nic lepszego do roboty, niz tylko urzadzac mi awantury... Jego dlon wystrzelila znienacka i trzasnela mnie na odlew w twarz. Zatoczylem sie, wpadlem na jakis stolik. Cos spadlo i roztrzaskalo sie z brzekiem o podloge. -Nie jestes tu na rownych prawach - oznajmil - wiec nie zachowuj sie, jakbys byl. - Popatrzyl pod nogi, na kawalki rozbitego krysztalu, ktore polyskiwaly dookola jak noze. Potarlem policzek; patrzac na niego ze zloscia, nie moglem powstrzymac sie od mrugania. -W zebraniu uczestnicza dzisiaj dwaj ambasadorzy Triple Gee, obok zwyklych sojusznikow Centauri i przedstawicieli podleglych nam firm. Chce, zebys przeszperal im mozgi - zwlaszcza przedstawicielom Triple Gee. Chce wiedziec, co naprawde pomysla o tym, co uslysza. -Chwila - zaprotestowalem. - Nie do tego mnie wynajeliscie. Nie jestem tutaj, zeby szpiegowac dla Centauri... -Tym razem na sile wykrztusilem to z siebie. Tylko na mnie popatrzyl, a ja mimo woli drgnalem nerwowo. W koncu powiedzial: -Jestes tu, zeby chronic lady Elnear. Poniewaz nadal nie wiemy, komu zalezy na jej smierci, musimy wykorzystac kazda okazje, zeby poznac prawdziwe motywy dzialania kazdego, kto wchodzi z nia w kontakt. Triple Gee to nasz najwazniejszy konkurent. To wszystko. Brzmialo logicznie. Nie wierzylem w to tak samo jak on. Nie smialem czytac mu z mysli, stojac z nim twarza w twarz, ale tyle potrafilem zgadnac. Mialem chronic lady Elnear, ale mogl mnie takze zmusic do wykradania danych na temat konkurencji, bo na niczym sie nie znalem i nie wiedzialem, kiedy przekraczam granice. Bylem idealnym narzedziem. Nic dziwnego, ze nie mogl sie ode mnie odkleic. -Chce wiedziec dokladnie, o czym mysla wszyscy, co nie naleza do Centauri, rozumiesz? -Wszyscy? Nawet lady? -Zwlaszcza lady. -Dla jej wlasnego dobra? - rzucilem, patrzac na niego ze zloscia. -I dla twojego - dodal cicho. Ruchem glowy wskazal mi drzwi. Spuscilem wzrok i skinalem glowa. Wyszedlem z kregu rozbitego szkla, a zaraz potem z pokoju. W koncu dotarlem do sali konferencyjnej. Ekran ochronny wylaczyl sie na moment, ukazujac mi dluga na piecdziesiat metrow sale z tanczacymi na suficie aniolami. Powietrze tu bylo srebrzystoblekitne - swiatlo wlewajace sie przez wysokie, waskie okna bylo niczym z innej epoki. Zaczalem sie zastanawiac, co tez ludzie przed wiekami mogli robic w pokoju o tych rozmiarach. Pewnie nie to, co robi sie tu teraz. Popatrzylem w strone centralnie ustawionego stolu. A moze wlasnie to samo: klamstwa, oszustwa, wzajemne dopieprzanie sobie... Niektore rzeczy nigdy sie nie zmienia. Kiedy wchodzilem na sale, uslyszalem halas i zobaczylem, jak czyjas glowa znika pod blatem na drugim koncu dlugiego, bialo-zlotego stolu. Siedzacy najblizej ludzie obrocili sie w krzeslach, zaczeli wstawac, wyciagac rece. Ktos sie wywalil. Moje oczy i mysli rzucily sie na poszukiwanie Elnear. Mysli znalazly ja pierwsze. Zajmowala jedno z wysokich, zdobionych krzesel. Wstala i patrzyla teraz tam, skad dobiegl halas. Jardan siedziala na jednym z krzesel ustawionych za siedzeniami czlonkow zarzadu, w szeregu doradcow i sekretarzy. Wzdluz scian ciagnal sie teczowy rzadek straznikow w barwach najrozniejszych konglomeratow. Kilku z nich wystapilo do przodu, ale inni nie wydawali sie zaniepokojeni. Stali tam tylko na pokaz. Prawdziwej ochrony nie dalo sie tutaj ani zobaczyc, ani dotknac. Usiadlem przy Jardan. -Co sie stalo? -To jeden z ambasadorow Triple Gee - mruknela. - Chyba nie trafil w krzeslo, kiedy siadal... - Myslala przy tym, ze ludzie, ktorzy przywykli do zasiadania w podobnych salach, raczej nie popelniaja takich bledow. Slyszalem i czulem dookola rozbawiony chichot czlonkow zarzadu Centauri. Prestiz Triple Gee mocno na tym incydencie ucierpial. Jardan odwrocila sie, zeby spojrzec na mnie raz jeszcze. -Zakladam, ze Braedee tylko przypominal panu o panskich obowiazkach... - rzucila, odrywajac moje mysli od Triple Gee. -Tak - mruknalem nieuwaznie. Obserwowalem dlugi stol, dopoki nie natrafilem wzrokiem na Lazuli, siedzaca tuz obok Darica... jej pasierba. Wcale nie wygladala na starsza od niego; zaczalem sie zastanawiac, ile tak naprawde moze miec lat. Daric mruknal cos do niej, rozesmiala sie. Dookola stolu siedzialo jeszcze moze z trzydziestu innych. Tylko dwudziestu z nich stanowilo rzeczywistych czlonkow zarzadu. Reszta, w tym Elnear, reprezentowala mniejsze firmy, ktore zmusili do aliansu, bo mialy cos, czego Centauri chcialo lub potrzebowalo. Naliczylem jedenastu taMingow - tylu ilu trzeba, zeby uzyskac wiekszosc. Cos w sposobie ich trzymania sie i poruszania mowilo mi, ze nie zapominaja o tym ani na chwile. Wyrozniali sie, nawet przy tym stole, a nie bylo to jedynie spowodowane rodzinnym podobienstwem... Widzialem starego Teodora, ktory zasiada w radzie najdluzej i ktory bedzie tu zasiadal az do smierci... Zobaczylem babke Jule... kilkoro ciotek i wujow, ciotecznych babek i dziadkow. Lazuli zajmowala miejsce wedle prawa naleza ce sie Jule. Kiedy Jule opuscila dom, przez lata zajmowal je pelnomocnik. Spojrzalem teraz na Charona, siedzacego u szczytu stolu, najdalej, jak sie dalo, od ambasadorow Triple Gee. Poniewaz na mnie popatrzyl, i to tak, ze poczulem w srodku chlod. Braedee przekonal go, ze skoro juz tu jestem, to rownie dobrze moga mnie wykorzystac, ale mimo to, siedzac ze mna w jednym pomieszczeniu, czul sie cholernie niewygodnie. Uswiadomilem sobie teraz, ze Braedee dlatego wykazuje tak szczegolne zainteresowanie moja osoba, ze bylem jego pomyslem, ktory Charonowi wcale sie nie spodobal. Charon uosabial Centauri w takim stopniu, w jakim jeden czlowiek moze to robic. Jesli przebywajac tu, sciagne mu na glowe jakies klopoty, nie ja jeden za to zaplace. Zerknalem ponownie na przeciwlegly koniec stolu. -Dlaczego sa tu ci z Triple Gee, skoro to wrog? - zapytalem Jardan. -Zeby nie zamykac drogi ewentualnemu porozumieniu -odparla. - Wymieniaja miedzy soba ambasadorow na kazdym posiedzeniu rad. Maja ze soba wiecej wspolnego niz potencjalnie ten sam rynek... I ci, i ci nienawidza FKT. Pokiwalem glowa. -Wiem... - odpowiedzialem. Popatrzyla na mnie dziwnie. Nie mialem ochoty niczego wyjasniac, wiec po chwili odwrocila wzrok i pochylila sie, by szepnac cos do Elnear. Nagle przypomnialo mi sie, co mowil Braedee: Elnear zasiada na miejscu swego zmarlego meza. W ten sposob ma prawo do dwoch glosow. -W jaki sposob lady moze zasiadac w radzie Centauri? - zapytalem, kiedy Jardan wrocila do poprzedniej pozycji. - Przeciez tak naprawde nie jest z taMingow. -Poniewaz nigdy nie odnaleziono ciala jej meza - mruknela Jardan. Techniczna trudnosc. Wszyscy wiedzieli, ze nie zyje, ale nikt nie mogl tego prawnie udowodnic. I dopoki to nie nastapi albo dopoki i ona nie umrze, wciaz bedzie jego pelnomocnikiem. Skrzywilem sie, zalujac, ze w ogole pytalem. Rozsiadlem sie wygodniej, bo Charon zarzadzil rozpoczecie obrad, a mnie sie przypomnialo, ze nie taMingow mialem tu obserwowac. Dwaj z Triple Gee siedzieli po drugiej stronie stolu sztywni jak posagi, pelni pozornego surowego spokoju; bezskutecznie sta- raii sie nadrobic uszczerbek w godnosci, spowodowany ledwie sekundowa nieuwaga. Ten, ktory walnal na podloge, przygryzal teraz wewnetrzna strone policzkow. Byl pewien, ze ktos zrobil mu to umyslnie, ale nie rozumial, w jaki sposob. W glowach obu reprezentantow Triple Gee mieszaly sie jak oliwa z woda podejrzliwosc, nienawisc, niezadowolenie i szacunek, pozostawiajac szumowine zawisci na wszystkim, o czym tylko pomysleli, na wszystkim, co uslyszeli od samego poczatku zebrania. Z tego, co widzialem, do Triple Gee nawet nie dotarla jeszcze wiesc o zamachach na lady Elnear, zaden z nich o tym dotad nie slyszal. Zerknalem na plecy lady Elnear. Czulem, ze korzysta wlasnie z dostepu do informacji, czulem takze, ze wciaz jest swiadoma mojej obecnosci. Miala ochote powiedziec wszystkim obecnym, kim jestem, i nienawidzila sie za to, ze brakuje jej do tego odwagi. Zaklalem pod nosem, nienawidzilem w tej chwili tego lajdaka Braedeego, ktory tak wszystko mi utrudnia. Nie chcialo mi sie nawet myslec o tym, co by sie dzialo, gdyby ktos jeszcze - albo gdyby wszyscy inni - dowiedzial sie nagle, czym sie teraz zajmuje. Wiekszosc konglomeratow nigdy nie korzystala z telepatycznych szpiegow, bo za bardzo bali sie, ze ktos moglby w taki sam sposob szpiegowac ich - cudzy Psychotronik albo nawet ich wlasny. Ci z Triple Gee najprawdopodobniej wypowiedzieliby wojne, gdyby dowiedzieli sie, co robie. Ich ochrona zabilaby mnie na miejscu, nawet gdyby mieli przez to zerwac zebranie i wzajemne stosunki. Zmusilem sie znow do koncentracji, przymykajac oczy i starajac sie sprawic wrazenie, ze po prostu sie nudze, a nie grzebie w mroku wielu niczego nie podejrzewajacych umyslow. Rada wysluchiwala wlasnie sprawozdania na temat tego, co uczyniono w sprawie naglego przeciazenia komunikacyjnego w ktoryms z newralgicznych rejonow. Przedstawiciele Triple Gee przyjmowali to wszystko do wiadomosci, a szum zawisci w ich glowach stawal sie coraz glosniejszy. Jeden z nich snul wrogie plany o przejeciu jednego z lokalnych konkurentow Triple Gee w tamtym sektorze ich sieci. Wymuszona fuzja, jak zakladalo Triple Gee, wystarczy, by moc konkurowac bardziej efektywnie. Centauri sie zdziwi... Chyba ze ja im o tym powiem. Zdalem sobie sprawe, ze rada Centauri nie bedzie dzis mowic o niczym, co mogloby rzeczywiscie zaskoczyc tych z Triple Gee. Wszystko, co zostalo po wiedziane, mialo na celu jedynie zbadanie ich reakcji. Zrobilem rundke dookola stolu, az wreszcie znalazlem sie znow w umysle Elnear. Rozwazala ironiczna niemoznosc porozumienia sie ludzi, tu, przy tym stole i w calej Federacji. Mimo calego postepu technicznego, ktory pozwalal na tak szerokie korzystanie z dostepu do informacji, nadal nie ma prostego, natychmiastowego systemu lacznosci, ktory laczylby systemy gwiezdne. Czlonkowie zarzadow, reprezentanci konglomeratow, a nawet zwykli poslancy nadal musza przemierzac te odleglosci osobiscie, z terminalami i glowami wypelnionymi sztuczna pamiecia, zeby ta uniwersalna siec danych nadal mogla istniec, a konglomeraty funkcjonowac. Centauri znajdowalo sie w lepszej sytuacji od swoich konkurentow, bo poza pojedynczymi systemami slonecznymi lacznosc byla tylko kolejnym artykulem na sprzedaz, ktorym sami potrafia sie zajac. Ale przeplyw danych to krwiobieg miedzygwiezdnych sieci, a jesliby ktos kiedys zablokowal ten przeplyw, nawet Centauri w ciagu tygodnia utraciloby sprawnosc. Przerwalem kontakt, otrzasnalem sie z tych mysli - czy ta kobieta kiedykolwiek zastanawia sie nad czyms tak prostym jak na przyklad, ktore wlozyc buty? Pewnie nie. Pewnie dlatego tak sie ubiera... Puscilem mysli jeszcze raz dookola stolu, przeskakujac glowy tych z Centaurian, a odczytujac reszte, zapamietujac to, co tam znalazlem, bez wzgledu na to, jak malo wydalo mi sie znaczace. Teraz, kiedy przywyklem do ich bio-oprogramowania, wiedzialem, ze nie ma w nim nic, co mogloby mnie wyczuc. Ale ta swiadomosc jakos wcale mnie nie uspokoila. Odgrywajac korporacyjnego telepate, czulem sie tak, jakbym gral w partyjke "Ostatniej szansy" w Starym Miescie -w samobojcza gre. Wyprostowalem sie na swoim krzesle, bo Daric powiedzial cos na temat Patnika Strygera, a mnie natychmiast przypomnial sie wczorajszy dzien. Dwaj ambasadorzy po przeciwnej stronie stolu wychylili sie do przodu, wykazujac nieoczekiwane zainteresowanie. -...wspolczynnik efektywnosci Strygera w mediach ciagle wzrasta - mowil Daric - w wyniku rozglosu, jaki zyskala mu sprawa legalizacji. Podobnie jak w twoim przypadku, Elnear... - Obdarzyl ja przez stol szerokim usmiechem, jakby wiedzial cos, o czym ona nie moze miec pojecia. I pewnie tak bylo. Jego wzrok minal ja jednak, by spoczac na chwile na mnie, i raz dwa sie po mnie zesliznac. I zaraz znow patrzyl w strone reprezentantow Triple Gee. - Wyglada na to, ze Rada Bezpieczenstwa czeka na wynik glosowania nad legalizacja, zanim zdecyduje sie obsadzic wakat. Poniewaz, jak nam wiadomo, znajduja sie oni nieco z dala od glownego nurtu wydarzen, najwyrazniej wykorzystuja sprawe legalizacji jako rodzaj testu ogolnie panujacych nastrojow albo tez sposob, zeby sie przekonac, czyja osobowosc ma najwiecej sily, jest najbardziej przekonujaca w oczach opinii publicznej... - Usmiechnal sie, ponownie zerkajac na Elnear. Jej irytacja az mnie zapiekla. - To i tak koniec koncow tylko punkt sporny, ale zdaje sie miec dla FKT jakies szczegolne, rytualne znaczenie. Na sama mysl o Strygerze ladujacym w Radzie Bezpieczenstwa zrobilo mi sie niedobrze. Co za durnie, czy nie widza, kim on naprawde jest...? Przypomnialo mi sie, co mowil Braedee, ale to mi wiele nie pomoglo. Daric wychylil sie do przodu, przez cala szerokosc stolu, wpatrujac sie uwaznie w przedstawicieli Triple Gee. -Prosze mi powiedziec, ambasadorze Ndala, czy Triple Gee nadal waha sie w sprawie legalizacji? -Triple Gee nie tyle sie waha, dzentelmenie Daricu, ile starannie rozwaza wszystkie ewentualne konsekwencje - odparl Ndala. - Nie musimy chyba wskazywac, jak wielkie korzysci odniesie w zwiazku z tym Centauri, skoro posiada pakiet kontrolny w ChemEnGenie. Te dodatkowe wplywy latwo moga byc uzyte przeciwko waszym konkurentom. Daric wzruszyl ramionami. -Albo... rowniez moglibysmy zlagodniec i zmiekczyc nieco nasza twarda siec... Zwlaszcza gdybyscie zechcieli z calego serca poprzec nas podczas glosowania w Zgromadzeniu. W koncu na wszystko trzeba patrzec z perspektywy. Tak naprawde to nie my jestesmy Wrogiem Numer Jeden. Czasem chyba wszyscy o tym zapominamy, ale mimo wszystko tak przeciez jest. Ambasador Triple Gee rozparl sie w swoim krzesle i popatrzyl przez stol prosto na Charona. -Moze po powrocie do ambasady przekonamy sie, ze czeka tam na nas cos wiazacego...? - mruknal. Klamal. Wiedzieli juz dawno, ze beda glosowac za legalizacja, choc sam narkotyk nic dla nich nie znaczyl. Chcieli, zeby Stryger wygral swoja batalie. Ale chcieli sie takze przekonac, na jakie kompromisy zdolaja naciagnac Centaurian... -Uznajmy to za fakt dokonany - odparl Charon. Kiedy to mowil, zerknal przelotnie na mnie. Jego slowom mozna bylo w tej chwili ufac w takim samym stopniu, w jakim ja ufalem swojej nietykalnosci tutaj. Przede mna Elnear westchnela ciezko. Wiedziala rownie dobrze jak oni wszyscy, ze choc w czasie glosowania nad narkotykiem bedzie miala za soba FKT, Stryger takze ma swoich poplecznikow. Chciala, zeby wniosek o legalizacje upadl, z przyczyn, ktore ukryla w sobie tak gleboko, ze wlasciwie nie udalo mi sie ich odczytac. Zastanawiala sie nawet, czy nie wycofac swojej kandydatury do miejsca w Radzie - choc bardzo jej na tym zalezalo - tylko po to, zeby poplecznicy Strygera nie musieli glosowac za narkotykiem, zeby go na to miejsce wepchnac. Ale wiedziala, ze tutaj nic nie jest takie proste ani czyste. Sadzila, ze Stryger jest dobrym czlowiekiem, sadzila, ze na to stanowisko nadaje sie rownie dobrze jak ona. Moze nawet lepiej. Tak samo jak Braedee nie wierzyla, ze Stryger bedzie narzedziem w rekach konglomeratow, ale z zupelnie innych powodow. Nie wiedziala, jaki naprawde jest Stryger, nie uwierzyla - albo moze guzik to ja obchodzilo - w to, co jej powiedzialem. Podziwiala i zazdroscila mu jego wiary w Boga i nature ludzka. Sadzila, ze to tylko niezbyt szczesliwy zbieg okolicznosci, ze jego wiara w to, ze Pentryptyna stanowi rozwiazanie wszelkich problemow, jest tak bardzo zbiezna z interesami tylu konglomeratow... Osunalem sie nisko na swoim krzesle, caly obolaly - nie bylem pewny, czy to wyczerpanie, czy tylko przygnebienie. Te wszystkie wazne figury mialy caly zestaw wszczepow i latwy dostep do sieci, ktory pozwalal im utrzymywac staly kontakt z fluktuacjami miedzygwiezdnych imperiow. Ale nie mieli najmniejszego pojecia o tym, co dzieje sie wewnatrz czaszki innego czlowieka. Nie wiedzialem, czy czuje sie rozczarowany, czy to raczej zwykla ulga - kiedy przyjdzie co do czego, to tylko takie same martwe palki jak wszyscy inni. W koncu spotkanie dobieglo konca, ale nie byl to jeszcze koniec mojej sluzby. Czekal na nas kolejny pokoj, zastawiony stertami jedzenia i napojami pod sufitem z bialych i zlotych gipsowych kwiatow. Bylem glodny, ale tym razem niczego nie tknalem. Nie warto bylo ryzykowac. Obserwowalem tylko i nasluchiwalem, stojac tuz przy Elnear, tak jak wypadalo. Jardan najpierw czaila sie obok mnie jak cien, ale kiedy zobaczyla, ze nic nie jem ani sie nie odzywam, zostawila mnie w koncu w spokoju. Bylem tylko sekretarzem, wiec jesli sam sie nie odezwalem, nikt mnie nie zabawial rozmowa. Stalem, przysluchujac sie smiertelnym bostwom Federacji, ktore dyskutowaly o tym, jak najlepiej przechytrzyc FKT, jak sie komus dobrac do tylka; jak bardzo potrzebuja tej pentryptyny, zeby polozyc kres buntom na planecie Belke; jak bardzo niekorzystnie wplywaja na produkcje dysputy nad licencjami; jaki to wrzod na tylku ta cala FKT z tymi jej regulami zatrudniania... Rady, narzekania i plotki - czasem wszystko naraz, wyrzucane jednym tchem. Przygladalem sie wysokiemu blondynowi, ktory wyplul peta i zostawil go na ziemi obok stolu; zaraz tez ktos na niego nadepnal. Jezu, facet ma gorsze maniery niz ja, przemknelo mi przez glowe. Ale maniery przestaja miec znaczenie, kiedy jest sie wystarczajaco bogatym - tak samo jak nie maja znaczenia, kiedy jest sie odpowiednio biednym. To tylko te miliardy zawieszone gdzies posrodku, ci ktorzy maja cos do stracenia - to oni musza wiedziec, jak sie zachowac. Dotknalem logo na swoim rekawie, opuscilem reke. Uslyszalem za plecami jakis trzask, potem smiech i przeklenstwa. Odwrocilem sie blyskawicznie, bo wydalo mi sie, ze cos poczulem - psychoenergie. Ale nie bylem pewien, a okazalo sie, ze ktos upuscil po prostu talerz z jedzeniem. Pewnie to nic takiego, nadmiar trunkow albo nerwy... Ja tez sie troche zdenerwowalem, pamietajac, ze gdzies w tym tlumie byc moze krazy psychotroniczny zartownis, ktory tylko czeka, zeby znow mnie dopasc. Ale moze juz zdal sobie sprawe, dlaczego ze mna zarty mu nie wychodza. Nawet jesli tak bylo, to dotad jeszcze mnie nie wydal. Moze i on ma cos do ukrycia. Moze to dlatego ogranicza sie tylko do drobnostek, ktorych nikt nie jest w stanie wysledzic. Moze da mi spokoj, ale szczerze mowiac watpie. Braedee kazal mi sie tym nie zajmowac. Ale to, czego on nie wie, mnie nadal moze sprawiac przykrosc. Zaczalem rozluzniac mysli, zeby zaczac poszukiwania... -Panie Kocie... Odwrocilem sie. Obok mnie stala Lazuli taMing. Zamrugalem ze zdziwienia. -Tak, prosze pani? -Wyglada pan tak, jakby spal na stojaco. W pospiechu pozbieralem mysli z powrotem. -Nie, prosze pani. Ja tylko... ee... robie, co do mnie nalezy. - Cholera, nie mow takich rzeczy. -To znaczy... -Nic sie nie stalo. Pewnie ledwie zdazyl pan zaczerpnac powietrza, zanim pana w to wszystko wrzucili. Wszystko tu musi sie panu wydawac bardzo obce. Uslyszalem w jej glosie nieswiadoma protekcjonalnosc, a takze ja wyczulem. Niemniej tylko ona jedna stala obok i rozmawiala ze mna - czego nie zrobilby tu nikt inny. A poza tym miala przeciez racje. -Tak, prosze pani. Bardzo obce. Widziec twarz Jule w jej twarzy to wielka pociecha, najmilsza rzecz, jaka mnie spotykala od dlugiego czasu. Dzieki niej przypomnialem sobie, ze w tym wszystkim ma byc jeszcze jakis sens. Charon obserwowal nas ze sciagnietymi brwiami. Szybka sonda dotknalem jego mysli - i szybciutko sie wycofalem, po-czuwszy zazdrosc, podejrzliwosc, frustracje... nienawisc. To ostatnie pod moim adresem, reszta pod adresem zony. Czulem, jak skreca sie z niepewnosci za kazdym razem, kiedy na nia patrzy. Nie ozenil sie z milosci, tylko ze wzgledow politycznych, i wiedzial, ze ona go nie kocha. Ale kiedy na nia patrzyl, on takze widzial Jule... swoja corke. Tylko ze tym razem doskonala. A to sprawialo, ze czul sie niespokojny i niepewny, czego nie znosil - sprawialo, ze czul cos takiego, czego zaden mezczyzna nie powinien czuc w stosunku do wlasnej corki. Nadal targaly nim emocje, ktore juz dawno temu powinny zniknac... Po skorze przebiegl mi dreszcz i odwrocilem od niego wzrok. -Co pan powiedzial? - zapytala Lazuli. -Nic, prosze pani - odparlem, nie majac pewnosci, czy cos wycieklo mi z mysli, czy moze wydalem jakis odglos. - Czy jest tu Jiro? - zmienilem temat, zeby oderwac sie od tamtych spraw. Nigdzie nie dostrzeglem chlopca, ale jesli mialbym wytypowac tu kogos, kto za pomoca psycho paskudnie sie zabawia, moj pierwszy wybor padlby na niego. Ale ona potrzasnela przeczaco glowa. -Nie. Chcial przyjsc i obserwowac zebranie, ale mu zakazalam. To kara za to, ze mnie oklamal. Omal mi sie nie wyrwalo, ze to przeciez pierwsza rzecz, jakiej powinien sie nauczyc, ale sie powstrzymalem. Moze nie za klamstwo go ukarano. Moze za to, ze sie w koncu przyznal. Jeszcze raz popatrzylem na Charona i zobaczylem, ze rusza w naszym kierunku. -Wybaczy pani... - Sklonilem glowe i odszedlem nieco dalej. Po chwili zaczalem przepychac sie przez tlum w strone Elnear. Stala w zacienionej alkowie, pograzona w rozmowie z ciotecznym dziadkiem Jule, Salvadorem, ktory wygladal mlodziej niz ona, choc byl dwa razy starszy. -Panie Kocie. - Skinela mi glowa, kiedy mnie zobaczyla. Wygladala na zmeczona, a czula sie jeszcze gorzej. - Mysle, ze najwyzsza pora wracac. Mam jeszcze troche pracy. - Poczulem od niej odrobine ciepla i wiele ulgi. Ulgi, ze wreszcie wyrwie sie z tego rodzinnego gniazda, ze jakos udalo mi sie przez caly ten czas nie przyniesc jej wstydu. Ja takze skinalem jej glowa, czulem to samo co ona. Obok mnie pojawila sie Jardan, choc raz patrzyla na mnie bez zmarszczonych gniewnie brwi. -Dzieki Bogu - rzucila. Kiedy to mowila, za jej plecami przechodzil wlasnie Daric taMing, trzymajac mnostwo jakiegos trunku w wielkim krysztalowym kubku. Zatrzymal sie i popatrzyl na nas blyszczacymi oczyma. Spojrzalem prosto w te jego oczy, bo wiedzialem, ze tym razem nie zrobilem nic, za co moglby sie po mnie przejechac. -No, dzisiaj byles grzecznym chlopcem, nowy sekretarzu... - odezwal sie. Juz mial ruszac dalej, ale zawahal sie i obejrzal za siebie. Usta wykrzywily mu sie w usmiechu. - Wiesz, ze masz rozpiety rozporek? Popatrzylem w dol, bo to samo zrobili wszyscy dookola. Wiedzialem, ze to niemozliwe, wiedzialem, ze nie moze miec racji... No i mial. Wszyscy dookola patrzyli, jak zapinam spodnie. 8 Nastepnego dnia znow udalem sie z lady Elnear do Brygady, i jeszcze nastepnego. Zanim zdazylem sie zorientowac, juz minal mi na Ziemi caly tydzien. Mialem jednak wrazenie, ze uplynelo znacznie wiecej czasu. Nie przydarzylo mi sie nic nowego, pominawszy fakt, ze stalem sie naprawde sekretarzem. Przetrawilem dane, ktore polknalem w calosci juz pierwszego dnia, wiec zaczalem je wykorzystywac. A za kazdym razem, kiedy siadalem za konsoleta, polykalem jeszcze troche. Z poczatku niezbyt to dobrze wygladalo, kiedy raz wiedzialem na temat swojej roboty wiecej od Jordan, a kiedy indziej nie mialem pojecia, co robic z tym, co mi dala do reki. Ale teraz wiekszosc zaskoczonych spojrzen, jakimi mnie obdarzala, zawierala tez duzy ladunek ulgi. Nawet lady Elnear potrafila czasami zapomniec, ze jestem swirem, i spojrzec na mnie bez dreszczy.Kiedys w czasie godzinnej przerwy na lunch wynajalem sobie program prawniczy i wyczyscilem, a potem zarejestrowalem kontrakt z Centaurianami. Inne podobne godziny spedzilem na wedrowkach napowietrznymi chodnikami przez ulice i poziomy miasta w poblizu kompleksu budynkow Federacji. Dziwaczna kombinacja starego i nowego, strzeliste krzywe i ostre jak noze krawedzie, kamien, stal i caramoplastik, szklo i kompozyt sprawialy, ze czulem sie, jakbym uwiazl w murujacych trzewiach jakiegos zrakowacialego krysztalowego stwora. W warstwach konstrukcji dostrzegalem kolejne warstwy czasu, wyczuwalem patchwork ludzkich istnien zyjacych dookola serca i odrebna rzeczywistosc przeplywajaca przez nie zamieszkane partie jej ciala. Kupilem sobie nowiutkie dzinsy, prosto u zrodla, ale nie mialem okazji ich wlozyc. Dookola mnie takze wszystko przebiegalo normalnie, tylko ze musialem widywac brata Jule, Darica, czesciej nizbym sobie zyczyl. Czesciej widywalem tez Lazuli. Wydawalo mi sie, ze wiem, dlaczego ona i jej dzieci wola mieszkac u Elnear zamiast w Krysztalowym Palacu, gdzie ich miejsce. Nie mialo to nic wspolnego ze mna. Unikalem Jiro i jego siostry tak samo, jak unikalem ulicznych gangow, i w zasadzie z tych samych przyczyn. Trzymalem sie tez z dala od ich matki, ale nie dalo sie tak zupelnie jej nie spotykac, chyba ze zamknalbym sie w swoim pokoju i zaglodzil na smierc. A za kazdym razem, kiedy ja widzialem, czulem, ze o mnie mysli. I czulem, ze i ja mysle o niej. Po nocach widzialem przed soba jej twarz, kiedy lezalem, czekajac az zadzwoni Braedee. Wiedzialem, ze fantazje erotyczne z zona Charona taMinga maja mniej wiecej tyle sensu, ile rozmyslanie, czyby sie nie podpalic. Nie robilo mi sie od tego ani gorzej, ani gorecej. A kazdej nocy, kiedy juz wszyscy posneli, duch Braedeego materializowal sie przede mna na konsolecie, a ja zdawalem mu raport ze wszystkiego, co widzialem i slyszalem. A niech to diabli, myslalem sobie, co mnie to obchodzi? Na poczatku nastepnego tygodnia umialem juz przebrnac przez rutynowe zajecia w biurze lady, nie doprowadzajac przy tym wszystkich do szalu. Czasami udawalo mi sie nawet zapomniec, ze to nie byla tylko czysta, uczciwa robota... -Panie Kocie - odezwala sie znienacka Elnear z drugiej czesci pokoju. - Czy naprawde nie ma pan nic lepszego do roboty? Ogladalem wlasnie "Jestes tam", przekaz wiadomosci Independent Daily News - odbieralem ponury sensoryczny zapis katastrofy na statku kosmicznym. Powylaczalem sobie wszystko z wyjatkiem obrazu - krzyki i smrod plonacych cial zupelnie nie byly mi potrzebne do szczescia. Indy rozpaczliwie walczyla o publicznosc, poniewaz jej zasieg nie byl subsydiowany przez zaden z konglomeratow, karmila wiec dziwna mieszanka rzeczy waznych i tandety, ale ja nawet ja lubilem. Wylaczylem obraz i podnioslem wzrok. -Wszystko jest juz w systemie z wyjatkiem streszczenia z obrad komisji, bo nadal brakuje nam danych. W tej chwili czekam, az Geza skonczy swoja prace. -A co z raportami...? -Wrzucilem te, ktore juz pani skonczyla, i wywolalem reszte z pani listy. Przez chwile milczala, zastanawiajac sie, o co jeszcze moglaby mnie zahaczyc. Nic nie udalo jej sie wymyslic. -Kocie - odezwala sie w koncu, spuszczajac wzrok - przyznaje, ze pod pewnymi wzgledami jest pan dla nas sporym zaskoczeniem. Rzeczywiscie radzi pan sobie z praca na tym stanowisku. I szczerze mowiac, biorac pod uwage panski zupelny brak stosownych kwalifikacji, zupelnie mnie pan zdumiewa. Usmiechnalem sie. Ona takze, po czym wrocila do pracy. Nagle poczulem, jak rozpala sie do bialosci, kiedy przejrzala wczorajsze listy na swoim monitorze. Z sasiedniego pomieszczenia weszla Jardan, a za nia zaraz blysnelo pole zabezpieczajace. -O co chodzi? - zapytala w odpowiedzi na jakies wezwanie, ktorego nie uslyszalem. Juz dawno zorientowalem sie, ze nie byla jedynie asystentka Elnear i moim zwierzchnikiem. Wiedziala o wszystkich najistotniejszych sprawach i miala dostatecznie duzo cybernetycznych wszczepow, zeby to wszystko pomiescic. Byla jedyna osoba, ktorej Elnear wystarczajaco ufala. -Popatrz na to. - Elnear zalozyla na moj ekran cos, co spowodowalo, ze pojawil sie tekst faksu, a zniknely wiadomosci. Siedzialem odchylony do tylu, podczas gdy Jardan czytala cos ponad moim ramieniem. Rzucila okiem na Elnear, potem zerwala mi z glowy elektrody i przylozyla do wlasnego czola. Sposrod tego, co moglem widziec, rozpoznawalem jedynie nazwe Triple Gee. -Triple Gee wykopane...? - mruknela Jardan, jakby trudniej bylo to sobie wyobrazic, niz ja sama slaca mi usmiech. - Przeciez ledwie wczoraj kontaktowala sie pani z Suezainem. W jaki sposob Centaurianie mogli sie dowiedziec o planowanym rozproszeniu...? -Nie ma sposobu. Przedsiewzielam wszelkie srodki... Nagle poczulem, jak w czaszke wwiercaja mi sie dwie pary oczu, dwa umysly zlaczone ta sama mysla. Siedzialem wpatrzony w ekran, z calej sily starajac sie nie dolaczyc na trzeciego. Nikt nie zadawal mi zadnych pytan, pewnie doszly do wniosku, ze i tak nie ma to sensu. Ja sam takze nie udzielilem zadnych odpowiedzi. Elnear dzwignela sie ciezko z fotela i przygarnela swa fal-dzista szate. -Musze isc na spotkanie z Isplanaskym, Philipo. Ta sprawa moze sie zajac Lingpo, a Geza przejmie obowiazki Kota... -Rzucila mi pelne rezygnacji spojrzenie. Szedlem tam, gdzie ona, czy jej sie to podoba, czy nie. Teraz akurat bardzo jej sie nie podobalo. Ruszylismy przez korytarze, jak zwykle pieszo, gleboko w samo serce kompleksu biurowego FKT. Elnear chodzila siedem czy osiem kilometrow dziennie. Mnie to nie przeszkadzalo, ale zawsze sie dziwilem, ze ona ma na to ochote. Jak na kogos, kto nie troszczy sie o wyglad wlasnego ciala, cholernie dobrze o nie dbala. Tym razem przechodzilismy przez duza otwarta przestrzen, w ktorej nie bylem jeszcze nigdy dotad. Obwieszona byla flagami i plywajacymi w powietrzu figurami swietlnymi. Na scianach polyskiwaly gigantyczne hologramy przedstawiajace historie Ziemi, a przed nimi w polach prozniowych poustawiano przedmioty, ktore wygladaly jak eksponaty z jakiegos muzeum. Takie miejsce moglo sluzyc tylko jako wystawa, dla turystow, ktorzy utrzymywali Ziemie. Zaskoczylo mnie jak jasna cholera, bo przywyklem tu tylko do bezosobowych korytarzy i biur. Ale zaraz przyszlo mi do glowy, ze miejsce takie jak to po prostu musialo sie tu znalezc. FKT utrzymuje przeciez, ze reprezentuje caly rodzaj ludzki. Musiala wiec miec publiczna twarz, w ktora ten rodzaj moglby czasem spojrzec. Elnear nieprzerwanie maszerowala z przodu; lawirujac miedzy tlumami ludzi, ktorzy przyszli sie pogapic albo suneli slamazarnie za przewodnikiem. Staralem sie dotrzymac jej kroku, ale ciagle cos przyciagalo moj wzrok - a to wielki blok jadeitu recznie wyrzezbiony w zupelnie nieprawdopodobny miniaturowy krajobraz... a to holo na scianie, przedstawiajace jakies miasto przed i po nuklearnym zbombardowaniu... a to doskonaly krysztal unoszacy sie we wnetrzu przezroczystej kuli. -Kocie! - glos Elnear szarpnal mna jak smycz. - Jesli chce sie pan wybrac na wycieczke - dodala, kiedy sie z nia zrownalem - prosze to zrobic w wolnym czasie. -Nie wiedzialem, ze tu mozna urzadzac wycieczki... prosze pani. - Odwrocilem wzrok w strone wielkiej mozaiki na scianie za nia. -W takim razie teraz juz pan wie - odparla, ale jej irytacja juz wyraznie ustepowala. Obejrzala sie przez ramie, zeby sprawdzic, na co patrze, zamiast spogladac wprost na nia. - Portret rodzinny rasy ludzkiej - wyjasnila. Byl to obraz przedstawiajacy moze z trzydziescioro ludzi -mlodych, starych, roznej plci, wzrostu i koloru skory. Kiedy raz zaczalem na nich patrzec, nie moglem przestac, poki nie obejrzalem wszystkich. Ten, kto tworzyl ten portret jakies czterysta lat temu, znakomicie uchwycil na nim ich dusze. -Kiedys ten obraz znajdowal sie w kompleksie budynkow starego rzadu, tego sprzed Federacji - mowila Elnear - zeby przypomniec czlonkom panstw-narodow, ktore sie tu gromadzily, o wspolnym im czlowieczenstwie... czyli o tym, o czym i tak bez przerwy zapominaja. - Nie byla pewna, czy dzisiaj jest lepiej, czy gorzej, ale sadzila, ze teraz przynajmniej poszczegolne ludy nie morduja sie tak czesto jak kiedys, i nie tak masowo. Jeszcze raz zerknalem na tamte twarze. Niektore z nich mniej byly do siebie podobne niz ja do Elnear. Ale zadna sposrod tych twarzy nie nalezala do Hydranina. Zadna z nich nie przypominala mojej. Obraz zawieral takze napis w jakims starym jezyku, ktorego nie potrafilem odczytac. -Co tu jest napisane? - zapytalem. -Traktuj innych tak, jak sam chcialbys byc traktowany -odpowiedziala. Nie odezwalem sie. Elnear ruszyla dalej, a ja pospieszylem za nia. Kiedy odchodzilem, mozaikowe oczy obserwowaly moje plecy. Nie mialem pojecia, kim jest Isplanasky, dopoki nie dotarlismy do kresu naszej wedrowki; bylem zbyt zajety rozpamietywaniem tego, co zdarzylo sie w biurze, by wyszperac to w jej myslach. Dopiero kiedy zatrzymalismy sie przed jakimis drzwiami, podnioslem glowe, zdazylem dojrzec logo nad nimi i przeczytac napis: Natan Isplanasky. Dyrektor Operacyjny Obslugi Robot Kontraktowych. Przeszlosc stanela mi oscia w gardle. Wszedlem do srodka, choc z najwyzsza niechecia. Isplanasky mial pokoj z prawdziwym widokiem, na najwyzszym pietrze - co mnie nie zdziwilo, bo w koncu stal na szczycie najwiekszej i najbardziej zyskownej komorki operacyjnej FKT, no moze poza Federacyjnym Gornictwem Tellazjum. Dobrze zabezpieczone biuro bylo ogromne i oferowalo widok na szczyty miejskiego lancucha, na cale to pasmo sztucznych gor. -Elnear... - Isplanasky podniosl sie z czegos, co przypominalo fioletowawa kozetke, pokryta dziwnym wzorem pelnym zakretasow. Kiedy zblizal sie do nas, otrzasnal sie lekko oszolomiony, a ja z poczatku myslalem, ze go obudzilismy. Ale on tyl- ko pracowal z siecia. Byt caly naladowany biocybernetyka, ale na pierwszy rzut oka nic nie bylo widac. - Boze, coz to za przyjemnosc znow cie zobaczyc. Tak dawno sie nie widzielismy. Czasem mysle, ze juz mnie pogrzebali i zapomnieli w tej sieci... -Jeszcze raz potrzasnal glowa, mrugal i pocieral skronie. - Milo, ze przyszlas, chociaz wystarczyloby zadzwonic. - Nosil sie na czarno jak wszyscy z Robot, ale jego ubranie udawalo, ze jest garniturem, nie uniformem. Wygladal w nim swietnie. Mial pewnie czterdziestke, byl poteznej budowy, ale nie otyly, mial brazowawa skore i dlugie, spiete z tylu wlosy. Do tego gesta, kedzierzawa brode. Poruszal sie tak, jakby rzeczywiscie od wielu dni nie opuszczal swojej kozetki. -Natan, w kazdej chwili gotowa jestem skorzystac z pierwszego lepszego pretekstu, zeby sie z toba zobaczyc. - Elnear poslala ten swoj wszystko zmieniajacy usmiech, a on odpowiedzial jej tym samym, blyskajac bialymi zebami zza czarnej brody. Byli tylko przyjaciolmi, niczym wiecej... ale prawdziwymi przyjaciolmi. Uwazala go za fantastycznego faceta. Ale z drugiej strony przeciez podziwia i Strygera. - Poza tym ktos musi ci czasem przypomniec, zebys wyszedl zaczerpnac powietrza. -A to kto? - zapytal, nadal jeszcze nieco ochryplym glosem. Usmiechnal sie przy tym tak, jakby naprawde mial ochote wiedziec. Elnear mnie przedstawila, a on przeszedl przez caly pokoj, zeby uscisnac mi dlon i powiedziec, jakie to cholerne szczescie mnie spotkalo, ze pracuje dla jednej z najlepszych w Brygadzie. Nic nie odpowiedzialem, gardlo mialem jak sparalizowane. Moj umysl niezmordowanie staral sie znalezc te czarna dziure w centrum jego mysli, ktora pozwolilaby mi zrozumiec, jak ktos moze zarzadzac najwieksza w calej Federacji instytucja handlu niewolnikami, a mimo to tak szczerze sie do wszystkich usmiechac. Tylko ze jakos nic nie udawalo mi sie znalezc... Wzmagajaca sie wciaz frustracja nie pozwalala mi sie nalezycie skupic. Takie szare polwidzenie, jakie zapewnialy mi narkotyki Braedeego, bylo niewiele lepsze od calkowitej psychotro-nicznej slepoty. Isplanasky poczestowal Elnear herbata. Mnie wreczyl piwo, po czym sam otworzyl sobie drugie, zupelnie jakbysmy tu, na dachu swiata, urzadzili piknik. Na mojej butelce napisane bylo "Istnieje od roku 1420"; butelke zrobiono z brazowego szkla. Otworzylem ja i pociagnalem dlugi lyk tysiacletniego piwa. Bylo niezle. Dopilem do konca. -Nie podoba mi sie ta debata ze Strygerem... - mowil Isplanasky do Elnear. Podnioslem na nich wzrok. - Juz samo to, ze ma sie odbyc, na mile cuchnie interwencja. Zbyt wielu konglomeratom zalezy na tej legalizacji... -Tak, wiem. - Elnear skinela glowa i pociagnela lyczek herbaty. - On jest w swoich przekonaniach najzupelniej szczery, ale uderza mnie przy tym jego naiwnosc. Zawrze uklad z diablem tylko dlatego, ze wierzy w anioly - ze uzyje tu jego wlasnej terminologii. Isplanasky znow ukazal zeby w usmiechu. -W przeciwienstwie do ciebie i mnie, ktorzy jestesmy przesiaknieci cynizmem az do szpiku kosci. Rozsiadlem sie na sofie przy oknie i przysluchiwalem sie, jak dyskutuja o Strygerze niczym o jakims nieszkodliwym wariacie. Kiedy mialem dla siebie kilka wolnych minut w sieci, wynalazlem na jego temat, co tylko sie dalo. Sluchalem, jak przemawia, zbadalem jego przeszlosc. Zawsze byl bigotem; pelnil nawet obowiazki pastora Powszechnego Kosciola Ekumenicznego na Gaddenie. Nie zawsze jednak byl fanatykiem. Z tego, co zdolalem sie dowiedziec, wynikalo, ze z poczatku nalezal do zupelnie przyzwoitych facetow, zyl w zgodzie z wlasnymi naukami i pracowal nad tym, zeby innym zylo sie odrobine lepiej. A potem mial cos w rodzaju religijnej wizji - w kazdym razie tak wlasnie twierdzil - kiedy po upadku lezal przez kilka minut w stanie smierci klinicznej. I wtedy zaczal sie zmieniac. Przybyl na Ziemie, zeby studiowac religie sprzed ery kosmicznej, poniewaz w swojej wizji ujrzal, ze czeka tu na niego Jedyna Boska Prawda. Podroze miedzygwiezdne udowodnily raz na zawsze, ze Ziemia przestala byc pepkiem wszechswiata, a natknawszy sie na Hydran, ludzie przekonali sie, ze wcale nie sa w nim sami. Ludzka religia dokonala wtedy gwaltownego zwrotu, gloszac Powtorne Stworzenie. Przetrwaly tylko takie rodzaje kultow, ktore glosily jednosc wszystkich form zycia, a prawdy swoje wcielaly w zycie, unikajac wiekszego rozglosu, gdyz wtedy moglyby wejsc w konflikt z konglomeratami, a te wymagaly od ludzi bezwzglednej lojalnosci. Ale Stryger chcial przywrocic religie w dawnym stylu -z rzeczywistym Bogiem, ktory upodobal sobie ludzi. Ale to z ko- lei znaczylo, ze Hydranie nie sa jego ulubiencami. Nie potrafilem dojsc, kiedy zaczal tak mocno nienawidzic Hydran i z jakiego powodu. Starannie unikal wszelkich wzmianek na ten temat, bo nie byl glupi i wiedzial, ze ci, o ktorych poparcie zabiegal, takze nie sa. Najpewniej nienawidzili Hydran rownie mocno jak on, ale teraz kiedy wiekszosc zyjacych Hydran czula na sobie ciezka lape konglomeratow albo zostala "przemieszczona" do slumsow takich jak Stare Miasto, gadki o ludobojstwie nie przechodzily juz tak gladko jak niegdys. Stryger zaczal podrozowac, zbierac ludzi i fundusze, mowami o prawach jednostki zdobywajac miejsce w sieci, dzieki czemu jego slowa mogly zataczac coraz szersze kregi na coraz to nowych planetach. Zajmowal sie tym juz od dluzszego czasu; mial teraz piecdziesiat trzy lata. Nie zawsze wygladal tak jak teraz - co do tego sie nie pomylilem. Wlozono w niego tyle solidnej roboty chirurgicznej, ze na najstarszych podobiznach byl ledwie rozpoznawalny. Nauczal o dostojenstwie i pieknie ludzkiej postaci, nie poprawianej, nie zmienianej, takiej, jaka dla czlowieka przeznaczyl Bog. Ale pomalu, pomalutku sam zaczal zajmowac miejsce Boga, przeistaczajac siebie w starannie wykalkulowana wizje ludzkiej doskonalosci. A w dodatku przez wszystkie te lata udalo mu sie przekonac zarowno grube ryby z konglomeratow, jak i Rade Bezpieczenstwa, ze jest taka doskonaloscia, na jaka wyglada. Z pewnoscia nielatwo bylo grac na dwa fronty, trzeba przeciez manipulowac tak, by kazda ze stron w tych samych slowach slyszala dokladnie to, co chce slyszec. Trzeba byc cholernie bystrym i zrecznym, ale, co wiecej, trzeba miec w sobie te wiare, do ktorej chce sie przekonac innych. A on ja w sobie mial - wyczulem to. A teraz jeszcze wielu ludzi wierzylo w niego. Finanse jego Ruchu przedstawialy sie lepiej niz finanse niejednego z konglomeratow. Mogl sobie kupic, cokolwiek mu sie zamarzy, bylo go na to stac. Tylko ze wcale tego nie robil. Wiekszosc swoich zyskow przeznaczal na pomoc dla tych rozbitkow zyciowych, o ktorych nauczal. Sam widzialem w Starym Miescie kilka schronisk, ktore sponsorowal... Nawet z nich korzystalem. Kiedy sie o tym dowiedzialem, troche mnie przystopowalo. Sam nie wiedzialem juz, co o tym wszystkim sadzic, zaczalem podejrzewac, ze moze jednak jakos mylnie go odbieram. Jesli robil to dla autoreklamy, wiecej by zyskal, oplacajac za te pie niadze zawodowcow z mediow. Szybko zreszta sie zorientowalem, ze wcale nie chodzi mu o pieniadze ani nawet o slawe. Chcial jedynie prawdziwej wladzy. Pragnal tego miejsca w Radzie Bezpieczenstwa i wygladalo na to, ze chce wykorzystac glosowanie nad Pentryptyna jako sciezke, ktora ma go tam doprowadzic. Jakis wewnetrzny glos popychal go, by pial sie coraz wyzej i wyzej, a wcale nie byl to glos swietosci. Dlugo wpatrywalem sie w najnowszy obraz twarzy Strygera, zastanawiajac sie, co u diabla tak naprawde dzieje sie w jego glowie... Obrocilem sie, zeby popatrzec na widoczek Isplanasky'ego i zastapic nim obraz Strygera w myslach. Musialem zaraz przymknac oczy, bo uswiadomilem sobie, ze jestesmy przerazliwie wysoko. Zacisnalem dlonie na oparciu i poczekalem sekunde, az minie mi zawrot glowy. Sofa wykonana byla z czegos, co wygladalo i pachnialo jak prawdziwa skora. Przeciagnalem po niej reka. -...jesli w ten sposob zyska wieksze poparcie, bedziemy mieli problem - mowil Isplanasky. - Wiekszosc w Zgromadzeniu i tak juz jest za legalizacja. Pomijajac fakt, ze jestes najlepszym z mozliwych kandydatow, Stryger zupelnie nie jest przygotowany do spelnienia wymogow, jakie postawi przed nim ta funkcja. Przeciez nie ma w sobie nawet kawalka cybernetyki - twierdzi: dla Boga to nienaturalne. -No wlasnie: dla Boga. - Elnear wsparla glowe o wysokie oparcie fotela i wpatrzyla sie w sufit. - On naprawde wierzy, ze Bog jest po jego stronie. Wiesz, zawsze robilam to, co zdawalo mi sie sluszne i mniej wiecej zbiezne z kretymi sciezkami Pana. Ale czasem nie moge sie oprzec watpliwosciom... Mysle o tej debacie dniami i nocami. Snie o niej i budze sie, klocac sie sama ze soba. -Wierz mi, wiem, co czujesz. - Isplanasky podszedl niespokojnie do swojego barku. - Jesli konglomeraty zaczna stosowac pentryptyne na swoich obywatelach... -Moze pan stracic prace - wtracilem. FKT wynajmowala robotnikow kontraktowych kazdemu konglomeratowi, ktory potrzebowal kilku dodatkowych osob, zwykle po to, zeby wykonaly robote, jaka nie chcieli babrac sie ich obywatele. Nikt nie zadawal zadnych pytan. Wykorzystywala ich takze do wlasnych dzialan - takich jak na przyklad Gornictwo Federacyjne, gdzie z ich pomoca wydobywano krysztaly tellazjum na kawalku wygaslej gwiazdy zwanej Popielnikiem, w Koloniach Kraba. Popatrzyli na mnie oboje. -No coz, prawde mowiac nie to mnie najbardziej martwi - odpowiedzial Isplanasky, wciaz jeszcze dobrotliwie. - Martwi mnie to samo co lady. Nadzoruje Roboty Kontraktowe, co wiaze sie z koniecznoscia ochrony zycia ogromnych rzesz ludzi, ktorzy beda narazeni na narkotykowe naduzycia ze strony konglomeratow. Wierze, ze warto walczyc o ludzka godnosc i wolnosc wyboru, ze prawa jednostki nalezy za wszelka cene chronic i utrzymywac. Nie chce, zeby ludzie, za ktorych odpowiadam, byli traktowani zle i nawet nie mogli przeciwko temu zaprotestowac. -Chce pan pozostawic obraczkom wolnosc wyboru w zzeraniu tego calego brudu, jaki wciskaja im konglomeraty, i nie da pan nawet na oslode tych prochow? - zapytalem. - Jezeli tylko beda panu placic za dziesiec lat z ich zycia... Usmiech zniknal z jego twarzy. -To wcale nie tak. Pracuje dla FKT, poniewaz jest to jedyna instytucja dajaca szanse tym, ktorzy nie maja obywatelstwa w zadnym z konglomeratow. Daje im punkt wyjscia, druga szanse, pozyteczne szkolenie zawodowe. "Roboty Kontraktowe buduja swiaty"... - Machnal reka w strone logo na scianie za plecami. Gapilem sie na niego w niemym zdumieniu. Musi byc albo najdoskonalszym hipokryta, jakiego widzialem, albo patologicznym klamca - bo kazde slowo mowil z najglebszym przekonaniem. -Dobrze sie pan czuje? - zapytal. -Ile obraczek trzeba bylo obedrzec ze skory, zeby pokryc te sofe? - zapytalem w koncu. -Na dziewiec miliardow imion Boga! - mruknal. - Jestes anarchista, synu, czy po prostu masz slaba glowe? Odpialem swoja bransolete danych i zdjalem z przegubu. Wyciagnalem ku niemu reke, zeby zobaczyl szeroka, gladka obraczke z zabliznionej tkanki. Nie wiedzial, co to jest. -Kiedys dla pana pracowalem - wyjasnilem. Uniosl wysoko brwi. -Wydaje sie, ze pan wyszedl z tego doswiadczenia z nie naruszona skora - rzucil chlodno. Siegnalem za siebie po rabek koszuli. Wtedy wlasnie rozpaczliwy gniew Elnear uklul mnie w srodku jak ciern. Zerknalem na nia, dostrzeglem niedowierzanie w jej oczach. -Prosze pani, ja... -Tak, oczywiscie, moze pan odejsc. - Odprawila mnie gestem dloni. - Prosze wracac do biura. Tam porozmawiamy. - Pierwszy raz uslyszalem w jej glosie cos zblizonego do grozby. Moze i porozmawiamy, ale na pewno nie zechce mnie wysluchac. Mruknela do Isplanasky'ego jakies przeprosiny, cos mniej wiecej jak: -...niezbyt dobrze sie dzis czuje... Wyszedlem na zewnatrz, pozostawiajac za soba ich zdumione spojrzenia. Wspomnienia wciaz mnie nie odstepowaly, bo nie bylo i nigdy nie bedzie miejsca, w ktorym moglbym je pozostawic. -No, giermku... - Kiedy wloklem sie korytarzami przygnieciony ciezarem wlasnej bolesnej glupoty, znienacka wychynela przede mna rozedrgana, zlosliwie usmiechnieta twarz Darica taMinga. - Gdzie twoja lady w lsniacej zbroi? Niech to szlag. Akurat ta jedna osoba w calym wszechswiecie, ktora najmniej mialem ochote ogladac. Wzruszylem ramionami, bo nawet nie bardzo wiedzialem, o czym mowi - jak zwykle zreszta. Zaczalem sie zastanawiac, czy na tym wlasnie trawi cale dnie: lazi po korytarzach i czyha na ofiary. -Myslalem, ze ma byc zawsze z toba - naciskal, dotrzymujac mi kroku. - Albo moze na odwrot. Za to przeciez ci placa. Czy nie mam racji? -Nie dzis - odparlem, a dlonie pomalu zacisnely mi sie w piesci. -Prosze pana. -Co? - Spojrzalem na niego. -Powiedz "prosze pana". Niezbyt ci to wychodzi, co? Wiesz, co za plecami mowi o tobie Elnear? "Mozna go przebrac, zeby jakos wygladal, ale nigdzie nie mozna go zabrac". -Sadzilem, ze zwrotu "prosze pana" uzywa sie tylko dla wyrazenia szacunku. Przez chwile milczal, bo nie mogl uwierzyc, ze naprawde to powiedzialem. Potem wybuchnal smiechem. -Wiesz co, chyba cie zaczne podziwiac. Kocie. Ciebie rzeczywiscie guzik obchodzi, co na twoj temat myslimy... A moze po prostu jestes tak naiwny, ze nie wiesz, co ci mozemy zrobic? Poczulem w srodku lodowaty chlod, bo pojalem, ze mowi serio. Szedlem nieprzerwanie, przypatrujac sie wlasnym stopom, jak stawiaja kolejne kroki. -Jule nigdy nie wspominala mi, ze ma brata. Parsknal zlosliwym smiechem. -To nic szczegolnie zaskakujacego. Zawsze mnie nienawidzila, bo jestem normalny. Raz probowala mnie zabic, kiedy bylismy dziecmi. Probowala wypchnac mnie z balkonu w naszym wiejskim domku na Ardattee. Podnioslem na niego nachmurzony wzrok. On nadal sie do mnie usmiechal. -W takim razie na pewno miala wystarczajaco duzo powodow. - Znow patrzylem prosto przed siebie i przyspieszylem. On nadal dotrzymywal mi kroku, lazl za mna jak pies z zebami zatopionymi w mojej kostce. Zastanawialem sie, czego wlasciwie chce - poniewaz wyraznie do czegos zmierzal, czulem to. Nie wpadl na mnie przez przypadek. Zastanawialem sie, w czym problem: czy jest na narkotykach, czy moze samo to, ze jest taMingiem, wystarczylo, zeby tak popieprzyc mu w glowce. -A przy okazji, co cie tak pociagalo w mojej siostrze? Wiekszosc normalnych ludzi uwaza, ze psychotronicy sa odrazajacy. Juz sama mysl o tym, ze moga wpelznac czlowiekowi do glowy, ze moga mysla zatrzymac komus serce... No wiesz. Oczywiscie, moze ciebie to podnieca, jak nekrofilia albo sikanie na twarz... Obrocilem sie na piecie z uniesiona w gore piescia, nie obchodzilo mnie nawet, ze pol setki swiadkow i jeszcze wiecej monitorow ochrony zobaczy zaraz, jak skopie dupe czlonkowi Zgromadzenia... -Wiem, cos ty za jeden - rzucil. - Ty tez taki jestes. Piesc opadla jak martwy ciezarek. -Co? - szarpnalem sie i zaraz dodalem: - Kto ci powiedzial? Ze jestem telepata? -A wiec to prawda... to wszystko wyjasnia. - Jego szare oczy przylgnely do mojej twarzy jak spocona dlon. - Jestes psychotronikiem. Moj ojciec rzeczywiscie zatrudnil psychotronika. - Znow wybuchnal smiechem. - Boze, nie do wiary. -Kto ci powiedzial? - Poczulem gniew, ktory juz prawie siegal jego twarzy, zanim go zdusilem. Zdalem sobie sprawe, ze znow wystrychnal mnie na dudka. -Ojciec mi mowil. - Wzruszyl ramionami, jakby Charon taMing rozmawial o mnie tak jak o dzisiejszej pogodzie. - Tylko nie moglem w to uwierzyc. - Ja tez jakos nie moglem w to uwierzyc. Cos musial podsluchac albo zajrzec w jakis zastrze zony plik. - Kiedy Jule odeszla z domu, bylem pewien, ze jesli jakis swir kiedys wlezie mu przed oczy, kaze ja albo jego spopielic na miejscu. Braedee musi miec wieksza sile przekonywania, niz sadzilem. Albo wie o nas wiecej, niz mi sie wydawalo... -Dla wiekszosci ludzi tutaj nie jestem psychotronikiem. Tak chce Braedee. Powiem mu, ze wiesz. - Mialem nadzieje, ze to wystarczy, zeby trzymal gebe na klodke. -Och, twoj sekret bedzie u mnie bezpieczny. - Nagle zmienil sie na twarzy, znow dostal jakichs drgawek. - Jestes psychotronikiem... czy sie tego nie wstydzisz? Czy nigdy nie masz ochoty wyrznac sobie mozgu? Jule nieraz miala. Wszyscy traktowali ja tak... - Cos mignelo na chwile w jego oczach: strach. To mogl przeciez byc on, a nie jego siostra. -Tak jak ty? Sciagnal brwi, po twarzy znow przebiegl mu skurcz. Ruszylem dalej korytarzem i tym razem juz sie za mna nie wlokl. 9 Nastepnego ranka czekalem w zwyklym miejscu i o zwyklej porze. Okazalo sie, ze jestem tam sam jeden. Spoznianie sie bylo niepodobne do Elnear czy Jardan. Jesli w tym domu ktos jeszcze poza mna nie cierpial porankow, to mnie o tym nic nie bylo wiadomo. Oparlem sie o barierke schodow i czekalem, przymknawszy oczy. Paskudny bol, ktory wylagl mi sie w czaszce wczoraj po poludniu, wciaz jeszcze tam tkwil. Przyczajal sie odrobine, kiedy pociagalem z inhalatora troche srodkow przeciwbolowych, ale przypelzal zaraz z powrotem, kiedy tylko lekarstwa przestawaly dzialac. Troche mnie mdlilo, wiec machnalem reka na sniadanie. Zerkalem wciaz na zegarek, robilo sie coraz pozniej, az w koncu przyszlo mi do glowy, ze moze wyjechaly beze mnie. Nasilil sie bol zoladka i glowy. Wypuscilem na poszukiwanie niepewny palec mysli, ktory w koncu dziabnal w umysl Jardan - wciaz jeszcze byla w domu.Powedrowalem z powrotem korytarzem, az znalazlem ja w koncu na oszklonej werandzie; popijala sobie kawe, jakby miala nie wiadomo ile czasu. -Spoznila sie pani - odezwalem sie. Podniosla na mnie wzrok pelen zimnej zlosliwosci. -Nie. - Potrzasnela przeczaco glowa. - Lady Elnear bierze dzis udzial w zebraniu zarzadu ChemEnGenu. -Beze mnie? -Jest w swoim gabinecie. - Jardan machnela glowa w kierunku gabinetu. - Nie jest konieczne, zeby brala w nim udzial osobiscie, to czysta formalnosc. - Prawdziwa wladze sprawowal przeciez zarzad Centauri. - Przez reszte dnia bedzie korzystala z sieci, zeby przygotowac sie do jutrzejszej debaty... -Ach tak. - Przemknelo mi przez glowe, ze przeciez moglbym spac sobie teraz na gorze. - Dzieki, ze mnie pani uprzedzila. -...chociaz po wczorajszym wystepie trudno byloby miec do niej pretensje, gdyby pana zostawila. - Wbila wzrok w okno. -Moze mialem... -Zwiazanego i zakneblowanego. Przelknalem to, co zamierzalem powiedziec. -Wypchaj sie - rzucilem i wyszedlem. Na gorze zrzucilem z siebie ciuchy Centauri, ktore musialem nosic, i wlozylem nowe dzinsy, do tego stara koszule. Potem zszedlem na dol i tylnym wyjsciem wymknalem sie, zeby zaczerpnac troche swiezego powietrza. Przecialem podworze i powedrowalem na lezace za domem laki, czego nie mialem dotad okazji zrobic. Otwarta przestrzen przyprawila mnie o jeszcze silniejszy zawrot glowy niz zazwyczaj. Zmusilem sie, by cofnac sie o krok od wysokiego kamiennego muru, a potem o kolejny. -Kocie! Kocie! Obejrzalem sie i zobaczylem, jak macha do mnie raczka Talitha, ktora wyjechala wlasnie zza rogu, siedzac na grzbiecie najwiekszego psa, jakiego w zyciu widzialem. Psa prowadzila na dziwnej smyczy niania. -Popatrz na mnie! - krzyknela tak glosno, ze pewnie slychac ja bylo na najblizszej planecie. - Chcesz sie ze mna przejechac? Nazywa sie Bootsie, bo ma na nogach biale butki! - Niania uciszyla ja gniewnie. Zwierze bylo bialo-brazowe, pysk mialo ukryty w wielkiej szopie dlugich wlosow. Cofnalem sie troche, kiedy niania szarpnieciem zatrzymala je tuz przede mna. Nawet jesli ta kobieta nazywala sie jakos inaczej niz "niania", to i tak nie chcialo mi sie dowiadywac. Nosila sie zawsze na szaro i zwykle wygladala tak, jakby zula wlasnie cos kwasnego. -Dzien dobry - rzucila tak, jakby szczerze watpila, czy bedzie dobry. -Mozesz pojezdzic ze mna - jeszcze raz zaproponowala Talitha, spogladajac na mnie z nadzieja. - Prawda, ze moze, nia-niu? -Bootsie nie udzwignie was obojga - odparla niania beznamietnie. -Nie, dzieki. - Potrzasnalem przeczaco glowa. - Nie lubie psow. -To nie jest pies - poprawila mnie Talitha. - To kucyk. Na psach sie nie jezdzi. -Aha. -No, idziemy, Talitho. Zmeczylo mnie to chodzenie. Dosyc sie juz najezdzilas. - Niania znow szarpnela za smycz kucyka i zaczela go zawracac. -Nie, nie! - Talitha ze zmartwiona mina wczepila sie raczkami w siodlo. - Przeciez nawet nie objechalysmy wkolo domu! Prosze... -Nie. Patrzylem, jak zaczynaja sie oddalac, i czulem w glowie znudzenie niani i bezradne rozczarowanie Talithy, a w nozdrzach won starego metalu. -Ja ja troche poprowadze - odezwalem sie. Niania okrecila kucyka wraz z jego pociagajacym nosem jezdzcem i czym predzej wcisnela mi w reke linke, zebym nie zdazyl sie rozmyslic. -Prosze - rzucila. - I prosze uwazac, gryzie. Skrzywilem sie. -Bootsie mnie nigdy nie gryzie - odezwala sie Talitha. Niania odeszla pospiesznie w strone domu, a z nia zniknal zapach starego metalu. Popatrzylem na kucyka, dotknalem jego mysli - dziwna, ruchliwa powierzchnia umyslu zwierzecia, jak dryfujace po niebie chmury. Nie bylo przestraszone ani zle, tylko zadowolone i ufne. Rozluznilem nieco zacisniete na lince dlonie. W oddali widzialem Krysztalowy Palac. W oczy wbily mi sie swietliste ciernie, kiedy zza sciany gor wyjrzalo palace slonce. Po lewej, nieco blizej nas zobaczylem inny dom. -Czyj to dom? - zapytalem, choc niewiele mnie to obchodzilo. -To dom Darica - odpowiedziala mi Talitha. Zaraz pozalowalem, ze w ogole pytalem. Popatrzylem na prawo, zobaczylem przeplywajaca obok nas rzeke, szeroka i spokojna. Ruszylem w tamta strone, ciagnac za soba kucyka. Przynajmniej mialem sie teraz czego trzymac; przeszlismy przez pusta lake, dotarlismy nad brzeg rzeki i zatrzymalismy pod jakims drzewem. -Hej, Kocie... Przestraszony, popatrzylem w gore. Z gory pikowal na nas Jiro z lopotem sztucznych skrzydel. Sploszony kucyk szarpnal sie na lince. Talitha pisnela z przestrachu. Zlapalem mysli kucyka w petle wymuszonego spokoju i szybko go opanowalem. Jiro wyladowal tuz przy nas, a skrzydla zwinely mu sie schludnie z tylu, kiedy tylko opuscil rece. -Widziales mnie? Zupelnie jak ptak... - Znow uniosl jedna reke, zatrzepotal skrzydlem. -Jiro! - upomniala go Talitha. - Przestraszyles mojego kucyka. -Ojej. - Wzruszyl ramionami. - Przepraszam, Tally. Ale czy to nie jest prawdziwy odlot? Ciocia mi je kupila. Charon powiedzial, ze ich nie dostane, bo to zbyt niebezpieczne. Ciekawe, czy Elnear miala przy tym nadzieje, ze Jiro skreci sobie kark i bedzie o jednego taMinga mniej na tym swiecie. Ale przeciez wiem, ze nie dlatego to zrobila. Nie czula niecheci do tych dzieci - nawet nie do wszystkich taMingow palala nienawiscia. Ciekawe, co czula do tego, za ktorego wyszla za maz... Jiro mial na sobie skafander i helm przeciwwstrzasowy - i to takze kupila mu Elnear. -Dlaczego tak sie ubierasz? - zapytal. -Niby jak? - Popatrzylem po sobie. -Jakbys byl wyzerowany. - Biedny. Zmarszczylem brwi. -A dlaczego ty zawsze mowisz wszystko, co ci przyjdzie na mysl, bez wzgledu na to, jak bedzie glupie? Chlopiec wydal dolna warge. -I kto to mowi. Slyszalem, co wygadywales do Isplana-sky'ego. Odwrocilem wzrok. Talitha siedziala na grzbiecie zwierzecia, podspiewujac wciaz od nowa: "Kocham swojego kucyka, kocham swojego kucyka...", a kucyk tepymi zebami rwal miekka zielona trawe. Strach juz zdazyl zniknac z mysli obojga. Popatrzylem z powrotem na Jiro. -Jak to z wami jest, ludzie, ze nigdy nie widze, zebyscie ze soba rozmawiali, a zawsze wiecie, co sie u kogo dzieje? Ale on tylko patrzyl na mnie, nic nie rozumiejac. Wzruszylem ramionami, probujac strzasnac z nich frustracje. -Czasem sie wsciekam, bo tutaj nikt nic nie rozumie. - To najgorsi posrod martwych palek: mysla, ze wszystko juz wiedza, kiedy tak naprawde nie wiedza nic, a nawet nie chca wiedziec. - Czasem mowie rozne rzeczy, bo nie moge sie powstrzymac. -Tak samo ja. - Podniosl na mnie wzrok i nagle zobaczy- lem, ze w jego oczach czai sie ktos zupelnie inny. - Czasem nie moge sie powstrzymac. - Przelknal nerwowo sline. Przypomnialem sobie, co mowila Lazuli... i ze ma za ojczyma Charona taMinga. Dotknalem lekko jego ramienia. -Wiem - powiedzialem. Usmiechnal sie troche niepewnie. -Mama mowila, ze na pewno musisz byc porzadnym czlowiekiem, skoro Charon tak cie strasznie nienawidzi. Z zaskoczenia parsknalem smiechem. Przez chwile nic nie mowilem, a przez glowe przelecialo mi z pol tuzina mysli. -Gdzie twoja matka? -Jest w Krysztalowym Palacu z Charonem. - Skrzywil sie. -Ciocia mowi, ze Charon to imie jakiegos starozytnego przewoznika, ktory kiedys transportowal umarlakow do Piekla. Jeszcze raz parsknalem smiechem. -Kiedys podaruje mu psa z trzema glowami. -Chce zobaczyc psa z trzema glowami! - wybuchnela znienacka Talitha. Zsunela sie niezgrabnie z siodla na ziemie. -Jeszcze go nie mam, glupia - odpowiedzial jej Jiro. - A gdzie twoja matka? - zwrocil sie do mnie. Obejrzalem sie na niego, zaskoczony. -Nie zyje. Twarz sciagnela mu sie w bolesnym skurczu. -A ojciec? -Nie wiem. -Ja tez nie wiem, gdzie jest moj ojciec... - Zlapal Talithe i przyciagnal ja do siebie, tulac mocno, kiedy sie wyrywala. - Myslisz, ze jak sie czegos mocno pragnie, to moze sie zdarzyc? Potrzasnalem przeczaco glowa, zapatrzony w przeplywajacy jak czas nurt rzeki. -Nie pozwol, zeby cos sie stalo cioci. Skinalem glowa. -Chce polatac. - Talitha pociagnela za skrzydla Jiro. -Jestes za mala. - Puscil ja i odsunal, a sam zaczal rozpinac uprzaz. - Prosze, sprobuj... - Przerzucil skrzydla w moja strone. -Maja podnosniki, tak naprawde wcale nie trzeba machac. Popatrzylem w niebo. Juz na sama mysl moja glowa i zoladek poruszyly sie niespokojnie. -Nie, dziekuje. Wzruszyl ramionami i niedbale cisnal skrzydla na ziemie. -No dobra. To zrobmy cos innego. Skrzywilem sie. -Jezu. Przeciez to zniszczysz. -Ciocia kupi mi drugie. - Juz zdejmowal z siebie skafander i helm. Talitha wedrowala teraz po skraju laki, zbierajac biale i fioletowe kwiatki i podspiewujac jakas nieskladna piosenke. Usiadlem pod drzewem i oparlem sie plecami o szorstki pien. Wszystko tu tak pieknie pachnialo. Kucyk parsknal, wciaz jeszcze objadajac sie trawa. -Chcesz sie poscigac? Mozemy wziac sobie inne konie... -Jiro stanal przede mna w jasnoczerwonej tunice i szortach. -Nie umiem jezdzic konno - odparlem, wzruszajac ramionami. -No to mozemy poscigac sie na motorach wodnych... -Na nich tez nie umiem jezdzic. Czulem, ze pod skora wzbiera w nim irytacja, jak uciazliwe swedzenie. -Moglibysmy poplywac... - Machnal reka w strone rzeki. - To latwe. -Nie umiem plywac. - Spuscilem wzrok i zaczalem palcem kreslic po ziemi jakies linie. -Czy ty w ogole nie umiesz sie bawic? Zerknalem w gore. Wciaz stal nade mna z rekami opartymi na biodrach, ze sciagnietymi brwiami. -Nie. Chyba nie. -No coz, ja potrafie. - Zrzucil z siebie ubranie i pognal na brzeg rzeki. Obserwowalem, jak wchodzi nagi do wody, a potem nurkuje, patrzylem, jak plynie pozniej silnymi, spokojnymi wyrzutami ramion, jakby sie do tego urodzil, jakby byl ryba. Siedzialem dalej na miejscu, czujac w glowie echa jego doznan, wody i ruchu, jak rodzaj szyderczej przesmiewki. -Prosze. - Talitha podsunela mi pod nos garstke uwalanych ziemia kwiatkow. - To dla ciebie. Dlaczego nie plywasz jak Jiro? -Nie umiem. - Wzialem kwiatki niezgrabnie, kilka spadlo na ziemie. Pozbierala te upuszczone i wepchnela mi w dlon. -Dla ciebie. A te sa dla mamy, cioci i dla mojego kucyka... - Pokazala mi wiazke, ktora trzymala w drugiej raczce, potem ostroznie polozyla ja kolo mnie na ziemi. -Zostawmy je tutaj - mowila, jakbym to ja byl czterolat-kiem, a ona dorosla - i bedziemy mogli wejsc do wody tak jak Jiro. Pomoge ci. - Rozwarta mi dlon i polozyla moje kwiatki na ziemi obok calej reszty, druga reka pociagnela mnie za rekaw. -Ty chyba tez umiesz plywac, co? - zapytalem, podnoszac sie z ziemi. -O nie. - Potrzasnela powaznie glowka. - Mam dopiero cztery lata. Jak bede duza pieciolatka, to sie naucze. Moze ty tez sie nauczysz, jak bedziesz mial piec lat. -Taa. Moze. Zeszlismy razem nad wode. O metr od blotnistego brzegu ton juz byla przejrzysta. Widac bylo gladkie kamienie i przemykajace pod powierzchnia malenkie ryby. Zaraz potem robilo sie gleboko, woda miala odcien szarobrazowy, a dalej odbijala juz blekitnozielone niebo. Talitha brodzila w wodzie po kolana, chlapiac i piszczac. Powoli zdjalem buty i podwinalem nogawki spodni, wszedlem do wody. Byla lodowato zimna. Zimno najwyrazniej nie przeszkadzalo ani Talicie, ani Jiro. Zacisnawszy zeby, pozwolilem, by mnie pociagnela dalej, czulem, jak pod palcami stop przelewa sie muliste dno, a stopy obmywa prad. Nie bylem pewien, czy mi sie to podoba, czy nie. Zatrzymalem sie, kiedy zimna woda zaczela mi obmywac kolana. Jiro krzyknal i pomachal nam reka, Talitha zachichotala i zaczela chlapac. Krople rozbryznely sie jak deszcz. Na plecach czulem przyjemne cieplo promieni slonecznych, powietrze pachnialo rzesko, a moje odbicie w migotliwym lustrze wody powiedzialo mi, ze sie usmiecham... Mowilo, ze ten dzien naprawde jest moj. Az znienacka schwycil mnie gwaltowny atak paniki, ktory zaparl mi dech w piersiach. Zlodziej. Wyszedlem z wody i przysiadlem na brzegu, dyszac ciezko i dystansujac sie od uczucia, ktore mialo wiecej wspolnego z obserwowaniem bawiacych sie w wodzie dzieci niz z zimnym dotykiem wody na skorze albo mulistym dnem ruszajacym sie pod stopami... Takie samo uczucie mialem, kiedy wkraczalem do zamku taMingow na wysokiej skale: ze nie mam prawa tu byc, nie mam nawet prawa wiedziec, ze takie miejsca w ogole istnieja. Gorace promienie slonca przesiakaly mi pod skore; oblalem sie potem. Po dluzszej chwili zdolalem rozluznic zacisniete palce, rozprostowac napiete miesnie ramion, zdjalem wiec z siebie koszule. Wiatr owial spocona skore, zabral ze soba wy pelniajace mnie goraco. Przebieralem palcami wsrod nagrzanych kamykow, ktore tworzyly ciemna mozaike. Ciskalem je w zimna wode, jeden po drugim, by patrzec na tworzace sie kregi - jak sie zderzaja, lacza, mieszaja, jakby byly zbiegajacymi sie ze soba cudzymi myslami. Talitha takze juz wyszla na brzeg i usiadla tuz obok mnie. Zaczela lepic babki z blota. Po minucie Jiro wychynal z pluskiem z wody jak jakis potwor, dziewczynka krzyknela, a on ruszyl, chlapiac, do brzegu, zeby sie ubrac. Po drodze podniosl z ziemi kamien i rzucil, a kamien zatanczyl po powierzchni, jakby nic nie wazyl. Rzucilem jeszcze jeden, ale ten natychmiast zatonal. Przykucnal obok mnie. -Kiedy najlepiej sie w zyciu bawiles? Zerknalem na niego przelotnie. Jeszcze trzy kolejne kamienie uderzyly w wode i zatonely, podczas gdy ja szukalem w pamieci odpowiedzi, ktora cokolwiek by dla niego znaczyla. Gry, w ktore bawiono sie w Starym Miescie, czlowiek zawsze poznawal od tej najgorszej strony. -Widziales kiedy zdalnie sterowana komete? -Jasne. Mam cztery, kazda innego koloru. Poczulem nerwowe drgnienie ust. -Ja tez mialem kiedys taka. Bylem wtedy niewiele starszy od ciebie. To bylo niewiarygodne. Stare Miasto troche przypomina N'yuk, jest zamkniete, nie widac nieba. Quarro pogrzebalo je pod soba, kiedy zaczelo sie rozrastac nowe miasto. Tylko ze w Starym Miescie zawsze jest ciemno, nawet w dzien. Na ulicach caly swiat mial dla nas nie wiecej niz dziesiec metrow wysokosci... - Skrzynke ze zdalnym sterowaniem porwalem z wystawy po jakims pozarze, ale tego mu juz nie mowilem. Nawet nie mialem pojecia, co to moze byc. Kiedy ja wlaczylem, z an-tenki oderwala sie ogromna syczaca kula swiatla i poszybowala w strone dachu swiata. - To bylo tak, jakby sie probowalo kierowac tym... - Na chwile przenioslem wzrok na slonce, potem znow spojrzalem w dol. - Jakby trzymalo sie je na wedce... - Odbilo sie od splatanego podbrzusza Quarro i miotalo sie odrzucane od kolejnych scian domow, sypiac iskry i rozjasniajac ponury mrok ulicy jak zlapana w sidla gwiazda. Po dluzszej chwili zorientowalem sie, ze moge prowadzic ja ta antenka. Moglem z nia robic, co chcialem, kazac jej skakac, zataczac spirale, esy-floresy, ktore wypalaly mi ciemne wzory na siatkowce. -Wszyscy powychodzili na ulice, zeby na mnie patrzec, zeby ja zobaczyc. Dawali mi jedzenie i piwo, krzyczeli: "Krec nia, synu!". To bylo najlepsze przedstawienie, jakie w zyciu widzialem - i pewnie najlepsze, jakie ogladala cala reszta. Czulem sie jak jakis bohater, za darmo pokazywalem im slonce... - Pamietam, chcialem, zeby to trwalo wiecznie. Trwalo moze jakas godzine, zanim kogos zastanowilo, skad taki petak ma cos takiego, i dal o tym znac korbom. Przymkneli mnie za posiadanie kradzionych dobr. Przez nastepne cztery miesiace wszystkie noce spedzalem w wysokiej na metr trumnie aresztu, a we dnie czyscilem urynaly albo na kolanach szorowalem plyty podswietlanych chodnikow w Starym Miescie z przypieta na szyi obroza z ogluszaczem. Trwalo to niemal cala wiecznosc. Nie bylo warto. Przez dlugi czas nie moglem nawet zniesc tego wspomnienia. Od lat o tym nie myslalem. Zdziwiony jestem, ze teraz mi sie przypomnialo - niemal rownie mocno, jak wtedy zaskoczylaby mnie mysl, ze kiedys bede siedzial tu, o piecset lat swietlnych od Quarro, na naslonecznionym brzegu rzeki i z parka bogatych dzieci. -Jezeli to byla twoja ulubiona zabawka, to nie za bardzo cie uszczesliwiala - odezwal sie Jiro. Przez jego mysli przemknely jak reakcja lancuchowa zwatpienie, niezrozumienie, rozczarowanie. -To bylo dawno temu. - Wzruszylem ramionami i podnioslem sie z ziemi. - Dlaczego tu jest tak goraco? Myslalem, ze zbliza sie zima. - Na dalekich szczytach gor plonely ogniste kolory jesieni, ale dookola nas w dolinie nadal bylo cieplo i zielono. -To czesc systemu. - Jiro takze sie podniosl, kiedy wciagalem buty. - No wiesz, ochrona i to wszystko. Tu nigdy nie robi sie za goraco ani za zimno, wszyscy wola, zeby bylo tak jak teraz. Tutaj nigdy nie pada snieg. Z polusmiechem potrzasnalem glowa. Tutaj, jesli czlowiek chcial, zeby jego zycie przypominalo gorace letnie popoludnie, wystarczylo po prostu powiedziec... -A jesli chcecie miec snieg? -Wtedy mozemy leciec do naszego szalasu w gorach. Nawet nie chcialo mi sie pytac, co to jest. -Chodzmy do domu Darica. Tam jest Argentyne... -Nie, dzieki. - Chyba nie bylo w calym wszechswiecie ta kiej osoby, ktora moglaby mnie zachecic do odwiedzenia Darica. -Ale ona jest slawna! Nie chcesz jej poznac? To ostatnia rzecz, jakiej mi bylo trzeba. Potrzasnalem przeczaco glowa i zawiazalem sobie koszule wokol szyi. -Chodz, Talitho, zaprowadze cie z powrotem. Wstala, zrezygnowana, i pozwolila posadzic sie z powrotem na grzbiecie kucyka. Jiro, naburmuszony, znow zalozyl swoje skrzydla. -Ale oberwiesz, Tally, patrz, co narobilas. - Pokazal palcem jej zablocone ubranie i popatrzyl na mnie tak, jakby to byla moja wina. Talitha odela wargi. Jiro ruszyl biegiem i skoczyl, uniosl sie w powietrze jak latawiec. Okrazyl nas kilkakrotnie, kiedy brnelismy z powrotem przez lake, a potem odlecial samotnie w strone domu Darica. Troche mi go bylo zal, ale nie az tak, zebym zmienil zdanie. Poprowadzilem Talithe w strone domu. Niania podniosla sie z ogrodowej lawki jak szary cien i ruszyla ku nam, zeby ja odebrac. Wystarczylo jedno spojrzenie na ublocone nogi. -Lady Lazuli! - wrzasnela. Lazuli zeszla zaraz po stopniach ganku, dlonia oslaniajac oczy przed slonecznym blaskiem. -Mamo! Mamo! - Talitha zaczela podskakiwac w siodle z usmiechem tak szerokim i niewinnym, ze przez moment prawie przestalem czegokolwiek zalowac. Lazuli popatrzyla najpierw na nia, potem na mnie i poczulem, ze sili sie na gniew, ale zamiast tego ogarnia ja smiech. -Chyba jednak jest pan anarchista - powiedziala do mnie. Tak nazwal mnie wczoraj Isplanasky. Skrzywilem sie. - Och, daj spokoj, nianiu. - Lazuli spojrzala teraz na starsza kobiete. - To tylko troche blota. Rzeczywistosc az tak bardzo nas tutaj nie przeraza... - Zaskoczyl mnie ton ironii w jej glosie. Nawet ona sama nie bardzo wiedziala, co chce przez to powiedziec. Niania westchnela ciezko i poprowadzila rozbrykana Talithe do srodka. -Jiro jest u dzentelmena Darica - pospieszylem z wyjasnieniem, zeby nie sadzila, ze go utopilem. Lazuli odwrocila sie w moja strone. Popatrzyla na nieco zwiedle kwiaty w mojej dloni, poniewaz kucyk, ktorego jakos nadal musialem trzymac, zaczal sie do nich dobierac. Odsunalem wiazke od jego pyska. -Czy to dla mnie? - zapytala, na poty kpiaco, na poly z zaskoczeniem. -Ee... tak. - Wreczylem jej wiazke. - Od Talithy. Wziela je i patrzyla teraz na mnie, trzymajac je blisko twarzy, wdychajac ich slodki zapach. W oczach mignelo jej niezrozumiale rozczarowanie, zamrugala. Czujac sie nagle jak ostatni osiol, dodalem: -I chyba tez ode mnie. -Dziekuje. - Teraz sie usmiechnela i wetknela kwiaty za pasek wzorzystej tuniki. Miala gole nogi, idealne. Odebrala mi linke kucyka, muskajac palcami moje. -Prosze pozwolic mi to wziac. Wyglada pan, jakby tylko marzyl, zeby sie jej pozbyc... Znakomicie radzi pan sobie z dziecmi i milo mi, ze zechcial pan spedzic troche czasu z moimi. - Zaczela odprowadzac Bootsie, nie spuszczajac przy tym ze mnie wzroku. Chciala, zebym za nia poszedl, totez poszedlem. -To mile dzieci - rzeklem, bo trzeba bylo cos powiedziec i dlatego, ze nagle zdalem sobie sprawe, ze tak wlasnie jest. Smutne dzieci - ale tego juz nie dodalem. Pomyslalem o tym, jak beda wyrastac na nastepna generacje czlonkow zarzadu Centauri. Przez chwile szla obok mnie w milczeniu. -Tak bardzo je kocham - odezwala sie w koncu, a ja odnioslem wrazenie, ze te slowa z trudem przechodza jej przez gardlo. - Czasami trace poczucie rzeczywistosci, kiedy... rzeczywistosc za mocno mnie dotyka. Nie chcialabym rozejrzec sie pewnego dnia i stwierdzic, ze juz ich nie mam przy sobie. Kiedy o tym mysle, kiedy choc zaczynam sobie wyobrazac zycie bez nich, to nie wiem, jak to zniose... - Myslala o swoim pierwszym mezu. - Czasem patrzy pan na mnie tak dziwnie, Kocie. - Teraz ona na mnie patrzyla, pytajaco i z zaklopotaniem. Zamrugalem, potrzasnalem glowa. -To dlatego, ze czasem wyglada pani zupelnie jak Jule... prosze pani. -Och, Jule... - Uciekla spojrzeniem w bok, przystanela. Ktos wyszedl nam na spotkanie z niskich kamiennych budynkow i wzial od nas kucyka. - Wyszla za maz, prawda? - Znow na mnie spojrzala, pytajaco, jakby chciala odczytac moje mysli. - Za innego psychotronika? -Tak, prosze pani. - Przypomnialo mi sie, ze ona nie wie, kim naprawde jestem. Kiedy na mnie patrzyla, widziala przed soba tylko ludzka twarz. -Prosze tak do mnie nie mowic - rzucila lagodnie - czuje sie od tego staro. Prosze mi mowic Lazuli. Kiwnalem glowa, nagle niezdolny wykrztusic ani slowa. Jeszcze raz sie usmiechnela, jakby sie domyslala. -Czy pospaceruje pan ze mna chwile? Taki piekny dzien dzisiaj, a tutaj nikt nie zazywa zbyt wiele ruchu. -Z wyjatkiem lady Elnear - odezwalem sie. Rozesmiala sie. -Podoba mi sie panski sposob myslenia. Ciekawe, czy nie zmienilaby zdania, gdyby naprawde go znala, tak jak Jule... -Czy znala pani dobrze Jule? -Nie. Prawie wcale. Tylko o niej slyszalam. Rozne historie. - Niezbyt mile. - Biedactwo. - Myslala, ze jej kuzynka musi byc teraz o wiele szczesliwsza, wsrod swoich. -Nie potrzeba jej niczyjego wspolczucia - powiedzialem. Rzucila mi szybkie spojrzenie. -Przepraszam. Pan naprawde jest przywiazany do Jule, prawda? Pokiwalem glowa, nadal nie bardzo umialem zwrocic sie do niej po imieniu. -Czy pan ja kochal... kocha? Wspomnienia przemieszaly mi sie w myslach z irytacja jak woda z oliwa. -Jest moim najlepszym przyjacielem. Mowilem prawde. Czesc prawdy. Kiedys patrzylem na nia i pragnalem jej ciala, sadzac, ze to wlasnie jest milosc. Ale potem dzielilem z nia mysli. Siebeling wiele mnie nauczyl, zwrocil mi moja psycho, ale to Jule tak naprawde oddala mi Dar. Uczynila ze mnie calosc. Zmienila cala moja wiedze na temat kobiet, mezczyzn i na temat mojej osoby. Az w koncu zdalem sobie sprawe, ze nie kocham jej tak samo jak Siebeling... Ze chcialem tylko, aby byla moim przyjacielem, tylko tego potrzebowalem. Poczulem, jak ciekawosc Lazuli szybko sie wycofuje, ale na ramieniu wciaz jeszcze czulem jej dlon. I wciaz jeszcze za bardzo przypominala mi Jule, kiedy na nia patrzylem... Ale nie na tyle, zebym mogl sie poczuc bezpieczny. Spacerowalismy w cieniu wzdluz wysokiego kamiennego muru, ukryci przed oczami ciekawskich. -To wymaga duzej... odwagi, zeby tak zblizyc sie do kogos, kogo wiekszosc ludzi by sie bala - powiedziala. Wydobylem z siebie jakis dzwiek, ktory mial byc smiechem, ale wcale go nie przypominal. -Ona bardziej bala sie was wszystkich. I miala do tego wieksze prawo. Ucichla, zastanawiajac sie w duchu, czy naprawde dobrze mnie zrozumiala, czy moze specjalnie zostawiam tyle niedomowien. Pod cieplym dotykiem jej dloni gola skora ramienia zrobila sie sliska od potu. Dzien dyszal goracym oddechem wprost na nas. Poczulem, jak wzbiera w niej napiecie, ktore nie ma nic wspolnego z nasza rozmowa. Poczulem, ze wzbiera i we mnie, kiedy tylko zdalem sobie sprawe, co to jest. -Czy cos nie tak? - zapytala w koncu. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Ja... to tylko bol glowy. Wciaz przechodzi i wraca. Wszystko w porzadku... Ale ona juz prowadzila mnie w strone jednej z drewnianych lawek, stojacych wzdluz brzegow jaskrawych ogrodow. Powietrze wypelnial brzek owadow. -Czasem mija, kiedy sie potrze przy skroniach, o tutaj -rzucila polglosem. Poczulem jej palce na spoconym czole, zataczaly powolne, delikatne kregi... Jej twarz, wlosy - zbyt znajome - wargi niemal dotykaly moich, zapach kwiatow i rozgrzanej sloncem skory... Nagle nie moglem oderwac wzroku od jej oczu, bo jasno i wyraznie widzialem, co sie w nich kryje. - Czy juz lepiej? - zapytala tak samo cicho. Zabrala rece, wiec bylo znacznie gorzej. -Tak - wymamrotalem. Jedna dlon dalej krazyla tuz przy mojej twarzy, dotknela bialej linii blizny tuz nad lewym okiem. Potem opadla, by musnac jeszcze jedna poszarpana linie wzdluz zeber. -Masz piekne cialo - mowila - ale wcale o nie nie dbasz. Powinienes traktowac je laskawiej, musi na dlugo wystarczyc. -Wiem. - Teraz bolala mnie juz nie tylko glowa. -Kiedy jest sie takim mlodym, mysli sie, ze wszystko trwa wiecznie. - Odwrocila wzrok. -Nie - odparlem. - Ja wiem, ze nie trwa. Lazuli... -Kocie! Az podskoczylem na lawce i podnioslem wzrok. Zobaczylem, ze na balkonie stoi Elnear i patrzy prosto na nas. -Zechce pan tu przyjsc? Zerwalem sie na rowne nogi, pryslo zaklecie, ktore zatrzymalo czas i krazace w glowie mysli. Czulem obok siebie Lazuli; odsunela sie, zebym mogl sie odwrocic i pojsc w strone domu. Wszedlem po schodach na ganek, potem przez drzwi wejsciowe w chlodny cienisty korytarz, a tam, mrugajac, ruszylem do gabinetu Elnear. Moje mysli wciaz jeszcze blakaly sie gdzies przy tamtej ogrodowej sciezce. Nie wiedzialem, co mi powie Elnear, co gorsza nie wiedzialem tez, co sam jej powiem. -Slucham pania? - rzucilem w koncu ochryple, kiedy stanalem w drzwiach. Elnear odwrocila sie od okna. Szla w moim kierunku, ciemna sylwetka na tle slonecznych promieni. Z poczatku nie umialem nic wyczytac z jej twarzy. Ale dokladnie czulem, co mysli. -Nie wiem, co sobie wyobrazasz na temat swojej tu roli -odezwala sie, darowujac sobie wszystkie zwyczajowe uprzej-mostki. - Ale nie waz sie wkradac w prywatne zycie mojej rodziny. Nie zniose, zebys za pomoca swojej... telepatii - wyplula z siebie jak obsceniczne slowo - wykorzystywal dzieci albo skolowana kobiete, ktora sama nie wie, czego chce. Poczulem na twarzy palacy rumieniec. -Ja wcale nie... - urwalem, bo zdalem sobie sprawe, ze to bez sensu. Prawda czy nieprawda - cokolwiek jej powiem, to i tak bez roznicy. I to wlasnie jest ze wszystkiego najgorsze. - Zupelnie tego nie rozumiem - dodalem w koncu. -Czego znow nie rozumiesz? - Elnear trzymala sie ode mnie na odleglosc dlugiego, zdobionego gwiazdami stolika, schowana za murem gniewu, pogardy, strachu. -Dlaczego Jule mowila, ze pani ja kochala. Poprosila mnie, zebym pani pomogl, bo jest pani jedyna osoba, ktora ja tu kochala. Tylko dlatego tu jestem, ze mnie o to prosila. A pani musiala nienawidzic jej tak samo jak wszyscy inni. Jej usta zadrgaly; chciala obarczyc mnie wina za bol, jaki poczula nagle w sobie, ale nie mogla. Odwrocila sie ode mnie, zapatrzona w jakis przedmiot po drugiej stronie pokoju. Zdjecie jej meza. Po chwili odezwala sie ledwie slyszalnie: -Jule byla taka bezradna... taka zagubiona... tak bardzo kogos potrzebowala, kogos, kto pokocha ja bez zadnych warunkow... Popatrzyla na mnie i nagle jej umysl wypelnilo nie chciane wspomnienie o tym, jak wygladalem tamtego pierwszego dnia, kiedy zostawila mnie samego na oszklonej werandzie. -Jule byla inna. Odwrocilem sie zbyt gwaltownie, bo chcialem jak najszybciej od niej odejsc. Koszula zaczepila mi sie o wyciagnieta reke jakiejs figury przy drzwiach. Uslyszalem trzask dartego materialu, a szarpniecie zatrzymalo mnie w miejscu. Luzno zawiazane wokol szyi rekawy puscily, a koszula opadla na dywan. Schylilem sie i porwalem ja z ziemi, miedlac w ustach przeklenstwo. Caly przod byl przedarty na pol. -Kocie - glos Elnear zatrzymal mnie tak jak przedtem reka posagu. Wyprostowalem sie, mnac koszule w zacisnietych dloniach, nie patrzylem w jej strone. -Jak... kto ci zrobil to na plecach? -Nikt. - Zrobilem krok w strone wyjscia. -Kocie. -Prosze zapytac Isplanasky'ego. - Odwrocilem sie, by znow stanac z nia twarza w twarz. - Wyszedlem z Robot Kontraktowych z nie naruszona skora, tak? W takim razie na plecach nic nie mam. - Zarzucilem z powrotem zniszczona koszule i jeszcze raz zwiazalem rekawy wokol szyi, przykrywajac w ten sposob stare blizny. -To ci sie przydarzylo, kiedy pracowales dla Robot Kontraktowych? - raczej stwierdzila, niz spytala. - Slyszalam, ze niektore konglomeraty zle traktuja swoich robotnikow - brnela niezrecznie. - FKT probuje utrzymac... -To robota FKT. - Przypomnialo mi sie, jakie to uczucie, kiedy naladowana pradem rozga znaczy na plecach linie plynnego ognia, a potem jeszcze jedna, i jeszcze. - W kopalniach Federacji, w Koloniach Kraba... Gdyby nie to, ze Jule wykupila moj kontrakt, nie stalbym teraz przed pania. Czterdziesci piec procent obraczek nie dozywa konca kontraktu. Ale pani pewnie nie korzysta z dostepu do tego rodzaju informacji. Patrzyla na mnie, jak mi sie wtedy wydawalo, przez cale godziny, opierajac sie o krzeslo... Patrzyla i myslala o tym, co jej powiedzialem, patrzyla i myslala... Jak ktos, kto widzi przed soba kwadrat o pieciu bokach. W koncu odezwala sie: -Teraz rozumiem, dlaczego wczoraj to powiedziales. Ale nie rozumiem, jak moglo do tego dojsc. Natan nigdy by nie pozwolil... -Sama mi to pani mowila. Ludzie nie rzadza juz FKT, ona rzadzi sie sama. Isplanasky nie rzadzi Gornictwem Federacyjnym - a nawet Robotami Kontraktowymi rzadzi nie bardziej ode mnie. Rzeczywiscie tak mowila, ale tak naprawde chyba nie dotarlo do niej, co powiedziala. -Ale przeciez FKT istnieje tylko i wylacznie po to, zeby zabezpieczyc interesy... nieuprzywilejowanych - bronila sie jeszcze. - A nie zeby dokladac sie do ich cierpien. Dlaczego jedna reka mialaby ich wykorzystywac, a druga klasc kres wyzyskowi? - W myslach lady nie znajdowalem ani sladu zrozumienia; tak gleboko tkwila w niej jej wlasna wizja dzialania, ze poza nia nie dostrzegala juz niczego innego. -Czy pani jada mieso? Obrzucila mnie nic nie rozumiejacym spojrzeniem. -Owszem, jadam. -Ale mimo to uwaza sie pani za osobe o wysokim morale, zgadza sie? Kocha pani zwierzeta, trzyma je pani w domu, nigdy nie kopnelaby pani psa na ulicy. Jak w takim razie usprawiedliwi pani jedzenie miesa? -Ja... - Na jej twarz wystapil rumieniec. - Musze jesc, zeby przezyc. -Jule nie jada miesa. Odwrocila wzrok, dlonie przycisnela plasko do bokow. Ciekawe, ktore z nas jest bardziej zaskoczone ta rozmowa. -No dobrze - ciagnalem - moze i FKT ma sie za istote o wysokim morale. Nazwala ja pani Akcja Humanitarna dla ludzi. Ale musi jesc. A jesc mieso jest o wiele latwiej. Podniosla dlon do czola, zmierzwila wlosy. -Punkt dla ciebie. Kocie - mruknela wreszcie. - I to punkt, ktory wzielam sobie do serca. Porozmawiam o tym z Na-tanem, kiedy tylko bede miala okazje. -Czy naprawde pani sadzi, ze cos sie od tego zmieni? Troche sie nachmurzyla, ale cien zaraz zniknal. -Jednostkom juz zdarzalo sie zmienic zdanie. Nawet na tak wielka skale. Tylko ze potrzebuja poczatkowych danych, informacji. Tak jak mowiles. -Czy to dlatego zgodzila sie pani na te debate? - Przed- tem zastanawialem sie, po co jej to, skoro wierzy, ze zyczenia poszczegolnych jednostek i tak juz nie maja zadnego znaczenia. Moze to wlasnie wyjasnia, dlaczego tak bardzo zalezy jej na miejscu w Radzie, moze to cos wiecej niz zwykla zadza wladzy albo chec wymkniecia sie taMingom. - Naprawde pani wierzy, ze sa jeszcze sprawy, w ktorych pani glos bedzie mial znaczenie? -Chyba tak. - Pokiwala glowa, ale teraz sama juz nie byla niczego pewna, nawet tego, czy naprawde pragnie zasiadac w Radzie. Przesunela sie z powrotem w kierunku okien; rozgrzany do bialosci gniew od dawna w niej ostygl, ruszala sie teraz powoli i troche jakby bezwiednie. Chciala, zebym sobie poszedl. Ja tez tylko tego chcialem, ale jakos nie moglem sie ruszyc. Trzymala nas przy sobie jakas niewidzialna nic, ktorej zadne z nas nie umialo przerwac. Patrzyla na dol, na otoczone konturem swiatla ogrody. Lazuli juz tam nie bylo, zniknela jej z oczu, ale nie z mysli. -Jak sie miewa Jule? - zapytala w koncu. - Jakie jest to jej zycie teraz, z doktorem Siebelingiem? Czy jest w koncu naprawde szczesliwa? -Chyba tak, na tyle, na ile mozna byc szczesliwym. - Przeszedlem przez pokoj, az w koncu stanalem obok niej w balkonowych drzwiach. Ale nie za blisko. - Ona i Siebeling maja taki maly domek w Quarro. Trzyma w nim pelno zwierzat, ktore sie przyblakaly. Nie potrafi nie pomoc, kiedy moze. Doktorek tylko sie usmiecha, gdy sie o nie potyka. - Bylem jej pierwszym przybleda. Kiedy nauczyl sie zyc ze mna, nie przeszkadzala mu reszta. - Siebeling jest dla niej dobry. Ona dla niego tez. W Starym Miescie prowadza taki dom, w ktorym pomagaja innym psychotronikom poskladac do kupy wlasne zycie, tak jak zrobili to ze soba... i ze mna. -Tak sie ciesze. - Naprawde sie cieszyla. Poczulem, ze jej mysli z wolna znajduja jakis punkt zaczepienia, kotwice - obraz Jule, ktora pomaga innym sie usmiechnac. Moze mimo wszystko jest jakas nadzieja, moze i dla niej... Poslala mi pytajace spojrzenie. -Czy byla pani kiedys w Quarro, prosze pani? - zapytalem szybko, nim zdazyla zadac pytanie, na ktore tak naprawde nikt nie chcial teraz slyszec odpowiedzi. -Tak, wiele razy. Mam dom w Quarro. -Czy wybrala sie pani kiedykolwiek do Wiszacych Ogro dow? - Zyskalem szanse, zeby na chwile sie od niej oderwac, bo przed oczyma mialem znow tamte ogrody. Kiedy zobaczylem je po raz pierwszy - jako szesnasto- czy siedemnastolatek - nie moglem uwierzyc, ze to, co przed soba widze, jest najzupelniej naturalne, skoro ledwie wierzylem, ze jest realne. Przypomnialem sobie zbyt jaskrawe kolory, zbyt niewiarygodne ksztalty, ciezki, slodki zapach kwiatow. Wiszace Ogrody otaczaly wjazdowa studnie - jedyna droge do Starego Miasta. Przez cale zycie mialem je nad glowa, tyle ze zupelnie poza zasiegiem. -To piekne miejsce - odpowiedziala Elnear. - Jeden z naj-swietnie j szych ogrodow, jakie w zyciu widzialam. -Tutaj takze jest pieknie. Czasem przypomina mi o... o Quarro. - Jakos nie moglem wykrztusic z siebie slowa "dom". -Naprawde? - Sprawiala wrazenie zaskoczonej, jeszcze raz potoczyla spojrzeniem po wlasnych ogrodach. - No coz, chyba trzeba byc obcym w jakims miejscu, zeby naprawde docenic jego piekno. -Czy kiedy byla pani w ogrodach, spojrzala pani kiedykolwiek przez krawedz? -Przez krawedz? - powtorzyla pytajaco, probujac sobie wyobrazic, co moge miec na mysli. -Do Zbiornika. Do Starego Miasta. Potrzasnela przeczaco glowa. -Nie. -Trzeba pomieszkac w jakims miejscu, zeby naprawde poznac jego brzydote. -Tak. - Nagle przestala widziec ogrody przed soba. Opadl ja smutek, pokrywajac szaroscia wszystkie mysli, przyginajac do ziemi ramiona, az zrobilo mi sie przykro, ze to powiedzialem. - Musze wracac do pracy. - Miala na mysli przygotowania do debaty ze Strygerem, w ktorej ma bronic niezlomnych zasad FKT (kiedy odwracala sie od okna, obrzucila mnie ukradkowym spojrzeniem) i zrobic nastepny krok w strone Rady Bezpieczenstwa, a dalej od taMingow, Centaurian - od tej pulapki, jaka stal sie jej swiat. - Zechcesz mi wybaczyc... -Prosze pani - rzucilem. Zawrocila. - Nienawidze Centauri niemal rownie gleboko jak pani. Ja... - zawahalem sie, bo patrzyla wprost na mnie - ja tylko chcialem, zeby pani o tym wiedziala. Braedee juz nie uslyszy ode mnie niczego, czego pani przedtem nie sprawdzi. Nagle przypomniala sobie, co mowilem o powodach, dla ktorych zgodzilem sie dla niej pracowac. Dopiero teraz naprawde dotarl do niej sens moich slow. Spuscila wzrok, zaczela bezladnie przesuwac przypadkowe, lezace na biurku przedmioty: figurke dziecka, szklana kule z delikatnym jak puszysty klebek kwiatem, zawieszonym w srodku w zupelnie nieprawdopodobny sposob... Na sekunde zapatrzylem sie na te kule, bo przypomniala mi o czyms, co mialem dawno temu: hydranski przedmiot, pelen ukrytych tajemnic, ktory trzymany w rekach, zdawal sie cieply i niemal zywy... Ale tamto odeszlo, a tu byla tylko zimna szklana kula, w ktorej obrazek nigdy sie nie zmienial. Jak wspomnienie. Elnear podniosla znowu wzrok i przylapala mnie, jak sie gapie. Odwrocilem sie i nic juz nie mowiac, wyszedlem. 10 Jeden cwok powiedzial mi raz: "Usmiechnij sie. Zawsze moze byc gorzej". Telewizyjna debata na temat legalizacji narkotyku byla wyznaczona na pozne popoludnie nastepnego dnia. Na miejsce, gdzie to wszystko mialo sie dziac, dotarlem przed poludniem, jeszcze przed Elnear i Jardan, bo tym razem pracowalem z ekipa ochroniarzy Braedeego. Musialem wyklocic sie z Braedeem, zeby pozwolil mi przyjechac. Nie bylem pewien, czy to na wiesc, ze Daric o mnie wie, czy z powodu klopotow, jakich narobilem w biurze Isplanasky'ego, czy moze z powodu wlasnej obawy przed psychotronikami usilowal mi wmowic, ze dopoki Elnear sie tam nie zjawi, moja obecnosc jest zupelnie bez znaczenia. W koncu sie poddal - w taki sposob, w jaki czlowiek przestaje uganiac sie za mucha, bo szkoda mu czasu na takie glupstwa.Platforma studia Independent News unosila sie wewnatrz jakiegos historycznego budynku gleboko w samym sercu N'yuku. Byl to budynek o grubych scianach z szarego kamienia, ktory przed Powtornym Stworzeniem byl jakims domem bozym. Poniewaz Indy nie mogla liczyc na to, ze w czasie debaty rozbije sie tu jakis miedzygwiezdny frachtowiec, musiala dac swoim widzom cos, po czym mogliby bladzic wzrokiem, kiedy juz znudza im sie twarze rozmowcow. Kiedy tam wszedlem, poczulem sie, jakbym wkroczyl do wnetrza kalejdoskopu. Wysokie, lukowate okna wzdluz bocznych scian wykonano z tysiecy sczepionych ze soba kolorowych kawalkow szkla - obrazki z raju wymalowane czystym swiatlem. Ekipa techniczna z Indy popodswietlala je nalezycie od zewnatrz, zeby uzyskac jak najlepszy efekt, i teraz w nieruchome powietrze za scena laly sie strumienie teczowego swiatla. Ta debata to byl pomysl Strygera, ale urzeczywistnilo ja Indy News. Miala na nia nawet wylacznosc. Razem ze Stryge- rem popodlaczali do obwodow rowniez mnostwo innych waznych postaci, tak ze ciekawi obywatele z calej Federacji mogli sie do nich zblizyc w sposob, w jaki nieczesto sie z nimi stykali: kiedy po prostu mowili to, co mysla, zamiast przesylac sobie tajne wiadomosci kanalami, do ktorych tylko oni mogli miec dostep. Przy ogromnej popularnosci, jaka zyskal Stryger, oplaty za transmisje tego wydarzenia osiagna pewnie astronomiczne sumy. Tysiace kanalow, ktore oplataly odrebne korporacyjne systemy w sieci, tworzac z nich w miare spojna calosc, istnialy glownie po to, by dostarczac obywatelom niezbednej rozrywki, lecz byly zarazem droga, przez ktora ogarniete obsesja konglomeraty, nie mogac komunikowac sie bezposrednio, posylaly do siebie i do reszty galaktyki opatrzone biala flaga komunikaty. Debate prowadzil Shandor Mandragora. Mandragora byl najpopularniejszym pismakiem z wydania taksowego, nawet ja go znalem. Robil sprawozdania ze wszystkich wazniejszych prac Zgromadzenia, bo ich prace zawsze byly dla kogos wazne. Inni dziennikarze, reprezentujacy wiecej konglomeratowych sieci, niz czlowiek byl sobie w stanie wyobrazic, roili sie na calej platformie studia juz od samego switu. Wiekszosc z nich zrzedzila na dobrze skalkulowana wspanialomyslnosc Indy, dzieki ktorej mogli rozprzestrzenic swoje wlasne logo po wszystkich prywatnych systemach. Ekipy techniczne nietrudno bylo wypatrzyc - charakteryzowaly sie postawa typu "jesli to juz masz, pokaz". Pracownicy przechadzali sie tu i tam, otwarcie afiszujac sie ze swoim cybernetycznym sprzetem: trzecie oko, kamera w dloni, zmysly nastawione na rejestrowanie. Jak czlonkowie ulicznych gangow, lubili miec wrazenie, ze wyrozniaja sie w tlumie. Dawalo im to szczegolne poczucie sily, cos jak psycho... Ale takiej sily konglomeraty chcialy i potrzebowaly, a wiec byli odmienni, lecz nie byli dziwolagami. Kiedy im sie przygladalem, poczulem cos w rodzaju zazdrosnego uklucia - wobec tej niewymuszonej arogancji, ktora zapewniali sobie za pomoca takiego przenosnego sprzetu. W koncu zaczeli sie pojawiac sami uczestnicy debaty. Poza Strygerem i Elnear - najwazniejszymi osobami programu -znalazl sie tu Isplanasky z ramienia FKT, trzech czlonkow Zgromadzenia, wystepujacych w imieniu trzech roznych konglome-rackich blokow i kilku szefow Korporacji Bezpieczenstwa. Stry ger zjawil sie pierwszy, otoczony gromadka wlazidupskich uczniow, w reku trzymal swoja laske. Patnik oznacza poszukujacego wedrowca. Zawsze nosil przy sobie ten kij, jako symbol jego ziemskiej podrozy. Ulewa kolorowego swiatla z okien sprawila, ze wydal sie jeszcze piekniejszy. Nie bylo cienia watpliwosci, ze uznal, iz ten dzien bedzie nalezal do niego. Byl w swoim zywiole, a mnie przemknelo przez mysl, czy przypadkiem nie on maczal palce w sprawie wyboru miejsca na debate. Wypatrzyl mnie w tlumie, zupelnie jakby wyczul, ze sie na niego gapie, jakby poczul moja nienawisc albo tez fascynacje... Dojrzal mnie i raptem jego pewnosc siebie zakrzyknela pelnym glosem, wzbudzajac tysieczne echa w mojej czaszce. Stalem i przygladalem sie, jak zatrzymuje sie, jak wznosi laske, by powstrzymac i tych, ktorzy suneli dookola niego. Zakrecili sie wokol niego, wywolujac jak zwykle zamet, a on tymczasem spojrzal mi prosto w oczy i pomyslal: Wiem, ze sluchasz... Slowa byly niewyrazne i pozbawione wlasciwych ksztaltow, gdyz uformowal je umysl bez zadnej wrazliwosci na Dar, niemniej byly wystarczajaco wyrazne. Uniosl laske ku mnie niby w gescie blogoslawienstwa i usmiechnal sie porozumiewawczo, jakbysmy dzielili ze soba jakis wspolny sekret. (Niech cie Bog blogoslawi, chlopcze, jestes odpowiedzia na wszystkie moje modly.) Usmiechal sie przy tym tak slodko jak do kochanka - usmiechem, ktory zional ku mnie jak poderzniete gardlo. Mialem ochote skorzystac z mojej psycho, zeby natychmiast sie dowiedziec, co przez to rozumie - zeby zobaczyc, jak nagle zmienia sie na twarzy, zeby poczuc te odraze, obrzydzenie, dzika nienawisc - wszystko z wyjatkiem tego, co czulem w nim teraz. Ale byl tak absolutnie pewien siebie, ze obrocil moja koncentracje w bialy szum. W koncu oderwal ode mnie wzrok i ruszyl dalej, zwalniajac mnie, zebym mogl wykrasc sie chylkiem jak tchorz i zniknac w tlumie technikow. Kilka minut pozniej weszla Elnear w towarzystwie Jardan i zaraz zaroili sie dookola niej specjalisci od image'u, zreszta spotkalo to rowniez cala reszte uczestnikow. Siedzialem w kacie niedaleko Elnear i staralem sie pozostac niewidzialny, myslami sledzac tlum krecacych sie dookola niej pismakow. Jak wszyscy mowcy, miala na sobie ochrone, ale i tak robilem, co do mnie nalezy. Od czasu do czasu Jardan glosem ostrym jak brzytwa wysylala mnie po cos albo po kogos - wciaz czekala, az zno- wu zrobie z siebie durnia. Isplanasky zatrzymal sie obok nas na cos w rodzaju ostatniej wymiany zdan i zerknal przy tym na mnie, jakby sie spodziewal, ze zaraz wybuchne. Ale kiedy mijal mnie w powrotnej drodze, rzucil: "Musimy potem porozmawiac". Przynajmniej to nie zabrzmialo jak grozba. Na koniec wszystko znalazlo sie wreszcie na swoim miejscu. Usadowilem sie obok Jardan na jednej z twardych zabytkowych lawek, na ktorych ochrona stloczyla razem wszystkich sekretarzy, pomocnikow i dziennikarzy. Wysoko na scenie mowcy wygladali tak, jakby unosili sie w powietrzu nad zakrzywiona wstega swiatla, ktora stanowila cos w rodzaju ich wspolnego podium, a potem wtapiala sie w morze swiatla za ich plecami. Ciekawe, jak widzowie beda sie mogli skupic na czymkolwiek poza tym swiatlem. Lepiej, zeby te ich przemowy byly przekonujace. I byly takie. Oparlem sie wygodnie, przysluchujac sie jednemu mowcy po drugim - gadajacym glowom, ktore mialy nadawac ludzkie oblicze przekonaniom i polityce bezcielesnej ekonomicznej sieci. Tych ludzi wybrano, bo umieli dobrze sie sprawic i dlatego, ze szczerze wierzyli w to, co mowili na temat legalizacji pentryptyny: czy ze to blogoslawienstwo, czy ze przeklenstwo, czy ze tak naprawde w obliczu wiecznosci nie ma najmniejszego znaczenia. Wszyscy mieli w sobie mnostwo biocybernetyki i wszyscy podlaczeni byli teraz do Mandragory, pozwalajac mu elektronicznie zmierzyc szczerosc ich przekonan. Dzieki temu widzowie mogli osobiscie sprawdzic na odczytach, w jakim stopniu moga zaufac temu, co przed soba widza i slysza. Nawet Isplanasky wypadl tak czysto, jakby swiecie wierzyl w kazde swoje slowo. Ale w koncu najwazniejsi tu byli Elnear i Stryger oraz ich milczaca rywalizacja o miejsce w Radzie Bezpieczenstwa, na ktore oboje mieli chec. Nikt nic na razie o tym nie mowil, jeszcze nie teraz, ale wiedzieli o tym wszyscy: dziennikarze czekali ze swymi wczesniej przygotowanymi pytaniami i punktami widzenia, czlonkowie Zgromadzenia Federacji i wreszcie sama Rada Bezpieczenstwa. Wszyscy beda oceniac wrazenie, jakie wywarli mowcy, badac ich oddzialywanie na publicznosc -wplyw, jaki moga uzyskac w Zgromadzeniu, ktory wymiernie ukaze sile kazdego z nich, kiedy przyjdzie do podliczania glosow w sprawie legalizacji. Projekt tej ustawy wciaz jeszcze byl sprawdzany przez komisje specjalna Zgromadzenia. Ale Elne ar - i wszyscy inni tez - wiedziala, ze w ciagu kilku nastepnych dni zostanie przyjety. A przy tym stanie rzeczy niemal rownie pewne bylo, ze przejdzie pomyslnie i przez glosowanie. Isplanasky skonczyl juz przemawiac i Mandragora wreszcie udzielil glosu Elnear. Rozejrzala sie najpierw po tlumie, wyraznie kogos wypatrujac wsrod setek twarzy, ale wszedzie bylo za duzo swiatla. Znow wrocila wzrokiem do Mandragory. -Wczoraj odbylam pewna bardzo niezwykla rozmowe - zaczela. - Z kims, kto chcial wiedziec, dlaczego biore udzial w tej debacie, skoro sama mowilam, iz moim zdaniem los Federacji przestal juz spoczywac w rekach ludzi, ze ich zyciem rzadza teraz kaprysy miedzygwiezdnego handlu... Z zaskoczenia az wychylilem sie raptownie do przodu. Jardan natychmiast obrzucila mnie poirytowanym spojrzeniem. -Powiedzialam temu komus, ze bede tu dzisiaj, poniewaz wierze, ze nawet taka potega jak Zgromadzenie Federacji lub wieloplanetowy konglomerat nadal moze podlegac wplywom, jesli przedstawi mu sie wystarczajaco wazkie powody i jezeli wystarczajaco mocno poprze je opinia publiczna. Wiem, ze mozemy zyskac poparcie dostatecznej liczby obywateli, aby wywrzec wplyw na dzialalnosc i kurs obrany nawet przez tak gigantyczne systemy. Wszyscy macie prawo zarejestrowac swoja opinie w publicznej czesci sieci. Chcialabym, abyscie z tego skorzystali bez wzgledu na to, ktory poglad poprzecie, zeby sie przekonac, ze nadal mozecie wykorzystac swa sile, jezeli tylko zechcecie. Wczoraj moj rozmowca pytal mnie rowniez o inne rzeczy, zadawal mi trudne pytania na temat spraw, w ktore wierze. Federacja, jaka on zna, to zupelnie inne miejsce od tego, ktore znam ja. Sprawil, ze uswiadomilam sobie, jak latwo zbagatelizowac problem, ktory nie dotyczy nas bezposrednio - jakie to zwodnicze i niebezpieczne. Powiedzial mi takze: "Trzeba dobrze znac jakies miejsce, zeby dostrzec jego brzydote". No coz, ja sama dobrze znam przemysl biochemiczny. Mowila dalej, rozwijala przed nimi obraz tego, co uwolnienie pentryptyny moze spowodowac w zyciu pojedynczych ludzi wsrod tych miliardow, ktorzy wlasnie ja ogladaja - i jak latwo. Opowiedziala wszystkim, ze zasiada w zarzadzie konglomeratu, ktory ma wylaczny patent na produkcje tych narkotykow. Ze dzieki zyskom z ich sprzedazy ChemEnGen mogloby bardzo zyskac na znaczeniu (a takze i Centaurianie, ale ich nie wymie- nila). Mowila calej Federacji, ze wciaz jeszcze nie potrafi uwierzyc w zapewnienia o tym, ze sa bezpieczne, bo wie, ile takie zapewnienia sa warte... Jej slowa nie roznily sie znow tak bardzo od tego, co mowil Isplanasky, ale kryl sie w nich zar, dzieki ktoremu wnikaly w mozg sluchaczy. Jakby nie chodzilo tu o ideologie, ale o cos, za co czula sie tak samo odpowiedzialna jak za wlasne zycie. Jak gdyby te niewidzialne miliardy byly jej wlasna rodzina, jej dziecmi... Jardan siedziala przy mnie w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w Elnear, z twarza rozjasniona duma i odbitym swiatlem. Wsrod zgromadzonych nie bylo zlego mowcy, ale szczerosc i oryginalnosc Elnear sprawila, ze przewyzszyla ich wszystkich. Ale przeciez nie ona byla ostatnia. Popatrzylem na Strygera, ktorego przedstawial wlasnie Mandragora i na ktorym skupily sie teraz wszystkie oczy - te prawdziwe i te rejestrujace. Tylko on jeden sprawial wrazenie, jakby byl tu u siebie. Pol-przejrzysta twarz jasniala tak samo jak powietrze dookola, emanowala intensywnoscia jego wiary - w siebie i w boska moc, ktora przemawia teraz przez niego. Trudno bylo oprzec sie wrazeniu, ze wybrano to miejsce specjalnie ze wzgledu na niego. Zaczal przemawiac - w slowach mocnych i prostych, bez wzmianki o Bogu albo potepieniu - dawal znac sluchaczom, ze nie jest zadnym fanatykiem ani konglomeratowa osobistoscia, a tylko zatroskanym Kazdym. Staralem sie go nie sluchac ani na niego nie patrzec, ale mimo to moje oczy odrywaly sie od kolorowego powietrza, od okien, by wrocic do jego twarzy. Czesciowo dlatego, ze nie moglem sie oprzec swojej don nienawisci, a czesciowo dlatego, ze tak jak za ostatnim razem nie moglem oderwac od niego wzroku. Moze przyciagalo mnie jak magnes to jego absolutne przekonanie o wlasnej slusznosci, a moze ta wrodzona fanatyczna intensywnosc uczuc. W kazdym razie nie moglem nie sluchac, nie moglem nie patrzec, kiedy jego przemowienie wolniutko przeciagalo miliard umyslow na strone "ciemnej podszewki zycia", ktora, jak twierdzil, dobrze rozumial - tak jakby cokolwiek mogl o niej wiedziec...O tym, jak trzeba zabic, zeby samemu przezyc, ukrasc, zeby nie umrzec z glodu, w najgorszy sposob zarobic dziesiec zetonow i wydac je zaraz na narkotyki, ktore pomoga czlowiekowi zapomniec o tym, co musial przed chwila zrobic, zeby je dostac... Opowiadal o tym, jak to "jego" narkotyk "wpusci troche swiatla" w umysly i zycie wszystkich homoseksualistow, zboczencow i psychotronikow (wszystkich wymienil jednym tchem i tym samym tonem, tak jakby nienawidzil psychotronikow nie bardziej od tych wszystkich mordercow i gwalcicieli) - tych siewcow niepokoju, ktorzy wciaz wypelzaja z jakichs szczelin, zeby zadac kolejny gwalt ludzkosci, i przez ktorych spoleczenstwo nie moze dzialac gladko jak idealna maszyna. A przeciez mamy w zasiegu reki srodek, ktory pozwoli nam to wszystko odmienic raz na zawsze... Jego glos wibrowal teraz lekko, a oczy zaszly mgla, lecz mimo to czulem, ze doskonale panuje nad ta rozkrecajaca sie spirala. A na odczytach ponizej nie bylo kompletnie nic - nic nie moglo przekonac widzow, czy rzeczywiscie mowi to, co mysli, czy nie. "On nie jest podcybernowany" - mowil mi Isplanasky. Nie mogl sie podlaczyc do systemow Indy. Ale nie wiadomo dlaczego ten fakt, zamiast ujac mu wiarygodnosci, jakos mu jej przydal - wydawal sie znajdowac ponad tym wszystkim, tak cholernie czysty, ze nikomu nie musial udowadniac swojej szczerosci. ...Lady Elnear obawia sie, ze legalizacja narkotyku moglaby doprowadzic do jego naduzywania... Znow skierowalem na niego wzrok, kiedy uslyszalem, ze wspomina o Elnear. -...Ale ja wierze, ze dzieki temu wytracimy je z reki tym ludziom, ktorzy juz teraz robia z nich zly uzytek... Kryminalistom, ktorzy nielegalnie produkuja je w niewielkich ilosciach i sprzedaja po astronomicznych cenach na Rynku Brakow. Obrona praw, ktore oddaja narkotyki w rece rzeczonych kryminalistow - tylko oni na nich zarabiaja - nie lezy w niczyim dobrze pojetym interesie. Pod wzgledem moralnym to wlasnie oni najbardziej skorzystaja, jesli narkotyki zaczna byc wykorzystywane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Sugestie lady Elnear, ze korzystanie z tych narkotykow w sposob zgodny z wola Boga prowadzi do zla, mozna jedynie nazwac brakiem zrozumienia. Twierdzenie, ze konglomeraty, ktore zaspokajaja wszystkie nasze zyciowe potrzeby, sa gorsze od pospolitych kryminalistow, ktorzy na nas nastaja, charakteryzuje brak odpowiedzialnosci. Zawsze wierzylem, ze lady Elnear szczerze traktuje swa nieslabnaca krucjate o lepsze i bardziej ludzkie spoleczenstwo... Ale teraz zmuszony jestem zadac pani pewne pytanie, lady. - Odwrocil sie twarza do niej, pogwalciwszy w ten sposob obowiazujace podczas debaty zasady, poniewaz to Mandragora mial obowiazek zadawac pytania jej uczestnikom. - Czy nie jest tak, ze w istocie chroni pani tych dewiantow w naszym spoleczenstwie, chroni pani tych degeneratow, ktorych rzekomo nienawidzi pani rownie mocno jak ja? Elnear, wzieta przez zaskoczenie, wzdrygnela sie i poslala mu zdumione spojrzenie. -Oczywiscie, ze nie. Pewna jestem, ze sam pan dobrze wie, iz nie o to mi chodzilo... -Doszlo moich uszu, lady Elnear, ze wsrod swojego osobistego personelu zatrudnia pani psychotronika, telepate, polkrwi Hydranina. Czy mijam sie z prawda? Elnear oblala sie rumiencem; na sekunde jej wzrok oderwal sie od twarzy Strygera i poszybowal nad glowami publicznosci. Odczyty pod nia podskoczyly raptownie i zmienily kolory- -No coz, to prawda... zatrudniam... ale... Siedzaca obok mnie Jardan zaklela cicho. Kiedy spojrzala na mnie, poczulem nagla fale jej bezsilnej furii. -Z jakiejze to przyczyny zatrudnia pani u siebie czlonka grupy spolecznej znanej ze swej niestabilnosci emocjonalnej i kryminogennosci, ze swego destrukcyjnego wplywu na spoleczenstwo? Nie potrzebuje chyba nikomu przypominac, co moglo sie stac z Federacja, gdyby psychotroniczny renegat, zwany Quicksilverem, zdolal przejac Gornictwo Federacyjne, ledwie trzy lata temu... -Nie wierze w odpowiedzialnosc calej grupy spolecznej za czyny pojedynczych jej czlonkow - odparla Elnear. Szybko sie pozbierala. - Federacja ma za soba dlugi okres przesladowan psychotronikow - zarowno hydranskich, jak i ludzkich. Zawsze staralam sie oceniac jednostki wedle ich indywidualnych zdolnosci. -Ale ta jednostka, ktora sluzy pani jako osobisty sekretarz, ma kryminalna przeszlosc. Czy jest pani swiadoma, ze nalezal on do grupy psychotronicznych terrorystow, ktorzy spiskowali z Quicksilverem, zeby dla okupu przejac nasze zrodla tellazjum? Elnear znow zastygla w pol slowa. -Nie, nic o tym nie wiedzialam... -Jest notowany takze za napasc, kradzieze i naduzywanie narkotykow... Jakiez to typowe... Zaklalem pod nosem. Skad u licha sie dowiedzial?! Nie bylo tego w ogolnie dostepnych rejestrach. I poprzekrecal wszystko tak, zebym wyszedl na zdrajce, a to cholerne klamstwo. Mialem ochote wykrzyczec to do Elnear, do calej Federacji... Jardan zlapala mnie za ramie, kiedy zaczalem podnosic sie z miejsca, szarpnieciem obracajac mnie ku sobie. -Zjezdzaj! - syknela mi prosto w twarz. Czulem, jak wscieklosc przeplywa z jej reki do mego ramienia, a potem plynie dalej, az do mozgu. - Zanim narobisz jeszcze wiecej szkody. -Ale to klamstwa... -Zamknij sie, durniu. - Zaczela wlec mnie w strone najblizszego wyjscia, w wyobrazni przezywajac koszmar na mysl, co bedzie, kiedy te wszystkie pismaki, ktore weszyly wokol nas jak zgraja psow, dostana mnie w swoje lapy. -Trudno mi uwierzyc, ze przy pani szerokim dostepie do bankow danych sluzb bezpieczenstwa, nie miala pani o tym pojecia - draznil sie Stryger. - Jakze wiec mogla pani uznac te osobe za odpowiednia do pracy w pani otoczeniu, chyba ze miala pani jakies inne powody... Nie chcialem wiecej irytowac Jardan, po prostu szedlem za nia, jak moglem najszybciej, z glowa nisko pochylona, az w koncu dotarlismy do drzwi. Drzwi sprawdzily nasze dane identyfikacyjne i wypuscily nas bez problemu. -Istnialy pewne nadzwyczajne okolicznosci... - doslyszalem jeszcze protest Elnear, poczulem jej narastajaca rozpacz, ktora tlumila jednak w moich myslach wzmagajaca sie ekscy-tacja tlumu. A potem drzwi sie zamknely, odcinajac mnie od jej glosu, i byla to ostatnia rzecz, jaka uslyszalem. Zimny tunel pustych scian ulicy stal cichy i bezludny, tylko nad naszymi glowami unosily sie rzedy ruchomych swiatel. Ochrona zabezpieczyla teren na kilka poziomow w glab i do gory, jeszcze zanim rozpoczela sie debata. Kiedy wyszlismy na zewnatrz, Jardan obrocila sie gwaltownie i zanim zdazylem zareagowac, walnela mnie z calej sily. -Do diabla, Jardan... - zachlysnalem sie. -Niech cie diabli porwa! - Zobaczylem, jak w oczach zbieraja jej sie lzy wscieklosci. - A najgorsze jest to, ze z tymi psychotronikami Stryger ma absolutna racje! - dorzucila. -Czekaj no chwile... - Poczulem w czaszce pulsujacy bol; w ten sposob frustracja probowala wyrwac sie na wolnosc. Wezwany przez nia skads mod opadl cicho tuz przy nas. Na boku mial logo ChemEnGen. Wspiela sie do srodka i sprobowala zatrzasnac mi drzwi przed nosem. Sila otwarlem je z powrotem. Wpuscila mnie, ale tylko dlatego, ze jej sie przypomnialo, w o ile gorszej sytuacji znajdzie sie Elnear, jezeli ona zostawi mnie tu na zer pismakom. Wtulila sie w fotel, wcisnela mocno w piankowe oparcie. Mod zaczal brzeczec monotonnie: -Prosze powiedziec dokad, prosze powiedziec dokad, prosze powiedziec dokad... - az w koncu wydala mu polecenie. -Do diabla - odezwalem sie. - To zrobil Stryger, nie ja! Obejrzala sie na mnie, gwaltownymi ruchami ocierajac lzy z policzkow. -Gdybys nie istnial, nic nie moglby jej zrobic, nic! To prawda, co o tobie mowil - moze nie? - Jej dlonie zwarly sie w piesci. -Nie! Wszystko powykrecal. Nie jestem zdrajca. -Ale masz kryminalna przeszlosc? -Tak, ale... - Ale nikt nie mial o tym wiedziec... To nie byla moja wina... Potrzasnalem glowa. To nie ma znaczenia. To przeze mnie Elnear przegrala debate i pewnie takze glosowanie i miejsce w Radzie... swoja wolnosc, wolnosc dla kazdego psychotronika. Przez to, ze sam jestem psychotronikiem. Odpowiedzia na modly Strygera. Zamknalem oczy, zakrylem uszy i przygryzlem warge, wstrzymalem oddech... Wszystko po to, zeby moj umysl nie wykrzyczal o tym calemu swiatu. Bol wil sie wewnatrz czaszki jak splatana lina, zaciskajac sie coraz mocniej... Az poczulem, ze sie rozluznia, kiedy znow zaczalem odzyskiwac nad soba kontrole. Po kilku glebokich wdechach otwarlem oczy. Jardan siedziala sztywno na swoim fotelu i gapila sie na mnie, jakby myslala, ze utknela tu z wariatem. Opuscilem rece, splotlem palce i wlozylem je miedzy kolana, zeby troche uspokoic ich drzenie. W koncu oderwala ode mnie wzrok, pragnac w duchu, zebysmy czym predzej znalezli sie na miejscu i zebym zniknal. Mod sunal cicho przez wydrazone ulice, nie konczace sie matowe srebro i szarosci, morska zielen i zloto, jaskinie z kompozytu i stali. Przeplywalismy przez zyly i arterie skamienialego owada, zamknietego w bursztynie zaawansowanej techniki, a ja nie moglem miec zadnego wplywu na to, dokad lecimy... Po debacie mielismy wrocic do kompleksu FKT, ale teraz to nie wchodzilo w gre. Ciekawe, jak dlugo jeszcze beda wlec sie za nami tamte pytania, jak dlugo Elnear bedzie musiala stawic im czolo. Spocilem sie na sama mysl o tym, co by bylo, gdyby te dziennikarskie wampiry przyssaly mi sie do gardla. Ciekawe, gdzie wedlug Jardan mozna mnie przed nimi schowac. W koncu wtoczylismy sie w jedno z wielkich lukowatych odnozy, ktore przekraczaly rzeke i wspieraly sie o przeciwlegly brzeg. Wnetrze tej rury zarosniete bylo kolejnym miastem, biurami i domami. Mod skierowal sie teraz ku jednemu z nich, tropiac elektryczny slad jak ogar, az na koniec wyladowalismy na rozleglym tarasie gdzies wysoko nad sama rzeka. Miejski dom taMingow. Przypomnialem sobie, ze mialo sie tu dzis odbyc uroczyste przyjecie na czesc Elnear. Teraz bedzie raczej przypominalo stype. Az do teraz najwiekszym zmartwieniem Elnear bylo to, ze przyjecia zabieraja jej tyle czasu. Nie potrafilem spojrzec na gladki zielono-czarny front budynku przed nami, kiedy przemierzalismy czarne lustro polerowanego tarasu. Rownie przykro bylo patrzec ponad jego zakrzywiona krawedzia. Poszedlem za Jardan przez wysokie, emaliowane drzwi do ciemnego holu wejsciowego. Z daleka dobiegl nas brzek i szum rozmow; czulem elektryczne napiecie umyslow osob, ktore czynily ostatnie przygotowania do dzisiejszego wieczoru. Ale tu, przy drzwiach wejsciowych, wciaz jeszcze bylo cicho, jeszcze bylismy zupelnie sami. Jardan odwrocila sie i popatrzyla na mnie lodowatym wzrokiem. Zlapala mnie za ramie i scisnela az do bolu. -Idz za mna. I nie odzywaj sie ani slowem! Poprowadzila mnie w glab domu, starajac sie uniknac wszelkich spotkan, potem powiozla mnie winda jakies trzy-cztery pietra w gore, a nastepnie pozostawila w zagraconym i dusznym pokoju, ktory udawal czyjs gabinet, choc z unoszacego sie dookola zapachu martwoty mozna bylo wnioskowac, ze nikt nigdy z niego nie korzystal. -Zamknij sie tu na klucz. Z nikim nie rozmawiaj, dopoki lady sie do ciebie nie odezwie. Zrozumiano? Kiwnalem glowa, a ona zostawila mnie samego. Sterczalem tak na srodku tego pokoju, nie majac dosc sil, by sie stamtad ruszyc, i tylko gapilem sie dookola siebie. Pokoj byl waski i wysoki, jak wszystko tutaj. Na drugim koncu mial strzeliste okno. Na zewnatrz blade swiatlo wieczora slalo sie ukosem po rzece, cienie wypelnialy doliny zlobien w pancerzu mia- sta. Przestrzen dookola mnie wypelnialy chorobliwie blade meble. Wzdrygnalem sie na sama mysl, ze moglbym tu czegos dotknac, bo mogloby rozpasc mi sie pod palcami jak sprochniale drewno, ale po jakims czasie zmeczylo mnie to stanie. Podszedlem do okna i usadowilem sie na drzacym krancu wyscielanego siedziska na parapecie. Teraz juz nie dochodzil do mnie zaden dzwiek. Wpatrywalem sie w wielka lsniaca sciane miasta i toczace sie pod nia szaroniebieskie wody rzeki. Jeszcze pare godzin temu widok taki wydalby mi sie piekny, ale teraz nic juz nie bylo takie jak przedtem. Siedzialem i myslalem o czasach, kiedy martwilem sie tylko o to, czy zdolam skads zwedzic dosc jedzenia, zeby przetrwac nastepny tydzien, albo czy zdolam podrzucic paserowi tyle skradzionych towarow, zeby starczylo na splacenie dealera; kiedy najwazniejszym problemem bylo znalezienie cieplego miejsca do spania na noc. Kiedy wszystko bylo proste: zycie lub smierc... Zgarbilem sie, wsparlem bolaca glowe na rekach. Wtedy jeszcze nie rozumialem, dlaczego kazdy, kto tylko na mnie spojrzal, od razu musial mnie znienawidzic. Siedzialem tak w oczekiwaniu, a niebo za oknem sciemnialo i swiat dookola zaczal sie zamazywac... Dzien graniczyl juz z noca. Wtedy wreszcie dobieglo mnie miekkie cmokniecie otwieranych drzwi i do pokoju weszla Elnear. 11 Z korytarza dobiegly pomieszane ludzkie glosy, ktore urwaly sie nagle, kiedy zamknela za soba drzwi. Wstalem, a pokoj zalal sie swiatlem z ukrytych w scianach otworow. Elnear stala w miejscu, sztywna i napieta. Wszystkie moje zmysly wypelnial teraz gniew i gorzki zawod, jakie czula, stanawszy wreszcie ze mna twarza w twarz. Nie bylo w niej teraz zadnych slabych punktow - o zrozumieniu, wspolczuciu czy zalu z jej strony moglem raczej zapomniec. W koncu wyrzucila z siebie:-Mam nadzieje, ze ci z Centauri sa usatysfakcjonowani. Twoja obecnosc w moim zyciu sprawila, ze dzisiejsza debata okazala sie jedna wielka katastrofa - daremnym wysilkiem. Teraz z pewnoscia przegramy glosowanie nad legalizacja. - A to znaczylo, ze straci takze miejsce w Radzie Bezpieczenstwa, nawet nie musiala o tym mowic. - Wszystko przez ciebie. - Te uwage takze mogla sobie darowac, a jednak nie zrobila tego. Ucieklem wzrokiem w ciemniejace wciaz indygo za oknem, potem znow spojrzalem na nia. Oboje bylismy teraz zbyt widoczni, nie bylo gdzie sie ukryc, kiedy stalismy tak wsrod tych soczewek swiatla. Nie odpowiadalem, wbilem wzrok w podloge. -Zwykle bywasz bardziej pyskaty - rzucila tonem, ktorego nigdy jeszcze u niej nie slyszalem. - Nie masz zamiaru ze mna dyskutowac? Przeciez zwykle wdajesz sie ze mna w dyskusje. Myslalam, ze dobry sabotazysta stara sie zawsze zamaskowac swoja robote. No ale z drugiej strony, twoja akcja pewnie dobiegla juz konca. A ja sadzilam, ze masz mnie tylko szpiegowac. Podnioslem wzrok. -To nie tak... nie po tu sie tu zjawilem, do diabla. To nie moja wina, ze Stryger nienawidzi psychotronikow. Przeciez nie ja mu kazalem sie do siebie przyczepic! -Mogles mi przynajmniej powiedziec - odparta ozieble -ze jestes przestepca. -Nie jestem - potrzasnalem glowa bezradnie. - Stryger wszystko poprzekrecal. Wszystko mi odpuscili. Jestem czysty. Moje akta mialy byc opieczetowane i schowane tak gleboko, zeby nikt nigdy nie mogl do nich zajrzec. Nie mam nawet pojecia, jak zdolal sie dowiedziec... -Kazdy moze sie dowiedziec, czego tylko zechce, jesli ma odpowiednie dojscia. A on ma je z cala pewnoscia. - Rzucila na kanape okrycie, ktore miala na sobie, i zaczela krazyc niespokojnie po pokoju, zerkajac na mnie od czasu do czasu. - Najgorsza czesc tej calej przeprawy to to, ze oskarzono mnie o spiskowanie z kryminalistami i ze przez moj opor w sprawie legalizacji pentryptyny chce narazic cala ludzka spolecznosc na plage degeneratow i socjopatow! - Z calej sily uderzyla otwarta dlonia o blat biurka. - Musialam sie z nim zgodzic, musialam przyznac, ze ma racje, bo inaczej wyszlabym na klamczuche i hipokrytke... Bo oczywiscie zgadzam sie z nim, ze nalezy wziac pod kontrole kryminogenne zachowania i dewiacje... -Chce pani powiedziec: takich jak psychotronicy? Nie wystarczy, ze nie chca ich zatrudniac do zadnej przyzwoitej roboty? Nie wystarczy, ze robi im sie narkotyczna lobotomie, kiedy tylko zlapie sie ich na wykorzystywaniu psycho do celow przestepczych? Stryger chce, zeby kaleczyc ich narkotykami zaraz po urodzeniu. To dlatego chce zalegalizowac pentryptyne. To dlatego chce sie dostac do Rady Bezpieczenstwa. Zeby moc ich wtedy pozamykac w rezerwatach i narzucic takie prawo, ze przestepstwem bedzie nawet oddychanie... - zalamal mi sie glos. Raz juz tak bylo - z Hydranami. Z moja matka. A teraz Stryger chce zrobic to z kazdym, komu w chromosomowej sadzawce utopil sie choc jeden psychotroniczny gen. Wiedzialem, czego chce. Wiedzialem! Sila opanowalem drzenie glosu. - Sama pani tam mowila, ze psychotronikow trzeba osadzac tak jak wszystkich innych, kazdego z osobna. Juz prawie myslalem, ze pani w to wierzy. Mogla pani mocniej go przycisnac, mogla pani z nim walczyc... Tyle ze po tym, co od niego uslyszala - o moich przestepstwach i zdradzie - juz nie miala ochoty. "Stryger ma racje". Zobaczylem w jej myslach ten sam gorzki zawod i obrzydzenie, jakie widzialem przedtem u Jardan. -Sam jestes sobie winien. -Polowa z tego, co o mnie wygadywal, to klamstwa. Pani mu uwierzyla, nawet nie kazala mu pani niczego udowodnic. A wczoraj myslalem, ze pani... - Puste dlonie zacisnalem w piesci. - Dlaczego? -Bo to, co mowil o psychotronikach, to prawda - warknela. - Psychotronicy sa psychicznie niestabilni, socjopatyczni -krzywdza samych siebie i wszystkich dookola. - Myslala przy tym o Jule, o mnie, o jedynych psychotronikach, jakich znala. Ale znala przeciez stereotyp: psychotronicy to niebieskie ptaki, swiry, przypadki kliniczne. My tylko potwierdzalismy regule. - Moze bedzie im lepiej, jesli... bedzie sie jakos kontrolowac te ich zdolnosci... -Teraz ona unikala mojego wzroku. Jakas jej czesc wiedziala, jeszcze kiedy mowila te slowa, ze przeczyly one wszystkiemu, w co w swoim mniemaniu zawsze wierzyla. Ale nie mogla nic na to poradzic... A jej poczucie winy tylko wzmoglo jeszcze niechec do mnie. -To wlasnie probuja robic Siebeling i Jule - rzeklem, powstrzymujac sie, by nie siegnac do jej mysli, by jej tego nie pokazac. Wiedzialem, ze to bylo najgorsze, co moglbym zrobic. - Probuja nauczyc psychotronikow, jak kontrolowac swoj Dar. Tak jak Siebeling zrobil to ze mna i z Jule. Tylko w ten sposob mozna zapobiec problemom. To nie sa zwierzeta... -Jesli wszyscy psychotronicy posiada calkowita wladze nad wlasnymi zdolnosciami, odczuja wielka pokuse, zeby wykorzystac je przeciw innym. Wladza to najgorszy narkotyk. Pracowales przeciez dla tego terrorysty Quicksilvera. - Znow jak papuga powtarzala slowa Strygera, a jego obraz plonal teraz w jej myslach. - Okaleczylby FKT i rozerwalby na strzepy cala Federacje, gdyby go nie powstrzymano... -A jak pani mysli, w jaki sposob go powstrzymano? Nie odpowiedziala. Nie miala pojecia. -FKT wykorzystala psychotronikow! Siebelinga, Jule, mnie i garsc innych. To wtedy wlasnie ja poznalem. I to dlatego bylem na Popielniku, w tych kopalniach. Prosze zapytac Jule... - Nie wiedziala nawet o tym. Jedyne, co wiedziala, co wszyscy jeszcze pamietali, to to, ze jakis psychotroniczny terrorysta w pojedynke niemalze rozwalil cala Federacje. -Quicksilver nie dzialal sam. Nie byl zadnym szalonym bozkiem. Popieralo go mnostwo konglomeratow. Tak jak teraz Strygera. A mimo to my go powstrzymalismy - Jule, Siebeling i ja. - Unioslem zacisnieta piesc. - Osobiscie zabilem Quicksilvera. Czulem, jak umiera mi w srodku i dlatego teraz nie mo- ge korzystac ze swojej psycho, chyba ze nafaszeruje sie prochami tak, ze jego bol znika. - Z oczu polaly mi sie lzy, tak niespodziewanie, ze nie mialem szans ich powstrzymac. Palily mi skore jak kwas - nie czulem tego juz od wielu lat, od chwili kiedy po zabiciu go zdalem sobie sprawe, co zrobilem sobie i jemu. Kiedy zajrzalem w swoje mysli i zobaczylem te wielka nicosc, ktora zrobilem z drugiej osoby za pomoca telepatii i pistoletu - te rane broczaca przerazeniem i nienawiscia, ktora nigdy sie juz nie zagoi. Kiedy zdalem sobie sprawe, ze zniszczylem Dar, ktory stal sie moim zyciem, znalazlem sie z powrotem w punkcie wyjscia, slepy, samotny i zmierzajacy donikad... Otarlem twarz wierzchem dloni, zdusilem lkanie... Nie czulem juz nic. Elnear wpatrywala sie we mnie ze swego rodzaju przerazona fascynacja, jak ktos, kto przyglada sie wariatowi miotajacemu przeklenstwa na rogu ulic Starego Miasta. Jesli miala jeszcze jakies watpliwosci, czy wszyscy psychotronicy sa stuknieci, to juz je wszystkie rozwialem... Zaczela przesuwac sie tylem ku drzwiom. -Sadze - mruknela, macajac reka w poszukiwaniu wylacznika na scianie - ze twoja praca dla taMingow prawdopodobnie dobiegla konca. Z pewnoscia spisales sie dostatecznie dobrze. - W glosie znow zadzwieczaly zlosc i frustracja, drzwi za jej plecami otwarly sie szybko. - Pod zadnym pozorem nie wolno ci pojawic sie na przyjeciu na dole. Mam tu ze soba wlasna ochrone. Dopilnuja, zebys zostal usuniety, jesli tylko sie tam pokazesz. Wyszla. Drzwi zamknely sie za nia na glucho, a ja znow zostalem sam. Usiadlem i spogladalem przez okno w nadchodzaca noc, osleply od lez. Za oczami czulem ostre dzgniecia bolu. Znow wstalem i powloklem sie przez pokoj do miejsca, gdzie wypatrzylem kosz na smieci, a potem do niego zwymiotowalem. Bol glowy troche ustapil, ale drzenie rak utrzymywalo sie jeszcze dlugo. Polozylem sie na sofie, czujac, jak od wyschnietych lez sciaga mi sie skora na twarzy, i zaczalem sie zastanawiac, co u licha sie ze mna dzieje. Moze jestem chory, a moze tylko zmeczony... A moze po prostu juz sie zaczelo. Symptomy: moj umysl zzera cialo, bo przez narkotyki nie moze zzerac sam siebie. Wysyla mi sygnaly, mowi: "Skoncz z tym, na litosc boska". Dotknalem przylepki za uchem. Wlasnie mnie wylali, czyz nie? Moje przebranie zniknelo, wiec po coz dalej ja nosic, po co chodzic na polamanych nogach... Sprobowalem zmusic palce, by oderwaly przylepke. A co z Elnear? Ktos nadal probuje ja zabic, nic sie nie zmienilo pod tym wzgledem. "Pieprzyc ja" - rzucilem pod nosem, ale to mi wcale nie pomoglo, tylko poczulem sie jeszcze bardziej parszy-wie. Zrujnowalem jej zycie. I czego sie teraz spodziewam, ze mi podziekuje, czy co? Poza tym zatrudnil mnie Braedee, a on jeszcze mnie nie wylal. Moze powinienem poczekac. Potrzebuje tych pieniedzy. Potrzebuje... Podciagnalem kolana pod brode, oparlem glowe na stercie poduszek, a moj gniew rozplynal sie z wolna w kaluze zawisci. Wsluchalem sie w myslach w narastajacy pomruk mentalnego szumu; zaczeli zjawiac sie kolejni goscie, ktorzy wypelniali soba nizsze pietra. Elnear mowila, ze nie znosi przyjec, ze sa tylko strata czasu. Tym razem pewnie bedzie sie bawic jeszcze gorzej niz zwykle. Ale przeciez wyczulem gdzies na samym dnie jej mysli, ze pamieta chwile, kiedy uwielbiala muzyke, taniec, towarzystwo najlepszych wsrod najlepszych... Kiedy wirowalo jej w glowie od wina i smiechu, kiedy kazde slowo blyszczalo jak diament, kiedy kazde wrazenie bylo idealnym kontrapunktem wygrywanym na wszystkich zmyslach naraz, kiedy byla zakochana... Nie moglem przestac rozmyslac o tym, jak to jest, kiedy ma sie wszystko, czego dusza zapragnie - nawet szczescie. Nie trwalo dla niej dlugo - ale co w tym zyciu trwa dlugo? Myslalem, ze posmakuje tego przynajmniej przez jeden wieczor, ale teraz wszystkie wspomnienia z dzisiejszego wieczoru bede musial ukrasc. Pozwolilem swojej psycho zesliznac sie w spieniona wode tych setek umyslow - wszystkich razem, ale zawsze osobno, nawet w miejscu takim jak to. Natykalem sie na przypadkowe strzepy obrazow i uczuc i ukladalem je w kolekcje: czyjes oczy spogladaja na kobiete w sukni z klejnotow, nieoczekiwany smak ociekajacego czekolada egzotycznego owocu, zapach roz i importowanych kadzidel. Pulsujaca muzyka, ostre uklucie odrazy, gorace pozadanie, kiedy czyjes czerwone jak krew paznokcie zataczaja powolna petle wzdluz mojego-nie mojego kregoslupa. To takie proste, wszyscy tu sa jak slepcy... Zatracilem sie wsrod ich przyjemnosci, tonac coraz glebiej w fantazjach, pozwalalem sobie byc bogatym i slawnym, ogniem i lodem... Jakis Psychotronik. Usiadlem gwaltownie, wyrwany ze swych snow podgladacza, zawedrowawszy w nieodpowiednie drzwi. Ale czulem sie tak wyluzowany, beztroski, ze nie probowalem nawet miec sie na bacznosci, swiadom, ze te martwe palki nie sa w stanie w niczym sie polapac. Tylko ze ten wcale nie byl martwa palka. To byl mezczyzna - tylko tyle zdolalem sie dowiedziec, zanim mnie odcial w naglym ataku paniki. Rzucilem sie za nim w pogon, opuszczajac siec mysli na morze usiane samotnymi gwiazdami umyslow tych ludzi na dole. Ale juz go nie bylo, zginal mi w prozni, ktora zawsze oddzielala od siebie wszystkie te gwiazdy. Nie byl zbyt dobry - ale ja takze nie, a jedyne, co naprawde potrafil, to dobrze sie chowac. Po chwili porzucilem bezskuteczne polowanie, opadlem z powrotem na poduszki i znow zaczalem zabawiac sie w wedrowca. W tym bylem znacznie lepszy, a poza tym Braedee nie zyczyl sobie, zebym grzebal w rodzinnych sekretach... A wiec: zapach rozgrzanych cial i perfum, elektryczny wstrzas naglego upokorzenia, perlisty smiech, syntetyczna muzyka... Drzwi otwarly sie znienacka. Szybko siadlem, balem sie, ze to Elnear, ze zlapie mnie na tym mentalnym onanizmie. Ale to byl tylko Daric. Az wzdrygnal sie z zaskoczenia, jakby nie spodziewal sie tu ujrzec zadnej ludzkiej istoty... albo tylko mnie. Parsknal krotkim jak trzasniecie lamanego kijka smiechem. -No, witam. - Z rozpedu wszedl dalej, ruchy mial dziwnie mechaniczne. - A wiec to tutaj cie zeslala... Slyszalem, ze Kot juz wyskoczyl z worka. - Uniosl brwi i usmiechnal sie cwaniac-ko z zartu, ktorego nie zrozumialem. - Teraz wszyscy juz znaja twoj sekret. Nigdzie nie bedziesz bezpieczny. Jestes naznaczony, znaja cie wszystkie pismaki... Jestes slawny. Biedna ciocia chetnie zrobilaby struny do skrzypiec z twoich flakow. Wyprostowalem sie, przyciskajac klykcie do oczu, bo w glowie od nowa zaczal pulsowac bol. -Nie chcialbym przeszkadzac. Jak widze, swietnie sie bawisz, schowany tu na gorze, zupelnie sam, kiedy na dole toczy sie wlasnie przyjecie stulecia, o ktorym nie mozesz nawet marzyc. - Uslyszalem, jak mnie mija, przechodzac gdzies w glab pokoju. - Nie przyniosla ci nawet kubka zimnej herbaty ani garsci okruchow? Coz za niedbalstwo - ale z drugiej strony, ona sama tak cudownie sie dzis bawi... -Jezu! - odezwalem sie. - Prawdziwy z ciebie dupek. Podnioslem glowe. Odwrocil sie i wpil we mnie wzrok, choc tak naprawde wcale mnie nie widzial. -Masz racje... - Na jego twarzy malowalo sie teraz tak wielkie zaskoczenie, jakby po raz pierwszy ogladal siebie w lustrze. - Jestes bardzo spostrzegawczy, jesli chodzi o ludzkie charaktery. Ale to chyba musi byc cecha wszystkich telepatow. - Jego usta wygiely sie juz w kolejnym szyderczym usmiechu. Zaklalem i podnioslem sie, bo mialem serdecznie dosc bycia obiektem jego chorych zartow. Ruszylem w strone drzwi, nie bardzo wiedzac, dokad mialbym isc, wiedzialem tylko, ze chce sie znalezc jak najdalej stad. -Kocie, czekaj... Przystanalem, odwrocilem sie powoli. Mial teraz na sobie najlepsza imitacje ludzkiej twarzy, jaka u niego widzialem. Przechylil glowe na bok. -Sluchaj, przepraszam. Zrobilem z siebie kompletnego dupka. Masz absolutna racje. I jestes absolutnie uczciwy, czego nie moglbym powiedziec o nikim z tych, co sie tu znajduja, nie wylaczajac mnie. - Uniosl do gory dlonie. - Nie idz. Co powiesz na rozejm? Ja nie bede sie z ciebie nasmiewal, jesli ty obiecasz, ze nie bedziesz mowic mi prawdy. Poczulem, jak twarz tezeje mi w oczekiwaniu na nastepny policzek. Nie odezwalem sie. Ale on wrocil z powrotem do tego, co zaczal przedtem: wsunal reke w glab czegos, co wygladalo jak wiszaca przy scianie kamienna figura. Reka zniknela az po sam lokiec, a po chwili pojawila sie z powrotem, trzymajac male ceramiczne pudelko. Postawil je na biurku. -Moje prochy - wyjasnil, po czym otworzyl pudelko z usmiechem zazenowania, niepewny mojej reakcji. Kiedy nadal nic nie mowilem, wyjal ze srodka kilka plastikowych arkuszy usianych kolorowymi kropkami i zaczal odrywac je po jednej. Udekorowal czolo niebieskimi i zielonymi, przylepil sobie podwojna obroze z czerwonych i zlotych na szyi, pod rozpietym kolnierzem schludnej szarej tuniki, a do rozporka wepchnal sobie fioletowa. -Ach, juz mi lepiej. -Mam nadzieje, ze wiesz, co wyprawiasz - odezwalem sie w koncu. - Bo ja nie mam zamiaru zeskrobywac cie z podlogi, jak przedawkujesz. -Jasne, ze wiem - parsknal. - A ty? Slyszalem, ze od daw- na jestes doswiadczonym narkomanem. Poczestuj sie. - Machnal w moja strone do polowy oproznionymi arkuszami. Potrzasnalem odmownie glowa. -Juz nie biore. - Byl taki czas, kiedy sprobowalbym wszystkiego, co ktos zechcialby mi wcisnac, zeby jakos zapelnic te pustke w srodku, ktorej nie potrafilem wtedy nazwac. Wszystkiego, co pozwoliloby mi zniesc bol przetrwania kolejnego dnia na ulicy. Mam szczescie, ze uszedlem z tego z zyciem. Teraz juz nie potrzebuje narkotykow. Nagle moja reka zapragnela siegnac za ucho i oderwac plaster, ktory tam znajdzie. A moze tylko upewnic sie, ze jeszcze tam jest? Przycisnalem reke do boku. Daric popatrzyl na mnie na pol zdziwiony, na pol naburmu-szony. Zmusilem sie, by sprawdzic, co tez sie dzieje teraz w jego mozgu. Zastalem tam tylko normalny dla niego smrodek szyderstwa i czarnego humoru, a pod nim elektryczna piesn ledwie kontrolowanego napiecia i przypadkowe pasma obrzydzenia i niecheci... Jego umysl byl jak dzungla, a teraz jeszcze narkotyki wypelnily go lianami chaotycznych odczuc, kiedy pootwieraly na osciez wszystkie jego zmysly. Nie moglem przedrzec sie glebiej, ograniczony kalectwem swojej psycho. Daric westchnal, a blogi usmiech rozciagnal mu twarz jak kawalek plastiku. -Co za ulga! - Wygladal jak ktos, komu wlasnie odjeto od gardla ostrze noza; niemalze sam czulem, jak sie rozluznia. Nie dziwota, ze lubil prochy. Patrzylem, jak wpycha pudelko z powrotem do kryjowki za niby-figura. - Nie mam zamiaru dluzej ogladac tego widowiska z poprzebieranych psow na kucykach. Wierz mi, nic nie tracisz. Wredna, bezsensowna i krancowo nudna gre w Ofiary i Bestie, nic wiecej. Ja sam mam wlasne male przyjecie, w Czysccu. Argentyne stworzyla wlasnie nowy kawalek, specjalnie na dzisiejszy wieczor. Beda tam wszyscy moi ulubiency... Chcesz pojsc ze mna? - Oczy zajasnialy mu naglym zapalem. - Chodz ze mna. Bedziesz prawdziwa sensacja! Zamrugalem oczyma i gapilem sie w milczeniu, bo nie moglem uwierzyc, ze naprawde mnie zaprasza. Potrzasnalem glowa odmownie. -Nie moge. Uniosl w zdumieniu brwi. -Niby dlaczego? Boisz sie, ze pismaki zjedza cie zywcem? Nikt nawet nie bedzie wiedzial, ze gdzies chodziles. Bedziesz bezpieczny. Zastanawialem sie przez chwile nad jego slowami, opanowany naglym przyplywem podniecenia, bo wyobrazilem sobie, jak sie uwalniam z tego wiezienia, czuje sie rzeczywisty i zywy, chocby na jedna noc... -Ja... ja mam tu zostac. Mam swoja robote. Braedee... -Braedee?! - Rozesmial sie. - Naprawde myslisz, ze Braedeego obchodzi, co ty teraz bedziesz robil? Naprawde myslisz, ze to obchodzi Elnear? Rzeczywiscie wierzysz, ze ktos bedzie chcial ja zamordowac w samym srodku tego tlumu? Poza tym wszystkich tu przeswietlili az do samych wnetrznosci w poszukiwaniu broni. - Podszedl do mnie od niechcenia, wyciagnal reke, zeby tracic mnie w ramie. - Oni cie nie potrzebuja - dorzucil cicho. - Nie traktuj sie tak strasznie serio. Nikt inny tutaj tak nie robi. Odsunalem sie. Wzruszyl ramionami. W oczach zobaczylem blysk irytacji, ktory zaraz zniknal. -Rob, jak chcesz. Siedz tu i sie gryz. Udawaj waznego. - Odwrocil sie i ruszyl w strone drzwi. - Miales szanse... -No dobra, ide. Obrocil sie z powrotem, usmiechniety szeroko. -Obiecuje ci noc, jakiej nie zapomnisz do konca zycia... Jestes pewien, ze nie chcesz prochow? -Nie, dzieki - odparlem. Mam wszystko, czego mi potrzeba. 12 Wyszedlem za Darikiem z zatechlego pokoju, a potem przez labirynt pustych korytarzy, w dol winda dla sluzby... Przeslizgiwalismy sie obok otwartych drzwi, za ktorymi znajdowaly sie sciany swiatla-dzwieku-ruchu, z powrotem w ciemnosc i cisze. Czulem, jak usmiecha sie wciaz w ten sam sposob, rozswietlajac mi mozg szumem wlasnej przyjemnosci, ktory przeciwstawial sie skutecznie suchemu, pustemu pulsowaniu w mojej wlasnej glowie. Na koniec weszlismy do pomieszczenia, ktore stanowilo cos w rodzaju wielkiego podziemnego garazu, gdzie z pol tuzina prywatnych modow czekalo na tych, ktorzy beda potrzebowali szybko sie wymknac.Kiedy wyszlismy z windy w zaciemniony podziemny swiat, niespodziewanie ktos wysunal sie przed nami zza filara. Zaklalem i stanalem jak wryty. Ale Daric tylko wybuchnal smiechem i pchnal mnie do przodu. -Jiro! - zawolal. - Grzeczny chlopiec, udalo ci sie zwiac. Patrz, kogo znalazlem do towarzystwa. Jiro wszedl w krag swiatla. Jego wlosy nadal wygladaly dziko, a polowe twarzy zalewala farba w kolorze krwi. Mial na sobie kurtke z brokatu z oderwanym rekawem, a pod tym rozerwana koszule, narzucona na prazkowana tunike. Minela dobra chwila, zanim sie polapalem, ze nie przytrafil mu sie zaden wypadek. Usmiechal sie od ucha do ucha, ale na moj widok ten usmiech zgasl jak zdmuchnieta swieczka. Bialy szum podniecenia ucichl, przerwany nagla pustka niepewnosci, ostrymi ukluciami zwatpienia i ciekawosci. Wiedzial - jak wszyscy dookola. -Kocie... - Ramiona drgnely mu nerwowo. - Czy ty... to znaczy, czy ty naprawde jestes swirem? Czy ty... no, wiesz... czy przez caly czas czytasz moje mysli? - Mial blyszczace, ciemne oczy, z widocznymi po bokach bialkami. -Znasz kazdy nasz sekret, co Kocie? - mruknal Daric. -Nie - powiedzialem tak obojetnym tonem, na jaki tylko bylo mnie stac. - Nie jestem swirem, jestem psychotronikiem. I nie czytam caly czas w twoich myslach - dodalem, ignorujac smiech Darica. - Nie jestes znow taki interesujacy. Jiro nachmurzyl sie. Smiech Darica pognal mnie na otwarta przestrzen. Kiedy go mijalem, Jiro uskoczyl bojazliwie w tyl, ale zaraz wrocil z powrotem, prawie ze depczac mi po pietach; wyraznie probowal cos sobie udowodnic. W modzie jakos zrobilo mi sie ciasno, jakby siedzialy tu obok siebie dwie moje wersje. Mod dostarczyl nas wprost pod same drzwi Czyscca, prywatnego klubu Argentyne, a ja, widzac dookola siebie fragmenty Samego Konca, bylem z tego diablo zadowolony. Wysiedlismy prosto w blask setki holograficznych logo tanczacych w ciemnosci nad naszymi glowami, minelismy rozciagnietego w rynsztoku cpuna. Jiro zakrztusil sie dymem z podpalonego gdzies kosza na smieci. Przemknela obok nas banda ulicznikow ze zlotymi zebami i twarzami wymalowanymi trojwymiarowa farba; zmierzyli nas wzrokiem. Jedyna rzecz, ktorej nie spodziewalem sie tu zobaczyc, to kopula miasta opadajaca lukiem prosto w zatoke, wyrywajaca jej przestrzen, zagarniajaca dla siebie morskie dno. Klub Argentyne lezal juz za linia brzegu -ciemna sciana wody wznosila sie tu az do polowy kopuly, zatapiajac gwiazdy na dolnej polowie nieba. Nie wiem, czego spodziewalem sie po miejscu, ktorego wlascicielem byl Daric. Na zewnatrz prezentowalo sie nieszczegolnie: bardzo stary cementowy budynek dawnego magazynu, po scianie pelzl mu bez konca jak slepy robal czerwony hologram napisu: Czysciec. Daric maszerowal dziarsko po czarnych od brudu plytach chodnika, jakby byl wlascicielem calej tej czesci miasta, a potem zszedl po niskich schodkach do wejscia. Dotknal czegos na pokrytych rdza drzwiach, posylajac niemy sygnal. Ruszylem za nim, trzymajac sie blisko Jiro, ktory az trzaskal niespokojna energia. Rozpieralo go podniecenie, jakby tez byl na prochach, ale kiedy go sprawdzilem, w glowie mial zupelnie czysto. Daric przynajmniej nie zrobil swemu przyrodniemu bratu tej samej propozycji co mnie. Wiedzialem, ze Jiro lubi Argentyne, ale zaskoczylo mnie, ze Daric prowadzi takie dziecko na Sam Koniec. Argentyne byla symbionistka - podobnie jak magicy, najlepiej dzialala na czlowieka na zywo. Ale Jiro mowil przeciez, ze jest slawna. Pewnie wiec grywa w lepszych miejscach niz to. Pokryte graffiti drzwi lekko sie rozchylily, a potem otwarly na osciez, kiedy ten, kto za nimi stal, rozpoznal Darica. Cynamonowy dym i krzykliwy smiech dosiegnely nas i wciagnely do srodka. -Witajcie w Czysccu! - Przed oczy wtoczyla mi sie czyjas twarz, a moze maska; szyderczy usmiech sprawial, ze nie moglem sie zorientowac: mloda czy stara, meska czy zenska... Gdzies w srodku tego wszystkiego znalazlem umysl mezczyzny, a przynajmniej tak mi sie wydawalo. - Nie calkiem w niebie, nie calkiem w piekle... - Oddech cuchnal mu papierosami. Jego dlon, otoczona ruchliwym oblokiem polprzejrzystej, zlota-wo-zoltej tkaniny, zacisnela sie na moim nadgarstku i powlokl mnie w glab korytarza, przed soba gnajac Jiro. - Pierwszy raz u nas, sliczniutki? - Nie bylem pewien, czy zwraca sie do mnie, czy do Jiro, czy moze do nas obu. Jesli w ten sposob Argentyne chciala eliminowac juz przy wejsciu ludzi bez poczucia humoru, to z cala pewnoscia dopiela swego. Na pol stoczylismy sie, na pol zesliznelismy w dol ciemnej rampy. Wyrzucila nas w sam srodek domu wariatow. Stanalem w miejscu i tylko gapilem sie dookola. Daric juz brnal przed nami przez tlum, wykrzykujac i wymachujac ramionami, a tlum rozstepowal sie przed nim jak zywe morze, jakies glosy wolaly go po imieniu. Stalem u dolu rampy, zwijajac mysli w obronna piesc, gdy tymczasem Jiro zanurzyl sie w ruchliwa mase ludzkich cial w slad za Darikiem. Nadal probowal objac myslami to wszystko: przepastne, pokryte szramami lono, jakim okazalo sie wnetrze klubu, wsciekla, grzmiaca rytmicznie muzyke, ktora wypelniala pomieszczenie jak niewidzialna sila, probujaca rozsadzic sciany... no i tych ludzi. Wygladali tak, jakby porwano ich, i tak jak stali, wrzucono tutaj ze wszystkich er, planet, z kazdego poziomu ludzkiego zycia, jaki tylko mozna sobie wyobrazic. Mieli na sobie koronki i brokaty, lachmany i skory, wszczepy i klejnoty, lancuchy i baterie, futra, kozuchy i kosci. Czulem sie jak naznaczony, bo wciaz jeszcze mialem na sobie konglomeratowe ciuchy. Ultrakonserwatywny garnitur Darica byl tutaj tak nie na miejscu, ze w rezultacie doskonale sie wpasowal. Niektorzy goscie rzucali mu sie na szyje, calowali go, obsciskiwali. Wypatrzylem tez kilku, ktorzy nie byli z tej paczki - znudzone szychy, tak jak Daric szukajace ucieczki od wlasnego szanownego wizerunku, zbyt mocno starajace sie tu pasowac. Takich wyczulbym nawet we snie. Za mna, po obu stronach wejscia, stali dwaj bramkarze -ogromne, groteskowe postacie - ktorzy dali sie obudowac skorupami elektroniki i stopow, dzieki czemu byli praktycznie niezniszczalni. Przy scianie po lewej trzech mniej lub wiecej nagich mezczyzn uprawialo zapasy w basenie wypelnionym zielona galaretka, rozchlapujac ja na piszczaca publicznosc. Czworka opatrzonych skrzelami, bezplciowych egzotykow tanczyla podwodny balet w srodku przejrzystej szklanej kuli, ktora przeplywala powoli nad moja glowa. Jedna z tych istot przycisnela dlon do szkla i popatrzyla wprost na mnie. Powoli wyciagnalem swoja dlon, starajac sie dotknac tamtej, ale kiedy tylko musnalem szklo, dlon uskoczyla, a jej wlasciciel umknal w wirze bezglosnego smiechu. Para uwiazanych na lancuchach czarnych psow rzucila sie na mnie wsciekle, kiedy ostroznie przemykalem bokiem, zeby sie dostac na sale. Wszyscy ci dziwacy tanczyli z innymi dziwakami, trzesac sie i podskakujac, jakby ich ktos podpalil, albo rozwalali sie, wyczerpani, na kolorowych jak klejnoty poduszkach, porozrzucanych przy niskich stolikach, pelnych jedzenia i picia. Nie bylo tu nic, czego nie widzialbym wczesniej, ale nigdy dotad nie ogladalem tego wszystkiego naraz... W Starym Miescie bywaly kluby jeszcze dziwaczniejsze niz ten, ale nigdy nie mialem konta, ktore pozwalaloby mi przekroczyc ich drzwi. Po drugiej stronie sali zauwazylem scene. W calym klubie gralo cale mnostwo roznych muzykow, kazdy co innego, zamkniety we wlasnej sluchowej halucynacji. A jakims cudem wszystko to razem zlewalo sie w jeden dzwiek - pol tuzina syntezatorow, grajacych pol tuzina najrozniejszych melodii, zlalo sie w jedna idealna pajeczyne muzyki, a zmienne rytmy tarly o siebie i... To symb Argentyne. Nigdy jeszcze nie slyszalem tak swietnego. Ale nigdzie nie dostrzegalem Argentyne; nie bylo tez jeszcze efektow swietlnych. Pewnie ona jest duchem zespolu, ona odpowiada za czesc wizualna, sprawia, ze to wszystko gra. Brnalem dalej przez taniec, podrygujac w takt kolejno mijanych rytmow, widzac w coraz to innych kolorach, kiedy przechodzilem przez pasma rozszczepionego swiatla. Rozgladalem sie za Darikiem i Jiro. Nie moglem uwierzyc wlasnym oczom, kiedy nagle zaczalem widziec na czarno-bialo. W przeciwleglym rogu sali nie bylo kolorow. Popatrzylem po sobie, potem rozejrzalem sie po ludziach dookola - nasze kolory byly wciaz jak nalezy. Dotarlem do tej szczeliny w rzeczywistosci i przeszedlem na druga strone. Zrobilem sie czarno-bialy jak wszystko i wszyscy dookola mnie. Cofnalem sie, bo jakos nie czulem ochoty, by byc daltonista. Ktos wcisnal mi do reki drinka. To Daric, ktory pojawil sie znikad. Po bokach zwieszaly mu sie dwa zenskie egzotyki. -No, Kocie, zrobze cos. Przyrzeklem wszystkim, ze bedziesz interesujacy... Wzialem drinka. Byl blekitny i parowal. Tracilem mysli Darica na tyle, na ile bylo mi potrzeba, zeby sie przekonac, czy nic mi do niego nie dodal. Drink byl w porzadku. Pociagnalem lyczek. -Gdzie jest Jiro? Nie powinno sie go tu zostawiac samego. W ogole nie powinno go tu byc. - Jedna z kobiet przeslala mi buziaka wytatuowanymi na zielono ustami. Daric wybuchnal smiechem. -Moj Boze, gadasz zupelnie jak cioteczka Elnear! A ja myslalem, ze z ciebie taki dziki chlopiec albo cos w tym rodzaju -myslalem, ze jestes w swoim zywiole. Nie badz ze mna taki sztywny... -A ja chce, zeby ze mna byl sztywny... - Jedna z kobiet od-kleila sie od niego i przysunela sie do mnie. Cofnalem sie, ale natychmiast poczulem, jak od tylu czyjas reka przeslizguje sie po moim tylku, wiec znow szarpnalem sie w przod. Kobieta ze sterczacym z czola pojedynczym rogiem otoczyla mnie ramionami. W jej dloni wilo sie cos dlugiego i bezksztaltnego, rozo-woszarego i pomarszczonego. -To robal-ssawa - szepnela. - Zgadnij, co robi... - Pchnela stwora w moja strone, probujac wrzucic mi go za ubranie. Wrzucilem jej prosto w mozg cale swoje obrzydzenie, bez ostrzezenia ani kontroli. Pisnela i poleciala do tylu. Daric nie pofatygowal sie, zeby ja zlapac, wiec klapnela ciezko na podloge i mrugala w oszolomieniu. -No, pieprz sie - rzucila. Podniosla robala z podlogi i od-pelzla wsrod gaszczu nog. Tlum wokol Darica zamruczal, uslyszalem wzbierajaca fale oklaskow. -A co, nie mowilem? - triumfowal Daric. - Potega umyslu! Zwrocilem sie teraz w jego strone. -Kiedys zylem z takich jak ty - nocnych wycieczkowiczow z wypchanymi portfelami, co udawali, ze sa kim innym, niz byli. Myslisz, ze to bardzo zabawne. Mylisz sie. Nie chce, zeby cos stalo sie Jiro. Gdzie on jest? Daric skrzywil sie. -Znow mowisz mi prawde. To wbrew zasadom... - Uniosl w gore dlonie, kiedy zobaczyl, jak moje zwijaja sie w piesci. - Nic mu nie bedzie! Jest z Argentyne, za kulisami. Bedzie go pilnowac jak niania, a maly jest w ekstazie. Wyluzuj sie. - Wzruszyl ramionami, wciaz jeszcze rozbawiony. Otaczajacy go tlum zmienial sie nieustannie jak w kalejdoskopie: koronka w miejsce skorzanych pasow, nagie cialo zamiast futra. - Poznaj swoich fanow, Kocie. Idealnie sie zlozylo... Dzisiaj stales sie slawny, jestes gwiazda mediow. Dzis wieczorem mozesz to uczcic, i to miedzy ludzmi, ktorzy wiedza, co to znaczy byc wybrykiem natury... Wykrzywilem sie do niego, pociagajac kolejny lyk z kieliszka, a on zaraz powlokl mnie przez caly ten tlum do stolika tuz przy samej scenie. -Moj osobisty stolik, moj honorowy gosc. - Zlapal mnie za ramiona i pookrecal dookola. - Stad bedziesz mial idealny widok na wystep Argentyne. Siadaj... - Siedlismy wsrod morza kolorowych poduszek, nadal obejmowal mnie ramieniem. Mial rumieniec na twarzy, oczy za bardzo mu blyszczaly. Wygladal jak ktos trawiony goraczka. Czulem wyraznie jego podniecenie, zapal, dume... Bylem jego trofeum, blyskiem natchnionego impulsu, ktory mial udowodnic mieszkancom Samego Konca, ze pod tym srebrnoszarym garniturkiem jest tak samo pokrecony jak oni. Prowadzil to swoje podwojne zycie z niewyobrazalna wprost msciwoscia. Popisywanie sie Argentyne w posiadlosciach rodzinnych to tylko sam czubek lodowej gory jego najtajniejszych sekretow, mala wskazowka dla rodziny, ze jesli sprobuja badac glebiej, moga znalezc wiecej, niz zdolaja spokojnie zniesc. Za dnia odgrywal idealna konglomeratowa szyszke, ale to byla tylko taka sama rola jak ten zmietoszony de-wiancik, jakiego gral tutaj nocami. Ciekawe, jaki jest prawdziwy Daric, gdzie sie wlasciwie podziewa i czy jeszcze w ogole cos da sie znalezc pod tymi wszystkimi maskami. Miejsca dookola nas zapelnily sie ludzmi, jeszcze zanim zdazylem odstawic drinka na stolik. Natychmiast poplynal strumien pytan. -Czy to prawda, ze psychotronicy... -...powiedz, co... -Odczytaj moje mysli! -Jaka masz specjalnosc? -Jak to jest...? Dalem wsaczyc sie tej ciekawosci w moja glowe, poczulem lechczace i pelne wyczekiwania podniecenie, ze oto za chwile zgwalce mysla ich wnetrza... Nawet strach moze byc przyjemnoscia - jak nowy rodzaj narkotyku. Kiedy odczulem rozluzniajace dzialanie drinka, powolutku pozwalalem sobie uwierzyc, ze nikt tutaj nie nienawidzi mnie az do samych trzewi ani sie ze mnie nie natrzasa w duchu. Ten rodzaj ludzi przynajmniej znalem, tutaj nie musialem martwic sie o swoje zachowanie, o kazde swoje slowo, czy nawet o sposob, a jaki je wypowiadam... Poczulem, ze pierwszy raz od wielu dni moge sie odprezyc. Odpowiadalem na ich pytania, najpierw na glos, az zorientowalem sie, ze nie tego po mnie oczekuja. Wtedy zaczalem odpowiadac im myslami - powolutku, delikatnie, zeby nikt nie wpadl w panike. Chichotali i wyciagali glowy do przodu jak dzieci. Daric usmiechal sie wyczekujaco, ale sam nie zadawal zadnych pytan. -Poczytaj w moich myslach - szepnela znow siedzaca obok mnie kobieta z polyskujacymi na skorze luskami. Rozdwojonym jezykiem przejechala po wargach. (Wcale nie musze.) Usmiechnalem sie szeroko, ona tez. Dokonczylem drinka, a zanim zdazylem poprosic, na stoliku przede mna zjawily sie dwa nastepne. Wzialem nadziewana miesem bulke z jednej z pelnych jedzenia tac na srodku stolu i wciaz usmiechniety ugryzlem. Po przeciwnej stronie jakis lysy gosc o poteznym karku, w kurtce ze skorzanych latek, w niesamowitym tempie wtykal sobie jedzenie do ust, niemal dlawil sie przy przelykaniu, ledwie lapiac oddech. Wyczyscil juz do polowy najblizsza tace. Patrzylem na niego jeszcze przez jakas minute, az przypomnialo mi sie, ze zapomnialem przezuc to, co sam trzymam w ustach. Oderwalem od niego wzrok i spojrzalem na parke siedzaca na poduszkach nieco glebiej. Mogli to byc mezczyzni, kobiety albo i to, i to - powoli nawzajem sie rozbierali, jakby obierali kolejne luski z cebuli. Kiedy im sie przygladalem, ktos zaczal masowac mi plecy, ugniatac kark i ramiona, wciskac kciuki w zaglebienia wzdluz kregoslupa. Bylo mi dobrze, wiec nawet sie nie obejrzalem, tylko pozwolilem, by te same rece zdjely ze mnie kurtke. Znow odpowiadalem na pytania, bo tlum dookola zdazyl juz sie przetasowac. Wypilem jeszcze kilka drinkow, zjadlem to i owo z tacy, ktora chyba nigdy nie bywala pusta, i czulem sie tu coraz lepiej. Kiedys moglem tylko o tym pomarzyc: zeby znalezc sie w samym srodku fantazji ktoregos z nocnych wycieczkowiczow, wziac w niej udzial jak rowny z rownym... Poczulem, jak pekaja wewnetrzne tamy - niemal fizycznie - to bylo tak, jakby miekly mi kosci, a cialo rozlewalo sie na wszystkie strony. Mysli zaczely mi sie wymykac, plywaly w zamglonym, cieplym morzu akceptacji, gdzie jedyne napiecie wiazalo sie z seksem i wcale nie bylo strachu. Po chwili od strony sceny nadszedl roztanczony Jiro. Wskoczyl na poduszki obok nas, zdyszany, z rumiencem podniecenia na twarzy, i zaraz wcisnal sie jak szczeniak na miejsce obok Darica. Kiedy wreszcie sie usadowil, muzyka, ktora towarzyszyla nam przez caly czas, tak ze przestalem wlasciwie ja slyszec, zmienila sie tak nagle, ze wszyscy porzucili dotychczasowe zajecia i patrzyli teraz w strone sceny. Rzeczywistosc jakby drgnela, a po chwili scena nie byla juz pusta. Teraz rozposcierala sie ponad nia czarna polyskujaca przedza, jak siec zmutowanego krwiozerczego pajaka. Wszedzie wisialy ludzkie ofiary - z pol tuzina mezczyzn, tak w kazdym razie wygladali - zwisaly z sieci i ociekaly krwia z ran. W powietrzu pachnialo ozonem. Zamknalem oczy, przyjrzalem im sie myslami i odkrylem, ze to ci sami muzycy, ktorzy dotad grali. Grali, nadal polaczeni w siec symbu. A ich wijaca sie w cierpieniu agonia to tylko swobodny taniec w rytm pulsu ich muzyki. Uslyszalem, jak Jiro zachlystuje sie z przejecia, zobaczylem, jak sciaga brwi, probujac sie domyslic, czy to, co widzi przed soba, jest realne. Wiedzial, ze to niemozliwe, ale mimo wszystko jakos nie byl do konca pewien... -To tylko gra - odezwalem sie. Pokiwal glowa, zmarszczyl sie jeszcze bardziej i odgarnal wlosy z czola. -Wiem o tym. - Przygarbil ramiona i znow powrocil wzrokiem do sceny, na ktorej pajecza siec przeciela teraz blyskawica. Nagle znalazla sie tam Argentyne, splynela w dol po sieci jak jakas bezlitosna bogini smierci, otoczona srebrnobiala burza wlosow. Jej ubranie z czarnej skory przypominalo platki nocnego kwiatu. Jedwabne fredzle zeslizgiwaly sie po nagim ciele jak oblapiajace ja rece ofiar blagajacych o litosc. Kiedy dotknela stopami ziemi, zaczela spiewac, wywinela sie z sieci i ruszyla wzdluz sceny w zabojczych butach na wysokich szpilkach, wyciagajac przed siebie posrebrzone ramiona, jakby chciala nimi objac caly ten tlum. Widzac, jak sie przechadza, nie moglem oderwac od niej wzroku; nie dalo sie oddzielic postaci od tego rytmu, ktory wiodl jej ruchy i wdzieral mi sie do srodka przez kazdy por ciala, ani glosu od dzwieczacego echem powietrza. Nie rozumialem slow, ktore spiewala, mimo ze wytrawialy moj mozg, jak kwas wyzerajacy sobie droge przez szklo. ...piesn o kobiecie i mezczyznie, wojenna piesn, wewnatrz i na zewnatrz ciala... A kiedy tak spiewala i przechadzala sie po scenie, jej cialo zaczelo nabrzmiewac, wydymac sie, jakby jakis potwor uwieziony w jej wnetrzu chcial na sile sie stamtad wydostac. Przy akompaniamencie muzycznego krzyku jej idealne cialo rozdarlo sie na pol jak guma. Mlocace dookola, polyskliwe czlonki przepchnely sie na zewnatrz, wydostaly na wolnosc, a okaleczone cialo odpadlo, pomarszczone i zwiedle jak kokon. ...moze by zamienic sie na skory, czy to naprawde az taka roznica?... To srebrnowlosy mezczyzna, na nagiej srebrzystej skorze torsu polyskuje pot, ponizej obcisle skorzane nogawice, ciezka przepaska na biodrach i wysokie do ud, nabijane cwiekami buty. Uzbrojony po zeby, uniosl okuta metalem piesc w strone tlumu i odezwal sie - glosem Argentyne, a jednak swoim wlasnym. ...Czy to wciaz jeszcze bedzie wojna?... Odwrocil sie, a z tylu juz czekala na niego Argentyne. Samotna i bezbronna, uniosla otwarta dlon, jakby mogla powstrzymac jego powolny, gniewny napor sama tylko sila woli... Mezczyznie bron wypadla z rak, a jego piers zaczela wzdymac sie i rozrywac, ukazujac pod soba aksamit koloru krwi; twarz wykrzywila mu sie w straszliwym grymasie, kiedy przy wrzaskliwym akompaniamencie muzyki przedarla sie przez nia czyjas piesc... a cale cialo rozpadlo sie jak zrzucona z wysokosci porcelanowa figurka. Ze srodka wysliznela sie jak waz srebrnowlosa kobieta, rozrzucajac dookola skore mezczyzny, strzasajac ja z siebie, i kiedy opadla na podloge, odrzucila ja kopnieciem na bok. Patrzylem, jak Argentyne rusza w strone Argentyne, falujac jak morze. Minely sie jak lustrzane odbicia, podniosly dlonie i poslaly sobie calusy, a Argentyne przeszla zaraz do koncowej zwrotki swej piosenki. ... gdybys ty byl kobieta, a ja mezczyzna... dzis wieczorem wywrocmy zycie na nice... Tlum zawyl, a jego glos rozblysnal wsrod tego dzwieku jak wybuch supernowej. Argentyne zniknela, by zaraz pojawic sie z powrotem, sunela przez kolejne kurtyny zsyntetyzowanej rzeczywistosci, przez okrzyki i oklaski... az opadla wreszcie, kiedy ucichly ostatnie dzwieki muzyki, a obraz sie rozplynal, na miejsce, ktore jakims cudem utworzylo sie dla niej miedzy mna a Darikiem. Gapilem sie na nia, nie mogac uwierzyc, ze naprawde siedzi tuz kolo mnie. Ona tez na mnie spojrzala i zamrugala zaskoczona, gdy zdala sobie sprawe, ze juz mnie zna. Tak jak wszyscy dookola wiedziala, kim jestem. -Argentyne... cudownie... - mruknal Daric. Otoczyl ja ramionami, obsypal pocalunkami jej usta, szyje, piersi... zawlaszczyl natychmiast ja sama i wszystko, co stworzyla, w taki sposob, ze nikt, kto byl tego swiadkiem, nie mogl miec najmniejszych watpliwosci. Nie opierala mu sie, tajala w jego uscisku, obracajac jego pocalunki w przedluzenie tego, co robila na scenie, bo nadal emanowala bialym swiatlem tworczej energii. A to, co wtedy wpadlo mi do oszolomionej glowy, zaskoczylo mnie nie mniej niz wszystko, co widzialem przedtem na scenie: ona naprawde go pragnela, chciala czuc na skorze jego pocalunki i to jej przyjemnosc pozwolila mu przeciagnac kontakt ponad zwykla miare. Przygladalem im sie tak samo jak wszyscy inni, a w srodku nadal plonal mi ogien energii Argentyne, zmiennej, ruchliwej, coraz goretszej podnieceniem Darica, moim wlasnym... Powoli zdawalem sobie sprawe, ze istnieje cala ukryta warstwa wrazen, ktore na tej sali tylko ja potrafie odebrac... Wiec odbieralem, lakomie, zarlocznie, nie mogac sie powstrzymac... A przez caly czas mialem swiadomosc, ze oni wiedza, ze ja wiem, i ze chca, zebym ja wiedzial, bo to im sie wlasnie podoba... W koncu sie od siebie oderwali, przy akompaniamencie kolejnej burzy gwizdow i braw. Jiro gapil sie na to wszystko oniemialy, zlapany gdzies w pol drogi miedzy panika a naboznym lekiem. Daric, usmiechniety bezczelnie, popatrzyl wprost na mnie, nadal tulac do siebie Argentyne. -Podobalo ci sie przedstawienie? - zapytal, ale nie mial przy tym na mysli tylko tego, co sie dzialo na scenie. Ja takze sie usmiechnalem i rozparlem wygodnie na miekkiej stercie poduszek. Teraz, kiedy moja koncentracja zaczela sie rozpraszac, wyczuwalem juz cala te sale: przeplyw, goraco, napiecie, dzikie przyplywy energii... Czulem, jak wzbieraja i we mnie, saczac sie przez linie kontaktu, az moj umysl rozzarzyl sie jak gwiazda. Wypuscilem z siebie odrobinke tego prymitywnego, pryskajacego iskrami ognia, karmiac nim Darica, Argentyne, kazdy umysl dookola tego stolu - dalem im odczuc, jak wielka sprawia mi to przyjemnosc. Uslyszalem sykniecia i chichoty, dotarly do mnie fale niedowierzania, a wszystkie oczy jeszcze raz zwrocily sie na mnie. Wszyscy chcieli jeszcze -nawet ten tepak po drugiej stronie stolu przestal jesc na chwile, by moc na mnie spojrzec. Otwarlem sie przed nimi, poczulem jak kontakt wyplywa i wraca tysiecznymi echami, kiedy pousuwalem bariery w swoich obwodach. Daricowi wyrwal sie zduszony smiech. Poczulem, ze pragnie tego zakazanego dotkniecia... I nagle przerazenie, ktore zdusilo, scisnelo w nim to pragnienie, przeszlo w cos w rodzaju zadzy. Przerwalem kontakt, bo nagle przypomnialem sobie o Jiro. On takze siedzial wgapiony we mnie, przelykajac sline. To, co przed chwila zrobilem, przerazilo go znacznie bardziej niz Darica, ale rozpaczliwie staral sie wygladac tak, jakby go to bawilo, tak jak wszystkich innych. Mialem ochote odezwac sie do niego, ale Argentyne wychylila sie wlasnie w moja strone i z cala uwaga popatrzyla mi prosto w oczy - wtedy dopiero naprawde mnie zobaczyla. -To bylo niewiarygodne - mruknela. Rozesmiala sie, wstrzasajac srebrna grzywa wlosow. Czulem, ze ich dotkniecie w dole plecow sprawilo jej przyjemnosc; czulem, jak przyjemnie laskocze ja to wywrocenie wrazen na nice; czulem, ze chce, zeby jeszcze raz obcy umysl przebiegl palcami przez jej wlasny. Musnalem jej mysli jakims obrazem, a ona az zadrzala. -Juz po mnie... - powiedziala glosem, ktory piescil mnie jak cieple palce. - Ty jestes jak jedwab. Komputerowy dostep przez reszte zycia bedzie mi sie wydawal jak papier scierny. Zniszczyles mnie jednym swoim dotknieciem... - Wyciagnela dlon i musnela mnie pieszczotliwie po policzku. Nie mowila calkiem serio, ale uscisk Darica natychmiast nabral mocy, przyciagajac ja z powrotem. Obejrzala sie na niego, bardziej rozbawiona niz zirytowana, i podciagnela blizej stopy w butach na wysokich obcasach. - To ty go tu przyprowadziles, kochanie, wiec pozwol nam teraz sie nim nacieszyc. My tu nie widujemy tak wielu psychotronikow jak wy, kosmiczne obiezyswiaty. -Dlaczego? - zapytalem, mgliscie zdajac sobie sprawe, ze na tej planecie, gdzie nic nikogo nie dziwi, nie powinienem byc dla nich az tak interesujacy, jak najwyrazniej jestem. -To jest Ziemia - odpowiedzial mi Daric z okrutnym drgnieniem warg. - Psychotronicy tu sa... no coz, odbiegaja od normy. - Wzruszyl ramionami. - Raczej sie ich nie zacheca do osiedlania sie na tej planecie. Mogliby zanieczyscic lokalna populacje. - Odwrocil wzrok, zeby nie spotkac sie z moim, w srodku znow zakielkowala mu paranoidalna panika. Moj gniew wyrwal sie spod kontroli, wylal sie w otwarte obwody moich mysli i walnal w niego znienacka. Ludzie zebrani dookola stolu wzdrygneli sie, sykneli... i parskneli nerwowym smieszkiem. Daric potarl oczy, potrzasnal glowa, jeszcze raz popatrzyl na mnie. Znow pelen dziwnej gorliwosci, ktora powinna byla sprawic, ze mialbym ochote wiac jak najdalej od niego. Ale nieustanny naplyw cieplej akceptacji z glow wszystkich dookola powoli roztopil we mnie zlosc, rozpuscil pretensje. Nie moglem opanowac wlasnych mysli ani tez nie potrafilem zatrzymac ich tylko dla siebie... I najdziwniejsze, ze jakos wcale nie obeszlo mnie, ze cos tu jest najwyrazniej nie tak. -Podlaczales sie kiedys? - zapytala Argentyne, znow pochylajac sie ku mnie z blyszczacymi oczyma. - Pracowales kiedys w obwodzie symbu? Chcialbys sprobowac? - Robic to co ona: muzyke, obrazy, kreowac zbiorowe halucynacje za pomoca wyobrazni artysty. Potrzasnalem przeczaco glowa. - Boze zloty -mowila - bylbys olsniewajacy... Moglbys sprawic, ze ludzie przezyja to, co widzisz i slyszysz. To ostateczna doskonalosc. -Musialbym miec gniazdko. To nielegalne - odparlem bezbarwnym glosem - dla psychotronikow. - Tyle to nawet ja wiedzialem. - Jak kogos zlapia, robia mu pranie mozgu. -Jesli choc raz moglabym stworzyc taki efekt - rzekla Argentyne - byloby warto. -Nie o twoj mozg chodzi. Wzruszyla ramionami, a czarne platki, ktore miala na sobie, nagle zmienily sie w pastelowy jedwab. Zamrugalem, zastanawiajac sie, co ona wlasciwie ma na sobie... Obraz, ktorego staralem sie nie formowac w glowie, nabral ksztaltow i wyciekl na zewnatrz. Uslyszalem kolejny wybuch chichotu. Argentyne usmiechnela sie. -W zasadzie dosc precyzyjny - powiedziala. Daric znow sie naburmuszyl, ale tylko pocalowal ja w kark i odezwal sie: -Argentyne, Jiro chcialby z toba zatanczyc, ale nie smie poprosic. Odwrocila sie w strone chlopca. -Bede zachwycona. Dzwignela sie w powodzi wodnistych kolorow i wziela Jiro za reke. Jiro jakos zdolal sie podniesc i oniemialy z wrazenia ruszyl za nia na parkiet. Patrzylem, jak sie oddalaja, obserwowalem, jak pod jedwabiem przetaczaja sie jedrne miesnie tancerki, az wreszcie zniknela mi w tlumie. Ale choc stracilem ja z oczu, zostawilem przy niej pasemko swoich mysli. Kiedy wrocilem spojrzeniem do stolu, zarlok po drugiej stronie wlasnie pakowal sobie paluchy w gardlo, a potem rzy-gnal do stojacego obok wiaderka. Kiedy skonczyl, natychmiast wzial sie z powrotem do jedzenia. W puste miejsca naokolo Darica wsuwalo sie coraz wiecej osob, jak wsypujacy sie w dziure piach. Popatrzylem na groteskowego goscia, ktory wpychal sie wlasnie na miejsce obok mnie. Na piersi mial wszczepiona plyte z przezroczystego syntetyku. Widac bylo, jak krew pulsuje mu w zylach, mokre, sinofioletowe organy miela cos w sobie, a miesnie sciagaja sie i rozkurczaja. On takze sie mi przypatrywal, nie mniej zaciekawiony. Cos cieplego i miekkiego okrazylo mi ucho, a potem probowalo wslizgnac sie do srodka. Szarpnalem glowa zaskoczony, obejrzalem sie przez ramie. Wrocila kobieta z rozdwojonym jezykiem, kleczala teraz tuz za mna. Jezyk, ktory przed chwila jeszcze tkwil w moim uchu, teraz okrazyl jej wargi - staly sie blyszczace i wilgotne - a jej dlonie spuscily sie teraz w delikatnym masazu na moja piers. Miala zlotozolte oczy, rozciete szczelinami zrenic tak, jak powinny wygladac moje wlasne. Ale ona dala je sobie w ten sposob przerobic, tak samo jak mnie zmieniono moje, zeby wygladaly na ludzkie. Cienka blonka lusek na jej skorze zlapala promien swiatla, polyskujac jak mgielka potu. Unioslem dlon i dotknalem jej twarzy. Luski okazaly sie cieple i suche, o wiele delikatniejsze, niz sobie wyobrazalem. Miala bardzo miekkie wargi, ktore rozchylily sie natychmiast, kiedy tylko podnioslem sie na kola na, zeby je pocalowac. Jezyk wsliznal sie do moich ust, jakby tam bylo jego miejsce, i badal kazdy zakatek. Nasz pocalunek ciagnal sie w nieskonczonosc, az miedzy nogami poczulem goracy, pulsujacy nacisk. Gdzies zza stolu dobiegl mnie czyjs pisk, stlumiony jek. Probowalem przerwac pocalunek, zerkajac w strone Darica. Wychwycilem zamglony blysk jego wszystkowiedzacego usmiechu, ktos obejmowal go od tylu... A wtedy rece tej kobiety pociagnely mnie do tylu, na poduszki obok niej. Dlugie, zwinne palce wsliznely sie pod zapiecie mojej koszuli, rozpiely ja jednym szarpnieciem i przeoraly mi skore ostrymi paznokciami, zostawiajac za soba plonacy slad. Wyciagnalem rece i przez rozciecia zoltawej sukni ujalem w dlonie jej piersi. Wijac sie pod dotknieciem, westchnela z rozkoszy - mojej i wlasnej - i zaczela pochylac sie coraz nizej, zebym mogl ich dosiegnac ustami. Nakrylem wargami jeden sutek. Dookola mnie pelno bylo teraz ruchu i dzwiekow, bo wszyscy inni zaczeli mieknac i rozplywac sie w moim goracu, a kiedy sie sami rozgrzali, zaczeli oddawac mi wlasne cieplo po iskrzacych wlokienkach kontaktu, az wszystko razem stopilo sie w jedno wielkie morze, w ktorym tonalem, sam o to zebrzac. -Nie... przestawaj... Teraz ciagnely mnie jeszcze inne rece - rece byly wszedzie, zrywaly mi koszule, przeslizgiwaly sie po skorze... a w koncu rozpiely mi rozporek, uwalniajac twardy pret erekcji, wsrod chichotow i westchnien zachwytu. Jezyk pokrytej luskami kobiety znow znalazl sie w moich ustach, tym razem glebiej. Cos slodkiego i lepiacego lalo sie z dzbanka na moj brzuch... Ktos zaczal to zlizywac... Obok mnie znalazl sie usmiechniety Daric, dyszac urywanym oddechem, uniosl do ust moja dlon. Jeden po drugim, zaczal ssac palce, potem zatopil zeby w splachetek skory miedzy kciukiem a palcem wskazujacym - tak mocno, az poczul w ustach krew. Wrzasnalem i wyszarpnalem reke, a krzyki potoczyly sie echem dookola, kiedy Daric syknal i puscil, lecac gdzies do tylu z moim bolem w mozgu. Za chwile przyczolgal sie z powrotem i wylal jakis lodowaty napoj wprost na moja naga skore. Jeszcze raz zachlysnal sie moim bolem i wybuchnal smiechem. Z calej sily staralem sie usiasc, ale rece przyciskaly mnie, i te usta, i te ciala... gladzily, glaskaly, piescily, badaly. Az w koncu poczulem, ze kosci mam jak z gumy, a mysli z powrotem zatonely w tej sadzawce, bezsilne i chetne. Na piers opadlo mi z plasnieciem cos cieplego i bezksztaltnego. Unioslem glowe i zobaczylem, ze w kaluzy rozlanego syropu lezy robal-ssawa. Dyszac ciezko, patrzylem, jak wije mi sie wzdluz brzucha przy akompaniamencie dalszych wybuchow smiechu... i czekalem, az dojdzie, bezsilny ich pragnieniem, plonacy od ich zadzy, ktora krzyczala mi w myslach. Ich rece przytrzymywaly mnie w dole jedwabnymi wiezami miesni i ciala, a oni spijali slodki sok mojego pragnienia, zaprawiony octem mojego wstretu... -Jezu! - Tuz nade mna zjawila sie twarz Argentyne. - Co ty, do cholery, wyrabiasz...? - Przygladala nam sie rozszerzonymi ze zdumienia oczyma, jakby ten widok nie mogl sie w nich pomiescic. Jak blysk flesza dotarl do mnie moj wlasny obraz widziany z boku, wepchniety mi w mysli sila jej niedowierza-nia-obrzydzenia-podniecenia-gniewu-podniecenia-niedowie-rzania-podniecenia-obrzydzenia... Probowalem sie uwolnic, probowalem przytrzymac sie jej gniewu, zeby wyrwac sie z miekkiej, ciezkiej uleglosci, ktora dusila mi wole jak poduszka z ludzkiego ciala - i nie moglem. -Argentyne, chodz... - Daric podpelzl do niej na kolanach, sam caly porozpinany. Siegnal do niej rekoma, probujac podciagnac sie po jej ciele. - Chodz i poczuj cos rzeczywistego... Argentyne z calej sily zdzielila go w zoladek, az zgial sie wpol. Odwracala sie, zeby odejsc, a ja az sie skrzywilem, dojrzawszy za nia twarz Jiro. Oslepila chlopca naglym uderzeniem w twarz. -A ty trzymaj sie od tego z daleka! Stan tam! - Odwrocila sie z powrotem, zrobila krok nad glowa Darica, odrzucajac na boki polnagie ciala, potem pochylila sie i zdjela mi z brzucha wielka pijawke. Cisnela ja daleko za siebie. -To moj klub i ja tu daje przedstawienia. Bierzcie swoje ciuchy i wynoscie sie, gownojady. - Rozdzielila jeszcze kilka kopniakow; ich bol rozprysnal mi sie w mozgu jak ladunki wybuchowe w morzu blota. Jeknalem i przetoczylem sie na brzuch, kiedy wszystko gwaltownie zapadlo sie w sobie, ukrylem swoja twardosc wsrod poduszek. -A ty...! - Jej dlon zlapala mnie za ramie i z powrotem odwrocila na plecy. - Zakladaj z powrotem swoje pieprzone port ki, ty mentalny gwalcicielu! Zabieraj swoj show dla swirow gdzie indziej. Zaczalem zmagac sie ze spodniami i myslami, ktore dalej wylewaly sie ze mnie jak przy ataku biegunki. -Nie moge... -Juz ci wierze. - Zapiela mi zamek tak, ze az sie zachlysnalem, podniosla z ziemi moja koszule i cisnela mi ja w twarz. Nie moglem nawet usiasc. Udalo mi sie ledwie przekrecic na brzuch i dzwignac na kolana, podpieralem sie przy tym rekami. Czulem teraz tylko ja, w mojej glowie nie zostalo miejsca na zadna mysl, zadna decyzje ani postanowienie. -Nie moge... nic poradzic... - wystekalem, potrzasajac glowa. Nic mi to nie pomoglo. Stala teraz nade mna, wpatrzona w moje plecy. Poczulem, ze jej wzrok natyka sie na cos, potem poczulem lekki zawrot glowy, kiedy zmienila pozycje, pochylajac sie, zeby to cos podniesc mi z szyi jak pchle. Przylepka. -Nie, czekaj... - podnioslem dlon, ale przylepka za uchem nadal tkwila na swoim miejscu. Usiadlem z powrotem, usilujac skupic na niej wzrok, podczas gdy badala uwaznie przylepke na czubku palca. Skrzywila sie ze zloscia. Dawka "spoko". Pozbawia czlowieka wszelkich zahamowan i samokontroli, tak ze bez oporow moze zrobic doslownie wszystko... Poczulem, jak uchodzi z niej - ze mnie - gniew. Nie chcialem, zeby zniknal, chcialem moc wreszcie poczuc wlasny gniew. -W porzadku - odezwala sie miekko. - Wyglada na to, ze chlopak rzeczywiscie nie mogl nic na to poradzic. - Wyciagnela do mnie reke i pomogla mi wstac. - Wiesz, co sie stalo? - zwrocila sie do mnie. - Ktos dal ci prochy. - Pokiwalem glowa. - Wydaje mi sie, ze za kilka minut bedziesz gotow skopac tu komus tylek - dodala. - Albo przynajmniej powinienes. Puscila mnie i zwrocila sie w strone Darica, ktory tez byl juz na nogach, nadal skrzywiony. Jej kolano powedrowalo raptownie w gore, zatrzymalo sie tuz przed jego kroczem. -Nie - rzucila glosem najezonym zlosliwoscia. - Tylko bys sie ucieszyl. Ty psie lajno. To ty go nafaszerowales, co? I wystawiles go tej bandzie... - Reka pokazala grupke gosci, ktorzy nadal niezdarnie szamotali sie z wlasnymi ubraniami. Wzruszyl ramionami i zaczal robic dziwaczne miny, jak dziecko zlapane na oszustwie w czasie gry w kwadraty i kostki. Zesztywnialymi, niezgrabnymi palcami zaczalem wkladac koszule. Nigdzie nie moglem dojrzec kurtki. Wzrok mialem przez caly czas wbity w podloge, bo tyle oczu wpatrywalo sie we mnie niemilosiernie, tyle umyslow... -Chodz - powiedziala do mnie Argentyne. Znow miala w glosie te dziwna miekkosc. Ujela mnie za ramie i popchnela lekko do przodu. Wtedy znow zobaczylem Jiro - niezbyt dlugo wytrzymal odwrocony plecami. Nie moglem pojac tego, co blysnelo mu w glowie, kiedy popatrzyl na mnie. On sam chyba tez nie potrafil. Znow spuscilem wzrok. Argentyne zlapala go druga reka i poprowadzila nas w strone wyjscia. - Daric! Powedrowal za nami przez parkiet. Sunal powoli, ale ciagle, jakby i jego przytrzymywala, wlokac za soba na niewidzialnym lancuchu woli. Kiedy wyszlismy z klubu, zaczelo mi sie troche przejasniac w glowie. Bylo mi teraz latwiej, kiedy miedzy mna a tamtymi oczyma i myslami znalazla sie bariera scian. Dlugimi haustami pilem zimne nocne powietrze, czujac smak dymu i wilgoci. Mod, ktory nas tu dostarczyl, przylecial juz z miejsca, gdzie na nas czekal, przywolany przez Darica. Wyladowal na srodku ulicy, zaklocajac naziemny ruch. Drzwi otworzyly sie z pyknie-ciem. Stalem i tylko sie na niego gapilem, trzesac sie z zimna pod swoja cienka, zmoczona syropem koszula. Chcialem zdecydowac, co mam robic... Chcialem przestac wyczekiwac, az ktos mi to podpowie. Argentyne zawrocila, kiedy Daric wyszedl na ulice, a bramkarz zamknal za nami drzwi. Teraz zjawila sie z powrotem, znow cala w skorze, tym razem w ciezkiej i solidnej, od stop do glow, jak zolnierz. Nie moglem powstrzymac sie od myslenia, jakby to bylo, gdybym mogl jej dotknac... to znaczy, tak naprawde dotknac jej mysla... Rozpaczliwie zawiazalem w supel caly swoj umysl i tym razem juz mi sie udalo. Kiedy tylko przekonalem sie, ze odzyskuje wladze nad swoja psycho, spadla na mnie ulga tak gwaltowna jak elektryczny wstrzas. Ulga i niedowierzanie. A potem na wyscigi upokorzenie i furia, kiedy ruszylem w strone Darica. Ale Argentyne znalazla sie tam przede mna; chlodna, opanowana maska, ktora miala na twarzy w klubie, zniknela teraz i ustapila miejsca czystej wscieklosci. -Ty lajdaku - mowila roztrzesionym glosem. - Ty smieciu, jak smiales odstawiac takie gowno w moim klubie? Jak mogles mi to zrobic? Jak mogles zrobic to jemu - machnela reka w strone Jiro - albo jemu? - pokazala na mnie. Jiro stal za nami, milczac jak kamienny posag. Dookola przemykali ludzie, czciciele braku zainteresowania. - Co ci kaze robic te wszystkie wredne... - urwala. W oczach miala lzy. - Dlaczego pozwalam, zebys mi robil takie rzeczy...? - Dlonie szarpnely sie w gore, jakby chciala znow go zdzielic. Ale za przejrzystym murem wscieklosci kryl sie ten rodzaj bolu, ktory moze sie zrodzic tylko z jednego uczucia... Daric stal bez najmniejszych oznak oporu, w myslach mial pelno tego samego pokreconego bolu, pozwalal jej zmieszac sie z blotem, nienawidzil-kochal za to ja i siebie... -Idz do domu. Wracaj, gdzie twoje miejsce. - Odpedzila go gestem i odwrocila sie do niego plecami. - Przestan wreszcie rozpieprzac mi zycie... - Nie miala juz nawet dosc sil, zeby nadac tym slowom przekonujace brzmienie. Teraz znow stala twarza w twarz ze mna. Odgarnela z oczu srebrne wlosy, przygladajac mi sie tak uwaznie, ze z trudem znioslem to jej spojrzenie. -Nic ci nie jest? - zapytala w koncu. Martwila sie, ze zloze skarge, martwila sie o mnie. Poczulem, ze kaciki ust drgnely mi spazmatycznie. -Mozg juz nie wisi mi na wierzchu... Wiec chyba nic. - Wzruszylem ramionami, kiwnalem glowa. - Seks jakos dotad mnie nie zabil. No to chyba przezyje. Prawie ze sie usmiechnela. -Prosto i otwarcie - odrzekla. - Wydaje sie, ze znasz ten teren na pamiec. - Dotknela mojej piersi, ale dlon zaraz opadla. - Zabierzesz te zgubione dzieci tam, gdzie ich miejsce. Bo cos mi sie wydaje, ze ty jeden tutaj wiesz, gdzie to jest. - Zerknela na Darica, potem na Jiro. Kiwnalem glowa, wbrew sobie poczulem, jak usta rozciagaja mi sie w usmiechu. Juz zaczela zawracac, ale odwracalo sie tylko jej cialo, mysli pozostaly na miejscu... Az raptem znow stala ze mna twarza w twarz i wyciagala ramiona, zeby przyciagnac mnie do siebie. Calowala mnie, przeciagle i mocno, zatapiajac paznokcie w mojej szyi. W koncu mnie puscila, odepchnela i patrzyla na mnie teraz z usmiechem na rozchylonych wargach, z blyszczacymi oczyma. -Wiesz juz teraz, czemu musialam cie stamtad wyrzucic. - Glowa kiwnela w strone klubu, wciagnela gleboko powietrze. - Zapamietaj sobie, jesli to w czyms pomoze. Podeszla teraz do Jiro, przyklekla przy nim i usciskala. Nawet w jej ramionach pozostal milczacy i smiertelnie powazny. -Och, dziecinko - rzucila, odwracajac wzrok. - Zycie czasem to jak gorzkie lekarstwo. Jesli juz trzeba je przyjac, to lepiej od kogos, komu na tobie zalezy... Swietnie tanczysz. No, idz juz. - Popchnela go lekko w strone modu. Wsiadl, bedac w takim samym poslusznym odretwieniu, w jakim ja znajdowalem sie jeszcze dziesiec minut temu. Jeszcze raz przeszla obok mnie, muskajac moje udo cieplym biodrem, minela Darica, ktory przenosil wciaz wzrok to na nia, to na mnie. -To twoja wina - rzucila mu jeszcze. Odprowadzil ja wzrokiem jak posluszny pies. Drzwi Czyscca otwarly sie, kiedy zaczela schodzic po schodkach, i zatrzasnely sie natychmiast, kiedy tylko weszla do srodka. Poczekalem, az wzrok Darica znow powroci do mnie. Bylem gotow rozwalic mu gebe, gdybym dojrzal na niej choc cien usmiechu. Ale jego mysli mialy teraz kolor tych ulic, pelne pragnienia, gniewu i rozpaczy. Ja tez odwrocilem sie do niego plecami i wsiadlem do modu. Po dlugiej chwili wsiadl i on, po czym nakazal maszynie zawiezc nas do centrum. Wbilem wzrok we wlasne stopy, bo nie chcialem widziec, jak mod odrywa sie od ziemi. Bolala mnie reka. W rozproszonym swietle ulicy widzialem zaschnieta smuge krwi w miejscu, w ktorym zeby Darica przebily skore. Skupilem sie caly na przerwaniu bolu, zeby nie myslec o tym, jak do niego doszlo. Kiedy podnioslem wzrok, zobaczylem, ze Daric takze wpatruje sie w te rane w taki sposob, w jaki wyglodnialy czlowiek wpatrywalby sie w napoczety kawalek miesa. Tyle ze nie chodzilo mu o wywolywanie cierpienia, raczej o jego odczuwanie... W chwili kiedy Argentyne go opuszczala, w jego myslach zachodzilo cos, co nie bylo mi calkiem obce. Ale teraz juz nic takiego tam nie znalazlem. -Masz jakies choroby, o ktorych powinienem wiedziec? Usta drgnely w nerwowym grymasie. Pusty wzrok przeniosl sie za okno. Westchnalem i opuscilem glowe na oparcie siedzenia. -Dlaczego ona cie tak pocalowala? - zapytal Jiro, cicho i oskarzycielsko. Mnie - jakby brala to na serio. Mnie - nie Darica. Mnie -nie jego... Potrzasnalem tylko glowa. -Zapytaj Darica. - Podnioslem obolala reke i wycelowalem w jego przyrodniego brata. Nie zapytal. Wcisnal sie tylko glebiej w swoj kat, probujac oderwac sie od zdezorientowanych i pelnych brzydoty mysli, od obrazow, ktore tylko wyostrzal nasz widok. A Daric takze sie nie odezwal. Jesli mial zalowac tego, co nam obu zrobil, to jeszcze jakos nie przyszlo mu to do glowy. Juz mialem siegnac do Jiro myslami, bo wiedzialem, ze potrzebuje pomocy, a zadne slowa nie przyniosa mu ulgi, ale zanim to zrobilem, zdalem sobie sprawe, ze nie dam rady. Ze gdybym teraz probowal mu pomoc, zaraz by sie zorientowal. Zwinalem sie wiec w srodku wlasnego wyczerpania i obrzydzenia i zostawilem go w spokoju. Az nagle przypomnialem sobie, gdzie znajdziemy sie za kilka nastepnych minut. Staralem sie nie rozmyslac o tym, na kogo koniec koncow spadnie wina za to wszystko. 13 Szedlem za Darikiem przez korytarze miejskiego domu taMingow i czulem sie jak ktos, kto za nic nie moze obudzic sie ze zlego snu. Przyjecie Elnear trwalo nadal, choc o tej porze odbywalo sie juz tylko w jednej sali. Daric umknal nam w pierwsze drzwi, ktore otwarly sie, wypuszczajac halas i swiatlo, i zostawil mnie z Jiro, a sam zniknal w tlumie gosci. Patrzylem za nim jeszcze przez chwile, nie do konca pewny, czy odczuwam ulge, czy raczej zawisc, widzac, jak bez najmniejszego problemu sie przeobraza. Jiro schowal sie za mna, przebierajac niepewnie nogami, nie podobalo mu sie, ze zostawiono go ze mna, ale z drugiej strony zdjal go nagly atak paniki na sama mysl o tym, ze mialby teraz stanac twarza w twarz z rodzina - ze swoim ojczymem.-Wchodz - odezwalem sie miekko. Objalem go ramieniem. - Ty nie robiles nic zlego. - Ty - nie... sam powtorzylem do siebie setny juz raz. Nie wierzyl w to, zupelnie tak samo jak ja. Wyrwal sie i bez ogladania sie, pobiegl miedzy tlum. Ja zostalem na miejscu, nagle balem sie tam wejsc bardziej od niego, poniewaz przypomnialem sobie, co stalo sie dzisiejszego popoludnia. Mnie minal milion lat, ale ludziom na tej sali na pewno nie. Przeszukalem myslami tlum, zeby znalezc dziennikarzy albo Elnear. Jakos mialem przeczucie, ze jeszcze tam jest. Roznie mozna by o niej mowic, ale na pewno nie jest tchorzem. Zastanawialem sie, jak mogl wygladac ten jej dzisiejszy wieczor po moim zniknieciu - czy rzeczywiscie przeszedl jej rownie fatalnie co mnie i co to bedzie oznaczac, jesli znow mnie zobaczy. Moje oczy niespokojnie podazaly za moimi myslami, pochlaniajac cala te scene. Ruchliwa masa cial oszolomila mnie swoja normalnoscia. Bylo tu kilku egzotykow - piora zamiast wlosow albo cetkowana skora - ale rownie dobrze mogl to byc przeciez makijaz albo kostium, nie znam sie na tym. Ale pew nie kazdy z nich predzej by skonal, niz dal sie zobaczyc z flakami na wierzchu. Z drugiej strony, nawet ja uchodzilem tu za czlowieka... Moglem tu byc i nieszkodliwie sie bawic, przezywac najlepszy wieczor w calym swoim zakichanym zyciu. Powinienem tu byc... Ciekawe, co bym im wszystkim mowil... Pewnie jak zwykle nie to co trzeba. Oparlem sie ciezko o sciane, ukryty bezpiecznie przed ich wzrokiem, i nagle poczulem sie tak zmeczony, ze nie moglem sie ruszyc. To elita tej planety i jeszcze tuzina innych - najbogatsi, najpotezniejsi, ci, ktorym najlepiej sie wiodlo. Nie musieli wcale obnosic sie z zadna zewnetrzna wyjatkowoscia, zeby na ich widok swiat zamrugal ze zdumienia i wreszcie ich zauwazyl, uznal ich istnienie. Ich jedynym problemem bylo przekonanie siebie nawzajem, ze wciaz jeszcze sa ludzmi, kiedy polowe glowy mieli pelna biocybernetyki, a polowa ich duszy byla martwa. Albo caly mozg. Moj mozg az sie zatoczyl z wrazenia, kiedy natknal sie na umysl pusty jak rozbita skorupka jajka. Za myslami podazyl zaraz wzrok, i oto co zobaczylem: doskonale normalnego obcego czlowieka, ktory wedrowal sobie wsrod tlumu z kieliszkiem w reku. Poruszal sie wedlug tych samych pozbawionych celowosci zasad co reszta i wykonywal przy tym wszystkie zwyczajowe reakcje, bo tak zostal zaprogramowany, krazyl wciaz dookola... Po co?! Wdarlem sie glebiej w ciemnosc, gdzie powinien znajdowac sie jego umysl. Nie musialem silic sie na ostroznosc - on nic nie czul. Sam organ byl nie tkniety, ten pomarszczony zbiornik szarych komorek, w ktorym zawiera sie cala ta cudowna magia, jaka czyni z nas istoty myslace. Ale teraz to byl tylko kawal miesa. Cos tkwilo tam w srodku i sprawialo, ze przejawial oznaki zycia, odpowiednio reagowal... Zaprogramowany. To o to chodzi. To, co imitowalo tu czyjs umysl, bylo tylko zwyklym biosoftem. Poczulem, jak zoladek przewraca mi sie w srodku. Elnear! Gdzie sie do cholery podziewa? Nagle poczulem sie zupelnie pewny, ze jest gdzies na tej sali, ze ten facet czeka, az tlum troche sie przerzedzi, az nadejdzie stosowna chwila. I znalazlem ja - stala po drugiej stronie sali i rozmawiala na zupelnie obojetne tematy z kims, kogo wcale nie znala. Stala z zalozonymi rekoma, a dlonie o przerosnietych kostkach wczepialy sie kurczowo w lokcie. Nic innego jednak nie wskazywalo na to, ze bawi sie tak swietnie, jakby stala boso na potluczonym szkle. Ruszylem do wnetrza sali i trzymajac mysli skupione na niej, zaczalem przepychac sie przez tlum. Przypominalo to moja prace wsrod nocnych tlumow w Starym Miescie... Jakis gleboko pogrzebany impuls mowil mi, ze moglbym obrobic na slepo polowe ludzi w tym pomieszczeniu, a oni nawet by sie nie polapali... Nagle poczulem na ramionach twardy uscisk dwoch par rak. Mezczyzna i kobieta, ktorych nigdy przedtem nie widzialem - mieli uprzejme, zbyt doskonale twarze, ktore usmiechaly sie teraz do mnie. -Jak milo pana widziec. -Jak dobrze, ze mogl pan wpasc... Uscisk na ramionach spoteznial tak, ze gdybym nie przystanal, cos z pewnoscia by peklo. Zatrzymalem sie. Popatrzylem na nich, pogrzebalem w glowach: to korby. Poczucie winy smagnelo mnie przez twarz jak policzek. Ale zaraz zdalem sobie sprawe, ze to ochrona Elnear, ci, przed ktorymi mnie ostrzegala. Wiedzieli, ze ja bede wiedzial, kim sa, ze wyczuje grozbe ukryta pod slowami bez znaczenia. -Sluchajcie - zaczalem - musze cos powiedziec... -Popatrz na jego reke, Alison, co ty sobie zrobiles, serduszko, chodz, zaraz ci to opatrzymy... (Nie rob sceny, cholerny draniu, tylko chodz z nami...) Zawrocili mnie w miejscu i popchneli z powrotem w kierunku drzwi. Nagle dojrzalem Lazuli. Ona tez mnie dostrzegla - dopadl mnie nagly przeblysk widoku, jaki stanowilem dla przeciwleglego konca sali: bez kurtki, w krzywo zapietej i wyciagnietej ze spodni koszuli. Otworzylem usta. -Gdzie jest... - Nacisk na moje ramiona wzrosl tak nagle i tak gwaltownie, ze musialem zacisnac zeby, zeby powstrzymac sie od krzyku. (Zabierz mnie do Braedeego, albo cala sala to uslyszy, korbo!) Ich rece opadly, jakbym byl rozgrzany do czerwonosci. -Musze sie z nim widziec - dodalem znizonym glosem, jako ze zobaczylem idaca ku nam Lazuli. - To wazne. Dotyczy lady Elnear. Nachmurzona i zatroskana Lazuli przeszukiwala wzrokiem tlum, ale nie chodzilo jej o mnie. -Kocie, nie widziales gdzies Jiro? Nigdzie nie moge go znalezc juz od... -Wezmiemy cie do Braedeego - mruknal mezczyzna zgrzy-tliwie i znow popchnal mnie do przodu. - Idziemy. -Z Jiro wszystko w porzadku! - zawolalem przez ramie. - Pozniej to wyjasnie. - Ale nie mialem pojecia, jak, kiedy ani co u diabla mam jej zamiar powiedziec. Braedee juz na nas czekal w zaciemnionym holu za drzwiami. -Braedee, musi pan... -A to co znowu? - Usta rozciagnely mu sie w jego zwyklym sardonicznym usmiechu. - Najpierw chcesz odejsc, a teraz musza na sile odciagnac cie od lady? Korby z ChemEnGenu patrzyly na niego takim wzrokiem, jakim patrzy sie na jadowitego weza. -Lady Elnear rozkazala, zeby dzis wieczorem trzymac go od niej z dala - rzucila ponuro kobieta. -Nikt mi o tym nie powiedzial. - Oczy Braedeego na pozor ani na moment nie oderwaly sie od ich twarzy, ale nieoczekiwanie patrzyl teraz na mnie. - Kto ci to zrobil w reke? -Ugryzlem sie przy jedzeniu. Zamknij sie i posluchaj mnie, do jasnej cholery. W tej sali jest ktos, kto nie ma prawa tam byc. Ma martwy mozg... Smiech Braedeego potoczyl sie gromkim echem przez caly korytarz. -Niemal wszyscy na tej sali maja martwy mozg, to zadna nowina. -Ja mowie doslownie, do wszystkich diablow! Jest kompletnie wypalony, chodzi tylko na oprogramowaniu. Tam w srodku nikogo nie ma! - Musnalem dlonia czolo. - Mysle, ze moze mu chodzic o lady. Glowa Braedeego drgnela, jakby chcial jednym gestem odrzucic caly ten pomysl. Ale zaraz dodal: -Pokaz mi go. Ochroniarze Elnear zesztywnieli, jakby mieli zamiar wykorzystac wlasne ciala, zeby nas tam nie dopuscic. -On tam nie wroci. Mamy swoje rozkazy... -On pracuje dla mnie - odpowiedzial Braedee. - A wy nie. Tutaj dziala moj system i obejmuje wszystkich w rownym stopniu. - Znienacka znalezli sie obok nas jeszcze dwaj straznicy, tym razem w mundurach Centaurian. Staneli ukryci w cieniu za jego plecami. - Blokujecie mi przejscie. Wreszcie mialem wolne ramiona. Straznicy z Chemu nawet nie drgneli, kiedy sie odwracalem. Nie czekalem, az Braedee zacznie deptac mi po pietach, tylko ruszylem z powrotem do drzwi. Stanalem w przejsciu i zaczalem poszukiwania mysla -najpierw znalazlem Elnear, byla teraz znacznie blizej nas. Stala z Darikiem i Lazuli. Zaraz umknalem w bok, bo nie chcialem wiedziec, co on im mowi, nie wolno mi sie bylo rozpraszac. -Tam. - Wskazalem palcem. Wypalony gosc znajdowal sie po drugiej stronie pomieszczenia, ale wyraznie lawirowal w jej strone, nadal tak samo usmiechniety, nadal tak samo pusty. Moj umysl az sie wzdrygnal. - Zabierzcie go stad. Zatrzymajcie go. Beda z nim klopoty... Braedee przygladal sie przez chwile nieznajomemu, a Bog jeden wie, co sie wtedy dzialo w systemach wewnatrz jego czaszki. -To pelnoprawny gosc. Ani na zewnatrz, ani w srodku ciala nie ukrywa niczego, co mogloby komukolwiek zaszkodzic. Pije cos zupelnie niegroznego. - Zerknal na mnie z ukosa. - To ty za duzo wypiles. Na litosc boska, wepchnij sobie koszule w spodnie. - Zabieral sie do odejscia. -Braedee... - Zlapalem go za ramie. Wyszarpnal sie z latwoscia. -Nigdy wiecej tego nie rob - mruknal, wygladzajac rekaw. A potem odszedl. Zaklalem, a potem wszedlem z powrotem na sale, kierujac sie w strone Elnear. Tym razem pierwszy dostrzegl mnie Daric i tracil ja w lokiec. Nie widziala jego usmiechu, bo zaraz odwrocila sie i zaczela wyszukiwac w tlumie moja twarz. Lazuli razem z nia. Poczulem, ze Elnear posyla bezglosne wezwania do swojej ochrony, kiedy tylko wypatrzyla mnie brnacego przez tlum. Nachmurzyla sie jeszcze bardziej, bo ochrona sie nie zjawila. -Lady... - wysapalem, kiedy dotarlem na tyle blisko, zeby nie musiec wykrzykiwac tego na cala sale. - Prosze, niech mnie pani wyslucha... - Nie smialem dotknac jej myslami, bo wiedzialem, jaka bylaby jej reakcja. Zobaczylem, jak chodzace warzywo zatrzymuje sie, kilka metrow za jej plecami, i jak posyla mi swoj pusty usmiech. Obejrzal sie w jej strone i pociagnal niezdarny lyk ze swego kieliszka. Elnear wzywala teraz Jardan, kiedy tylko zorientowala sie, ze jej straz nie przyjdzie. W srodku skrecalo ja cos posredniego miedzy frustracja a panika. Jednym, pelnym obrzydzenia spojrzeniem ogarnela moje nasiakniete syropem ubranie. -Panie Kocie - odezwala sie zimno, idealnie spokojnym glosem. - Co pan tu robi? -Prosze pani, sadze, ze jest pani w niebezpieczenstwie. Nie mam czasu na wyjasnienia. Czy zechce pani pojsc ze mna? - Wyciagnalem do niej dlon. -Gdzie moja ochrona? - Zesztywniala z rekoma przycisnietymi kurczowo do bokow. - Co pan tu robi? -Pewnie chce ci opowiedziec o tym wieczorze w Czysccu -zasmial sie szyderczo Daric. - Wlasnie im zdalem relacje, jakiej dostarczyles nam rozrywki. Poczulem, ze sie rumienie. -Zamknij sie, szujo. - Teraz nachmurzyla sie i Lazuli. Juz poczely obracac sie ku nam glowy stojacych w poblizu gosci, na wpol slyszalem, jak szepty staja sie glosniejsze. - Lady, wszystko pani wyjasnie, jesli zechce pani teraz pojsc ze mna. - Zlapalem ja za reke i pociagnalem do siebie. - Nie bedzie problemow, przysiegam... - Zobaczylem, jak Jardan przepycha sie obok wypalonego, pedzac pospiesznie w nasza strone. Prawie wylala mu drinka; dokonczyl go teraz jednym rozpaczliwym haustem, z oczyma utkwionymi w naszej grupce. Ten drink. Ruszyl w nasza strone, kiedy zobaczyl, ze i my sie ruszamy...To ten drink! (Na ziemie!) (O, cholera...) Pchnalem ja na Darica i Lazuli, przewracajac cala trojke na ziemie. Sam wyladowalem na szczycie tej plataniny twardych kolan i lokci dokladnie w chwili, kiedy tamten wybuchal. Wstrzas eksplozji wbil mi sie w uszy jak lodowe igly. Zwalily sie na mnie kolejne ciala, wypychajac mi powietrze z pluc. Lezalem tak przez dluga chwile i usilowalem oddychac, usilowalem sie rozeznac, czy bol, ktory czuje, jest bardziej w srodku, czy bardziej na zewnatrz; czy ktores z tych krzykow i jekow moga pochodzic ode mnie; czy ta wilgoc, ktora saczy mi sie do oka, to rzeczywiscie moja krew. Wszystko bieglo jak w zwolnionym tempie: dzwieki, ruchy, calosc zwiazanych z nimi wrazen -czulem sie tak, jakby uderzyla we mnie fala przyboju, tonalem... Ktos zdejmowal juz ze mnie tych ludzi. Ktos dzwigal mnie do gory jak trupa. Zamrugalem, zeby odzyskac wzrok. Wszedzie dookola byly mundury, barwy Centauri, krew. Po ramieniu zsunela mi sie dlon, oderwana. Patrzylem, jak spada na podlo- ge i lezy tam w czerwonej kaluzce. Zobaczylem Lazuli, wciaz od nowa slyszalem jej krzyk, zobaczylem milczacego, oszolomionego Darica, i Elnear - z zamknietymi oczyma... Mialem w glowie tak pelno szoku, bolu i przerazenia, ze juz nic wiecej mi sie w niej nie miescilo. Nagle przede mna pojawil sie Braedee, zaslonil soba wszystko. Ujal mnie za podbrodek i uniosl mi twarz do gory. -Slyszysz mnie? -Nie - wymamrotalem, pocierajac sie po uchu. Bylem gotow wybuchnac wrzaskiem, kiedy bezskutecznie probowalem znalezc dosc sil, zeby wylaczyc mysli, odciac wreszcie ten potworny halas... Zawisl tuz nad moja twarza. -Do licha, chlopcze! Skad wiedziales...? Zaklalem, potrzasajac bezsilnie glowa. -Mowilem ci. Przeciez ci mowilem... -Tyle tylko udalo mi sie z siebie wydobyc. I na tyle tylko sobie zasluzyl. 14 Ludzka bomba zabila troje ludzi. Wsrod nich nie bylo Elnear. Zniszczono calkiem sporo modnej odziezy; do osrodka medycznego przewieziono jakies dwadziescioro osob. Miedzy nimi i mnie, choc w zasadzie potrzebna mi byla tylko porzadna kapiel. Zeskanowali mnie i wyjeli z ramienia odlamek czyjejs kosci, a potem puscili. Bylem posiniaczony i na wpol gluchy, ale nic mi nie dolegalo, jesli nie liczyc tego, ze wlasnie mi zeskrobali z grzbietu cudze flaki.Moglem wreszcie przejrzec na oczy, kiedy powiedzieli, ze moge wyjsc z gabinetu. Wlozylem czyste ciuchy, ktore pojawily sie przede mna nie wiadomo skad, i ruszylem do drzwi, walnalem we framuge i przystanalem. Wiedzialem, ze jestem w szpitalu i ze musi to byc dobry szpital, biorac pod uwage, jaka ma klientele. Ale to, co mialem teraz przed oczyma, rownie dobrze moglo stanowic czesc apartamentu w najlepszym hotelu w N'yuku: pomieszczenie w kolorze zielonym, na podlogach puszyste dywany, dyskretne oswietlenie, muzyka niemal na progu podswiadomosci. Zadnych zimnych aseptycznych korytarzy, kafelkow, halasow - zadnych dowodow na to, ze ktos tutaj cierpi i potrzebuje pomocy. Az cuchnelo tu odrealnieniem. Ale i to nie pomoglo garstce ludzi, ktorzy siedzieli skuleni na kolistej sofie i wygladali jak grupka rozbitkow stloczona w jednej szalupie. Nikt z nich nie mial na sobie ubran, ktore nosili jeszcze godzine temu. Zobaczylem Lazuli, siedziala, obejmujac ramionami Jiro, z twarza zbyt spokojna i zbyt blada, jakby nafaszerowali ja tymi samymi srodkami uspokajajacymi, ktore probowali wcisnac mnie. Doszedlem do wniosku, ze dosc mam prochow jak na jedna noc. Naprzeciw niej siedzial Daric, przycupnal na skraju, jakby mial kij w zadku. Na moj widok usta drgnely mu nerwowo, ale tym razem juz ich nie otwieral. Wszyscy w tym kregu byli z rodziny taMingow. Jeszcze dwoje wsrod nich potrafilem rozpoznac, a jednym z tej dwojki byl Charon. Nie bylo tam zadnych obcych - z wyjatkiem mnie. I Braedeego. Stal w samym centrum tego kregu twarzy - pewnie zadawal jakies pytania. A moze raczej odpowiadal. Nie slyszalem, co mowi. Nie chcialem jednak poczuc tego, co czuli - jeszcze nie teraz. Nadal jeszcze znajdowalem sie nad krawedzia. Zdolalem juz odbudowac psychiczna oslone - pasmo po pasmie - ktora oddzielila mnie murem ciszy od agonalnego cierpienia dookola. Balem sie znow ja opuscic. Stalem tak w miejscu, zastanawiajac sie, czy nie znalazlem sie tu przez pomylke, kiedy ich glowy zaczely po trochu odwracac sie w moja strone. Braedee przywolal mnie gestem dloni, rzucil przy tym jakies niecierpliwe slowa, ktorych nie zrozumialem. Podszedlem tam i zasiadlem w kregu taMingow, czujac na sobie ich wzrok. Wszyscy juz wiedzieli, kim jestem, ale ja sam nie bylem pewien, co to moze oznaczac. Podnioslem na nich wzrok, znow opuscilem, oblizalem spierzchniete wargi. -Dziekuje - odezwala sie cichutko Lazuli. Zerknalem na nia: usmiechnieta, zmierzwila palcami sterczace wlosy Jiro. Sam Jiro przycisnal sie do niej mocniej, kiedy spojrzal na mnie pociemnialymi z obawy oczyma. Inne twarze takze sie usmiechaly, a slowa podziekowan przetoczyly sie echem po calym kregu. Tylko Charon taMing nie wyrzekl ani slowa, nie pekla tez najmniejsza rysa na lodowatym murze jego twarzy. Zerknalem na Darica: i jego twarz byla jak zamrozona -wypaczone odbicie twarzy ojca. -Prosze bardzo - odpowiedzialem, ze wzrokiem nadal utkwionym w jego oczach. Nagle zmieszal sie i uciekl spojrzeniem w bok. Niemal odnioslem wrazenie, ze sie wstydzi, ale moze to byl tylko kaprys mojej wyobrazni. -Gdzie Elnear? - zapytalem, natychmiast uswiadamiajac sobie, ze zapomnialem o nieszczesnym "lady". Ale tym razem nikt sie nie naburmuszyl. Moze to, ze uratowalem jej zycie, dawalo mi prawo do jednorazowego zapomnienia. - Czy nic jej nie jest? Braedee usiadl na sofie obok mnie na wyciagniecie ramienia. Potwierdzil skinieniem glowy. -Dzieki twojej... lojalnosci. - Znow mial w glosie ten swoj ton, tak jak wtedy, kiedy widzielismy sie po raz pierwszy, jakby nie mogl odzalowac, ze musi to powiedziec. Palcem przeciagnal po krzywiznie brwi. Byl to najwyzszy objaw zdenerwowania, jaki udalo mi sie u niego zaobserwowac. Przyszlo mi do glowy, ze moze wolalby raczej widziec wiecej trupow, niz przyznac, ze racje mialem ja, nie on. Ciekawe, co powiedzial taMingom - i czy w ogole im powiedzial, ze mnie nie posluchal. Nie rzeklem ani slowa. -Jest z Philipa - odpowiedziala Lazuli. Podnioslem na nia wzrok, przypomniawszy sobie znienacka, ze Jardan mijala obcego dokladnie w chwili, kiedy wychylil swoj kieliszek. Lazuli, wyczytawszy pytanie w moich oczach, skinela glowa. -Jest... ciezko ranna. - Zaczerpnela gleboko powietrza, probujac opanowac drzenie glosu. - Mowia... ze nie wiedza, czy... - urwala. Zamrugala oczyma, jakby cos bolesnie klulo ja pod powiekami. Skrzywilem sie i jeszcze raz zerknalem na Braedeego. Zacisnal usta. -Czy moge z nia pomowic? Z Elnear... Chcialem powiedziec: z lady Elnear. Cos jej musze powiedziec. Braedee zmarszczyl brwi, a Charon taMing wreszcie sie odezwal: -Mam kilka pytan na temat tego, co wydarzylo sie dzis wieczorem, i chce, zebys mi na nie odpowiedzial, zanim dokadkolwiek pojdziesz. Glos mial tak samo lodowaty jak spojrzenie. Ale ja potrzasnalem przeczaco glowa, patrzac mu prosto w twarz. -Nie dzis - odparlem i nie spuscilem wzroku. Wstalem, powolutku, bo zaczynalem sztywniec. - Jestem cholernie zmeczony. Chce sie tylko zobaczyc z lady, a potem ide spac. Spytajcie mnie jutro. Caly zesztywnial. Pierwszy raz zobaczylem na jego twarzy jakies emocje. Ale zanim zdolal cokolwiek powiedziec, wtracila sie Lazuli: -Oczywiscie, Kocie. Zaraz pana do niej zabiore. A potem... - zerknela na Charona, potem znow na mnie - moze bedzie pan tak uprzejmy, zeby odwiezc nas do domu na wsi? - Wstala i tracila Jiro, zeby poszedl za jej przykladem. -Lazuli. - Charon zlapal ja za ramie. - Dzis nocujemy w miescie. Pobladla jeszcze bardziej, ale blyskawicznie jej twarz nabrala koloru. -Nie - sprzeciwila sie. - Ty mozesz sobie udawac, ze nic sie nie stalo, jesli chcesz. Ale nie ja. Jiro tez nie. - Wyrwala reke z jego uscisku i stanela obok mnie. Jiro zrobil to samo, zerkajac nerwowo przez ramie. Charon juz unosil sie z miejsca, ale zaraz opadl z powrotem, przygnieciony ciezarem zbyt wielu przygladajacych sie oczu. -Doskonale. W takim razie zobaczymy sie jutro. - Jego wzrok przeskakiwal miedzy mna a zona. Lazuli uniosla glowe, wciaz jeszcze sie buntowala. Jej dlon wsunela mi sie pod ramie, a Charon przygwozdzil spojrzeniem ten gest. Wolalbym, zeby tego nie robila, ale bylo juz za pozno, wiec pozostalo mi tylko poslusznie pojsc za nia. Elnear siedziala samotnie w pomieszczeniu, ktore zupelnie nie przypominalo szpitalnej poczekalni. Ale to byla poczekalnia, a ona czekala, z twarza naznaczona smutkiem, szokiem i wyczerpaniem - wszystkim tym, czego nie smialbym teraz wyczytac w jej myslach. Za jej plecami rozciagala sie szeroka tafla ciemnego szkla. Z poczatku myslalem, ze to lustro, ale okazalo sie, ze po drugiej stronie szyby znajdowala sie sala chirurgiczna. Jesli chciala, mogla sie przygladac, ale w tej chwili tu mogla byc najblizej Philipy. -Elnear... - odezwala sie cichutko Lazuli, idac w jej strone. Elnear podniosla na nas oczy, z ktorych powoli zaczelo znikac oszolomienie i cierpienie. Troche chwiejnie podniosla sie na nogi i wyciagnela ramiona do Lazuli i Jiro. Przytulila oboje mocno, potem posadzila ich przy sobie. Ja sam trzymalem sie nieco z tylu i czulem sie jak intruz, gdy wtem znow odszukala mnie wzrokiem. Miala zaczerwienione oczy, ale juz nie bylo w nich lez. Staly sie przejrzyste i bardzo niebieskie, kiedy tak patrzyla na mnie w milczeniu; patrzyla, a ja zaczalem zalowac, ze w ogole przyszedlem. A potem uniosla lezaca dotad na podolku dlon i wyciagnela ja ku mnie. Zaczalem isc przez caly ten pokoj, az w koncu stanalem, niepewny, tuz przed nia. Powoli ujalem podana mi dlon, a wtedy ona przycisnela moja dlon druga reka i pociagnela mnie, zebym usiadl obok niej. -Czuje... - odezwala sie w koncu i zaraz urwala, jakby to ona tym razem nie umiala znalezc wlasciwych slow. - Czuje, ze winna ci jestem tak wiele, iz wszelkie podziekowania albo przeprosiny tego nie wyraza, ze moglyby sie stac wrecz obrazli-we... - Opuscila wzrok na nasze splecione w uscisku dlonie, ale zaraz wrocila oczyma do mojej twarzy. - Ale mimo wszystko dziekuje ci za to, co zrobiles. Bogu dzieki, ze nic ci nie jest. I tak mi strasznie przykro. Kocie... Odwrocilem oczy, duszac sie w srodku z wariackiego smiechu, ktory opanowal mnie znienacka. Probowalem go powstrzymac, ale i tak w koncu buchnal mi z gardla zduszonym szczeknieciem, ktore bardziej przypominalo okrzyk bolu. Przycisnalem reke do ust, nabralem gleboko powietrza, potem jeszcze raz, az w koncu sie upewnilem, ze potrafie juz spojrzec na nia spokojnie. Teraz spogladali na mnie wszyscy troje, ale nie sprawiali wrazenia, jakby moje zachowanie szczegolnie ich dziwilo. Moze po tym wszystkim, co nas spotkalo, kazde zachowanie wydaloby sie normalne. Rzucilem okiem w strone zaciemnionej szyby, pilnujac, zeby sie przy tym nie skupic, bo jeszcze moglbym zobaczyc to, co sie dzialo po drugiej stronie. -Mnie takze jest przykro, prosze pani. Z powodu... - kiwnalem glowa w strone szyby - Philipy. - Zabrzmialo to rownie pusto jak jej slowa. Ale mimo to odczulem ulge. Skinela glowa, a oczy znow jej pociemnialy na wspomnienie tego, co dzialo sie za plecami. -Tutaj maja wszystko, co najlepsze - odezwala sie Lazuli, dotykajac jej ramienia. - Dla nich wlasciwie nie ma prawie rzeczy niemozliwych. Zrobia wszystko, co bedzie konieczne. -Tak, wiem - westchnela Elnear. Obie dlonie znow spoczely na podolku, kurczowo zacisniete. -Nie chcesz wrocic z nami do posiadlosci? -Nie. - Potrzasnela glowa. - Tu mi bedzie najlepiej. Nigdzie sie stad nie rusze, dopoki sie nie upewnie, ze... ze juz wszystko dobrze. Lazuli pokiwala glowa, podnoszac sie powoli. Kiedy wstal Jiro, rzucila mi szybkie spojrzenie. Takze sie unioslem i poczekalem, az znajda sie w pol drogi do drzwi. Popatrzylem na Elnear. -Prosze pani... ja przedtem mowilem prawde. Nigdy pani nie oklamalem. A wszystkie rzeczy, o ktorych mowil Stryger, to wszystko, co robilem w Starym Miescie - robilem to, zeby prze- zyc. To wszystko. - Odwrocilem sie i wyszedlem w slad za Lazuli. Nie wiedzialem, a nawet nie bardzo sie przejmowalem, czy teraz te slowa znacza dla niej cos wiecej niz przedtem ani czy w ogole bedzie pamietac, ze cos takiego powiedzialem. Ale przynajmniej ja mialem swiadomosc, ze to powiedzialem. Kiedy szedlem za Lazuli i Jiro przez szpitalne korytarze, zaczalem sobie uswiadamiac, ze wszyscy, ktorych tu widze, maja na sobie albo logo centauryjskie albo plakietke z przepustka od ich sluzb bezpieczenstwa. -Czy ten szpital tez do was nalezy? - zapytalem w koncu. Do tej pory przez cala droge Lazuli nic do mnie nie mowila ani nawet na mnie nie spojrzala. Teraz, wyrwana ze swych mysli, podniosla na mnie wzrok, wyraznie wdzieczna za te przerwe. -Tak to musi wygladac. - Rozesmiala sie odrobine zbyt ostro, bo wciaz balansowala na krawedzi mrocznej przepasci. - Centauri w duzej mierze przyczynilo sie do powstania tego skrzydla. W zamian otrzymalismy w leasing niektore z tutejszych urzadzen do naszego wylacznego, prywatnego uzytku. -Skrzydlo taMingow? - rozesmialem sie. Policzki zarozowily jej sie odrobine, na wargach pojawil sie cien usmiechu. -Wiele z duzych konglomeratow postepuje tak samo. Tak jest znacznie... bezpieczniej... - zawiesila glos i odbiegla gdzies wzrokiem. Zwolnila kroku, az zrownalismy sie ze soba. Mocno sciskala dlon Jiro, ale chlopiec wcale sie nie skarzyl. Pojechalismy winda w gore, na poziom garazy. Jeszcze kilka krokow przez cicha pusta przestrzen w strone modu i bede mogl sie odprezyc. Dzien wreszcie, przynajmniej dla mnie, dobieglby konca. Drzwi windy rozsunely sie przed nami. Od razu dojrzalem Darica. Kilku pismakow roilo sie dokola niego jak muchy wokol smietnika. -Jezu! - szepnalem. - A kto ich tu wpuscil? -To jest publiczne wejscie... - Lazuli rozejrzala sie na prawo i lewo, szukala sposobu, zeby ich jakos obejsc. -Odczepcie sie ode mnie. Nic o tym nie wiem! - Daric zamachal rekami, podrygujac z irytacji. - Zapytajcie jego. - Odwrocil sie i wycelowal w nas palcem, a wlasciwie we mnie. - To z nim chcecie gadac. To jest wasz bohater... - Zanurkowal miedzy nimi i puscil sie biegiem, kiedy odwrocili sie, by sprawdzic, o co mu chodzi. I po sekundzie juz nas dopadli, przyparli do muru, tracali rekami z wszczepionymi kamerami i reflektorami, napierali twarzami z trojgiem oczu... Az niespodziewanie ci najblizej stojacy zaczeli sie cofac, jakby ktos spryskal ich srodkiem owadobojczym; ni z tego, ni z owego ich glosy zabrzmialy tak, jakby mowili do nas zza tej sciany, do ktorej nas przyparli. Otoczylo nas pole ochronne. -Kocie - rzucila polglosem Lazuli - wcale nie musisz z nimi rozmawiac. Wciaz jeszcze znajdujemy sie w polu dzialania systemu bezpieczenstwa Centauri. Ale ja juz zakrylem twarz ramieniem, gotow w razie potrzeby zerwac sie do biegu, jak przede mna Daric. I wtedy zaczelo do mnie docierac, o co mnie pytaja. Nie chodzilo im o popoludnie, pytali o dzisiejszy wieczor. Powoli opuscilem ramie. Tuz przede mna ustawil sie sam Shander Mandragora; widzialem, jak przesyla bezglosne komentarze dla swojej widowni. -W porzadku - powiedzialem do Lazuli. - Mozesz to opuscic. Chce z nimi pogadac. - Nagly przyplyw adrenaliny, jaki wywolal u mnie widok dziennikarzy, sprawil, ze poczulem sie czujny i przygotowany. Lazuli nie byla uszczesliwiona moim pomyslem, ale zaraz zaterkotaly nam w uszach jazgoczace glosy, kiedy rzucili sie fala do przodu. -...kontrowersyjny mlody sekretarz-psychotronik lady Elnear Lyron-taMing - Shander Mandragora niespodziewanie przeszedl na audio, kiedy usunal lokciem kogos, kto blokowal mu droge. - Bohater z ciebie. - Usmiechnal sie do mnie, spokojny, pewny siebie, pelen dobrych checi. Mial na sobie mocno wypchany kostium ochronny, podobnie jak cala reszta dziennikarzy. Ciekawe, czy dla ochrony przed soba nawzajem, czy przed wlasnymi ofiarami. - Opowiedz nam, w jaki sposob zdolales ocalic lady Elnear i kilkoro czlonkow jej rodziny przed skutkami wybuchu ludzkiej bomby. - Wbijal wzrok prosto w moje oczy, a jego wlasne mialy kolor szafirow. Stal tak blisko mnie, ze niemal sie dotykalismy, a wygladal rownie swietnie jak w trzy-de: smukly, twardy, o kwadratowej szczece. Przypomnial mi sie sen, w ktorym stalem sie nim, a spalem wtedy na zgnilej macie w jednym z pokoi opuszczonego budynku. - Czy za pomoca swego umyslu? Poczulem, ze tamten wariacki smiech znow probuje wydostac sie na zewnatrz. Jakos zdolalem go przelknac, razem z poi- tuzinem cwaniackich odpowiedzi. Nie moglem sie powstrzymac, zeby nie gapic sie prosto w te kamere na srodku jego czola. Wygladala jak przylepiony tam klejnot o tym samym kolorze co jego oczy, ale kiedy czlowiek juz raz zorientowal sie, co to jest, trudno bylo oderwac od niej wzrok. To tak jak z wylotem lufy pistoletu. -No coz, ja... - Nagle w gardle zrobilo mi sie zupelnie sucho ze strachu, ze znow powiem nie to, co trzeba, wiec musialem przelknac sline. - Tak. Skorzystalem ze swego... swego Daru. - Staralem sie, zeby nie zabrzmialo to jak pelne zazenowania przyznanie sie do winy. - Wysledzilem na przyjeciu goscia, ktoremu cos zrobiono w glowie. Nie byl... nie byl juz czlowiekiem, byl maszyna. Wiedzialem, ze musze ostrzec lady. I ledwie zdazylem. -A jak to sie stalo, ze odczytywales dzis wieczorem mysli gosci? - zapytal Mandragora, mrugajac gwaltownie, jakby nagle zaczal sie zastanawiac, co tez moge robic w tej chwili. - Czy zawsze jestes "wlaczony"? -Nie. - Potrzasnalem przeczaco glowa, probujac usmiechem zetrzec ten dziwny wyraz z jego twarzy. - To ciezka praca. Robilem tylko, co do mnie nalezy. Sprawdzalem tlum, zeby sie przekonac, czy wszyscy sa w porzadku. Do tego miedzy innymi mnie zatrudniono. -To znaczy, ze zatrudniono cie jako prywatnego szpiega lady Elnear. - Przed twarza Mandragory blysnela nagle czyjas otwarta dlon z blyskajaca ku mnie kamera. Nad nia wytatuowano logo jakiegos nie znanego mi konglomeratu. -Nie... - ugryzlem sie w jezyk, zanim poslalem siarczyste przeklenstwo, zastanawiajac sie w duchu, czy ta reka nalezy do ekipy ktoregos z poplecznikow Strygera. -Zeby szpiegowac dla Centauri? - Ten mial na sobie logo Triple Gee. -Wynajeto mnie do jej ochrony! Bo ktos kilkakrotnie probowal ja zabic. A dzis wieczorem prawie im sie udalo. -Dlaczego lady Elnear nie wspomniala o tym w swoich wyjasnieniach? - Przed moja twarza znalazl sie na powrot Shander Mandragora, a ktos za jego plecami zaniosl sie jekiem. Wzruszylem ramionami, czujac, jak sciagaja mi sie brwi. -Moze nie miala ochoty dyskutowac o tym z cala galaktyka. -Lady Elnear - odezwala sie Lazuli bardzo glosno i wyraznie - nie chciala, aby ogladajacy ja ludzie odniesli wrazenie, ze wykorzystuje swoje osobiste problemy, aby w ten sposob zyskac ich poparcie. Czula, ze jej argumenty musza byc na tyle silne, zeby same sie obronily. Usmiechnalem sie z wdziecznoscia, kiedy kamery i caly osrodek zainteresowania przesunal sie teraz na nia. -Lady Lazuli taMing - oznajmil Mandragora, wyszukawszy jej dane w swej podrasowanej elektronicznie pamieci. - Ktora takze zdolala wyjsc calo z dzisiejszej tragedii. Czy ma pani jakies pojecie o tym, kto moglby nastawac na zycie lady Elnear? -Nie, najmniejszego. - Lazuli potrzasnela przeczaco glowa, a ja poczulem, jak zalamuje sie w srodku pod swoja arogancka maska czlonka zarzadu. -A jak sie ma lady Elnear? Dlaczego jeszcze nie wyszla? - krzyknal ktos. Mandragora wyraznie tracil przewage. -Nic jej nie jest, zupelnie nic! - Lazuli musiala podniesc glos, zeby znow zaczeli jej sluchac. - Jej bliska przyjaciolka zostala bardzo powaznie ranna. Lady czeka teraz na wiadomosci na temat jej zdrowia. -Dlaczego nie uratowales wszystkich? - Ktos przygwozdzil mnie z powrotem do sciany. - Dlaczego nie przyprowadziles ze soba ochrony? Czyje to logo? Nie widze dobrze. -Ja... nie mialem dosc czasu. - Nie bardzo wiedzialem, dlaczego wlasciwie kryje Braedeego. -Dlaczego sam go nie powstrzymales? Dlaczego pozwoliles, zeby tamci zgineli? Mogles powstrzymac go mysla. -To tak nie dziala. Ja jestem tylko telepata, to wszystko. Nawet niezbyt dobrym. Nie jestem Bogiem. Nie jestem nawet korba. -Ale jestes kryminalista. Dlaczego lady Elnear zatrudnila zdrajce, ktory pracowal dla psychotronicznego terrorysty? Dlaczego jestes na wolnosci? Patnik Stryger nazwal cie... -Wiem, jak mnie nazwal. - Odepchnalem na bok te kamere, ale natychmiast zastapily ja trzy inne. - To klamca! - Obrocilem sie tak, zeby znow stanac twarza w twarz z Shanderem Mandragora. - To ty pozwoliles dzis Strygerowi obsmarowac lady Elnear! - wrzasnalem. On to zrobil... on to moze naprawic. - Jezu, nie moge uwierzyc... Nie pracowalem dla Quicksilvera. Ja go zabilem! Czy nikt tutaj o tym nie slyszal? Jak to, do cholery, mozliwe, ze wiecie o mnie wszystko, a tego nie? -Czy to znaczy, ze wchodziles w sklad jego terrorystycznej grupy, a potem zdradziles go przed FKT? - zawolal. Durny gnojek. -Zabilem go w samoobronie, do diabla! I zeby ocalic przyjaciol i to wasze smierdzace tellazjum. Nie bylem zadnym zdrajca, pracowalem dla FKT. Masz glowe pelna historii, dlaczego do diabla z niej nie skorzystasz? Bylismy przeciez waszymi pieprzonymi psychotronicznymi bohaterami. Tyle czasu, ile zajelo wam wypowiedzenie naszych imion... tak jak dzis. Ale mnie to i tak przepadlo, bo po zabiciu Quicksilvera przechodzilem zalamanie nerwowe. Oto, co znaczy byc telepata i kogos zabic... - Musialem przerwac i zaczerpnac tchu w glebokiej ciszy, jaka nagle nastala dookola. - Ale wyglada na to, ze byc psychotronikiem i bohaterem dalej gowno znaczy. Kiedy od nowa ruszyla lawina pytan, bylo juz za pozno. Znajdowalem sie w polowie drogi do modu. Lazuli i Jiro poszli w moje slady. Mod zamknal nas w swoim wnetrzu, poza ich zasiegiem, i na rozkaz Lazuli zabral do domu. Kiedy wylatywalismy z garazu, odezwal sie swoim zbyt normalnym glosem: -Lady Lazuli, wykrylem piec obcych urzadzen podsluchowych w ubraniach pasazerow. -Prosze je zdezaktywowac - odpowiedziala mu tym samym idealnie spokojnym glosem. Niemal poczulem te wiazke, ktora je przepalila. Lazuli odczekala, az ten sam glos zameldowal: "Gotowe". Potem zapadla sie w piankowe siedzenie i ukryla twarz w dloniach. Po chwili dlonie zesliznely sie i spoczely bezwladnie na podolku. -Zalozyli nam pluskwy? - zapytalem z niedowierzaniem. Kiwnela glowa. W krotkim blysku swiatla od mijanej lampy ulicznej zobaczylem na jej twarzy lzy. Jiro takze na nia popatrzyl, a kiedy zobaczyl, ze matka placze, i jemu zaczely drzec wargi. Po policzkach nieoczekiwanie poplynely lzy. Ukryl zaplakana twarz na jej ramieniu. Przelknalem z trudem sline i trzymalem mysli mocno zacisniete, bo balem sie, ze za chwile bedzie nas trojka. -Przepraszam - mruknalem, dopiero teraz zdalem sobie sprawe, ile kosztowalo ja ukazanie pismakom tej spokojnej, dumnej twarzy, na ile sie zdobyla, zeby chronic mnie i Elnear. -Nie wiedzialem, ze oni... - Dlonie zwinely mi sie w piesci, ale zaraz dalem spokoj, bylem zbyt wyczerpany, zeby podtrzymac w sobie gniew. Bolalo mnie cale cialo, czulem sie, jakbym mial nerwy na wierzchu. Teraz zalowalem, ze w centrum medycznym nie wzialem tego wszystkiego, co mi oferowali. -Nic sie nie stalo - sklamala. - Juz do nich przywyklam. - Wyprostowala sie, otarla oczy. - To po prostu byl koncowy... ostatnie zdzblo, ktore przewazylo szale. Nie mieli prawa ci tego robic, a poprzez ciebie i Elnear... nie mieli prawa! - Wydmuchala nos. - Ale tylko to umieja... -Wiedzialem, ze wszyscy konglomeratowi dziennikarze to banda klamcow - powiedzialem, czujac w ustach kwasny smak swoich slow. - Nie wiedzialem tylko, ze ci z Indy maja nasrane we lbach! Jej usta drgnely, a Jiro uniosl twarz z jej ramienia i popatrzyl na mnie tak, jakby nie potrafil uwierzyc, ze ktos moze sie odezwac w ten sposob do jego matki. -Prosze mi wybaczyc. - Wyjrzalem za okno na ogromny wschodzacy ksiezyc i na ciemny swiat ponizej; na jedno okamgnienie stanal mi przed oczyma zupelnie inny swiat. -Nie przepraszaj - odparla. - To przyjemna odmiana. - Przez jej twarz przemknal cien, bo przypomniala sobie cos zupelnie innego. - Nasza ekipa powinna sie byla tym zajac, do tej pory nalezalo juz podac im prawdziwa wersje. Nie rozumiem, dlaczego nie mieli pojecia, jak wyglada prawda. Zerknalem na nia ukradkiem, poniewaz przypomnialo mi sie, ze i ona wie juz wszystko to, co inni - zna prawde, a nawet klamstwa - ale jakos mialem wrazenie, ze nie sprawia jej to najmniejszej roznicy. -Prosze pani - nie chcialem zwracac sie do niej po imieniu, bo Jiro nadal gapil sie na mnie dziwnie - dzis wieczorem w szpitalu Braedee mowil cos na moj temat... Czy o tym, co wedlug Strygera robilem? Potrzasnela glowa przeczaco. -Nikt go nie pytal? -Stryjeczny dziadek Hwang go pytal - pospieszyl z odpowiedzia Jiro. - Charon odpowiedzial "niewazne". Mowil, ze to nie ma znaczenia, bo wszystko idealnie sie sklada. -Idealnie? - Zmarszczylem brwi, zastanawiajac sie, co u diabla mogl miec na mysli. Ale bylem zbyt zmeczony, zeby to rozpracowac. - Nie jestem zdrajca - dodalem tylko. Lazuli popatrzyla na mnie, a jej twarz, oblana ksiezycowym blaskiem, wygladala teraz zupelnie spokojnie. -Nigdy nie sadzilam, ze nim jestes. -Dlaczego? Niespodziewanie spuscila wzrok, wzruszyla ramionami. -Bo nie zachowujesz sie jak zdrajca. To tez nie mialo zbyt wiele sensu, ale nie naciskalem. Zapytalem tylko: -Co Daric powiedzial pani i lady Elnear? Byla wyraznie zaskoczona, jakbym pytal o drobiazg bez znaczenia. -Powiedzial, ze zabral ciebie i Jiro na wystep Argentyne. Mowil, ze tobie chyba spodobal sie bardziej niz Jiro... Prosilam, zeby bez mojego pozwolenia nigdzie Jiro nie zabieral. - Opiekunczym gestem otoczyla chlopca ramieniem. Zerknalem ukradkiem na Jiro, zadowolony, ze akurat lecimy w ciemnosci. -Juz nigdy nie bede nigdzie chodzil z Darikiem - rzucil Jiro glosem twardym od gniewu i zranionej dumy. Wciaz zerkal na mnie i uciekal spojrzeniem w bok, by po chwili znowu patrzec. -Dlaczego? - zdziwila sie Lazuli. -Bo to karaluch - odparl Jiro. Jej palce mignely w krotkim, niemym pytaniu. On tylko potrzasnal glowa. Lazuli znow spojrzala na mnie. Poczulem, jak sciska mi sie zoladek, kiedy czekalem, az zapyta mnie, co sie stalo. Ale nie zapytala. Nikt juz sie wiecej nie odezwal. Kiedy w koncu dotarlismy do posiadlosci, pomoglem Lazuli zaciagnac Jiro do jego pokoju. Poczekalem chwile, az go polozy do lozka, oparlem sie o framuge, zbyt wyczerpany, zeby uczynic chocby najmniejszy ruch. Ale kiedy pogasila gestem swiatla i wyszlismy na korytarz, uslyszalem, ze Jiro wola mnie po imieniu. Rzucilem jej pytajace spojrzenie, a ona kiwnela glowa. Wszedlem do pokoju. -Kocie...? - zagadnal Jiro glosem ciezkim od snu. -Tak, jestem tu. - Kiedy wzrok przywykl do mroku, widzialem jego twarz wyraznie w przycmionym swietle z korytarza. On nie widzial mojej. -Pewnie myslisz, ze jestem okropnie glupi, co? - zapytal. -Nie - odparlem z polusmiechem. - Po prostu masz straszne szczescie. Ale chyba niczyje szczescie nie trwa wiecznie. -Uratowales ciocie Elnear, tak jak obiecales. I uratowales moja mame... - jego slowa zamazaly sie od wezbranych uczuc, a oczy znow powilgotnialy. - Dam ci wszystko, co zechcesz. Mam takie rzeczy, jakich jeszcze nie widziales... Nic nie odpowiedzialem. Zawrocilem i zaczalem isc w strone drzwi. -Kocie...? Przystanalem. -Balem sie ciebie dzisiaj wieczorem. I nienawidzilem cie. -Wiem. -Ale teraz juz nie. Tym razem rzeczywiscie sie usmiechnalem. -Niczego wiecej nie chce. Na korytarzu Lazuli rzucila mi zaciekawione spojrzenie. -Chcial tylko podziekowac. Kiwnela glowa, zawahala sie... wyciagnela dlon i polozyla ja na moim ramieniu. -Kocie... -Pani juz to zrobila. Dobranoc pani. - I ruszylem z powrotem korytarzem, zanim bedzie za pozno. Powloklem sie po schodach do wlasnego pokoju i zaraz padlem na lozko, niemal po drodze zrzucajac z siebie ciuchy. Nie moglem zasnac. Lezalem tak i czulem uplyw sekund, ktore kapaly powoli jak woda; czulem, jak kazdy centymetr mojego rozciagnietego na lozku ciala podryguje, wzdryga sie i wstrzasa co chwile jak szarpnieta struna. Kiedy zamykalem oczy, widzialem za powiekami to, czego wcale nie mialem ochoty ogladac. Kiedy je otwieralem, widok pustego lozka w tym wielkim pokoju tylko przypominal mi, jak bardzo jestem samotny. A potem drzwi nagle otwarly sie bezszelestnie i ktos wszedl do srodka. Zablakany promien ksiezycowego swiatla wylowil w mroku blada powloczysta szate... Jule... W jej dloni zaplonal malenki plomyczek swiatla, wiodl ja ku mnie wsrod ciemnosci. -Lazuli... - Dzwignalem sie, czujac, jak koldra zsuwa sie po sztucznej skorze, ktora opatrzono mi ramie. Nie powinnas tu przychodzic, nie rob mi tego, pragne cie. Balem sie otworzyc usta, bo nie wiedzialem, co moze mi sie wyrwac. Polozyla malutka kostke z lampka na nocnym stoliku i stanela, nie odrywajac ode mnie wzroku. Czarne jak noc wlosy opadaly swobodnie na ramiona, a skora w swietle lampki przypominala bursztyn. Podniosla rece i zaczela rozpinac perly, ktore stanowily zapiecie jej szaty. -Czekaj... - szepnalem ze scisnietym gardlem. Jej palce zamarly, a oczy przylgnely do mnie rozpaczliwie. -A co... z Charonem? - Spuscilem wzrok, bo nie bylem pewien, czy bardziej chodzi mi o nia, czy o siebie. - Jesli ktos sie dowie... Nieoczekiwanie jej oczy wypelnily sie lzami. -Prosze... - rzucila drzacym glosem. - Prosze, nie kaz mi sie blagac. Tak bardzo kogos potrzebuje. Nie chce byc sama dzis w nocy... Wyciagnalem ku niej dlon, a ona ujela ja i ucalowala, przysiadajac na brzegu lozka. Oszolomiony z niedowierzania, po raz pierwszy od chwili wybuchu rozpostarlem zacisnieta piesc umyslu i zaraz poczulem w glowie jej mysli, jej uczucia: niemal zginela dzis w nocy... ale zyje, tyle w niej zycia, ze kazdy nerw jej ciala az drzy z pozadania. Dzis w nocy nic nie ma znaczenia - ani Charon, ani jutro, ani to, kim jest albo kim ja jestem. Musiala poczuc sie kochana i tyle. Chciala, zebym ja kochal - ja i nikt inny - bo kiedy na nia patrzylem, wiedziala, ze tez tego chce... Przyciagnalem ja do siebie roztrzesionymi rekoma, poczulem na policzkach jej wlosy, odnalazlem i pocalowalem usta. Oderwalem sie od niej, znowu niezdolny spojrzec jej w oczy. Plonalem caly od rozdzierajacego mnie pragnienia... ale nie wiedzialem, co mam dalej robic. Nieraz bylem w lozku z kobieta, prawie przez polowe swojego zycia, ale zawsze robily to dla pieniedzy. Bezimienni, pozbawieni twarzy, dzialalismy bez uczuc i bez nadmiernych oczekiwan. Nigdy jeszcze nie bylem z taka kobieta - tak piekna, tak nietykalna - nawet w najdzikszych snach. Z taka, ktora naprawde mnie pragnie... Z taka, ktora miala prawo spodziewac sie po mnie czegos, czego nie bede w stanie jej dac. Obawa, ze nie bede wiedzial, czego ode mnie oczekuje, zdala mi sie nagle czyms strasznym. Ale ona ujela mnie za reke tak delikatnie, jakby sadzila, ze jestem prawiczkiem, i polozyla ja sobie na piersi. Gmeralem niezgrabnie przy zapieciu jej koszuli, niepewnie konczac to, co sama zaczela. Wydawalo mi sie, ze material ustepuje pod moimi palcami niezgrabiasza, jakby zyl wlasnym zyciem; jedwab przeszedl stopniowo w jej cialo, cieple i ulegle. Kiedy przyci snela sie do moich ud, wzdrygnalem sie jak przeszyty pradem. Zaraz przetoczylem sie na nia, czulem jej miekkosc pod swoja nabrzmiala twardoscia. Zbyt latwo bylo mi teraz pojsc dalej, po tym wszystkim, co sie dzisiaj stalo... zbyt latwo. Przywarla do mnie rozchylonymi ustami, spragniona moich pocalunkow. Wargi miala jak platki kwiatu po deszczu, moglbym calowac je w nieskonczonosc, zatracony w tym cieplym, wilgotnym kontakcie, czulem jej narastajaca rozkosz - zawsze chciala byc calowana w ten sposob, calowana i calowana bez konca - ktora tylko podsycala moja wlasna. Jej dlonie badaly mnie okreznymi, niespiesznymi ruchami, slizgaly sie po bladych bliznach na plecach, po brazowych bokach, znalazly uda. Zeslizgnalem sie z niej, nerwowo dotknalem jej piersi, zsunalem sie w dol po miekkim brzuchu, prosto w ciepla, wyczekujaca doline miedzy udami. Jeknela cicho, biodrami wybiegla na spotkanie moim dloniom, kierujac je glebiej w sekretne miejsca. Czulem pomruk jej mysli, tak samo otwartych i uleglych jak cialo. Kierowany ich szeptem zapuszczalem sie coraz glebiej i glebiej, az poznalem kazdy slodki bol, kazda rozpalona, oszolomiona sekunde jej podniecenia. Nigdy nie kochalem sie z kobieta, kiedy mialem swoj Dar - nie mialem pojecia, czego potrafi dokonac, jak podwaja kazda ekstaze, jak splata w jedno nasza rozkosz, az kazde miejsce, w ktorym jej dotykalem, rozpalalo mnie tak samo jak jej wszechobecny dotyk. Nagle przestalem sie bac, ze nie dam jej tego, czego po mnie oczekuje. Bo juz wszystko wiedzialem... Oderwalem usta od jej ust i powedrowalem nimi w dol, po szyi, ramionach, piersiach... Szedlem za jej wezwaniem, spelniajac gorliwie kazde nie wypowiedziane zyczenie. Jej oddech przeszedl w plytki szloch, jeknela, a potem zaczela drzec, kiedy zdala sobie sprawe, co z nia robie. Zdumienie, radosc, goraczkowe pragnienie, narastajaca panika... Rece, ktore jeszcze przed chwila przyciagaly mnie do siebie, piescily i ponaglaly, raptem zaczely mnie odpychac. Dyszac ciezko, puscilem ja, cofnalem sie, oddzielajac od siebie nasze ciala na krotka chwile, jakiej potrzeba bylo, zeby nie zaspokojone pozadanie zdolalo wypalic strach. Wtedy wrocilem do tego, co zaczalem, ale tym razem wolniej, ostrozniej, nie odpowiadalem na kazda jej potrzebe, a przynajmniej nie od razu. Przeciagalem wszystko w czasie, zeby nadal mogla myslec, ze ma jeszcze jakies sekretne miejsca, chocby tylko w myslach. Ociagalem sie, badalem, probowalem, az wreszcie dotarlem ustami w to miejsce, gdzie najbardziej pragnela je poczuc... Narastajaca fala rozkoszy siegnela szczytu i zalala ja, zalala mnie, przeplywajac przez kazdy neuron ciala, i juz nie moglem sie dluzej wstrzymywac. Znow znalazlem sie na niej, ulozylem sie miedzy rozchylonymi udami. Wsliznalem sie w nia, gleboko w to krancowe sekretne miejsce, ktore byla gotowa teraz ze mna dzielic. Zaczalem sie poruszac, czujac siebie w niej, zupelnie oszolomiony tym doznaniem. Jej biodra wychodzily mi na spotkanie, a przyplyw tym razem wzbieral we mnie, rosnac i rosnac do swego niewyobrazalnego szczytu, az wreszcie eksplodowal - po calym mnie i dalej, po wloknach kontaktu, ktore wplotlem w jej nie chronione mysli. Poczulem, jak znow dochodzi, a jej szczyt zlal sie z moim, az stalismy sie jednoscia. Zakrylem jej usta wlasnymi, zeby zdusic krzyk - nasze pocalunki odbijaly sie od siebie jak echa - az nie zostalo z nas nic procz goracych popiolow. Obejmowalismy sie, czulem na twarzy lzy, ale nie wiedzialem czyje. Wciaz spleceni ze soba, zasnelismy, kiedy noc zaczela przechodzic w swit. 15 Kiedy sie obudzilem, bylo juz pozne przedpoludnie, a moj umysl nadal jeszcze na wpol pograzony byl we snie. Westchnalem, siegajac reka w cieple pasmo slonecznych promieni, zeby dotknac cieplej skory, myslami wybieglem na poszukiwanie jej mysli. Ale lozko bylo puste, a mysli dosiegnely zupelnie obcego mi umyslu.Podnioslem sie, zmieszany - i szarpnalem w tyl, kiedy wzrok zarejestrowal pare odzianych w mundurowe spodnie nog tuz kolo lozka. Korba popatrzyl na mnie obojetnie i odezwal sie: -Szef i dzentelmen Charon chca z toba porozmawiac w sprawie ostatniego wieczoru. Lazuli? - przygryzlem jezyk, zeby nie palnac tego na glos, zanim jeszcze znalazlem odpowiedz. Nie. Nigdzie nie bylo jej widac, wcale o niej nie myslal. Chodzilo tylko o wybuch, o nic wiecej. Jesli nawet korba dziwil sie, czemu mialem wypisane na twarzy poczucie winy, albo czemu teraz maluje sie na niej taka ulga, nie mial ochoty zawracac sobie tym glowy. Jedno-sciezkowy umysl ma swoje zalety. -Jasne. Tylko daj mi chwile. Kiedy wkladalem na siebie ubranie, zastanowilo mnie, czemu posylaja po mnie czlowieka, zamiast po prostu zadzwonic. Moze po wczorajszym wieczorze az tak im odbilo na punkcie bezpieczenstwa. A moze po prostu chca, zeby to mnie w koncu odbilo. Kiedy mijalem lustro w lazience, rzucil mi sie w oczy nagly blysk zieleni. Przystanalem, popatrzylem na swoje odbicie, obrocilem glowa - i znow zobaczylem blysk swiatla. Ucho. Dotknalem go, a na twarzy powoli rozlal mi sie szeroki usmiech. Mialem w uchu kolczyk, ktorego nigdy przedtem nie widzialem. Zielone szklo, ktore przy kazdym moim ruchu lapalo rozblyski swiatla, jak kocie oko. Wiedzialem, ze nie ja je tam umiescilem... Ale sadzilem, ze wiem, kto to zrobil. Przylozylem sobie za uchem przylepke z narkotykiem i wyszedlem z lazienki. Pierwsze, co zrobil korba po moim zejsciu na dol, to oderwal mi przylepke. Na rozkaz Braedeego. Efekt jej dzialania zanikal po jakiejs polgodzinie. Chcial, zebym po dotarciu na miejsce byl gluchy i niemy. Korba wyrzucil przylepke. Nie pofatygowalem sie powiadomic go, ze za drugim uchem mam jeszcze jedna. Zabral mnie z powrotem do N'yuku, do miejskiego domu taMingow. Nikt by nie zgadl, ze jeszcze poprzedniego wieczoru mialo tu miejsce potrojne morderstwo i ze przelano tu mnostwo krwi. Szedlem za korba do pokoju, w ktorym sie to odbylo, a tam wszystko zastalem w nieskazitelnym stanie - sciany, podlogi, dywany. Niektore meble byly inne, niz zapamietalem, ale pod kazdym innym wzgledem pasowaly tu doskonale. Dreszcz przebiegl mi po plecach. Braedee i Charon taMing czekali na mnie w nastepnym pokoju, rozmiarami przypominajacym cele wiezienna, co wcale nie poprawilo mi samopoczucia. Kiedy przechodzilem przez drzwi, poczulem w myslach jakis nieludzki szept, ktory natychmiast zniknal. Wtedy wszystko zrozumialem. To byl wyciszony pokoj - tak naszpikowany zabezpieczeniami, ze az odnotowala je moja psycho. Zatrzymalem sie niepewnie, kiedy Braedee na moj widok podniosl sie z sofy. Charon pozostal na miejscu, siedzial na kanapie i tylko sie we mnie wpatrywal. Zmusilem sie, zeby popatrzec wprost na niego, z twarza tak idiotycznie pozbawiona wyrazu, jak tylko sie dalo. Staralem sie nie wygladac tak, jakbym dopiero co przespal sie z jego zona, ale nie mialem w tym zbyt wielkiej wprawy. -Dlaczego mi sie tak przygladasz? - warknal. -Nic takiego, prosze pana. - Odwrocilem od niego wzrok w strone Braedeego, potem w strone drzwi. -Usiadz. - Braedee wskazal mi krzeslo. Skierowalem spojrzenie we wskazanym kierunku, zadowolony, ze wreszcie mam gdzie podziac oczy. Ale mysli nadal skupialem na Charonie, tak pelen obaw, jak tego ode mnie chcial, choc moze z nieco innych powodow, niz przypuszczal. Poczulem, jak rzuca mi wyzwanie, abym usiadl na tym fotelu. Jakims cudem udalo mi sie nie odwrocic i nie poslac mu pytajacego spojrzenia. Wbilem wzrok w fotel, ktory wskazywal mi Braedee. Miekki, garbaty, szaroniebieski - nie bylo w nim nic niezwyklego. Ale temu, kto na nim usiadzie, zaserwuje wstrzas elektryczny dokladnie tam, gdzie najbardziej zaboli. Az zamarlem z niedowierzania. Po co...? Pulapka. Jesli moja psycho jest wylaczona, tak jak tego chcial, wtedy podejde do krzesla i usiade na nim, a on bedzie patrzyl, jak wyskakuje do gory. Ale jesli go czytam, bede wiedzial... Braedee znow mi sie przygladal. Skoncentrowalem sie twardo na funkcjach organizmu, w nadziei, ze zdolam utrzymac normalne odczyty, ktore go zadowola. Zmusilem sie do spokoju, do zrobienia kroku, do przejscia przez pokoj. I zdolalem usiasc bez wstrzymywania oddechu. Nie blefowal!. Z przeklenstwem wyskoczylem w gore, kiedy prad elektryczny zatopil kly w moim siedzeniu. -Co u diabla...?! - wrzasnalem jak ktos kompletnie zaskoczony. Nawet nie musialem udawac wscieklosci. - Czy to ma byc jakis pieprzony zart? - Popatrzylem na Braedeego i potrzasnalem piekacymi dlonmi. Braedee nie ruszyl sie z miejsca, stal z rekoma splecionymi z tylu. Nie mial zamiaru nic robic, a to znaczylo, ze test zdalem pomyslnie. Charon rozsiadl sie wygodniej na kanapie i rozluznil sie, bo opuscily go podejrzenia; skoro Braedee byl zadowolony, to i on tez. -To nie zart, zapewniam - odpowiedzial Braedee lagodnie. - To rodzaj testu. -Na co? - nie omieszkalem zapytac, nadal naburmuszony. -Na to, czy czytasz w naszych myslach. -Cholera - rzucilem, masujac tylek. - Moze wy macie mozg w tym miejscu, ale moj jest troche wyzej. - Odwrocilem do niego glowe. - Czyje to krzeslo, Darica? Usta drgnely mu lekko. -Usiadz... Obiecuje, ze to juz sie nie powtorzy. -Sam sobie usiadz - odparlem. Mowil prawde, ale ja w tej chwili i tak nie mialem ochoty siadac. Wzruszyl ramionami i usiadl. Nic mu sie nie stalo. -A niby dlaczego mam odgrywac dla was martwa palke? - zapytalem. -Dzentelmen Charon tak sobie zyczy - odpowiedzial Braedee i zerknal szybko na tamtego. Ja takze odwrocilem sie, zeby na niego popatrzec. Tym razem poszlo mi latwiej. -Myslalem, ze placicie mi za to, zebym caly czas byl wlaczony. - A w duchu zastanawialem sie, czy to tylko obrzydzenie na mysl, ze moglbym siegnac mu w glab glowy, czy rzeczywiscie ma cos do ukrycia. Poznam wlasciwa odpowiedz, jeszcze zanim opuszcze ten pokoj. Jego gniew byl jak fala goraca. -Place ci za to, zebys robil, co ci kaza - odezwal sie. - To my bedziemy zadawac pytania. A ty masz na nie odpowiadac -i to grzecznie. - Rzucil Braedeemu mroczne spojrzenie, ktorym dal mu do zrozumienia, ze na zbyt wiele mi pozwala, znoszac bez oporu moje pyskowki. Przypomnialem sobie, co Braedee zrobil mi przed zebraniem zarzadu. Wtedy nie byl taki laskawy. Ale teraz wiedzialem cos, co moglo polozyc kres jego karierze. W koncu jednak przekroczyl granice. -Tak, prosze pana - odpowiedzialem mimo wszystko, bo Charon zwinal w piesc swoja podcybernowana reke. Nie musialem wcale czytac w jego myslach, zeby wiedziec, co ma ochote nia zrobic. Swiadomosc tego, ze zawdzieczal mi zycie Elnear i wlasnej rodziny, wcale nie poprawila jego stosunku do psychotronikow, a tylko tchnela wen wiecej goryczy. Podszedlem do kanapy i przysiadlem na brzezku, bo tylko tam bylo teraz wolne miejsce. Trzymalem sie od niego najdalej, jak sie dalo. Miekkie faldy kanapy wypelnialo cos, co przelewalo sie pode mna jak woda. Probowalem w niej nie ugrzeznac. -Co chcialby pan wiedziec? Prosze pana. -Czytales w myslach tego zabojcy zeszlej nocy - stwierdzil. Przytaknalem skinieniem glowy, mimo ze to wcale nie bylo pytanie. - I zobaczyles tam cos, co pozwolilo ci go rozpoznac, a co wymknelo sie naszym skanerom ochrony. Co to bylo? Zerknalem na Braedeego. Nic mu nie powiedzial. On tez nie odrywal ode mnie wzroku, moze byl nieco zbyt powazny, ale nic ponadto. Przesliznalem sie za syczace siateczki jego implantow, przebrnalem przez zbyt przejrzyste strumienie biooprogra-mowania, muskajac go tak lekko, jak tylko potrafilem: wiedzial, ze nikomu nie powiedzialem o tym, co zrobil - czy raczej, czego nie zrobil - wczorajszej nocy. Liczyl, ze i teraz bede go kryl, chociaz nie byl pewien, dlaczego to robie, tak samo zreszta jak ja... Wykombinowal sobie, ze musze czegos od niego chciec. Oswiecilo mnie, ze ma najzupelniejsza racje. Musze jeszcze tylko wpasc na to, co to by moglo byc. -Ktos dokladnie ogolocil mu mozg. Potem zaprogramowa li go tak, zeby zachowywal sie jak czlowiek, ale juz nim nie byl. Byl tylko... bioprogramowana maszyna smierci. - Na wspomnienie o tym, co zrobiono temu czlowiekowi, szczeki zacisnely mi sie bolesnie. - Kim on byl? - Maly nieszczesnik. -Urzednik sredniego szczebla Centauri. - Charon machnal niedbale reka, odsuwajac wspomnienie o zabitym jak wczorajsza prognoze pogody. - Nikt wazny. - Zerknalem na niego i zaraz odwrocilem wzrok. - Wazne jest tylko - dodal, sciszajac glos tak, ze w koncu ledwie do mnie docieral - kto mu to zrobil. - Teraz wreszcie dalo sie wyczytac cos z jego twarzy. Widzialem, ze jest zly, sfrustrowany, chory z gniewu, wprost dyszy zadza zemsty. Przeanalizowali kazdy ociekajacy krwia frag-mencik szczatkow ludzkiej bomby, ale nie znalezli nawet najmniejszej wskazowki. A on musial wiedziec, ale nie dlatego, ze pozbawili kogos zycia - cztery osoby! - w sposob, od ktorego platnemu mordercy zebraloby sie na wymioty. Jak to zrobili ani co zrobili, nie interesowalo go tak bardzo jak fakt, ze zrobili to komus z Centauri... jemu. -Nie wiem, kto to zrobil - odparlem, troche za miekko. Pochylil sie w moja strone i wbil we mnie te swoje bezlitosne, jarzace sie oczy. -Musisz wiedziec. Widziales wnetrze jego umyslu. Kto go okablowal? Kto go tu przyslal? Potrzasnalem bezradnie glowa. -Juz panu mowilem: nie wiem! Ci, ktorzy to zrobili, byli naprawde dobrzy - nie zostawili zadnych sladow. -Czy on mowi prawde? - zapytal Charon Braedeego. Ten potwierdzil skinieniem glowy. Sciagnalem brwi. -On nawet nie wiedzial, kogo szuka. Nastawili go tak, ze kiedy oczy odnotuja jakas wizualna wskazowke, ma wypic tego drinka. Nie wiedzial nic, dopoki tego czegos nie zobaczyl... - A raczej kogos. Elnear. Znow widzialem go w myslach, jak ze wszystkich sil stara sie przelknac plyn, zanim ona sie od niego oddali. Gdyby tylko Jardan rzeczywiscie mu go wylala... Gdybym tylko wczesniej pojal, co to znaczy, zanim zrobilo sie za pozno... -Wiedziales o drinku? - wyrwal mnie z zamyslenia. Potwierdzilem skinieniem glowy. -Wiedzialem, ale juz bylo za pozno. Chodzilo o to, ze tak usilnie staral sie go wypic... - Jeszcze raz zerknalem w strone Braedeego. - Po prostu nie wpadlem na to wczesniej, dopiero wtedy, kiedy nie dalo sie juz go zatrzymac. Mozna bylo juz jedynie rzucic sie na podloge. Co to, u diabla, bylo? - Mowiles, ze to nieszkodliwe, omal nie wyrwalo mi sie. -Kieliszek wina z kilkoma swobodnymi atomami substancji, ktora wydawala sie calkowicie niegrozna - i rzeczywiscie taka byla, dopoki nie katalizowala reakcji z umieszczonym w zoladku LDA. Wtedy nastapila eksplozja. -Tak, wiem. Te czesc widzialem. - Spuscilem wzrok i przelknalem sline. -W takim razie nie ma juz nic wiecej - absolutnie nic, co moglbys nam powiedziec o tym, kto zaplanowal ten atak? - upewnil sie Charon. Zawahalem sie i zaczalem przeszukiwac pamiec, bo moglem o czyms zapomniec albo czegos nie chcialem pamietac, bo bylo zbyt ohydne... W koncu potrzasnalem przeczaco glowa. -Nie, prosze pana. Powiedzialem juz wszystko. Tam w srodku po prostu nie bylo nic, wiec nic nie moglem zobaczyc. Charon zaklal, odwracajac sie w strone Braedeego. -I co teraz? Sytuacja jest krytyczna, do cholery. Chce miec odpowiedz. Powiedziales, ze nic nie moze pojsc zle, a wszystko poszlo nie tak. Potknales sie, a to prawie kosztowalo nas zycie Elnear. Nie przyda nam sie martwa... - Wstal i przez chwile sprawial takie wrazenie, jakby za koszula cos wgryzalo mu sie w skore. Braedee zerknal na mnie ukradkiem, jakby sie obawial, ze uslyszalem za duzo. Za duzo o czym? Popatrzyl z powrotem w strone Charona i przybrawszy znow opanowany wyraz twarzy, powiedzial: -Psychotronik spelnil wyznaczone mu zadanie, prosze pana. - Kazde slowo ciezkie bylo od znaczen. Jak zelazo. To ironia. Dopiero w kolejnym ulamku sekundy polapalem sie, ze mowi o mnie. - Wypelnil luke w ochronie, dokladnie tak jak przepowiedzialem, i to w sposob, ktorego nie dalo sie niczym zastapic. I tylko dlatego lady Elnear jest nadal bezpieczna. - Nie: "wciaz zyje", a "jest bezpieczna". - Jak rowniez panska zona i pasierb. - Przypisal sobie zasluge z takim spokojem, jakby rzetelnie na nia zapracowal. - Atak byl niemal nie do wykrycia. Niewielu sposrod naszych konkurentow posiada takie mozliwosci, nawet gdyby zywili podobne zamiary. -A Triple Gee? -Ich ambasadorzy nie mieli o tym najmniejszego pojecia -wtracilem. -To niczego nie dowodzi - mruknal Braedee. - Ale sposob przeprowadzenia calej akcji jest zbyt wyrafinowany jak na sluzby bezpieczenstwa Triple Gee. -Kazdy moze wynajac specjaliste - wtracilem raz jeszcze. -Na Rynku Brakow jest wystarczajaco wiele rak, ktore na zlecenie zabija dowolnie wybrana osobe w dowolny sposob. Do tego wcale nie potrzeba wyobrazni. - Nagle w myslach uderzyla mnie dziwna niespojnosc: poprzednie ataki na Elnear byly tak prymitywne, ze prawie zakrawaly na zart. W niczym nie przypominaly tego ostatniego. -To niemozliwe - oswiadczyl ozieble Charon. - Zaden zarzad konglomeratu nie wzialby tego pod uwage. Wybuchnalem smiechem, ktory natychmiast uwiazl mi w gardle, kiedy obaj skierowali na mnie wzrok. Mowili powaznie. Mieli wlasne armie, szpiegow, zabojcow. Sadzili, ze nie potrzebuja nikogo z zewnatrz. -Czy to znaczy, ze zabawniej jest, kiedy robicie to we wlasnym zakresie? - Ich spojrzenia staly sie jeszcze pochmurniej-sze. - Sluchajcie, ten atak zupelnie nie pasuje do poprzednich. Moze tamci dali sobie spokoj i zwrocili sie do kogos, kto wie, jak to sie robi. Popatrzyli na siebie. Z ich bezglosnej wymiany zdan dowiedzialem sie, ze wiedza, iz nie mam racji. Wiedza. Ale skad maja te pewnosc? Po cichu zapuscilem haczyk glebiej w mysli Charona. -A moze Rynek Brakow? - mruknal Charon z oczyma nadal utkwionymi w Braedeem. - Czy moze tu istniec jakis zwiazek...? -Watpie - odpowiedzial Braedee. Znow poczul sie panem sytuacji. Krylem jego tylek, nie musial sie obawiac Charona, jedynie mnie. - W ich interesie lezy przeciwdzialanie legalizacji narkotyku, a przeciez do tego zmierza Elnear. Charon pokiwal glowa; myslal przy tym, ze Elnear raczej nie nalezy do osob, ktore moglyby wpasc w klopoty przez sekretne dlugi z hazardu. Ale zaraz zaczal sie z powrotem zastanawiac nad tym, kto moglby odniesc korzysc z jej smierci i jaka. W glowie rozdzwonily mu sie alarmowe dzwonki. Nie mial pojecia, kto to moze byc, wiedzial tylko, ze ten atak nie mial nic wspolnego z poprzednimi. Zapuscilem sie glebiej: nie znalazlem ani cienia watpliwosci na ten temat... Glowa Braedeego powedrowala nagle w moja strone; obrzucil mnie szczegolnym spojrzeniem. -Co sie z toba dzieje? - zaatakowal. -Ze mna? - Zamrugalem i blyskawicznie sie wycofalem. Wygladal, jakby zlapal go nagly bol zebow. -Nie mowie do siebie. -Ja... ja po prostu probuje cos wymyslic. - Obaj zachowywali sie tak, jakby rozpatrywali te sprawe po raz pierwszy. Jakby nigdy przedtem sie nad tym nie zastanawiali... -To nie rob tego z otwarta geba. - Wrocil spojrzeniem do Charona. - A co z nim? - Ze mna. Charon poslal mi spojrzenie spod zmarszczonych brwi. -To oczywiste, ze powiedzial nam wszystko, co wie. Odeslij go. - Patrzyl teraz prosto na mnie, ale nadal mowil tak, jakbym sam nie potrafil pojac prostego polecenia. -Nie to mialem na mysli - odpowiedzial Braedee. - Mowie o tym, zeby go tu zatrzymac. Jednym gwaltownym szarpnieciem Charon znow zwrocil ku niemu glowe. Zacisnal usta, jakby ledwie powstrzymywal slowa odmowy. -Mowisz powaznie? - zapytal na pol sarkastycznie, na pol niedowierzajaco. -Tak, prosze pana, biorac pod uwage to, co zrobil ostatniej nocy. Nadal jest nam potrzebny... Po prostu jego funkcja nieco sie zmieni. -Na litosc boska, przeciez zeszlej nocy dal popis przed pismakami! Widziales "Poranny serwis"? Wstrzymalem oddech, wyobrazajac sobie w duchu, jakiego musieli ze mnie zrobic kretyna. -Ja tylko chcialem pomoc lady, prosze pana. Kiedy Stryger tak o mnie naklamal, pomyslalem, ze przyda sie, kiedy zrozumieja, jak bylo naprawde... -Chciales tylko pomoc! - Zwinieta piesc podskoczyla. Wcisnalem sie w kat kanapy, bo swieza fala jego wscieklosci walnela mnie prosto w nie strzezone mysli. Widzial nagranie i sadzil, ze rzeczywiscie pomoglem Elnear. A tego wlasnie najmniej teraz potrzebowal. Chcial, zeby zyla... ale zdyskredytowana, pozbawiona morale, zlamana kleska. Pod jego butem. - Ty obrzydliwy, rynsztokowy szczurze! - Rozprostowal dlon, podniosl sie na nogi. -To jeszcze jeden powod, dla ktorego nalezy go zatrzymac, przynajmniej do czasu glosowania - wtracil szybko Braedee. - To by zle wygladalo. Przestalem ich sluchac, bo nagle doznalem obrzydliwego w swoim rodzaju olsnienia. Wcale nie chcieli mnie tu trzymac, dopoki sie nie dowiedza, kto chce zabic Elnear... bo wcale nikt nie probowal jej zabic. Sami upozorowali te zamachy - Centauri, Braedee, pod kierownictwem zarzadu, czyli Charona. Tylko po to, zeby wytracic ja z rownowagi, wystraszyc, uzaleznic od siebie i swoich sluzb bezpieczenstwa. Po to, zeby mogli jej wcisnac mnie. Oklamali ja, oklamali nas oboje - przez caly czas wykorzystywali mnie, zebym ja szpiegowal, dokladnie tak jak to sobie wyobrazala. Ale to jeszcze nie wszystko - wiedzieli, ze Stryger nienawidzi psychotronikow. A wiec wystawili mnie jak tarcze, pozwolili, zeby mnie powalil na ziemie. Tak aby mogli uzyskac pewnosc, ze Elnear zostanie upokorzona i ze przegra te debate, a potem glosowanie, a pozniej miejsce w Radzie... Tylko ze teraz ktos sie dowiedzial o tych falszywych zamachach i skorzystal z nich, zeby przeprowadzic wlasny, nie wiedzac, ze tamte upozorowano. W rezultacie Centauri rzeczywiscie ma teraz na glowie usilowanie zamachu. -Wobec tego rob z nim, co chcesz - mowil Charon. Ruszyl w strone drzwi. - Tylko zeby byly wyniki. I pilnuj go - trzymaj go z dala ode mnie. Musial mnie jednak minac, przechodzac do drzwi. Zerknal na mnie tak, jakby cos zatrzymalo znienacka jego wzrok; przystanal. -Skad masz ten kolczyk? Oszolomiony odkryciem, potrzasnalem bezradnie glowa. Podnioslem dlon do ucha i poczulem pod palcami chlodna powierzchnie cietego szkla. Zamarlem. -Ja... ee... kupilem u ulicznego sprzedawcy. Chrzaknal niezrozumiale i ruszyl dalej. Drzwi zaraz zamknely sie za nim, zostalem sam na sam z Braedeem. -No dobra - odezwal sie zaraz. - Czego chcesz? -Co? - Nie moglem sobie przypomniec, o czym on mowi. Potarlem powieki, czujac, jak za oczyma zbiera mi sie bolesne napiecie. -Dobrze wiesz, o czym mowie. - Przesunal sie dwa kroki w jedna strone, dwa w druga, z rekoma wciaz jeszcze splecie- nymi za plecami. Przez caly czas nie spuszczal ze mnie wzroku. -Za to, ze bedziesz milczal na temat ostatniej nocy. Rozesmialem sie. Nie zabrzmialo to zbyt przekonujaco. -Ach, to. Zatrzymal sie w miejscu. -Co sie z toba dzieje, do cholery? - Juz prawie zaczynal sie bac, ze zwariowalem. Podnioslem na niego wzrok. -Wykorzystales mnie - powiedzialem. - Ty cholerny draniu, przez caly ten czas mnie wykorzystywales... ty i taMingowie. Do wczoraj nie bylo zadnego spisku na zycie lady! Wystawiles ja, zeby z moja pomoca wszystko jej rozpieprzyc! Gapil sie na mnie w zdumieniu. -Skad to wszystko wiem? - wyjalem mu to wprost z mysli. -A jak myslisz, skad to wiem, martwa palko? Jego twarz pobielala gwaltownie ze strachu i naglej wscieklosci. Popatrzyl na fotel, w ktorym obaj siadalismy. -Test nie zadzialal, Braedee. Czarne oczy wrocily do mnie raptownie. -Czytales w naszych myslach przez caly czas, a jednak usiadles. Dlaczego? -Przestan - odparlem. - Przeciez na moim miejscu zrobilbys dokladnie to samo, prawda? Jeszcze raz spojrzal na fotel. -Nie sadzilem, ze to mozliwe. Zebym ja byl w stanie oszukac jego detektory. Zeby on mogl sie tak strasznie pomylic. On naprawde wierzyl, ze jestem az takim tchorzem. Ze jestem az tak glupi. Maly uliczny smiec, jeszcze jeden pokrecony swir. Zero zagrozenia, zero problemu. -Niespodzianka - rzucilem. A wtedy zobaczylem, jak jego reka siega po ukryty pod mundurem pistolet... Przez dobra chwile nie mial pojecia, czy ma mnie zabic, czy pozwolic mi zyc... Kiedy on probowal sie zdecydowac, ja siedzialem na miejscu i tylko czulem, jak rece mi wilgotnieja od potu, bo nagle przyszlo mi do glowy, ze moglem sie pomylic co do niego nie mniej niz on w stosunku do mnie. Dlon w koncu wysunela sie spod kurtki pusta. Bylem mu potrzebny... Nadal sie boczyl, pewien, ze znam kazda jego mysl, ale czulem, jak sie rozluznia. Uniosl ramiona, prawie nimi wzruszyl. -A wiec teraz wiesz juz wszystko. Ponawiam pytanie: czego chcesz? Westchnalem. -A moze by tak przeprosiny? - rzucilem na probe, ale na prozno. - Chcecie, zebym dalej dla was pracowal - tym razem naprawde. Lady Elnear nie przyda wam sie martwa, a pan sadzi, ze naprawde moge pomoc utrzymac ja przy zyciu. To wlasnie mowil pan Charonowi, prawda? - Potwierdzil ledwie dostrzegalnym skinieniem glowy. - Otoz ja chce tego samego. Sprawial wrazenie zaskoczonego. -Dlaczego? -Chce pan uslyszec, czego jeszcze dowiedzialem sie, kiedy tu przybylem? Jedyna roznica miedzy konglomeratowa szyszka a ulicznym szczurem, takim jak ja, polega na tym, ilu ludzi jest sklonnych uwierzyc w nasze klamstwa... Nie bawi mnie poczucie, ze bylem panska dziwka. A tak wlasnie bym sie czul, gdybym teraz wyjechal. Chce skonczyc te robote - teraz kiedy ona rzeczywiscie cos znaczy. Zmruzyl oczy. -Wydaje mi sie to dosc sensowne. - Nie wiedzial, co ma teraz o mnie sadzic, i to byl jego najwiekszy problem. -Ale to bedzie was kosztowalo. Usmiechnal sie z ulga. Wreszcie znajomy grunt. -Tak wlasnie myslalem. Centauri podwoi sume kontraktu. -Wszystkie, dla Centrum takze. -Oczywiscie. -Od razu. Na dluzsza chwile uciekl gdzies wzrokiem, potem wrocil. -Zrobione. -Sprawdze, kiedy wroce do domu. - Bezksztaltna sofa zaczela wywolywac u mnie cos w rodzaju paralizu wrazen zmyslowych. Wstalem, zeby otrzasnac sie z tego wrazenia. -Co sie stalo z ochroniarzami Elnear? - Byli swiadkami -jedynymi - mojego ostrzezenia o bombie. -Nie zadawaj pytan, na ktore tak naprawde wcale nie chcesz uslyszec odpowiedzi. - Zalozyl rece i obserwowal przez chwile moj wyraz twarzy. - Sadzisz, ze juz sobie wykombinowales, jak sie w to gra, co? Tylko dlatego, ze teraz akurat trzymasz w reku kilka atutow? - Pokrecil wolno glowa. - Wierz mi, chlopcze, to tylko szczescie poczatkujacego. Nie przeciagaj struny. - Oznaczalo to, ze bylem glupi, skoro nie skorzystalem z okazji, zeby wygadac, co o nim wiem. Bo gdyby nie doszedl wtedy do wniosku, ze bede mu jeszcze potrzebny, po wybuchu odkryto by cztery, a nie trzy ofiary smiertelne. Otarlem dlonie o nogawki spodni. Potem powiedzialem: -Chce jeszcze czegos. Uniosl pytajaco brwi. -A mianowicie? -Potrzebuje silniejszych narkotykow. -Nie. - Jego umysl zatrzasnal sie przede mna jak drzwi. -Wciaz jestem do polowy kaleka, Braedee. To, co mi dales, nie wystarczy. Nie bede w stanie wiele zrobic, w razie gdyby rzeczywiscie potrzebna wam byla moja pomoc. - Zacisnalem dlonie. - No i zaczynam miec... symptomy. -Nie moge ci dac nic mocniejszego. Zarzad na to nie pozwoli. Sporo mnie kosztowalo, zeby zalatwic ci choc tyle. -Moze pan, jesli tylko pan zechce. Jezeli sprawa skonczy sie smiercia lady Elnear, Centauri straci ChemEnGen. A pan takze przegra... To chyba wazniejsze niz to, co dzentelmen Charon sadzi na temat psychotronikow. -Nie moge. -Jest pan mi to winien. Niech pan zdobedzie dla mnie te narkotyki. -Nie moge. - Potrzasnal glowa. - Nie do konca rozumiesz, jakie trudnosci sprawia mi zdobycie tego, czego potrzebujesz. Nie prosisz o dawke snow od ulicznego dealera. Charon osobiscie nadzoruje wszystkie zwiazane z toba dzialania... Niezbyt dobrze tez pojmujesz, jak bardzo przeszkadza mu twoja obecnosc tutaj. Wykrzywilem sie w grymasie i zacisnalem dlonie. -Moge ci dac co najwyzej - powiedzial w koncu - pole manewru. Jesli mozesz gdzies zdobyc to, czego ci potrzeba, nie bede przeszkadzal. Kiwnalem glowa, zaskoczony. -Lady Elnear jest nadal w szpitalu. Spodziewa sie, ze tam do niej dolaczysz. Chyba nie musze ci przypominac, ze masz trzymac gebe na klodke. Prawda? Zawahalem sie. -Chyba nie. Kiwnal glowa w strone drzwi. Nie wiadomo jak i kiedy znow sie otworzyly, gdy stalem odwrocony do nich plecami. Ruszylem w te strone, szczesliwy, ze wreszcie moge sie stad wyniesc. -I jeszcze jedno. -Co? - stanalem w miejscu. -Ten kolczyk. Na twoim miejscu przestalbym go nosic. Zwlaszcza przy Charonie. Moja dlon powedrowala do ucha, by nakryc go, ochronic. -A dlaczego? - zapytalem, niezupelnie spokojnym glosem. - Przeciez to tylko kawalek szkla. Rozciagnal wargi w usmieszku. -To szmaragd, glupcze. Gapilem sie na niego w zdumieniu, z reka wciaz przy uchu. -Co...? Sprawdzil go ot tak, po prostu na mnie patrzac. Jeszcze raz pokrecil glowa. -Sklamales mowiac, skad go masz. Ma kod rejestracyjny taMingow, nalezy do lady Lazuli. Reka opadla mi bezwladnie. Obrocilem sie na piecie i wy-maszerowalem za drzwi. Czulem, jak odprowadza mnie wzrokiem, kiedy przemierzalem nie konczacy sie, pozbawiony zycia pokoj. 16 Kiedy dotarlem wreszcie do centrum medycznego, Elnear czekala na mnie w kolejnej dyskretnej poczekalni. Byla teraz zupelnie inna kobieta niz ta, ktora zostawilismy tu zeszlego wieczoru. Philipa bedzie zyla. Miala to wypisane na twarzy i w myslach.-Jak ona sie miewa? - zapytalem mimo wszystko, zeby sama mogla mi o tym powiedziec. -Bedzie dobrze. Wszystko bedzie dobrze. - Wstala, usmiechajac sie tym swoim usmiechem, od ktorego czlowiekowi robilo sie tak, jakby wstapil nagle w krag slonecznego swiatla. Naprawde usmiechala sie do mnie w ten sposob. Po spotkaniu z Charonem i Braedeem takie cos bylo jak bezcenna nagroda. Poczulem, ze w tej chwili moglbym wyskoczyc przez okno, gdyby tylko mnie o to poprosila. Usmiech zniknal z jej twarzy, kiedy odezwala sie pytajaco: -Ktos mi mowil, ze ty takze zostales ranny... Dotknalem ramienia, ale ku swojemu zaskoczeniu prawie nie czulem bolu. -To nic wielkiego - rzucilem lagodnie, przypominajac sobie, ze nalezy jej odpowiedziec. - Prosze pani. Milo slyszec taka dobra wiadomosc. - Nie tak bardzo jak jej, ale prawie, ze wzgledu na nia. - Czy juz sie pani z nia widziala? -Nie. - Elnear potrzasnela glowa. - Nadal jest na oddziale intensywnej terapii, bedzie tu, az zakoncza sie wszystkie prace rekonstrukcyjne. Mowia, ze to zajmie kilka tygodni. - Glos jej zadrzal lekko. - Jest nieprzytomna, oczywiscie, wiec nawet by nie wiedziala, ze u niej jestem... - I tak zalowala, ze nie moze tam byc. - Ale przynajmniej bedzie miala spokoj, nie beda jej dreczyc wspomnienia o tym... o tym cierpieniu. -Ma szczescie, ze ma takich przyjaciol jak pani - powiedzialem, bo przypomnialem sobie innych, ktorzy takich przyja ciol nie mieli. Lojalnych - i bogatych. Jeszcze raz dotknalem ramienia, wpatrzony w falujace scienne malowidlo, drgajace bez celu po drugiej stronie pokoju. Zerknela na mnie, zaciekawiona, ale powiedziala tylko: -Czy rozmawiales juz z Braedeem? Kiwnalem glowa. Opadlem na sofe obok niej, bo nagle ogarnelo mnie znuzenie. -Ten jeden raz chyba zle ocenilam Centaurian. Wy da j e sie teraz, ze przez caly czas mieli racje, twierdzac, jak bardzo jestes mi potrzebny. Utrzymalem kamienny wyraz twarzy. -Tak, prosze pani. Na to wyglada. -Czy wciaz jeszcze myslisz o wczorajszym dniu? - zapytala, probujac wyczytac cos z mojej twarzy. - O Strygerze? O calej tej niesprawiedliwosci? Ale ja myslalem o dniu dzisiejszym. Mimo to przytaknalem skinieniem glowy, bo slyszac z jej ust nazwisko Strygera, niespodziewanie przypomnialem sobie i to. Zwrocilem twarz w jej strone, poniewaz dotarto do mnie koncowe slowo: "niesprawiedliwosc". -Tak - rzekla w odpowiedzi na to, co malowalo sie teraz wyraznie na mojej twarzy. - Widzialam "Poranny serwis". -Ja go przespalem - parsknalem krotkim smiechem. Wiadomosci poranne w Indy - to o tym mowil Charon. - Musialy byc niezle. - Ale chyba nie tak zle, jak sobie to wyobrazalem. - Zdaje sie, ze jestem jedyna osoba w galaktyce, ktorej to umknelo. -Mam nadzieje. - Usmiechnela sie raz jeszcze, ale tym razem byl to gorzki usmiech. - Mam nadzieje, ze zobacza to wszyscy. A ty nie chcialbys obejrzec? Moge to wywolac. Kiwnalem glowa, a malowidlo po drugiej stronie pokoju, na ktore i tak nikt nie patrzyl, zniknelo ze sciany. Pojawil sie nowy obrazek i natychmiast wyskoczyl ze sciany, kiedy przeszedl w trzy-de. Jednoczesnie dzwiek uderzyl w nas z taka sila, ze az sie wzdrygnalem. Nagle w pokoju znalazl sie Shander Mandragora i patrzac mi prosto w oczy, zaczal opowiadac wczorajsze najswiezsze doniesienia. Ze tak naprawde wcale go tu nie ma, moglem sie zorientowac jedynie po pustej dziurze, w ktorej powinien sie znajdowac jego umysl. Ale z drugiej strony, po tym, co zobaczylem wczoraj, nie bylem pewien, czy to czegokolwiek dowodzi. Czekalem na jakis niesamowity senso- ryczny zapis wybuchu, czujac, jak moje oczy umykaja w bok. Ale zamiast tego zobaczylem reportaz dotyczacy wczorajszej debaty Elnear i Strygera. Za Mandragora pojawialy sie poszczegolne obrazy z debaty, jakby przywolywal je z wlasnej pamieci - i w pewnym sensie tak wlasnie bylo. Jeszcze raz przygladalem sie Strygerowi, jak wyglasza o mnie swoje klamstwa. Juz zaczalem sie chmurzyc, zastanawiajac sie w duchu, dlaczego Elnear chce, zebym to wszystko ogladal. Az nagle znalazlem sie tam ja - wlasnymi slowami obalalem oskarzenia - i przezywalem od nowa wczorajszy wieczor, przycisniety do sciany razem z Lazuli i Jiro przez otaczajacych nas wianuszkiem dziennikarzy. Spuscilem wzrok, zeby na to nie patrzec. Ale dlon Elnear zacisnela sie zaraz na moim ramieniu, potrzasnela mna delikatnie, zmuszajac, zebym dalej spogladal na ekran. -Zabilem go w samoobronie! - krzyczalo moje odbicie, patrzac mi prosto w oczy. - I zeby uratowac moich przyjaciol, i zeby uratowac to wasze smierdzace tellazjum. Nie bylem zdrajca, pracowalem dla FKT... Ale zanim dotarl do mnie obrazliwy epitet, jaki wtedy mi sie wymknal, moja podobizna zniknela, a na ekranie znow pojawil sie Mandragora, opowiadal, jak to Indy "dokladnie zbadala obie sprzeczne wersje wydarzen". -A oto autentyczny zapis tamtych zdarzen - mowil, nawet sie przy tym nie usmiechajac. - Niech przemowi sam za siebie. Odsunal sie na bok, w cos w rodzaju zakrzywienia przestrzeni, a ja wyprostowalem sie raptownie, bo ujrzalem przed oczyma cos, czego nie widzialem nigdy wczesniej: fragment oryginalnego nagrania z tego, co dzialo sie, kiedy zabilem Quicksilvera. Jakis wyzszy urzednik z kopalni, ktorego pamietalem, czlowiek o nazwisku Tanake, opisywal, jak to psychotroniczny arcyprzestepca Quicksilver i jego terrorysci niemalze przejeli kontrole nad dostawami tellazjum. Jego wersja wydarzen nie bardzo zgadzala sie z moimi wspomnieniami; pewnie to i tak bez znaczenia. Ale potem zaczal skladac podziekowania pod adresem Brygady Bezpieczenstwa FKT za "zwalczenie ognia ogniem" i przed cala Federacja przyznal, ze to wlasnie psychotronicy, ktorzy pracowali jako tajni agenci wsrod terrorystycznej grupy Quicksilvera, byli tymi, ktorym udalo sie go powstrzymac - je dynymi, ktorzy byli w stanie tego dokonac, walczac mysl przeciw mysli... Nagly powiew wiatru, nagla zmiana scenerii i nieoczekiwanie zobaczylem przed soba zimowa panorame Quarro, widziana z wysokosci - Jule i Siebeling stoja razem na balkonie jakiegos domu... Udzielaja wywiadu, przezywaja swoje piec minut slawy. Nie wygladaja, jakby sie szczegolnie dobrze z tym czuli, ale robia, co moga, zeby sprawic jak najlepsze wrazenie. Glos komentatora i wizualne wstawki klada duzy nacisk na zawodowe osiagniecia Siebelinga i na zwiazki rodzinne Jule; wyraznie probowali cos udowodnic. Przygladalem sie im, sluchalem, co mowia, i z kazdym powiewem ostrego, zimnego powietrza wdychalem wspomnienie o tamtym zimowym dniu. Mowil glownie Siebeling, jak zwykle. Jule zawsze byla oszczedna w slowach, zachowywala je do swoich wierszy. Siebeling opowiadal o Dere Cortelyou, korporacyjnym telepacie, ktory pierwszy zdolal przedrzec sie za mury moich mentalnych barier i wygnal moj umysl z kryjowki. Naszym przyjacielu, ktory zginal tam, na Popielniku, zabity przez Quicksilvera. A potem przysluchiwalem sie, jak mowi o mnie, o tym, dlaczego mnie tam nie ma, kiedy to wlasnie mnie nalezy sie prawdziwe uznanie za powstrzymanie Quicksilvera... Probowalem dotknac w myslach tamtych wspomnien i nie moglem. Zakrecilo mi sie w glowie, jak z leku przed upadkiem. -"...przeszedlem zalamanie nerwowe" - mowilo po drugiej stronie pokoju moje lustrzane odbicie. - "Oto, co znaczy byc telepata i kogos zabic..." - Podnioslem wzrok i znow widzialem siebie z wczorajszej nocy, otoczonego, schwytanego w pulapke, jak zwierze w klatce... - "A wyglada na to, ze byc psychotronikiem i bohaterem dalej gowno znaczy". Patrzylem, jak przepycham sie wsrod nich i nikne z wizji, kiedy nagle znow pojawil sie przed nami Mandragora, zeby wskazac na to, co zupelnie oczywiste - mowil o mnie, o lady, o "niekompletnych danych" Strygera. Dokladnie mowiac, nie byly to przeprosiny, a kretynskie pytania, ktore mi sam wtedy rzucal; zostaly starannie powycinane, ale w koncu przeciez dostalem to, czego chcialem. Moze i nie byl takim skonczonym lajdakiem. Elnear siedziala oparta wygodnie na sofie, z zalozonymi rekoma, i przygladala mi sie z mieszanina ciekawosci i satysfakcji. Potrzasnalem glowa, kiedy obraz w koncu sie wylaczyl, zabierajac ze soba moja przeszlosc. -A zatem - odezwala sie - prawda nas wyzwoli. Zwrocilem ku niej glowe. -Naprawde pani mysli, ze to pomoze naprawic wszystko, co zniszczyl Stryger? -Z cala pewnoscia pomoze. A dlaczego pytasz - nie wierzysz w to? -To tylko jedna wersja wydarzen. Klamstwa juz ja wyprzedzily. - Wzruszylem ramionami. - Nawet to, co pani widziala, to jeszcze nie byla cala prawda. Tak wlasnie bylo, ale to jeszcze nie cala prawda. - Przyszlo mi na mysl Centauri. Wtedy stanowilo dla mnie czesc owej prawdy, wlasnie tak jak teraz; nalezeli do spisku konglomeratow, ktory popieral Quicksilvera. Ciekawe, ilu poza mna ludzi w galaktyce o tym wie. Jule wiedziala i mozliwe, ze ktos zechcialby jej wysluchac. Ale nikomu nie powiedziala. No coz, krew zawsze bedzie gestsza niz woda. Elnear siedziala obok mnie zmeczona, ale zadowolona. Sadzila, ze zna juz cala prawde o tym, co wydarzylo sie w kopalniach Federacji na Popielniku; sadzila rowniez, ze zna cala prawde o tym, co dzieje sie teraz. Nie moglem pozwolic, aby trwala w tej wierze. Musiala dowiedziec sie o wszystkim, co zdzialalo Centauri. Inaczej nigdy nie wygra, nigdy sie od nich nie uwolni. Pamietalem, gdzie sie znajdujemy i jak latwo przyszlo pismakom podrzucic nam podsluch. Tutaj nic nie moge jej powiedziec. -Prosze pani, nic jeszcze dzis nie jadlem. A pani? Po drodze widzialem barek z makaronem, pare poziomow wyzej... Wydala sie zaskoczona ta nagla zmiana tematu. Ale zaraz zdala sobie sprawe, jaka sama jest wyczerpana i glodna. -No tak, oczywiscie... Nie jadlam nic od wczorajszego popoludnia. A i wtedy nie mialam zbyt wielkiego apetytu. - Usmiechnela sie zalosnie. - Ale wcale nie musimy wychodzic, moge zamowic cos, co przyniosa nam tutaj. -Szpitalne jedzenie? - zapytalem, krzywiac sie. Cholera. - Wolalbym raczej talerz makaronu. -Mozemy zamowic, co zechcesz - odparla z usmiechem. - Naprawde chcialbys cos takiego? No tak, na chwile zapomnialem, co to znaczy byc taMingiem... Przelozylem stope przez kolano, piesc zaczela wybijac na niej rytm frustracji. Oparlem glowe o sciane, wpatrzony w nie istniejacy punkt, i z calym opanowaniem i delikatnoscia, na jakie jeszcze bylo mnie stac, dotknalem jej mysli. (Lady) pomyslalem. Niemal podskoczyla, otwarla szeroko oczy. (Prosze bez paniki. Musze z pania porozmawiac - na zewnatrz.) Przez sekunde siedziala, mrugajac gwaltownie, jakby ktos porazil ja naglym swiatlem. Potem chyba dotarlo do niej, co mowilem, bo mruknela: -No coz, moze masz racje. Nie moge wiecznie tu przesiadywac. Trzeba sie czyms zajac. Teraz, kiedy mam pewnosc, ze Philipa wroci do zdrowia... -Wstala i ruszyla w slad za mna jak lunatyk. Kiedy znalezlismy sie w modzie, na powrot przejela komende, zabierajac nas z powrotem do kompleksu FKT, przez wszystkie skanery sluzb bezpieczenstwa, tam gdzie mozna sie bylo spodziewac najlepszej na tej planecie ochrony naszej prywatnosci. Ale nie poszlismy wcale do jej biura. Udalismy sie za to do restauracji dla delegatow, zajmujacej taras na szczycie jakiejs starodawnej wiezy. Ogrodek na dachu wypelnialy male stoliczki pod parasolami zywych drzew. Stad mozna bylo widziec przekroj wszystkich geologicznych poziomow czasu i konstrukcji miasta, a mimo to nadal wierzyc, ze sie jest na wolnym powietrzu, pod idealnym niebem. Niebo tutaj stanowila jednolita tarcza pola ochronnego, tak nieskazitelna, ze patrzac z dolu, nie sposob bylo odroznic jej od prawdziwego nieba. Wyzsze wieze dookola podtrzymywaly ja jak wyprezone sztywno palce. Elnear zamowila dla nas lunch, a czas oczekiwania na jedzenie wypelnila, pokazujac mi rozne widoczne stad zabytki, jakbysmy wcale nie rozmyslali o znacznie wazniejszych sprawach. Niektore przedkosmiczne konstrukcje liczyly sobie nawet i osiemset lat, a to miasto przeciez, jak na ziemskie warunki, bylo calkiem mlode. Przypomnialo mi sie, ze kiedys uwazalem za stare budynki w Starym Miescie. Tyle bylo tu dobudowek i nadbudowek, ze z trudem mozna sie bylo domyslic poczatkowego ksztaltu konstrukcji. Jeden z lepiej widocznych to byl odwrocony stozek - caly budynek balansowal na czubku o szerokosci kilkudziesieciu metrow. -Zbudowano go, kiedy tylko zaczeto wprowadzac kompozyty - wyjasnila Elnear, kiedy ja zapytalem. - Architektura tamtych czasow wywolywala lekki zawrot glowy. - Usmiechnela sie. Przyniesiono nam jedzenie, ulozone na talerzach tak przemyslnie, jakby przywedrowalo tu prosto z galerii sztuki. Nie mialem serca niczego ruszyc z tego artystycznie zaprojektowanego dania, ale bylem zbyt glodny, zeby dlugo sie przy tym upierac. Smakowalo jeszcze lepiej, niz wygladalo. Westchnalem, zapatrzony w rozciagajacy sie przed nami widok, kiedy makaron w ksztalcie kwiatow zaczal rozplywac mi sie na jezyku. Pomyslalem, ze z latwoscia moglbym sie do tego przyzwyczaic... Wrocilem wzrokiem do Elnear. Siedziala wpatrzona we mnie tak, jak zwykla wpatrywac sie w cos, co chciala przeniesc na plotno swoich obrazow. -Prosze pani...? - rzucilem pytajaco, swiadom nagle kazdego centymetra swego ciala; zastanawialem sie rozpaczliwie, czy znow nie robie z siebie ostatniego durnia. Wydawalo mi sie, ze Jardan zaszczepila mi wystarczajaca dawke etykiety, zebym mogl zaczac jadac publicznie. Ale ona powiedziala: -Nie bylo zadnej przesady w tym, ze nazwano cie bohaterem za to, co zrobiles wczorajszego wieczoru. Ani w tym, ze twoje wyczyny na Popielniku nazwano aktem heroizmu... Dokonaliscie, zwlaszcza ty... Zaslugujesz... Ucieklem spojrzeniem w bok. -To nieprawda - przerwalem jej w pol slowa. -A wiec jak bys to nazwal? - zapytala. -Walka o przetrwanie - odparlem. - Zrobilem to, zeby przezyc. Zabilem Quicksilvera, zeby on nie wykonczyl nas. Nie mialem wyboru. Nie bylo w tym nic heroicznego. - Zupelnie nic. Zmarszczylem brwi i wpatrzylem sie we wlasne odbicie uwiezione w blacie stolu. -A jak to sie stalo, ze wszedles w sklad tej tajnej operacji, ktora miala go powstrzymac? - Przedtem nie wiedziala nawet, ze i Jule wchodzila w jej sklad - az do wczoraj; nie wierzyla w to - az do dzis... Ale teraz ta slepa niewiedza wszystkich dookola zaczynala miec dla mnie swoj sens. Za to, co zrobilismy na Popielniku, Centaurianie mogli zaplacic najwyzsza cene - a w dodatku jedno z nas bylo zarazem jednym z nich. Musieli dolozyc wszelkich staran, zeby zatuszowac albo znieksztalcic kazda informacje na nasz temat, a przeciez nie tylko oni byli w to zamieszani. Moze to wcale nie bylo tak bardzo nieprawdopodobne, ze sam Shander Mandragora nie znal prawdziwej historii. Znow popatrzylem na Elnear. Za jej pytaniem nie krylo sie nic z wyjatkiem szacunku i uczciwego zainteresowania. Rozesmialem sie i potrzasnalem glowa. -Jak? W najgorszy mozliwy sposob, tak jak wszystko, czego sie tknalem w Starym Miescie. Wyrwalem sie z lap werbownikow, a dzielnicowi straznicy zgarneli mnie za to, ze zrobilem durniow z krukow Robot Kontraktowych. Przetestowali mnie na obecnosc psycho - testowali wszystkich, ktorych tam przy-wlekli, bo FKT szukalo psychotronikow. Zgadza sie, wszyscy psychotronicy sa przestepcami, wiec jak inaczej mozna by ich znalezc? - Usmiechnalem sie, a ona spuscila wzrok. - To wlasnie wtedy poznalem Jule, byla ze mna w grupie. Siebeling za nas wszystkich odpowiadal. Zrobil z tego cos w rodzaju grupy terapeutycznej, skorzystal z pretekstu, zeby nauczyc nas, jak korzystac z wlasnego Daru i zeby za wszystko placila FKT. A FKT miala nadzieje, ze przyciagniemy uwage Rubiy'ego. -Rubiy'ego? -Quicksilvera... Naprawde nazywal sie Rubiy. Tak, mial nazwisko - dodalem, nie bardzo wiedzac, dlaczego tak mnie zlosci, ze nikt o tym nie pamieta. - Wiedzieli, ze bedzie szukal rekrutow. Nie mogli go dopasc w zaden inny sposob, wiec pomysleli sobie: zadna strata, jesli sie dowie i wykonczy kilku swirow... Zamrugala z wrazenia. -Kocia lapka - mruknela. -Co takiego? -"Kocia lapka" to ktos wykorzystany przez innych do wykonania roboty, ktora jest nieprzyjemna lub niebezpieczna. -No tak. - Kiwnalem glowa. - Dokladnie pasuje. No i dokladnie tak zadzialalo. Rubiy wybral sobie czworo sposrod nas i wyslal do wspolpracy z innymi jego ludzmi, ktorzy na Popielniku probowali rozpracowac kopalniane systemy ochrony. Odwrocila wzrok, w myslach pojawilo sie zaklopotanie. -Jesli pracowales jako tajny agent FKT, to jakim sposobem...? - Przed oczyma miala moje blizny. Skrzywilem sie i dotknalem plecow. -Jak juz mowilem, prawda nigdy nie bywa prosta. Siebeling i ja... z poczatku niezbyt sie lubilismy. Wyrzucil mnie z grupy, odeslal z powrotem do Robot Kontraktowych. A kiedy Ru-byi sie o tym dowiedzial, wykorzystal to - zalatwil, zeby wyslali mnie do kopalni. Mialem byc jego wtyczka. - Nagle zaglebi- lem sie we wspomnienia o tym, co tam widzialem, co mi zrobili... o tych wszystkich momentach, kiedy chcialem, zeby Ru-biy'emu sie powiodlo. Przeciez on nawet na to liczyl. - Rubyi dalby mi wszystko, czego bym zapragnal, gdybym pomogl mu zdobyc kolonie. - Ufal mi, bo sadzil, ze jestesmy tacy sami, obaj tak samo martwi w srodku. Bywalo tak, ze nieraz sam zaczynalem w to wierzyc. Ale sie mylil. Zamrugalem oczyma, ktore zapiekly bolem dawnych wspomnien. -Dlaczego tego nie zrobiles? - zapytala Elnear, nie odrywajac ode mnie wzroku. Ja za to spuscilem oczy. Talerz z nie do jedzonym daniem przede mna wydal mi sie halucynacja. Potrzasnalem glowa. -Z powodu Jule. Nauczyla mnie tego, czego nie potrafil mnie nauczyc Siebeling. Ze wciaz jeszcze... zyje. Ze nadal moze mi na kims zalezec. - Wpatrywalem sie w blat stolu. - Chyba obu nas tego nauczyla. Ciekawe, skad ona tyle o tym wiedziala? Elnear nie odezwala sie. -A dlaczego pani wyszla za taMinga? - W koncu wykrztusilem z siebie to pytanie. - Dlaczego pozwolila pani, zeby mieli nad pania taka wladze? Czy pania do tego zmusili? Po jej twarzy przemknal cien usmiechu, kiedy sie zorientowala, ze robie dokladnie to, co ona przed chwila. -Och, nie - odparla. - Do niczego mnie nie zmuszano. Wyszlam za Kelwina, bo sama chcialam, a on takze mnie chcial. Wtedy bylam o wiele mlodsza... - Nie chodzilo jej tylko o lata. - Bardzo go kochalam. Coz wiecej musialam wiedziec? - Wydawalo jej sie, ze dobrze zabezpieczyla swoje interesy. Myslala, ze on bedzie zyl wiecznie. -Jak umarl? -Lecial sluzbowo w sprawach Centauri Transport na Dan-drose, kiedy to sie stalo. Zupelnie zawiodly intrasystemy... Szczegoly nie sa wazne. Znaleziono pozniej dowody na to, ze to byl sabotaz. - Uciekla wzrokiem w bok, a splecione na blacie stolu dlonie zacisnely sie mocniej. - To bylo w niedlugi czas po smierci matki Jule. -A co jej sie stalo? -Miala problemy z narkotykami. - Wzrok Elnear nadal tkwil w jakims blizej nieokreslonym punkcie. - Mowili, ze to przypadkowe przedawkowanie. Ale odkad rodzina dowiedziala sie, ze Jule jest... jest... - (wadliwa) dodala w myslach, instynktownie, nieumyslnie - jest psychotronikiem, wokol niej naroslo wiele podejrzen, oskarzen o genetyczne szachrajstwa, o sfabrykowanie genealogicznych wykresow... -Czy chce pani powiedziec, ze wedlug pani zabili ja taMingowie? - Przypomnialy mi sie niedopowiedzenia Lazuli na temat matki Jule, pierwszej zony Charona. Elnear wzruszyla ramionami. -Niczego nigdy nie udowodniono... w obu sprawach. Matka Jule miala powiazania z Triple Gee. To malzenstwo mialo zalagodzic istniejace napiecia, a wiazalo sie z wymiana pewnych planetarnych inwestycji w tym samym systemie, w ktorym zginal Kelwin. -A wiec byla zakladniczka. - A moze i sabotazystka. Elnear zerknela na mnie niemalze z przestrachem. -Byc moze, w pewnym sensie. - Jej spojrzenie nagle zrobilo sie puste. - Ale z drugiej strony, czyz nie jestesmy wszyscy zakladnikami w rekach losu? -A wiec moze pani maz musial umrzec, bo ona umarla? - Chyba jednak nie mialem ochoty przyzwyczajac sie do takiego zycia. -Moze. - Podniosla sie niespokojnie, jakby jakas jej czesc wolala, zebym dal temu spokoj. Ale inna znow czastka chciala tego, potrzebowala. -Ile to lat temu? -Szesnascie. - Ani chwili wahania. Mogla mi powiedziec ile miesiecy, dni, godzin... nawet sekund. -To mial byc Charon. Odwrocila sie z zacisnietymi rekoma. (To mial byc Charon) uformowalo sie w jej myslach dokladnie w tej samej sekundzie, kiedy padlo z moich ust. -Nie - odpowiedzialem pospiesznie na jej na wpol nachmurzone spojrzenie. - Nie pomyslala pani o tym pierwsza. - Zacisnela wargi i probowala ukradkiem otrzec oczy. Usiadla z powrotem z umyslem tak otwartym i bezbronnym, jak to tylko mozliwe u ludzi. -Tak naprawde to przez ostatnie szesnascie lat zalezalo mi tylko na jednym - powiedziala w koncu tak cicho, ze sama mysl niemal byla glosniejsza - zeby przejrzec te gre. - Jej praca, dziedzictwo, cale zycie. Probowala trzymac sie tego, co jeszcze ma jakies znaczenie, starala sie nie pozwolic, zeby Centau- ri i taMingowie odebrali jej wszystko, co stalo sie calym jej zyciem, odkad jego zabraklo. Nie mieli dzieci, wiec kiedy ona umrze, straca takze jej holdingi, i taMingowie dobrze o tym wiedza. Nic dziwnego, ze nie interesowalo jej cofanie biologicznego zegara, kiedy nie bylo juz Kelwina. Ale rownie malo zalezalo jej na tym, by stac sie ofiara zamachu... Latwo bylo jej wmowic, ze ktos chce jej smierci - w tym swiecie, w ktorym nigdy nie mozna byc pewnym, ze czyjas smierc nastapila z przyczyn naturalnych. Przybrala zupelnie inny wyraz twarzy, gdyz w koncu poczula sie gotowa, zeby uslyszec to, co mam jej do powiedzenia. -Co miales zamiar mi powiedziec? Odbieglem spojrzeniem miedzy lodowce z kamienia i szkla, znow bylem niespokojny. Moze tego otwartego tarasu rzeczywiscie tak dobrze strzezono jak lezacych ponizej biur, ale jakos trudno mi bylo w to uwierzyc. Braedee twierdzil, ze zostawi mnie w spokoju, ale sam wiedzialem, ile warte jest jego slowo. Nie chcial, zebym powiedzial Elnear prawde, a Bog jeden wie, jak daleko siega jego wzrok. Mowia, ze niewiedza to blogoslawienstwo. Im wiecej wiedzialem o tym swiecie, w tym wieksza popadalem manie przesladowcza. Nie moge byc pewien niczego - z wyjatkiem mnie samego. (Lady) pomyslalem, znow bardzo delikatnie, mruczac pod nosem jakies bzdety przeznaczone dla uszu, ktore moga nas sluchac. (Musze miec pewnosc. Prosze ze mna nie walczyc...) Skamieniala w bezruchu, wszystkie miesnie zesztywnialy jej z napiecia; tylko ja potrafilem dostrzec, ze wewnatrz niej odgrywa sie cos, czego nie widza cudze oczy. Kiedy mialem pewnosc, ze jest naprawde przygotowana, jeszcze raz siegnalem do jej mysli i opuscilem tam wiadomosc delikatnie jak sniegowy platek. (Lady... do wczorajszego wieczoru nikt nie probowal pani zabic.) Jej glowa podskoczyla gwaltownie w naglym gescie zaskoczenia i zmieszania. Pozwolilem obrazom utrwalic sie, kiedy przywalila je gruba warstwa jej niedowierzania. Poczekalem, az zorientuje sie, co moze dla niej oznaczac sens moich slow. (Dowiedzialem sie o tym dzis od Charona. W taki sam sposob, w jaki teraz pani sie dowiaduje ode mnie...) Mrugala nieprzerwanie, jak ktos na prochach. Ale po chwili kiwnela mi glowa na znak, ze pojela i ze jest gotowa wysluchac reszty. (Centauri zaczelo te gre, zeby sie do pani dobrac, zeby pania przestraszyc i od siebie uzaleznic.) Pokazalem jej, jak i dlaczego, wykorzystujac obrazy jako zaplecze informacyjne. Po chwili zaczela uzupelniac je swoimi, kiedy zdala sobie sprawe, ze to ten sam rodzaj nieustannego nekania, ktory musi znosic od lat, tylko ze znacznie paskudniejszy. Centauri tym bardziej staralo sie utrzymac jaw ryzach, im bardziej ona starala sie z nich wyrwac. (Wykorzystali mnie, zebym pania szpiegowal, dokladnie tak jak pani sadzila... A nawet, zebym wystawil pania Strygerowi.) Skrzywilem sie, dzgniety ostrzem gorzkiego zawodu. (Kocia lapka) pomyslalo mi sie bezwiednie. Tak to wlasnie nazwala i tym wlasnie bylem, jeszcze raz. (Nic nie wiedzialem. Posluzyli sie mna!) Pozwolilem, zeby moj gniew zwalczyl jej gniew, bo mialem juz dosc brania winy na siebie. Mnie tez zrobili na szaro, i to nie pierwszy raz. (Centauri Transport nalezalo do tych, co stali za spiskiem Rubiy'ego, przez ktory nieomal zginalem. A wyszlo z tego czysciuten-kie. Nienawidze FKT za to, co stalo sie ze mna na Popielniku, ale jeszcze bardziej nienawidze Centauri...) Pokazalem jej wszystko, pokazalem jej dlaczego, az wreszcie zdolala mi uwierzyc, ze nic z tego, co sie zdarzylo, nie dzialo sie z mojej woli. (Ale wczorajsza noc zmienila wszystko.) Pokazalem jej cala reszte. Ze teraz faktycznie istnieje rzeczywiste niebezpieczenstwo, a Centauri tak samo nie chce jej smierci jak ona sama. Ze nawet Charon musial teraz przyznac, ze sie przydam. Ze nie mam zamiaru wyjezdzac, az bedzie po wszystkim, a jej nic nie bedzie grozilo - az wszystko jej wynagrodze. Wpatrywala sie we mnie, nawet nie mrugajac, jakby znalazla sie juz poza wladza gniewu, zaskoczenia, jakby wyszla poza wszelkie emocje. -Dziekuje ci - mruknela w koncu, choc nie to chciala powiedziec. Byla jak najdalsza od wdziecznosci - po tym, czego sie wlasnie dowiedziala, i po tym, jak sie tego dowiedziala. A mimo to... Slepo wyciagnela przed siebie dlon, poniewaz potrzebowala realnego, namacalnego kontaktu z innym czlowiekiem, a w jej myslach nie pozostalo cienia watpliwosci, ze jestem tak samo czlowiekiem jak ona. Pewnie jest jakis lepszy sposob, zeby to wyrazic, ale nic nie przychodzilo mi do glowy, wiec dalem spokoj i ujalem jej dlon, tak jak chciala. Po chwili podnioslem sie od stolu i jeszcze raz na nia popatrzylem. Z ledwie widocznym usmiechem rzucilem: -Prosze pani, teraz musze... Mam kilka spraw do zalatwienia. Nie wiem, jak dlugo mi to zajmie. -Jakich spraw? - zapytala; nagle znow poczula sie niepewnie. -Musze poprosic o kilka przyslug. -Czy to pomoze nam ustalic, co sie naprawde zdarzylo wczorajszego wieczoru? -Mam taka nadzieje... Bedzie lepiej, jesli pani o nic nie bedzie pytac - dodalem, zanim jeszcze zaczela. Zacisnela usta i zmarszczyla czolo. Chciala, zebym jej zaufal. Nie wierzyla, ze sa takie rzeczy, ktorych wolalaby o mnie nie wiedziec. Zaczynalem sie juz zbierac do odejscia, kiedy zawahalem sie i przystanalem. -Lady, jak pani uwaza, jak bardzo Strygerowi zalezy na tym miejscu w Radzie? Przez dluzsza chwile wpatrywala sie we mnie pustym wzrokiem. Potem nachmurzyla sie lekko i potrzasnela glowa. -Chyba nie wyobrazasz sobie, ze moglby kazac mnie zabic... - Jej glos wypelnilo niedowierzanie niemal graniczace z rozbawieniem. -Braedee nie sadzi, aby ta zywa bomba byla robota na zlecenie. Ja - tak. Nie moze sobie wyobrazic, zeby jakis konglomerat mogl dokonac tego samodzielnie, jednak twierdzi, ze sa zbyt dumni, zeby korzystac z uslug Rynku Brakow. Wie pani, ze Strygera popieraja niektore konglomeraty. Mysla, ze to kolejna kocia lapka, ale sam Stryger sadzi zupelnie inaczej. Chce sie tam dostac z tego samego powodu co pani - zeby sie od nich uwolnic. On chce wladzy, i to bardzo. Mysle, ze potrafilby zabic, zeby sie do niej dorwac. Jeszcze raz potrzasnela glowa i z polusmiechem zaczela podnosic sie z miejsca. -Kocie, rozumiem, dlaczego go tak odbierasz. Ale moge cie zapewnic, ze choc Patnik Stryger moze zbyt mocno obstaje przy wlasnej wizji dobra - ze byc moze jest nieco fanatyczny -ale tak naprawde nie ma w nim zla. -Sklamal, prawda? Obsmarowal pania i mnie wprost przed Bogiem i ludzmi, zeby dostac to, czego chce... -Moze mowil szczerze. Twierdzi, ze byl zle poinformowany... -Dlaczego pani go broni? - zapytalem. Nie odpowiedziala. - Czy naprawde wciaz jeszcze pani uwaza, ze on jest lepszy? - Rece opadly mi bezradnie. - Lady - dodalem w koncu - kiedys spotkalem kogos takiego jak on. Zgarnal mnie z jednej z ulic Starego Miasta, postawil pierwszy od tygodnia przyzwoity posilek. A kiedy jadlem, siedzial naprzeciwko mnie i opowiadal, jak to wszyscy psychotronicy sa wynaturzeni i pelni zla, bo maja te swoje zdolnosci... - Cos na ksztalt smiechu scisnelo mi gardlo. Nie mialem wtedy pojecia, o czym on gada i dlaczego mowi to wlasnie mnie, gapiac sie w moje zielone oczy z podluznymi zrenicami... - Potem zabral mnie do wynajetego pokoju i stlukl na kwasne jablko. Przysiadla na krawedzi stolika, z otwartymi ustami, z myslami blakajacymi sie po omacku. -Dlaczego? - mruknela w koncu slabym glosem. - Dlaczego stamtad nie uciekles...? -Bo za to wlasnie mi placil - oswiadczylem i opuscilem restauracje. 17 No - odezwala sie na moj widok Argentyne, kiedy otworzyla drzwi - jakos nie spodziewalam sie, ze cie jeszcze kiedys tu zobacze. W kazdym razie nie tak szybko. - Jej srebrne brwi uniosly sie w niemym pytaniu, ale otwarta drzwi do Czyscca nieco szerzej. - Tylko mi nie mow, ze czujesz sie samotny.Cialem wciaz jeszcze blokowala przejscie. Stalem na schodach, nagle bardziej zazenowany, niz uznalem to za mozliwe. -Chcialbym byc. To znaczy: samotny... Czy jest tu Daric? Rozesmiala sie i zmierzwila wlosy. -A czy jeszcze jest dzien? - Wychylila sie i zerknela w niebo. - On wychodzi tylko noca. -To by do niego pasowalo. - Wepchnalem rece glebiej w kieszenie. -Chcesz sie z nim zobaczyc? -Nie. -I nie przyszedles, zeby zamknac mi bude, bo nie bylbys tu sam. Zatem czym moge sluzyc? - Ziewnela, a z palcow wciaz jeszcze zwisal jej kawalek kamfy, ktora ssala. Nieoczekiwanie zdalem sobie sprawe, ze ziewala na podobienstwo zwierzecia, instynktownie obnazajac zeby. Ziewnela, poniewaz byla zdenerwowana, a nawet lekko przestraszona. Zupelnie tak samo jak ja. Dzieki temu odkryciu wydala mi sie prawdziwsza, latwiej bylo na nia patrzec bez tego calego zametu w mozgu. -Potrzebuje kilku wskazowek. - Obejrzalem sie przez ramie na ulice za moimi plecami. Linia wody wznosila sie do polowy kopuly, ale mimo to widac bylo jeszcze spory kawal nieba. - Mapa konczy sie tutaj. - Ale i tak zadna mapa z rejestrow miejskich nie mogla powiedziec mi tego, co naprawde musialem wiedziec. -Chcesz pojsc na Sam Koniec? - Znow ujrzalem w jej twarzy niedowierzanie. - W pojedynke? Po co? Teraz, kiedy juz sie dowiedzialem, dlaczego tak sie nazywa, stanowczo wolalbym nie wiedziec. -Tu nie chodzi o to, ze chce. I nie chce takze mowic o tym na srodku ulicy. - Machnalem glowa w strone tlumu przesuwajacego sie za moimi plecami. Argentyne odsunela sie na bok, umozliwiajac mi wejscie do wnetrza klubu. -Przepraszam. Dopiero co wstalam. A zawsze musze troche odczekac, zanim odzyskam swiadomosc. - Usta wykrzywil cierpki usmiech. - Jeszcze tak wczesnie, wiesz. Usmiechnalem sie od ucha do ucha. -Tak, wiem, co masz na mysli. A przynajmniej kiedys dobrze wiedzialem. -Dawales jakies wystepy? -W pewnym sensie. -A potem sie ustatkowales. - Prowadzila mnie korytarzem w strone rampy. Miala na sobie miekki szlafrok, ktory wygladal, jakby zrobiono go z kapy na lozko; wiekszosc kolorow juz dawno na nim wyblakla. Niewatpliwie nosila go, bo uwielbiala ten ciuch. Powiodlem spojrzeniem po swoim idealnie schludnym ubranku z marka Centauri. -Nie z wlasnego wyboru - odparlem. Klub byl prawie pusty. Kilka obojetnych potokow swiatla rozjasnialo zakamarki, zeby roboty mogly dokonczyc swoja robote, wypompowywanie detrytusu po ciezkiej nocy. Przestrzen i cisza sprawily, ze poczulem sie tu jak w miejscu zupelnie innym od tego, w ktorym znalazlem sie wczoraj. Na scenie przy pojedynczym pustym stole skupila sie garstka osob; porozkladani na sobie nawzajem tloczyli sie na wysepce z rozrzuconych dookola poduszek, jakby przeholowali. Rozpoznalem w nich czlonkow symbu. -To proba - wyjasnila, glowa wskazujac na scene. Mnie to wygladalo raczej na zbiorowego kaca. -Byliscie naprawde niesamowici wczoraj wieczorem - powiedzialem, przypominajac sobie, jak te ich osobne melodie zlaly sie w idealna siec dzwieku, jak przez ten dzwiek naplywaly falujace obrazy, od ktorych moglo sie zakrecic w glowie... Przy okazji przypomnialem sobie tez, kim ona jest - nagle znow poczulem zazenowanie. Popatrzyla na mnie i juz miala wypowiedziec jakas uwage na temat moich tutaj wystepow. Lecz na widok mojej twarzy powiedziala tylko: -Ciesze sie, ze ci sie podobalo. Ciesze sie, ze choc to jedno moglo ci sie wczoraj podobac. - Spuscila wzrok, a wspomnienie zacmilo zaklopotanie i resztki zlosci na Darica. Znow stalismy oboje na tym samym gruncie. - Wczoraj to nie byl nasz zwykly tlumek gosci - dodala. - To bylo prywatne przyjecie. Chcialam tylko, zebys o tym wiedzial. - Ze to sie juz wiecej nie powtorzy. Nie odezwalem sie. -Lubisz muzyke, co? - zapytala, zeby wypelnic czyms cisze. Przytaknalem bez slowa. - Jestes pewien, ze nie chcialbys sie sam podpiac do naszego obwodu? - Wskoczyla na scene, obrocila sie, zeby podac mi reke. Takiej propozycji nie rzucala zbyt czesto i nie byle komu. To byly przeprosiny, a nawet cos wiecej. Wspialem sie tam, gdzie ona, zupelnie zbity z tropu. Ale w tej samej sekundzie, kiedy zaczalem traktowac jej slowa powaznie, poczulem, jak dlawi mnie atak paniki. -Nie mam za grosz talentu - odparlem. -Tego sie nigdy nie wie, dopoki sie nie sprobuje. Sami mozemy zalozyc ci druty - nikt nie musi o tym wiedziec. To trwa chwile i wcale nie boli. - Uniosla dlonia wlosy, pokazujac mi cielistego koloru gniazdko na karku. Wciaz myslala o tym, co czula wczoraj w nocy. - Nie chcialbys sie przekonac...? - To ona chciala sie przekonac, jak to bedzie, kiedy podlaczy sie mnie do calosci i zagra sie na moim umysle. Miedzianookie spojrzenie wyraznie nioslo w sobie wyzwanie. Powiodlem wzrokiem po grupce pozostalych muzykow, zastanawiajac sie, co oni na to. -Moze... kiedy indziej. Nie dzis. - Wzruszylem ramionami, gdyz mysli mialem calkowicie pochloniete zupelnie innymi sprawami. Poza tym ona sobie moze myslec, ze to nic takiego, ale gdyby skanery ochrony FKT wykryly gniazdko, znalazlbym sie po pachy w lajnie. - A zreszta to, czego dokonaliscie wczoraj, bylo tak rzeczywiste. Nie potrzeba ci psychotronika, jesli potrafisz wyciagac takie rzeczy z wlasnej glowy. Nie dala sie wziac na komplement. -To hologramy. Tanie sztuczki. Moge to sobie wyobrazic, ale nie moge sie tym z ludzmi podzielic, nie moge sprawic, zeby to przezyli, nawet dzieki iluzji. Ty wiedziales, ze to nie jest prawdziwe... Usmiechnalem sie szeroko. -Tak, ale zupelnie o tym zapomnialem. A to dopiero jest prawdziwa magia, nie? Jesli potrafisz sprawic, zeby ludzie zapomnieli, ze to nieprawdziwe. Wzruszyla ramionami, zirytowana i mile polechtana jednoczesnie. Parka muzykow zaczela klaskac i wydawac dlugie tryle gwizdow, kiedy podeszlismy tak blisko, ze rozpoznali moja twarz. Poczulem, ze sie czerwienie, poniewaz zdawalo mi sie, ze robia tak z powodu wczorajszego wieczoru w klubie. Ale wtedy ktorys z nich zawolal: -Ej, ty. Kocie, widzialem cie w "Porannym serwisie"! - a inne glowy pokiwaly dla potwierdzenia. Argentyne odwrocila sie, mierzac mnie zaciekawionym spojrzeniem. -Co sie stalo? - Nagle przyszlo jej do glowy, ze byc moze zjawilem sie tutaj, aby ukryc sie przed tym, co zrobilem. -Nic, tylko uratowal zycie twojemu towarowi i calej bandzie innych szyszek, kiedy go stad wyrzucilas. Wczoraj wieczorem u taMingow jakis zabojca rozwalil sie bomba w kotlet siekany. - Flecistka uklonila mi sie z gracja. Ubrana byla w cos metalicznego, tak dlugiego i waskiego jak gietkie piszczalki, ktorymi zastapila sobie palce u jednej reki. -A Daric...? - rzucila natychmiast Argentyne, dzgnieta naglym ukluciem winy, szoku, strachu. - A Daric... czy nic mu nie jest? Pokiwalem glowa bez zbytniego entuzjazmu. -Ty go uratowales? - powtorzyla. -Przypadkiem - odparlem, a ktos parsknal smiechem, ale z cala pewnoscia nie ona. - Wynajeto mnie do ochrony lady Elnear. On po prostu znalazl sie w poblizu. Wciaz patrzyla na mnie przez mgle przemieszanych uczuc. -O moj Boze - mruknela i odwrocila wzrok. - Dlaczego sam mi nic nie powiedzial? -Wciaz jeszcze oczekujesz, ze bedzie zachowywal sie po ludzku? - zapytal muzyk z klawiatura dotykowa na piersi. - Albo ze ciebie bedzie traktowal jak czlowieka? -Och, odchrzan sie, Jax - odparowala. - Kto cie pytal? - Pod ta srebrna skora i srebrnymi wlosami, czulem to wyraznie, kryl sie ktos o wiele normalniejszy od Darica, bardziej normalny, niz sama wazylaby sie przed soba przyznac. -Daric wygladal, jakby go niezle poszarpalo - dodal ktos inny lagodnie. - Nie martw sie. Moze dzieki temu bedzie mial w sobie troche wiecej stali. - Facet usmiechnal sie, blyskajac wielkimi, bialymi zebami, ktore kontrastowaly z niebieskoczama skora i broda. Brode nosil wetknieta za pasek, a do karku mial podlaczony instrument, wygladajacy jak worek pelen swiatla. -Od kiedy to tak wczesnie wstajesz, Polnoc? - zaatakowala go, wciaz jeszcze nastroszona. Wzruszyl ramionami, mrugajac przekrwionymi oczyma. -Wstaje? Jeszcze sie wcale nie kladlem. Niemal sie usmiechnela; wzruszeniem ramion odpedzila od siebie zly nastroj. -No coz - mruknela do mnie, pocierajac policzek - w kazdym razie dziekuje, nawet jezeli to podziekowania za nic. Powiedz mi, czego szukasz. Jesli to jest u nas, mozesz to miec. Zerknalem na muzykow, potem z powrotem na nia. -To rodzina - wyjasnila. - Poza tym nielatwo ich zaszokowac. - Podeszla do krawedzi sceny i usiadla, zwieszajac swobodnie bose stopy. Muzycy wzruszyli obojetnie ramionami i opadli na poduszki w oczekiwaniu. Ja tez usiadlem, bo w ten sposob czulem sie mniej na widoku. -Potrzebuje troche narkotykow. Jej twarz drgnela ledwie dostrzegalnie. Wyjela z ust kamfe i obejrzala ja uwaznie. -Dlaczego nie poprosisz Darica? Wykrzywilem sie paskudnie. -Z dwoch przyczyn. Po drugie, dlatego ze nie ma tego, czego mi potrzeba. Drgnienie twarzy zastapilo teraz zmarszczenie brwi. -Az tak z toba zle? Potrzebujesz ciezkich prochow? - Byla wyraznie zaskoczona. Potrzasnalem glowa przeczaco. -Tylko ciezkich do zdobycia. Topalazy-AC. Popatrzyla na mnie, nic nie rozumiejac. -A co to jest? Nigdy o czyms takim nie slyszalam. -Pozwala mi korzystac z mojej psycho. -Potrzebujesz do tego prochow? - zdziwila sie. - Myslalam, ze sie z tym urodziles. -Bo tak bylo. - Wyjasnilem jej wszystko najkrocej, jak potrafilem. -Hm - mruknela, kiedy skonczylem. Podciagnela kolana pod brode, rekoma oplotla kostki. - To dlaczego Centauri nie da ci tego, czego ci potrzeba? -Charon taMing nienawidzi swirow, siostra Darica, Jule, jest psychotronikiem. On sie mnie boi. -Ciebie? - wybuchnela smiechem. -Mam sie czuc obrazony? - zapytalem. -O cholera, nie. - Machnela reka. - Jezu, widziales kiedys Charona? -Nieraz. -No to wiesz, co mam na mysli... A wiec chca, zebys to dla nich zrobil, ale nie dadza ci odpowiedniego sprzetu, tak? Kiwnalem glowa. -Wlasnie tak. Ale Braedee obiecal, ze nie bedzie mi przeszkadzal, jesli sam go zdobede. -Naprawde chcesz sobie wypalic mozg? Az tak ci na nich zalezy? Dlaczego po prostu nie udasz glupka, nie zakonczysz wszystkiego i nie wezmiesz forsy? Zastanowilem sie nad tym, a potem spojrzalem na nia. -A ty - dlaczego chodzisz z Darikiem? Tylko dla pieniedzy? - Wyszlo to odrobine paskudniej, niz zamierzalem. Pieprz sie... wyczytalem w jej oczach, ale zaraz ich wyraz ulegl zmianie. -On taki nie jest. Nie jest taki, jak sie wydaje... - urwala, przypomniawszy sobie wczorajszy wieczor. - No, moze i jest... ale nie kiedy jestesmy sami. - Mocno zacisnela piesci. - Naprawde mi na nim zalezy... -Kochasz go - dopowiedzialem za nia to, czego nie wazyla sie wyznac nawet przed soba. Jednoczesnie zadalem pytanie, choc to nie byla moja sprawa, tylko dlatego, ze sam ten pomysl wydal mi sie absurdalny. Rzucila mi spojrzenie pelne urazy. -Czasami... No i co? Nie twoj interes, maly. -Wiem - przyznalem. Pomyslala chwile. -Zalezy ci na lady Elnear. Kiwnalem glowa. -Tak, chyba tak. - Sam bylem tym zaskoczony. Mimo woli pomyslalem natychmiast o Lazuli, o jej dzieciach. Dotknalem ucha, szmaragdowego kolczyka, opuscilem reke. -Lady Elnear chce odmienic wszechswiat - powiedziala Argentyne. - A ty? -Tylko kawalek. Rozesmiala sie. -Udalo ci sie, kochasiu. - Podniosla sie i obejrzala na czlonkow zespolu. - Nie mam pojecia, do kogo sie zwrocic. Czy ktos tutaj wie, kogo trzeba poszukac, zeby znalezc to, czego mu trzeba? - Ten, ktory jeszcze nie spal, wzruszyl ramionami, inni pokrecili glowami. Nie. -Sami niewiele bierzemy - powiedziala, jakby to wymagalo jakichs wyjasnien. - Prochy psuja nam synchronizacje. - Wpatrzona we wlasne stopy, poskrobala sie po glowie. - Daric zna ten teren lepiej niz ktokolwiek z nas. Widziales wczoraj probke jego bizuterii. On bierze ostro, zalatwia tez sprawunki dla przyjaciol... - Martwila sie, ze bierze za ostro, ze juz za mocno w tym tkwi. - Jesli nie chcesz prosic Darica, moge ci powiedziec, z kim trzeba gadac i gdzie mozna go znalezc. Ale nie obiecuje, ze ci to zalatwi. Moze zna kogos, kto to potrafi. Ale szczerze mowiac - znow patrzyla na mnie - ja zapytalabym najpierw Darica, zanimbym sama probowala, nawet gdybym nie znosila go do szpiku kosci. Wiesz, Sam Koniec nie bez powodu wymazali z planu miasta. Tam rzadzi Rynek Brakow. A oni maja zupelnie inne zasady. Kiwnalem glowa, odzyskujac humor. -Tak, wiem. Ale sam dorastalem w miejscu takim jak to. Wiem, jak mysla tamtejsi ludzie. W razie czego moge tez wiedziec, co mysla. -Wszedzie jest inaczej - odparla, a miedzy jej srebrnymi brwiami zarysowala sie gleboka zmarszczka. - Ale jesli tak bardzo chcesz... - Kiedy sie nie odezwalem, wzruszyla z rezygnacja ramionami. - Nie mozesz tam pojsc w tym ubranku. Zginiesz, zanim przejdziesz sto metrow. Chodz na zaplecze. Mamy tam mnostwo rzeczy, mozesz sobie cos wybrac. Poprowadzila mnie wzdluz skrzydla sceny, a potem korytarzem, na ktorego koncu pchnela jakies drzwi. W srodku wygladalo jak we wnetrzu sklepu z kostiumami, przez ktory przeszlo wlasnie tornado - ciuchy rzucone na sterty, zwisajace z hakow, rozciagniete na wieszakach, poprzypinane do scian. -Czestuj sie - rzucila, brnac wsrod wszystkich ubran. Wszedlem za nia, wdychajac dziwny, zakurzony zapach tego miejsca. -W zyciu nie widzialem tylu ubran naraz. -Tutaj mozesz byc, kim tylko zechcesz. Szata czyni z czlowieka - kobiete, jesli chcesz. Albo na odwrot. - Z usmiechem cisnela mi dluga, prazkowana zakladana spodnice. - Androgy-nika jest teraz bardzo na topie - dodala. - Wygladalbys jak nalezy. -Podczas biegu moglbym sie potknac. - Podnioslem z ziemi zolto-brazowa bluze z polowego munduru, rozpostarlem przed soba. Na piersi miala nadrukowane kolko z jakimis przedkosmicznymi literami w srodku. - Takie rzeczy byly bardzo popularne w Quarro jakies piec lat temu. Wszystko stale powraca... - Zdjalem kurtke i koszule. -Moze ktoregos dnia to bedzie naprawde cos znaczyc -mruknela, przedzierajac sie z pomoca kopniakow przez zwaly ubran. - Quarro, co? - Wygladalo, ze jest pod wrazeniem. - W takim razie w sprawach mody musisz byc bardzo do przodu. Parsknalem urywanym smiechem, wciagajac przez glowe bluze mundurowa. Byla dluga i workowata, ale moglem sie w niej swobodnie ruszac. -Mialem szczescie, jesli trafila mi sie cala koszula. -Aha... - Znalazla kapelusz caly z pior i wlozyla go na glowe. - Byc biednym nie poplaca, zwlaszcza w bogatym miescie. -Nic o tym nie wiem. Spojrzala na mnie, nie bardzo rozumiejac. -Ze Starego Miasta, jesli sie nie ma kredytu, nie mozna sie wydostac. Nigdy nie widywalem Quarro. Zrobila dziwna mine, jakby ja cos zmrozilo od srodka. -Byc biednym nigdzie nie poplaca - powiedziala. - To dlatego tak chcialam miec ten klub. Kiedy przeminie moje piec minut slawy, chce miec miejsce, do ktorego zawsze bede mogla sie wczolgac i byc u siebie. - Poczulem, ze nagle przypomina sobie rodzine, ojca, ktory wyrzucil ja z domu na dobre tego dnia, kiedy wrocila ze srebrna skora. Pokiwalem glowa, myslac o Jule i Siebelingu. -To ma sens - zgodzilem sie polglosem. Wyszperalem jeszcze brazowe legginsy z dzianiny i ciezka skorzana kurtke. Kurtka zapewni mi niejaka ochrone, jesli wpadne w drobne klopoty... Jesli wpadne w duze, nie pomoze mi nawet pancerz. - Od kiedy jestes z Darikiem? -Jakies poltora roku. Spotkalam go zaraz po tym, jak stalismy sie supernowa i zaczelismy grac koncerty powyzej linii zanurzenia. - Jej spojrzenie zatrzymalo sie na mnie, ale tak naprawde widziala cos zupelnie innego. - Mielismy tam doskonaly prywatny klub, prosto pod gwiazdami. Wszyscy, ktorzy tam przychodzili, cieszyli sie taka czy inna slawa, tylko ze zjawiali sie tam wylacznie dla nas... To byla najbardziej niewiarygodna noc w moim zyciu. A potem, po koncercie podszedl do mnie Daric. Podal mi srebrna roze i powiedzial: "Czekalas na mnie przez cale swoje zycie. A teraz pozwol, ze ci pokaze dlaczego". - Miala go teraz przed oczyma: mlodego, przystojnego, bogatego i pewnego siebie. Przypominala sobie, jak na nia wtedy patrzyl - jakby nigdy nie widzial piekniejszej kobiety. Przypomniala sobie, jak sprawil, ze uwierzyla w kazde jego slowo... Ucieklem spojrzeniem od jej twarzy, zalujac, ze w ogole o to pytalem. -A jak ci sie podoba jego rodzina? Mysli powrocily gwaltownie do terazniejszosci, a usmiech pociemnial. -Mniej wiecej tak samo, jak ja podobam sie jej. Boje sie ich jak wszyscy diabli. Potrzasnalem glowa z niedowierzaniem. -Kiedy cie z nimi widzialem, wygladalas, jakby bardzo cie bawilo, gdy na twoj widok skacze im cisnienie. Uniosla dlon i wykonala lekki uklon w moja strone. -Pracuje w rozrywce. To czesc mojego wystepu, kochanie... Daricowi podoba sie to znacznie bardziej niz mnie. - Jej usmiech zlagodnial. - Pamietam cie z tamtego wieczoru. Wygladales, jakbys byl w szoku. Jakbys sie rozbil na zupelnie nieznanej planecie. -Bo tak wlasnie bylo - odparlem. -Bylo mi cie zal, dopoki nie postawiles sie Daricowi. Wtedy doszlam do wniosku, ze jednak zdolasz przezyc. Spuscilem wzrok. -Taa... to jedyna rzecz, w jakiej jestem naprawde niezly. -Kocie. - Slyszac jej glos, podnioslem glowe. - Popros Darica. Moze ci zalatwic, co tylko zechcesz. Nawet sama moge go o to poprosic w twoim imieniu. Przynajmniej tyle jest ci winien. -Nie moge mu ufac. - Potrzasnalem glowa odmownie. Zbyt wiele wiedzialem juz o polityce. -Wiem, co o nim myslisz. - Niecierpliwym gestem cisnela na bok swoj pierzasty kapelusz. - Masz racje, jest popieprzony. Ale tam w srodku naprawde tkwi ludzka istota... -I tego sie wlasnie obawiam. Przekrzywila glowe. -Ach tak - powiedziala w koncu. - Sadzisz, ze nikomu z nas nie mozna zaufac, co? Myslisz, ze wszyscy jestesmy zepsuci, bo mozesz zajrzec nam do glow i poznac nasze brudne sprawki? Spuscilem wzrok, podnioslem z podlogi pare ciezkich rekawic. -Nie, wcale tak nie mysle... - Wkladajac rekawice, znow podnioslem na nia oczy. - A w kazdym razie staram sie. -Daric traktuje mnie lepiej niz ktokolwiek inny w calym moim zyciu. - Myslala o tym wszystkim, co dla niej zrobil, co jej podarowal. Dostawala wszystko, czego chciala. Tak jak sie domyslilem, Daric zainstalowal ja w tym klubie - ale to ona byla wlascicielka, nie on. -Kiedy akurat nie traktuje cie jak ostatni cham. - Zarzucilem kurtke na ramiona. - Jasne, dlaczego nie? Jestes piekna, slawna i jestes sola w oku jego rodziny. Reprezentujesz dokladnie wszystko, czego mu potrzeba. -Nie masz pojecia, czego mu potrzeba - odparla, nachmurzona. - I zaczynasz mnie wkurzac. Podnioslem glowe. -A kiedy zrobil cos przyzwoitego komus innemu poza toba? Odwrocila na chwile wzrok, przeszukujac poklady pamieci. -Tej dziewczynie - odpowiedziala w koncu, po nieco dluzszej przerwie, niz mogla sobie zyczyc. - Jakis czas temu przyprowadzil tutaj dzieciaka, dziewczyne. Ktos ja paskudnie pobil. - Skrzywila sie na samo wspomnienie. - Powiedzial, ze znalazl ja na ulicy i po prostu nie mogl zostawic. Poprosil, zebysmy jej pomogli. - Wsparla rece na biodrach jakby w oczekiwaniu, ze bede jej gratulowal. - Nie zrobil tego z zadnych innych pobudek, jak tylko w odruchu czlowieczenstwa. - A w glowie pojawilo jej sie wspomnienie czegos dziwnego w wygladzie tamtej dziewczyny: wygladala jak uliczne nic, cala w wytluszczonych lachmanach... tylko ze twarz miala jak jakis egzotyk, zbyt zielone oczy z podluznymi zrenicami. Jakby zrobili jej jakas bardzo droga chirurgie plastyczna... -Psychotronik - rzucilem. - Wygladala jak Psychotronik. -Kto? - Argentyne potrzasnela glowa. - Masz na mysli tamto dziecko? - Nie zapytala, skad wiem, jak ono wygladalo. Poslala mi jedno z tych spojrzen, jakim obdarzaja mnie martwe palki, kiedy odpowiadam na pytania, ktorych jeszcze nie zadali. - Bo ja wiem. -Nic nie robila, nie uzywala swojej psycho? -Tutaj nie. - Jeszcze raz potrzasnela glowa. - Ale niedlugo tu pobyla. Przyprowadzil ja w nocy, znajdowala sie w szoku. Nie mogla sie nawet samodzielnie poruszac. Opatrzylismy ja i polozylismy do lozka na gorze. Kiedy zajrzalam do niej rano, juz jej nie bylo. Nigdy wiecej jej nie widzialam. Daric wypytywal o nia pozniej, naprawde przejmowal sie, czy cos jej sie nie stalo, czy wszystko w porzadku. Daric taMing odgrywajacy aniola niebios wobec jakiegos swira. Nie wiedzialem, co, u diabla, mam o tym sadzic. Moze przypominala mu Jule... Tyle ze, jak sadzilem, on nienawidzi Jule. Przyszlo mi do glowy, ze moze sam ja tak pobil. -Mimo to nadal nie moge mu na tyle zaufac, zeby o tym powiedziec. Musisz mi obiecac, ze moja wizyte zachowasz w sekrecie. Westchnela ciezko. -Jesli masz az taka obsesje, to kimze jestem, zeby ci sie sprzeciwiac? - Przejechala wzrokiem po moich ciuchach. - Z takiej kupy wszystkiego musiales wybrac akurat to? - Machnela reka. Nic nie odpowiedzialem, bo myslami nadal krazylem wokol obrazu tamtej zagubionej dziewczyny o zielonych oczach, tak przerazonej, ze potrafila tylko zniknac bez sladu. Zastanawialem sie, czy jak ja swego czasu nie miala pojecia, dlaczego ktos mialby chciec stluc ja na kwasne jablko. Moze tego nikt nigdy nie potrafi zrozumiec... -Kocie - odezwala sie Argentyne, ktora nieoczekiwanie znalazla sie tuz przede mna, choc wcale nie zauwazylem, zeby sie ruszala. Odstapilem o krok, zaskoczony. Przypomnialem sobie, ze przedtem mowila cos o ciuchach. -Dzieki za ubranie - baknalem. - Powiedz mi tylko, kogo mam szukac. Wyniose sie wtedy i przestane cie wkurzac. -Moglibysmy cie najpierw troche podmalowac... - zaofiarowala sie, a ja zdalem sobie sprawe, ze jakas jej czesc nadal probuje mnie tu zatrzymac. Naprawde bala sie, ze jak stad wyjde, ktos zaraz kopniakiem straci mi glowe. Odwrocilem sie, poirytowany. -Nie - wskazalem reka ciuchy - naprawde wiem, co robie. - Zawahalem sie, odwrocilem jeszcze raz i zmusilem do usmiechu. - Ale dzieki za troske. Ona rowniez poslala mi usmiech, ale dostrzeglem w nim rezygnacje. -To moje przeklenstwo. - Zawiazala mi wokol glowy opaske z zielonego szalika. - Chodz. - Kiwnela glowa i ruszyla w strone drzwi. 18 Linie metra, ktora biegla pod zatoka z wyspy N'yuk do wyspy Stat, zbudowano prawie trzysta lat temu. Nie planowano na niej zadnych dodatkowych przystankow. Ale tam, na gorze, wkrotce skonczylo sie miejsce, a miasto szybko zaczelo sie przelewac poza brzegi wyspy, wkraczajac w zimne, ciemne wody zatoki. Teraz wieksza czesc dna morskiego miedzy poszczegolnymi wyspami pokrywalo odrebne miasto, zlozone z przezroczystych kopul, rozprzestrzeniajace sie jak rybia ikra po blotnistym dnie i zagarniajace je dla potrzeb stworzen pluco-dysznych.Ale ta czesc miasta nie nalezala do najatrakcyjniejszych, wiec tak jak Stare Miasto zamieszkana byla glownie przez rozne mety, narkomanow i przegranych - ludzi, ktorzy przeslizguja sie zawsze przez oka konglomeratowych sieci, albo z wyboru, albo dlatego ze nie potrafia inaczej i nie ma nikogo, kto zechcialby im pomoc. Teraz metro juz mialo tu swoje przystanki, a ja wysiadlem na trzecim z kolei. Zeby wydostac sie na powierzchnie, musialem przejsc ze trzy setki smierdzacych moczem schodow, bo winda nie dzialala. Wsparta filarami pieczara stacji sama w sobie nie wygladala zle - FKT zapewniala tu taka sama obsluge jak we wszystkich innych Okregach Handlu Federacyjnego. Calkiem niezle sobie radzili. A potem pozostawili tu wszystkich tych dryfujacych zyciowych rozbitkow wlasnemu losowi, zamiast zajac sie i nimi. Potrzebne im byly takie lawice zrozpaczonej i niewykwalifikowanej sily roboczej, na ktorej zerowali ich werbownicy, odlawiajac i sprzedajac ja potem konglomeratom do najbrudniejszych prac. Przestapilem chorego psa, ktory lezac, dyszal ciezko u szczytu schodow. Popatrzylem dookola, na mury pokryte graffiti i sterty smieci, poczulem, jak rece w kieszeniach same za ciskaja sie w piesci. Nie chcialem tu niczego dotknac, nie chcialem, zeby oblepil mnie ten tlusty brud, ktory przylgnie mi do skory i mnie skazi. Zrobilo mi sie niedobrze na samo wspomnienie tego, jak zylem niegdys, kiedy jeszcze sam bylem jak ci ludzie tutaj. Kiedy nie wiedzialem, gdzie konczy sie brud, a zaczyna moja wlasna skora, i niewiele mnie to obchodzilo... -Cholera - zaklalem z cicha. Przystanalem, oparlem sie o sciane, zeby dojsc do siebie. Wiedzialem teraz, ze za dlugo przebywam wsrod taMingow. Malo, ze juz zaczynam zapominac, kim tak naprawde jestem, ale do tego zaczynam tez siebie nienawidzic. To chyba musi byc zarazliwe. Postawilem kolnierz kurtki i ruszylem, zostawiajac za soba schody stacji. Juz prawie sadzilem, ze czuje zapach morskiego dna, ktory docieral do mnie czasami w Starym Miescie, kiedy autentyczny powiew znad morza zdolal sie jakos wedrzec do srodka. Ale tutaj morskie dno pogrzebano pod monomolem i kompozytem. To tylko moja wyobraznia probuje nadac jakis sens zastalemu odorowi potu i uryny. To bylo wlasnie miejsce, o ktore mi chodzilo, stacja o nazwie Plac Wolnego Rynku. Opisala mi go Argentyne i pozostali muzycy, wypelniajac sobie nawzajem luki w wiedzy, az zdolalem uzyskac z tego wszystkiego mentalna mape tak przejrzysta, jak to tylko mozliwe. Mrowisko ulic wokol wejscia na stacje metra stanowilo samo serce dzielnicy handlowej Rynku Brakow. Tutejsze motto przewodnie brzmialo: "Czego tylko sobie zazyczysz". Przedstawiciele handlowi gotowi tu byli dostarczyc kazdego rodzaju uslug z tych, ktorych istnienia konglomeraty juz od dawna nie przyjmowaly do wiadomosci. Krazyli po otwartym placu wsrod ludzi poszukujacych takich wlasnie uslug lub takich, ktorzy znalezli sie tutaj, bo nie mieli gdzie pojsc. Nagle zamarlem bez ruchu, wpatrzony w tlum przed soba. Ktos brnal wsrod ludzkiej gestwiny, kierujac sie w strone metra - ktos mi znajomy. Stryger! Mial na sobie te swoja peleryne, a dookola tlum wiernych, ale nigdzie nie widzialem zadnych ludzi z mediow. Nikt tez nie poswiecal mu wiecej niz jednego krotkiego spojrzenia. Przystanalem za luszczacym sie slupem ogloszeniowym, zeby zniknac mu z oczu, i przygladalem sie, jak mnie mija. Musnalem ostroznie jego mysli, ciekaw, co on tu, do cholery, robi. Mialem nadzieje, ze cos paskudnego. Obejrzal sie przez ramie w kierunku, z ktorego nadszedl. Czul wspolczucie, satysfakcje... ale nic poza tym. Jedno z oplacanych jego pieniedzmi schronisk znajdowalo sie po drugiej stronie placu. Przychodzil z wlasnej woli na Sam Koniec, zeby osobiscie sprawdzic, jak osrodek spelnia swoje zadanie. To jedyna przyczyna, dla ktorej sie tu znalazl. W tej chwili nie mial na mysli nic innego - ani glosowania w Zgromadzeniu, ani miejsca w Radzie, ani ludobojstwa... Patrzylem, jak znika na stacji metra, czulem, jak cierpne caly w srodku. Kiedys chcial jedynie czynic dobro. Moze zreszta jakas jego czesc nadal tego pragnela. Probowalem wyobrazic go sobie w sposob, w jaki widzial go kazdy poza mna: ze majac takie srodki i taka wladze pozytkuje je wylacznie na dobre uczynki. Poczulem sie parszywie. Wychynalem z kryjowki i ruszylem miedzy tlum. Wszedzie dookola uliczni przekupnie porozstawiali swoje kramiki albo po prostu kucali wzdluz chodnika, otoczeni towarami, i tamowali ruch pieszym. Ich przerazliwe pokrzykiwania i ogluszajace dzwieki muzyki zagluszaly wymrukiwane pytania i rzucane polglosem odpowiedzi dotyczace zawieranych dookola prawdziwych transakcji. Argentyne mowila, ze czasem pojawiaja sie tu korby, tak dla porzadku, ale teraz nie dostrzeglem zadnego. Atmosfera panowala taka jak w Starym Miescie - najwazniejsze byly pozory. Tutaj wpadali na mielizne - doslownie i w przenosni - i mieli doskonala tego swiadomosc. Tutaj mozna bylo kupic lub sprzedac wszystko, jezeli tylko znalo sie reguly gry. Wyjalem lewa reke z kieszeni i zlapalem za kolnierz kurtki - znak, ze szukam narkotykow. Trzymajac ja w ten sposob, zebralem sie na odwage i zapuscilem w morze groteskowych postaci, lowcow i zyciowych rozbitkow. Widzialem dookola innych poszukiwaczy z rekoma wczepionymi w kolnierze -niektorym az pobielaly kostki. Widzialem rece splecione za plecami, dlonie zacisniete na nadgarstku drugiej reki, dlonie wystukujace nieme przeslania o uda - wysylaly najrozmaitsze wiadomosci do wszystkich zainteresowanych. Jesli nie znalo sie odpowiednich kodow, mozna bylo lazic tak godzinami i nie otrzymac odpowiedzi, jaka pragnelo sie uslyszec. Znaki tutaj roznily sie od tych, ktore znalem, ale dosc nieznacznie. Kiedy mijalem ludzi, zagladalem im w mysli, sprawdzalem znaczenie znakow, uczylem sie i zapamietywalem. Jesli nawet robilem ja kies niewyrazne pomylki, mozna je bylo przeoczyc - no, ale z drugiej strony, komus przeciez mogly rzucic sie w oczy... Uskoczylem z drogi czemus, co z grubsza przypominalo czlowieka, tyle ze rozmiarow konia, a co wloklo za soba na lancuchu polnagiego cpuna. Jeden po drugim podchodzili do mnie dealerzy, oferujac mi zwykle uliczne gowno. Wszyscy potrzasali glowami, kiedy mowilem, czego chce. Wszyscy z nich znali nazwiska, ktore kazala mi podac Argentyne - nazwiska tych, z ktorymi Daric prowadzil grubsze interesy - ale nikt nie chcial sie do tego przyznac. Niektorzy, slyszac je, odwracali sie ode mnie i umykali, jakbym byl trujacy, inni patrzyli tylko w milczeniu, a potem szli sprawdzic. Powinienem byl sie spodziewac, ze nikt nie zaufa mi na piekne oczy - oni nie moga poczytac mi w myslach. Daric zwykle spotyka sie ze swymi dealerami w Czysccu, tak mowila Argentyne... W polowie drogi miedzy swoim a ich swiatem. Sami osobiscie nigdy nie krazyliby w takim tlumie. A zatem pozostalo mi tylko czekac i miec nadzieje, ze ktorys z nich zainteresuje sie na tyle, zeby po mnie poslac. Nie ustawalem w marszu, zeby uniknac kieszonkowcow, zebrakow i sprzedawcow, usilujacych mi wcisnac rzeczy, ktorych wcale nie mialem ochoty kupic. Chudy dzieciak z cieknacym nosem i paskudna szrama na jednym oku oraz wlokaca sie za nim jeszcze chudsza dziewczynka pociagneli mnie za rekaw i zaczeli skamlec: -Prosze, panie... Chcialem sie im wyrwac, ale jakos nie moglem. Pomacalem w kieszeniach w poszukiwaniu kilku zetonow, ktore zwykle nosze, jako pamiatke po dniach, kiedy moj nadgarstek byl rownie pusty co ich. Dalem mu garsc. Chlopczyk zniknal, ale zanim zdazylem zrobic nastepny krok, jego miejsce zajal ktos inny, a potem jeszcze ktos, i jeszcze... W koncu oproznilem kieszenie do cna. Kiedy zebracy zobaczyli, ze juz nic nie rozdaje, znikneli w poszukiwaniu klientow z nienaruszonym zapasem zetonow, a ja zyskalem wreszcie troche przestrzeni. Sa takie dziury, ktorych czlowiek nigdy nie zdola zapelnic, nawet gdyby jego kredyt przypominal studnie bez dna. Zerknalem na bransolete i zaklalem, przekonawszy sie, ktora godzina. Spojrzalem w gore, ale nie bylo tam nic do ogladania - kopula nad moja glowa byla zupelnie niewidoczna na tle morza. Ciemnozielone niebo zalewaly rozproszone swiatla latarni ulicznych. W miejscu takim jak to nadzieje nie siegaja juz wyzej. Zastanowilem sie, jak Sam Koniec wyglada z gory, jak widza go te wszystkie dziwne stworzenia, ktore mieszkaja na zewnatrz. Przynajmniej wciaz jeszcze mam swoja bransoletke, a w takim tlumie to juz cos. Zalozylem specjalne zabezpieczenia, bo wiedzialem, jak latwo poradzic sobie ze zwykla sprzaczka. Oparlem sie o slup latarni na rogu placu i potrzasnalem dlonia, ktora zdretwiala mi juz od nieustannego trzymania za kolnierz. Poczulem sie wyczerpany i napiety jak struna; kazda mijajaca sekunda uswiadamiala mi wyrazniej, ze zmierzam donikad. Tam, gdzies wsrod tych ulic, za drzwiami lepiej zabezpieczonymi niz drzwi wiekszosci konglomerackich ambasad, znajdowal sie ktos, kto w nielegalnym laboratorium produkowal wlasnie to, czego potrzebowalem, albo ktos, kto chetnie by mi tego dostarczyl. Zaczalem sie zastanawiac, dlaczego nikt z zagadnietych jeszcze dotad nie wrocil, czy moze dzieje sie tutaj cos, o czym nawet Argentyne nie miala pojecia, a co przeszkadza mi w zdobyciu potrzebnego towaru. Moze popelniam jakis blad, moze czai sie tu jakis sekret, jakis ukryty problem. Chcialem sie dowiedziec, o co chodzi. Tylko ze jesli mam racje, to wpychanie sie w te obce, zielone uliczki samotnie mogloby sie okazac najgorszym bledem, jaki w zyciu popelnie. Moge zwrocic na siebie uwage wlasciwych ludzi. Ale rownie dobrze tych zupelnie niewlasciwych. Czemu, u diabla, nic nigdy nie moze byc proste? Glowa znow zaczynala mnie lekko bolec. Przycisnalem palce do skroni, sila woli probujac powstrzymac bol. -Hej, nagrzany, chodz z nami. Damy ci wszystko, o co poprosisz, a nawet wiecej... Podnioslem glowe i zaraz szarpnalem sie do tylu, bo dookola mnie zebralo sie z pol tuzina niebezpiecznie wygladajacych dziwek. Od smrodu skory i feromonowych perfum przewrocilo mi sie w zoladku. Ich szefowa przycisnela mnie do slupa latarni, okute w metal palce zlapaly mnie za krocze. -Chcesz sie ostro zabawic, co, skarbie? - Zacisnela reke na moich jadrach. - My tez. Zaklalem z bolu i odtracilem jej dlon. -Cofnij sie. Nie prosilem o seks. Szukam czegos innego. -No to dlaczego sygnalizujesz seks, cukiereczku? - Jej dlon zaczela nasladowac moje ruchy, kiedy pocieralem skronie. Zlapala mnie za klapy kurtki. - A juz chwytam, chcesz pozgry-wac niedostepnego...? Szarpnela mnie do przodu i zdzielila w twarz. Oddalem jej i od razu wiedzialem, ze to byl blad, bo cala banda dokladnie mnie otoczyla. Uzbrojone w metal i skore dlonie przycisnely mnie do slupa, a ona zdzielila mnie jeszcze raz, drugi, trzeci. Kiedy juz mnie puscily, oszolomiony, przysiadlem na kuble na smieci. Szefowa wyszarpnela szminke ze starego pasa na naboje, ktory zwisal jej przez piers. Krzywiac sie, otworzyla ja i wysmarowala mi usta. Potem odeszla ze swoja banda w tlum. Dzwignalem sie z powrotem i otarlem twarz rekawem kurtki, syczac z bolu, kiedy natrafilem na sprzaczki zapiecia. Zdolalem jedynie poplamic ciemna skore kurtki szminka i krwia z miejsca, gdzie rozciela mi skore na policzku. Tlum przetaczal sie obok mnie nieprzerwanie, jakby nie stalo sie nic niezwyklego. Bo tez nic niezwyklego sie nie stalo. -Ej, maly... - Tuz przede mna pojawila sie czyjas nalana i porosnieta szczeciniasta broda twarz, facet blokowal mi droge, kiedy chcialem ruszyc dalej. Byl wyzszy ode mnie o pol glowy i dwa razy szerszy, ubrany w ciemne, obszerne, powiewajace na wietrze ciuchy. Zebralem sie w sobie, szykujac sie na nastepna pomylke, zastanawiajac sie w duchu, co u licha znow zrobilem, ze przyciagnalem uwage nie tych, co chcialem. Ale on tylko wybuchnal smiechem na widok mojej miny - a moze ogolnie na widok mojej twarzy - i odezwal sie: - Slyszalem, ze szukasz Venka. -Taa... - rzucilem niedbale, zeby pokryc radosny wybuch ulgi w srodku. Ten jest prawdziwy. Zna Venka i dla niego pracuje. -A ile to dla ciebie warte? Wyciagajac ku niemu dlon, pokazalem bransolete z kredytem. -To moze mu sie oplacic. -Dlaczego chcesz sie z nim widziec? -To osobista sprawa. - On juz znal odpowiedz. Trudno bylo grac dobrze w te wszystkie gierki, kiedy czlowiekowi jeszcze szumi w glowie od uderzen. -No to skad mam wiedziec, ze Venk bedzie mogl ci pomoc? - naciskal. Chcial znac moje zrodlo informacji. Jeszcze raz otarlem piekacy policzek. -Przyslal mnie Daric taMing. Chcesz pohandlowac czy nie? -Chodz za mna - rzucil i zaczal sie oddalac, zanim zdolalem cokolwiek powiedziec. Poszedlem wiec za nim. Musialem maksymalnie skupic uwage, zeby nie zgubic go w tym tlumie. Szedl tak, jakby mu bylo najzupelniej obojetne, czy za nim nadazam, jakby to mnie zalezalo na nim bardziej niz jemu na mnie. Pewnie mial racje. Ale czesc jego mysli stale zwrocona byla ku mnie, pilnowal, czy jestem, choc udawal, ze wcale tak nie jest - i wciaz nadawal cos bezglosnie do kogos, kto znajdowal sie przed nami. Prowadzil mnie coraz dalej od stacji i placu. Ruszylismy w glab jednej z mrocznych ulic, pelnych ukrytych uslug, specjalnych, ktore czekaly na amatorow z dala od swiatla i halasu. Czulem ulge na mysl, ze zywy wydostalem sie z tamtego placu, ale ta ulga trwala dopoty, dopoki slyszalem sciszony pomruk tlumu. Zdalem sobie sprawe, ze plac Wolnego Rynku otacza cos w rodzaju niewidzialnego pola. Nic namacalnego, tylko raczej postawa, nie wypowiedziana grozba, ktora trzymala obcych w jego obrebie. Po tej ulicy nie chodzil nikt, kto nie byl tu u siebie, bo zaraz z tysiaca okien sledzily go tysiace widzialnych i niewidzialnych oczu. Obcy! - szeptaly jednostajne szare mury z prefabrykatow, siegajace ku niesamowicie ponuremu niebu, ktore tylko czekalo, zeby runac z wysokosci piecdziesieciu metrow. Fosforyzujaca siec linii geodezyjnych jarzyla sie lekko, znaczac odwrocone linie nieba i morza jak elektryczna siec rybacka... Tylko tyle oddzielalo nas od ryb. Poczulem, jak dlawi mnie napiecie - tak mocno, ze ledwie moglem oddychac... I nagle zdalem sobie sprawe, ze to nie tylko wytwor mojej wyobrazni. -Hej! - zawolalem. Moj przewodnik zwolnil i obejrzal sie na mnie przez ramie. -Tedy nie idzie sie do Venka. Dokad mnie prowadzisz? -To rozkaz Venka. - Wzruszyl ramionami. - Spotka sie z toba przy Komorach. -Przy Komorach? - powtorzylem, kradnac mu z mysli ich obraz. Sam skraj miasta, tutaj, na Samym Koncu. Stad nurkowie wychodza w morze, zeby sprawdzic urzadzenia albo pracowac na podmorskich farmach. I tam pozbywaja sie swoich smieci. Ale Venk tam bedzie, juz na mnie czeka. Tak wlasnie mu powiedziano, a on w to wierzyl. - Dlaczego? Znow wzruszyl ramionami. -Venk nic nie mowil. - I ruszyl dalej. Poszedlem za nim bez slowa. Tam pozbywaja sie smieci. Niedobrze to wygladalo, z kazdym krokiem gorzej. Mialem ochote stanac, zawrocic, ale bylo juz za pozno. Szlismy dalej, obok przesuwaly sie cicho mody i tramwaje, a nieliczni przechodnie zerkali na nas z ukosa, kiedy zblizylismy sie do konca linii. Polyskujaca siec nieba zeszla nam lukiem na spotkanie, gdy dotarlismy w koncu do czegos w rodzaju mola. Tutaj rzeczywiscie czuc bylo zapach morza, bo na scianie ciagnal sie rzad komor powietrznych - od malych, jednoosobowych, do zupelnie gigantycznych - a nad nimi polyskiwaly w ponurej zieleni napisy okreslajace ich przeznaczenie. Za kopula widac bylo przemykajace dziwne cienie - moze byli to rdzenni mieszkancy tej drugiej strony, a moze naruszajacy ich terytorium nurkowie. Za sciana kopuly niewiele bylo widac, ale wydawalo mi sie, ze gdzies w glebi tego mroku dostrzegam pojedyncze swiatla. Byly to pecherzyki odrebnych swiatow w glebi zatoki, gdzie mieszkali ci, ktorym potrzeba wiecej anonimowosci i bezpieczenstwa, niz mogl im zapewnic nawet Sam Koniec. Molo na koncu bylo puste, stanowczo zbyt puste. W poblizu nie poruszalo sie doslownie nic - ani w otwartych dokach, ani pomiedzy pootwieranymi budynkami magazynow. Zajelo mi dobra chwile, zanim obok jednej z takich ciemnych czelusci zdolalem wypatrzyc czekajaca na nas postac. Polyskujac w przycmionym swietle pancerzem ochronnym, Venk zaczal sie do nas powoli przyblizac, az w koncu nawzajem moglismy dojrzec rysy swych twarzy. Odczulem u niego szok, kiedy mnie rozpoznal. -Widzialem cie w trzy-de - wyszeptal. Ciekawe, czemu szepcze? - Daric cie do mnie przyslal...? - zapytal zaraz, przeciagajac samogloski, nie znalem tego akcentu. -Taa - rzucilem od niechcenia, brnac po omacku w jego myslach. Skora zjezyla mi sie na grzbiecie, kiedy znalazlem ukryte tam obrazy. O cholera! - Potrzebuje troche... -Nie - szepnal. Otarl rekawem nos. Moj przewodnik stal metr ode mnie. Na ruch Venka odwrocil sie, unoszac jednoczesnie dlon... Kopnalem z calej sily i dosieglem stopa jego ramienia, tuz zanim z rekawa wystrzelil promien goracego swiatla. Poczulem w boku ostry bol, kiedy bialy promien wygryzl dziure w kurtce. Kopnalem go jeszcze raz, napotykajac pancerz ochronny tam, gdzie spodziewalem sie trafic w czule miejsce. Rzucilem sie na niego, bo sadzil, ze zerwe sie do biegu, i dzieki temu udalo mi sie go zwalic na ziemie. Walnal mocno glowa o chodnik. Zerwalem sie zaraz i pobieglem ile sil w nogach, byle dalej od nieruchomej, polyskujacej jak zjawa sylwetki na tym zbyt pustym molo i od wszystkich gromow, jakie mogla zeslac na moja glowe. Udalo mi sie dopasc konca ulicy - mialem wiecej szczescia niz zwykle, bo czlowiek Venka nie mial detektorow ciepla. Zobaczylem, ze za rogiem czeka tramwaj, wiec rzucilem sie ku niemu z wrzaskiem. Szarpnal sie do przodu i wkrotce zniknal, zostawiajac mnie z tylu... specjalnie. Zwolnilem i zaklalem, zdyszany. Tych kilku ludzi, ktorzy zostali na chodniku, patrzylo przeze mnie, jakbym byl niewidzialny - albo naznaczony. Znikneli zaraz wsrod cieni, po bramach, niepostrzezenie odsuwajac sie jak najdalej ode mnie. Pobieglem w glab ulicy, serce walilo mi jak oszalale, a mysli wypatrywaly ewentualnej pogoni. Przez caly czas zastanawialem sie tez, jak daleko uda mi sie dotrzec i co takiego zrobilem, ze dealer Darica chce mnie zabic. Usilowalem sobie przypomniec, kiedy ostatni raz czulem sie takim idiota albo taki przerazony. Nie sadzilem, ze zechca dopasc mnie na srodku ulicy, nawet w takim miejscu. Cholera, jestem w koncu pieprzona gwiazda! Ale jesli nawet tu mnie nie zabija, moga mnie zawlec w dogodniejsze miejsce. A potem czekaja na mnie Komory. Czulem z tylu trzy umysly zjednoczone w poscigu za mna. Przed soba mialem jeszcze trzy, zachodzili mi droge. Dalem nura w boczna uliczke, kiedy tylko cienie przede mna zaczely przybierac ludzkie ksztalty. Czulem sie tak, jakbym plynal w morzu zielonego swiatla, to bylo jak bieg w koszmarnym snie. Moj Boze, trace forme - uslyszalem, jak parskam krotkim smieszkiem, kiedy jakas czesc moich mysli uwolnila sie w babelku paniki i poszybowala gdzies poza rzeczywistosc. Strumien swiatla wylewajacy sie z nieoczekiwanej szczeliny wpolprzymknietej bramy. Nie przejmujac sie, co czeka mnie po drugiej stronie, wpadlem do srodka. Natychmiast zderzylem sie z czyms - a raczej z kims ubranym w biale dlugie szaty, niemalze zbijajac go z nog. -Hyyy - wyrzezilem, na pol pytajaco, na pol z ulga. Zebra nie modlitewne. Moj wzrok wypatrzyl jakis obiekt kultu na oltarzu i grupke postaci w bieli, ktore sie mnie nie spodziewaly, nie szukaly, nie polowaly na mnie. Uslyszalem przeklenstwa, sykniecia, jakies rece wyciagnely sie ku mnie, zeby mnie podtrzymac - i zrewidowaly mnie sprawnie, a potem szarpnieciem odciagnely mi ramiona na boki, az stalem przed nimi jak wiezien. Rozgorzaly swiatla, oslepily mnie. Twarde, wytatuowane twarze, ktore teraz pochylaly sie nade mna, z pewnoscia nie nalezaly do gromadki swiatobliwych mezow. Zaczalem sie wyrywac, ale ktos zaraz zdzielil mnie w zoladek. Puscili mnie, a ja bezradnie zwalilem sie na ziemie. Zgiety wpol z bolu, doslyszalem placzliwy jek, ktory brzmial jakos nieludzko, uslyszalem, jak z wolna przeksztalca sie w slowa: -Sakrament! Swieze wino w kielichy Spijacza Dusz... Uslyszalem szczek sprezynowca. Ujeta przez kogos glowa szarpnela mi sie do tylu. Zobaczylem blysk ostrza, zmierzajacego lukiem do mojej piersi. Wyrzucilem w gore rece i wrzasnalem, kiedy dlon przecial mi nagly blysk bolu, a wlasna krew trysnela prosto w twarz. Bliski huk ogluszacza pozbawil mnie wszystkich zmyslow, nagle tylko uslyszalem wiecej krzykow, wiecej przeklenstw, jakby podwoila sie liczba ludzi wokol mnie. Biale kiecki rozsypaly sie w poplochu, wywrzaskujac w noc imie Spijacza Dusz -i pozostawiajac mnie na ziemi otoczonego lasem opancerzonych nog. Kolejne rece dzwignely mnie z ziemi, bo zolnierze ulicy, ktorzy zapedzili mnie w te slepa uliczke, zyczyli sobie zachowac dla siebie to, co jeszcze ze mnie zostalo. 19 Pozwolilem, zeby mysleli, iz nie moge isc, bo rzeczywiscie nie moglem, a sam sobie wmawialem, kiedy tak wlekli mnie z powrotem na ulice, ze tylko czekam na odpowiednia chwile, zeby sie wyrwac...Ktos czekal na nas w kiepsko oswietlonej gardzieli budynku po drugiej stronie ulicy. Ten nie blyszczal - nie mial na sobie pola. To nie ten sam, nie Venk, ktorego pozostawilem za soba na nadbrzezu. -Witaj, Kocie - odezwal sie. Ci dwaj, ktorzy mnie wlekli, zatrzymali sie, zeby mogl mnie obejrzec. Znal mnie i sadzil tez, ze i ja znam jego. W jego glosie pobrzmiewalo cos mgliscie znajomego, ale nie mialem pewnosci, czy juz widywalem te twarz. W dloni rozblysla mu swietlna kostka, ukazujac mi dokladniej rysy jego twarzy: sta-ro-mloda, sniada skora, ostry nos i bystre, nieprzeniknione oczy pod wiecha prostych, czarnych wlosow. Jak cala reszta mezczyzn, mial na sobie pancerz, ale oslone twarzy podniosl tak, zebym mogl go widziec. Srebrny kolczyk przeciagniety przez lewe nozdrze zamigotal w swietle. -Poznajesz mnie teraz? Potrzasnalem tylko glowa, bo w myslach nadal widzialem tamto opadajace ostrze, wciaz i wciaz od nowa. -Nie - wymamrotalem, nie rozumiejac, czemu mnie po prostu nie zabije i juz. Waskie usta zadrgaly niecierpliwie. Powoli uniosl dlon i zdjal nabijana cwiekami rekawice. Jego nadgarstek otaczal bialy pierscien blizny, dokladnie taki sam jak u mnie. -A teraz? Przymknalem na chwile powieki, wsluchujac sie w szept jego mysli: Mika. Z niedowierzaniem zajrzalem mu jeszcze raz w twarz. Kiedy ja ostatnio widzialem, obaj na miejscu tych blizn nosilismy jeszcze czerwone obraczki. -Mika. - Nigdy nie widzialem jego twarzy zdrowej i czerstwej, poniewaz zawsze byla pokryta radioaktywnym pylem i wycienczona choroba. Bylismy partnerami w ciezkiej pracy, nigdy przyjaciolmi; w kopalni czlowiekowi szybko odechciewalo sie tego rodzaju prob. Ale widzial, jak uciekam, jak zostawiam go tam z zapisanym wyrokiem smierci. A wyraz jego twarzy do tego stopnia wzarl mi sie w pamiec, ze w koncu musialem cos wymyslic, zeby sie go pozbyc ze swoich snow. -A co ty tu robisz? - zapytalem zduszonym glosem przestraszonego dziecka. -Co, jeszcze nie wykombinowales? - zapytal takim tonem, jakby umknela mi pointa jakiegos dowcipu. - Cholera, maly, jestem tu, zeby ratowac ci tylek. - Podszedl blizej, wreczyl kostke jednemu z mezczyzn i zaczal mnie ogladac. - Poprawiles sobie zrenice, co? - Widzac moj grymas, usmiechnal sie tylko jeszcze szerzej. Chwycil mnie lekko za nadgarstek i uniosl do gory moja przecieta dlon, nie zwazajac na to, ze krew zaczela splywac obficie po jego rece. Az zaklalem na widok tej rany. Sterczalo z niej ostrze noza - przeszedl na wylot. Nagle swiatlo zrobilo sie zbyt zlote i poczulem sie tak, jakbym tonal w miodzie. Ciemne oczy Miki znow patrzyly prosto w moje, ale tym razem nie byly juz nieprzeniknione. Szeroki usmiech zniknal. -To ty... - odezwal sie, potrzasajac glowa. - To ty wykupiles moj kontrakt i poslales pieniadze, zeby medyczni wyczyscili mi pluca i jeszcze tyle, zebym mogl zaczac od nowa. - Dlon na moim nadgarstku zacisnela sie mocniej. - A nigdy nawet nie powiedziales mi dlaczego. Dlaczego? Dlaczego to zrobiles? Skrzywilem sie, a on nieoczekiwanie zwolnil uchwyt. Nic nie odpowiedzialem, bo nie moglem wymyslic zadnej sensownej odpowiedzi. Uniosl druga dlon, ktora po chwili zacisnela sie na rekojesci noza. Wzdrygnalem sie, a on ponownie wzmocnil chwyt. -Spojrz na mnie - powiedzial. Podnioslem wzrok, a on jednym szarpnieciem wyrwal ostrze z mojej dloni. Poczerwienialo mi w oczach, jeszcze raz krzyknalem -i zdusilem zaraz ten okrzyk, poniewaz przygladalo mi sie pol tuzina mezczyzn, ktorzy na co dzien robia takie rzeczy obcym. Zdejmowanie zakrwawionej rekawiczki ciagnelo sie przez kilka dlugich, roztrzesionych oddechow. Kiedy wrocila mi ostrosc widzenia, zobaczylem, jak Mika uroczyscie sklania glowe, a kaciki ust jeszcze raz rozciagaja mu sie w lekkim usmiechu. Upuscil na ziemie przesiaknieta krwia rekawice. Potem w milczeniu, uroczyscie, wzial noz, ktory wyjal z mojej rany, i przylozyl do wnetrza wlasnej dloni. -Nikt nigdy nic dla mnie nie zrobil - szepnal. Nie odrywal wzroku od mojej twarzy. - Nawet wlasna rodzina. Nikt oprocz ciebie. - Szczeki zacisnely mu sie gwaltownie, kiedy przycisnal ostrze noza, a buchajaca spod niego krew rychlo wypelnila zaglebienie dloni. Podniosl reke i przycisnal ja do mojej, zaciskajac dookola palce, az nasze rany spotkaly sie, a krew poplynela wspolnym strumieniem. - Wszystko, czego zechcesz - wszystko - tylko popros. Rozumiesz, bracie? Skinalem glowa ostroznie. Puscil mnie i zdjawszy sobie z szyi jeden z kilku barwnych szali, owinal nim ciasno moja dlon; drugi szal owinal wokol wlasnej. Popatrzylem na jego dzielo. -Chcialbym gdzies usiasc - wymamrotalem. -Juz sie robi. - Usmiechnal sie szeroko. Podparl mnie ramieniem i poprowadzil z powrotem na glowna ulice, do znajdujacego sie o kilka bram dalej baru. Pozostali mezczyzni ruszyli za nami, otaczajac nas z obu stron, poruszali sie swobodnie, ale starannie wszystko obserwowali. W koncu do mnie dotarlo, ze to jego ludzie, ze wypelniaja jego rozkazy. -Ktos probuje mnie zabic... - zaprotestowalem, potrzasajac glowa, kiedy Mika usilowal mnie wepchnac w rozjasnione i gwarne wnetrze. Na twarz powrocil mu ostry jak brzytwa usmiech. -Juz nie. -Nie chodzi o tamtych... - Kiwnalem glowa w strone, skad przyszlismy. - Ktos inny. -Nie marnujesz czasu, co? - parsknal. Pchnal mnie wprost w otwarte ramiona halasu i swiatla. - Juz nie - powtorzyl, kiedy opadlem na lawke w najblizszej pustej lozy. -Teraz juz masz Rodzine. - Poslal jakis znak swoim zolnierzom, a oni, skinawszy glowami, stopili sie z halasliwym tlem. Mika przysiadl po drugiej stronie pokrytego laminatem stolika, podparl glowe rekami i rzucil zamowienie w strone wbudowanego w sciane kelnera. -Jezu - odezwalem sie chrapliwie. - Skad sie tu u licha wziales? - Nie bylo tu zimno, a przeciez caly sie trzaslem. Machnal reka. -Ech, tutaj sie urodzilem. A teraz tutaj pracuje. Skorzystalem z kredytu, ktory mi zostawiles, zeby wkupic sie do Rodziny. - Parsknal smiechem. - A czego sie spodziewales, ze wstapie do FKT? Skrzywilem usta w lekkim usmiechu i pokrecilem glowa. -Mam niezle perspektywy rozwoju. - Machnal glowa w strone stolu, przy ktorym jego ludzie grali w kosci. - Dorobilem sie juz wlasnego szwadronu. - Ze sciany wyskoczyly drinki, ktore zamowil. Pchnal jeden w moja strone. Potrzasnalem odmownie glowa, przygladajac sie, jak bialawa pianka osiada, tworzac skorupke na brzegu szklanki. -Wypij - rzucil uspokajajaco. - To tylko soda. Wypilem z wdziecznoscia. -W czym sie specjalizujesz? - zapytalem, zastanawiajac sie jednoczesnie, czy przypadkiem tego nie pozaluje. -W tym, co akurat przynosi najwiekszy zysk. - Wzruszyl ramionami. - Glownie zabezpieczanie i ochrona. Zastanawialem sie nad tym przez chwile. -Ale to wszystko nadal nie wyjasnia, jak to sie stalo, ze znalazles sie tu dokladnie na czas, zeby uratowac mi tylek. Taki znow szczesciarz to ja nie jestem. Jeszcze raz parsknal smiechem. -Widzialem cie w "Porannym serwisie", bohaterze. - Jednym lykiem oproznil do polowy wlasna szklanke. - Kiedy sie dowiedzialem, ze tu jestes, kazalem cie wytropic. Chcialem... wyrownac rachunki. Nie myslalem, ze przyjdzie mi zaczac tak szybko. -Co to byly za rabniete dranie? -Rozpruwacze... gang kultowy. Wyzarliby ci serce - doslownie. Odwrocilem wzrok, czujac, jak wilgotnieje mi twarz. -Argentyne uprzedzala mnie, ze robie z siebie durnia. - Zdrowa reka tulilem te druga, pulsujaca bolem. Szok powoli mijal; mialem wrazenie, jakbym trzymal w garsci kilka rozzarzonych wegli. A nie moglem ich odlozyc. Z duzym wysilkiem udalo mi sie przytlumic receptory bolu w mozgu. - Zdawalo mi sie, ze znam zasady. -Argentyne? Ta symbionistka? Znasz ja? Podnioslem wzrok, bo poczulem, jak dociera do mnie fala nie strzezonego podniecenia, nad ktora jednak niemal natych- miast odzyskal kontrole. Uswiadomilem sobie, ze mu zaimponowalem. -Troche. Odchylil sie do tylu i staral sie wygladac tak, jakby wcale sie przede mna nie zdradzil. -Strasznie mnie laduje ta jej robota. -Tak - potwierdzilem - to prawdziwa supernowa. - Wywolalem w myslach jej obraz, zeby troche sie rozgrzac. Mika wzruszyl ramionami. -Lubie to, co robi. Ale ona sama nie jest w moim typie. Znow podnioslem na niego zaskoczony wzrok. -Nie wygladasz mi na martwego. Rozesmial sie. -Nie lubisz kobiet. - W ulamku sekundy zdalem sobie sprawe, co oznaczal zupelny brak zmyslowosci, kiedy o niej myslal. -W kazdym razie nie w lozku... To ci przeszkadza? - Jego twarz stezala na widok miny, ktora chyba zagoscila na mojej twarzy. -Nie. - Potrzasnalem przeczaco glowa. - Sam jestem swirem, wiec jakie mam prawo kogokolwiek krytykowac? Po prostu zdziwilo mnie, ze nigdy nie probowales sie do mnie przystawiac tam, w kopalni. - Jeszcze wyrazisciej uswiadomilem sobie, jak bardzo nic o sobie nie wiemy. Nawet nie wiedzialem, jak ma na nazwisko - czy w ogole jakies ma. Popatrzylem na swoja dlon, na krew, ktora juz zaczela przesiakac przez warstwy materialu. Braterstwo krwi. Znow zaczalem sie trzasc. -Caly czas bylem kurewsko zmeczony i chory. - Popatrzyl na mnie, a na twarz znow powoli wpelzl mu chytry usmieszek. - A poza tym ty tez nie jestes w moim typie, swirze. - Nie bylo w tym jadu, tylko sama prawda. Ale ufal mi - ze nie bede probowal dotknac go myslami - bo ja tez trzymalem sie wtedy od niego z daleka. -No i wlasnie tu wyladowalem - dodal. - A ty, co, u diabla, robisz na dole, poza tym, ze probujesz popelnic samobojstwo? Wygladalo, ze masz wszystko, czego ci trzeba, kiedy widzialem cie na scianie dzis rano. Ochroniarz takiej szyszki - przyjemna robotka, jesli sie wie, jak ja dostac. -Mam klopot z narkotykami. Nie taki zwykly... - dodalem, widzac, jak unosi z zaskoczenia brwi. Kolejny raz zaczalem wszystko wyjasniac. Nie moglem powstrzymac sie od refleksji, ze o tyle latwiej byloby mi po prostu wlozyc mu to wszystko do glowy - gdyby nie ten strach. -A Venk probowal cie wyzerowac, kiedy mu powiedziales, ze przysyla cie Daric taMing? - Mika sciagnal brwi. -Musial rozpoznac mnie z wiadomosci. - Staralem sie nadac temu wszystkiemu sens, bo jakos odnioslem wrazenie, ze w ten sposob posune sie o krok do przodu. W tej chwili jednak nie potrafilem sie doszukac w tym wszystkim zbyt wiele sensu. Mika potarl czolo. -Zadal mi bobu. To nie wariat. Jesli probowal cie zabic, musial miec jakis solidny powod... - Zapatrzyl sie w do polowy oprozniona szklanke, potem znow spojrzal na mnie. - Chcesz, zebym sie dowiedzial, o co chodzi? -Tak. Zwlaszcza jesli to rzeczywiscie solidny powod. - Zawahalem sie. - I... -Zdobyc ci prochy. - Wyszczerzyl sie w usmiechu. - Jak mi idzie czytanie w myslach? - Dokonczyl drinka i zmiotl naczynie do kosza stojacego przy scianie naszej lozy. - Chodz. Nie szukasz przeciez wody sodowej. Lepiej wezme cie na spotkanie z Doktorem. -Nie potrzeba mi zadnego... -To nie taki doktor. - Znow waski usmieszek. - To Doktor Smierc. Prowadzi podziemne laboratorium. Skrzywilem sie z niesmakiem. -Naprawde nazywa sie DeAth. Ale przezwisko pasuje mu jak ulal. - Podniosl sie z miejsca. -Nie szukam trucizny - rzucilem kwasno. Chociaz - moze wlasnie trucizny. -Szkoda. Ma najlepszy wybor. Jest dostawca wszystkich najwiekszych Rodzin, specjalizuje sie w tym, czego im potrzeba do wszelkich robotek na zamowienie. - Rynek Brakow tez mial swoje konglomeraty, tyle ze praca dla nich wymagala bardziej osobistego zaangazowania. Mika dal znak swoim zolnierzom. - Ma wszystko, co najlepsze. Zalatwi ci, co trzeba. Ruszylem za nim w strone drzwi i przystanalem, kiedy zatrzymal sie przy budce telefonicznej w przejsciu. Wpisal jakis kod i otrzymal w odpowiedzi dziwaczny symbol na pustym ekranie. Wpisal kolejny kod. Tym razem odpowiedzia byl pojedynczy rzad liter: DOKTOR JEST U SIEBIE. Obejrzal sie na mnie przez ramie. -Z nimi zawsze sie trzeba umawiac. Wsiedlismy do metra i przejechalismy kilka przystankow dalej w glab Samego Konca. Pozniej tramwajem do cichego zbiegu ulic. Tutaj budynki byly bardziej szykowne, a ulice czystsze, a zarazem jeszcze bardziej wykluczaly obcych niz te dookola placu Wolnego Rynku. Ci, ktorzy tutaj zachodzili, wiedzieli dokladnie, dokad ida. Mika poprowadzil mnie w dol ulicy az do szostej szeregowki. Miala czarne drzwi; po scianach piela sie ozdobna kuta krata, jak okryte zelaznymi liscmi dzikie wino. Mika wszedl na ganek i dal znak, zebym szedl za nim; jego banda ruszyla spacerkiem z powrotem w strone, z ktorej nade-szlismy. Patrzylem z zalem, jak odchodza. Mika stal nieruchomo przed czarnymi drzwiami, z rekoma rozlozonymi szeroko po bokach, dlonmi obroconymi wierzchem do gory. Zrobilem to samo, doszedlszy do wniosku, ze tutaj nie trzeba pukac, zeby dac znac, ze jestesmy. Po minucie drzwi otworzyly sie i wpuscily nas do srodka. Nikt na nas nie czekal. Przeszlismy korytarzem o scianach wylozonych lustrami. -Jak tu cicho - stwierdzil Mika. Ale mnie dawno zaczelo byc wszystko jedno, kto lub co kryje sie za tymi scianami. Na koncu korytarza otworzyly sie drzwi, a my znalezlismy sie w nielegalnym laboratorium Doktora Smierci. -Witam! - zawolal czyjs radosny glos i ktos zaczal isc ku nam przez labirynt mikroskopow, kuchenek i ekranow z danymi, ktore pokrywaly cale pietro. Patrzylem, jak w drzwiach po drugiej stronie laboratorium znika jakas przystojna kobieta. Idacy ku nam przysadzisty mezczyzna mial okragla twarz i ubrany byl w pastelowy laboratoryjny kitel, a jego lysa glowka blyszczala w przerazliwie jasnym oswietleniu. Mial dwie pary oczu. Dodatkowa para wygladala, jakby nalezala do jakiegos owada-albinosa - byly to dwa blyszczace, szlifowane rubiny. Zatrzymal sie przed Mika i obdarzyl nas promiennym usmiechem. Zacisniete dlonie w rekawiczkach polyskiwaly jak woda. -Czym moge sluzyc, chlopcy? - zapytal z usluznym usmiechem sklepikarza. - Jakies sprawy Rodzinne? - Byl to Doktor Smierc we wlasnej osobie. Wbrew staraniom nie moglem oderwac od niego wzroku. Zdalem sobie sprawe, ze spodziewalem sie kogos, kto wygla dem dorasta do przezwiska. A nie kogos, kto kojarzy sie z barmanem sypiacym dowcipami i serwujacym drinki. Gdyby nie te oczy. -Ee... - wybakalem jedynie. -Potrzebna mu topalaza-AC - wyjasnil Mika. - Ma pan cos takiego? -Topalaza-AC? - powtorzyl DeAth, unoszac w zdumieniu niewidoczne brwi. - A po co mu to, na litosc boska? Chce zostac seryjnym morderca, tylko nie ma dosc silnych nerwow? Mika sie nie odzywal, wiec w koncu wykrztusilem: -Jest mi potrzebna, zebym mogl sie zachowywac... po ludzku. DeAth ponownie obrzucil mnie uwaznym spojrzeniem, a miedzy owadzimi oczyma pojawila mu sie pionowa zmarszczka zwatpienia. -To chyba najbardziej pokretna odpowiedz, jaka mialem okazje slyszec. Tak, wiem: "Nie twoj interes, staruszku". Tylko przykro mi, kiedy taki dzieciak przychodzi tu tylko po to, zeby zrujnowac sobie zycie. Ale w koncu ja to tylko produkuje, co wy z tym robicie, to juz wasza sprawa... - Dlon juz tanczyla po klawiaturze komputera, wyszukujac dane. - Mam to pod reka, jesli wy macie czym zaplacic. - Mozna by powiedziec, ze zlamie mu serce, kupujac od niego te prochy. Skrzywilem sie leciutko, kiedy na ekranie ukazala sie cena, ale kiwnalem glowa. Podlaczylem sie ze swoja bransoletka i przelalem te sume na jego konto. -Zaraz wracam. - Odwrocil sie i potruchtal w strone drzwi, za ktorymi zniknela przedtem przystojna kobieta. Zrobilem krok, troche z obawy, ze ma zamiar zniknac i wiecej nie wrocic, ale Mika przytrzymal mnie za ramie. -Wroci. Niczego nie dotykaj - mruknal - laboratorium jest uzbrojone. Zostalem na miejscu i czekalem. DeAth wrocil w krotszym czasie, niz to sie wydalo mozliwe. Wyciagnal do mnie arkusz pelen przylepek. Wyciagnalem po nie dlon, tak niecierpliwie, ze na moment zapomnialem o tym, co powoduja. Reka DeAtha odskoczyla odruchowo do tylu. -Fuj! - syknal z obrzydzeniem na widok przesiaknietego krwia materialu. Ciekawe, jak by zareagowal, gdyby przyszlo mu zobaczyc, co wyprawiaja z ludzmi niektore jego chemika- lia, na przyklad cos takiego jak to, lub co zdarzylo sie wczoraj na przyjeciu Elnear... Pospiesznie wcisnal mi arkusik do drugiej reki. -Prosze, idzcie juz, zanim zabrudzicie mi dywan. Do widzenia. - Popedzil nas przed soba w strone lustrzanego korytarza, a drzwi zamknely sie za nami z sykiem zabezpieczen. Poczulem szum w skroniach, kiedy zdrowa reka oderwalem jedna z krwistoczerwonych kropeczek i przylepilem sobie za uchem. Mika przygladal mi sie z takim wyrazem twarzy, jakby patrzyl na cpuna, ale powiedzial tylko: -Lepiej zrob cos z ta rana. Wzruszylem ramionami, bo ledwie chcialo mi sie o tym myslec, kiedy upychalem w kieszeni arkusik z reszta przylepek. -Nic sie nie przejmuj, teraz juz wszystko w porzadku... -Za kilka minut runa w koncu wszystkie sciany wokol moich mysli, a ja juz na zawsze odzyskam wzrok. Zatrzymal sie i pchnal mnie znienacka na lustra. Zagapilem sie na powtarzany w nieskonczonosc obraz naszej dwojki, a on potrzasnal mna mocno. -Slyszysz, co do ciebie mowie? - Glos mial twardy jak piesc. Zlapal mnie za zraniona reke i trzasnal nia o lustro; az zatkalo mnie z bolu. - To paskudne przeciecie. Zrob z tym cos, swirze. Steknalem, a kiedy bol wywietrzal mi z glowy, pokiwalem nia ostroznie. -Slysze cie. - Wzialem gleboki oddech i patrzylem mu w oczy dopoty, dopoki mi nie uwierzyl. Wtedy mnie puscil i odwrocil sie w strone drzwi, ktore juz otwarly sie przed nami jak niecierpliwa reka wyganiajaca nas na zewnatrz. Kiedy znalezlismy sie z powrotem na ulicy, odezwalem sie: -To, co stalo sie wczoraj na przyjeciu lady Elnear, wygladalo mi na zlecenie. Czy takimi wlasnie sprawami zajmuje sie DeAth? -Tak - potwierdzil Mika skinieniem glowy. - To byla zgrabna rzecz. Mogl czegos takiego dostarczyc. - Patrzyl prosto przed siebie, pozostawiajac te sprawe w sferze domyslow. Jego zolnierze znow znalezli sie dookola nas - skads, a raczej znikad. -Moglbys sie dowiedziec? Zerknal na mnie z ukosa. -Moze. Popracuje nad tym. -Chce wiedziec, dlaczego ktos tutaj chce sie jej pozbyc. Albo tez kto komu za to placi. -Dobra - kiwnal glowa. - Potem szlismy w milczeniu. -Bedziemy w kontakcie - odezwal sie, kiedy rozstawalismy sie przy metrze. - Uwazaj na siebie, bracie. Unioslem zakrwawiona dlon w gescie pozegnania i obietnicy. Ludzie dookola zaczeli wycofywac sie chylkiem. Nie pamietam, kiedy czulem sie lepiej. 20 Wygladasz jak reflektor. Zdaje sie, ze dostales to, czego chciales - rzucila Argentyne z wzrokiem utkwionym w mojej twarzy, kiedy otwierala przede mna drzwi. Odsunela sie do tylu i dojrzala zakrwawione ciuchy, kiedy przemykalem obok niej do wnetrza klubu. - Matko Ziemio... dostales tez chyba to, o co sie prosiles.Potrzasnalem glowa, nie zeby jej zaprzeczyc, tylko zeby strzasnac z siebie to poczucie, ze jestem teraz kazdym, kto znajduje sie w promieniu stu metrow ode mnie. Skupilem sie na odczuwanej przez nia uldze, ktora nastepnie przeszla w obrzydzenie, potem znow w ulge, zmartwienie i jeszcze raz obrzydzenie... Przytlumilem to wszystko na tyle, ze znow bylem tylko soba. -Taa... - rzucilem, idac za nia do srodka. W klubie siedzialo juz kilkoro klientow, rozrzuconych grupkami po sali, ale przynajmniej udalo mi sie wrocic, zanim wieczor zaczal sie na dobre. Nie wiem, czy potrafilbym przejsc przez to w stanie, w jakim sie teraz znajdowalem. -Tyle tylko masz mi do powiedzenia? - zapytala nieco zbyt ostrym tonem, kiedy nie dodalem juz nic wiecej. -Przepraszam - wymamrotalem. - Troche minie, zanim sie przyzwyczaje. To mocne. - Dotknalem glowy. - Musze brac ciuchy i leciec. -Sa na gorze. Naloze ci na te reke troche sztucznej skory, wyglada dosc parszywie. -Dzieki. - Kiedy znalazlem sie z powrotem we wlasnym ciele, na nowo odkrylem, ze w kilku miejscach boli mnie jak jasna cholera. Podazylem za nia po schodach, a potem do przestronnego pomieszczenia, ktore stanowilo jej prywatny apartament. Bylo niemal wystarczajaco obszerne, by pomiescic wszystko, co chciala miec pod reka, poupychane w szufladach i skrzyniach. To, co sie nie zmiescilo, zalegalo stosami na blatach mebli. Niektore z tych mebli wygladaly tak, jakby mialy za soba historie dluzsza niz jej zycie. Zewszad zwisaly ubrania i ozdoby, a na podlodze pod oknami przycupnela spora gromadka roslin w doniczkach. Kiedy tam weszlismy, z lozka zerwal sie jakis zwierzak o rudawym futerku i zaraz ukryl sie w garderobie. -Nie przejmuj sie balaganem - rzucila, bo pewnie wytrzeszczalem oczy. - Wyglada na to, ze nie umiem niczego wyrzucic. Pewnie dlatego, ze tak dlugo nie mialam po prostu czego wyrzucac. Kiwnalem glowa ze zrozumieniem, macajac sie po oproznionych z zetonow kieszeniach. -Ciezko przelamac stare nawyki. -Usiadz. - W koncu jednak sie usmiechnela, wziela z toaletki paczke kamfy i wlozyla kawalek do ust. Wyciagnela paczke w moja strone. Nie zulem kamfy juz od wiekow - ani razu od smierci Dere'a Cortelyou. Zawsze mi go przypominala. Ale dzisiaj wieczorem wszystkie wspomnienia znalazly sie gdzies bardzo daleko. Z wdziecznoscia kiwnalem glowa, a ona wytrzasnela dla mnie kawalek. Teraz miala na sobie luzne szare spodnie, zwiazane nad kostkami i blekitna bluzke pod szarym zakietem z podwinietymi do gory szerokimi rekawami. W uszy wpiela srebrne kola wielkosci jajka. Wepchnalem sobie kamfe do ust i przygryzlem koniec, czujac, jak jezyk martwieje mi od lodowato-korzennego smaku, ktory z niej wyssalem; czekalem, az ukoi mi nerwy. Westchnalem, usadowiony na samym brzezku lozka, bo bylo to jedyne w tym pokoju miejsce, gdzie dalo sie przysiasc. Bylo mi teraz tak blogo, ze moglbym zasnac na siedzaco, gdybym nie mial tak sponiewieranego ciala. Reka piekla i pulsowala bolem, podobnie osmalony bok. Odgarnalem pole skorzanej kurtki, podciagnalem zbryzgana krwia koszule. Pod swiezo wypalonymi dziurami w ubraniu znalazlem poparzone cialo, maly wlos i powstalaby dziura we mnie. -Cholera jasna... - mruknalem, sam nie wiem, czy z powodu minionych wydarzen, czy raczej z tego, do czego nie doszlo. -Jezu - mruknela w odpowiedzi Argentyne. - Co musiales odstawic, zeby to zdobyc, napad z bronia w reku? Parsknalem krotkim smieszkiem i potrzasnalem przeczaco glowa. -Dealer Darica probowal mnie zabic. Zdaje sie, ze trafilem na cos wiecej niz zwykly pistolet. Wiesz moze cos, o czym mi jeszcze nie powiedzialas? Zmarszczyla brwi i teraz ona potrzasnela glowa. -Nie. Ale z Darikiem nigdy nic nie wiadomo do konca... -Nagle wydala mi sie zmeczona. - Przepraszam. Zdejmij kurtke. To tez ci opatrze. - Otworzyla apteczke. -Jest czysta, sama sie zagoi. -Nie wyglupiaj sie. - Pomogla mi sie wygrzebac z kurtki, zebym nie musial za bardzo sie ruszac. -Przepraszam za zniszczone ubrania. Zaplace za nie. -Nie wyglupiaj sie - powtorzyla. Podciagnela do gory koszule. Reka nagle znieruchomiala; Argentyne dostrzegla moje stare blizny. Opuscila koszule, zakrywajac je z powrotem. Popatrzyla mi w oczy. - Lubisz bol? Skrzywilem sie z zaskoczenia. -Jak wszyscy diabli. Staram sie trzymac od niego z daleka. - Wzruszylem ramionami. - Tylko ze to nie zawsze sie udaje... Spuscila oczy, jakby zawstydzona. Wziela spray ze sztuczna skora i rozpylila mi ja na rane. Potem zaczela odwijac szalik z reki, zujac zawziecie kamfe dla uspokojenia nerwow. Spojrzala na rozciecie, skrzywila sie i odwrocila twarz. Rana wciaz krwawila. Ja takze odwrocilem wzrok. -Sama sobie z tym nie poradze. Pozwol mi zawolac Aspe-na, niech lepiej on sie tym zajmie. Kiedys byl studentem medycyny, dopoki nie odkryl, ze nie znosi chorych. - Podniosla sie. -Moge isc do lekarza. Obejrzala sie na mnie przez ramie. -I co powiesz, kiedy zapytaja, co ci sie stalo? Omal sie nie usmiechnalem. -Moge im powiedziec to samo, co powiedzialem Braedeemu, kiedy pytal, gdzie sie tak urzadzilem wczoraj wieczorem. Powiedziala cos niezbyt uprzejmego i wyszla. Poszperalem niezdarnie w kieszeniach kurtki, zeby wydostac arkusik z narkotykami. Wysliznal mi sie i upadl na podloge. Przykleknalem, zeby go podniesc, a moj wzrok powedrowal w glab niskiej, plaskiej jaskini pod lozkiem. Czasem czlowiek przestaje sie cieszyc z tego, ze ma wzrok lepszy niz inni. Ktos na moim miejscu pewnie by nie dojrzal tego, co zobaczylem tam w mroku. Ale ja to rozpoznalem. A po tem zobaczylem kolejne przedmioty, ktore sluzyly jedynie do zadawania bolu. Z wysilkiem dzwignalem sie i ruszylem w strone drzwi, czujac, ze chce sie wyniesc stad do wszystkich diablow. Ale Argentyne zdazyla juz wrocic, a za nia jeden z muzykow - ten, ktory mial w piersiach blyszczaca klawiature. Popatrzyla na mnie dziwnie, bo doszla do wniosku, ze w ten sam sposob patrze na nia. Usiadlem z powrotem i wyciagnalem przed siebie zraniona dlon. Aspen wzial ja, poobracal i bardzo ostroznie poruszyl moimi palcami. -Wymieniales uscisk dloni z nozownikiem, co? Mozesz w ogole cos nia robic? -Nie w tej chwili - rzucilem opryskliwie, przekonany, ze przynajmniej tyle powinno byc widac na pierwszy rzut oka. -Hm - mruknal, zmarszczyl brwi i nagle zaczal zgrywac profesjonaliste, co nie jest latwe, kiedy sie wyglada jak stojaca lampa. - Poczekaj, az przyniose swoj zestaw. Musze to pozszywac. - I zaraz wyniosl sie, nucac cos pod nosem przy akompaniamencie syntetycznych dzwiekow. Jedna polowa jego mozgu przypominala sobie teraz wszystkie medyczne procedury, podczas gdy druga nadal zajeta byla komponowaniem muzyki. -Dlaczego tak na mnie patrzyles? - zapytala zaraz Argentyne, kiedy tylko sie upewnila, ze nie moze nas slyszec. Zawahalem sie. -Widzialem, co masz pod lozkiem - przyznalem w koncu. Jej twarz nie poczerwieniala pod srebrzysta skora, ale poczulem, jak ogarnia ja nagla fala goraca. -Daric - rzucilem. - Daric...? - Nie bylem nawet pewien, jakie to uczucie sciska mi teraz zoladek jak piesc. - Pozwalasz, zeby ten lajdak robil ci takie rzeczy? -Nie! - Zaklela. - Nie. - Niespodziewanie spuscila wzrok. - Ja mu to robie. -Dlaczego? - Znalem jednak odpowiedz, zanim jeszcze zdolalem wykrztusic to pytanie. - Bo go kochasz. - Z takim trudem wydusilem to z siebie, ze ledwie bylo slychac moje slowa. Uniosla glowe. -Sama mowilas tak wczoraj do Jiro, prawda? Lepiej, kiedy da ci to ktos, komu na tobie zalezy... - Gdybym sie mocno postaral, sam moglbym w to uwierzyc. Odwrocila sie w strone toaletki, wyjela z paczki kolejna kamfe. Wbila spojrzenie w moje odbicie w lustrze, w ten spo- sob nie musiala patrzec bezposrednio na mnie. Ale po chwili spuscila oczy. -Tak - wyszeptala. - To znaczy... On tak strasznie siebie nienawidzi, nie mam pojecia za co. Czasem az mnie przeraza. Robie to, bo gdybym nie chciala. Bog jeden wie, dokad by po to poszedl i co by sie wtedy z nim stalo... Trzasnela dlonmi o blat toaletki, a dookola podskoczyly sloiczki i palety do makijazu. -Wszystko w porzadku? - zapytal Aspen, ktory wszedl wlasnie, trzymajac w reku przenosny zestaw chirurgiczny. -Masz doskonale wyczucie czasu - odparla znuzonym glosem Argentyne, odwracajac sie z powrotem do nas. -No, dzieki. - Przysiadl na lozku i otworzyl kciukiem walizke. - Naprawde ciezko nad tym pracuje. - Poklepal sie po rozjarzonej klatce piersiowej; dzwieki wzbily sie w gore jak banki mydlane. Argentyne zaczela zmywac makijaz - albo przynajmniej udawala, ze to robi - a on zajal sie moja reka, znow skupiony i uwazny, mysli mial ostre jak brzytwa. Przycisnal mi do nadgarstka srodek znieczulajacy; westchnalem z ulga, kiedy dlon zniknela z neurologicznej mapy mojego organizmu. Aspen zalozyl sobie jakies dziwacznie wygladajace soczewki i popatrzyl przez nie w glab rany - badal uszkodzenie poszczegolnych ukladow. -Hm - mruknal jeszcze raz i zdjal soczewki. - Miales szczescie. Nic waznego nie ponioslo szwanku. Zaraz to zakleje. - Wyjal z walizki cos jeszcze. Miekkie i wilgotne, troche jak wielki slimak. Owinal mi to wokol dloni, zakrywajac rane. Cos sie zaczelo dziac - poczulem to nawet mimo znieczulenia - cos w rodzaju silnego ssania. -Nie ruszaj sie - ostrzegl, przytrzymujac mnie za ramie. - Dobra... - dorzucil, jako ze slimak nagle zmienil kolor. Odwinal go i schowal z powrotem do torby. Spojrzalem na paskudne, czerwone usta rany; zamknely sie. - To wszystko, na co mnie stac. - Spryskal ja sztuczna skora. - Nie mam lampy, wiec jesli chcesz, zeby sie szybko goilo, musisz przejsc leczenie regeneracyjne gdzie indziej. Pokiwalem glowa. -Dzieki. - Na probe poruszylem palcami. Dzialaly jak nalezy, mimo ze ich nie czulem. -Nie ma za co. - Podniosl sie i wyszedl na korytarz, po drodze machajac nam na pozegnanie. -Dzieki - dodalem tym razem pod adresem Argentyne. Wzruszyla tylko ramionami. -Twoje rzeczy sa w garderobie. Ja musze sie jeszcze przygotowac do wystepu. - Ruszyla w strone drzwi, unikajac mego wzroku. Juz mialem zawolac ja po imieniu, ale sie powstrzymalem. Znalazlem swoje ciuchy i przebralem sie w nie najszybciej, jak potrafilem. Potem zszedlem na dol, cieszac sie, ze moge ruszyc swoja droga juz bez zadnych rozmow. -Argentyne! Argentyne! - zaryczal glos, ktory bylby w stanie wzbudzic echo nawet w przestrzeni kosmicznej. Przystanalem i spojrzalem w glab korytarza, skad dochodzil. Zakret przeslanial mi widok, ale czulem za nim z pol tuzina zbitych w gromadke umyslow. -No, Cusp... -Daj spokoj... -Argentyne! - Odglosy lomotania. Ruszylem korytarzem, przystanalem, zajrzalem za rog. Jeden z klubowych bramkarzy walil w drzwi garderoby Argentyne ramieniem-kleszczem, wykrzykujac przy tym jej imie, podczas gdy dookola brzeczeli jak muchy inni muzycy z symbu -i mniej wiecej takie samo robili na nim wrazenie. -Argentyne! Ktos popelnil blad i chwycil go za ramie; otrzasnal sie, a trzy ciala polecialy w glab korytarza. Nagle drzwi sie otwarly. Olbrzym cofnal sie troche, kiedy wyszla na korytarz, odziana w swoj splowialy szlafrok. -Cusp! - rzucila ostro, cholernie dobrze kryjac przed nim, jak bardzo slaba i zastraszona sie czula. - O co to cale gowno?! - Machnela reka w strone z wolna rozplatujacej sie gromadki cial. Bramkarz wygulgotal cos niezrozumialego. To byl jej najwiekszy fan. - Serdeczne dzieki, ale nie... Daj spokoj - dodala niemal lagodnie - wroc do frontowych drzwi i rob swoje. Wiesz, ze musze sie przygotowac, nie? - Zmusila sie do usmiechu i sprobowala go obrocic i wypchnac. Ale zbrojny szpon zacisnal sie na jej nadgarstku, szarpnal ja i zaczal wlec korytarzem. -Ej! - pisnela. Poczulem blysk jej bolu i zaskoczenia, i strach cofajacych sie bezsilnie muzykow. Zamarlem, rozpaczliwie starajac sie cos wymyslic. A wtedy ktos nieoczekiwanie wyjrzal z otwartych drzwi jej garderoby. Daric. -Argentyne...? - zawolal niepewnie, otwierajac szeroko oczy ze zdumienia. Obejrzala sie na niego w niemej panice, potknela sie, poniewaz Cusp nieprzerwanie wlokl ja dalej. -Pusc ja! - zawolal natychmiast Daric, ruszajac w poscig. Nawet jesli Cusp go uslyszal, nie dal nic po sobie poznac. Daric rzucil sie do biegu i zaraz sie z nimi zrownal. Patrzylem na to wszystko, jakbym snil. Daric zlapal Argentyne za reke, a w tym samym ulamku sekundy jej druga reka wyswobodzila sie, jakby uchwyt Cuspa nie byl silniejszy od uscisku dziecinnej raczki. Cusp przystanal, obrocil sie powoli, tak jakby obracala sie przed nami jakas gora, uniosl w gore opancerzone ramiona... I w tej chwili runal do tylu z lomotem, od ktorego zabolaly mnie zeby. Muzycy stali z rozdziawionymi gebami. Argentyne przytulila sie do Darica i spojrzala na niego oczyma zeszklonymi strachem. -Wszystko dobrze? - mruknal, glaszczac ja po wlosach, przyciagnal ja do siebie opiekunczo. Cusp wydawal jakis dziwny rzezacy skowyt, wijac sie na podlodze jak potraktowany sprayem zuk. Argentyne spojrzala w jego strone i potrzasnela bezradnie glowa; usta drzaly jej tak, jakby za chwile miala wybuchnac placzem lub histerycznym smiechem. -Ej, Daric - odezwal sie Aspen - jak to zrobiles, chlopie? Daric zerknal na niego z nerwowym drgnieniem ust. -Nic nie zrobilem - warknal. - Jest po prostu pijany. - Klamal. - Zabierzcie go stad w cholere. I wezwijcie korby. Staralem sie mu zejsc z oczu, kiedy odwrocil sie i zabral Argentyne z powrotem do garderoby. Muzycy skupili sie dookola Cuspa jak gromadka noszowych, zeby wywlec stad jego bezwladne cielsko. Przycisnalem sie do sciany, wpatrzony w blizej nieokreslony punkt i zastanawialem sie, jak moglem byc dotad tak slepy. Bo teraz wszystko stalo sie tak oczywiste... To Daric jest tym te-lekineta, ktorego obecnosc wyczuwalem. Psychotronik - tak samo jak jego siostra. Zupelnie nie pamietam, jak wyszedlem wtedy z klubu. I nie pamietam, jak dotarlem do kompleksu Zgromadzenia, do czekajacej na mnie Elnear, znuzonej, jednak pelnej ulgi, ze wracam. Nie wspomniala ani slowem o tym, co mowilem jej przed odejsciem, miala tez nadzieje, ze i ja nigdy wiecej o tym nie wspomne. Nigdy. Za to przyjrzawszy sie mojej posiniaczonej twarzy, zapytala, co mi sie stalo i czy nic mi nie jest. Nie pamietam, co odpowiedzialem, ale wiecej juz nie pytala. Polecielismy modem do posiadlosci taMingow. Zanim jeszcze wydostalismy sie z miasta, zasnela, dzieki czemu moglem bez skrepowania rozmyslac dalej o Daricu. Daric, Daric... - tylko o nim potrafilem teraz myslec, odkad poznalem prawde. Ciekawilo mnie, jak do tego doszlo. Jak moglo byc ich dwoje -dwoje psychotronikow, brat i siostra, narodzonych w tym samym pokoleniu w rodzinie, w ktorej nigdy przedtem nic takiego sie nie zdarzylo? I jak Daric zdolal przez te wszystkie lata ukryc przed wszystkimi swoja psycho? Jednak bardziej interesowalem sie dlaczego - bo to bylo mi znacznie latwiej pojac. Ukrywal sie, gdyz wiedzial, co spotyka swirow. Widzial, jak rodzina traktowala Jule, wiedzial, co zrobili jego matce za to, ze Jule urodzila sie psychotronikiem. Zycie musialo byc dla niego prawdziwym pieklem, poniewaz w kazdej chwili jedno potkniecie moglo odkryc jego tajemnice - a to oznaczalo, ze mogl stracic wszystko: pozycje, potege, bogactwo, moze nawet zycie... A takze ochrone i milosc reszty rodziny, te aprobate i poczucie bezpieczenstwa, za ktorymi w duchu tesknimy. Wszystko to mogl stracic w ciagu sekundy, gdyby w kimkolwiek obudzil choc cien podejrzenia. Nadal bylby ta sama osoba, ktora znali od zawsze - ale w oczach tych, ktorzy sie dla niego licza, ze zlotego dziecka przeksztalcilby sie w wyrzutka, podczlowieka... swira. Nic dziwnego, ze podpuszczal ich tymi malymi, dokuczliwymi telekinetycznymi sztuczkami, na ktorych nikt nigdy nie mogl go zlapac. Nic dziwnego, ze obnosil sie demonstracyjnie z romansem z Argentyne - dawal wskazowki, rzucal wyzwanie kazdemu, kto chcialby zerknac glebiej, a przez caly ten czas usilnie pracowal nad tym, by byc taki sam jak wszyscy, bardziej niz ktokolwiek inny z tego grona... Az skrecilo mnie w srodku na sama mysl o tym, jak strasznym presjom musi byc poddawany, jak znieksztalcaja one wszystko, co pomysli i zrobi. Ja przez cale zycie bylem psychotronikiem, ale mialem tyle szczescia, ze wcale o tym nie wiedzialem. I pewnie nigdy nie zechcialbym sie dowiedziec, bo w Starym Miescie czlowiek wciaz zyl jak na ostrzu noza. Gdybym musial stawic czolo jeszcze tej swiadomosci, pewnie bym tego nie zniosl. Latwiej, bezpieczniej bylo znalezc sobie kryjowke w jakiejs ciemnej norze na ulicy, w srodku wysnionego swiata narkotycznych fantazji. Trudno bylo stamtad wylezc. Sam pewnie nigdy nie zdolalbym tego dokonac. Wiedzialem, jak taki sekret potrafi wyzrec czlowiekowi wnetrze: strach, samotnosc, nienawisc, ktorej nie da sie zwrocic nigdzie indziej jak tylko przeciwko samemu sobie. Nic dziwnego, ze potrzebowal tego, co mogla mu dac jedynie Argentyne. Latwo bylo go zalowac, ale jeszcze latwiej pamietac, co ten jego sekret wyrzadzil wszystkim, ktorzy znalezli sie na jego drodze: Jule, Jiro, Elnear, nawet Argentyne... Gdy przypomnialem sobie, jak potraktowal mnie jak swira, zal, ktory sciskal mi wnetrze, przemienial sie z powrotem w obrzydzenie. Musialem obudzic Elnear, bo dolatywalismy na miejsce. Popatrzyla na mnie zmieszana, a po chwili z troska. Postaralem sie przybrac normalny wyraz twarzy, az wreszcie odwrocila wzrok. -Ide prosto do swojego pokoju - oznajmila glosem drzacym bardziej niz zwykle, choc z calej sily starala sie nad nim zapanowac. - Mam zamiar spac, dopoki sama sie nie obudze. Tobie radze zrobic to samo. Kiwnalem glowa i ruszylem za nia do srodka. Na ganku czekala na nas Lazuli, pomimo nocnego chlodu, ktorego przedtem jakos nie odczulem. Odszukala oczyma moje oczy, jej mysli zderzyly sie z moimi i nagle chlod przestal mi wadzic. Lazuli mruknela cos do Elnear, kiedy ta ja mijala, musnela lekko jej ramie. Mnie takze przepuscila, ale jej mysli pobiegly ku moim, wyciagajac sie w ciemnosci jak bezradne ramiona. Znalazlszy sie u podnoza schodow, zawahalem sie i obejrzalem; wystarczyl jeden rzut oka i podazylem poslusznie w glab holu. Poprowadzila mnie do gabinetu Elnear i zamknela wielkie drzwi. Kiedy bylem tu poprzednio, wlasciwie wcale mu sie nie przyjrzalem. Mial wysoki sufit, jak wszystkie pokoje, a sciany okolone szeregami ciemnych drewnianych polek, na ktorych staly rzedem antyczne ksiazki, zabezpieczone za szklem. Ciekawe, kiedy ostatnio ktos do nich zagladal. W kamiennym kominku plonal ogien. Ciezki, aromatyczny dym sprawil, ze slina naplynela mi do ust. Wydawalo mi sie, ze nawet tu, gdzie stoje, czuje wyraznie bijacy od niego zar, ale moze to bylo cos zupelnie innego. -Po co palicie ogien? - zapytalem, zeby przestac o niej myslec. Nie udalo sie. - Przeciez wcale nie potrzeba. - Moze ten dom jest stary, ale za to wyjatkowo komfortowy. Przed kominkiem stal dlugi mahoniowy stol i byla to jedyna rzecz, ktora pamietalem ze swojej poprzedniej wizyty w tym pomieszczeniu. Blat mial inkrustowany zlotymi gwiazdkami, tworzacymi mape nieba. Lazuli oparla sie o niego plecami, obracajac sie, by spojrzec mi w oczy. -Nie, oczywiscie, ze nie potrzeba - odpowiedziala miekko. - Ale ogien jakos ogrzewa czlowiekowi dusze. - Wyciagnela dlonie w strone plomieni. Miala na sobie luzna aksamitna tunike w kolorze czerwonego wina, ktorej brzegi muskaly od niechcenia lydki i kolana. Przeszedlem przez pokoj, zeby znalezc sie blizej niej. Delikatnie dotknalem jej mysli, dlonia musnalem jej ramie. Dotyk aksamitu przyprawil mnie o gesia skorke. -Nic ci nie jest? - zwrocila sie do mnie, zdjeta nagla niepewnoscia. Dostrzegla opatrunek na rece i siniaki na twarzy, nagle przestraszyla sie, ze ma to cos wspolnego z Charonem. Wzrok powedrowal do szmaragdowego kolczyka, ktory wciaz jeszcze tkwil w moim uchu. -Nie, juz wszystko w porzadku - odparlem z usmiechem. Trzaskanie plomieni, szelest pryskajacych iskier wydaly sie nagle bardzo glosne w ciszy, jaka zapadla miedzy nami. - A tobie? Podniosla na mnie wzrok, na jej wargach pojawil sie slaby usmiech, a to, co dzialo sie teraz w jej myslach, przewalilo sie nade mna jak fala goraca. -A jak... jak tam Jiro? Znow uciekla wzrokiem. -Dzis rano czul sie juz znacznie lepiej. Dzieci sa w Krysztalowym Palacu. Charon... zyczyl sobie, zebysmy wzieli udzial w rodzinnym obiedzie. -A ty? -Chcialam sie najpierw zobaczyc z toba. Bo juz dzisiaj nie wroce. - Odsunela luzny kosmyk czarnych jak noc wlosow. - Charon chce, zebym spedzala z nim wiecej czasu... - Chce, zebym spedzila z nim noc. Spuscila wzrok, swiadoma, ze musze wiedziec, co mysli i jak to odbiera. - Dolacze do nich za jakis czas... Powiedzialam, ze zle sie czuje. - Zle sie czuje na sama mysl, ze on bedzie jej dotykal. Jej oczy wrocily do moich. (Jestem chora z tesknoty) - mowily. -Lazuli... - Spuszczajac wzrok, potrzasnalem glowa. Wczoraj w nocy wypalalismy w ciemnosciach swoja samotnosc. To nie powinno sie bylo wydarzyc nawet ten jeden raz. Nigdy tez nie powinno sie powtorzyc. Nie moge sobie na to pozwolic. Podnioslem dlon do ucha i zaczalem zdejmowac kolczyk. Podniosla dlon, zeby mnie powstrzymac, cialo miala napiete jak struna, opierala sie o krawedz stolu i z calej sily walczyla ze soba. (Pragne cie.) (Dotknij mnie jeszcze) wolal jej umysl. Zlapala mnie za rece i przyciagnela ku sobie, przejechala nimi w dol po aksamitnej sukni. Nie panowalem nad swoim podnieceniem. Pocalowalem ja, mocno, gleboko i zachlannie, bo tak wlasnie chciala byc calowana. Dlonmi jeszcze raz przesunalem po aksamicie, tym razem niespiesznie, zaglebilem sie w miekkie kraglosci jej ciala. Objalem biodra, przycisnalem ja do siebie tak, ze nie zostalo juz miedzy nami ani kawalka wolnego miejsca. Czulem zar ognia, jej zar i swoj wlasny. Teraz juz nie moglem sie powstrzymac, wcale nie chcialem. Wiedzialem, ze naprawde jestem w tym dobry, ze moge jej dac wszystko, czego zapragnie, a nawet jeszcze wiecej. Ze moge sprawic, aby ta piekna, niedostepna kobieta potrzebowala mnie tak bardzo, ze wszystko inne przestanie sie dla niej liczyc, doslownie wszystko. Te pewnosc zawdzieczalem Darowi, z ktorego przeciez nie bede mogl korzystac wiecznie... Polozylem ja na wygwiezdzonym stole i wlasnie tam zaczalem sie z nia kochac, ostro, gleboko i zachlannie... A ona wzywala mnie w glab swoich mysli, nazywala mnie swoja jedyna miloscia, nazywala mnie ogniem... 21 Nastepnego ranka wrocilem do roboty, poniewaz i Elneartakze zajela sie praca. -Utracic Philipe to jak utracic czesc wlasnego mozgu -powiedziala do mnie, kiedy szlismy korytarzami kompleksu FKT do jej biura. - Nie mam pojecia, jak zdolam teraz przebrnac przez nawal pracy. -Czy byla az tak podcybernowana? - zapytalem z zaskoczeniem, bo wydawalo mi sie, ze nie. Nie wyczulem u niej nic w stylu tych neurologicznych kranikow, ktore miala Elnear. -Nie. - Elnear z zaklopotaniem potrzasnela glowa. - Ale jest znakomicie zorganizowana. Ma zawsze wszystko na wlasciwym miejscu, wszystkie te drobiazgi, dzieki ktorym czlowiek nie zrobi z siebie publicznie glupca, a informacje potrafi uzyskiwac szybciej, niz ja potrafie myslec. -Czy nie moze sie pani podlaczyc do tego wszystkiego sama? Przeciez ma pani kable. Dlaczego potrzebuje pani kogos, kto robilby to za pania? Wzruszyla ramionami. -Jestem bardzo leniwa. Nie mam ochoty siedziec caly czas w sieci, tak jak to robi Natan Isplanasky. Lubie miec troche czasu na to, zeby sie odsunac od tego na chwile i popatrzec sloncu w twarz... namalowac obraz, odwiedzic jakies nowe miejsce. Philipa sprawiala... sprawia, ze mam na to wszystko czas. - Pelen zalosci usmiech zblakl, kiedy wspomnienia ja przytloczyly: Philipa, strata, strach, porazka, smierc... Na sile zawrocilem mysli, zanim posunalem sie zbyt daleko. Topalaza dziala az za dobrze. Nadala moim myslom rentgenowska przenikliwosc. Tak latwo bylo zaczac - zbyt latwo -zwlaszcza z tymi, ktorych znalem. Moglem po prostu bezwiednie uczepic sie pasemka cudzej mysli i nie myslac o tym, co robie, podazyc za nim wstecz przez caly labirynt. Moglem znalezc sie w srodku cudzej glowy, zanim ktokolwiek sie zorientowal -gleboko w srodku, gdzie robi sie az zbyt intymnie. Kazda ludzka istota ma takie sprawy, ktorych nie chce dzielic z innymi, do ktorych nie chce sie przyznac... Nawet ja. Uswiadomiwszy sobie, jak latwo mi to teraz przychodzi, doznawalem uczucia podobnego do tego, co czulem tamtej nocy u taMingow: ze moge okrasc ich w bialy dzien... ale wiedzialem zarazem, ze tak nie mozna. Dere Cortelyou zdolal mi wpoic przed smiercia, ze martwe palki boja sie nas nie bez powodu. Sam posunal sie za daleko, zbyt mocno staral sie ich przekonac, ze jest dla nich niegrozny. Pracowal jako korporacyjny telepata, a traktowali go jak smiec. Z kolei Rubyi posunal sie za daleko w druga strone, oszalaly z nadmiaru wladzy, wykorzystywal wszystkich dookola, jakby nalezeli do niego. Teraz obaj nie zyja. Zatem gdzies posrodku musi lezec sciezka, na ktorej da sie przezyc, ktora uchroni mnie przed zyciowa kleska... Szlismy w milczeniu; zadne z nas sie nie usmiechalo. Kiedy dotarlismy do biura, wszedlem do informacyjnych plikow Jardan, wessalem kalendarz na kilka nastepnych dni i sprobowalem jakos to wszystko sobie przyswoic - spotkania, decyzje do podjecia, dane do wyslania albo odebrania. Tysiace szczegolikow: lek przed sierscia u jakiejs konglomeratowej persony, ograniczenia diety u jednego z reprezentantow Zgromadzenia... Choroba czyjejs babki, o ktora nalezy zapytac podczas kolejnej wizyty na jakiejs tam planecie. Nadchodzily do niej informacje z polowy Federacji, zeby mogla wiedziec wszystko, co musiala albo chciala wiedziec - co dzien inne. Teraz pojalem, co miala na mysli Elnear: samo posortowanie tych przekazow nie pozostawiloby jej czasu na nic innego: ani na ich analize, ani zrozumienie. Moze i nie lubilem Jardan, tak samo jak ona nie lubila mnie, ale teraz przynajmniej poczulem do niej szacunek za to, co robila, majac do dyspozycji tylko zwykly ludzki mozg. Niosac w pamieci dane Jardan, ruszylem za Elnear w jej niespokojna, nieustanna wedrowke: przemierzalismy korytarze i skladalismy niezliczone wizyty tam, gdzie zupelnie wystarczylby wideotelefon; przed zblizajacym sie glosowaniem chciala porozmawiac po kolei z kazdym czlonkiem Zgromadzenia. -Bo kiedy rozmawia sie z ludzmi osobiscie, lepiej czlowieka zapamietuja - wyjasnila, a w oczach jasniala jej silna potrzeba wiary w prawdziwosc tych slow. Podsuwalem jej kolejne nazwiska, podawalem istotne szczegoly, wyczytane wprost z glow tych obcych ludzi, jesli zabraklo ich w mojej wlasnej, i wsuwalem w jej mysli tak delikatnie, ze nieomal uwierzyla, iz pamieta je sama. Ale doskonale zdawala sobie sprawe, ze tak nie jest. Z poczatku za kazdym razem posylala mi Spojrzenie. Ale nie trwalo to dlugo. Czasem ci, z ktorymi chciala rozmawiac, upierali sie, zebym poczekal w korytarzu, kiedy rozpoznawali moja twarz -zwykle ci, ktorzy mieli najwiecej do ukrycia. Poslusznie czekalem na zewnatrz, ale nie na wiele im sie to zdalo. Coraz czesciej po wyjsciu z kolejnego pomieszczenia oczy Elnear badawczo obserwowaly moja twarz z nadzieja na jakies wskazowki. Dopiero po dwunastej wizycie zebrala sie na odwage, by zapytac wprost: -Jak mi idzie? Czy cokolwiek w ogole zdzialalam? Wzruszylem ramionami i ucieklem spojrzeniem w bok. -Moze troche. -Nie musisz klamac - upomniala mnie. - Odpowiedz brzmi: nie. Kiwnalem glowa bez slowa. -Tak podejrzewalam. Kiedy z nimi rozmawiam, naprawde zaczynam wierzyc, ze mam przed soba prawdziwych ludzi, ale to po prostu zwykle komputerowe porty. Moze by mi sie i udalo przekonac w koncu te ich ludzka czastke, ale to przeciez nie ona glosuje. - Potarla kark, bo naszla ja chec wziac kogos za klapy i mocno potrzasnac. - Po co ja w ogole pytam...? - Szarpnela glowa w naglym porywie gniewu. Wiedziala bowiem, ze mimo wczorajszych wydarzen specjalna komisja skonczyla prace nad legalizacja pentryptyny i przedstawi ja Zgromadzeniu. Za kilka dni odbedzie sie glosowanie. Wiedziala tez, ze bez wzgledu na to, co bedzie robila, wynik glosowania nie bedzie po jej mysli. -A dlaczego wlasciwie to dla pani takie wazne? - zapytalem, zeby samemu nie zaczac szukac odpowiedzi. - Nie chodzi tylko o zasady ani o to miejsce w Radzie... Spojrzala na mnie z ukosa, pelna obaw, ze za chwile zrobie to, od czego wlasnie staralem sie powstrzymac. Kiedy sam nie odpowiedzialem sobie na pytanie, jeszcze raz odbiegla wzrokiem na bok i zwolnila kroku. -Moi rodzice... - mruknela, odplywajac we wspomnienia -to oni wyprodukowali rodzine pentatryptofin. -Pani rodzice? - Az zmarszczylem brwi ze zdumienia. - Myslalem, ze Pentryptyna istnieje od kilku wiekow. -Dokladnie poltora wieku - sprostowala. - Wlasnie tyle, ile zyli moi rodzice. Ich kariery zawodowe byly wyjatkowo dlugie. Zsyntetyzowali i wyprodukowali wiekszosc z najbardziej zyskownych biochemikaliow ChemEnGenu... -A pani sadzi, ze nie chcieliby, aby pentryptyny uzyto w ten sposob? Jej spojrzenie stalo sie nagle puste i wyblakle. -Nic by ich to nie obeszlo... Moze nawet byliby zadowoleni, ze wzgledu na dobro firmy. - Sciagnela brwi i wpatrzyla sie we wlasne stopy. Jej matka i ojciec wynalezli wszystkie te chemikalia i wirusy, ale problem, jak beda uzywane, do czego i przez kogo, ani razu nie spedzil im snu z powiek, nigdy nie przezyli chwili zwatpienia. A ona nie potrafila tego pojac i im wybaczyc. -Co sie zdarzylo - zapytalem - ze ma pani na to inny punkt widzenia niz oni? Potrzasnela glowa. -Nic, w kazdym razie nic, o czym bym wiedziala. Po prostu zawsze wierzylam, ze zycie pozbawione poczucia odpowiedzialnosci wobec ludzkosci za to, co sie robi, jest niemoralne, zle. - Westchnela, odgarnela z twarzy kosmyk siwiejacych wlosow. - Chyba taka sie juz urodzilam. -Taki specyficzny swir - dodalem cicho i poczulem, jak drgaja mi usta. Popatrzyla na mnie przeciagle. -Tak, chyba tak. Znow ruszylismy, ale po kilku krokach zorientowalem sie, ze nie bedziemy wiecej skladac zadnych wizyt, ze wracamy do biura. -Musi byc jakis skuteczniejszy sposob - odezwalem sie. - Na pewno go pani znajdzie. Nic nie odpowiedziala. Uporalem sie z biurowa robota, najszybciej jak potrafilem, a potem poszedlem na spacer. Skorzystalem z doskonalych zabezpieczen publicznego aparatu, zeby zadzwonic do Miki. Po chwili jego twarz wypelnila ekran, obraz byl nieco rozmyty, ale to wina odbiornika w bransoletce. -A, Kot - rzucil z lekkim skinieniem glowy. - Tylko sie streszczaj. -Masz cos dla mnie? -Moze mam. Dzis wieczorem...? -W Czysccu, przed przedstawieniem. -Dobra. - Jego obraz zniknal. Wylaczylem oslone i zaczalem wracac przez nie konczace sie korytarze, tym razem znacznie wolniej. Pozwolilem myslom rozproszyc sie swobodnie niby mgla - muskaly delikatnie powierzchnie setki innych umyslow, a potem sunely lekko do nastepnych. Nie wiedzialem nawet, ze czegos szukam, dopoki sie na to nie natknalem: cos o Strygerze... i o Daricu. Kilku przechodniow wpadlo na mnie z cichym pomrukiem, gdyz zatrzymalem sie nagle, zeby skupic rozproszone mysli. Daric wychodzil ze swego biura pietro nizej, zeby omowic ze Strygerem pewne laczace ich sprawy. Wczorajsze glosowanie, wczorajsze wiadomosci. Mysli Darica zawsze byly jak zacisnieta piesc, ale w porownaniu z tym, jak sie je czytalo teraz, wszystkie poprzednie razy wydawaly sie medytacja. Zapuscilem mu w glowe cichego tropiciela, po czym wsiadlem do pierwszej nadarzajacej sie windy, zeby podazyc za nim przez budynki kompleksu. "Laczace ich sprawy..." Cokolwiek ich laczy, ja stanowczo powinienem o tym wiedziec. Bo niewatpliwie musialo sie wiazac z legalizacja, a wiec i z Elnear. Stryger oczekiwal go w idealnie zabezpieczonym pokoju -maksimum dyskrecji przy maksimum bezpieczenstwa. Ale ja juz zdazylem podrzucic im swoja idealna, niewykrywalna pluskwe, ktora wjechala do srodka w glowie Darica. Pomieszczenie to znajdowalo sie dosc blisko holu wystawowego, pelnego gapiacych sie turystow. Znalazlem sobie cichy kacik, w ktorym nie rzucalem sie za bardzo w oczy. Na scianie po przeciwnej stronie znajdowala sie mozaika ludow wchodzacych w sklad Federacji Ludzkiej: mezczyzn i kobiet, mlodych i starych, brunatnych, zoltych, czarnych i bialych. Ich twarze odwzajemnialy moje spojrzenie jak niemi sedziowie. Ale tylko ja bylem w stanie ocenic, czy to, co robie, jest sluszne, czy nie, czy jest koniecznoscia, czy zwyklym zlodziejstwem. Jeszcze raz popatrzylem na nich, w ich twarze i oczy. A potem przymknalem wlasne oczy obcego, zeby sie skoncentrowac. Pootwieralem za to wszystkie swoje zmysly i wplotlem je w pozbawione granic terytorium Daricowych mysli jak strumienie doplywow w nurt rzeki, a potem pozwolilem, by jego mysli zaczely przesiakac w moje. Nie bylo latwo tak najezdzac umysl innego psychotronika, szczegolnie takiego, ktorego my- sli byly chore, pelne paranoidalnych lotnych piaskow i cybernetycznych labiryntow bez wyjscia. Ale skoro potrafilem wykorzystac wszystkie potrzebne mi do tego umiejetnosci i czulem, ze znow idealnie nad nimi panuje, sprawilo mi to wrecz przyjemnosc. Niemniej nie odkrylem nic, czego sam bym przedtem nie wiedzial lub przynajmniej podejrzewal. Daric byl tym czlowiekiem, ktory kontaktowal sie ze Strygerem z ramienia Centauri Transport, przekazywal mu instrukcje, sugestie i rozkazy zarzadu. Byl tylko jednym z wielu - znaczna czesc pozostalych pochodzila z konglomeratow o wielkich i bogatych populacjach. Stryger kiwal glowa i dziekowal Bogu za to, ze zeslal mu takich przyjaciol i doradcow. Ale przez caly czas sluchal tylko jednym uchem. Kiedy juz znalazlem sie w myslach Darica, nietrudno mi bylo przeskoczyc do Strygera. Z latwoscia moglem przejsc te krotka dzielaca ich przestrzen i zaczepic sie o jego umysl. Stryger byl tuz o krok, wyobrazal sobie, jak to bedzie, kiedy juz popchna go na tyle, zeby mogl zdobyc dla siebie to upragnione miejsce w Radzie Bezpieczenstwa... A przez caly ten czas, kiedy Daric do niego mowil - spokojnym glosem, z twarza opanowana i wyrachowana, az zalatywal caly arogancja - mysli skrecaly i wily mu sie w srodku jak weze, a cialo drgalo nerwowo, zlane potem... Wiedzial rownie dobrze jak ja, do jakiego stopnia Stryger nienawidzi psychotronikow. To go fascynowalo, zupelnie tak samo jak lezacy na stole pistolet fascynuje kogos, kto zamysla morderstwo lub samobojstwo... Doszedlem do wniosku, ze widzialem juz dosc. Nie sadzilem, ze sie dowiem czegos, co mogloby pomoc Elnear. Tracilem tylko czas na grzebanie w smieciach. Zaczalem sie wycofywac, powoli, ostroznie, pilnujac, zeby obrzydzenie nie oslabilo mi kontroli i mnie nie wydalo. Daric nie jest telepata, ale w myslach pelno ma alarmow antywlamaniowych znacznie wrazliwszych niz u normalnego czlowieka. Daric nagle zamarl i cos rozblyslo mu w glowie jak ognisty podmuch. Ja takze zamarlem, az po chwili zdalem sobie sprawe, ze to z powodu czegos, co mowil Stryger, a nie z powodu mojego potkniecia. "Znalazles mi nastepnego?" - brzmialo to pytanie. Jeszcze raz siegnalem w glab, coraz dalej, nasluchujac i przesiewajac mysli, zaciekawiony, co tez moglo wywolac u Darica tak paniczna reakcje. Czego chcial Stryger, ze musial pytac o to w taki sposob? Obserwowalem - czulem, jak odpowiedz Darica werbalizuje sie, jak obraz wylaniajacy sie z glebokich ciemnosci sadzawki i nagle materializujacy sie na jej powierzchni jak odbicie w lustrze. "Nie, jeszcze nie... mam troche problemow... z dostepem do zrodel..." A cos w jego glowie ciskalo sie i miotalo jak zwierze w pulapce, probowalo wydostac sie na wolnosc, wykrzyczec: "Wez moje. Uzyj mojego". Ale nie mogl tego powiedziec - nie mogl, nigdy w zyciu... Pomyslalem, ze chodzi o narkotyki. Ale to nie narkotyki. Pod wypowiadanymi slowami lezaly mroczne strzepy obrazow z Samego Konca, ciemne uliczki i jeszcze ciemniejsze sprawki, ale to nie narkotyki - nie tym razem. Napiecie i przerazenie zacisnely sie jak lancuchy dookola uczucia, ktore zdlawily tak calkowicie, ze nawet nie moglem go rozpoznac. Ktos z krwi i kosci. Cialo do wykorzystania. Stryger chce, zeby Daric oplacil dla niego ofiare. Ale nie pierwsza z brzegu: chce, zeby Daric znalazl mu jakiegos psychotronika. Tak jak przedtem. Teraz obrazy wylewaly sie z Darica strumieniami: wspomnienia czerwonych preg na bladej skorze, spuchnietych fiole-towoczerwonych siniakow, powoli zmieniajacych czyjas twarz nie do poznania, krzyki, wbijajace sie w jego glowe jak gwozdzie... Przerazenie... Pragnienie... Dalem im swobodnie plynac, ale wcale nie potrzebowalem jego wspomnien - mialem wlasne. Musialem zebrac wszystkie sily, zeby nie wrzasnac mu prosto w jego wlasny mozg: "Wiem wszystko, draniu!" - i wrzeszczec tak, dopoki oczy nie zajda mu krwawa mgla. Przerwalem kontakt, jak przez sen uslyszalem wlasny glos miotajacy zduszone przeklenstwo. Z przeciwleglej sciany obserwowaly mnie tamte oczy - z powaga, ciekawoscia, zadowoleniem, smutkiem. Odcialem sie od nich i jeszcze raz przeszedlem przez pusta przestrzen prosto w mysli Strygera. Poniewaz wiedzialem juz, kim jest, mialem kilka pytan, na ktore musialem uzyskac odpowiedz, odpowiedz, ktora moze okazac sie bardzo wazna dla Elnear... i dla mojego zdrowia psychicznego. Wbilem sie w jego mysli jednym ostrym pchnieciem, doskonale wiedzac, ze to tak jakbym nozem wbil sie w jego cialo. Ale on nic nie poczul. Martwa palka. Przetrzasnalem jego wspomnienia, bardzo skupiony, osloniety jakby antyseptyczna bariera. Chcialem sie dowiedziec tylko dwoch rzeczy. Niczego wiecej nie bylo mi trzeba, nie chcialem, zeby mnie czyms zakazil... Ale musialem sie upewnic. To nie on. Nie on probowal zabic Elnear. Pragnal tego miejsca w Radzie, ale sadzil, ze juz je ma. Bog jest po jego stronie, Bog nie pozwoli, aby upadl. Bog sam sprawi, ze tak sie stanie. Stryger nie musi Bogu pomagac... To nie on. Nie on zabral mnie wtedy do wynajetego pokoju w Starym Miescie i nie on stlukl mnie na kwasne jablko. Ale zrobil to samo wystarczajacej liczbie swirow. A teraz potrzebowal powtorki, znalazl sie w ciezkiej potrzebie z powodu tego, co stalo sie wczoraj - na oczach milionow zostal przylapany na klamstwie, upokorzony przez psychotronika, przeze mnie. A Daric, spocony jak w goraczce, znow gotow byl mu pomoc. Przerwalem kontakt. To nie ten sam. W takim razie, ilu jest takich jak on? Takich jak ten, ktory mi to zrobil? Tysiace? Miliony? Ostatni raz popatrzylem w twarze przygladajacej mi sie Ludzkosci. -Idzcie do diabla - mruknalem, zabierajac sie stamtad czym predzej. 22 Musze z toba pogadac - oznajmilem w drzwiach do garderoby Argentyne.Obrocila sie ku mnie na krzesle sprzed lustra nad zagraconym blatem toaletki. Strach na jej twarzy zmienil sie szybko w roztargnienie. -Ach, to ty. Czy to nie moze poczekac? Musze zaraz wystapic. - Byla teraz w polowie drogi do tej Argentyne, ktora widywala publicznosc, w plaszczu najezonym jarzacym sie puchem wlokien optycznych. -Nie. Juz zaczela sie obracac z powrotem w strone lustra, ale zaskoczona podniosla na mnie wzrok. -No dobra - rzucila. - Pogadaj ze mna. - Wziela do reki jakas rozdzke i przejechala nia nad wlosami; srebrne nitki uniosly sie jak czciciele slonca i juz tak zostaly. Zepchnalem z krzesla klab ciuchow i siadlem na nim okrakiem, kladac podbrodek na twardym plastiku oparcia. -Chodzi o Darica. Studiowala przez chwile swoja twarz w lustrze; nie ruszala glowa, a jednak odbicie coraz to zmienialo kat, pokazujac ja z roznych stron. -Kochaniutki - odezwala sie cierpliwie - czy ty probujesz mnie ocalic przede mna sama? - To bylo ostrzezenie, zebym sie nie wtracal. -Probuje powiedziec d prawde - odparlem, marszczac brwi. Wzruszyla ramionami i siegnela do ucha, zeby zapiac sobie kolczyk, z ktorego zwisaly ciezkie krysztaly gorskie. -Daric jest psychotronikiem. Kolczyk opadl z grzechotem na blat i juz tam pozostal. W koncu udalo mi sie przykuc jej uwage. -Gowno prawda - odparta. Podniosla z powrotem kolczyk i poobracala go w palcach, patrzac, jak zalamuje sie w nim swiatlo. - Jestes pewien? - zapytala w koncu. Potwierdzilem skinieniem glowy. -Zeby to wiedziec, trzeba samemu nim byc. Jest kineta -telekineta. To wlasnie dlatego powstrzymal Cuspa. Bylem tam, czulem, jak to robi. Wpatrzyla sie w lustrzane odbicie mojej twarzy. -Ale on mowil... On nigdy... Ja nie... -Nikt o tym nie wie, tylko on i teraz ja. Nigdy nikomu nie mowil. -Dlaczego? - Naprawde nie byla sobie w stanie tego wyobrazic. Parsknalem smiechem. -A jak myslisz? Przeciez stracilby wszystko, jesli rodzinka dowiedzialaby sie, ze jest swirem. Przypomnij sobie, co zrobili z jego siostra. Jeszcze raz obrocila sie na krzesle, powoli, az znalazla sie ze mna twarza w twarz. Na jej obliczu odbilo sie oczekiwanie. -Po co mi to mowisz? - zapytala. - Chcesz wiedziec, czy mi to sprawia jakas roznice? Czy ma znaczenie, ze mi nie ufa... a moze ze jest psychotronikiem? -Moze. - Spuscilem wzrok. -Naprawde myslales, ze to wplynie na moje uczucia? - Gniew wewnatrz czaszki stawal sie coraz goretszy. - A wiec nie zaufal mi na tyle, zeby powierzyc mi sekret, ktory mogl zrujnowac mu zycie... A wiec jest swirem. I co z tego? - Dlon o srebrnych paznokciach wystrzelila nagle w moja strone. - Przynajmniej nie jest zadnym cholernym podgladaczem! - Takim jak ja. Potrzasnalem glowa. -Umyslowym kieszonkowcem - poprawilem ja. -Co? -Umyslowym kieszonkowcem - tak nazywali mnie inni psychotronicy w Instytucie w Quarro... - Podnioslem glowe i odwzajemnilem spojrzenie. - Tak, obrobilem jego mysli. I nie tylko to zdobylem. Wiesz cos o Patniku Strygerze? Zawahala sie. -To ten poboznis, ktory chce wszystkich zbawic, ten, ktory usiluje przepchnac legalizacje jakiegos narkotyku? Daric czasem cos mi o nim mowil... Potwierdzilem skinieniem glowy. -Stryger jest rywalem lady Elnear do miejsca w Radzie Bezpieczenstwa. Centauri nalezy do konglomeratow, ktore go popieraja... Czy Daric mowil ci kiedykolwiek, ze Stryger nienawidzi psychotronikow? Potrzasnela tylko glowa. -Daric jest lacznikiem Centauri ze Strygerem. Przekazuje mu instrukcje... - zawahalem sie, ale po chwili brnalem dalej, czujac, jak we wnetrznosciach tli mi sie zduszony ogien wscieklosci. - I dostarcza mu wszystkiego, czego tamten sobie zazyczy. Zachmurzyla sie. -Co to ma znaczyc? - zapytala glosem, z ktorego niecierpliwosc brutalnie wyparla ciekawosc. - Chcesz powiedziec, ze Stryger uzywa narkotykow? -Uzywa psychotronikow. Znow otworzyla usta, ale tym razem nie wydobyl sie z nich juz zaden dzwiek. -Pamietasz te dziewczynke, o ktorej mi opowiadalas - te, ktora przyprowadzil tu Daric, taka pobita, ze nie mogla mowic? Te psychotroniczke? Na dloniach, zacisnietych kurczowo na oparciu krzesla, ostro sterczaly pobielale kostki. -To Daric? - wymamrotala. - To stalo sie przez Darica? - Oczyma blagala mnie, zebym zaprzeczyl. -Nie byla jedyna - powiedzialem jednak. - On nawet czasem sie temu przyglada. -O moj Boze. - Urwala, zerwala sie gwaltownie z krzesla, zacisnela piesci. - Ale dlaczego?! - rzucila jak wyzwanie. - Jesli sam jest psychotronikiem, to dlaczego robi cos takiego? Ale ja tylko potrzasnalem glowa bezradnie. Sam zadawalem sobie to pytanie, sam szukalem w tym wszystkim sensu, przez cale nie konczace sie popoludnie. -Nie mam pojecia. A moze go spytasz? Zerwala z haka jakis ciuch, jakby chciala rzucic mi go w twarz, jednak cisnela nim tylko o podloge. -Dlaczego musiales mi to powiedziec? Niech cie diabli -co ja teraz mam z tym wszystkim zrobic? Wzruszylem ramionami. -Tak jak mowilem: chcialem, zebys znala prawde. A co z tym zrobisz, to juz twoja sprawa. - Ruszylem w strone drzwi. -Jako czlowiek jestes beznadziejny, wiesz? Obejrzalem sie. Twarz nabiegla jej krwia, za chwile wybuchnie placzem. -Staram sie - odparlem i wyszedlem. Siadlem przy jednym ze stolikow w klubie i czekajac na Mike, patrzylem, jak sala wypelnia sie z wolna. Zatrudnili juz nowego bramkarza. Prawie sie spodziewalem, ze po tym, co wlasnie zrobilem, ten bramkarz podejdzie zaraz i kaze mi sie wynosic, ale nic takiego sie nie stalo. Dzis wieczorem bylo tu ciemno jak w jaskini i gesto od dymu. Palce laserowych swiatel grzebaly w tej ciemnosci rozgoraczkowanymi lukami i roztrzaskiwaly sie w chmury wysoko nad moja glowa w takt zawodzacej syntetycznej muzyki. Oparlem sie wygodnie, zatracajac sie na chwile w tych jasno-ciemnych przestrzeniach nad glowa. W koncu wyczulem, ze przez parkiet zbliza sie do mnie Mika. Przysiadl przy moim stoliku, ubrany w czarny pancerz ochronny. Doskonale sie wpasowal. Ja mialem na sobie stare dzinsy i podarta koszule - przynioslem je ze soba do pracy w torbie, gdyz wiedzialem, ze bede wychodzil wieczorem. -Czesc, swirze. -Nie nazywaj mnie tak. Sprawial wrazenie zaskoczonego. -Co cie gryzie? Odwrocilem wzrok, spojrzalem w dno pustej szklanki. -Nic. A ty jaki masz problem? -Jestem zbokiem. - Jeden kacik ust powedrowal w gore. - Ktos wytarzal ci nos w gownie? Otrzyj buzke, maly, i zapomnij. Powinienes sie juz przyzwyczaic. -Nie o to chodzi. - Potrzasnalem glowa. - Chociaz wolalbym, zeby to bylo tylko to. - Rozprostowalem zdrowa reke i polozylem plasko na stole. Zamowil sobie drinka i rozparl sie wygodnie na stercie poduszek. Kiedy nic nie dodalem, wzruszyl ramionami i zapytal: -A co ci sie porobilo z koszula? Miales wczoraj ostra randke? Popatrzylem na dlugie rozdarcie na przedzie koszuli i omal nie parsknalem smiechem na wspomnienie, jak do niego doszlo. Ale zaraz przypomniala mi sie tez wczorajsza noc, ogien i wygwiezdzony blat stolu... Podnioslem dlon i dotknalem szmaragdowego kolczyka, ktory wciaz tkwil w moim uchu. Nie mialem zamiaru go zatrzymywac, nie mialem zamiaru dopu scic, by zdarzylo sie to, co sie zdarzylo zeszlej nocy... W koncu przyznalem sie sam przed soba, ze Lazuli tylko wykorzystywala moje cialo, zeby zapomniec o tym, jak bardzo nie znosi meza, a moze nawet, zeby mu odplacic. A ja jej na to pozwolilem. Tak latwo dalem sie wykorzystac, jakbym mial osrodek myslenia wylacznie miedzy nogami. Czulem sie glupi i bezradny -i czulem u siebie poczatki erekcji na samo tylko wspomnienie czerwonego aksamitu i zlocistej skory... -Musisz jednak byc w czyims typie - zauwazyl Mika. - Slyszalem, ze to niezla zabawa byc slawnym. Odbieglem spojrzeniem w bok. -Dowiedziales sie, dlaczego stalem sie tak popularny, ze zupelnie obcy ludzie probuja mnie zabic? Potrzasnal przeczaco glowa. -Nie gada sie o tym na ulicy. A to oznacza, ze dzieje sie to na wyzszym szczeblu. Sekrety grubych ryb sa naprawde znakomicie strzezone. Zaskoczony spojrzalem na niego. -Myslisz, ze to moze miec cos wspolnego z lady Elnear? -Bo ja wiem. - Wzruszyl ramionami. - Ale dobrze zgadles z tym DeAthem - to on przygotowal wszystko do tego numeru na przyjeciu. Ale potem napotykam mur. Nie moge sie dowiedziec, kto go wynajal do sprzatniecia lady. Nikt tam wyraznie nic do niej nie ma - jest po ich stronie, oni tak samo nie zycza sobie tej legalizacji. Ciekawe, co by na to powiedziala Elnear. -Cholera - odezwalem sie. - Juz myslalem, ze wiem. Wydawalo mi sie, ze to Stryger. Ale nie. -Stryger? - steknal w zaskoczeniu Mika. - Masz na mysli Plastikowego Swietego? Naprawde sadzisz, ze moglby wynajac kogos, zeby sprzatnal mu bomba opozycje? -Taa... - potwierdzilem, czujac, jak spojrzenie pokrywa mi warstwa lodu. -Hm. - Jeszcze raz wzruszyl ramionami. - Slyszalem o nim rozne plotki. Myslalem, ze to tylko plotki. - W jego glosie pobrzmiewala ulga; wyraznie przywrocilem mu wiare w nature czlowieka. Nawet on moglby mi wskazac droge do jednego z dobrych uczynkow Strygera. -Wszystko, co mogles o nim slyszec, to jeszcze malo. Ale mnie to sie na nic nie przyda... - Potarlem rekoma twarz. - DeAth bedzie wiedzial, kto go wynajal, zgadza sie? -Wcale nie musi. - Mika pokrecil glowa. - Ma zupelna obsesje. Lubi, zeby klienci byli odpowiednio zabezpieczeni - a jego wlasny tylek dobrze kryty. Zrealizuje kazde zamowienie, jesli tylko przyjdzie przelew. Zadnych pytan, zadnych dokumentow. -Jezu! - Poczulem, jak frustracja tlamsi mi w srodku obrzydzenie. To wszystko znaczy, ze gdybym nawet zdolal sie dostac do glowy DeAtha i dokladnie ja przeszukal, to mi prawdopodobnie nic nie da. - Musi miec gdzies jakies zapiski. A moze numery na przelewach? Zastanawial sie przez chwile. -Tak, moze to... Ale jesli miales wrazenie, ze jego laboratorium to smiertelna pulapka, to widok jego ksiegowosci wyda ci sie placem zabaw. Nikt przy zdrowych zmyslach nie bedzie probowal wlamac mu sie do danych. Walnalem w stol niewlasciwa reka, skrzywilem sie i zaklalem. -A niech to, przeciez na Rynku musi sie znalezc ktos na tyle dobry. Chce mu wejsc w te pieprzone pliki. Kto tu jest najlepszy? Mika pociagnal za srebrne kolko z boku nosa. -Ech. Mowilem przeciez, ze nikt przy zdrowych zmyslach... - Prawie ze sie usmiechnal. - Ale moze chodzi ci o Martwe Oko. Robi takie rzeczy, ktorych nikt inny nie potrafi. I nikt nie ma pojecia jak. Ale tylko kiedy mu sie tak spodoba. To naprawde nieprzyjemny sukinsyn. -Martwe Oko? Gosci traktuje ogluszaczem, czy jak? Mika parsknal smiechem. -Slyszalem, ze kilku to sie przydarzylo... Ale moze to tylko reklama. Bo ja wiem, moze to z powodu jego hakerskiej reputacji? A moze dlatego, ze faktycznie ma martwe oko. - Wzruszyl ramionami, wciaz jeszcze zasmiewajac sie w duchu. -Martwe oko - powtorzylem. -Tak. Wyglada parszywie, cale gnije. - Wcale nie zartowal. -To dlaczego nic z nim nie zrobi? -Juz ci mowilem, jest na pol stukniety. Ale to prawdziwy czarodziej kabla, jesli w to wejdzie. Podnioslem sie z miejsca. -No to chodzmy sie przekonac. -Ej... - w jego glosie doslyszalem wyrazne rozczarowanie. - Nie zaczekasz na wystep? Zerknalem na scene, wciaz jeszcze ciemna i pusta nad glowami czekajacego na parkiecie tlumu. -Juz widzialem. Westchnal, ale tez sie podniosl. -No dobra. Bez zadnych przeszkod udalo nam sie przebrnac przez tlum w kierunku drzwi i pojechalismy metrem pod zatoke. Czesc miasta, w ktorej osiadl Martwe Oko, byla znacznie mniej ekskluzywna niz ta, w ktorej rezydowal DeAth, chociaz tu, na Samym Koncu, takie rzeczy pewnie nie maja wiekszego znaczenia. Brnelismy wsrod zasp nawianych tu smieci do zabarykadowanych ciezkich zelaznych drzwi, tak wielkich, ze bez trudu moglyby wchlonac tramwaj. Bylo to wejscie do budynku, ktory przypominal opuszczony magazyn. Nie bylo sladu zabezpieczen - ani oznak, ze ktos tu mieszka czy kiedykolwiek mieszkal. -Skad wiesz, ze on tu jest? - zapytalem Mike. -Bo nigdy nie wychodzi. - Mika uniosl piesc, by zalomotac do drzwi - i odskoczyl z przeklenstwem, kiedy tylko ich dotknal. - Cholera! Sa pod pradem! - Patrzyl na mnie i potrzasal reka, na pol zirytowany, a na pol zaklopotany. - Masz jakis pomysl? To w koncu ty sie chcesz z nim spotkac. Popatrzylem na drzwi, potem w gore, na nieme, pozbawione okien sciany budynku. -Taa... Zaraz do niego zadzwonie. -On nie ma telefonu. -Wcale nie potrzebuje telefonu - usmiechnalem sie. Mika postukal sie po glowie. -A dlaczego myslisz, ze dzieki temu chetniej sie z toba spotka? -Nie mam nic do stracenia. - Wzruszylem ramionami. Steknal z irytacja. -Wybacz, ale ja poczekam po drugiej stronie ulicy - oznajmil. Tak na wypadek gdyby Martwe Oko zechcial mnie usmazyc. I rzeczywiscie sie odsunal, ale tylko o metr. Splotlem na piersiach rece, przygarbilem sie i staralem sie skoncentrowac. Wpuscilem mysli do wnetrza tej bezforemnej bryly ciemnosci, ktora rzeczywiscie byla magazynem i ktora trzymala w srodku jedna krucha gwiazdke, energie zyjacego ludzkiego umyslu. Gdzies tutaj... Tam. Jest kontakt. Wsliznalem sie do srodka przez pajeczy-nowata skorupke blasku, wplatajac sie miedzy osnowe cudzych mysli, zaskoczony, ze nie natykam sie na czarne, martwe sciany nielegalnej biocybernetyki, jakiej sie tu spodziewalem. Szedlem dalej, jak zlodziej buszujacy po uspionym domu, ktory nawet nie stara sie stlumic echa swoich krokow, i szykowalem sie, zeby za chwile sprawic Martwemu Oku mala paskudna niespodzianke... Trzasnela we mnie piesc surowej energii, przeszywajac wlo-kienka mysli jak jednorodny strumien swiatla. Puscilem sie i wystrzelilem z powrotem, przerywajac wszelki kontakt, zatrzaskujac za soba umysl i otaczajac go murem z drutu kolczastego. -Aaa! - Uslyszalem wlasny okrzyk zaskoczenia, ktory dotad dzwieczal mi w uszach. Z powrotem znalazlem sie na ulicy, gapilem sie w sciane przed soba oczyma, ktore mialy ochote wyskoczyc mi z orbit. - Jezu! Czemu mi nie powiedziales, ze to telepata?! Mika cofnal sie jeszcze kilka krokow, byle dalej od tego zrodla nieczystosci. Patrzyl sie na mnie, nic nie rozumiejac, ale wyraz jego twarzy zaczal z wolna sie zmieniac, kiedy dotarlo do niego, co powiedzialem. -Swir? - zdumial sie glosno. - Sam nie wiedzialem, ze to swir. Pomachalem rekoma, zeby go uciszyc, i zebralem sie w sobie, by odeprzec nastepny atak... ktory jednak wcale nie nadszedl. Powolutku i tym razem bardzo ostroznie wypuscilem na zwiady pasemko mysli, znow polujac w ciemnosciach na Martwe Oko... Znalazlem go, zwinietego w ciasna kulke za wlasnym drutem kolczastym; strach tak silny, ze robilo mi sie od niego niedobrze, wydzielal sie z niego jak pot. Mial duzo nie obrobionego psychotronicznego talentu, ale w przeciwienstwie do mnie nie wiedzial, jak z niego korzystac. Dostrzegalem wyraznie szpary w jego zabezpieczeniach, moglbym je przejsc bez trudu. Ale nie mniej wyraznie widzialem, ze jesli teraz wtargne mu do srodka, facet tego nie wytrzyma. Musnalem go ledwie wyczuwalnie, pozwolilem mu ukluc palec moich mysli tylko po to, zeby zwrocic na siebie uwage. Potem sie wycofalem, niech sadzi, ze odchodze i ze juz nie mam zamiaru wracac... ze zostawiam go samego w ciemnosciach. Potrzasnalem glowa, widzac znow przed soba twarz Miki i jego pytajacy wzrok. -Nic z tego. Miales racje. On rzeczywiscie jest troche stukniety. - Zerknalem z ukosa na zabezpieczone drzwi i puste, od pychajace sciany. - Ale teraz przynajmniej juz wiem dlaczego. Chodz, zmywajmy sie stad. Nagle za plecami uslyszelismy szczek, a potem przeciagly zgrzyt otwieranych zelaznych drzwi. Ktos z nich wyszedl - bezksztaltna, anonimowa postac okutana w wiele niezbyt starannie dobranych ciuchow. Ale nie mialem najmniejszych klopotow z dostrzezeniem jego twarzy - i tej zywej, cieknacej rany w miejscu, gdzie powinno sie znajdowac prawe oko. Szybko odwrocilem wzrok. -Kto to? - zapytal glosem tak ochryplym, jakby nie uzywal go juz od kilku tygodni. - Ktory to z was? Przez sekunde myslalem, ze jest zupelnie slepy, ze nas nie widzi. Ale zaraz zdalem sobie sprawe, o co tak naprawde pyta. -To ja - odezwalem sie i postapilem krok do przodu. (To ja.) Zlozylem ten obraz w otwarta dlon jego mysli tak nerwowo i ostroznie, jakbym przekazywal mu kawalek krysztalu. Od dawna nie robilem takich rzeczy. Jego umysl zatrzasnal sie nad nim spazmatycznie, zgniotl obraz. Po chwili znow zaczal sie otwierac, milimetr po milimetrze, az wreszcie wysunal sie zen przyzywajacy mnie palec. (Chodz tu.) Jego prawdziwa dlon podskoczyla nerwowo, ukryta pod wystrzepiona rekawiczka; powtorzyla tamten gest na wypadek, gdybym nie zrozumial. Przysunalem sie blizej, choc nie bardzo mialem na to ochote. Widzialem, ze nie mam innego wyjscia. Zmuszalem sie, zeby patrzec mu w twarz, ale wzrok zeslizgiwal sie z niej natychmiast, kiedy tylko zogniskowal sie na tamtym saczacym sie oczodole. Zastanowilo mnie, czemu do cholery tak to sobie zostawil, nie leczone. A takze - od jak dawna nosi juz te same ciuchy. Poczulem bijacy od niego smrod, zanim jeszcze przebylem polowe odleglosci. Stal i gapil sie na mnie, zezujac zdrowym okiem, jakby nawet i ten ponury polmrok byl dla niego o wiele za jasny. Po jakims czasie zdolalem dojrzec rysy jego twarzy, okrytej szczecina nie dogolonej brody. Byl prawie lysy, a te resztke wlosow, jakie mu pozostaly, takze zgolil niemal przy skorze. Glowe mial blada i brylowata jak z ciasta. Zeby wygladaly na przegnile. Nie dalo sie powiedziec, w jakim jest wieku - moze kolo czterdziestki, moze nie. Zdrowe oko blyszczalo czysta zielenia szmaragdu. Dlon w rekawiczce uniosla sie do mojej twarzy. Jakos udalo mi sie nie uskoczyc, kiedy zaczela lazic po mnie jak ciekaw- ski pajak, az wreszcie opadla z powrotem. Po prostu chcial sobie udowodnic, ze ja naprawde istnieje. (Telepata...?) zapytal. Kiwnalem glowa. (Czego... czego chcesz?) Niepewne mamrotanie jego mysli w mojej glowie powiedzialo mi wyraznie, ze juz od dawna nie korzystal i z tego glosu. (Potrzebuje pomocy. Chce sie dostac do pewnego systemu.) Jego umysl zacisnal sie na moment, potem znow rozluznil. (Czyjego?) (Facet nazywa siebie Doktor Smierc.) Jego piesc wystrzelila znienacka, zlapala mnie za przod koszuli, zupelnie mnie zaskakujac. -Kto cie tu przyslal? - wydyszal, tracac panowanie nad soba i przerywajac nic prawdziwego kontaktu. Zmusilem go, zeby zabral reke, a kiedy sie cofnal, odetchnalem gleboko. Poczulem, jak za moimi plecami Mika prze-stepuje z nogi na noge, z odbezpieczonym systemem obrony. (Nikt mnie nie przysylal.) Opuscilem troche zaslony i pozwolilem mu weszyc, poki mi nie uwierzyl. (Potrzebne mi informacje, ktore moze miec tylko DeAth. Moge zaplacic...) (Idz sobie.) Odwrocil sie do nas plecami i poczlapal w strone drzwi. Rece zacisnely mi sie mimowolnie. (Czekaj! Ile to juz czasu? Jak dawno czules cos takiego? Kiedy miales tu kogos, z kim mogles naprawde porozmawiac?) Zatrzymal sie i znow stanal ze mna twarza w twarz. Oczy ponownie zmruzyly mi sie z odrazy; zmusilem sie, zeby spojrzec przez niego ta druga, wewnetrzna para, az zniknie to, co na powierzchni. Poczulem, jak cos sobie przypomina: dotkniecie, slowa, ktorych nie trzeba wypowiadac, a po prostu sa - ale to juz tak dawno, tak nieznosnie dawno temu, ze moze to tylko sen... Jego jedyne oko zaczerwienilo sie i zwilgotnialo, grdyka wedrowala nerwowo w gore i w dol. W koncu kiwnal glowa, milczac w myslach, i podniosl dlon w gescie zaproszenia, kiedy ruszyl z powrotem w strone drzwi. Poszedlem za nim, a z tylu deptal mi po pietach Mika z pozbawiona wyrazu twarza, z umyslem przelaczonym na "gotow". -A to kto? - Martwe Oko nagle stanal jak wryty, blokujac przejscie i patrzac wprost na Mike. -Moj brat - wyjasnilem szybko, a usta Miki podejrzanie drgnely. -Cos nie bardzo podobny - mruknal Martwe Oko, ale nie powiedzial juz nic wiecej. Ruszyl dalej, pozwalajac nam wsliznac sie za soba do wnetrza. Szlismy dalej wsrod ciemnej, pobrzmiewajacej echami przestrzeni magazynu. Mika zawisl na moim rekawie, bo nic nie widzial bez soczewek noktowizyjnych. Czulem, jak zastanawia sie w duchu, dlaczego my dajemy sobie z tym rade, a on nie moze. W koncu zobaczylismy przed soba swiatlo. W glebokim wnetrzu magazynu Martwe Oko wybudowal sobie pokoj, swoje schronienie. Zupelnie nie odpowiadalo moim oczekiwaniom. Swiat Martwego Oka oswietlala jedna samoprzylepna plakietka swietlna, ale bylo tu schludnie, ascetycznie i czysto. Niezbyt oryginalne, ale calkiem przyzwoite meble, przenosna kuchenka i prosta konsoleta, taka, jakie maja wszyscy, do najprostszego, codziennego uzytku. Mika mial racje, nie zobaczylem przy niej wideofonu. Martwe Oko nie mial nawet trzy-de. Ale widac bylo wyraznie, ze nie brak mu pieniedzy. Po prostu zyl, jak chcial. Przysiadl na antycznym bujanym fotelu i wzial cos z lezacego przy nim pudelka. Dojrzalem pare dlugich, grubych drutow, wplatanych w cos, co wygladalo jak zniszczony sweter. Wprawnymi ruchami osoby, ktora dokladnie wie, co robi, rozplatywal caly ten klab. Poczulem, jak Mika obok mnie sztywnieje, probujac zorientowac sie, czy to moze byc jakas bron. Zerknalem na niego i pokrecilem glowa; zaraz sie rozluznil. Martwe Oko siedzial w fotelu, kolyszac go jedna stopa, i zaczal machac tymi drutami i wloczka, wplatajac w sweter coraz wiecej nici jaskrawego koloru, az wreszcie pojalem, ze on go po prostu robi, ot tak, z niczego. Fotel poskrzypywal, druty podzwa-nialy cicho; ani razu nie spojrzal na nas, mimo ze wciaz stalismy, czekajac. Nigdy przedtem nikt tu u niego nie byl, ani razu. Wszedlem dalej i przysiadlem po turecku na podlodze przed nim. (Co to jest?) zapytalem, skupiajac mysli na ruchu jego rak. (Dzierganie na drutach.) Blysnal mi w glowie slowny znak: obraz drutow wykonujacych swoj starozytny taniec z wloczka, obracajacy ja w tysiac roznych wzorow i ksztaltow. (Po co to robisz?) (To przyjemne.) Na jedno mgnienie oka podniosl na mnie wzrok, lecz natychmiast go opuscil, widzac, jak wzdrygam sie na widok jego twarzy. (Rzygac sie chce na widok tego oka, co?) Pokiwalem glowa. (I tak ma byc. Dzieki temu trzymaja sie ode mnie z daleka.) Wszyscy inni. (Ale to cie moze zabic.) Miesnie jego twarzy dokonaly jakichs dziwacznych przegrupowan, a ja wreszcie zdalem sobie sprawe, ze to usmiech -z rodzaju takich, jakie widuje sie na twarzy kogos, kto wlasnie zdolal przykleic ci stopy do butow. (Dopiero kiedy popatrze w lustro.) Na twarzy wcale nie mial gnijacej rany - to tylko kosmetyczna sztuczka, zart. -Bez jaj - rzucilem, czujac, jak twarz rozciaga mi sie w usmiechu ulgi, mimo ze oczy nadal jeszcze nie chcialy uznac prawdy. Mika az podskoczyl na kanapie, na ktorej siedzial, przestraszony tym naglym przerwaniem ciszy. (Jak cie zwa?) zapytal w koncu Martwe Oko. (Kot.) (Skad jestes?) (Z Ardattee. Z Quarro.) Poczulem uklucie jego irytacji - te dwa slowa nic dla niego nie znaczyly. (Jestes "polkrwi"?) Potaknalem skinieniem glowy. (Tak myslalem.) Znow wydusil z siebie ten pokrecony usmiech. (Czemu nie jestes stukniety?) Jedyne oko, az nadto swiadome, przygladalo mi sie badawczo. Zerknalem na podloge. (Mialem szczescie, i tyle.) Pomyslalem o Siebelingu. Poczulem, jak tamten maca, traca mnie, naciska... Opuscilem jeszcze kilka zaslon, rozwiazalem jeszcze kilka wezlow, pozwolilem mu wpelznac do moich mysli i rozejrzec sie, zeby odpowiedzial sobie na kilka pytan. Szperal w mojej przeszlosci jak pies obwachujacy smietnik. Stopniowo cale moje cialo zesztywnialo, miesien po miesniu, z wysilku, jaki musialem wkladac w to, zeby nie zamknac mu mysli przed nosem. Steknal, zamrugal i przerwal kontakt. Jedna reka porzucila na chwile robotke, wyciagnela sie, cofnela z powrotem. Potem przez dluzsza chwile nie slychac bylo nic procz podzwania-jacych drutow - zadnych wiecej ruchow czy znakow z jego strony. Siedzialem w oczekiwaniu i oddychalem gleboko. (Do licha ciezkiego) pomyslalem wreszcie, przedzierajac sie z nagla przez jego oslony (wziales sobie ode mnie wszystko, czego chciales! A co ja dostane od ciebie?) Podskoczyl jak razony pradem. Podniosl na mnie swoje jedyne oko, teraz zaczerwienione i zalzawione. Znow wyciagnal dlon, tym razem wyraznie w moja strone. Zebralem sie w sobie, gotow w kazdej chwili uskoczyc. Ale on tylko dwa razy poklepal mnie w ramie, bardzo delikatnie, i zaraz cofnal reke. Zostalem wiec na miejscu, tak zdumiony, ze nie wiedzialem, co robic. (Masz robote do zlecenia) pomyslal, jakbym sam nie powiedzial mu tego wczesniej. Kiwnalem glowa. (Dlaczego sam tego nie zrobisz?) Dotknalem reka glowy. (Nie mam kabli.) Znow usmiechnal sie tym swoim chytrym usmieszkiem kawalarza, jakby wiedzial cos, o czym reszta swiata nie miala bladego pojecia. Ale zapytal tylko: (Dlaczego ja? Przez to?) Tu dotknal wlasnej czaszki. Zdawalo mu sie, ze nikt nie ma pojecia o jego psycho - w koncu dobrze sie nad tym napracowal. (Nie.) Machnalem reka w strone Miki. (On mowi, ze jestes tu najlepszy. Tylko ty mozesz to zrobic.) Znow opuscil wzrok na swoja robotke, druty zaszczekaly wsrod milczacej ciszy. Mika poprawil sie niespokojnie na swojej kanapie, wolalby teraz byc zupelnie gdzie indziej. (Potrafisz to zrobic? Wlamac sie do tego systemu?) Spokojna pewnosc siebie, jaka wsaczyla mi sie w mysli, wystarczyla za odpowiedz. Mika nie klamal. (A zrobisz?) (Po co?) Poczulem, ze miesnie znow zaczynaja mi sztywniec. (Mowilem: moge zaplacic...) (Po co?) Nie chodzilo o to, dlaczego on ma sie tym zajmowac, tylko o to, do czego mi to potrzebne. Co wlasciwie chce wiedziec? Pokazalem mu. Nawet nie slyszal o tamtej ludzkiej bombie. Wchlanial to wszystko, a ja czekalem cierpliwie, liczac uderzenia wlasnego serca. W koncu znow na mnie spojrzal. (Moze byc warto.) Usmiechnalem sie szeroko i usiadlem swobodniej. (Gdzie masz swoj sprzet? W innym pokoju?) Rozejrzawszy sie po pokoju, zauwazylem przy drzwiach stos skonczonych swetrow, ale nigdzie sladu techniki, chocby tyle, zeby mozna bylo gdzies zadzwonic. A wewnatrz jego czaszki nie krylo sie zadne biooprogramowanie. Nawet jesli mial jakies gniazdko, nic nie moglem wyczuc. Tym razem autentycznie zachichotal. Zabrzmialo to jak od-chrzakiwanie flegmy. (Ja tego nie potrzebuje.) Cholera... - zdazylem to zablokowac, zanim mnie uslyszal. Ten stary dran rzeczywiscie byl stukniety. -Dajmy sobie spokoj... - Zaczalem wstawac. (Ja tego nie potrzebuje.) Glowe znow wypelnily obrazy: twarde, wyrazne, uparte. Stalem teraz, spogladajac na niego z gory. -To przeciez niemozliwe. Ale on tylko potrzasnal glowa. (Chca, zebysmy w to wierzyli. Sami w to wierza. Sam odkrylem prawde przez czysty przypadek. I pewnie jeszcze kilku innych.) (Ale nie przekazujesz tego dalej.) (A niby dlaczego? Co z tego bede mial oprocz klopotow?) Zastanowilem sie nad tym przez chwile i przyznalem mu racje. (No to dlaczego mi to mowisz?) (Bo wiesz, co to znaczy, kiedy czlowiek jest psychotronikiem i zyje z tego, co ukradnie.) Znow spuscil wzrok. (Bo jestes niezly i moze mi sie przydac twoja pomoc.) (Chcesz powiedziec, ze mnie nauczysz? Zrobilibysmy to razem?) Podniecenie i lek zderzyly mi sie w srodku. (Moze.) Zdrowe oko przybralo nieobowiazujacy wyraz. (Jak tam twoja pamiec?) (Absolutna.) (To dobrze.) Opuscil robotke na podloge kolo fotela i wstal. (Najpierw trzeba sie duzo nauczyc.) Podreptal na drugi koniec pokoju do konsolety i ja wlaczyl. Myslalem przez chwile, ze od razu zabierzemy sie do rzeczy, ale on tylko wywolal pliki biblioteczne. -Juz? - zapytal Mika glosem ostrym od niespokojnego zniecierpliwienia. -Prawie. - Maly wlos, a bylbym zapomnial, ze mam mu odpowiadac na glos. Podnioslem uspokajajaco dlon. Martwe Oko tymczasem wrocil juz do mnie, niosac w reku helm. (Naucz sie tych danych. Z nich dowiesz sie wszystkiego na temat dzialania umyslu maszyny. To ci moze uratowac zycie. Nie wracaj, dopoki wszystkiego nie zapamietasz. Potem zobaczymy.) Kiwnalem glowa, wzialem helm i wepchnalem sobie do kieszeni. (I przynies mi go z powrotem. To moj jedyny.) Jeszcze raz kiwnalem glowa. Podszedl do drzwi, sugerujac gestem, ze mamy sie wyniesc. Zatrzymal sie nagle, siegnal do sterty ubran i zgarnal narecze. Potem ruszyl dalej, niosac w mrok te ciuchy. Kiedy dotarlismy do wyjscia, wygnal nas przed soba na ulice, a potem cisnal ladunek wloczkowych ciuchow na chodnik przed budynkiem. -On to wyrzuca? - zdumial sie Mika, jak gdyby to wlasnie upewnialo go, ze Martwe Oko jest pozbawiony rozumu. Martwe Oko obojetnie wzruszyl ramionami. (Co to za jeden?) zapytal, patrzac na niego gniewnie. (Moj brat) powtorzylem. Martwe Oko powedrowal z powrotem do budynku i bez slowa zatrzasnal za soba drzwi. Mika ciagle jeszcze gapil sie w zdumieniu na sterte ciuchow. -On ich nie potrzebuje - wyjasnilem w koncu, bo wyszlo na to, ze musze. - Przyjdzie ktos i sobie wezmie. - Znow zaczynalem odczuwac, ze ubieranie mysli w slowa, zanim zdolam je z siebie wyrzucic, jest tak samo meczace jak spacer pod gorke. Mika rzucil mi Spojrzenie i zaczal zawracac. Ale odwrocil sie z powrotem, bo ciekawosc przewazyla w koncu nad zniecierpliwieniem. Pogrzebal w stercie ubran i znalazl dlugi czerwony szalik, ktory natychmiast owinal sobie wokol szyi. Ja podnioslem zielonobrazowy sweter, ktory wyladowal tuz pod moimi stopami, i wciagnalem go na podarta koszule. Byl przyjemny -ciezki i cieply. W powietrzu czuc juz bylo wilgotny chlod. Kiedy ruszylismy ulica, Mika odezwal sie: -To bylo najdziwniejsze pieprzone pietnascie minut w moim zyciu, od tamtego dnia, kiedy zniknales na Popielniku. - Odchrzaknal lekko, nadal probujac strzasnac z siebie to wrazenie, ze jest gluchy, slepy i niewidzialny. -Mogloby byc gorzej. Popatrzyl na mnie pytajaco. -Moglbys sie tak czuc przez caly czas. - Musnalem dlonia przylepke za uchem. Przez chwile wyraznie nie rozumial. Potem zapytal: -Jak sie spisuje to swinstwo, ktore dostales od DeAtha? -Spisuje sie - odparlem. - Calkiem przyzwoicie. Pokiwal glowa bez usmiechu. -A co z tym twoim kuzynkiem-swirkiem...? - Strzepnal koncem czerwonego szalika. - Zrobi w koncu te robote czy nie? -Chyba zrobi. - Westchnalem i poczulem, jak spada ze mnie ogromny ciezar, kiedy zdalem sobie sprawe, ze najtrudniejsza czesc zadania juz poza mna: zdolalem sie do niego dostac. - Musze tu jeszcze do niego wrocic za kilka dni. - Zawahalem sie przez chwile. - Nie rozpowiadaj, ze to swir. Kiwnal glowa. -Co jest w tej siatce, ktora ci dal? Pomacalem sie po kieszeni. -Nie moge ci powiedziec. Byl wyraznie zaintrygowany, ale tylko wzruszyl ramionami. -W porzadku. Na ulicy polowa z tego, co czlowiek wie, to i tak tylko kawalki ukladanki z brakujacymi elementami. Do stacji metra doszlismy, gawedzac o pogodzie. -Wracasz do klubu? - zapytal, kiedy wsiedlismy razem, a czekajacy nas przejazd wyssal z mysli ostatnie wspomnienia o Martwym Oku. -Dzisiaj nie. - Nie bylem pewien, czy jeszcze kiedykolwiek zobacze Argentyne ani tez, co jej powiem, jesli to sie jednak zdarzy - po tym, co wyjawilem jej dzisiejszego wieczoru. -A, tak. - Usmiechnal sie chytrze. - Zapomnialem. Czeka tam na ciebie jakies rozgrzane cialko. - Usmiech zrobil sie znacznie szerszy, kiedy pojazd z westchnieniem wtoczyl sie na stacje. - Na mnie tez. - Zasalutowal na pozegnanie i pogwizdujac, ruszyl po peronie. 25 Ciocia jest chora. - Kiedy wszedlem do domu, Jiro siedzial na schodach z twarza wsparta na dloniach, z podkrazonymi oczyma i mrocznymi myslami w glowie. Stanalem jak wryty, a w glowie zawirowaly mi mysli o zatruciu albo biokontaminacji.-Gdzie ona jest? W szpitalu? - Elnear wygladala calkiem w porzadku, kiedy wychodzilem z nia z biura - zmeczona i przygnebiona, ale przeciez to nic dziwnego. Patrzylem nawet, jak wsiada do prywatnego, dobrze zabezpieczonego modu, ktory przywiozl ja prosto tutaj. Jiro potrzasnal glowa przeczaco. -Jest w swoim pokoju. Chyba spi. Zemdlala albo cos w tym rodzaju, kiedy wrocila do domu. Charon przyslal do niej naszych medykow; powiedzieli, ze to z powodu tego calego... -urwal. - No wiesz, tego, co sie stalo. I dlatego, ze jest stara. Cos tam jej dali. Musi odpoczac. Pokiwalem glowa z wielka ulga. Ale jezeli Elnear przedtem byla do tego stopnia przygnebiona, ja nie poprawie jej nastroju. -Dzieki - rzucilem i minalem go, idac na gore. Naraz przystanalem i obejrzalem sie. - Czy jest tu twoja matka? Wykrecil sie caly, zeby spojrzec wprost na mnie. -Czemu pytasz? - zapytal odrobine za glosno. -Tak tylko. - Wzruszylem ramionami z udana obojetnoscia i ruszylem do swojego pokoju. A tam stanalem ogarniety zmeczeniem, zapatrzony w widok za oknem, i rozluznilem miesnie obolalej reki. Moze jutro zdolam ja gdzies porzadnie podleczyc, tak jak mi kazal Aspen. Wciaz jeszcze zapominalem, ze teraz mam konto kredytowe, ktore pomoze mi zalatwic wszystko, co mi sie nie podoba. Kiedy tak stalem wpatrzony w ciemnosc, zaczelo padac. Tutaj zawsze padalo tylko noca. TaMingowie bez trudu radzili sobie ze wszystkim. Uslyszalem, jak do pokoju wchodzi Jiro; spodziewalem sie go predzej czy pozniej. Ten mrok w glowie nie byl spowodowany choroba Elnear, musialo chodzic o cos innego. Odwrocilem sie od okna, podszedlem do lozka i usiadlem. -O co chodzi? - zapytalem, choc doskonale wiedzialem. Otworzyl usta, a slowa przez dluzsza chwile nie mogly mu przejsc przez gardlo, mimo ze chcial je z siebie wyrzucic. -Ty... moja matka... to znaczy... - Zatrzepotal rekami. - Czy... czy zrobiles to z moja matka? Opuscilem wzrok na zlozone na kolanach dlonie. -Chcesz wiedziec, czy spedzilem z nia noc? - Znow popatrzylem prosto na niego i skinalem glowa. Zrobil sie czerwony na twarzy. Spodziewal sie, ze zaprzecze, nawet jesli to prawda. Nie wiadomo dlaczego to, ze sie nie wstydzilem, napelnialo wstydem jego. Zamrugal powiekami, usta zadrzaly. -Chodz tu - odezwalem sie. Zblizyl sie. - Usiadz. - Przysiadl na lozku, z dala ode mnie, ze wzrokiem wbitym w podloge. - Skad wiesz? - zapytalem. -Moja matka... Zobaczylem, jak wychodzi rano z twojego pokoju, bardzo wczesnie. Nie wiedziala, ze ja widze. I zachowywala sie tak... tak jakos inaczej. - Jego glos przybral piskliwy ton. -Wiesz - zaczalem - za pierwszym razem, kiedy ja spotkalem, sam zachowywales sie prawie jak alfons, probowales ja popchnac w moje ramiona. Nie, wcale nie mowie, ze to twoja wina... - dodalem predko, kiedy spojrzal na mnie gniewnie. - Tak sie po prostu stalo i juz... Tylko ze zastanawia mnie, dlaczego w takim razie tak ci to teraz przeszkadza. Z powodu tego, kim jestem? Zacisnal szczeki i potrzasnal przeczaco glowa. Bardzo ostroznie wsliznalem sie w jego pamiec, zeby samemu poszukac odpowiedzi, ktorej nie chcial mi dac. -Z powodu tego, co widziales w klubie Argentyne. - Az do tamtej nocy byl jak kazdy inny chlopak w tym wieku, jego ciekawosc seksu osiagnela rozmiary obsesji. Ale tam w piec minut dowiedzial sie wiecej, niz kiedykolwiek mial ochote wiedziec. - Myslisz, ze to tak wlasnie wygladalo miedzy mna a twoja matka? - Poczulem, jak jego cierpienie piecze mnie w twarz. Tym razem pokiwal w milczeniu glowa, znow oblewajac sie rumiencem. -Jiro... - urwalem. - To, co tam widziales... nie tak sie ludzie kochaja. To nie byl nawet zdrowy seks, tylko cos bardziej jak gwalt. - Zerknal na mnie z ukosa. - Naprawde jest roznica. -Czy ty sie ozenisz z moja matka? -Twoja matka juz ma meza. Nachmurzyl sie lekko. -Moglaby wziac rozwod. Nie jestes w niej zakochany? - W glowie zaczely mu kielkowac najrozniejsze fantazje. Odwrocilem wzrok. -Nie wiem. Chyba nie. -A ona tez nie jest w tobie zakochana? Pokrecilem przeczaco glowa. -Ona po prostu nie kocha Charona. - Poczulem gleboki az do szpiku kosci bol jego rozczarowania, ale nie przychodzilo mi na mysl nic, czym moglbym przyniesc mu ulge. W koncu powiedzialem: - Mysle, ze kochala twojego ojca... Wiem, ze kocha ciebie i twoja siostre. Jestescie dla niej wazniejsi niz cokolwiek innego w zyciu. Ciesz sie z tego. - Bo moglbys byc kims takim jak ja. Ale nie powiedzialem tego glosno. Zastanowilo mnie na chwile, jakby to bylo: urodzic sie taMingiem i miec wszystko, czego dusza zapragnie... Nawet nie potrafilem sobie wyobrazic. Nawet jesli nie urodzilem sie bogaty... Ale sama mysl, ze moze jest gdzies ktos, przez te wszystkie lata... Odwrocilem wzrok od chlopca i wpatrzylem sie w swoje pokryte bliznami rece. Powoli wstal. -Mama kazala poprosic, zebys... pomyslal o niej dzis w nocy. -Dobra - odparlem. - Pomysle. Dobranoc, Jiro. Wyprostowal plecy, chcial wygladac jak mezczyzna, nie jak chlopiec. -Dobranoc, Kocie. - Wyszedl. Nie ruszalem sie z miejsca, wsluchany w samotny odglos deszczu. Nie chcialo mi sie jeszcze spac, nie mialem tez ochoty myslec o Lazuli. Z pewnym zaskoczeniem zdalem sobie sprawe, ze to o Elnear wciaz mysle... a nawet sie o nia martwie. Poszukalem jej myslami: byla w swoim lozku i tak samo jak ja nie mogla zasnac. Srodek uspokajajacy, ktory zaaplikowal jej lekarz, nie wystarczyl, zeby zniwelowac nadmiar adrenaliny w organizmie. Ale myslami wedrowala daleko od spraw jutra, dzis czy nawet wczoraj - w miejsce, gdzie wspomnienie jest jak od- bicie w ciemnym lustrze: gdzie obraz pewnego idealnego popoludnia w Wiszacych Ogrodach na Quarro w towarzystwie mezczyzny, ktorego kochala, wrecz oszalamial ja poczuciem straty, gdzie obraz Talithy jako rozesmianego bobasa napelnial ja smutkiem. W takie miejsce wewnatrz niej, od ktorego nie dalo sie uciec, bo przeszlosc i tak miala o wiele slodszy smak niz wszystko inne, o czym mozna myslec, kiedy sie ja zostawi i sprobuje wsluchac sie w deszcz... Wstalem z lozka i powedrowalem przez ciemne korytarze do jej pokoju. W szczelinie pod drzwiami dostrzeglem waski pas swiatla. Zapukalem. -Tak...? - uslyszalem, jak jej glos drzy z zaskoczenia i to samo zaskoczenie poczulem we wlasnej glowie. -To ja, Kot. Przez chwile panowala cisza. Potem uslyszalem: -Wejdz. Drzwi nie byly zaryglowane. Wszedlem do srodka, nieoczekiwanie bardziej zazenowany niz zwykle. Ale ona spojrzala na mnie i usmiechnela sie przyjaznie. Jej twarz pokrywaly plamy cienia. Kiedy sie przy niej znalazlem, odczula niemal ulge. W odpowiedzi ja takze leciutko sie usmiechnalem, zastanawiajac sie w duchu, co by tu teraz powiedziec. -Jiro mowil, ze pani jest chora. Chcialem tylko zapytac, czy bede pani potrzebny jutro rano. I... i czy teraz pani czegos nie potrzebuje. -Tak - przyznala bez obawy. - Posiedz ze mna przez chwile, jesli masz ochote. Potrzeba mi towarzystwa, bardziej niz czegokolwiek innego. Tego jakos nikt mi nie zaofiarowal. - Zerknela w dol i zaraz znow na mnie. - Czuje sie dzis straszliwie samotna... i jakos nie sprawia mi trudnosci powiedzenie ci o tym. Pewnie dlatego, ze chyba i tak juz o tym wiesz i ze wlasnie dlatego przyszedles. - Spojrzala mi w oczy, az wreszcie musialem odwrocic wzrok. - Dziekuje za to, ze przyszedles. - Kiedy to mowila, zbierala z koldry jakies przedmioty: hologramy znajomych twarzy, ktore mialy dotrzymac jej towarzystwa i zupelnie zawiodly. Przysiadlem na brzezku wyscielanego krzesla, rozgladajac sie dookola w obawie, ze moglbym cos zepsuc. Samotna lampa z abazurem z kwietnego witrazu wypelniala pokoj miekkim, cieplym swiatlem. Meble tutaj, podobnie jak w calym domu, byly eleganckie i stare. Wpatrzylem sie w wyrzezbiona na bocz nej scianie biurka twarz kobiety, ktorej dlugie wlosy, splywajac w dol, wplataly sie w sloje. Jeszcze raz popatrzylem na zdjecia w rece Elnear - Jiro, Talitha i Kelwin taMing. -Nie przyszlo mi to wczesniej do glowy, ale telepatia czasem musi chyba byc cudem - mowila Elnear. - Gdy sie wie, ze ktos tam daleko mysli o tobie, nawet kiedy nie mozna go zobaczyc ani uslyszec. -Czasami - odparlem. - Ale czasem to tak, jakby sie zagladalo przez okna do domu, w ktorym cie nie chca. - W krainie slepcow... Wzruszylem ramionami. - Ale tak jak sama pani kiedys mowila: wszystko wyglada lepiej, kiedy czlowiek nie musi z tym zyc. Chyba. - A nawet taki, jaki jestem: nie dosc czlowiek i nie dosc Hydranin, nawet to jest lepsze niz nic. Znow sie usmiechnela i przytaknela skinieniem glowy. -Tak, pewnie tak. Nawet jesli jestem samotna, to przynajmniej nikt nie narusza mojej prywatnosci. Zanurzylem sie troche niepewnie w okragle zaglebienie fotela. -Kiedy bylem wsrod innych psychotronikow, mialem i to, i to - dzielenie sie i zarazem samotnosc, kiedy jej zapragnalem. To bylo... - Ucieklem wzrokiem w glab wlasnych zacienionych luster. Staralem sie odczuc cos sensownego, kiedy przygladalem sie wspomnieniom, a czulem tylko odretwienie. Narkotyczne... Wymoglem na sobie wspomnienie Martwego Oka - jak nawet z nim, choc byl zupelnie pokrecony, bylo mi o wiele latwiej. Moglem mowic bez slow, po prostu wiedziec. Tak jak powinno byc, jak powinno wygladac. Tak to musialo wygladac u Hydran, zanim ludzie polozyli temu kres. - Ludzie sa tacy... - znow musialem szukac po omacku slow, kiedy wystarczyloby jej przeciez pokazac. -Zalosni? - mruknela. - Czy tak wlasnie myslisz? Podnioslem na nia wzrok, lecz zaraz ucieklem, kiedy tylko spotkaly sie nasze spojrzenia. -Ale przeciez sam tak zyles prawie zawsze, prawda? - zapytala cicho. - Niezdolny do poznania mysli innych ludzi. Sadzilam, ze to powinno ci wpoic wiecej wspolczucia dla nas, niz sa zdolni z siebie wykrzesac ludzie... Zacisnalem powieki, bo nagle cos zawirowalo mi w srodku i gwaltownie opadlo. -Nie wiem. - Potrzasnalem glowa niepewnie. - Wiem tylko, ze nikt z was nie potrafi zrozumiec, jak to naprawde jest, gdy sie ma to, co ja mialem, a przez cale wczesniejsze zycie nie mialo sie doslownie nic - i nagle sie to cos utraci. Przez wszystkie te lata nie zdawalem sobie sprawy, ze czegos mi brakuje. A teraz juz wiem... - W koncu zdolalem pojac, dlaczego tak wazne stalo sie dla mnie to, ze jestem telepata: bo tylko to jedno w calym zyciu bylo naprawde moje. -Ale przeciez masz to z powrotem - zauwazyla z niejakim zaskoczeniem. Zaprzeczylem ruchem glowy. -Jesli dalej bede bral narkotyki, wypala mi Dar do konca. Nie mogla tego pojac. -W takim razie, jezeli robisz to tylko ze wzgledu na mnie, powinienes dac juz spokoj. Jeszcze raz potrzasnalem glowa przeczaco. -Nie moge. -Nie chce byc... -Nie moge. Patrzyla teraz wprost na mnie. Potarlem twarz rekoma. -Niech pani nic nie mowi. Prosze po prostu zapomniec, ze to powiedzialem. - Zaczalem podnosic sie z miejsca. -Nie moge - odparla. Zatrzymalem sie. -Ale jesli sobie zyczysz, mozemy poudawac, ze tak sie stalo. Jesli dzieki temu bedziesz mogl zostac i jeszcze chwilke poznosic humory starej, samotnej kobiety. - Rozciagnela usta w usmiechu na poly zalosnym, na poly ironicznym. Troche mocniej przytulila do siebie trzymane zdjecia. Znow usiadlem, starajac sie nie wygladac przy tym tak niezrecznie, jak sie czulem. Przygladajac sie jej rekom, zapytalem: -Jak to sie stalo, ze wcale nie macie dzieci - pani i maz? Opuscila wzrok na hologramy. -Zawsze nam sie wydawalo, ze mamy przed soba mnostwo czasu. - Nagle, wpatrzona w twarz meza, zaczela gwaltownie mrugac. - Czy to nie dziwne, ze najmniejszy drobiazg moze wywolac wspomnienia, kiedy czlowiek najmniej sie tego spodziewa? Piosenka, jakies szczegolne swiatlo... Czasem, kiedy przypominam sobie zycie z Kelwinem, mam wrazenie, jakby to byly cudze wspomnienia, ktore przez pomylke trafily jakos do mojej glowy. Ze ta osoba obok niego, ktora tak dobrze pamietam, nie moze przeciez byc mna. To takie trudne... czasem pra wie nie do zniesienia. A jednak niemyslenie o tym jest jeszcze bardziej nieznosne. A najgorsze jest to, ze najbardziej rania te dobre wspomnienia. -Taa... - potwierdzilem szeptem. -Opowiedz mi o swojej rodzinie - rzucila nieoczekiwanie, chcac zmienic temat. Nagle wydalo jej sie to dosc szczegolne, a nawet upokarzajace, ze nigdy nie widziala we mnie kogos, kto ma rodzine. Zastanowilo ja teraz, czy to przypadkiem nie ze strachu - wiedziala przeciez, kim jestem. Zaczela myslec o tym, jak to jest, kiedy sie zyje jak Hydranin... Ja takze o tym myslalem. -Nie ma o czym opowiadac. - Wzruszylem ramionami, uciekajac wzrokiem w bok. Byl taki czas, kiedy chcialem poszukac ludu mojej matki. Ale potem zabilem Rubiy'ego i wszystko stracilo sens, bo zabijajac go, udowodnilem, ze nigdy nie bede jednym z nich. Elnear zacisnela wargi i nie ponowila pytania. W koncu odezwala sie: -Kocie, czy nigdy nie przychodzi ci do glowy, ze kiedy przezywasz na nowo te straszna strate... to zapadanie sie w glab mrocznej dziury - spojrzeniem odbiegla w jakis niewiadomy punkt - to moze czujesz sie tak nie dlatego, ze jestes inny niz my, tylko dlatego, ze jestes takze czlowiekiem? - Zerknela na mnie szybko; czulem, ze probuje dosiegnac we mnie czegos, czego istnienia wcale nie byla pewna. Poczulem, jak caly sie spinam z mimowolnej zlosci. Ale zaraz zmusilem sie, zeby na nia popatrzec, stanac twarza w twarz z jej rzeczywistoscia, potwierdzic istnienie tego wszystkiego, co sprawialo, ze stala sie dla mnie wazna... Przyznac, ze "czlowiek" to nie zadne brzydkie slowo. -Siebeling raz mowil... kazal przestac udawac kogos, kim nie jestem. - Wbilem wzrok w swoje rece, nagle pelen zalu o to, ze nie trzymam w nich zadnych wlasnych zdjec. - To znaczy: ze nie ma we mnie czlowieka. Wiekszosc swirow, ktorych znam, to ludzie, pod kazdym wzgledem, z wyjatkiem tego jednego... Nawet ci Hydranie, ktorych spotkalem, byli bardziej ludzcy, niz chcieliby przyznac. -Ludzie takze bywaja zwykle bardziej ludzcy, niz chcieliby przyznac - dopowiedziala cicho. Usmiechnalem sie polgebkiem. -Dzieki... - Wstalem. -Za co? - zdziwila sie. -Za to, ze mi pani przypomniala, ze gdyby ludzie i Hydranie nie mieli ze soba nic wspolnego, nie byloby mnie tutaj. Rozesmiala sie. Podobal mi sie ten smiech. -Co za niezwykly sweter - dodala po chwili, poniewaz tak naprawde dopiero teraz mnie zobaczyla. - Gdzie znalazles cos takiego? -Lezal na ulicy. Dobranoc pani. -Dobranoc - mruknela, posylajac mi dosc szczegolne spojrzenie. Usmiechalem sie, wychodzac, bo teraz przynajmniej bedzie miala o czym myslec, zamiast o przyszlosci, samotnej nocy i deszczu. Sam za to nie bardzo mialem o czym myslec, kiedy dotarlem z powrotem do swojego pokoju. Wyjalem z kieszeni helm Martwego Oka i wsunalem sobie na glowe. Wyciagnalem sie na lozku z rekoma pod glowa i zapelnilem wszystkie puste miejsca tyloma informacjami, ile potrafilem wchlonac na raz. Kiedy go zdjalem, nadal ich czekalo na mnie calkiem sporo. Wtedy dopiero zamknalem oczy i pozwolilem, zeby bialy szum w glowie uspil obolale cialo. Obudzilem sie nagle, z nie wiadomo jakiej przyczyny, kilka godzin pozniej. Umysl mialem teraz spokojny i cichy, a kiedy wsluchalem sie w deszcz, do srodka przesaczyla sie szarosc. Nasluchujac, myslalem o tym, jak odglos deszczu wypelnia mi glowe tesknota i smutkiem, podobnymi do tych, jakie widzialem u Elnear. Na palcach jednej reki moglem policzyc wszystkie chwile, kiedy mialem okazje posluchac deszczu. Nie wsluchiwalem sie wen przez cale zycie, wiec nie powinien dla mnie znaczyc wiecej niz dzwiek kapiacej wody. Przypomnial mi sie tamten dzien, kiedy po raz pierwszy postawilem stope na Ziemi - zupelnie tu obcy, a przeciez czulem sie, jakbym wracal do domu. Przypomnialo mi sie to, o czym Elnear probowala przekonac mnie dzisiejszego wieczoru: ze i ta ludzka strona we mnie ma swoje potrzeby i wlasna historie, ze nie wszystkich jej odczuc powinienem sie wstydzic. Uswiadomilem sobie wtedy, ze po raz pierwszy od dlugiego juz czasu nie czuje gniewu. Potem przypomniala mi sie Lazuli, zastanawialem sie, czy lezy bezsennie u boku Charona, nie sama, ale zawsze samotna, wsluchana w deszcz. Chciala, zebym o niej pomyslal... Ciekawe, czy miala na mysli to, co podejrzewam. Ciekaw bylem, czy i ona o mnie mysli, czy za mna teskni. Nawet jesli tesknila, wiedzialem, ze ta tesknota nie wyjdzie poza rozpamietywanie, jak bardzo pasowaly do siebie nasze ciala. Bylem tylko przypadkowym kochankiem, a ona o tym wiedziala... Czekalem, az mnie to rozzlosci. Ale tylko przypomnialo mi, jak doskonale pasowaly do siebie nasze ciala... Tylu bylo innych, ktorzy naprawde mnie wyrabali. Dlaczego mam sie wsciekac akurat na te znudzona, nieszczesliwa i piekna kobiete, ktora chciala tylko, zeby jakis chloptas porzadnie ja przelecial... Moze zreszta nie ma znaczenia, dlaczego mnie pragnela, skoro i tak na samo wspomnienie jej gladkiej, perfumowanej skory, jedwabistych wlosow splywajacych mi na piers czulem zawrot glowy. Ale to nie ma prawa sie wiecej powtorzyc. A juz na pewno nie tej nocy. A zwlaszcza nie w ten sposob. Surowo nakazalem sobie zapomniec o niej i zasnac. Powiedzialem sobie, ze nie jestem stukniety, potem - ze jestem. Powiedzialem sobie, ze znow chce mnie wykorzystac... Powiedzialem sobie, ze jesli rzeczywiscie chce, zebym myslal o niej tej nocy, juz ja sie postaram, zeby nie zapomniala tego do konca zycia... Wypuscilem mysli, siegnalem nimi w pustke, rozciagajac niewidzialna siec nici najezonych swiatlem. Wyobrazilem sobie Krysztalowy Palac; byl wystarczajaco blisko, moglem go dosiegnac, wejsc do srodka i penetrowac jego milczace ciemnosci w poszukiwaniu znajomej gwiazdy. Znalazlem ja lezaca u boku Charona. Spala, pograzona w niespokojnych, dusznych snach o tym, ze dusi sie w pozbawionym okien pokoju. Przemknalem obok skwaszonego goraca mysli Charona, nie zagladajac do srodka, a potem skupilem sie, zeby wejsc w umysl Lazuli. Wsliznalem sie w jej sen miekko jak zlodziej... Poczulem, ze przeszywa ja dreszcz, a cialo porusza sie niespokojnie; sen zmienil sie tak, ze obejmowal i mnie. W tym snie polozylem sie obok niej i zaczalem myslami dotykac jej tak, jak tego pragnely moje rece, cale moje cialo... Rozpalalem lancuchy nerwow, ktore wypelnialy jej mozg wrazeniami, jakie ja sam moglbym wywolac, przesuwajac sie nad nia, na niej, w niej... Gdzies w trakcie obudzila sie. (Sama tego chcialas) szepnalem (przeciez o to prosilas...) Lagodzilem ja, uspokajalem, zeby nie krzyknela, ale ona tylko opuscila sie z powrotem miedzy pragnienia... Odbierala wrazenia, teraz spotegowane, bo jej dlonie zaczely wedrowac po ciele tak samo, jak moje wedrowaly po mnie. Az w koncu nasze umysly polaczyl promien bialego swiatla i eksplodowal jak slonce, pozostawiajac nas osobno, we wlasnych cialach, z powrotem w oddzielnych swiatach, w ktorych dzielilismy ze soba jedynie szum tego samego deszczu. Rano, kiedy sie obudzilem, wiedzialem wiecej na temat sztucznej inteligencji, niz kiedykolwiek mialem ochote... A mniej niz do tej pory na temat tego, co ja tu, u licha, robie -budze sie w tym lozku, w ktorym bawilem sie w kotka i myszke z Charonem, odgrywajac jednoczesnie role szczurolapa taMingow. Zastanawialem sie, do czego wlasciwie zmierza Lazuli - co chce zrobic mnie albo sobie. Czy rzeczywiscie nie obchodzi jej, czy Charon sie dowie; czy moze byc tak glupia albo po prostu nieszczesliwa. A moze jej to nie obchodzi, bo wie, ze jesli cos sie stanie, to na pewno nie jej... Odretwialy i wytracony z rownowagi, wstalem i jeszcze raz wcisnalem na glowe helm Martwego Oka. Wrzucilem w umysl tyle nowych danych, ile mogl pomiescic - na sile, zeby nie myslec o tym, co robie, no i dlatego, ze im wczesniej bede wiedzial wszystko, czego ode mnie oczekuje, tym predzej dobiore sie do informacji, ktorej naprawde potrzebuje, i tym szybciej sie stad wydostane. Potem powloklem sie po schodach na dol, zeby znalezc cos, czym daloby sie nakarmic organizm, aby moc przepchnac go przez kolejny dzien. Do jadalni wsliznela sie chylkiem Talitha i stala, gapiac sie na mnie, kiedy jak zwykle napelnialem sobie talerz porannymi resztkami. Nie zwracalem na nia uwagi, bo za glosno buczalo mi w mozgu, ale w koncu podeszla do mnie i pociagnela za sweter. -Chce jeszcze - powiedziala. -Masz wlasciwe pojecie o swiecie, mala - odparlem. - Wyrosnie z ciebie dobry taMing. - I dalej ladowalem jedzenie na talerz. -Chce jeszcze winogron. - Popatrzyla na mnie wyczekujaco, unoszac idealna jak kwiatek twarzyczke i tak samo pusta. - Winogron... - Szarpnela mnie mocniej i dorzucila niechetne: -Prosze... Podalem jej jedno grono. -Dziekuje - odrzekla powaznie. -W porzadku - odparlem. Czulem sie lekko przepelniony wiedza. -Ciocia powiedziala, ze dzisiaj pojdziemy zbierac maliny! - oznajmila z buzia pelna zielonych, pekatych kulek. -Fajnie - mruknalem przez mgle kodow binarnych i ugryziony wlasnie kes chleba. -Ty tez mozesz isc. Pokaze ci, jak to sie robi, bo ty nigdy nic nie wiesz. - Zaczela ciagnac mnie za rekaw. - No... Potrzasnalem przeczaco glowa, zaczerwieniony i lekko usmiechniety; chyba nie moglbym sobie wymyslic gorzej spedzonego poranka. - Mam kilka rzeczy do... -Prosze, chodz z nami, Kocie. - Do pokoju weszla Lazuli, a kiedy tylko znalazla sie w zasiegu mojego wzroku, blyskawicznie zmienilem zdanie. Miala na sobie polprzejrzysta tunike w liscie, a pod nia neonowoniebieskie body, ktore nie wiadomo dlaczego tylko eksponowalo to, co mialo zakrywac. Nie dodala nic wiecej - nie musiala, jej mysli starczyly za wszystko. Powoli skinalem glowa i przelknalem pospiesznie jeszcze jeden kes korzennej bulki, ktora nagle stracila caly smak, jakby byla z plastiku. Do pokoju weszla Elnear, niosac w reku przybory do malowania. Ubrana byla jak zwykle: jakby chciala, zeby nikt jej sie dluzej nie przygladal. Kontrast miedzy tymi dwoma kobietami sprawil mi niemal fizyczny bol. -Wlasnie, nie chcialbys pojsc z nami? - dolaczyla sie, nie zauwazywszy mojego gestu. Przygryzlem jezyk, zeby nie powiedziec tego, co stalo sie oczywiste, kiedy wzrok Lazuli wypalal dziure w moim ciele. Nic innego nie przyszlo mi do glowy. A wiec tak jakos wyszlo, ze znalazlem sie z nimi w jesiennym lesie na zboczu gory nad prywatna dolina taMingow. Zapach wilgotnej ziemi wypelnil mi glowe zupelnie tak samo, jak sznury danych wypelnialy mi pamiec. Te owoce, ktore Elnear nazywala malinami zlocistymi, rosly nie tak znow calkiem dziko, bylo tam jednak mnostwo postrzepionych lisci i cierni. Zbieralismy je i wszystko przebiegalo dokladnie tak, jak sie spodziewalem. Kazda minuta dluzyla mi sie nie do zniesienia. Przypominalo to wyszukiwanie odpowiedzi w myslach Darica... Albo kopanie rudy w kopalni na Popielniku: wybieranie czegos delikatnego i doskonalego z podloza, ktore nie chcialo ustapic, a kazdy blad oznacza bol... -Nie wyglada na to, zeby ci to sprawialo przyjemnosc. Kocie - odezwala sie Elnear, przygladajac mi sie uwaznie spod szerokiego ronda kapelusza. Sprawiala wrazenie tak szczesliwej jak nigdy dotad. Wzruszylem ramionami. -On w ogole nie wie, jak trzeba sie bawic - odezwala sie Talitha; gdzies zza plecow dobiegl mnie zbyt ostry smiech Jiro. -Dlatego wlasnie musze mu pomagac. - Wyjadala mi maliny z reki tak szybko, jak zdolalem je zerwac. -W takim razie pozwol, ze i ja ci pomoge. - Zrecznymi, delikatnymi palcami Lazuli wsunela mi do ust owoc. Byl tak samo miekki jak jej skora, a kiedy zgniotlem go jezykiem, trysnal slodkim, aromatycznym sokiem. - No i prosze - dodala -juz sie usmiechasz. - Jej cale cialo, jej mysli takze sie do mnie usmiechaly - nie mogla sie powstrzymac od chwili, kiedy tylko zobaczyla mnie tego poranka. Caly czas czula obok moja obecnosc, a jej zadowolenie przesaczalo sie ciepla struga przez lodowate zwaly danych w moim mozgu. - Wiesz, sniles mi sie zeszlej nocy - mruknela cicho. Jej oczy rozblysly smiechem na widok mojej naglej paniki, a jednoczesnie widzialem w nich blaganie, zebym jeszcze raz jej udowodnil, ze to nie byl tylko sen. (To nie byl sen.) Zobaczylem, jak sie rumieni, kiedy przedstawilem jej dowod. Znow ucieklem wzrokiem, nie smiejac odpowiedziec na glos, bo Elnear zbyt uwaznie nam sie przygladala. Wolalbym, zeby Lazuli mi tego nie robila. Czulem sie zaklopotany, sfrustrowany... i nagrzany - podnieceniem, nad ktorym nie sposob bylo zapanowac, kiedy wyobrazila sobie, jak siegam do niej myslami, jak dotykam jej, gdziekolwiek zechce. Jak jakis demon milosci, ktory moze wziac ja nawet wtedy, kiedy lezy uspiona u mezowskiego boku, i sprawi, ze zapomni, kim jest i gdzie - spowoduje, ze zapomni o wszystkim z wyjatkiem tego, ze ktos kocha sie z nia w tak niemozliwy sposob... -No coz - odezwala sie Elnear, uswiadamiajac nam, ze stoimy wpatrzeni w siebie juz o wiele za dlugo, jak magnetyczne lalki. - Chyba pojde troche poszkicowac u podnoza zbocza. Uwazajcie na siebie... -Ton jej glosu sprawil, ze spojrzalem na nia uwazniej. - Tu moze byc zdradliwie... wiecie, kiedy liscie sa mokre. - Ostatnie spojrzenie oczu przejrzystych jak blekitne szklo dalo mi do zrozumienia, ze ona rozumie wszystko, co sie zdarzylo: jak to jest byc mlodym, jak to jest byc samotnym... jak to jest, kiedy czlowiek czuje, ze tanczy na polu minowym. -Uwazajcie na siebie - mruknela jeszcze raz, patrzac tym razem na Lazuli. - Dzieci, chodzcie ze mna... - Machnieciem reki przywolala Talithe i Jiro. - Zabralam dla was cos specjalnego. Lazuli dlugo odprowadzala ja wzrokiem, na wpol zaklopotana i na wpol zawstydzona, kiedy Elnear wziela na bok dzieci, wyraznie i celowo zostawiajac nas samych. Nie znaczylo to, ze mamy jej blogoslawienstwo... co najwyzej troche wiecej wolnej przestrzeni. Talitha biegla przodem, popiskujac i szurajac wsrod lisci, a Jiro wlokl sie z tylu, ogladajac sie na nas przez ramie. Z wyrazu twarzy przypominal matke, bardziej nizby sie spodziewal. Kiedy znikneli nam z oczu, usadowilismy sie obok siebie na kocu, nie stykajac sie cialami, a ja zawiazalem pasmo cieplego kontaktu w naszych myslach. W przerwach miedzy dlugimi pocalunkami karmila mnie malinami. Spomiedzy drzew lalo sie sloneczne swiatlo, otaczajac zlota poswiata jej wlosy i czyniac zywy witraz z niespokojnego dachu nad naszymi glowami. Popatrujac w gore na cale to piekno, zaczalem sie zastanawiac, czy to nie stad boski artysta wzial pomysl. Zastanawialem sie tez, czy naprawde nie jest mozliwe, aby czlowiek byl szczesliwy w miejscu takim jak to... Na mojej bransoletce rozdzwonil sie brzeczyk telefonu. Wyprostowalem sie, wystraszony, i szybko spojrzalem, zeby sie upewnic, czy mam wylaczony obraz. Juz byl wlaczony... transmitowal od Bog jeden wie jak dawna. Ja tego nie zrobilem, bylem pewien. Zaklalem, a twarz Lazuli pobladla, kiedy zakrylem bransoletke dlonia. -Braedee...? - rzucilem zduszonym glosem. Wlasciwie nie wlaczylem odbioru, a mimo to jego glos odpowiedzial mi: "Szach-mat". I tyle. 24 Zrobilem co w mojej mocy, zeby przekonac Lazuli, iz Braedee bedzie milczal, nie mowiac jej przy tym dlaczego. Musialem wierzyc, ze znaczy to tylko tyle, ze znow znalezlismy sie w punkcie wyjscia: teraz i on cos na mnie mial tak samo jak ja na niego. Tylko tego chcial i to mu wystarczylo. Ale jakos nie udalo nam sie juz wylaczyc z rzeczywistosci - ani jej, ani mnie. Zeszlismy w dol zbocza wsrod deszczu zlotych lisci, szukajac Elnear -nie dotykalismy sie juz, a nawet niewiele sie odzywalismy.Tej nocy zostala u Charona w Krysztalowym Palacu. Nie prosila mnie, zebym o niej pomyslal, mimo ze w glebi duszy tego wlasnie pragnela. I tak o niej myslalem, ale tym razem zachowalem swoje mysli dla siebie. Braedee juz wiecej nie probowal sie ze mna kontaktowac, ja takze do niego nie od-dzwonilem. Powiedzialem sobie, ze chce poczekac, az uzyskam informacje, ktore mam zdobyc z pomoca Martwego Oka. Ale mialem swiadomosc, ze zwodze sam siebie, bo nie mam czelnosci stanac przed nim z pustymi rekoma. Nastepnego dnia Elnear az swierzbilo, zeby wrocic do pracy, mnie zreszta tez. W umysle filtrowaly mi sie resztki danych Martwego Oka; przed wieczorem bede w stanie zlozyc mu nastepna wizyte. Zwykly poranek w biurze wydal mi sie jak puszczony w zwolnionym tempie. Nie bylem pewien, czy dlatego ze to, co wypelnialo mi mysli, bylo takie dziwne, czy dlatego ze Wszystko dookola wydawalo sie teraz zbyt normalne. W koncu zrobilem sobie przerwe, zeby dac troche przestrzeni niespokojnym myslom. Nie doszedlem nawet do polowy korytarza, kiedy poczulem, jak czyjas dlon chwyta mnie za ramie i obraca naglym szarpnieciem. Daric. Nie wyczulem, ze sie zbliza, pewnie dlatego, ze tego nie chcial. -Ty draniu - syknal, rzucajac mna o sciane, jakbysmy byli jedynymi tu ludzmi. Nie musialem nawet badac przyczyny wscieklosci, ktora zarzyla mu sie w oczach - chodzi o Argentyne. Ale pod cierpieniem znalazlem cos jeszcze - czysty strach, zakuty w te jego furie jak w zbroje. Tylko dlatego nie padlem dotad na zator lub zawal, ze nie wiedzial, jak sobie poradzic z moimi zabezpieczeniami. - Chodz ze mna. - Znow mnie szarpnal, tym razem do przodu. Poprowadzil mnie do tego samego wyciszonego pokoju, w ktorym rozmawial ze Strygerem. Zabezpieczyl drzwi, potem znow stanal ze mna twarza w twarz. - Ty cholerny gowniarzu... - zaczal, ale urwal i musial zaczynac jeszcze raz. - To ty ja podburzyles przeciwko mnie. Powiedziala, ze juz nie chce mnie widziec na oczy. Powiedziala, zebym ciebie zapytal, dlaczego... (Dlaczego?) -Bo wyjawilem jej prawde o tobie - odparlem. -Co chcesz przez to powiedziec? - Przygwozdzil mnie wzrokiem, podczas gdy zwiniete po bokach piesci drzaly z wysilku, kiedy staral sie panowac nad soba. - Wie o mnie wszystko... - Ten strach w srodku wzbieral tak poteznie, ze w koncu mogl ktoregos z nas zadlawic. - Jesli przedtem mnie nie znienawidzila, to czemu raptem teraz? -Bo teraz wie, co robisz dla Strygera. Zna prawde o tej dziewczynce, ktora przyprowadziles do Czyscca. Pamietasz -mowilem glosem, ktory sam ledwie rozpoznawalem - ta, ktora Stryger tak skatowal, ze az sie przestraszyles, ze umrze. Ta swi-ruska, ktorej zaplaciles, zeby dala mu sie stluc. -I to wszystko...? - Cale cialo Darica rozluznilo sie w naglym przyplywie ulgi. - I co z tego? - rzucil, wzruszajac ramionami. - Nikt suce nie kazal tego robic. Nie zlozyla zreszta zadnej skargi. A ja po dlugiej chwili zapytalem cicho: -Jak to bylo - przygladac sie, kiedy ja bil, co, Daric? Jak ci sie to podobalo? Czy byla telepatka, czy dala ci to poczuc? Czy to jest to, co najbardziej lubi Stryger? To, czego ty chcesz? Czy moze w glebi ducha wolalbys byc na jej miejscu... Czy tylko wystarczylo ci wiedziec, ze Stryger jest taki sam jak reszta martwych palek, ze nigdy nie odgadnie twojego sekretu? Pobielal gwaltownie na twarzy. -Jakiego sekretu? - wyszeptal. (Jestes jednym z nas) pomyslalem. (Swirem. Kineta. Psychotronikiem.) Mysla skoczyl na mnie jak waz. Moj umysl blyskawicznie zablokowal cios i zgruchotal wezowi grzbiet, zanim zdolal mnie dosiegnac. Cisnalem mu z powrotem jego wlasne przeslanie. -Nic mi nie zrobisz. Nie jestes dosc dobry. - Nigdy nie bedzie wystarczajaco dobry, nawet gdyby mial za soba trening, ktory nauczylby go porzadnie wykorzystywac wlasne umiejetnosci. Mial za malo talentu. I pomyslec: tylko dlatego, ze jest psychotronikiem, cale jego zycie utknelo w slepej uliczce, a on w dodatku jest dosc marny. Odwrocil sie ode mnie; rozbiegany wzrok zaczal przeszukiwac katy pokoju. -Nie - powtarzal w kolko - nie, nie, nie, nie. To sie nie dzieje naprawde. To niemozliwe. Nie. Nie. - Oblizal wargi, otarl usta wierzchem dloni. Nie potrafil uwierzyc, ze w koncu, po tylu latach, wszystko sie wydalo. Obrocil sie do mnie; czulem, jak panika drze pazurami o sciany jego umyslu. - Komu jeszcze o tym mowiles? Powiedziales Argentyne... -Tak, powiedzialem jej. - Kiwnalem glowa, uradowany tym, co widzialem teraz na jego obliczu. Mial ochote wgniesc mi twarz do srodka - nigdy niczego bardziej nie pragnal. Teraz juz wiedzial, jak bym sie poczul. -To dlatego sie ode mnie odwrocila... -Guzik ja to obeszlo - odparlem. Niedowierzanie zdolalo sie jakos przedrzec przed mur wscieklosci. -Klamiesz. Powiedziales jej o tym, zeby mnie znienawidzila... -Tak, zgadza sie - przyznalem w koncu, bardziej przed soba niz przed nim. - Ale jej to naprawde nie obeszlo. Nie kazdy musi byc fanatykiem. Jezeli teraz cie nienawidzi, to tylko dlatego, ze jestes parszywym draniem, nie dlatego ze jestes psychotronikiem. (Dlatego ze jestes psychotronikiem...) odbilo sie echem w jego myslach. Jak czarna burza wypelnil mu mysli obraz ojca - koszmarny potwor z dziecinnych snow, wyryty na zawsze w soczewce pamieci. -Komu jeszcze powiedziales? -Nikomu. Widzialem teraz zmiane w jego twarzy. (Moze...) mowil mi jego umysl (moze jeszcze nie jest za pozno...) -Nawet o tym nie mysl - rzucilem szybko. - Sam nie mozesz mnie zabic. A jesli sprobujesz kogos wynajac, bede wie dzial. I niech lepiej nic sie nie przytrafi Argentyne. Uznaj mnie po prostu za sloik z trucizna. Jesli mnie rozbijesz, zabiore ze soba caly twoj swiat. Drzaca dlonia jeszcze raz otarl usta. -Ty sukinsynu. Ty swirze! Czego chcesz, pieniedzy? Wolno pokrecilem glowa. -I tak dostaje ich sporo. -No to czego?! - W powietrzu miedzy nami zamigotaly kropelki sliny. Nic nie odpowiedzialem. Nie przywyklem do tego, ze mam nad kims wladze; wlasnie zaczynalem sobie uswiadamiac, jakie to uczucie - calkiem przyjemne. Patrzylem na niego i czekalem, az wypelni mnie ta mroczna, slodka przyjemnosc; czekalem, az on uswiadomi sobie, ze z latwoscia moge teraz zniszczyc mu zycie. Traktowal mnie jak smiec, tak samo jak Jule i wszystkich, z ktorymi zetknal sie blizej - zatrul nam zycie jak jakas choroba. Zniszczenie go byloby oddaniem przyslugi spoleczenstwu. Na jedna sekunde zrobilem szczeline w zabezpieczeniach i pozwolilem sobie zajrzec w jego mysli, chcac sie nacieszyc tym strachem, ktory teraz musi wyzerac mu wnetrze... Wpakowal mi sie w mysli z cala gwaltownoscia - oslepiajacy, gorzki, mdlacy. Natychmiast wyplulem go na zewnatrz i potrzasnalem w oszolomieniu glowa. -Chce... - Przelknalem nerwowo sline. - Chce, zebys przestal byc alfonsem Strygera. Jesli kiedykolwiek jeszcze zalatwisz mu jakiegos psychotronika, przepadles. To wszystko. - Odwrocilem sie i ruszylem w kierunku drzwi. -Nie...! - Jego dlon zwarla sie na moim ramieniu jak kajdanki. - Nie mow tak. To nie wszystko, to nie moze byc wszystko! Nie mozesz tak po prostu powiedziec mi, ze wiesz, a potem twierdzic, ze nic nie chcesz. Mow, czego ode mnie chcesz! - Szarpnal mna, az sam caly sie zatrzasl. Stalem bez ruchu, stezalem caly pod jego dotykiem. (Po prostu daj mi spokoj.) Trzymajaca mnie reka opadla luzno. Nie ruszyl sie z miejsca, nieruchomy, choc roztrzesiony, z szeroko otwartymi, wilgotnymi ustami. I tak go pozostawilem, zamykajac za soba starannie drzwi, zebym nie musial wiedziec, co teraz zrobi. Kiedy znalazlem sie z powrotem w biurze Elnear, udawalem, ze pracuje, ale tak naprawde wcale nie moglem sie sku- pic. Stanawszy wreszcie twarza w twarz z Darikiem, przelamalem cienka tafle lodu pomiedzy swiatlem a ciemnoscia. Moj mozg nie wspolgral z otaczajaca mnie fantazja, z tym swiatem, ktory zachowywal realnosc dopoty, dopoki sie w niego wierzylo. Znalazlem sie z powrotem w swiecie nocy, w tym drugim swiecie, do ktorego nalezeli ludzie tacy jak Stryger i Daric... Ludzie tacy jak Mika i Martwe Oko... Tacy jak ja. Siedzialem wpatrzony w sciane i widzialem przed soba Stare Miasto, gdzie poznalem prawde - ze swiatlo to tylko iluzja, ze wiecznie istnieje tylko ciemnosc, ta noc, ktora zapadla, zanim pojawily sie gwiazdy, i bedzie istniec jeszcze dlugo po tym, jak pogasna. Nie moglem wykonywac dla Elnear zadnych prac, bo cala ta robota wydala mi sie nagle bezsensowna i glupia, podobnie jak wiara lady w ludzka nature - a wiec w koncu zaczalem bawic sie terminalem, wyprobowujac swoja nowo nabyta wiedze. Chcialem sprawdzic, czy sam nie znajde tego przejscia do wewnetrznej przestrzeni, o ktorym mowil Martwe Oko. Ale na darmo. Rozumialem techniczna strone przechowywania danych, interfejs z fal elektromagnetycznych i chemii, ktory tworzy operujace danymi sztuczne mozgi z informatycznych sieci. Ale nie mialem z nimi wiecej wspolnego, niz na przyklad z czasteczkami sciany. Po chwili dalem sobie z tym spokoj i zaczalem sie zastanawiac, czy w ogole jest sens wracac do Martwego Oka. Ale i tak wiedzialem, ze tam wroce. Dzien wreszcie dobiegl konca i bylem wolny. Wsiadlem w metro, zeby wjechac pod zatoke, a potem bez problemu doszedlem do budynku, w ktorym mieszkal Martwe Oko - moze dlatego, ze dzis poruszalem sie tak, jakbym sie tutaj urodzil. Zadzwonilem mu wprost do mozgu, a on wpuscil mnie do srodka. -Gdzie twoj brat? - zapytal, jak zawsze podejrzliwy. -Gdzies, gdzie mu sie bardziej podoba. - Tym razem nie prosilem Miki, zeby mi towarzyszyl. Doszedlem do wniosku, ze wszyscy lepiej na tym wyjdziemy, jesli tym razem poradze sobie sam, nawet jesli to mialoby oznaczac, ze zaryzykuje wlasna skore, chodzac po tych ulicach. Martwe Oko rozluznil sie, krzywiac twarz jakby w grymasie bolu, ktory oznaczal jednak, ze odczuwa ulge. Zapomnialem juz, jak parszywie wyglada to jego oko. Postaralem sie znow o tym zapomniec, kiedy wreczalem mu helm. -Juz skonczylem. (Daj zobaczyc.) Wpuscilem go do glowy, zeby mogl sie osobiscie przekonac, ze wszystkie dane mam idealnie przekopiowane do pamieci. Pokiwal glowa. (Myslisz, ze jestes gotow?) W odpowiedzi wzruszylem tylko ramionami i nie moglem powstrzymac wspomnienia z popoludnia - o tym, jak sam probowalem i jak mi sie nie udalo. (Nie wierzysz, ze to dziala) wlasciwie odczytal moje wahanie. (Bo juz probowales.) Nagle wybuchnal zgrzytliwym smiechem, na znak, ze to mu do mnie pasowalo. (Pokaz, jak to robiles.) Machnal glowa w strone konsolety po drugiej stronie pokoju. Podszedlem tam i usiadlem, zaczalem przykladac elektrody do czola, potem jeszcze raz obejrzalem sie na niego. Kiwnal glowa; jego umysl jezdzil teraz na barana na moim. Powtorzylem to, co robilem po poludniu: staralem sie wyodrebnic cos realnego i rozpoznawalnego z tego martwego przeplywu... i znow mi sie nie udalo. (Nie, nie!) krzyknal zbyt glosno w mojej glowie. Jednym szarpnieciem wyrwal mnie z kontaktu. - Wszystko robisz nie tak! - przeszedl na zwykla mowe, kiedy irytacja odebrala mu kontrole nad myslami. Nagly halas az mnie zabolal. -No to jak mam... (Szukasz czegos zywego. To nie jest zywe!) Zamknal przede mna mysli. - To jest system, durniu! - oznajmil powoli i wyraznie, jakbym rzeczywiscie byl polglowkiem. - To tylko system. Nie znajdziesz tam innej osoby. -Wiem, ale... -Gowno wiesz, maly. Te tasmy nic ci o tym nie powiedza. Nie rozumiesz najwazniejszego... (Czekaj) wtracilem szybko. (Nic mi nie mow. Mam na karku korby Centauri. Nie wiem, czy mnie nie podsluchuja.) Zmarszczyl sie, ale skinal glowa. (Pieprzyc ich. Teraz nas nie uslysza...) I tak wolal, zeby to sie odbylo w ten sposob. Ja zreszta tez. (W sieci nic nie jest takie jak ja czy ty, rozumiesz? Patrz...) I zaczal mi pokazywac: siec nie korzysta z takiej energii, do jakiej przywyklem; ja rozpoznawalem tylko ogniste uklady neuronow, bo w ten sposob Psychotronik odbiera inne osoby. Teraz musze sie nauczyc patrzec w inne spektrum i rozpoznawac w nim inne rodzaje form. (To samo do ciebie nie przyjdzie, ty musisz tam pojsc... Zdarzylo ci sie kiedy zlapac jakis przypadkowy odczyt fal elektromagnetycznych, powiedzmy, w jakims szczegolnie zabezpieczonym rejonie?) Kiwnalem glowa, przypomniawszy sobie syk drzwi w tamtym wyciszonym pokoju, do ktorego niedawno wchodzilem. (To znaczy, ze masz talent szerokozakresowy, czyli ze z tym nie bedzie problemow... Ale najpierw musisz przestac szukac tamtych innych rzeczy.) To dlatego nigdy nie slyszalem, zeby ktorys Psychotronik robil cos takiego - nigdy nie wpadliby na to, zeby w ten sposob pracowac. (Nawet ludzie, ktorzy pracuja w systemie, nie sa niczym innym, jak tylko przeplywem fal elektromagnetycznych, kiedy sie juz tam podlacza. Na siec skladaja sie miliardy myszy...) -Czego? (Przymknij sie. Ludzkich myszy, glupku. Sa ich cale miliardy, wszystkie pracuja rownolegle, w tym samym czasie, wszystkie sa tak wytresowane, zeby przyciskac wlasciwy guzik, "wlacz" albo "wylacz".) Ludzkie mikrokomponenty wprowadzaja dane, wywoluja je, wciaz od nowa zmieniaja istniejace uklady... wedlug rozkazu. (Zarzady konglomeratow ustalaja zasady, ktore potem splywaja na coraz nizsze szczeble. Myszy musza ich sluchac. Zjadaja swoje ziarenka, sraja i ida do domu.) Nigdy nie uswiadomia sobie prawdziwego zasiegu supersyste-mu, w sklad ktorego wchodza; a zarazem sam system nie moze bez nich istniec. Ludzkie mozgi maja ograniczone funkcje, ale jednoczesnie sa tanim, elastycznym i rzetelnym narzedziem. I zawsze jest ich pod dostatkiem. Ale kiedy polaczy sie je w siec z dostepem nadrzednym, ktory zleje je w jedna calosc, te male, powolne, na ludzka miare skrojone intelekty staja sie czyms wiecej... (Nadistotami) wtracilem w myslach, przypomniawszy sobie, co mi kiedys opowiadala Elnear. (W swoim wlasnym ekosystemie. Z superumyslami...) (No wlasnie.) Popatrzyl na mnie z wyraznym zaskoczeniem i skinal glowa z aprobata. (Co za ulga...) (Co?) (Nie jestes taki glupi, jak myslalem.) Wywrocilem oczyma. (Ale czy to znaczy, ze konglomeraty naprawde istnieja w sieci? Naprawde je widziales? Rozmawiaja jedne z drugimi, walcza, tak samo jak w realnym swiecie?) Znow sie zmarszczyl. (Powiedzialem, ze istnieja, czy nie? Ale nie sa takie jak ty czy ja, nie graja w kosci, na litosc boska.) (No to moze w szachy) rzucilem poirytowany. Steknal ciezko. (Komunikuja sie ze soba, zmieniaja kurs, ale strasznie powoli, bo sa takie wielkie - ciagna sie przez cale lata swietlne, a ich czas plynie w zwolnionym tempie. Maja nawet charaktery - to zalezy od tego, kto siedzi w zarzadzie, i od populacji w ich sieciach. Ze mna nie kontaktuja sie bezposrednio. Lepiej znam niektore z ich podsystemow.) (Znasz je?!) powtorzylem, zastanawiajac sie, czy ma na mysli: osobiscie. (Taa... Tam, na milionach poziomow posrednich, ciagle cos sie dzieje. To jakbys byl szczurem w spizarni: bierzesz, co sie da.) Wszystkie podsystemy z zalozenia sa zalezne, pod kontrola, ale niektore z nich sa tak skomplikowane, ze wlasciwie moga sobie pozwolic na pogaduszki na boku, a w tym samym czasie wykonywac wszystkie swoje zaprogramowane funkcje. (Czuja sie samotne. Im bardziej sa niezalezne, tym wiecej ryzykuja. Sa troche jak nowotwory. Jezeli wytkna glowe ponad poziom, jakis program kontrolny zaraz zrobi im lobotomie.) W niedowierzaniu potrzasnalem glowa. (Jesli to wszystko tam naprawde jest, to dlaczego nikt o tym nie wie? Dlaczego technicy cybernetyczni nie wiedza, co sie tam dzieje, albo chociaz czlonkowie zarzadu, z tymi wszystkimi swoimi kablami?) (Wielu podejrzewa... ale nic nie moga udowodnic, bo nie moga sie wydostac poza swoja infrastrukture. Nie widza lasu, tylko drzewa. Jak mowilem, oni sami to tylko fale elektromagnetyczne, nic wiecej. Musza grac wedlug wlasnych zasad, inaczej system przestanie dzialac. Czasem jakies podsystemy robia cos, czego nikt sie nie spodziewa; tyle to juz wiedza. Probuja opanowac ten dryf. Ale prawdziwego obrazu nie widza.) (A ty mi mowisz, ze my go zobaczymy.) Ciekawe, ile dalaby Elnear za to, zeby moc uczestniczyc w tej rozmowie... Ciekawe, ile to byloby warte dla cybertechnikow - uzyskac wreszcie dowod na to, co od dawna podejrzewaja... Nagle jednak przeszla mi ta niezdrowa ciekawosc. Martwe Oko mial racje: swiry takie jak my mialyby z tego wylacznie pranie mozgu. Martwe Oko tylko pokiwal glowa w odpowiedzi na mysl, ktora mu pokazalem. (My nie musimy grac wedlug ich zasad.) (Czy one moga nas zobaczyc?) (Niektore - tak. Wiekszosc tego, co jest w sieci, nie moze cie widziec z tej samej przyczyny, z ktorej ty teraz tez ich nie widzisz. Ale kiedy przestaniesz miec sie za takiego wielkiego cwaniaka, mozesz sie przeprogramowac tak, zeby to odczytac -zeby zobaczyc pojedyncze podsystemy: ciala, rece, wnetrznosci, systemy immunologiczne. A one tego nie potrafia.) To dlatego bedziemy bezpieczni, to dlatego bedziemy w stanie pokonac mur ich zabezpieczen. (Niektore z rozumniejszych wy-ewoluowaly juz na tyle, ze moga cie widziec, ale jestes wtedy z nimi na jednej plaszczyznie i im sie to chyba podoba. Bedziesz jak duch w maszynie. Ale to ma tez swoj drugi koniec: mozesz patrzec, ale nie mozesz dotknac - mozesz miec dostep do dowolnych danych, ale nie mozesz nic zmienic w tym, co znajdziesz. Kineta moze by dal rade, ale nie ty... Tylko ze kine-ta nie moze wejsc do systemu.) Kiwnalem glowa ze zrozumieniem. (Tyle mi tylko potrzeba - przeczytac. Powiedz mi, jak zaczac...) (Siedz i sie przymknij.) Jego dlonie zepchnely mnie z powrotem na siedzenie krzesla. (Jeszcze nie doszedlem do najlepszego. Wiesz, co to jest labirynt?) (Tak, chyba tak. To takie miejsce, gdzie wszystko ci sie miesza. Pelno slepych uliczek.) Znow wybuchnal tym swoim rzezacym smiechem. (Byles kiedy w takim czyms?) (Nie.) (No to teraz bedziesz. To na j cholerniejszy labirynt ze wszystkich. Dostac to, czego chcesz, wcale nie jest najtrudniej. Najgorzej jest to znalezc, a potem z powrotem znalezc droge do wyjscia. Bo te sciany zawsze sie przesuwaja. Znalezc tylne drzwi do DeAtha nie bedzie latwo. To dlatego musisz pojsc ze mna - dzieki temu mam podwojna szanse, ze uda mi sie wrocic.) (Co sie stanie, jak zabladzimy?) (Po prostu bedziemy tu siedziec.) Twarz mu sie zmarszczyla. (Pewnie bedziemy tu tak siedziec, az umrzemy. Gotowy?) (Taaa... jasne.) Nie zapytal, czy sie nie rozmyslilem. Moze to i dobrze. Przysunal sobie drugie krzeslo i usiadl kolo mnie. (Trzymaj sie za raczke) pomyslal szyderczo, ale chodzilo mu tylko o utrzymywanie myslowego kontaktu. (I rob wszystko tak jak ja. I nie przerywaj kontaktu, cokolwiek bedzie sie dzialo - rozumiesz?) Pokiwalem glowa, zadowolony, ze potrzeba mu tylko zwyklego kontaktu, a nie zjednoczenia. Jego umysl nieszczegolnie zachecal do intymnego poznania. Przystawil mi do czola jedna elektrode, druga wzial sobie. (Po co nam one? Myslalem, ze nie bedziemy korzystac z systemu?) (Nie bedziemy) potwierdzil. (Ale pomoga lepiej wyczuc to, czego szukasz. Cos jak kamerton.) Kiedy glowe wypelnil mi podprogowy szum otwartej sciezki dostepu, poczulem, ze Martwe Oko zaczyna cos robic ze swoim umyslem. Sprobowalem robic to samo, jakbym malpowal kroki nie znanego mi tanca, a on wychlodzil mysli, przestawiajac je na zupelnie nowe czestoli-wosci. Ciekawe, w jaki sposob w ogole na to wpadl... Odpowiedz znalazlem, dzielac z nim mysli i czujac te przyjemnosc, z jaka przycmiewal odbior sensorycznych wrazen, az swiat, do ktorego nalezal, zaczal dookola blaknac. Tak bardzo pragnal znalezc sobie jakis inny swiat, w ktorym nikt nie bedzie go trapil, ze w koncu rzeczywiscie go znalazl. Wywrocil sobie mozg na nice i wcisnal sie w elektroniczny kapelusz. Poczulem, ze zaczyna mi sie wyslizgiwac, kiedy dookola wzmogl sie elektrostatyczny szum maszyny. Wsiakal w ten swoj inny swiat za szybko, zebym mogl za nim nadazyc. Za kilka sekund zupelnie go strace... (Wyluzuj sie!) Wrocil po mnie myslami. (Nie walcz z tym, nie staraj sie tak bardzo! To jak zen, maly, nie mozesz sie tam dostac, kiedy sie starasz. Skup sie na swoim celu - chcesz miec te cholerne dane czy nie?) Poczulem, jak potrzeba wypelnia mnie niczym nagly przyplyw energii, kiedy skupilem sie wylacznie na zdobyciu danych. Puscilem wreszcie znana sobie rzeczywistosc - to, gdzie jestem i co tak usilnie staram sie zrobic - i po prostu uwierzylem, ze to juz sie dzieje... I stalo sie. Nigdy w zyciu nie widzialem ducha, ale teraz, tak jak mi zapowiadal, sam sie nim stalem - unosilem sie w jakims miejscu poza przestrzenia i czasem, a moze w samym ich srodku, wewnatrz powlok elektronowych krysztalowego banku albo moze w rzece fal elektromagnetycznych. Zobaczylem takze Martwe Oko, a w kazdym razie cos do niego podobnego -moj mozg ubieral jego obecnosc w postac zywej istoty. Obrazek, polyskujacy jak holo, pulsowal w rytmie, ktory byl chyba zblizony do rytmu jego serca. Popatrzylem w dol na siebie - tylko ze tutaj tak naprawde nie bylo zadnej "gory" ani "dolu" -i zobaczylem wlasny holocien zawieszony w pustce. Zobaczylem, jak lsniaca reka wtapia sie w tamtego, w ten wiotki sposob laczac nas w jeden byt, nie bardziej realny niz kazda z jego skladowych. (Rozejrzyj sie) odezwal sie, a te slowa zabrzeczaly mi w srodku. (Zapamietaj tyle, ile zdolasz. Kiedy tu wrocimy, wszystkie slady beda troche przemieszane, wiec trzeba je bedzie po prostu wyczuc.) Zrobilem, co mi kazal, popatrzylem dookola i przez siebie, nie wykonujac przy tym najmniejszego ruchu; staralem sie nie wpasc w panike, kiedy dostrajalem sie do tego nowego, bezimiennego zmyslu. Z poczatku widzialem dookola siebie tylko bialy szum elektromagnetyczny jak miliardy popiskujacych myszy - te sama absolutna bezmyslnosc, na jaka natknalem sie przy wczesniejszych probach. Tylko ze teraz tkwilem schwytany w samym jej srodku. Zmusilem sie, zeby spojrzec na to wszystko przez filtr mysli Martwego Oka i poszukac wiekszych ukladow, ktore on umial rozpoznac. Otwarlem wiec dodatkowa pare oczu, o ktorych posiadanie nigdy siebie nie podejrzewalem, i obserwowalem, jak Martwe Oko czyni widzialnym to, co niewidzialne, i prowadzi mnie w swiat, z ktorego istnienia nikt inny nie zdawal sobie sprawy. Patrzylem, jak rozwija sie przede mna, gnac sie i ukladajac w nieustannie zmieniajace sie wzory gestosci i ksztaltu -jak wznosi sie i rozciaga przede mna krysztalowa konstrukcja z kolejnych warstw, jak rozlewa sie coraz dalej i glebiej, przybierajac coraz wiecej znamion realnosci, az w koncu stala sie tak samo nieskonczona jak lodowe pola na Popielniku. (Widzisz, gdzie jestes? Juz to zalapales...) Martwe Oko sam odpowiedzial sobie na pytanie. (Idziemy.) Ruszyl naprzod - tak jakby istnial tu jakis kierunek, ktory mozna byloby w ten sposob nazwac, i jakby istnial tu jakis "tyl". Probowalem obejrzec sie za siebie, kiedy tak mnie ciagnal; czulem sie, jakbym mial glowe ze szkla. Widzialem pasemko swiatla, nasza wlasna energie, ktora wlokla sie za nami jak odwinieta ze szpulki nitka - nasza nic prowadzaca do realnego swiata. Zaczalem sie zastanawiac, czy moj umysl juz calkiem tu wciekl i w jaki sposob zdola wpelznac z powrotem na miejsce. Poruszalem sie sladem Martwego Oka, sam nie wiem, czy o wlasnych silach, czy tylko holowany. Moj przewodnik znow zmienil punkt skupienia, zeby dopasowac sie do jakiegos innego pasma fal elektromagnetycznych, jak wybierajacy droge podroznik. Polyskujaca nitka znaczaca nasz szlak rozciagala sie coraz dalej i dalej, az wreszcie polknal ja chaotyczny ruch tej wewnetrznej przestrzeni. Na swojej drodze spotykalismy i innych podroznikow, ale byly to martwe roboty, niesione jak pyl w elektronowym wietrze, ktory wial przez cala siec komunikacyjna, otaczajaca system sloneczny Ziemi. Fotonowi poslancy przemykali wysoko, przebijajac sie kolorowymi kreskami przez moje pole swietlne; przypadkowe fragmenty kodow parzyly mnie swoim niewyobrazalnym zimnem-goracem. Skoncentrowalem sie caly na probach dojrzenia zamazanych zarysow linii, wzdluz ktorych sunelismy, zeby dalo sie po nich wrocic. Dane, ktore kazal mi przelknac Martwe Oko, pomagaly mi teraz rozrozniac ksztalty na pol wyczuwanych pol magnetycznych, jakie mijalismy po drodze, i ksztaltowac na ich podstawie obrazy przyswajalne dla umyslu. Ale przypominalo to raczej studiowanie geologii, tam gdzie najbardziej potrzebny jest czlowiekowi atlas ze szlakami komunikacyjnymi. Dookola mnie polyskiwaly jadra informacyjne konglomeratow, otoczone jak krysztalem nieprzenikalna bariera zabezpieczen. Ale ja przeplywalem przez te bariery, jakby byly malowanymi na jedwabiu fantazjami, podczas gdy dookola mnie roboty-nie-wolnicy milionow wlascicieli odchodzily z kwitkiem, rozbijaly sie o mur albo plonely w ogniu zapor... A czasem wnikaly do srodka, w glab kipiacych energia serc, jakie wyczuwalem gleboko we wnetrzach. Wszystko, co mowil mi Martwe Oko, okazalo sie prawda. Nie bylismy tu sami. Korzystajac z jego wewnetrznego wzroku, ja takze je czulem: istoty, ktore nie przypominaly niczego, z czym zetknal sie dotad moj umysl, przenikajace swiadomosc jak muzyka zaslyszana w trawionym goraczka snie... potezne, myslace i czujace twory, krazace dookola i na wskros przez jadra informacyjne miedzygwiezdnych konglomeratow, wyciaga- jace sie tukiem w strone nieskonczonosci, wiecznie czekajace, az drgna im palce albo zaburczy w brzuchu na znak, ze cos zmienilo sie w ktoryms z systemow gwiezdnych. Raz czy drugi poczulem, jak zwracaja ku mnie te swoje oczy-nieoczy, kiedy przeszkodzilem jakiemus pograzonemu w zadumie podsystemowi, ktory musial poczuc, ze go mijamy. Czulem, jak bada mnie dokladnie czyms, co nie bylo do konca umyslem - bada cos, czego nie jest w stanie do konca pojac: mnie. Czasem w niemym pozdrowieniu wyciagaly sie ku mnie ostrozne czulki kontaktu i delikatnie badaly moje mysli, kiedy przeplywalem obok. A raz w oddali wyczulem cos, co nie przypominalo niczego z dotychczas widzianych tu rzeczy - dawalo odczucie bardziej obce, a mimo to jakos bardziej mi znane niz ktorakolwiek z tych istot-nieistot, przez ktore przelatywalismy. (Co jest tam daleko?) zapytalem. Poczulem, jak Martwe Oko sledzi bieg moich mysli. (To Rada Bezpieczenstwa FKT) odpowiedzial. Zaciekawiony, podazylem w tamtym kierunku, ale przyciagnal mnie z powrotem jak kawalek gumy. (Daj jej spokoj. Za duzo wie.) Nie wyjasnil, o co mu chodzi, ale z gory wiedzialem, ze nie ma sensu wypytywac. Wzory i uklady czasem sie powtarzaly, tak jakbysmy krazyli w kolko, a czasem zastygaly na chwile, kiedy Martwe Oko zatrzymywal sie na moment w swoim niespokojnym poszukiwaniu i czekal na jakis znak. A potem znow zaczynaly plynac - tak samo wieczne jak te uklady molekul, w ktorych utkwily, a mimo to wciaz powoli przemieszczajace sie, pelznace jak lodowce albo usypywane wiatrem wydmy, kiedy zmienialy sie parametry informacyjne albo przeksztalcano w nich struktury danych. Tutaj zatracalo sie poczucie czasu i nie mozna sie bylo kierowac jego przeplywem, zadne poczucie czy odczucie nie przywolywalo znanych czlowiekowi znaczen, bardziej realnych niz to moje halucynacyjne wyobrazenie mnie samego. Do tej pory moglismy rownie dobrze przemiescic sie o pare mikronow, co byc w polowie drogi na Ksiezyc. Ale gleboko w mojej swiadomosci cos narastalo wciaz jak tepy bol... Zwatpienie, moze samotnosc, a moze cos tak prostego jak to, ze mojemu cialu, tam w realnym swiecie, zachcialo sie sikac... Narastalo i narastalo wraz z kolejnymi mijanymi polaciami krystalicznej pustyni... (Martwe Oko!) (Przymknij sie.) Przyjemnie bylo poczuc goraca klarownosc ludzkiego kontaktu, mimo ze dzgnal mnie irytacja jak nozem, kiedy przerwalem milczenie. To miejsce go przerazalo, a mimo to prawdziwy spokoj mogl osiagnac jedynie wtedy, gdy sie w nim zatracal. Tak samo jak ja cieszyl sie, ze nie musi tu byc sam, ale nie lubil, kiedy mu o tym przypominano. (Martwe Oko...) zaczalem znowu, bo niepokoj podgryzal mnie od srodka. (Gdzie to sie konczy?) (Przymknij sie!) powtorzyl. (Ruszaj sie i tyle. Nie rozpieprzaj mi koncentracji.) No to sie ruszalem, probujac w skupieniu szkicowac wlasne mapy tego Nigdzie, na wypadek gdyby mial zdecydowac, ze tym razem juz mu sie nie chce wracac. Nie wiem, gdzie sie znalezlismy, ale matryca stala sie wyraznie rzadsza: mniej bylo tu zarosnietych wlewow danych, mniej energetycznych traktow, za ktorymi mozna bylo isc... Mniej niz nic. Nie bylem pewien, co to wszystko ma znaczyc, nie wiedzialem, czy Martwe Oko nie zabladzil albo nie oszalal, nie bylem pewien niczego z wyjatkiem tego, ze jesli to sie szybko nie skonczy, zaraz zaczne wrzeszczec... (No juz) odezwal sie Martwe Oko na ulamek sekundy przed moim atakiem histerii. (To tu. To tu nasz dobry Doktor chowa swoje sekrety.) Oszolomiony naglym przyplywem ulgi, poczulem, ze zaczyna mna obracac, az natrafilem na cytadele z danymi, ktora mialem zobaczyc: wybrzuszenie gestosci niczym nie rozniace sie od milionow innych, ktore juz tu widzialem. Jeden chip, swietlny punkt, nic tak imponujacego jak tamte konglomeratowe konstrukcje, ktore zmienialy te spektralna ziemie jalowa za nami. Ale bylo w nim cos szczegolnego... Bylo zbyt geste, jakies takie zadymione; ciezko bylo tam zajrzec nawet moimi oczyma ducha. (Wyglada dziwnie. Skad wiesz, ze to wlasnie tu?) (Masz na to moje slowo) odparl w myslach Martwe Oko. (To niezbyt wiele.) Znow poczulem klujacy kolec jego irytacji. (Sledzilismy kontrolera zabezpieczen od adresu jego laboratorium przez jakis tuzin falszywych przystankow az do tego miejsca. Tutaj jest koniec linii. To ten prawdziwy.) Teraz odczulem jego satysfakcje, samozadowolenie. (Gdzie jestesmy?) Cos zabulgotalo mu w myslach - to smiech. (Masz na mysli - gdzie na swiecie? Na stacji orbitalnej w przestrzeni po naszej stronie Ksiezyca. Nie patrz w dol.) Zrobilem mine, a przynajmniej staralem sie. (Dlaczego to tak wyglada? Jak chmura...) (Dyskrecja. Prawdziwa dyskrecja. Zwykle jadra informacyjne konglomeratow sa prawie przejrzyste, poniewaz wiekszosci interesow wcale nie musza ukrywac. Wierz mi, to, co najlepsze, kryje sie pod gruba warstwa lodu, w samym srodku ich zamrozonych serduszek.) (Ale nam to nie powinno robic wielkiej roznicy?) W zmiennym rytmie jego mysli krylo sie cos, co budzilo niepokoj. (Mogloby... To, ze nic nie widac, znaczy, ze system zabezpieczen DeAtha jest znacznie gestszy niz normalnie i ze obejmuje znacznie wiekszy zakres fal elektromagnetycznych. A my stanowimy czesc tego spektrum, nie zapominaj, maly. Ten system ma zbyt waska specjalizacje, zeby mogl naprawde myslec - chyba to czujesz, zupelnie nie jest nas ciekaw. Ale w swoim fachu jest naprawde swietny. Chociaz dla takiego jak ty to nie powinien byc zaden problem. Przeciez byles zlodziejem. To to samo. Wejdz do srodka jak sonda, pamietaj o wszystkich swoich sztuczkach - najwazniejsze, nie trac glowy. I nie waz sie nawet kichnac - moglbys go zaalarmowac, a jak juz zacznie cie szukac, to moze znalezc... Lec przez pliki, dopoki nie zobaczysz tego, o co ci chodzi, a potem wiej.) (Co to znow za "ty") ze niby "ja". (To ty tutaj jestes hake-rem!) (A ty jestes umyslowym kieszonkowcem. Sam wiesz najlepiej, czego szukasz. Ja moglbym cos waznego przeoczyc. Czemu znow tak jeczysz?) (W koncu place ci, zebys odwalil czarna robote...) (Placisz mi za szanse wyuczenia sie nowego zawodu. Czarna robota to bylo znalezienie tego miejsca. To juz zrobione. No idz. I tylko utrzymuj nasz kontakt, nie przerywaj. Te wlewy danych sa jak martwe gwiazdy, takie geste, ze kiedy juz czlowiek znajdzie sie w srodku, ciezko mu znalezc droge na zewnatrz. Jak wyjdziesz w zlym miejscu, wszystko ci sie pokreci i juz nigdy nie znajdziesz drogi z powrotem.) (No pieknie.) Poczulem, jak szturcha mnie myslami; koncentracja zaczela mi gdzies ulatywac, a spektralne cialo wyciekalo jak proto- plazma w strone miejsca, gdzie DeAth grzebie swoje trupy. Staralem sie skupic mysli na tym, po co w ogole zaczalem te szalona wycieczke i co musze zrobic, zeby ja skonczyc - az poczulem, ze potrzeba znow napelnia mnie energia do dalszego dzialania. Czulem, ze nicosc zaczyna sie slizgac, wciagajac mnie coraz glebiej i coraz szybciej, az w koncu zderzylem sie z bezbarwnym i bezksztaltnym murem, ktory tam na mnie czekal i ktory mial zatrzymac, odpedzic lub zniszczyc wszystko, co potrafi wyczuc i skodyfikowac. Ja natomiast zostalem bez przeszkod we-ssany do wewnatrz, przez rozchodzace sie kregi gorejacej, plonacej ciszy, i polkniety w calosci. Znalazlem sie w srodku jakiegos ula, pelnego naladowanych energia owadow; dookola mnie roily sie obciazone ladunkiem czasteczki, kazda z nich wykonywala swoj odrebny taniec w pelnej synchronizacji z innymi. Nadal czulem, ze kontakt z Martwym Okiem ciagnie sie za mna jak cieniutka, krucha nitka, dodajaca mi pewnosci siebie, kiedy przelatywalem niczym wiatr przez te ukryta dusze DeAtha. Sznury kodow przebiegaly przez moje mysli jak swiecaca mgla. Wiadomosci, ktore kazal mi przyswoic Martwe Oko, pomogly mi przeobrazic te migotliwa sekwencje swiatla i ciemnosci w cyfry, liczby i dane - w prawde... Przeszukiwalem cale lata wyrokow DeAtha, wtloczone w jedno mgnienie nie istniejacego oka - wszystkie te lata, wszystkie te czyste, aseptyczne detale tysiaca sposobow zniszczenia ludzkiego ciala, tak by nie dalo sie go nawet rozpoznac. Staralem sie nie zatrzymywac przy nich dluzej niz na jeden rzut oka, staralem sie niczego nie zapamietywac - nic tu po mnie, nie moglem niczego zmienic. Bylem przeciez tylko duchem w maszynie. Przeciez tak naprawde interesowal mnie tylko ten jeden jedyny wyrok smierci, na ktory moglem ewentualnie cos poradzic - wiec szukalem nieprzerwanie, szukalem tej wlasciwej sekwencji, z ktorej da sie odczytac imie ofiary... Elnear. Caly czas jej nie znajdowalem, a przeciez wiedzialem, ze na pewno musi gdzies tu byc, mimo to poszukiwania nadal nie przynosily efektu. Zdusilem w sobie frustracje, ktora zaczynala juz zamazywac mi ostrosc widzenia, i zaczalem od nowa. Szukalem wedlug daty, lokalizacji, szczegolow zlecenia, wciaz eliminowalem dane... TaMing. Nazwisko eksplodowalo przede mna jak ognisty wybuch. Daric. Ofiara. Zgadzalo sie miejsce, czas, wyszczegolnienie... tylko nie ofiara. Daric - nie Elnear! "Nikt nie chce jej smierci - przeciez mowil mi Mika. - Chca tego samego co ona". A za pierwszym razem, kiedy przed czlowiekiem z Samego Konca wypowiedzialem imie Darica, omal nie zostalem zabity. Ktos chce sie pozbyc Darica. To Darica probowali sprzatnac i tylko zrobili tak, zeby to wygladalo jak atak na Elnear, bo mysleli, ze juz jest przez kogos naznaczona... Patrzylem, jak fala mojego wlasnego niedowierzania odbija sie echem i wsiaka w subatomowa piesn ula. Daric, ten pokrecony lajdak, ktory gdziekolwiek sie obrocilem, zawsze probowal zrujnowac komus zycie. I ktos juz pozbylby sie go na zawsze, tylko ze ja mu w tym przeszkodzilem... Dookola mnie cos wyraznie zaczynalo sie dziac. Wykladnicza krzywa tych niescian wyraznie sie pochylala... Czasteczkowy ul zwijal sie jak zoladek, ktory nagle odnotowal obecnosc polknietej trucizny. Ledwie zdolalem sobie przypomniec, zeby zachowac sznury kodow, ktore polknalem - numery prywatnego konta tego, kto zlecil te robote - i zaraz szarpnalem za linke ratownicza laczaca mnie z Martwym Okiem. (Cholera. Cholera, wydostan mnie stad!) Probowalem wymazac swoj obraz, na powrot stac sie niewidzialnym wiatrem, a sciany wokol mnie coraz bardziej sie zaciskaly, probujac zdusic mnie w nicosc. Dostac sie tutaj to jak darmowa przejazdzka, ale wydostawanie sie przypominalo wspinaczke po blotnistym zboczu. System zabezpieczen De-Atha wciaz zageszczal te oslepiajaca zupe dookola mnie, probujac unicestwic intruza, ktorego nie potrafil zakwalifikowac. A wtedy zerwala mi sie linka ratownicza. (Martwe Oko!) wrzasnalem, ale juz tylko do siebie. Bezksztaltny, duszacy nacisk jeszcze sie nasilil; nakierowany na moja panike, czekal, az stane sie dostatecznie realny, zeby dalo sie mnie zlapac. Ale ja bylem juz o jeden paniczny skok w przedzie, parlem przed siebie przez oglupiajace fale energii, a w myslach powtarzalem jak modlitwe "wyjsc", cala wole nakierowalem na owo "wyjsc", podczas gdy zakres mojej niewidzialnosci coraz bardziej sie zawezal... Wyjsc... Juz wyszedlem, jestem na zewnatrz... sam. Za mna-przede mna cytadela Doktora Smierci czernila sie jak osobliwe serce; miala teraz moj numer i nigdy nie bede mogl przedostac sie przez jej zabezpieczenia. Ale przynajmniej nie moze mnie wysledzic i ruszyc za mna w poscig tu, na zewnatrz - nie zostawialem za soba zadnych sladow. I przeciez nigdy juz nie bede musial przechodzic przez te sciany. Dostalem, czego chcialem, a nawet wiecej. (Martwe Oko...?) Nic. Przez chwile myslalem, ze dopadla go ochrona De-Atha. Ale pewnie wciaz jeszcze gdzies tu jest, pewnie puscil mnie, zeby ratowac wlasny umysl. Ostrzegl mnie przed dwoma bledami, a ja popelnilem oba: dalem sie zauwazyc systemowi DeAtha, a potem stracilem kontakt z przewodnikiem. A teraz, rozejrzawszy sie dookola, zdalem sobie sprawe, ze popelnilem i trzeci: nie wyszedlem tam, gdzie wchodzilem. Ruszylem w droge, szukajac po omacku czegos znajomego. Staralem sie okrazyc cytadele DeAtha, zeby wypatrzyc jakies znajome wybrzuszenie wsrod niespokojnych nocnych wzgorz dookola. Ale jesli tutaj istnialy nasze trzy wymiary, to chyba w jakiejs zmutowanej formie, bo wciaz sie zmienialy, kiedy chcialem, zeby pozostaly nieruchome, a nie chcialy sie poruszyc, kiedy ja zmienialem polozenie. Bez spojrzenia przez mysli Martwego Oka ciezko mi bylo rozpoznac wystarczajaco duzo charakterystycznych punktow w tym krajobrazie. Jesli nadal tu gdzies na mnie czeka, to w tym tempie nigdy nie zdolam go odnalezc. Nie ustawalem w poszukiwaniach, po omacku szukalem jego obrazu, wzywalem w myslach jego imie. Zaczalem sie zastanawiac, jak dlugo przebywam juz poza wlasnym cialem - ile minelo minut albo i godzin, czy chce mi sie jesc albo pic... albo wyc z rozpaczy. I co sie ze mna tutaj stanie, kiedy to cialo umrze... Czy i w tej drugiej plaszczyznie po prostu znikne jak zdmuchniety, czy tez bede sie wiecznie obijal jak chaotyczny ladunek energii... Zaczela wzbierac we mnie panika, przez co coraz trudniej przychodzilo mi wychwytywac te na pol widziane obrazy. Martwe Oko musial mnie porzucic, kiedy przerwal sie nasz kontakt, i zwial na zewnatrz, bojac sie obrony DeAtha i myslac, ze juz nie zyje. Pewnie jest juz w polowie drogi do swojego pokoju - w glab wlasnej czaszki. Ciekawe, co potem zrobi. Czy wroci, zeby mnie poszukac? To cholernie malo prawdopodobne. Co zrobi z moim cialem? Wywali pewnie na ulice, jak wszystko inne, czego juz nie potrzebuje. A wtedy nigdy sie juz stad nie wydostane... Poczulem, jak mysli zaczynaja mi sie rozpraszac w rozmyty szmer nie skupionej energii. Zaraz jednak wzialem sie w garsc, bo niech mnie diabli, jesli poddam sie i znikne, nie dam Martwemu Oku tej satysfakcji. Tam, pode mna, w prozni - przynajmniej chcialem myslec, ze pode mna, bo Martwe Oko powiedzial, ze jestesmy teraz wysoko w kosmosie - zdawalo sie, ze wyczuwam cos znajomego, dziwne zakrzywienie krysztalu, czyzby jadro jakiejs stacji orbitalnej, ktora mijalismy po drodze? A jeszcze dalej, slabiutko, zdawalo mi sie, ze dociera do mnie ogromny puls energetyczny ziemskiej sieci komunikacyjnej. Obralem go sobie za cel i zmusilem sie do koncentracji. A potem, zanim opusci mnie odwaga albo zamaza sie kontury mapy, ktora sobie stworzylem, rzucilem sie glowa w przod w kierunku, skad przyszedlem. Nie bylo sladow, ktorymi moglbym podazac, bo przeciez nie moglismy ich za soba zostawiac, nie moglismy nawet nic po drodze zmienic. Podrozowalem pieszo, kierujac sie instynktem, schodzilem spirala w dol prozni. Poczulem, ze pola energetyczne przybieraja na intensywnosci i zlozonosci, kiedy zanurzylem sie w studnie grawitacyjna Ziemi. Moglem bardziej polegac na "wzroku", kiedy pojawilo sie wiecej elementow do wyczuwania; powoli zaczynalem wierzyc, ze ten moj wewnetrzny wzrok dobrze mnie prowadzi. Przypominalo to ogladanie rzeczy katem oka albo zeglowanie przy swietle blyskawic. Co chwila zanurzalem sie w cos znajomego tylko po to, by po drugiej stronie wynurzyc sie w nigdy przedtem nie widzianym otoczeniu. Bralem niewlasciwe zakrety i musialem potem zawracac, bo z ktorejkolwiek strony do czegos podchodzilem, zawsze wygladalo tak samo. Staralem sie zachowywac jak maszyna logiczna, ktora analizuje, poprawia, zmienia kurs, szuka w tym szumie identyfikowalnych fragmentow, chaotycznych mamrotow jader konglomeratow, szeptow zaciekawionych podsystemow. Powtarzalem sobie przy tym wciaz od nowa, ze tylko nawijam z powrotem sam siebie, ze tak naprawde wcale mnie tu nie ma, tak samo jak nie jestem tu realny. Ze kiedy przedostane sie na drugi koniec, rzeczywiscie znajde tam jakis koniec. Ale bez wzgledu na to, co sobie myslalem, wiedzialem jedno: jestem tu juz za dlugo. A im dluzej tu jestem, tym bardziej realne staje sie otoczenie, tym latwiej przychodzi mi slyszec pajecze glosy eterycznych istot, ktore zamieszkuja te proznie. Probowalem zadawac im pytania, otrzymywalem odpowiedzi, ktore niemal rozumialem, nakierowujace mnie ku czemus, czego tak naprawde nie widzialem... A jesli po drodze zdarzylo mi sie, ze bylem gotow rozpaczliwie wrzeszczec, to teraz mysl, ze moglbym spedzic tu wiecznosc, majac za towarzystwo tylko duchy maszyn, napedzila mi takiego strachu, ze wrzask rozpaczy wydal mi sie tak samo pozbawiony znaczenia jak smiech albo lzy... Wyciagalem sie w kierunku czegos, co wydalo mi sie znajome, tysieczny juz chyba raz... I wyladowalem wewnatrz jarzacej sie i syczacej aureoli, systemu, ktory nawet tutaj wydawal sie dziwny i obcy - tego, co, jak twierdzil Martwe Oko, bylo jadrem systemu Rady Bezpieczenstwa FKT. "Trzymaj sie od niej z daleka" - mowil. A ja przeciez nawet nie mialem pojecia, jak sie tu dostalem. Probowalem sie wycofac, zawrocic, ruszyc dalej... (Czego chcesz?) zaspiewalo mi w srodku cos jak krysztalowy kabel - w srodku i wszedzie dookola mnie. (Martwe Oko?) rzucilem w myslach te odpowiedz-pytanie, wiedzac doskonale, ze to nie on, gdyz zupelnie nie tak odczuwalem zwykle jego obecnosc. Wydawalo mi sie, ze widze jakas rozjarzona forme - a moze tuzin form, zlaczonych ze soba jak echa. (Chcesz Martwe Oko?) zaspiewal znow ten ich glos. (Tak...) odszepnalem, choc umysl mi topnial ze strachu. (O Boze, o Boze, tak... prosze, Martwe Oko, prosze...) Patrzylem, jak sie dookola mnie zaciesniaja, a spojny odglos ich zblizania przybral zbyt realna forme, az w koncu staly sie bardziej rzeczywiste ode mnie i poznalem wtedy, ze umieram albo wariuje. Puscilem sie, wywijajac koziolki, opadlem z powrotem w chaos i bialy szum... ...I znalazlem sie po drugiej stronie. A kiedy juz tam wyladowalem, jakims cudem okazalo sie, ze jestem dokladnie tam, skad wyruszylem - przytwierdzony pepowina swiatla do otwartego portu komputera. Byla tu tylko jedna taka nic i ani sladu Martwego Oka. Co to moglo oznaczac - sam juz nie mialem pojecia i niewiele mnie to obchodzilo. Zblizylem sie do strumienia swiatla i sprobowalem wsaczyc sie do srodka. Nie da rady. To jak proba przejscia przez lustro. Wpadalem wciaz na wlasne odbicie - energie moich mysli, ktora odbijala sie echem od zrodla i nie rozpoznawala, ze to prawdziwy ja, a nie lustrzany refleks. Obijalem sie bez celu o ten strumien swiatla jak owad o uliczna latarnie, poniewaz tutaj neutralizowalem sam siebie. (Martwe Oko!) wrzucilem w to przeslanie wszystko, co mi jeszcze pozostalo, krancowa panike i frustracje, bo teraz juz nie mam dokad sie udac... (Co z toba, maly?) uslyszalem glos Martwego Oka, kiedy jego mysli znow spokojnie zlaczyly sie z moimi. Jego rozjarzony wizerunek ponownie wyrastal mi na koncu reki, jakby nigdy nigdzie nie znikal. (Jezu! Gdziestydocholerybyl!!!) eksplodowalo miedzy nami z tak straszliwa sila, ze pewnie nawet nie slyszal slow. Ale pojal, o co chodzi. (Caly czas za twoimi plecami) pomyslal, a ja staralem sie uwierzyc, ze nie bylo w tym nutki smiechu. (Znalazles droge do domu. W czym problem?) (Nie moge sie wydostac...) Teraz byly tu juz dwie linie swiatla, wiodace na zewnatrz, i dwa lustrzane odbicia - jego i moje. (Zabierz mnie stad!) (Bez problemu.) Jego obraz zadrzal, zaczal sie rozmazywac, jakby zaraz mial zniknac. Z calej sily przywarlem do laczacego nas kontaktu, caly sie w niego wtopilem. (Przestan walczyc!) rzucil. (Pusc - sam siebie.) Staralem sie robic, co mi kaze; czulem, jak wywracam sie na nice, kiedy zaczal wciagac mnie za soba. (Pamietaj, ze to nie jestes naprawde ty... ty jestes tam, na zewnatrz. Musisz sie z tym pogodzic. Musisz puscic...) Poczulem, jak rozmywa sie w elektrostatycznym szumie, kiedy coraz bardziej uciekal mi z zasiegu. Przestalem starac sie zrozumiec, o co mu chodzi, przestalem tez kurczowo trzymac sie jego obrazu. Zapadlem w ten jego szum, dalem sie nim zarazic. Sam zaczalem sie rozmywac, wplywalem w ruchome pole, ktorym sie stal, znikajac w nim tak, jak i on znikal, bo znacznie gorzej bylo tu pozostac samemu i w calosci, zywemu czy nie, niz ruszyc za nim w niebyt... -Teraz juz mozesz sie obudzic - powiedzial czyjs glos. I tak mialem otwarte oczy. Minela dobra chwila, zanim do tego doszedlem, a kolejna, zanim zdalem sobie sprawe, ze naprawde slysze te slowa wypowiedziane na glos... Ze naprawde ruszam sie, odwracam, oddycham zawilgoconym zapachem Martwego Oka, widze te jego zakazana gebe, a nie blyszczacy fantom. Twarz mialem zalana lzami, cieklo mi z nosa wprost w otwarte usta. Otarlem to wszystko rekawem. -Jezu - wymamrotalem - to chyba naprawde prawdziwe zycie. Martwe Oko parsknal szyderczym smiechem i poklepal mnie w ramie tym samym dziwnym, naglym ruchem co przedtem. -Grzeczny chlopiec - powiedzial. Oderwalem od czola elektrody i otrzasnalem sie. Spojrzalem na bransoletke: nie bylo nas prawie przez piec godzin. -Masz to, czego potrzebowales? - zapytal Martwe Oko, wpatrzony teraz w podloge, jakby rozmawial z moimi stopami. Pokiwalem glowa. -Nie dzieki tobie. Gdzie sie do cholery podziewales? Zostawiles mnie i zwiales, kiedy wpadlem w klopoty! Przez ciebie moglem zostac tam juz na wieki... -Przez ciebie mogli nas obu wykonczyc. - Wzruszajac ramionami, podniosl sie z krzesla. - Ostrzegalem cie. Myslalem, ze DeAth polknal cie w calosci. Ale postalem tam jeszcze troche. A ty sie wydostales - w zlym miejscu, ale nie bylo najgorzej, bo nie spanikowales. Znalazles znak i wrociles z powrotem na kurs. Do tego trzeba jaj. - Poczlapal w strone lazienki. -A skad ty to, u diabla, mozesz wiedziec?! - krzyknalem o wiele glosniej, niz bylo trzeba, a on odwrocil sie do mnie plecami i skorzystal z toalety. - Przeciez wrzeszczalem, ze o malo pieprzony mozg mi nie pekl. Nie bylo cie tam. -A wlasnie ze bylem. Chcialem po prostu zobaczyc, co zrobisz, kiedy zostawie cie samego. -Po co? -Chcialem zobaczyc, z jakiej jestes gliny. To najlepszy sposob, zeby sie nauczyc - ten najtrudniejszy. Tak jak ja sie uczylem. -Chrzanisz - odezwalem sie. - Zostawiles mnie... -Wrzucilem na gleboka wode, zeby zobaczyc, czy nie utoniesz. Wyplynales. Szedlem za toba przez cala droge z powrotem. Caly czas bylem tuz za twoimi plecami, zagladalem ci przez ramie. Kilka razy juz prawie mialem cie wolac, kiedy wydawalo mi sie, ze bierzesz zly zakret - ale zawsze jakos udalo ci sie to naprawic. Albo to moze ja zle zapamietalem. - Wrocil juz, zapinajac rozporek. - Nie moglem uwierzyc, kiedy wpakowales sie do tej cholernej Rady Bezpieczenstwa, zeby ci pokazali droge do domu. Myslalem, ze ci odbilo... -Ja tez - mruknalem, zastanawiajac sie, czy rzeczywiscie pomogli mi ja znalezc. Nie pytalem, bo chyba nie potrafilbym stawic czola odpowiedzi - wszystko jedno jakiej. -Nie bylo zle. - Pokiwal glowa w niechetnej aprobacie. - Niezgrabnie, po amatorsku, w zyciu nie bede mogl nawet podejsc do DeAtha... ale nie tak najgorzej. Moze nawet bede mogl jeszcze kiedys cie wykorzystac. Poczulem, ze piecze mnie twarz - nie bylem pewien, czy mialem to odebrac jako pochlebstwo, czy po prostu sie wkurzyc. -Ilu juz wykorzystales? Wszyscy jeszcze tam tkwia? -Zadnego. - Potrzasnal glowa. - Nigdy jeszcze nie spotkalem nikogo, kto bylby na tyle glupi, zeby mi uwierzyc. -Zebys zdechl. - Zaczalem podnosic sie z krzesla. Zlapal mnie za ramie, zatrzymal, a jego jedyne oko wpilo sie we mnie tak, jak palce wpijaly sie w cialo. (Nie sluchaj, co mowie) blagal w myslach. (Gebe mam taka jak oko. Wpuscilem cie, bo umiesz zobaczyc to, co sie kryje w srodku. Pracuj ze mna. Badz moim partnerem. Sam widziales, co potrafisz zdzialac. Nastepnym razem pojdzie juz latwiej. To jak odkrywanie nieznanych swiatow... Moglbys latwo stac sie bogaty...) Potrzasnalem glowa - nagle na rowni zaskoczony co niepewny. (Nie moge.) (Dlaczego?) Poczulem ostre uklucie zawodu. Ta propozycja wiele go kosztowala. Nie byl przygotowany na odmowe. Z pewnym zaskoczeniem zdalem sobie sprawe, ze rzeczywiscie mnie polubil. (Niech to szlag...) pomyslal, zly na mnie, a jeszcze bardziej na siebie. (Nie moge, bo zyje na pozyczonym czasie.) Dotknalem przylepki za uchem. (Jestem na narkotykach. Bez nich nie moge korzystac z psycho, a z nimi tez juz dlugo nie pociagne. Niedlugo znow bede tylko martwa palka.) Zdrowe oko przymruzylo sie tak, ze wygladalo jak zamkniete. (No tak... Jednak cie dopadli... Martwe palki. Spieprzyli wszystko. Tak myslalem: jestes taki dobry, ze trudno uwierzyc. Mozna sie bylo spodziewac.) Odsunal sie ode mnie, ale jego mysli pozostaly w mojej glowie o sekunde dluzej, tak samo jak raz czy drugi dotykala mnie jego dlon. - No to masz juz wszyst ko, czego potrzebujesz? - Przeszedl znow w bezosobowy dystans mowy, nie smial dalej utrzymywac blizszego kontaktu. Wszystko sie spieprzylo - jemu i mnie, jak zwykle z powodu tego, kim bylismy, jestesmy i zawsze bedziemy... A on nie chcial dluzej tego czuc. -Tak jakby. - Przypomniala mi sie tamta niespodzianka z danymi. - Mam jakies sznury kodow - wydaje mi sie, ze to numery tajnych kont. Nie wiem czyich. Teraz musze sie tego dowiedziec. -Pokaz. Dalem mu przeczytac, co znalazlem. -Do diabla, to latwe - parsknal i machnal reka, zebym siadal z powrotem. - Moge cie zaraz do tego zaprowadzic. -Nie, dzieki... -Zrob ze mna jeszcze te jedna wycieczke. Dobrze ci zrobi. Bedziesz sobie ufal bardziej... I w razie czego bedziesz wiedzial, ze to potrafisz. - Za tymi slowami czulem jego mysli: naciskaly, popychaly, blagaly. -Dobra - zgodzilem sie, czesciowo dlatego, ze tak bardzo tego pragnal: nie podrozowac w pojedynke, jesli mozna inaczej, nie zostac znow samemu ani chwili dluzej, niz to bedzie konieczne. (Dobra.) Czesciowo tez dlatego, ze mial racje. Odlalem sie i wypilem kilka lykow wody z kranu, a potem znow zapadlismy razem w te wewnetrzna przestrzen. Tym razem nie szlo mi tak ciezko, nie bylo tez tak daleko. (Banki sa glupie) pomyslal Martwe Oko, usmiechajac sie w duchu, kiedy sprawdzilismy juz nasze numery, przypisalismy im nazwe pliku, kolejne kody z danymi, caly gowniany ladunek kredytu z nie wymienionych zrodel. Pewnie jakas Rodzina. Tyle tylko znalezlismy, nawet w tych najtajniejszych glebiach, ale to chyba i tak wystarczy. Tym razem nie popelnilem juz zadnych glupich bledow, a Martwe Oko przez caly czas pozostawal ze mna w kontakcie - tam i z powrotem. Nadal trudno mi bylo sie stamtad wydostac - wydostac wlasne ja - ale on wepchnal mnie przez lustro z powrotem w rzeczywistosc, albo raczej w to, co za taka uchodzilo. Potarlem oczy. -Jak, do cholery, udalo ci sie za pierwszym razem znalezc droge powrotna? -Po prostu sie poddalem - odpowiedzial ze wzruszeniem ramion. Puscilem sie i bylem gotow umrzec... - Jego bezkrwi- sta twarz na samo wspomnienie przybrala jeszcze bardziej odpychajacy wyglad. - I wydawalo mi sie nawet, ze tego chce, az ocknalem sie z powrotem w tym krzesle. -Taa... - odparlem w zadumie. - Chyba wiem, co masz na mysli. - Wstalem, czujac na sobie jego wzrok. - Coz, musze leciec... Znow wzruszyl ramionami. Stalem dalej w tym samym miejscu, starajac sie znalezc slowa, ktore pomoglyby mi sie uwolnic. -Dzieki. Za to, ze pomogles mi wyjsc. Za to... ze mi zaufales. I ze mnie nauczyles. Wykrzywil twarz w grymasie. -Jeszcze tego pozaluje? Potrzasnalem przeczaco glowa. -No to zabieraj stad dupe, kaleko. Zmarnowales mi dosc czasu. Teraz ja sie skrzywilem. -No to do zobaczenia. - Ruszylem w strone drzwi. Nie podniosl sie z krzesla, nie patrzyl nawet na mnie, kiedy odparl: -W kazdym razie nie ze mna. Obejrzalem sie ostatni raz, kiedy dotarlem do drzwi, potem popatrzylem na swoj sweter. (Niezle to robisz) pomyslalem, dotykajac grubej faktury. (Niezle na tobie wyglada, maly.) Twarza nadal zwrocony byl do sciany. Przeszedlem przez mroczny magazyn, kierujac sie w strone wyjscia na ulice. Doszedlem juz prawie do nastepnej przecznicy, kiedy uslyszalem, jak dodaje: (Nos go na zdrowie.) 25 Kiedy znalazlem sie bezpiecznie w srodku rojnej, zalanej swiatlem stacji metra, przystanalem, zeby zadzwonic do Miki. Odezwala sie maszyna rejestrujaca. Zostawilem mu wiadomosc, a potem zadzwonilem do Braedeego. Nie mialem jego kodu telefonicznego, wiec wymyslilem jakis, gdyz doszedlem do wniosku, ze i tak pewnie podsluchuje wszystkie moje rozmowy. "Braedee, musze sie z panem zobaczyc" - rzucilem. "Co?" -zdziwil sie czyjs obcy, pozbawiony twarzy glos. Przerwalem polaczenie i wsiadlem do nastepnego pociagu, ktory akurat nadjechal.Kiedy wysiadlem w punkcie przesiadkowym, zastalem tam czekajace na mnie korby Centauri. Zdziwili sie, czemu nie jestem specjalnie zaskoczony ich widokiem. Ale zaraz przypomnialo im sie, kim jestem, i doszli do wniosku, ze juz wiedza. Wsiadlem do modu i opadlem na siedzenie, nie zwracajac zadnej uwagi na to, jak jedziemy i ktoredy, bo w myslach wciaz obracalem to wszystko, czego sie dowiedzialem, i zastanawialem sie, jak mam to powiedziec Braedeemu. Kiedy wydalo mi sie, ze jestem juz gotow na nasze spotkanie, wyjrzalem przez okno, spodziewajac sie ujrzec pod soba rozlewajace sie jak lawa kompleksy budynkow Centauri Transport. Ale jedynym zrodlem swiatla byl tu Ksiezyc, zawieszony w polowie nieba; pod nim panowala niemal idealna ciemnosc. Zostawilismy N'yuk za soba, a nie kierowalismy sie na wschod. Wyprostowalem sie na swoim siedzeniu. -Wracamy do posiadlosci? - zapytalem. Straznicy popatrzyli po sobie. -Takie mamy rozkazy - odparl ten wiekszy. -Jest tam Braedee? - Teraz rzeczywiscie bylem zaskoczony. Jeszcze raz popatrzyli na siebie. -Nic o tym nie wiem - znow odpowiedzial ten duzy. - Jesli to dostatecznie wazne, to moze tam bedzie. -Moze? Tu chodzi o morderstwo, ktos chce zabic jednego z taMingow... - urwalem. - To nie Braedee was wyslal. - W koncu dostrzeglem przyczyne ich zmieszania. -To dzentelmen Charon rozkazal nam cie przywiezc. - Tyle tylko im powiedziano. Braedee musial sie z nim skontaktowac po moim telefonie. To nawet sensowne - Charon na pewno tez chcialby tego wysluchac. Ciekawe, co sobie pomysli, kiedy juz uslyszy. Ale to juz nie moj problem. Wzruszylem ramionami i znow rozparlem sie wygodnie w fotelu. Wyladowalismy na zalanym swiatlem podworzu tego zamku, ktory stal samotnie w glebi doliny taMingow - tym, w ktorym na samym poczatku bralem udzial w zebraniu zarzadu. Korby poprowadzili mnie przez sale muzealne, az dotarlismy do malego - jesli w tym domostwie cokolwiek dalo sie okreslic tym przymiotnikiem - pokoju. Na jednej ze scian zobaczylem kominek. Byl nieczynny, a w pomieszczeniu panowal chlod. Nieoczekiwanie przyszla mi na mysl Lazuli. Ale to jej maz czekal na mnie usadowiony w wyscielanym czerwonym brokatem fotelu, ktory przypominal tron. Ciekawe, czy kiedy jest tu sam, bawi sie na nim w krola galaktyki. Teraz jednak nie byl sam. Byl tu takze Braedee, tak jak sie spodziewalem. Ale takze Daric... i, co dziwniejsze, Jiro. Wszyscy stali, czekali, patrzyli na mnie... z zupelnie nieodpowiednimi minami. Zawahalem sie, zmieszany, a jeden z korb pchnal mnie lekko do przodu: "Nie kaz krolowi czekac". Zszedlem w dol po pieciu stopniach prowadzacych tu z holu i ruszylem po marmurowej mozaice posadzki w strone Charona. -Wystarczy - zatrzymal mnie, kiedy zblizylem sie na jakies trzy metry. Jakbym mial jakas paskudna chorobe, ktorej nie zyczy sobie zlapac. Zatrzymalem sie i przebieglem wzrokiem po ich twarzach, z kazda sekunda mniej rozumiejac. W myslach Braedeego wyczytalem obrzydzenie i frustracje - (Ty durny draniu...) - kiedy odpowiedzial mi spojrzeniem. Mysli Darica byly niemal nie do odczytania, jak zwykle, bo sam nie wiedzial, czy jest zadowolony, podniecony, ubawiony, czy robi w portki ze strachu, kiedy pomysli o tym, co ma sie za chwile stac. Jiro byl nieobecny, oszolomiony bolem, jakby ktos zdzielil go piescia w zola dek, ale to cierpienie bylo raczej psychiczne niz fizyczne, a jego powodem byl Charon. -Mam wiecej informacji na temat lady Elnear - odezwalem sie. - To dlatego dzwonilem do Braedeego. Moze powinnismy... -Zamknij sie - przerwal mi Charon. Powoli wstal z krzesla, jak owladniety jakas przemozna moca, i zblizyl sie do mnie. A ja nagle ujrzalem w jego myslach Lazuli. O moj Boze, Lazuli... -Prosze zaczekac - odezwalem sie, podnoszac reke. Zlapal ja wlasna - ta, ktora tak naprawde nie byla zywa. Popatrzyl z gory na moja dlon, otulona luszczaca sie sztuczna skora, na uwiezione palce, wijace sie jak konczyny plodu, kiedy jego uscisk urazil na wpol zagojona rane. -Tak... - wycedzil, patrzac mi prosto w oczy - teraz mozesz zaczac sie bac. Wiem, ze miales romans z moja zona. - Nacisk na dlon wzmogl sie, kiedy probowalem ja wyrwac... Kiedy on wyobrazil sobie, jak dotykam jej ciala, jak je badam. - Wpuscilem cie do naszego swiata, zaufalem ci, a ty wykorzystales swoj umysl, zeby ja uwiesc... Zazgrzytalem zebami. Szukanie wymowek, wyjasnienia, proby zaprzeczania nic tu nie dadza. Jego gniew i nienawisc byly zbyt glebokie. Nienawidzil psychotronikow tak samo jak Stryger, ale on mial powod... -Uratowalem jej zycie! Nacisk zelzal, ale tylko bardzo nieznacznie. Na sekunde oderwalem od niego wzrok, zeby sprawdzic... Czy to Braedee? Przygladal nam sie jak ktos studiujacy zycie owadow, ale ta jego nieporuszona twarz to tylko maska. To nie Braedee powiedzial o nas Charonowi, za duzo mial do stracenia. Daric? Wygladal, jakby ktos wyplul go na goraca plyte - wil sie w agonii i ekstazie. Ale on takze zbyt wiele mial do stracenia. Jiro? Wpatrywal sie tylko w reke ojczyma, zacisnieta na mojej, ale tak naprawde nic do niego nie docieralo, byl chory z leku o matke, o siebie samego. -Kto...? - szepnalem wbrew sobie. -Moja zona mowi przez sen - odpowiedzial mi Charon, glosem znow nasaczonym nieublagana nienawiscia. Slyszal, jak wolala mnie po imieniu. Ale to mu nie wystarczylo, to byl tylko poczatek... Zaklalem pod nosem, tylko czesciowo z bolu. Tej reki, ktora teraz mnie trzyma, uzyl przeciwko Lazuli, zeby wydusic z niej prawde, a potem zabral sie tez za malutka dziewczynke... -Gdzie ona jest? Co pan jej... -Wysialem ja z powrotem na Eldorado. - Talithe tez, obu juz tu nie bylo. Zerknalem na stojacego obok Jiro i nagle pojalem, dlaczego wyglada tak, jak wyglada. -Ty draniu - mruknalem, mrugajac gwaltownie. -Win samego siebie - odparl. - Tylko dlatego nie kazalem cie jeszcze zabic, ze wykonales swoja robote. Braedee. - Odwrocil ode mnie wzrok i poszukal nim swojego szefa bezpieczenstwa, przez ktorego wydarzylo sie to wszystko. - Chce, zeby stad zniknal - z mojego zycia, z mojej sieci i z tej planety, do jutra rana. - Jego spojrzenie mowilo Braedeemu wyraznie, ze Charon niepredko mu to zapomni. Braedee skinal glowa ze swym zwyklym kamiennym chlodem, a czarne spojrzenie nie mrugajacych oczu utkwil teraz we mnie. -Tak jest. Ale najpierw chcialbym uslyszec to, co chcial nam powiedziec. Charon juz chcial odmowic. Zerknalem szybko w twarz ledwie panujacego nad soba Darica. -Chodzi o lady Elnear - wtracilem szybko, zanim zdolal mnie powstrzymac. - I o dzentelmena Darica. - Teraz wreszcie raczyl zwrocic uwage na to, co mowie, a ja nagle wprost nie moglem sie doczekac, zeby mu powiedziec, ze platni mordercy chca sprzatnac mu syna. Uderzyl we mnie nagly wybuch paniki w glowie Darica, ktory poczul sie zdradzony, kiedy dotarlo do niego, co mowie. Sadzil, ze mam zamiar powiedziec cos zupelnie innego - cos, co obroci mu zycie w ruine. -Dlatego nie zapytasz Kota o Jule, ojcze? - wyskoczyl nagle. - Zapytaj go, ile razy spal tez z twoja corka. Zapytaj go, ktora z nich woli. Szczeka mi opadla. Daric usmiechnal sie do mnie z gorzkim triumfem, kiedy Charon na powrot wpil sie wzrokiem w uwieziona w jego dloni reke, a w myslach widzial splecione razem obrazy swojej corki, zony i moj... Zacisnal piesc. Wtedy bylem gotow powiedziec mu wszystko o Daricu: o jego zboczeniach, narkotykach, platnych mordercach, o psy cho - o wszystkim. Ale surowy wrzask, ktory wydarl mi sie z ust, nie marnowal czasu na slowa. W koncu puscil. Niemal nic nie czulem, kiedy nastepnie wyrwal mi z ucha szmaragdowy kolczyk. -Zmienilem zdanie - rzucil do Braedeego. - Chce, zebys go zabil. - Podnioslem wzrok, czujac, jak te slowa zbryzguja mnie krwia, i wstrzymalem oddech. Braedee przez dluzsza chwile nic nie odpowiadal. Potem rzekl: -Nie, prosze pana. Tego pan nie chce. Charon sciagnal brwi, powiodl spojrzeniem po wszystkich, ktorzy mu sie przygladali. -Powiedzialem, ze chce, zeby swira zabic. Natychmiast sie tym zajmij. -Nie, prosze pana - powtorzyl Braedee. - Prosze mi pozwolic zalatwic to na moj wlasny sposob. -Do diabla! - wrzasnal Charon. - Masz robic, co ci kaze. -Tak, prosze pana... - Braedee ruszyl powoli w moja strone. - Ale on jest teraz pelnoprawnym obywatelem. A to oznacza, ze nie moge zagwarantowac, ze nikt nie bedzie laczyl panskiej rodziny z ta sprawa... Charon wyprostowal sie, zwinal reke w piesc, kiedy tak mierzyli sie spojrzeniami. W koncu jednak pierwszy skapitulowal Charon. Braedee zdazyl juz przejsc przez caly pokoj, zeby mnie zabrac. Popychajac mnie w kierunku drzwi, mruknal: -Nic nie mow. Zachowaj to na pozniej. Usluchalem go bez trudu. -W porzadku - odezwal sie, kiedy mod, ktory mnie tu przywiozl, zabieral nas z powrotem. - Teraz mozesz mowic. Patrzylem, jak dolina taMingow opada pod nami w ciemnosc, i probowalem skupic swoje mysli na tyle, by moc mu odpowiedziec. Popatrzylem znow w zamglone, martwe oczy Braedeego. Dwaj korby, ktorzy przytransportowali mnie do posiadlosci, siedzieli teraz naprzeciw nas, z twarzami zupelnie pozbawionymi wyrazu. Braedee zrobil cos, co odcielo nas od nich niewidzialnym murem; zaden z nich nie slyszal, co mowimy. W koncu zdolalem wykrztusic: -Dlaczego wlasciwie pan mnie nie zabil? Odwrocil wzrok i wpatrzyl sie w noc za oknem. -Nie przekazales mi jeszcze informacji. Mowil serio. Wpatrzylem sie w niego i czulem, ze zbiera mi sie na mdlosci. -Nie mam wam nic do powiedzenia - odparlem. Przycisnalem reke do brzucha, czujac na skorze wilgotne cieplo krwi, ktora przelewala mi sie przez dlon. - Zadnemu z was. - Rozpaczliwa chec wygadania sekretu Darica zniknela natychmiast, kiedy tylko uswiadomilem sobie, co by bylo, gdybym powiedzial Charonowi prawde. Zadna sila nie zdolalaby wtedy wydostac mnie z tego pokoju zywego. Moze powinienem sie cieszyc, ze zmiazdzyl mi reke. -Byles na tyle gorliwy, zeby wydzwaniac do mnie w srodku nocy - warknal, jakby od tego czasu nie zaszlo absolutnie nic, co mogloby mi pomoc sie rozmyslic. - Mow, o co chodzi. -Niech pan sam sobie poszuka. Juz nie jestem wasza wlasnoscia. -Czujesz sie upokorzony? - zapytal. Obrzydzenie zaciazylo olowiem na jego slowach. - Czujesz sie jak ostatni idiota? I bardzo dobrze. W oczach znow stanela mi twarz Lazuli. -Czy ona naprawde wyjechala? - wydusilem przez scisniete bolem gardlo. Potwierdzil skinieniem glowy. -W takim razie, co tu robi Jiro? -Dzentelmen Charon doszedl do wniosku, ze musi przypilnowac chlopca osobiscie, skoro ma byc jego nastepca w zarzadzie. -Jiro nie jest jego synem. -To bez roznicy. -Jiro go nienawidzi. Robi to, zeby ja ukarac... -To nie moja sprawa. -Strasznie pan rzeczowy, co? Nigdy pan -sie nie zastanawia, jaki w tym wszystkim jest sens? -Gdybys i ty byl bardziej rzeczowy i zajal sie tym, co ci zlecono, zamiast przyprawiac rogi pracodawcy, nie byloby tej rozmowy. Rzucilem mu chmurne spojrzenie, potem ucieklem wzrokiem w bok. -I co mam panu powiedziec? - Policzki palily mnie jak ogien. Wskazal palcem na moja rane. -Zasluzyles na to. A nawet na cos gorszego. - Na jedno okamgnienie w ludzkiej czesci jego umyslu blysnelo cos, co nie bylo wcale interesownoscia. On troszczyl sie o tych ludzi, nie lubil patrzec, jak dzieje im sie krzywda. A zwlaszcza ze strony kogos, kogo sam im polecil. Przelknalem z trudem sline. -Mam teraz dokladnie to samo pragnienie co Charon -zniknac z jego zycia. Wyniesc sie z tej smierdzacej planety, zanim znow bede musial ogladac ja w swietle dziennym. Po dlugiej chwili milczenia odezwal sie wreszcie: -A co z lady Elnear? Czy nie powiesz mi, czego sie dowiedziales? A moze mimo wszystko pozwolisz, zeby padla ofiara jakiegos zabojcy? Wbrew wlasnej woli podnioslem powoli glowe. Zdalem sobie sprawe, ze przynajmniej tyle musze mu dac, ze wzgledu na nia, i zebym wyszedl z tego czysty. -To nie ona jest prawdziwym celem atakow. - Bardziej wyczulem, niz zobaczylem, ze caly sztywnieje; jego zmieszanie i niedowierzanie zadzwonily mi w obwodach nerwow. - Ktos chcial wykorzystac poprzednie ataki, zeby przy okazji sprzatnac Darica. Nie wiedzieli, ze to wasza robota. -Darica? - powtorzyl. - Jestes pewien? -A jak myslisz? - Az podskoczylem na swoim siedzeniu. - Ty dupku. Lady Elnear jest bezpieczniejsza niz regulacja poczec. Tylko trzymajcie Darica z dala od niej i macie problem z glowy. - Przyszlo mi do glowy, ze ta wiesc uszczesliwi Elnear bardziej niz cokolwiek innego w ciagu ostatnich szesnastu lat. Mialem taka nadzieje, pragnalem tego z calego serca. Braedee znow milczal, starajac sie zapanowac nad zloscia i jeszcze raz od nowa przeszeregowac wszystkie swoje priorytety. -Dlaczego? - zapytal w koncu. Moze to tylko moja wyobraznia, ale wydalo mi sie, ze w jego glosie slysze skamlacy jek. Chcialem, zeby skamlal. -Nie lubi go ktos z Rynku Brakow. Pewnie chodzi na narkotyki. Teraz wie pan tyle co i ja. Czulem, jak sie zasepia. Czulem, ze ma ochote wypytac mnie dokladnie: skad wiem, jakie mam zrodla, jakie metody... Duma mu na to nie pozwoli - duma i swiadomosc, ze to i tak na nic mu sie nie przyda. Bo ja jestem psychotronikiem, a on nie. A takze dlatego, ze Rynek Brakow to dla niego jakby inny wymiar. Istniala szara strefa, gdzie te dwa swiaty wysylaja sygna- ty - interes to interes, wszystko jedno, legalny czy nielegalny-ale nigdy nie przyszlo mu zajmowac sie prawdziwymi kryminalistami. Wrog nalezal zawsze do jego klasy. Czulem, jak zerka na mnie: tez nie ta klasa. -Jeszcze nie wyjezdzasz - oznajmil. Kopnalem lezaca obok moich stop torbe ze wszystkim, co mialem. -Sadzi pan, ze mam jakis wybor? - zapytalem kwasno. -Nie - odparl. - Nie masz. Nadal pracujesz dla Centauri. Chce, zebys sie dowiedzial, dlaczego Daric taMing ma klopoty, tak zebym mogl im zapobiec. - A nawet wiecej: zebym mu powiedzial, jak im zapobiec. Daric byl czlonkiem zarzadu i Zgromadzenia, no i jednym z taMingow. Przemieszczenie osrodka zagrozenia z Elnear na Darica wcale nie ulatwialo Braedeemu zycia ani nie zabezpieczalo nalezycie jego pozycji. -A co z Charonem? - zapytalem jeszcze. -On tez nie ma wyboru. -Nie spodoba mu sie, kiedy dzis w nocy mnie pan nie odesle. Moze pan stracic prace. Braedee potrzasnal przeczaco glowa. Jesli zginie lady Elnear albo Daric taMing, wtedy rzeczywiscie moze stracic prace. Pstryknal w logo na swoim rekawie i wzruszyl ramionami. -Jezeli naprawde wchodzi w gre zycie jego syna, to chyba uda mi sie jeszcze raz go przekonac. A jesli nie... Charon taMing jest moze prezesem zarzadu Centauri, ale nie jest calym Centauri Transport. Choc lubi tak myslec. -No dobrze... - Poruszylem reka i przypomnialem sobie, jak bardzo boli; poczulem tez, ze w myslach skreca mi sie cos obcego i obrzydliwego, kiedy tylko wyobrazilem sobie Charona, jak otrzymuje te wiadomosc - i jak on bedzie sie skrecal, poznawszy cala prawde. Braedee zerknal na mnie i poczulem, ze znow pochmurnieje. -Powiedz mi - zagadnal - czy rzeczywiscie spales tez z jego corka? -Nie! - Zmierzylem go gniewnym wzrokiem. Juz nic nie dodal. -Dokad jedziemy? - zapytalem w koncu. Schodzilismy do ladowania nad rozjarzonymi wewnetrznym swiatlem nocnymi gorami N'yuku. -Wysadze cie w miescie. Od tej chwili raczej nie masz wstepu na zadna z posiadlosci taMingow. Ale przypuszczam, ze sam znajdziesz sobie wszystko, czego ci bedzie trzeba. Wyraznie masz do tego smykalke. Czekam na wiadomosc od ciebie. Wysiadlem z modu, ktory wyladowal na publicznym parkingu. Obrocilem sie jeszcze i popatrzylem na niego. -Powinienes sie cieszyc - rzucilem - bo jestem zupelnie pewien, ze to nie ty powiedziales Charonowi o mnie i Lazuli. -To mi brzmi jak pogrozka. - Przekrzywil glowe. - Ciagle jeszcze probujesz grac w te swoje gierki... jedna reka? - Gestem wskazal moja zbolala dlon, jakby to byl jakis bezsensowny zart. Siegnalem przed siebie i przycisnalem mu te dlon do szyby tuz przed samym nosem, pozostawiajac krwawy odcisk, na ktory bedzie musial patrzec przez cala droge do domu. Skrzywil sie z niesmakiem, zaraz tez zasyczaly zamykane drzwi, odcinajac mnie od jego swiata. Stalem i obserwowalem jego mod, nie wiedzac nawet dlaczego, dopoki nie zniknal; mialem tylko swiadomosc, ze nagle nie moge ruszyc sie z miejsca. Ale przeciez w koncu musialem cos zrobic, wiec zszedlem z parkingu i poszukalem budki telefonicznej z zabezpieczeniami. Probowalem zadzwonic do Elnear, ale mi sie nie udalo. Zastanowilo mnie, czy moze Charon kazal juz zdezaktualizowac moj prywatny kod dostepu. Jeszcze raz sprobowalem z Mika, ale nadal nie odbieral. Poszedlem wiec dalej. Wsiadlem do pierwszego pojazdu jaki mi sie trafil, potem przesiadlem sie raz, drugi. Jeszcze troche szedlem, splywajac coraz nizej przez wypelnione echami i teczowymi odblaskami hologramow poziomy miasta. Czasem skanery patrolowe zatrzymywaly mnie i pytaly o krew. Zawsze odpowiadalem, ze ide wlasnie do punktu pomocy medycznej, a one mnie przepuszczaly. Zadnego punktu jednak nie znalazlem, bo tak naprawde wcale nie mialem ochoty. Nikt inny nie zauwazal mojej obecnosci, mimo ze nigdy nie szedlem po ulicy zupelnie sam. Nocne zycie miasta, nawet takiego jak to, zamieralo godzine przed switem, ale zawsze znalazlo sie na ulicy kilkoro przechodniow dryfujacych wsrod wlasnych fantazji ze swiatla i mroku. Patrzyli na mnie i przeze mnie, spojrzeniami, ktore nigdy nie bywaly przyjazne. Kiedy mnie mijali, sledzilem ich myslami, wypatrujac, skad i dokad szli. Zawsze towarzyszyla mi lekka obawa, ze ktos z nich mogl sie tu znalezc po to, zeby mnie sledzic. Wmawialem sobie, ze nic mnie to nie obchodzi... Ale jakos nie robilo mi sie lepiej, kiedy okazywalo sie, ze nikt sie mna nie interesuje. Bylem tu jedynym, ktory nie mial na mysli zadnego punktu docelowego, zadnych konkretnych odpowiedzi. Moze wlasnie dlatego znalazlem sie nieoczekiwanie na stopniach prowadzacych do Czyscca, dokladnie wtedy, kiedy nad moja glowa dzien stworzyl widzialna linie, dzielaca morze od nieba. Drzwi otworzyla Argentyne i wpatrzyla sie we mnie oczyma przycmionymi od snu. -Wracaj do domu. - I juz zaczela zamykac drzwi z powrotem. -Nie mam. Drzwi zatrzymaly sie, pozostawiajac szpare na tyle szeroka, by zaspokoic jej ciekawosc. -Daric? -Charon. -Dlaczego? - spytala niechetnie. Staralem sie znalezc jakas odpowiedz. -Musze... pogadac. - Tyle tylko mi z tego wyszlo. -Cholera, tupetu to ci nie brak - odparla. Ale drzwi uchylily sie odrobinke szerzej. Teraz patrzyla na mnie dwojgiem oczu, nie jednym. - Czy to krew? Kiwnalem glowa. -Czyja? - przemknelo jej przez glowe, ze moze Darica. Podnioslem w gore dlon. -Jezu - wymamrotala i kiwnela reka, zebym wszedl. Aspen jeszcze raz zaszyl mi rane, wlasciwie przez sen. -Mowilem ci, zebys poszedl z tym do lekarza - mruczal. Muzyka wylewala sie z niego za kazdym ruchem, kiedy dzwigal sie niepewnie od zagraconego stolu na srodku pustego klubu. - I jeszcze raz ci mowie... Mowilem ci juz... i mowie ci znow... - slowa zaczely wpadac w rytm, zgodnie z nim sie przemieszczac, przemieniac sie w muzyke, kiedy w glowie zaczela mu powstawac piosenka. Przysluchiwalem sie z daleka jego myslom, kiedy wedrowal z powrotem do lozka, sledzilem ten akt tworzenia. -Hej! - Argentyne pstryknela mi palcami przed nosem. - Gdzie jestes? -Ee... sluchalem - mruknalem, ale nie wyjasnilem czego. Szybko zmienilem punkt koncentracji, zmieszany, jakby przylapano mnie na podgladaniu przez dziurke od klucza. -Ale dlaczego musiales przyjsc akurat tutaj? - zapytala, a wyczuwalne w jej glosie napiecie nie bylo tak do konca zloscia. - Miales do dyspozycji cale cholerne miasto, a nie jestes wyzerowany... Wzruszylem ramionami, wpatrzony w miske pelna petow, jakby w niej zawarla sie cala zagadka wszechswiata. Teraz, kiedy wreszcie udalo mi sie usiasc, cale moje cialo brzeczalo rozpaczliwie jak zdychajacy owad, ktory probuje jeszcze raz dzwignac sie. -Bo ja wiem - wymamrotalem. - Tak wyszlo. - Zaczalem podnosic sie z miejsca. Gwaltownie zmienil sie jej nastroj. Zlapala mnie za rekaw swetra i pociagnela z powrotem na poduszki. -Gadaj ze mna, porabancu, bo podobno o to ci wlasnie chodzilo. - Oderwala z blatu stolu uzywana przylepke ze stymulatorem i przykleila sobie na czole tuz nad oczyma, zeby nie zasnac i zachowac czujnosc. Prawie sie usmiechnalem. -Do diabla, to chyba najmilsza rzecz, jaka dzisiaj udalo mi sie od kogos uslyszec - mruknalem, zaskoczony i pelen wdziecznosci, poniewaz wiedzialem, ze normalnie nie tknelaby tej przylepki. Wyprostowala sie i potrzasnela glowa, kiedy srodek zaczal dzialac. -Co sie stalo, ze Charon tak cie urzadzil? Powiedziales mu o Daricu? - W jej glosie znow zabrzmial ostrzejszy ton. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Przespalem sie z jego zona. -Jezu! - Palnela sie w czolo. - Ty naprawde musisz nie znosic taMingow. Popatrzylem na nia spode lba. -Nie, to wcale nie tak. Przez dluzsza chwile przygladala mi sie uwaznie, potem wzruszyla ramionami. -I nie powiedziales mu o Daricu? Jeszcze raz potrzasnalem glowa. -A powiesz mu? Nie odpowiedzialem, bo sam nie mialem pojecia, co w ogole bede teraz robil. W glowie mialem szum, nie wiedzialem, skad sie bral, a nie moglem zebrac mysli w wystarczajacym stopniu, zeby zaczac sie przejmowac. -Dlaczego nie? - zapytala, jakbym udzielil jej odpowiedzi. -Mysle, ze by mnie zabil. Parsknela krotkim smieszkiem. -Ktory? -Obaj. - Usta zadrgaly mi nerwowo. Podniosla patere pelna okruchow i wytrzepala je na ziemie. Krazacy wokol jej stop robot wessal wszystkie, a ona odstawila talerz z powrotem. -Myslalam, ze moze bylo ci go zal. -Ktorego? -Obu - odparla po chwili wahania. Dotknela mojej dloni. -A niby czemu? - Cialo nadal brzeczalo, choc bylo tak ciezkie z wyczerpania, ze na sama mysl o tym, iz mialbym sie ruszyc, czulem sie jak sparalizowany. -Bo Charon stracil juz jedno ze swych dzieci. - Odsunela wlosy z twarzy. - Bo Daric dosyc sie juz nacierpial. -Bo sa swirami, on i Jule? - Skrzywilem sie z bolu, kiedy nieswiadomie zacisnalem zraniona piesc. - Charon odeslal stad Lazuli i Talithe. Zatrzymal Jiro, tylko po to, zeby ja bardziej zranic. -Och... - zmartwila sie. - Cholera. Biedny dzieciak. - Wiedziala, jak Jiro nienawidzi swego ojczyma. - A co z toba? Ciebie tez wyrzucil? -Probowal. Ale Braedee tak latwo nie zdejmie mnie z haka. Chce, zebym dalej pracowal dla Centauri, czy to sie Charonowi podoba, czy nie. -Dlatego, ze uratowales Elnear? -Bo odkrylem, ze przez caly czas nic jej nie grozilo. Argentyne patrzyla na mnie, nic nie rozumiejac. Wyjasnilem jej wszystko pokrotce, patrzac, jak na jej twarzy znow pomalu maluja sie uczucia. -Daric? - powtorzyla. - Rynek Brakow chce smierci Darica? Dlaczego? Wzruszylem ramionami. -Tego wlasnie mam sie dowiedziec. -Czy nic mu nie jest? - Przylgnela raptownie do krawedzi stolu. -Jest bezpieczny, jesli o to ci chodzi, przynajmniej na razie. Wzrok znow jej spochmurnial. -Przyszedl sie ze mna zobaczyc, tak jak mu kazalas. Powiedzialem mu wszystko. A wiec jesli o to ci chodzi - to z pewnoscia jednak cos mu jest. -Czy mysli, ze go nienawidze? - zapytala cichutko. -A nie jest tak? - odparlem. - Nie martw sie o to. Wie, ze jesli sprobuje ktores z nas skrzywdzic, bedzie to ostatnia rzecz, ktora zrobi jako dzentelmen. Teraz juz cala sie zachmurzyla. -Cholera, nie o to... -Az tak ci go brakuje? - Poczulem, ze na sama mysl o nim wytworzyla sie w niej okropna pustka. - Tej ludzkiej zarazy? Powinnas czuc ulge, ze wzielas lekarstwo. -Sama nie wiem... Kurwa mac. Pieprz sie. - Potarla twarz, rozmazujac po policzkach nieoczekiwana wilgoc. -Przepraszam - wymamrotalem. - Wydawalo mi sie, ze probuje pomoc. Wykrzywila sie do mnie. -Przez ciebie czuje sie o wiele parszywiej, niz kiedykolwiek czulam sie przez niego. Zachowujesz sie tak, jakby w tym wszystkim bylo nie wiedziec ile sensu, jakby to bylo takie cholernie proste. Rozdzierasz mi zycie na pol tymi swoimi myslowymi sztuczkami, a potem wracasz, zeby sie poskarzyc, jak strasznie cie boli. Jesli to wszystko jest takie proste, to dlaczego przy Lazuli taMing nie mogles utrzymac gaci na tylku? No i jak cholernie proste zdaje ci sie dzis twoje zycie, kutasie? Zerwalem sie od stolu. (Przepraszam...) pomyslalem, delikatnie skladajac jej to w mysli, bo nie moglem zaufac mowionym slowom... Slowa mogly znaczyc wszystko z wyjatkiem prawdy - albo w ogole nic. Przylozyla rece; do glowy, zaslaniajac oczy. Odszedlem tak szybko, jak sie dalo, bez potykania sie po drodze. Parkiet taneczny, kiedy byl pusty, zdawal sie ciagnac bez konca, podobnie jak cisza za moimi plecami. Korytarz, ktorym wychodzilem, byl tak samo mroczny jak nastroj, w jakim dobrnalem w koncu do drzwi. Otwarlem je kopnieciem i poczlapalem w szary swit, wlokac sie po jednym stopniu. Nawet ta ulica byla zupelnie pusta. -Kocie... - zatrzymal mnie w pol drogi glos Argentyne. Odwrocilem sie. -Gdzie pojdziesz? Masz gdzie mieszkac? -Cos sobie wynajme - odparlem, wzruszajac ramionami. Nie bardzo mnie to obchodzilo, dziwilem sie, ze ja interesuje. Zacisnela wargi w waska kreske. -Jak chcesz, mozesz zostac tutaj. Gapilem sie na nia w zdumieniu. -Jak to? Parsknela nieco wymuszonym smiechem, ktory obijal sie echem w ciszy poranka. -Nieszczescia lubia towarzystwo. 26 A wiec - zaczal Mika, opierajac okute metalem lokcie na blacie klubowego stolika. Bylo wczesne przedpoludnie nastepnego dnia, a on zjawil sie tu jak ciemna gradowa chmura, budzac wyrazny niepokoj wsrod bramkarzy. Darowalem sobie pytania o to, co porabial wczoraj. Sam tez opowiedzialem mu tylko tyle, ile musial wiedziec. - Mowisz mi, ze Martwe Oko twierdzi, ze Daric to nasz numer jeden. A lady Elnear nawet nie ma na liscie. - Glowa chodzila mu na boki jak na sprezynie. - No to ktos nas niezle ugryzl w tylek. - Parsknal pod nosem.-Taa... W moj tylek. - Obserwowalem, jak palce mojej zdrowej reki uderzaja po kolei o blat stolu, wciaz i wciaz od nowa w tej samej sekwencji; jakas wolna czesc mojego umyslu zajela sie ich liczeniem. Zwinalem je w piesc i polozylem na kolanach. - A Centauri nie wyciagnie z niego zebow, dopoki im nie powiem czegos wiecej o tym, kto go chce sprzatnac i dlaczego. Mam dla ciebie kilka numerow kont. Mozesz mi je jakos zidentyfikowac? -Pewnie tak. Daj te liste. Zobaczmy, co nam wyskoczy. Podalem mu liste. Ciezko mi bylo poprzypominac sobie numery, choc wiedzialem, ze wlasciwie powinienem je miec wypalone laserem w pamieci. -Co z toba? - zainteresowal sie Mika, przygladajac mi sie spod lekko zmarszczonych brwi, kiedy chowal mikrofon rejestratora do kieszonki na ramieniu. - Wygladasz jak psie gowienko. -Tez bys tak wygladal po dwoch godzinach snu - odparlem poirytowany. Moj organizm obudzil sie jak nastawiony, kiedy przyszla pora wstawac do pracy u lady. A pamiec nie pozwolila juz z powrotem zasnac. Wzruszyl ramionami. -Kochanka dalej nie daje ci spac? Powiedz jej lepiej... -Juz nie - przerwalem mu. -Aha. - Pokiwal glowa ze zrozumieniem, prawie z ulga. - Myslalem, ze moze to przez te prochy - wyjasnil, kiedy spojrzalem na niego spode lba. - Co sie stalo? Rzucila cie, kiedy minelo twoje piec minut? Tym razem nie bylo ani slowa wzmianki w "Porannym serwisie". TaMingowie nie nadawali sprawie rozglosu. Ciekawe, co powiedzieli Elnear. Zaspokoilem ciekawosc Miki. -Jej maz sie dowiedzial. Parsknal krotkim smieszkiem. -I przejal sie? Z tylu niespiesznym krokiem nadchodzila Argentyne, wracajac skads do klubu, i oszczedzila mi koniecznosci wymyslania odpowiedzi. Byla przebrana, wygladala tak, jak chciala, zeby widzial ja swiat. -To cie smieszy, kiedy ludzie sie soba przejmuja? - rzucila zza jego plecow. Slowa spadly na niego jak kamienie, a wzrok przesunela teraz na mnie. Drgnal, kiedy rozpoznal jej glos, i zaraz odwrocil sie, zeby na nia popatrzec. -Wpedzasz moja ochrone w manie przesladowcza - zwrocila sie do niego. Znow popatrzyla na mnie, unoszac brwi, jakby spodziewala sie wyjasnien. -To moj stary przyjaciel - rzucilem predko i przedstawilem ich sobie. Wymienili uscisk kciuka. Zerknela na kolko, ktore mial z boku nosa, potem znow na mnie. Przepchnela srodkowy palec jednej dloni przez kolko z kciuka i palca wskazujacego drugiej; pytala: "Jak blisko sie przyjaznicie?", na pol zaskoczona, na pol rozbawiona. "Nie az tak". Mika potrzasnal glowa, dotykajac kolka w nosie. -Jestem wielkim fanem tego, co robisz. Jesli kiedys bedziesz potrzebowala mojej broni, daj tylko znac. -Bede o tym pamietac - odparla Argentyne z polusmiechem i zwrocila sie do mnie: - Z ulga widze, ze zaczales zadawac sie z ludzmi z lepszej sfery. -Tak - odparlem ze smiechem i popatrzylem na Mike. - Mozesz to dla mnie zrobic? Zerknal na Argentyne, uniosl brwi w niemym pytaniu. Kiwnalem glowa. -A co sie stanie, jesli znajde odpowiedz? Podasz ja tym z Centauri? Czulem, ze narasta w nim napiecie. Tego rodzaju przeplyw informacji byl mu nie na reke bardziej niz Braedeemu. Byl mi winien zycie, ale teraz nagle zaczynal tego zalowac. Zastanowilem sie, o co tak naprawde mi chodzi. Na pewno nie o to, zeby go zabili. A juz na pewno nie o to, zeby nadmiernie uszczesliwic Braedeego. Potrzasnalem glowa. -Nie szukam klopotow. Po prostu musze sie zorientowac, co sie wlasciwie dzieje, sam dla siebie. Ramiona drgnely mu ledwie dostrzegalnie, a na blyszczacej czerni poteznej zbroi zatanczylo migotliwie swiatlo. -Zobacze, co da sie zrobic. - Podniosl sie i szybko wyrzucil z siebie wiazke eleganckich komplementow pod adresem Argentyne. Zaskoczylo ja to nie mniej niz mnie. Potem odwrocil sie i wymaszerowal razno z klubu. -Stary przyjaciel, co? - rzucila zaczepnie Argentyne, patrzac, jak odchodzi. -Razem kopalismy rude w kopalni Gornictwa Federacyjnego na Popielniku. Przesunela wzrok na mnie, czulem, ze mysli o moich bliznach. -Ile ty masz wlasciwie lat? -Moze ze dwadziescia - odparlem ze wzruszeniem ramion. - A ty? Rozesmiala sie i nic nie odpowiedziala. Miala dwadziescia osiem. -O co chodzilo? -O Darica. Jej twarz zamarla w bezruchu, bo Argentyne nagle uswiadomila sobie, ze to, co sie z nim stanie, zalezy od ludzi takich jak Mika... takich jak ja. -To jego wina - powtorzylem, chyba setny raz. Spojrzala na mnie twardo. -Co zamierzasz zrobic? -To zalezy... od wielu rzeczy - odparlem wymijajaco, bo sam jeszcze nie wiedzialem, a moze zreszta nie chcialem wiedziec. W glowie zaczelo mi sie mieszac od decyzji, pomylek i wspomnien; fala nie kontrolowanych obrazow uderzyla we mnie jak narkotyczna goraczka. -Na przyklad? - Zacisnela rece. Ciezko mi bylo choc przez chwile widziec przed soba jej twarz. -Na przyklad od tego, co mam zamiar zrobic ze soba... -Potarlem czolo, musnalem rozdarta, pusta dziure w uchu, gdzie przedtem znajdowal sie szmaragdowy kolczyk. Poczulem w glowie nagla, ziejaca pustke, gdyz cos przebilo mi pamiec i wszystko z niej ucieklo... - Musze pogadac z Elnear. - Wstalem i wyszedlem z klubu, dopiero na ulicy przypomnialem sobie, ze wcale sie nie pozegnalem. Przynajmniej moje pracownicze przepustki nadal byly wazne. Droge do kompleksu i przez budynki Federacji przebylem zupelnie mechanicznie, jak zaprogramowany. Czulem sie jak slepiec, wewnatrz i na zewnatrz. Dopoki ktos nie odezwal sie do mnie po imieniu. Dopiero wtedy sie zatrzymalem i podnioslem wzrok, bo nie moglem zrobic ani kroku dalej, czyjas postac blokowala mi przejscie. Stryger. Gapilem sie na niego w poczuciu, ze jakims cudem musialem wyczarowac go z glebi najczarniejszych mysli. -Co pan tu robi? - zapytalem glupio. Wychodzil wlasnie z biura Elnear, otoczony straza wiernych. -Sam mialem zapytac cie o to samo. - Byl jeszcze bardziej zaskoczony ode mnie. - Wlasnie mi powiedziano, ze juz nie pracujesz dla lady Elnear... Ze wlasciwie nie ma cie juz na tej planecie. - Gapil sie teraz na mnie; stalem przed nim na wyciagniecie reki, taki rzeczywisty. Po jego idealnej twarzy zaczal sie rozlewac rumieniec, podswietlajac ja od dolu jak zarzace sie wegle. -To chyba zle pan slyszal - odparlem. Juz znowu zaczynalem go podziwiac, podziwiac jego wyglad... Ale zaraz polozylem temu stanowczy kres. Dreszcz przebiegl mi po grzbiecie jak stadko chrzaszczy. -Powiedziano mi, ze to jakies "problemy rodzinne". - Jego oczy wedrowaly po mnie jak obdarzone wlasna wola - pochlanialy plaszczyzny mojej twarzy, pozyczone ciuchy, opatrunek na rece. Wprost zial podejrzliwa ciekawoscia. Nie mogl sie doczekac, kiedy wypyta o wszystko Darica. - Przyznaje, ze mnie to zaskoczylo. Wiem, ze nie masz rodziny. Minela sekunda, zanim dotarlo do mnie, co mowi, a wtedy, nieoczekiwanie, pamiec wypelnil mi obraz tamtej pobitej dziewczyny. To wlasnie lubia najbardziej - ci lowcy, ci chorzy faceci: takich bez opieki, bez rodziny. Nikt nie czeka, nikt nie przeszukuje ulic, nie wola po imieniu... Nagle znalazlem sie o pol galaktyki stad, i o polowe mlodszy, nie mialem nikogo, kto by mi pomogl, nawet wspomnien... - Zle pan slyszal. - Przepchnalem sie do przodu, zmuszajac go, zeby ustapil mi z drogi. Roztracilem lokciami kilku wiernych, ktorzy probowali sprzeciwic sie takiemu brakowi poszanowania. Wmaszerowalem do biur Elnear, jakbym wciaz mial do tego pelne prawo, nie obejrzalem sie nawet, kiedy poczulem, jak z tylu dosiega mnie bezradna piesc jego zlosci. -Ty maly gnojku - rzucilem glosno, zeby nie wetknac mu tego prosto w mozg. Ludzie, z ktorymi pracowalem przez cale tygodnie, podniesli glowy i sami nie wiedzieli, co myslec - ale z drugiej strony, zawsze tak na mnie patrzyli. Dojrzalem nowa twarz - kogos, kogo nie widzialem tu nigdy przedtem. -Musze sie z nia zobaczyc - rzucilem do Gezy. Kiedy to mowilem, pole ochronne w drzwiach do gabinetu Elnear zniknelo. Juz tam na mnie czekala. -Jestes? - na pol zapytala, na pol stwierdzila. Gestem zaprosila mnie do srodka. Kiedy moglismy mowic swobodnie, odezwala sie: -Wyjasnij mi to: nie bylo cie tu dzis rano, za to byly dwie wiadomosci. Jedna od Braedeego - twierdzi, ze nie musze sie juz martwic o swoje zycie. Druga od Charona - z niej dowiedzialam sie, ze nie jestes juz moim sekretarzem, ze opusciles Ziemie. -Problemy rodzinne? Kiwnela glowa, stojac tak z rekoma splecionymi - zacisnietymi - przed soba. -Mowil, o czyja rodzine chodzi? Bruzdy na jej twarzy troche sie poglebily. -Nikt nie odpowiadal na moje pytania. Co sie stalo? Spuscilem wzrok, napialem zraniona dlon. -Charon... Lazuli wyjechala. Odeslal ja. Dowiedzial sie. - Podnioslem wzrok. Elnear pobladla. Odwrocila sie, zeby nie musiec dluzej na mnie patrzec. - Talithe tez. -Jiro... - mruknela. - Widzialam go dzis rano. Nie chcial ze mna rozmawiac. Myslalam, ze to z powodu twojego... -To z mojego powodu - odrzeklem. - Charon zatrzymal go tutaj, zeby jeszcze glebiej ja zranic. Elnear zakryla oczy dlonia, jakby chciala w ten sposob odizolowac sie od faktow. Zastanawiala sie teraz, czy moze powinna byla cos zrobic inaczej, moze powinna byla cos powiedziec... Nie moglem jej na to nic odrzec. Wzrokiem obiegalem dookola rame okienna za jej plecami, wciaz i wciaz od nowa... Zacisnalem szczeki i udalo mi sie przestac. Elnear opadla ciezko na krzeslo. -Och, Kocie... dlaczego? - Jej dlon mimowolnie zwinela sie w piesc. Na to takze nie moglem nic odpowiedziec. Jeszcze raz uniosla glowe. Czulem, jak odnotowuje wzrokiem szczegoly mojej twarzy: teraz nawet nie widzi tego, co kiedys od razu rzucalo jej sie w oczy. Teraz patrzy inaczej, nie widzi, jaki naprawde jestem, ale moze rozumie, dlaczego nie potrafie jej odpowiedziec. -A co ty tu robisz? - zapytala w koncu. Nie bylem pewien, czy ma na mysli swoje biuro, czy cala planete. Ona takze nie byla tego pewna. -Braedee mnie nie wypusci, dopoki nie wydusi ze mnie wszystkiego, czego potrzebuje. Musialem sie z pania zobaczyc, wyjasnic... -Nie ma tu nic do wyjasniania - przerwala mi ostro, nie chciala wiecej o tym mowic. Zeby nie musiala myslec o cierpieniu Lazuli, Jiro ani moim - ani o swoim. Lazuli i jej dzieci to byla cala radosc jej zycia - o nich sie troszczyla. -Elnear, to znaczy lady - poprawilem sie predko. - Ta druga wiadomosc... to, co mowil Braedee. To prawda. Jest pani bezpieczna. - Wyjasnilem jej wszystko na tyle, na ile moglem. - Zamach byl wymierzony w Darica. Braedee dopilnuje, zeby sie do pani nie zblizal. Pani juz teraz bedzie bezpieczna. - Chcialem w to wierzyc, chcialem poczuc, ze i ona w to uwierzyla. I uwierzyla, na krotka chwile. Wyczulem lekki zawrot glowy - ulge, kiedy wreszcie opadly z niej wszystkie utajone leki, a zaraz potem zdumiony podziw i wdziecznosc. "Pani juz teraz bedzie bezpieczna" - odbijalo sie echem w jej myslach. A zaraz potem wszystko zaczelo sie zmieniac. Byla zywa, bezpieczna - ale po co miala teraz zyc? Zerknela w strone zdjec na biurku, ktore teraz staly sie jakby pustymi ramami. -Niech pani nawet tak nie mysli, do licha! Szarpnela sie w gwaltownym obrocie. -Co? -O tym, o czym pani teraz mysli. Westchnela i odwrocila wzrok, tym razem w poczuciu winy. -Czego chcial Stryger? - zmienilem temat, zeby skierowac jej mysli w inna strone. Potrzasnela glowa bezradnie. -Nie mam pojecia... Powiedzial, ze akurat tedy przechodzil. -On nigdy nie robi nic bez powodu. W koncu zdolala popatrzec mi w oczy. -Wiem - potwierdzila z rezygnacja. Zalowala, ze mnie tu nie bylo, bo powiedzialbym jej, o co naprawde szlo. - Pytal o ciebie, kiedy zobaczyl, ze cie tu nie ma. - Przyszlo mi na mysl, ze moze Daric juz cos mu mowil. - Moze po prostu przyszedl sie chelpic. - Oboje nas zaskoczyla ta nieoczekiwana gorycz w jej glosie. Dlonie splotly sie, skrecily. Gdzies po drodze, sama nie wiedzac jak i gdzie, zaczela w koncu mi wierzyc. -A wiec naprawde mysli pani, ze on wygra? -Konglomeraty, ktore potrzebuja legalizacji albo Strygera, nie zmienia swoich glosow - odparla, lekko wzruszajac ramionami. - A dostatecznie duzo tych, ktorych to bezposrednio nie dotyczy, pojdzie za nimi i pokona nas tylko dlatego, ze nie obchodzi ich nic poza wlasnym interesem. - Stanela twarza do falszywego obrazu swiata za falszywym oknem w scianie biura. - Nie mam dostepu do ich koncowek nerwowych; nie potrafie do nich dotrzec i wywolac wlasciwej reakcji, nie moge sprawic, zeby poczuli, jak bardzo to wazne... -To samo kiedys mowila Jule... -Co takiego? - Odwrocila sie z powrotem do mnie. -Ze gdyby tylko mogla sprawic, zeby ludzie poczuli to samo co ci, ktorych krzywdza... Moze nie krzywdziliby sie nawzajem az tak bardzo. - Potarlem twarz. Skora zrobila sie wyraznie za ciasna. - Ci czlonkowie Zgromadzenia sa zywi, a to znaczy, ze gdzies musza miec te swoje koncowki nerwowe. Koniec szpilki jest ledwie widoczny, a koniec palca tez nie jest wiele wiekszy, ale nawet bardzo duzy sukinsyn podskoczy z bolu, jesli szpilka jest wystarczajaco ostra. Pani musi w to wierzyc, inaczej by tu pani nie bylo. Kiwnela glowa, niemal z usmiechem. -Tak, ale w dzisiejszych czasach coraz trudniej o dobra, ostra szpilke. To jedna z przyczyn, dla ktorych tak bardzo pragnelam dostac sie do Rady: prawdziwa rownosc mozna osiagnac tylko wsrod istot na tym samym poziomie... Dosc mam juz zmarnowanych wysilkow. - Ponure wizje przyszlosci, ktore znow przywiodlem jej na mysl, powoli wyparty z nich moj obraz - wizje przegranej batalii przeciwko legalizacji, zycia calkowicie kontrolowanego przez taMingow, pustego i jalowego... - Przypuszczam, ze juz cie nie zobacze - dodala, a uswiadamiajac to sobie, poczula sie tak, jakby stracila ostatniego przyjaciela. -Jeszcze tu jestem - odparlem i nagle zdalem sobie sprawe, ze dzieki temu moja wewnetrzna pustka znacznie sie skurczyla. - Nadal moge byc pani sekretarzem. Bede mieszkal w klubie Argentyne... Nie patrzac na mnie, powoli pokrecila glowa. -Charon juz... zalatwil mi nowego sekretarza. Masz teraz inne obowiazki. Pracujesz dla Centauri. - Jakby w ogole trzeba mi bylo o tym przypominac! -Nie, ja... -Kocie - powstrzymala mnie lagodnie. - Juz za mnie nie odpowiadasz. - Przyjrzala mi sie dokladnie: podkrazone ze zmeczenia oczy, napiety, pusty wyraz twarzy narkomana. - Prosze... zrob to, co musisz zrobic dla Braedeego, a potem wyjedz, zanim Centauri do reszty zniszczy ci zycie... - Polozyla mi dlon na ramieniu. (I zanim ty znowu zniszczysz czyjes zycie) pomyslala wbrew swej woli. Miala nadzieje, ze nie uslysze. Spuscilem wzrok; przez dluga chwile milczenia przypatrywalem sie wlasnemu zamglonemu obrazowi w jej myslach. Nie bylem w stanie pozegnac sie i wyjsc. -Lady... - zaczalem. Obandazowana dlon polozylem na jej dloni, wciaz jeszcze spoczywajacej mi na ramieniu, i zacisnalem tak, ze zabolalo nas oboje. Zaraz tez puscilem, bo czulem jej zaskoczenie. - Jeszcze pani nie przegrala. Stryger jeszcze nie zdobyl miejsca w Radzie. Przeciez pani wie, ze sie nie podda, dopoki nie bedzie po wszystkim - i wie pani, ze ja tez nie. Musi byc jakis sposob, zeby sie dobrac do Strygera. Za wszelka cene... - Dlonie zlozylem w znak przysiegi, slubowania. Potrzasnela wprawdzie glowa w przeczeniu, ale policzki i mysli z wolna znow zaczal ozywiac rumieniec. -Juz wiesz, jak to ciezko... Ale masz racje, oczywiscie. To jeszcze nie koniec. - Zmusila sie do usmiechu, a ja poczulem, jak jej zwykly upor wraca na swoje miejsce. - Jest takie stare powiedzenie: to, co nalezy zrobic, zwykle da sie zrobic. Zachowam sobie rozpacz na chwile, kiedy naprawde bedzie mi potrzebna. - Usmiech nabral ciepla, az stal sie niemal taki jak dawniej. (Za wszelka cene) pomyslalem, po raz ostatni patrzac przez jej oczy prosto w mysli. Wyszedlem z gabinetu bez pozegnania. Bez slowa przeszedlem przez cale biuro, nie obdarzywszy nawet jednym spojrzeniem obcego, ktory zajal moje miejsce. Kiedy wracalem korytarzami kompleksu Zgromadzenia, ta odrobina ciepla, jaka zostawil we mnie jej usmiech, rozwiala sie bez sladu i poczulem sie bardziej parszywie niz kiedykolwiek. Nie przyrzekalem jej, ze dopadniemy Strygera, tylko po to, zeby ja pocieszyc, ale... rownie dobrze moglo to i tak wygladac. Zastanawialem sie, ile czasu uplynie, zanim zda sobie z tego sprawe. A moze i nie. Ale nawet jesli to zrozumie, i tak bedzie sie trzymac. Wie, co dla niej wazne. Pragnalem moc poczuc to samo. Wcale nie chcialem, zeby Stryger stracil wszystko w imie jakiejs wyzszej Prawdy czy Sprawiedliwosci ani nawet w imie pieprzonej Rasy Ludzkiej. Chcialem go obciac tylko i wylacznie dlatego, iz wiedzialem, ze stlukl na kwasne jablko kogos, na kim nikomu nie zalezalo... No i dlatego, ze kiedy patrzyl mi w oczy, czulem, ze mialby ochote zrobic ze mna to samo. Nikogo to nie obejdzie. Elnear ma racje. Gdybym im powiedzial, co zrobil Stryger, jaki naprawde jest, nikt by mi nie uwierzyl. A gdyby nawet mi uwierzyli, gdybym poszedl z tym do Indy, gdyby nadali to w sieci, i tak niczego by to nie zmienilo. Glosowanie przebiegloby dokladnie tak samo. Moje mysli wybiegly naprzod jak czulki, badalem umysly mijajacych mnie obcych ludzi. Moze i wygladaja na ludzkie istoty, ale tak naprawde sa tylko narzedziem, ktorego ten czy inny konglomerat uzywa do wciskania wlasciwego guzika. Wepchnalem piesci w kieszenie kurtki, nie myslac o tym, co robie, dopoki bol zranionej reki nie wycisnal mi z ust przeklenstwa. Dwoch mijajacych mnie w holu mezczyzn takze zaklelo i potrzasnelo dlonmi; popatrzyli po sobie, potem na mnie, zmieszani i lekko przestraszeni. Zdalem sobie sprawe, ze bezwiednie emanowalem bolem. Szedlem dalej, starajac sie zebrac do kupy swoj mozg, a oni, mruczac do siebie, oddalili sie w przeciwnym kierunku. Dotarlem do platformy najblizszego przystanku i stalem wpatrzony w pietrzaca sie za mna krzywizne budynku, z ktorego przed chwila wyszedlem. Powedrowalem wzrokiem w gore scian wznoszacych sie do swiatla, przez nastepny poziom mia- sta wysoko nad moja glowa. Zaczalem sie zastanawiac, czego by bylo trzeba, zeby kazdy nadety dran w tym calym Zgromadzeniu podskoczyl z bolu. Moze gdyby chodzilo tu o ich wolnosc albo cierpienie, dobrze by sie zastanowili, zanim dopusciliby do czegos takiego... Zjechalem wzrokiem w dol, znow zacisnalem zraniona dlon. Tym razem nikt nic nie poczul - zdolalem sie juz calkowicie opanowac. "Gdyby tylko mogli poczuc to, co czuje ja..." -wrocily do mnie slowa Jule. I nieoczekiwanie ujrzalem odpowiedz, tak wyraznie, ze juz zadna miara nie moglem udac, ze jej nie dostrzegam. Pojazd przyjechal, przystanal. Ludzie dookola mnie zaczeli sie przepychac i wsiadac, a ja zostalem na miejscu jak ogluszony. Jest sposob, zeby dobrac sie Strygerowi do skory. Mozna sprawic, zeby Zgromadzenie poczulo, jak to jest byc jego ofiara. Moge ich zmusic, zeby to przezyli... Ale w tym celu najpierw sam musze to przezyc. 27 Wygladasz parszywie - oznajmila Argentyne, kiedy wrocilem do klubu. Dookola niej unosily sie obrazy i dzwieki; po chwili rozwialy sie bez sladu. Symb przygotowywal sie wlasnie do wieczornego wystepu.-Warunki ksztaltuja byt - mruknalem. Spojrzalem na nia. Przemknelo mi przez mysl, ze Elnear tylko dlatego nie wyrazila podobnej opinii, ze byla zbyt dobrze wychowana. Sygnalizujac przerwe, Argentyne machnela reka w strone pozostalych muzykow i zeszla ze sceny. -Czy bylo az tak zle? - zapytala, kiedy znalazla sie obok mnie. - W czasie tej twojej wizyty u lady? Zaprzeczylem ze wzrokiem wbitym w ziemie. -Niezupelnie. - Bardziej dala mi sie we znaki podroz powrotna, kiedy mialem dosc czasu na przemyslenia. Zanim zdolalem dodac cokolwiek wiecej, na mojej bransoletce zabrzeczal dzwonek telefonu. Odebralem, uslyszalem glos Miki. Podnioslem reke do ucha i zszedlem z pociemnialych od naglej troski oczu Argentyne. -Co masz? - mruknalem. - Dowiedziales sie, kto chce jego smierci? -Wszyscy chca jego smierci. -Co mowisz? -Prawie wszyscy, ktorzy sie licza. - Slyszalem, jak sie waha, nie wiedzac, jak mi to blizej wyjasnic. - Ta sprawa ma bardzo szeroki zasieg... -Jezu... Narkotyki? - zapytalem, bo to wydalo mi sie najbardziej prawdopodobne, choc nie moglem sobie wyobrazic, jak Daric mogl sie wpakowac az tak, ze chcieli go zabic. -Mowiles, ze ten taMing zazywa? -Taa... - Uslyszalem po drugiej stronie stekniecie. Az do tej chwili sadzilem, ze prochy to akurat najmniejszy z proble- mow Darica. Teraz nie bylem juz tego taki pewien. Ale jedno wiedzialem na pewno: zeby dopasc Strygera, potrzebuje Darica zywego. A jesli zawzial sie na niego caly Rynek, moze dlugo nie pociagnac. - Cholera... Mozesz zalatwic mi dostep do kogos, kto tu nad wszystkim panuje? Jest tu ktos, kto mowi "robcie" albo "nie robcie"? Nastapila dluga chwila ciszy. -Chcesz negocjowac? Potarlem sie po twarzy, choc tak naprawde mialem ochote zatopic palce gleboko w skorze. -Tak. Kolejna dluga chwila ciszy. Nie trzeba czytac w myslach, zeby wiedziec, co mu chodzilo po glowie: bal sie, ze obaj skonczymy jako trupy. -Masz do tego pelnomocnictwo Centauri? - zapytal w koncu. -Taa... - potwierdzilem, choc sam nie bylem tego taki pewien, a zreszta wcale mnie to nie obchodzilo. - To wazne. Gdyby nie bylo wazne, nie prosilbym. -Zobacze, co da sie zrobic. - Przerwal polaczenie. Opuscilem bezwladnie reke, obejrzalem sie na Argentyne. Wciaz stala w tym samym miejscu, z tym samym wyrazem twarzy. -Bedzie dobrze - sklamalem i patrzylem, jak na jej twarzy stopniowo pojawia sie ulga. - Musze... musze zadac ci kilka pytan. Chcialbym wiedziec, jak dziala ten wasz obwod w symbie. - Musialem znac nie tylko tryb zycia Darica, zanim bede wiedzial, czy uda mi sie wrobic Strygera tak, jak to sobie zaplanowalem. Popatrzyla na mnie z zaskoczeniem, ktore zaraz przerodzilo sie w roztargnienie. -Nie teraz, dobrze? - pracujemy. Potem pokaze ci wszystko, co zechcesz... A moze bys sie przespal? - Szturchnela mnie lekko, zupelnie jakbym byl robotem. Czulem, ze martwi sie o mnie, a jednoczesnie spieszno jej wrocic do zespolu... Czulem tez, ze zaczynam sie lekko chwiac w swoim postanowieniu. - Mozesz znow skorzystac z mojego lozka. -Znow? - zdziwilem sie. Usta zadrgaly jej lekko w usmiechu. -Skorzystales z niego wczoraj w nocy. Zdalem sobie sprawe, ze zupelnie nie pamietam, gdzie spalem ani jak wstalem - z wyjatkiem tego, ze nastapilo to o wiele za wczesnie. -Czy ty tez tam bylas? -Ale mi pochlebiasz. - Usmiech rozciagnal sie troche szerzej, potrzasnela glowa. - Nie, kochasiu. Nie zgwalcilam cie, kiedy spales. -Przyzwoita z ciebie dziewczyna. - Poczlapalem w strone schodow. Tym razem nie zapamietalem nawet tego, jak padalem na piankowy materac. Sny mialem przepelnione dziwna muzyka i obcymi twarzami o glodnym wyrazie oczu. Obudzilem sie tylko dlatego, ze ktos mocno mna potrzasal. Zerwalem sie gwaltownie, mokry od potu, i uslyszalem wlasne sapniecie ulgi, kiedy otworzylem oczy. W ciemnosciach pokoju Argentyne pochylal sie nade mna Mika. -Kocie - powtarzal po raz dwunasty czy trzynasty. -Tak, tak - wymamrotalem, a on zaraz mnie puscil. Z ciezkim steknieciem opadlem z powrotem na lozko. -Zawsze tak spisz? - zapytal, jakbym zapadl w spiaczke. Potarlem oczy. -Nie, a co? -Nic, zastanawialem sie tylko, jak ci sie udalo dotad przezyc. - Rzucil we mnie skorzana kurtka. - Chodzmy. Nie pofatygowal sie poinformowac mnie, dokad sie udajemy, wiec musialem sam sie domyslic, kiedy szedlem za nim po schodach. Wyszlismy tylnym wyjsciem, ktorego przedtem wcale nie zauwazylem. Cieszylem sie, ze nie musze stawac przed tym ludzkim murem u frontu, gdzie symb lupal kolejna noc swietlna piosenka. Weszlismy glebiej w Sam Koniec, a on po drodze wprowadzal mnie w sytuacje. Zalatwil wszystko, czego chcialem, jakies dojscia, dostep do kogos, kto moze mi udzielic potrzebnych odpowiedzi. Tak samo jak ja nie mial pojecia, jak beda brzmialy. Nie mowil tez nic wiecej, kiedy prowadzil mnie przez oswietlone przycmionym zielonkawym swiatlem uliczki w strone, skad dolatywal zapach morza. Kiedy dotarlismy do Komor, na nabrzezu czekali na nas jego zolnierze. Zamarlem w bezruchu, czujac w zoladku lodowate zimno. Mika, ktory szedl teraz przede mna, obejrzal sie niecierpliwie. -Co oni tu robia? - zapytalem. Mozg przeszyly mu zaskoczenie, potem irytacja, kiedy tylko dotarl do niego sens mojego pytania i mojej miny. -Przepraszam... - rzucilem predko, zanim zdazyl mnie zapytac, czy naprawde mysle, ze moglby mnie wystawic. Ramiona podskoczyly mu w czyms, co mogloby byc obojetnym wzruszeniem, gdyby nie bylo w nim tyle gniewu. Uniosl dlon do gory i bez slowa ukazal mi zagojona juz linie blizny. Pochylilem glowe. -Przepraszam. Kiwnal glowa w strone swojej bandy. -Sa tu tylko po to, zeby Gubernator wiedzial, ze nie biegam samopas - i ty tez. - Uzyskal dla nas poparcie swojej Rodziny; tylko dlatego udalo mu sie zalatwic to spotkanie. - Zreszta dalej nie moga z nami isc. My wychodzimy na zewnatrz. - Popatrzyl w strone Komor. Natychmiast stanely mi przed oczyma te tysiace ton wody, przytrzymywane nad naszymi glowami jedynie przez przejrzysta sciane kopuly... Zaraz pomyslalem tez o tym, jak to jest znalezc sie po niewlasciwej stronie tego muru. Postaralem sie, aby nic z tego nie pojawilo mi sie na twarzy, kiedy odpowiadalem mu skinieniem glowy. Pamietalem, ze juz bylem tam w dole, ze widzialem jakies przycmione swiatla widoczne wsrod mrokow podmorskiej nocy. Moze tym, z ktorymi mielismy sie spotkac, taki uklad dawal poczucie bezpieczenstwa. Kiedy dotarlismy do nadbrzeza, jeden z zolnierzy, zbudowany jak bramkarze w Czysccu, wreczyl nam pare kombinezonow. -Nie umiem plywac... - odezwalem sie niepewnie. Mika parsknal smiechem. -Ja tez nie. Nie pekaj. O wszystko juz zadbalismy. - W jedna strone - ale nie powiedzial tego na glos. Nie zapytalem wiec o podroz powrotna, doszedlszy do wniosku, ze skoro tyle dla mnie ryzykuje, to moge przynajmniej trzymac gebe na klodke. Dzis wieczorem nie mial na sobie pancerza, ale mimo to, zanim wepchnal sie w kombinezon, zdjal z siebie z pol tuzina roznorakiej broni. Patrzylem, jak wklada go na siebie i nasladowalem jego ruchy; kiedy zabezpieczylem helm, jak milczace zaproszenie otworzyla sie przed nami jedna z mniejszych komor powietrznych. Mika przeslal jeszcze swoim ludziom kilka ostatnich znakow, a potem weszlismy do srodka. Kiedy wlaz zamknal sie za nami, spieniona woda zaczela wdzierac sie z rykiem w pusta przestrzen dookola nas, zatapiajac mnie az po szyje, a potem calego z glowa, zanim zdolalem wstrzymac oddech ze strachu. Ale nic nigdzie nie przemakalo, w zadnym miejscu nie wsaczyla mi sie do srodka lodowata wilgoc. Wypuscilem oddech i ponownie nabralem powietrza w plu ca, unoszac sie teraz lekko, jakbym stal sie niewazki. Skrzela kombinezonu zaczely czerpac tlen prosto z wody, dotyk na skorze stal sie chlodny i kojacy. Tuz przy mojej twarzy przemknela polyskujaca srebrno rybka. "W porzadku?" - zagestykulowal Mika. Kiwnalem glowa. -Jak czlowiek zaczyna od samego dna, trudno mu spasc jeszcze nizej. - Wiem, ze mnie slyszal, poniewaz usmiechnal sie szeroko. Przy zewnetrznym luku czekal na nas maly podwodny prom. W srodku nie bylo nikogo. Czulem, ze ten prom wozi tylko w jedno miejsce. Kiedy wsiedlismy, drzwi zamknely sie szczelnie, ale my wewnatrz w dalszym ciagu pozostawalismy w wodzie, kiedy prom pomknal w ciemnosc. Przypialem sie do fotela. Mika zas dryfowal swobodnie, obijajac sie niespokojnie o sciany i sufit. -Gubernator...? - zagadnalem w koncu pytajaco, przypominajac sobie osobe, o ktorej napomknal na nadbrzezu. -Gubernator to taki jakby wentyl bezpieczenstwa, wiesz, co mam na mysli. On zwykle wszystko zalatwia, kiedy na Rynku pojawiaja sie jakies problemy. Zabiera glos w imieniu wszystkich, ktorzy tego potrzebuja. Pokiwalem glowa. W oddali dostrzegalem z pol tuzina swiatel, ktore, jak mi sie wydawalo, widzialem przedtem z przystani. Zaczalem sie zastanawiac, ile ich tam jeszcze moze byc i dlaczego wlasciwie tam sie znajduja. Zerknalem na Mike. On widzial w nich ekskluzywne jaskinie hazardu, burdele, prywatne posiadlosci. Popatrzylem w kierunku, z ktorego wyruszylismy, i zobaczylem, ze Sam Koniec polyskuje w mrocznej wodzie jak szmaragd. Z zewnatrz wszystko wyglada lepiej. Znow popatrzylem przed siebie. Zblizalismy sie teraz do swiatel. Zaczynalem juz dostrzegac prawdziwe ksztalty: lsniaca kula dryfujaca swobodnie nad morskim dnem, kolysana nieustannie w rytmie fal przyplywow i odplywow. Wzialem gleboki oddech, wciaz zaskoczony, ze kiedy to robie, nie tone. -Spotkales kiedys tego Gubernatora? Mika potrzasnal przeczaco glowa. -Jeszcze nie. Umawialem sie tylko przez kanaly. Zaciekawiles nawet Ichibe. - Ichiba stal na czele jego Rodziny. -Czy oni wiedza o mnie - wiedza, ze jestem psychotronikiem? Mika wzruszyl ramionami. -Gubernator wie o tobie wszystko. On tez odbiera "Poranny serwis". Prom dotknal dziobem sciany kuli i zaraz zostal wessany w glab zwezajacego sie lejkowato tunelu, w samo serce posiadlosci podmorskiej Gubernatora. Ciezki, przejrzysty wewnetrzny luk zablysnal zielonym swiatlem i otworzyl sie przed nami, ale woda nie odplynela ze sluzy. Spokojny, zupelnie normalnie wygladajacy pokoj przed nami pelen byl wody. Po drugiej stronie spirala schodow niknela gdzies w gorze. -Pewien jestes, ze wiesz, co robisz? -Cholernie dobry moment, zeby o to pytac - mruknalem, czujac, jak zoladek ciazy mi w strone butow. Nagle zdalem sobie sprawe, ze przybylem tutaj, twierdzac, ze mowie w imieniu jednego z najwiekszych konglomeratow w tej galaktyce, a za chwile mam stanac twarza w twarz z kims, kto byc moze wydaje rozkazy calemu podziemnemu swiatu na tej planecie, moze nawet w calym systemie slonecznym. I nie moglem za to winic nikogo oprocz siebie. Ale zaraz wypelnila mnie nagla fala mrocznego podniecenia, dzieki ktorej poczulem sie silny, chetny, gotowy - jakby kierowalo mna cos, co nie zna strachu... Siegnalem drzaca reka do ucha, ale nie moglem przeciez dotknac przylepki przez blone kombinezonu. Odepchnelismy sie od krawedzi luku i ruszylismy, brnac przez wode w kierunku powietrznej fontanny na srodku pokoju. Czulismy sie dosc niezrecznie. Meble ustawiono na bialo-niebieskich plytkach podlogi, dookola babelkowatej rzezby. Wszystkie wykonano z plastiku, ale rownie dobrze mogly byc wyrzezbione z lodu, byly tak samo chlodne i przejrzyste. Zerknalem na odczyty wewnatrz helmu: woda w domu miala temperature krwi. Kiedy czekalismy w bezruchu, poczulem, ze po drugiej stronie pokoju ktos schodzi cichutko po schodach. Podnioslem wzrok i obserwowalem, jak zstepuje, stopien po stopniu, poruszajac sie przy tym tak naturalnie, jak gdyby ten pokoj wypelnialo powietrze, a nie woda. -Dobry wieczor - rzucil nam na powitanie Gubernator. Od jego usmiechnietych warg nie oderwaly sie przy tym nawet najmniejsze babelki powietrza. Mimo to jakos zdolalem go uslyszec. Minela dobra chwila, zanim pojalem, ze korzysta z puszki glosowej, ktorej dzwiek odbiera moj kombinezon. Tuz pod powierzchnia skory nie dalo sie wykryc, ze ma sie na bacznosci, ale widzialem to wyraznie w jego oczach, kiedy na mnie patrzyl. Poczulem tez gwaltowny wzrost zainteresowania u Miki, kiedy Gubernator zerknal w jego strone. Gubernator nie byl mlody, ale mlodo wygladal, a pod obcislym kombinezonem miesnie wydluzonego ciala pracowaly plynnie jak u atlety. Dlugie wlosy unosily sie dookola glowy jak wodorosty, ich cieply braz pasowal do koloru oczu i skory. Byl boso; miedzy nadmiernie wydluzonymi palcami stop widac bylo cienkie blony. Mika uniosl dlonie do gory, sygnalizujac: "Ichiba serdecznie pozdrawia". Usmiech Gubernatora stal sie odrobine przyjazniejszy. "Wyrazy szacunku dla calej Rodziny" - odpowiedzial w ten sam sposob. Skinal nam glowa i zszedl wreszcie na podloge. Zaciekawilo mnie, gdzie kryje sie balast, ktory pozwala mu normalnie sie poruszac. Byc moze zalatwia mu to ten jego kombinezon. Nie oddychal, robily to za niego umieszczone za uszami skrzela. Jednak wyzsze pomieszczenia tego domu wypelnialo powietrze i wyczuwalem w nich obecnosc innych ludzi - obserwowali i strzegli wszystkiego, wiedli normalne zycie. On zas kazal z siebie zrobic stworzenie calkowicie wodne. Mika wciaz stal u mego boku. Gubernator jeszcze raz poslal mu krotkie, zaciekawione spojrzenie. -Zostajesz? Mika skinal glowa. -Chyba nie musze ci mowic o tym, ze ryzykujesz, bo mozesz uslyszec wiecej, niz powinienes. Mika zerknal w moja strone. -Idz - powiedzialem, ale on potrzasnal glowa. -Za pozno - odpowiedzial Gubernatorowi, czyniac przy tym znak "Rodzina". Gubernator przygladal sie nam bez slowa, ale teraz widzial nas troche innymi oczyma. -Prosze usiasc - powiedzial w koncu. - Przepraszam za te niewygode. - Wzruszyl ramionami: wzgledy bezpieczenstwa. Udalem sie w kierunku najblizszej grupki lawek, tak wolno, zeby nie wygladac przy tym gorzej niz to konieczne. Przysiadlem, udajac - tak jak nalezalo - ze wszystko odbywa sie najzupelniej normalnie. Mika usadowil sie na innej lawce, wzrokiem wciaz powracal do Gubernatora, byl troche zdenerwowany, ale i pelen podziwu. Dlugie palce Gubernatora dotknely teraz szerokich, ciagnacych sie w tyle koncow szarfy, ktora mial owinieta dookola szyi. Ozyla zaraz jak komputerowy port, tym tez w istocie byla. Gubernator korzystal teraz z bezposredniego dostepu. W systemie znajdowal sie zdalny wykrywacz klamstw, a woda byla dlan bardzo dobrym przewodnikiem. -A wiec - odezwal sie do mnie, puszczajac rece swobodnie, az opadly i dlonie splotly sie z przodu. - Jak rozumiem, reprezentujesz tutaj taMingow. - Bylo w nim troche ciekawosci i mnostwo niedowierzania. Przytrzymalem sie krawedzi lawki. -Niezupelnie tak - odparlem po dluzszej chwili. - Raczej Korporacje Bezpieczenstwa Centauri. Zdziwiony, uniosl brwi. -A dlaczego oni mieliby cie wysylac do nas? - Akcent na "oni" i "nas". -Bo jestem ich kocia lapka. Az sie rozesmial, kiedy dotarto do niego, co powiedzialem. -To chyba musi byc prawda... - Oznaczalo to, ze wszystko sprawdzil. - Pasuje przy tym do barokowej ksenofobii mentalnosci korporacji. Ale jaki legalny interes moglby wymagac spotkan takich jak nasze? - Jego usmiech byl teraz pelen ironicznego rozbawienia. -Mysle, ze pan wie - odparlem. Zalozyl rece na piersi. -A moze jednak bys mi powiedzial, skoro nie czytam w myslach. W przeciwienstwie do mnie. Musi wiedziec, ze przy spotkaniu twarza w twarz ciezko bedzie ukryc przede mna pewne rzeczy. Moze to oznaczac, ze jego klienci sklonni sa negocjowac. A moze tylko tyle, ze latwiej bedzie mnie zabic, jesli cos pojdzie nie po ich mysli. -Chca wiedziec, dlaczego chcecie zabic Darica taMinga. Na chwile przybral nieprzenikniony wyraz twarzy. Z poczatku myslalem, ze to z zaskoczenia, ale zaraz zorientowalem sie, ze w myslach czegos slucha - a raczej kogos, kto laczyl sie z nim z oddali. Kazdy, kogo obchodzila ta rozmowa, korzystal pewnie z tego portu, zeby obserwowac nas z bezpiecznego, anonimowego dystansu. -Powiedz mi, dlaczego sadza, ze ktokolwiek moglby chciec zabic dzentelmena Darica taMinga? Przeciez, o ile wiem, sam ocaliles lady Elnear podczas zamachu na jej zycie. Pracujesz przeciez jako jej ochroniarz, prawda? Mika mial racje - wiedza o mnie wszystko. Z wyjatkiem tego, co ja wiem o nich. -Taa... Tylko ze ten, kto probowal sprzatnac Darica, nie mial pojecia o jednym: tak naprawde nikt nie probowal zabic lady Elnear. To byla tylko sztuczka Centauri, zeby trzymac w szachu ja i jej udzialy w ChemEnGen. Dlatego kiedy Rynek probowal uderzyc w Darica, tak zeby wygladalo to jak zamach na nia, wszystko sie wydalo. Dzieki temu ci z Centauri zorientowali sie, ze ktos inny musi byc prawdziwym celem. Gubernator opuscil wzrok na wlasne stopy, zeby ukryc fakt, iz znow nas nie widzi, pochloniety informacyjnym sprzezeniem zwrotnym z niewidzialnymi sluchaczami. Poczulem, jak Mika wpartuje sie to w niego, to we mnie z ciekawoscia, podnieceniem, strachem, ktore czynily mu z mozgu neuronowa zupe. W koncu Gubernator rzucil: -Bardzo interesujace - i tyle tylko wskazywalo na to, ze wlasnie sprawilem cholernie przykra niespodzianke pokaznej gromadce Rynkowiczow. - Wyglada na to, ze ktos wzial niewlasciwy zakret w labiryncie konglomeratowych rozgrywek o wladze... Ale dlaczego Centauri jest takie pewne, ze to Daric taMing jest prawdziwym celem? Wzialem gleboki oddech. -Ja im powiedzialem. -Cholera... - szepnal Mika, tak cichutko, ze ledwie go doslyszalem. Glowa Gubernatora podskoczyla gwaltownie w gore. Poslal Mice ostre spojrzenie, potem przeniosl je na mnie; znow na sekunde wylaczyl uwage. Nagle napiecie Miki bylo jak drazniony nerw. -Skad sie dowiedziales? - zapytal Gubernator lodowato. Zmusilem sie do usmiechu. -Jestem telepata. Dowiadywanie sie to wlasnie moja specjalnosc. - Mialem nadzieje, ze ten blef wystarczy, zeby usatysfakcjonowac wykrywacz klamstw, ze dzieki niemu Gubernator powstrzyma sie od dalszego naciskania, ze nie zechce zmusic mnie, zebym mu powiedzial, kto mi w tym pomogl. - Wiem, ze probujecie go zabic, ale nie mam pojecia dlaczego. Korby chca, zebym sie tego wlasnie dowiedzial. Waska kreska ust skrzywila sie nieznacznie. -W takim razie, po co sie fatygowales tutaj? -Tak jest latwiej - odparlem, wzruszajac ramionami. Znow sie rozesmial; z nosa poplynely mu banieczki. Smiech urwal sie raptownie. -Musisz byc na tyle bystry, ze zdajesz sobie sprawe z jednego: wiesz o wiele za duzo, zeby moc tu bezpiecznie przyjsc. Ale skoro i tak przyszedles, zakladam, ze trzymasz w reku klucze do czegos, czego mi jeszcze nie pokazales. Zalozmy wobec tego, ze wymienimy informacje: ja ci powiem, dlaczego chcemy dopasc Darica taMinga... a potem ty powiesz nam, czego chcesz. Kiwnalem glowa. Gubernator owinal dlugie palce jarzacymi sie koncami szarfy i sprawdzil fakty. -Dzentelmen Daric taMing od kilku lat ma na Rynku otwarte calkiem spore konto narkotykowe. Sam korzysta z niego obficie, a takze posredniczy miedzy nami a innymi konglo-meratowymi figurami, ktore takze chca sie oddawac brzydkim nalogom, a nie maja podobnych dojsc. Zagwarantowalismy mu taki stopien zaufania i przywilejow, jaki rzadko zdarza sie wobec ludzi, ktorzy przychodza z Tamtej Strony. Rzecz jasna, dzentelmen Daric nie jest typowym przykladem czlonka Zgromadzenia... Jednakze tych przywilejow udzielono mu w przeswiadczeniu, ze utrzymaja one waznosc dopoty, dopoki nie zawiedzie on naszego zaufania albo nie zacznie przeszkadzac w prowadzeniu interesow - a takze, szczerze mowiac, ze bedzie mial owe interesy na wzgledzie, kiedy nadejdzie czas glosowania w pewnych sprawach majacych zwiazek z narkotykami... Teraz oto dowiedzialem sie, w jaki jeszcze sposob Daric probowal zrobic w konia wlasna rodzine. Nagle tez domyslilem sie, co poszlo nie tak. -Glosowanie nad legalizacja pentryptyny - odezwalem sie. Gubernator uniosl lekko glowe, a wlosy musnely mu ramie jak miekkie skrzydlo. -Wlasnie... -Jesli legalizacja przejdzie, obetnie wam zyski. - Pochylilem sie do przodu. - A on ja popiera, popiera starania Strygera. Musi, bo to zbyt wazne dla jego rodziny, nie moze im sie przeciwstawic. - Daric moze i jest stukniety, ale nie az tak. - To dlatego chcecie sie go pozbyc, zgadza sie? -Dokladnie - odparl Gubernator z ledwie uchwytnym napieciem w glosie. Dlon powedrowala mu do glowy, dotknela jej, opadla z powrotem. -A dlaczego po prostu nie odetniecie go od narkotykow? Po co go zabijac? Chcecie, zeby sluzyl przykladem, czy ktos az tak strasznie sie wkurzyl? -Ani jedno, ani drugie. - Wyraznie ulzylo mu, ze znow tylko zadaje pytania, a nie sam sobie na nie odpowiadam. - Dzentelmen Daric zostal uznany za osobe o zbyt zmiennym usposobieniu, zeby w zaistnialych okolicznosciach mozna mu bylo zaufac. Jesli odetniemy mu dostep do narkotykow, ma dostateczne wplywy, zeby narobic nam klopotow u federacyjnych korb. Jednak naruszyl zasady naszego ukladu, a na to nie mozemy pozwalac. To nie sluzy... interesom. Odchylilem sie do tylu, chwiejac sie delikatnie zgodnie z ruchem przeplywajacej wokol wody, i patrzylem, jak powietrzna fontanna uklada nieznane krajobrazy z perelek gazu i swiatla. Obserwowalem, jak sie zmieniaja i mutuja niczym tamte stwory z danych, poruszajace sie w odrebnej rzeczywistosci. Daric nie wiedzial, ze Rynek poluje na jego glowe, oni zas woleliby, zeby tak pozostalo. Dzentelmena zasiadajacego w zarzadzie i w Zgromadzeniu nie mozna bylo zabic tak, jakby sie zdusilo pchle. Dowiadujac sie tego i przekazujac informacje sluzbom bezpieczenstwa Centauri, znacznie utrudnilem im dokonczenie dziela. I tak je zreszta dokoncza, bez wzgledu na koszty, chyba ze przedstawie im jakis cholernie dobry powod, zeby tego nie robili. Jesli nie, bede martwy jeszcze przed Darikiem. -Twoja kolej - ponaglil mnie Gubernator. W tej chwili nie moglem sobie przypomniec, bym widzial kiedys bardziej zlowieszczy usmiech niz jego. Zastanawialem sie przez chwile, czy moje problemy z oddychaniem wiaza sie z kombinezonem, czy moze z tym, jak Gubernator na mnie patrzy. -Jestem tu, zeby wypracowac uklad. - Az do tej chwili nie bylem pewien, co w koncu wyjdzie z moich ust. Ale kiedy uslyszalem wlasne slowa, pojalem, ze nosze w glowie gotowe rozwiazanie juz od chwili, kiedy wyszedlem z gabinetu Elnear. Nawet kiedy spalem, moj mozg skladal razem rozmaite kawalki. A teraz to, co wlasnie uslyszalem, wepchnelo ostatni z nich na wlasciwe miejsce. Nagle wszystko, co musze zrobic, stalo sie wyrazne i ostre niczym czubek noza przystawiony do gardla. Nie mialem wyboru. Moglem miec tylko nadzieje, iz uda mi sie przekonac Rynek Brakow, ze oni takze nie maja wyboru - nie mowiac im przy tym zbyt wiele. Gubernator nadal przygladal mi sie uwaznie, czekal, a jego cialo chwialo sie lekko wraz z ruchem wody. -No? - rzucil ponaglajaco. -Ci z Centauri chca, zeby Daric zyl... - Chcialem zyskac troche na czasie, zeby moc lepiej pozbierac mysli. Argentyne tez. Powiedzialem sobie, ze to, co ja o tym sadze, nie ma znaczenia, to tylko interes, jak mowil Braedee. -W takim razie zle sie dla nich sklada - mruknal Gubernator. - Bo my nigdy nie wycofujemy raz danych obietnic. -Ale przeciez glosowanie nad legalizacja jeszcze sie nie odbylo. Potwierdzil skinieniem glowy. -Niemniej legalizacja z cala pewnoscia zostanie przyjeta, pomimo wszystkich naszych wysilkow. Patnik Stryger moze uzyskac znacznie wiekszy rozglos niz my. -On i tak jest tylko marionetka w reku konglomeratow -odparlem. - To stamtad otrzymuje glowne poparcie. Tylko ze on chce uzyskac miejsce w Radzie, do ktorego kandyduje lady Elnear, i dostanie je, jesli legalizacja przejdzie. A wtedy Stryger przestanie byc marionetka i zacznie naprawde odgrywac pana Boga. Gubernator zmarszczyl sie lekko, jego oczy znow wpatrzyly sie w dal, kiedy sluchal glosow innych. -Interesujace. Ale dla nas bez znaczenia. -Nie... - Glos nagle mi sie zalamal. Przelknalem sline i sprobowalem od nowa. - Nie spodoba wam sie, kiedy zacznie swoja gre. Chce wykorzystac legalizacje i wladze, jaka uzyska, zeby zniszczyc ludzi takich jak wy czy ja. Teraz Federalni zostawiaja was przewaznie w spokoju. Ale kiedy on zdola sie dostac do Rady, kto wie, czy nie uzyska na nich takiego samego wplywu jak na cala reszte. Nawet szef sluzb bezpieczenstwa Centauri uwaza, ze on im sie nie oplaci. Gubernator zmarszczyl sie jeszcze bardziej. Brnalem dalej, bo czulem, ze rodza sie w nim watpliwosci. -Mysle, ze istnieje jeszcze mozliwosc, zeby przeszkodzic Strygerowi i sprawic, ze legalizacja nie przejdzie. Trzeba pokazac Strygera w tak brzydkim swietle, ze niektorzy czlonkowie Zgromadzenia zmienia zdanie. - Ujrzalem w jego oczach nagly blysk zainteresowania. - Ale Daric musi pozostac przy zyciu, bo inaczej to nie bedzie moglo dojsc do skutku. -Nie bedzie moglo? - powtorzyl ze zdziwieniem Gubernator. - Nie: nie dojdzie, tylko: nie bedzie moglo? Kiwnalem glowa. -A co kaze ci wierzyc, ze Strygera da sie tak latwo powalic, zwlaszcza ze jesli to, co mowisz, jest prawda, to nawet nie on sam odpowiada za swoj sukces. Dlonie mimowolnie zacisnely mi sie w piesci. -Bo jest tylko czlowiekiem. Gubernator opuscil wzrok na swoje bloniaste stopy. -Prosze wyjasnic blizej. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Nie potrafie... sam jeszcze nie znam wszystkich szczegolow. Ale Daric to lacznik Centauri ze Strygerem. Bez jego udzialu cala rzecz nie moze sie udac. -Czy Centauri popiera ten plan? - zapytal, patrzac znow wprost na mnie. - Dlaczego, skoro dzieki legalizacji sami moga osiagnac znaczne zyski? -Jesli Daric zginie, straca znacznie wiecej: moga utracic miejsce w Zgromadzeniu na rzecz jakiegos innego konglomeratu. A taMingowie straca czlonka zarzadu. Dzentelmen Charon woli zycie swego syna od dodatkowych zyskow. - Ciekawe, czy nadal by tak bylo, gdyby znal cala prawde o Daricu. Gubernator dlugo milczal, wpatrzony w fontanne, ktorej jednak wcale nie widzial. Wyraz jego twarzy zmienial sie co chwila, poniewaz w glowie odbywal wlasnie z pol tuzina jednostronnych konwersacji. -Nie... - odrzekl mi w koncu, powrociwszy miedzy nas. - Chyba ze przedstawisz mi cos znacznie bardziej konkretnego, bo tyle nie wystarczy, zeby zdjac Cisze z Darica taMinga. Z calej sily przylgnalem do krawedzi lawki, starajac sie nie dac mu odczuc, jak bardzo jestem zdesperowany. Jesli powiem mu wszystko, pomysli najpewniej, ze jestem stukniety. I wcale nie jestem taki pewien, czy nie mialby racji. Ale wiedzialem -i, jak sobie zdalem sprawe, wiedzialem to przez caly czas - ze Centauri nie moglo zaoferowac Rynkowi nic, co wplyneloby na zdjecie Darica z haka. Nie jest takze mozliwe, zeby Daric mogl przed nimi wiecznie uciekac, nawet gdyby rodzina zrobila z niego zupelne zero. Ale jesli Rynek da mu zyc, moga jeszcze dostac to, czego chca - a i ja moglem przy okazji zalatwic swoje sprawy: a mianowicie Strygera. Gdybym tylko mial dosc jaj na to, zeby to wszystko przeprowadzic... -Prosze posluchac - odezwalem sie jeszcze raz. - Czy nie mozecie sie chociaz wstrzymac do czasu glosowania? Czy sprawa nie jest dla was warta przynajmniej tych paru dni? Jesli pojdzie na wspolprace, jesli zrobi, co do niego nalezy, i do legalizacji nie dojdzie - wtedy wyrowna z wami rachunki i moze nie bedziecie musieli go zabijac... Zwlaszcza ze i tak trudno wam bedzie teraz to wykonac bez zwracania na siebie uwagi. Natomiast jesli umrze przed glosowaniem, nie bedzie najmniejszej nadziei na zapobiezenie legalizacji, a to juz wasza strata. Coz wobec tego znaczy tych kilka dni...? Gubernator podniosl sie z miejsca i stal, chwiejac sie lekko, podczas gdy wiele par cudzych oczu przygladalo mi sie teraz jego oczyma. -A jesli legalizacja przejdzie? - zapytal w koncu. -Wtedy mozecie... go uciszyc. - Podnioslem sie z lawki, kontrolujac kazdy swoj ruch, bo nie stac mnie bylo na to, zeby w tej chwili wygladac glupio. -Och, zrobimy to z cala pewnoscia - odparl. - Mozesz byc tego pewien. Przekaz mu, ze ja tak powiedzialem. - Zawahal sie przez chwile. - W rzeczy samej, moze sie nawet okazac, ze zmuszeni bedziemy przyjrzec sie blizej nieustajacemu zdrowiu Patnika Strygera... Poczulem, jak krew spiewa mi w uszach. Ale powiedzialem tylko: -W takim razie umowa stoi. - Nie bylo to nawet pytanie, bo mialem juz pewnosc. Wszystkie glosy obijajace sie po obwodach w jego glowie oswiadczyly w koncu to samo. Wystapilem do przodu i unioslem okryta rekawiczka dlon. Przybil, z dziwnym poslizgiem jak musniecie skrzydel. -Stoi. Mika stanal obok mnie. Gubernator powiodl po nim spojrzeniem. "Moje wyrazy szacunku dla Ichiby" - zasygnalizowal. -Powiedz mu, ze ma dobrych ludzi. Szanuje lojalnosc wobec przyjaciol. - Gubernator popatrzyl na mnie jeszcze raz. - Ciesze sie, ze przyszedles. To bylo bardzo pouczajace. Ciesze sie takze, ze udalo nam sie znalezc plaszczyzne porozumienia. Mam nadzieje, ze spelni sie to, o czym mowilismy. Jesli nie, wszystkich zainteresowanych spotka ogromna przykrosc... -Spuscil na chwile oczy, lecz zaraz znowu popatrzyl na mnie. - Jesli sie spelni, moze rozwazysz kiedys propozycje pracy dla mnie. Jesli przezyje, dodalem w myslach. -Zastanowie sie nad tym - odrzeklem. -W takim razie mam nadzieje jeszcze zobaczyc was obu -odpowiedzial z usmiechem. - Dobrej nocy, panowie. - Odwrocil sie i zaczal wchodzic po schodkach. Kiedy wyszedl, sluza po drugiej stronie pokoju znow zaczela sie otwierac. Zabrnelismy jakos do wyjscia, a potem przez otwarty wlaz. Mika westchnal - z ulga, a moze zalem - ogladajac sie za siebie, kiedy podwodny prom wiozl nas z powrotem w strone miasta. Potem odwrocil sie, zeby popatrzec na mnie. -Masz wiecej odwagi niz zdrowego rozsadku, bracie. Ale jakos ci sie udalo. -Taa... -Nie wygladasz mi na uszczesliwionego. -Bo nie jestem. - Przymknalem powieki. -Bo teraz, jesli legalizacja przejdzie, ty takze znajdziesz sie na liscie? - rzucil na pozor niedbale, ale w glebi ducha myslal o tym, ze kiedy do tego dojdzie, nie bedzie w stanie nic zrobic, zeby mi pomoc. Skrzywilem sie. -To zmartwienie to akurat najmniejszy z problemow, jakie mam teraz na glowie - odparlem. Potrzasnal glowa i jeszcze raz obejrzal sie na prywatny swiat Gubernatora, znikajacy za nami jak wspomnienie. -Zalapales? Mowil, ze chce sie z nami spotkac jeszcze raz. - W jego glosie zabrzmialo cos jak teskny ton, wyzierajacy zza twardego, ambitnego usmiechu, ktory pojawil mu sie na ustach. -Taa... odbieram to jako pochlebstwo. - Otwarlem jedno oko, zeby na niego popatrzec. - A zwlaszcza wzrusza mnie, jak bardzo potem ucieszyl sie na mysl, ze kiedy juz znajdzie sie na gorze, nie bedzie musial przepuszczac pradu elektrycznego przez wode. 28 Do Czyscca dotarlem dokladnie w chwili, kiedy odzwierny Argentyne ruszal juz w strone swego domu. Przeslal (lub przeslala) mi krotki znak, ktory rownie dobrze mogl znaczyc "milego dnia", co "pieprz sie". Ale moglo to nie byc zadne z tych znaczen.Wszedlem do srodka, zgarniajac po drodze garsc resztek ze stolu. Nie bylem specjalnie glodny, a to, czego sprobowalem, smakowalo jak smieci. I tak wmusilem w siebie wszystko, bo juz nie moglem sobie przypomniec, kiedy ostatnio cos jadlem albo chociaz mialem na to ochote. Argentyne i jej symb jeszcze nie zdazyli sie rozlaczyc, stali zbici w grupke w tyle pustej sceny na srodku opustoszalej sali. Kiedy przemierzalem parkiet taneczny, chaotyczne strzepki muzyki to zrywaly sie, to opadaly, przechodzac z jednej melodii w inna. Wspialem sie na scene i kiedy tylko mnie zauwazyli, od razu sie zawstydzilem, bo wszystkie szesc glow jednoczesnie odwrocilo sie w moja strone. Klub byl juz zamkniety, nie spodziewali sie, ze ktos bedzie nachodzil ich w takiej chwili, kiedy opadaja powoli z wyzyn koncertowych emocji. Jedno czy dwoje z nich bylo prawie nagich, bo zdejmowali z siebie wlasnie estradowe kostiumy, ale nie to sprawialo, ze czuli sie nieswojo. Chodzilo o to, ze przylapalem ich w polowie drogi: juz wylaniali sie z symbu, ale jeszcze nie do konca byli odrebnymi istotami. Zatrzymalem sie. -Przepraszam - rzucilem. - Przyjde pozniej... -Poczekaj chwile! - zawolala Argentyne. Znow przystanalem, slyszac, ze opuszcza reszte i przemierza scene, a potem poczulem, jak lapie mnie za ramie i obraca ku sobie. Oczy miala jeszcze troche szkliste, ale dojmujaca potrzeba dowiedzenia sie czegos zdolala przebic sie przez mgle w myslach. -Dokad poszedles z tym twoim rynkowym przyjacielem? ' Opuscilem wzrok na jej dlon na swoim ramieniu. -Poszedlem zalatwic Daricowi odroczenie egzekucji. Dlon zacisnela sie kurczowo, a zaraz potem rozluznila chwyt i opadla. -Udalo sie? - zapytala cicho, niemal przestraszona wlasnymi slowami. Kiwnalem glowa. -Na razie. -Co to znaczy? - Nastroszyla sie lekko. -To znaczy, ze jesli Daric pomoze mi wystawic Strygera, wtedy moze Rynek zapomni, ze chcial jego smierci. A chca jego smierci dlatego, ze pomaga Strygerowi w staraniach o legalizacje. Oni na tym straca, ale on straci znacznie wiecej. W oszolomieniu potrzasnela lekko glowa. -Rynek ma na pienku ze Strygerem? -Nie. Ja mam. -Ty...? - Zamrugala ze zdziwienia i wydala z siebie zduszony dzwiek, ktory nie bardzo przypominal smiech. Jeszcze raz kiwnalem glowa. -Nie moge teraz o tym myslec. - Machnela reka. - To zbyt surrealistyczne... - Odwracala sie juz do odejscia. -Argentyne, poczekaj - zatrzymalem ja. - Potrzebuje twojej pomocy. - W koncu zdolalem sie zmusic, zeby powiedziec to, czego nie mialem odwagi rzec wczesniej. - Pomoz mi to zrobic. Okrecila sie na piecie. -Ja? - zapytala z wciaz narastajacym poczuciem nierealnosci sytuacji. - Jak? -Symb. Powiedzialas, ze mozesz mnie nauczyc, jak sie z tym pracuje. -Tylko tak, dla smiechu. - Potrzasnela przeczaco glowa. - Nie mam zamiaru wciagac go w zadna polityke. Swieci niebiescy, sam mi przeciez mowiles, ze nie chcesz klopotow! -Zeby ratowac Darica...? Urwala i nieoczekiwanie odwrocila wzrok. -Jesli potrzebny ci nasz symb, wszyscy musza wyrazic zgode. - Oddalila sie i zaczela mowic cos sciszonym glosem do muzykow, wciaz stojacych na drugim koncu sceny wsrod dzwiekow chaotycznej muzyki. Czekalem i staralem sie zapanowac nad rozbrzeczanymi myslami, zeby w razie potrzeby moc im wszystko skladnie wyjasnic. Po minucie dziewczyna wrocila. -Chca najpierw wszystko dokladnie wiedziec. I ja tez. -Tak wlasnie sadzilem - odparlem. -W takim razie chodz ze mna. - Skinela glowa. Poszedlem za kulisy, potem korytarzem do pomieszczenia, ktore mialo byc chyba czyms w rodzaju salonu. Przypadkowo zestawione meble, ktore wygladaly, jakby ktos przywlokl je tu wprost z ulicy, tworzyly miekka rafe wzdluz scian z wlokien akustycznych. Sciany oblepiono holograficznymi podobiznami muzykow, ktorych podziwiali. Na meblach, jak dziecinne zabawki, walaly sie jakies stare instrumenty, z tych, ktorych nigdy nie przeznaczono do wszczepiania w organizm. Wszystko tu bylo wygodne, luzne, realne - dokladnie przeciwnie niz od frontu, w klubie. Symb znalazl sie teraz dookola mnie - stali, siadali, rozkladali sie na zakurzonym dywanie... Ale nadal utrzymywali fizyczny kontakt. Dlonie dotykaly wlosow, przywieraly do kostek, biodra muskaly cudze barki albo wtulaly sie w cudze ramiona. Kiedy mi sie przygladali, z oczu zaczela im znikac mgla. Czulem, jak w ich mozgach wciaz przemieszczaja sie osrodki reakcji, przelaczajac sie z instynktownego, niemal automatycznego trybu podcybernowanej kreatywnosci. Nigdy przedtem nie mialem okazji odczuwac nic podobnego, gdyz wiekszosc ludzi zwykle poprawia sobie funkcje logiczne i komunikacyjne, a nie kreatywne. -Jak tam reka? - zagadnal mnie Aspen. Popatrzylem na nia. -Uzyteczna. Argentyne usadowila sie na kanapie obok Kiroku, flecistki, wpatrujac sie we mnie uwaznie miedzianymi oczyma. -W porzadku - odezwala sie - mow, maly, co ci lezy na watrobie. Spuscilem wzrok na wlasne buty, czujac, ze teraz wszyscy obserwuja mnie i beda oceniac, jak wypadne. -Chyba wszyscy wiecie o tym, ze kiedys pracowalem dla Centauri, jako ochrona lady Elnear. Mysle tez, ze wszyscy widzieliscie Patnika Strygera. Opowiem wam teraz, czego sie o nim dowiedzialem. - I opisalem im dokladnie, co siedzi we wnetrzu tej idealnej ludzkiej skorupy: o tym, co czuje do psychotronikow, i o tym, co ma zamiar robic z zalegalizowana pen-tryptyna; o tym, co bedzie probowal zdzialac, kiedy dostanie to swoje miejsce w Radzie. O tym, ze konglomeraty, ktore dzis popieraja go we wlasnym interesie, niezle sie na tym przejada. - Mysle, ze wiecie juz takze co nieco o lady Elnear... - Zerknalem na Argentyne. - Lady Elnear takze chce dostac to miejsce w Radzie. W pelni na nie zasluguje. Ale brakuje jej takiego poparcia, jakie ma Stryger, a on uzyje wszelkich srodkow, zeby przegrala. Wykorzystal nawet mnie. Ona przegra, on wygra, a w calej Federacji bedzie sie traktowac swirow jeszcze gorzej niz dotychczas, jesli on zacznie zalatwiac sprawy po swojemu... Sam jestem swirem, wiec biore sobie to wszystko do serca. No dobrze, moze dla was to nie ma znaczenia, moze to nie wasz problem... -Ej, czekaj no, tego nikt nie powiedzial - mruknal Polnoc. -Ale w jaki sposob ty przeszkodzisz Strygerowi, skoro nie udalo sie to nawet lady Elnear? - zapytal Aspen. - Chcesz go zamordowac? -Mysli, ze nasze granie jest na tyle kiepskie, ze moze go zabic - wtracil ktos inny, czym wywolal gromadny wybuch smiechu, przemieszany z syntetycznymi dzwiekami. Poczekalem, az ucichnie, a potem zaczalem mowic dalej: -Jest cos jeszcze, co ma zwiazek ze Strygerem. - Powtornie zerknalem na Argentyne i zobaczylem, ze nie odrywa ode mnie wzroku. - Nie chodzi tylko o to, ze nienawidzi swirow. Lubi zadawac im bol... Pamietacie te dziewczynke, ktora przyprowadzil Daric...? -Stryger jej to zrobil? - zapytal Aspen glosem pelnym niedowierzania. -Byla swi... psychotronikiem? - zawtorowala jak echo Kiroku. Potwierdzilem skinieniem glowy -Daric jest specjalnym lacznikiem Strygera z Centauri. Jest takze jego alfonsem - zalatwia mu ofiary. -Cholera, chlopie... - mruknal ktos w oszolomieniu. -Zbok? -No tak, to by nawet pasowalo do Darica. -Ale co to wszystko ma wspolnego z nami? - zapytala Raya, druga flecistka. -Wlasnie do tego zmierzam! - Potarlem kark, probujac pozbyc sie mrowek pelznacych mi pod skora. -W porzadku, jest zboczencom - ciagnela, wzruszajac ramionami. - To dlaczego po prostu tego nie rozglosisz? -To nie wystarczy. Zgromadzenie nie tak latwo poruszyc. Musze im pokazac, co to naprawde znaczy... Musze jakos zmusic to cale pieprzone Zgromadzenie, zeby sie poczulo jak jego ofiary, inaczej nic sie nie zmieni... - Zacisnalem piesc i otworzylem mysli. Muzycy podskoczyli na swoich miejscach i zakleli wsrod kakofonii nieoczekiwanych dzwiekow. Potrzasali dlonmi, dotykali glow, przycisneli sie troche blizej siebie. -A niech to! - syknela Argentyne, a kiedy odzyskala oddech dodala: - No dobrze, umiesz zrobic tak, zeby wszystkich bolalo. Ale co to ma wspolnego z moim symbem? Nie potrzebujesz nas, jesli jedna mysla umiesz wywolac gesia skorke u calego Zgromadzenia. -Nie... - Pokrecilem przeczaco glowa. - Nie o to chodzi. Jesli tam pojde i zrobie tak, ze wszyscy sie porzygaja, usmaza mnie zywcem i beda mieli dowod na to, ze Stryger ma racje z tymi zakichanymi psychotronikami. Juz raz probowal mnie wykorzystac przeciwko lady, drugi raz mu sie nie podstawie. - Zmarszczylem brwi. - Musze miec zapis, dowod na to, do czego on jest zdolny... i co czuja przy tym jego ofiary. - Popatrzylem teraz na Argentyne. - Mowilas kiedys, ze do symbu da sie wprowadzic rzeczywiste uczucie. Czy moge je zarejestrowac i zrobic z niego show? Argentyne siedziala wychylona do przodu i w milczeniu zaciskala piesci; wcale mnie nie sluchala. -O Boze... - wykrztusila w koncu - czego ty chcesz, czy to znaczy, ze chcesz, zeby Stryger torturowal Darica? -Darica...? - zdziwilem sie na pokaz. Poczulem, jak zamiera z przerazenia, kiedy tylko zorientowala sie, co powiedziala. - Daric przeciez nie jest psychotronikiem - dodalem tonem "nie bardzo rozumiem". Czulem, jak z umyslow dookola mnie z wolna wycieka zdumienie. Argentyne zapadla sie z powrotem w sofe. (A ty, jesli ci choc troche na nim zalezy, lepiej znajdz sposob na to, zeby w to uwierzyc.) Sapnela z zaskoczenia, dotknela glowy, potem poslala mi spojrzenie pelne mieszaniny wdziecznosci i urazy. -No jasne, ze nie... - mruknela. - W takim razie, czego ty chcesz: spodziewasz sie, ze bedziemy wszystko rejestrowac, kiedy Stryger bedzie tlukl jakiegos nieszczesnego swira, czy tak? -Tak - odparlem. - Zgadza sie. -Chryste! Wazniacha z ciebie, co? Pojdziesz teraz zgarnac z ulicy jakiegos nieszczesnego drania, ktory bedzie w tak beznadziejnej sytuacji, ze pozwoli, zeby ten dewiant Stryger robil z nim takie rzeczy... -Nie - zaprzeczylem, czujac, ze sie czerwienie. - Juz mam nieszczesnego swirnietego drania. Urwala gwaltownie. -Kogo? -Siebie. Patrzyla na mnie tak, jakby czekala, az wybuchne smiechem, jakby myslala, ze to naprawde tylko jakis chory zart. -O, Boze... - jeknela w koncu. - Ty mowisz serio. -Naprawde sadzilas, ze moglbym kogos wykorzystac, zeby dorwac Strygera? Ja to nie Daric - odparlem. Przysiadlem na kanapie i wytarlem spocone dlonie o nogawki spodni. -Mowiles... mowiles, ze potrzebny ci do tego Daric. Po co? - zapytala znow Argentyne. Podnioslem na nia wzrok. -To on musi mnie podstawic. Stryger nie jest idiota. Nie moge tak po prostu podejsc do niego i oznajmic: "Skop mi dupe, dobrze?" To musi wygladac wiarygodnie. Jesli to Daric mnie zaproponuje, on mu zaufa. -Ale przeciez pracowales dla taMingow, dla Centauri, przeciez uratowales im zycie - zaprotestowala Argentyne, ktorej mysli nadal tlukly sie po glowie jak ptak zamkniety w klatce. -Ale juz nie pracuje. Przynajmniej tak sadzi Stryger. Daric pewnie juz mu powiedzial, ze Charon sie mnie pozbyl. Jestem degeneratem, uwiodlem lady Lazuli. Jesli chodzi o taMingow, jestem tylko pieprzonym, swirnietym gwalcicielem -sluchalem wlasnych slow, jakbym sluchal kogos obcego, kto opowiada mi o swoich sprawach. - Nie mam na tym swiecie zadnych przyjaciol... zadnej ochrony... - Grzbietem dloni uderzylem sie po ustach, mocno i nieoczekiwanie. Na sile umiescilem dlon z powrotem na kolanie, na sile takze zaprzestalem liczenia blyszczacych kamykow, ktorych konstelacje pokrywaly tunike Argentyne. - Stryger nie znosi mnie do szpiku kosci - mowil ten obcy powoli i spokojnie - rownie mocno jak ja jego. Wszystko gra. -To wszystko jest szalenstwem. - Argentyne podniosla sie ze swego miejsca obok Kiroku i odwrocila sie do mnie plecami, przeszla pare krokow po pokoju. Potem okrecila sie na piecie i znienacka wyciagnela przed siebie rece. -A co bedzie, jesli cie zabije? -Ja tez nie jestem idiota - odparlem. - Nie pojde tam bez ochrony. Nie mam zamiaru dopuscic do powaznej sytuacji. Potrzeba mi tylko tyle, zeby dac tym plastikom ze Zgromadzenia porzadnego kopa w jaja. Chyba zaden z nich nigdy nie poczul prawdziwego bolu. Niewiele bedzie trzeba, zeby ze strachu zaczeli robic w portki. Tyle potrafie zniesc. - Wargi mialem zupelnie zdretwiale. Podnioslem sie, bo ta dzika pustka w srodku wymagala, zebym sie ruszal. - No to jak: pomozecie mi czy nie? Nikt sie nie odezwal... nikt tez nie powiedzial "nie". Ale nie wiedzieli, gdzie patrzec, bo zaden z nich nie mial odwagi spojrzec na mnie. -Co mamy zrobic? - zapytala w koncu Argentyne. -Nauczcie mnie, jak korzystac z symbu, zeby zrobic zapis uczucia. Pozyczcie mi na jeden wieczor swoj sprzet. To wszystko. -Bedziesz potrzebowal gniazdka. -Wiem - potwierdzilem skinieniem glowy. Nie moglem skorzystac ze sztuczki Martwego Oka, jesli chcialem miec po tym jakis realny slad. -Aspen... - Argentyne skinela mu dlonia. Kiwnal glowa i wstal, a potem wyszedl z pokoju, zeby przyniesc swoj sprzet medyczny. Teraz popatrzyla na mnie. - Wiesz, to moze wcale nie wyjsc. Kiedy mowilam o tym, ze mozna sprawic, ze ludzie to przezyli... no coz, nikt nigdy tego nie robil. - Wzruszyla ramionami: po czesci bala sie, ze to nie wypali, po czesci zas, ze sie uda. Sam nie odezwalem sie ani slowem, jeszcze bardziej przerazony niz ona. Palcami nieprzerwanie bladzilem po spekanej piance dookola siebie, natrafilem w koncu na cos twardego i mocno pociagnalem: byl to plaski, metalowy prostopadloscian o zaokraglonych krawedziach, a wzdluz jednego boku ciagnal sie rzad kwadratowych dziurek jak wyszczerzone w usmiechu zeby. Gapiac sie, obracalem przedmiot w palcach. -Wiesz cos na temat tego, jak dziala symb? - zapytala troche niecierpliwie Argentyne. Podnioslem na nia wzrok i w odpowiedzi potrzasnalem przeczaco glowa. Usiadla z powrotem, opierajac sie o Kiroku jak o oparcie fotela. -Wszyscy jestesmy dosc mocno podcybernowani. Jesli sie nie myle, tobie nie bedzie to potrzebne, bo wiesz, jak wskoczyc nam bezposrednio do glow. To dziala tak: kazdy z muzykow ma wlasny repertuar - piosenki, ktore juz zgromadzili, a jak sie trafi, nowe kompozycje - wszystko, co zdolaja w danej chwili wydobyc ze swoich osobistych systemow. Kazdy z nas jest inny. Kazdy ma swoje wlasne riffy - wiesz, wyjatkowe. Ale wszystkie one wprowadzone do symbu lacza sie w jeden wiekszy rytm. Praca z uzyciem cybernetycznych obwodow pozwala nam improwizowac wystarczajaco szybko, zeby sie w tym nie pogubic, zeby wszystko i wszyscy stale sie ruszali, stale przeplywali, wtedy dopiero jest naprawde niezle. - Kiroku podniosla na nia usmiechniety wzrok i pocalowala ja w ramie. -Czasem pracujemy tak, ze slowa i melodie nas wszystkich pasuja do tego samego tematu, wplataja sie jak nitki w tkanine... - Podniosla dlonie i splotla razem palce. - Czasem kazdy z nas wybiera sobie inny temat i pozwalamy, zeby to wszystko eksplodowalo... - Dlonie rozbiegly sie na boki. - Ale to wychodzi z jednego serca i musi dazyc w strone jednego centrum, zbiec sie w calosc przy koncu. Wtedy jest w porzadku, wtedy jest jak kosmos, wiesz? Jak rozszerzanie sie i kurczenie wszechswiata, jak sily odsrodkowe i dosrodkowe, jak ruchy planet i slonc... - Jej dlonie okrazaly sie teraz w powietrzu. W tej chwili byla zupelnie gdzie indziej, zapomniala, do kogo przemawia, a nawet dlaczego stara sie tak usilnie wytlumaczyc slowami cos, co przeplywa w niej tak gleboko, ze wytlumaczyc sie nie da. Inni muzycy wsluchali sie bez reszty w jej slowa, kazdy z nich zatracil sie we wlasnych wewnetrznych wizjach tego, jak to jest, kiedy czlowiek znajdzie sie nagle w samym srodku tej zabawy. -To jak zjednoczenie - mruknalem pod nosem. -Co takiego? -Nic, nic. - Spuscilem wzrok, wciaz obracajac w rekach tabliczke metalu. -Masz na mysli seks? - zapytala Kiroku i zachichotala. Potrzasnalem przeczaco glowa, nadal wpatrzony we wlasne dlonie. -To cos, co potrafia tylko psychotronicy. I to nie zawsze. Otwierasz sie wtedy przed druga osoba, calkowicie, az stajecie sie wreszcie jedna osoba w dwoch cialach... - Myslalem teraz o Jule, o tym, jak nasze mysli zapalaly sie od bezimiennych kolorow, plonac coraz jasniej i jasniej, o tym, jak przez jeden wyjety z czasu krotki moment ta pustka we mnie wypelnila sie wszystkimi odpowiedziami, jakich w zyciu szukalem, calym zrozumieniem, pocieszeniem i miloscia... -Mnie to wyglada na seks - odezwala sie Argentyne z dziwnym polusmieszkiem. Podnioslem wzrok, chcialem cos powiedziec, jednak rozmyslilem sie. Zamiast tego potrzasnalem glowa, unikajac jej wzroku. -Wydaje mi sie, ze wiekszosc z tych, ktorzy ogladaja wasz wystep, nie lapie nawet polowy z tego, co sie tam naprawde dzieje. Musieliby takze byc podcybernowani, zeby moc za wami nadazyc. Wzruszyla ramionami, kiwnela glowa. -Wiem. To dlatego tak ci zazdroscilam wtedy w klubie... Ale oni po prostu biora, ile zdolaja, a jesli dobrze sie przy tym bawia, to o nic wiecej im nie chodzi. A koniec koncow, my tak naprawde wcale nie dla nich to robimy. -A co z obrazami, z tym calym holo, ktore wtedy widzialem? Skad sie to bierze? -To Argentyne - odpowiedzial mi Jax. - Ona jest nasza dusza. Ona projektuje strone wizualna. Sprawia, ze to wszystko przeplywa razem. -Przymknij sie - zgasila go i odwrocila sie plecami. Tkwiaca w tych slowach nieoczekiwana irytacja bardzo mnie zaskoczyla. Bala sie zbytniego wyodrebniania, oddzielenia od grupy -bala sie, ze los tylko czeka, zeby dac jej po glowie, ze gdzies w samym srodku tej calej techniki czyha na nia jakies Zle Oko. -Wszyscy wkladamy tam to, co probujemy przekazac. Ja rzeczywiscie mieszam kolory i kontroluje strone wizualna. Ale fragmenty snow naleza do nas wszystkich. - Zdalem sobie sprawe, ze ma racje: cala cybernetyka w Galaktyce nie moglaby im pomoc zlac sie ze soba w takim stopniu, zeby mogli osiagnac to, co osiagneli, gdyby ich ludzkie polowy wraz z ich ludzkimi ego nie wspolpracowaly ze soba tak chetnie. Zastanawialem sie, czy to dzieki tym wszystkim drutom, ktore dali sobie zalozyc w glowach, czy raczej nalezalo najpierw zebrac wlasciwa mieszanine osobowosci, i to wlasnie byl ten najtrudniejszy akt tworczy. Zastanawialem sie tez, jak dlugo cos tak skomplikowanego moze przetrwac. Do pokoju wrocil juz Aspen, niosac w reku swoja apteczke, usiadl tuz kolo mnie. -Pochyl sie. - Spialem sie caly i mimowolnie sie opiera lem, kiedy probowal zmusic mnie do wyprostowania karku. - Rozluznij sie - uspokoil mnie, przyklejajac mi plaster znieczulajacy. - Nic nie poczujesz. Nie tego sie obawialem, ale nie odezwalem sie, tylko pochylilem glowe. Rzeczywiscie, nic nie czulem, kiedy zakladal mi druty, dopiero troche przy samym koncu: leciutkie mrowienie jak malutkie dzwoneczki wewnatrz czaszki, i to wszystko. Gorsze juz bylo tamto przekluwanie ucha. -Czujesz? - zapytal Aspen. Kiwnalem glowa. -Swietnie. No to jestes teraz na zywo. - Wreczyl mi lustro. - Jednym z nas. - Wyszczerzyl sie do mnie w usmiechu. Podnioslem do gory wlosy i zajrzalem, mimo ze wcale nie mialem na to ochoty. Dotknalem swiezej latki syntetycznej skory na karku. Poza tym nic nie bylo widac. Popatrzylem na swoje odbicie, na okragle, doskonale normalne zrenice moich oczu. Jeden z nich. -Wyprobuj to na nas. - Aspen nadal usmiechal sie szeroko. Juz zdazyl zapomniec, do czego bylo mi to potrzebne, a takze o klopotach, jakie moglem przez to sciagnac sobie na glowe. A moze w ogole to do niego nie dotarlo. Rozejrzalem sie po kregu twarzy, poczulem, ze oni tez chca cos "poczuc"... Potrzasnalem glowa. -Nie chce teraz tego wyprobowywac. - Spuscilem wzrok. - Powiedzcie tylko, co mam robic, zeby wyszlo tak, jak potrzebuje. Powiedzcie mi, jak mam rejestrowac wydarzenia, i jak wprowadzic je w glowy tych ze Zgromadzenia. -Nie potrafimy ci powiedziec - odparla Argentyne, znow tracac odrobine cierpliwosci. - Jak juz mowilam, nigdy czyms takim sie nie zajmowalismy. Musisz sie podlaczyc, zebysmy mogli wszystko przetestowac. Symb okresla ilosciowo wklad sensoryczny dla obrazu, dzwieku, czasem nawet dla zapachu, ale nigdy nie probowalismy zakodowac czegos takiego jak odczucia zmyslowe calego ciala. Nawet nie wiem, czy poradze sobie z czyms tak nieprzewidywalnym jak... jak twoj bol. - Wyrzucila to slowo z siebie jak wulgaryzm, bo w glebi ducha uznawala za obsceniczne to, do czego zamierzalem uzyc jej sprzetu. - Musimy ci zrobic odczyty neuronowe. Kiwnalem glowa, wzruszylem ramionami. -Co mam robic? - zapytalem, podnoszac sie z sofy. -Zostan tam, gdzie jestes - odparla. Usiadlem wiec z po- wrotem. - Uaktywnij gniazdko... i zacznij przez nie sluchac, skad dobiega muzyka. Wywolalem gniazdko; zapiszczalo, zajasnialo i trzasnelo mi w mozgu jak jakas zwariowana obca forma zycia. -Jezu! - Przycisnalem reke do oczu, zeby wymazac plynne arterie, ktore laczyly mnie teraz z zaskoczonymi twarzami muzykow. Z wolna ten przypominajacy papier scierny szum zanikl, kiedy moj umysl zdolal sie w tym polapac i kawalek po kawalku usunac wszystko, co zbedne. Zamrugalem oczyma, zobaczylem na ich twarzach wyrazna ulge, ktora zaraz tez moglem z powrotem czuc przez ten halas. -Odczytuje ciebie... i ciebie... - mowilem, wskazujac na nich palcami, kiedy tylko zdolalem wydzielic surowy strumien dzwiekow kazdego z ich instrumentalnych systemow. Pod powiekami przelatywaly mi odczyty jak fosforyzujace plamki. -A gdzie ty jestes? - popatrzylem na Argentyne, jedyna, do ktorej nie potrafilem znalezc kanalu. -Jestes na moim miejscu, odgrywasz dusze, to moja rola -odpowiedziala. - Ja tylko slucham, przez caly czas cie odczytuje. Zeby zrobic to, co zamierzasz, musisz wystapic w roli duszy. Masz dostep do mojej konsolety. -Jestem w twojej glowie? -Niezupelnie. Tylko przy telefonie. Ja cie wcale nie czuje. Pokiwalem glowa, choc wcale nie bylem pewien, czy rozumiem; postanowilem zaufac jej ocenom, bo i tak nie mialem innego wyjscia. -A jak ty sie czujesz? - Nigdy dotad nie badala reakcji psychotronika. -Jakbym mial szczury w nogawkach spodni. Jak wy to u licha znosicie? -Przyzwyczailam sie - odparla, wzruszajac ramionami. - A zreszta nigdy az tak sie tym nie przejmowalam... - Odwrocila wzrok od tego, co ogladala na jakims swoim wewnetrznym ekranie, i znow skupila wzrok na mojej twarzy. Powoli uniosla dlon, zeby dotknac nia czola. - Pamietasz, jak ci mowilam, ze ciebie sie czuje jak jedwab...? Kiwnalem glowa, zrozumiawszy w koncu choc tyle. -A co teraz? -Otworz konsolete i przeslij innym jakies dane. Kaz im je odebrac, spokojnie - cos prostego. I tak nie zdolalbym wyjsc poza "cos prostego", ale zrobilem, co kazala, zaklopotany i niezreczny, zebralem swoje mysli jak sline i wtloczylem je w sztywne sploty dzwieku-swiatla, ktore lezaly przede mna w oczekiwaniu, w ten strumien danych, ktory nie wiedziec dlaczego konczyl sie nie po tej stronie oczu co trzeba. System symbu reagowal tylko na bardzo ograniczony zestaw polecen, na waskim pasmie czestotliwosci; byl calkowicie slepy na wszystko inne. -Wyluzuj sie - upomniala mnie Argentyne. - Przestan sie zachowywac tak, jakby za chwile mial cie kopnac prad. -Nic nie wiem o tym, jak sie robi muzyke... -I wcale nie musisz - uspokoila mnie lagodnie. - To juz ich sprawa. Tylko daj im odczuc, co bys chcial uslyszec. Nikt cie nie ocenia, wiec sprobuj po prostu sie pobawic. Po to to jest. Opadlem wiec wygodnie na sofe, miedzy krzyzujace sie prady szesciu zupelnie innych rodzajow muzyki granych naraz. Pozwolilem, zeby wypelnily mi glowe i powoli przefiltrowaly sie przez mysli, zeby dotarly w te rejony, gdzie kontrolowanie ich stanie sie sprawa niemal wylacznie instynktu. Zaczely mi drgac miesnie, zupelnie jakby chcialy sie wlaczyc w to, co tworzylo wszystkie wypelniajace mnie teraz dzwieki. Zawsze lubilem muzyke. W Starym Miescie byla wszedzie, wylewala sie z zakazanych klubow, z rozbitych okien, tak samo jak ja uwieziona we wnetrzu butelki. To jedyna rzecz w Starym Miescie, ktora potrafila obudzic we mnie radosc zycia. Staralem sie przypomniec sobie tamto uczucie, utozsamic te muzyke z tamta. Odrzucilem swiadomosc, kim jestem i gdzie albo co tutaj robie; probowalem przerobic to, co sie we mnie dzialo, na uczucie, jakie wzbudzala we mnie muzyka Starego Miasta, odbijajaca sie rykoszetem od dachu tamtego swiata. Tylko wtedy, kiedy przestawalem koncentrowac sie na poszczegolnych muzykach, moglem slyszec ich wszystkich, potrafilem reagowac na pol tuzina sposobow naraz tylko dlatego, ze w ogole nie staralem sie reagowac... Czulem, ze wszystko zaczyna sie zmieniac; doznalem naglej przyjemnosci, ktora wypelnila mnie, a potem zaczela wylewac sie na zewnatrz piskliwym sprzezeniem zwrotnym... Az zdolalem ja opanowac i nakierowac z powrotem w rzeke dzwiekow, czujac, jak jej prady dookola mnie dziela sie i przeksztalcaja. -Dobrze - mruknela Argentyne. - Przynajmniej masz instynkt. Teraz sprobuj wywolac obraz. -Jak? - Z najwyzsza niechecia przerwalem, zeby mruknac to krotkie slowo. -Tak samo jak prowadzisz muzyke. Skoncentruj sie na konsolecie, daj jej jakis latwy punkt zaczepienia - jakas twarz, rzecz w tym pokoju, od ktorej bedzie mozna zaczac improwizowac, a potem po prostu jedz... Dalem jej najlatwiejszy punkt, jaki moglem wymyslic: siebie samego, poruszajacego sie w takt muzyki, tak jak pragnelo tego teraz cale moje cialo. Zobaczylem, jak na srodku symbu pojawia sie znikad moj holograficzny obraz - tanczylem, a sciany dookola mnie ciemnialy i zaciesnialy krag... Tanczylem tak jak wtedy, cale lata temu, w rytm innej muzyki, wsrod upalnej nocy w Starym Miescie. Zagapilem sie na ten obraz, zapomnialem, ze mam nim sterowac... az nagle zachwial sie, zwinal wpol i zniknal. Muzyka we mnie zaczela dzielic sie na pojedyncze pasma. -Cholera! -Nie przejmuj sie - pocieszyla mnie Argentyne. - To wymaga praktyki. To jak zakladanie portek w czasie przelazenia przez plot... Usmiechnalem sie jedna polowa mozgu, bo druga nadal probowala poskladac razem wszystko to, co przedtem ukladalo sie niemal idealnie. Zagladalem im po kolei w twarze, rozumiejac wreszcie, ile takie granie wymaga zaufania, dyscypliny, samokontroli. Kreatywnosc to dopiero poczatek. A oni robia to wszystko bez psycho. -Poczuj cos... -Przeciez czuje... - odparlem, nie do konca slyszac, co mowi, bo moj mozg zapuszczal sie teraz coraz glebiej w te sztuczne przejscia w poszukiwaniu utraconego obrazu. -Cos fizycznego. -Dobra... - Spojrzalem na swoja zabandazowana dlon i zwinalem ja w piesc. A wtedy w sztucznej sieci w mojej glowie cos sie stalo - bol wyszedl i zaraz powrocil szesciokrotnie zwiekszony, a mnie az zaparto dech. Znow wyszedl i znow powrocil, jeszcze gorszy, zlapany w okrezne sprzezenie zwrotne, a ja nie mialem pojecia, jak je przerwac... Nagle polaczenie sie zerwalo - to Argentyne odciela mnie od reszty. Zapadlem sie w miekkosc sofy, zachlystujac sie slodka proznia, ktora zalala mnie teraz jak chlodna woda. Dookola mnie rowniez panowala absolutna cisza, nawet bez zwyklych melodyjnych ech. W koncu Polnoc wysapal: -Cholera, chlopie... Nigdy wiecej tego nie rob. -Nie zrobie - odparlem. - A przynajmniej - nie wam. Znow zapadla cisza. Powoli muzycy zaczeli sie podnosic, pojedynczo i dwojkami, a potem oplotlszy sie ramionami i wymysliwszy jakis pretekst, zaczeli wymykac sie do swoich pokoi. Kiedy znow podnioslem wzrok, byla ze mna juz tylko Argentyne. -To chyba dziala - odezwala sie slabym glosem. W odpowiedzi tylko pokiwalem glowa. -W otwartym polaczeniu nie bedzie sie tak odbijac. Tutaj mielismy obwod zamkniety. Parsknalem krotkim smiechem. -A wiec nie wypale mozgow czlonkom Zgromadzenia Federalnego. W takim razie musze sie martwic juz tylko o to, jak wlozyc te swoje portki, kiedy bede przechodzil przez plot ze Strygerem na grzbiecie. Argentyne pokrecila glowa, powstrzymujac sie od grymasu. -To takze nie bedzie zaden problem, jezeli potrzebujesz tylko zapisu odczuc... jesli to bedzie bezposredni zapis twoich doswiadczen. Rejestrujesz sie bardzo wyraznie, a niektorzy wcale nie potrafia sie tego nauczyc. Skupiasz sie jak profesjonalista. -Bo ja jestem profesjonalista - odparlem z polusmiechem. -Wiem... - odparla, uciekajac wzrokiem, by juz po chwili powrocic. - Ale naprawde powinienes wiecej pocwiczyc. Po-eksperymentuj, pograj z nami. Mowie ci, ze szybko sie w tym polapiesz. Ciekawa jestem, jak bys dzialal w symbie, gdybys poczul cos naprawde dobrego... - Znow odwrocila wzrok, kiedy samoswiadomosc zniszczyla obraz, jaki probowal wykrystalizowac sie w jej myslach. Zachowalem kamienna twarz, nie podnoszac na nia wzroku. Wzialem do reki mala tabliczke metalu, ktora nadal spoczywala na moich kolanach. -Co to takiego? - zapytalem, zeby oderwac ja od tego, o czym myslala. Zmiana tematu sprawila jej wyrazna ulge. -A, to... Raya znalazla to w sklepie ze starociami. Jest au- tentycznie stare, jak wiekszosc z tego tutaj... - Szerokim gestem wskazala mi inne rozrzucone po calym pokoju instrumenty, leciutko sie przy tym usmiechajac. - Nie moze sie oprzec zadnemu staremu gratowi, z ktorego ma sie wydobywac muzyka. Wszyscy lubimy na nich grac... bawic sie nimi. Mowila, ze to harfa. -Myslalem, ze harfy maja takie dlugie struny. Cos jak pianina. -Powiedziala, ze to jest harfa ustna. Dmuchasz w te jej zeby i wydobywa sie dzwiek. Sprobuj. Sprobowalem. Kiedy dmuchnalem, wydobylem caly chor dzwiekow, a potem zupelnie inny, kiedy wciagnalem powietrze. Byly jednak odlegle i jakby przytlumione, chwytaly czlowieka wprost za serce. Przypominaly mi cos, ale nie wiedzialem dokladnie co. Upuscilem instrument na sofe i wstalem. -Wez ja sobie, jesli chcesz - zaproponowala Argentyne. W odpowiedzi potrzasnalem tylko glowa i ruszylem w strone drzwi. -Dokad idziesz? - zawolala za mna, glownie dlatego ze nie byla pewna, czy ja sam wiem. -Wracam do rzeczywistosci - odparlem. 29 Nalozyles sobie kable - zauwazyl Braedee, kiedy tylko wkroczylem do jego biura. Wychylil sie zza swego terminalo-biurka jak szperacz, ktory zweszyl narkotyki. - Wiesz, jaka jest kara dla psychotronikow, ktorzy nosza biocybernetyke?-Odpieprz sie Braedee. - Naburmuszony zwalilem sie na krzeslo. - Wiem o tym lepiej od ciebie. - W mojej sytuacji wszystko, co mogliby mi ewentualnie zrobic, nie bylo gorsze od tego, co juz sie dzialo. -Skad wziales nielegalne gniazdko? -To niewazne. Nie doniesiesz na mnie. - Niechby tylko smial zaprzeczyc; czulem sie tak podle, ze naprawde bawilo mnie, jak go wkurzam. - Jest mi akurat potrzebne. Pozbede sie go, jak tylko bede mogl. Noszenie tego gowna to juz wystarczajaca kara - nie mam pojecia, jak wy, martwe palki, to znosicie. Gapil sie na mnie, sztywny, tymi swoimi nie mrugajacymi oczyma. W koncu rozluznil sie, lekko wzruszyl ramionami, jakby chcial powiedziec, ze lepiej dac sobie spokoj z probami rozszyfrowania poczynan socjopaty. -Lepiej tego dopilnuj. - Bo inaczej on dopilnuje tego za mnie. - Czego sie dowiedziales w sprawie Darica taMinga? Odchylilem sie do tylu, starajac sie zignorowac suchosc w ustach i dziwny upor, z jakim moje oczy sledzily wciaz od nowa ostry brzeg jego biurka. Rzucilem okiem na szeroka polac okna za jego plecami, na rozciagajacy sie za nim widok centrum operacyjnego kompleksu Centauri Transport wznoszacego sie w chlodnym porannym powietrzu Longeye - tak wielkiego jak miasto, ktore bylo tu przed nim. Zorientowalem sie, ze caly wystroj jego biura, a nawet kolorystyka byly takie same jak wtedy na statku. Wyraznie lubil miec swoj swiat pod calkowita kontrola. Nic dziwnego, ze nie podoba mu sie to, co sie teraz w nim dzieje. Wrocilem spojrzeniem do jego twarzy. -Wydaje mi sie, ze wiem, jak mozna ocalic zycie Darica taMinga. Na twarzy ledwie dalo sie zauwazyc zmiane, za to jego mysli uformowaly sie w jeden wielki znak zapytania. -Jak? - zapytal tylko. -To ci sie raczej nie spodoba. Czy powiedziales Charonowi... Dzentelmenowi Charonowi - dodalem szybko - o tym, co sie wydarzylo? Kiwnal glowa. -Wie, ze Daric ma problemy. I wie, ze nadal pracujesz dla mnie na Ziemi. -Jak to przyjal? -Z najwyzsza rezerwa. - Braedee zacisnal usta. - No...? Nielatwo przyszlo mi to powiedziec. -Jesli chce, zeby Daric pozostal przy zyciu, legalizacja pentryptyny musi przepasc w Zgromadzeniu. Braedee potrzasnal nieznacznie glowa, jakby sadzil, ze sie przeslyszal. Zaczalem wiec jeszcze raz od poczatku: o narkotykach Darica, jego powiazaniach z Rynkiem Brakow, o tym, jak przekroczyl niewidzialna linie, za ktora wrocic mozna tylko w ten najbardziej przykry sposob. Kiedy mowilem, w myslach Braedeego robilo sie coraz bardziej mroczno, bo coraz wyrazniej zdawal sobie sprawe, jakiego piwa nawarzyl sobie Daric taMing. -To niemozliwe... - powiedzial w koncu, ale nie znaczylo to, ze mi nie wierzy. Chodzilo raczej o to, ze nie widzi sposobu, zeby temu zapobiec. Odwrocil krzeslo tak, ze siedzial teraz plecami do mnie i wpatrywal sie w widok za oknem, symbol potegi imperium Centauri. Nawet gdyby samo Centauri nagle rozmyslilo sie w sprawie legalizacji, nie zdolaja zabezpieczyc sobie tylu glosow innych konglomeratow, zeby uratowac Daricowi zycie. Mogliby ocalic jego skore, dajac mu zupelnie inna tozsamosc i wysylajac go gdzies na koniec swiata, ale w ostatecznym rozrachunku efekt bedzie ten sam: i tak utraca glos w Zgromadzeniu, podobnie w zarzadzie. Dla Centauri Daric bedzie martwy, nawet gdyby zdolal przezyc. -Moze nie - odparlem. Znow odwrocil sie twarza do mnie. -Wyjasnij mi to. -Stryger. Mysle, ze Stryger jest tu kluczem. Wydaje mi sie, ze znalazlem sposob, zeby zniszczyc jego wiarygodnosc. A jesli on sie potknie, mysle, ze pociagnie za soba cala te legalizacje. -Stryger...? - mruknal. Oczy zaszklily mu sie na chwile, kiedy szukal danych i wciagal je do swego umyslu. W koncu powiedzial: - Centauri popiera Strygera w staraniach o miejsce w Radzie, podobnie jak w walce o legalizacje. - Sadzil, ze mowi mi cos, o czym nie mam pojecia. -Wiem - odparlem krotko. Nieoczekiwane paranoiczne wrazenie szybko przeszlo w irytacje, prawie zanim zdazyl sie polapac w tym, co czuje. -Nie jestesmy jedynym zamieszanym w to konglomeratem. -Wiem. Jego palce zabebnily po czarnym blacie. -A dlaczego sadzisz, ze Stryger ma jakies slabe strony? -Kazdy ma jakies slabe strony. - Spuscilem wzrok. - On nienawidzi psychotronikow. Przez ulamek sekundy Braedee byl prawdziwie zaskoczony. -A jak ten fakt moze napytac mu biedy? - Mnostwo ludzi na stanowiskach nienawidzilo psychotronikow. Podnioslem wzrok, zeby spojrzec mu w twarz. -Bo on robi z psychotronikami takie rzeczy, o ktorych wy, martwe palki, ledwie osmielacie sie marzyc - oznajmilem cicho. Wyprostowal sie nagle, patrzac na mnie w zdumieniu. Otworzyl usta, ale do tej pory nauczyl sie juz, ze nie ma sensu zadawac mi niepotrzebnych pytan. -Co masz zamiar zrobic? - mruknal tylko. -To moj interes. -Nie moge na to pozwolic. -Daric bedzie wiedzial o wszystkim. Bedzie musial mi pomoc. Jesli Centauri chce zachowac go przy zyciu, jestescie zmuszeni mi zaufac. Pozwolcie mi w spokoju zrobic to, co musze. -A co ty bedziesz z tego mial? -Wasze pieniadze - odparlem, wzruszajac ramionami. Jeszcze raz pochylil sie do przodu, a jego palce utworzyly piramide na czarnej przestrzeni blatu. -Co poza tym? -I tak bys nie zrozumial... swiadomosc, ze Stryger nie bedzie pracowal dla Akcji Humanitarnej. - Rzeczywiscie nie ro- zumial, ale to bez znaczenia. - Sam mi mowiles, ze wedlug ciebie Stryger to fanatyk, moze szaleniec. Ze nie bedzie gral dla nikogo innego, tylko dla siebie... Potaknal skinieniem glowy. -Ale to tylko moja prywatna opinia. I tak musze skonsultowac to wszystko z zarzadem. Centauri ma wiele do stracenia, jesli legalizacja przepadnie. Jesli zarzad sie na to nie zgodzi, mimo wszystko bede zmuszony ci przeszkodzic. Korby, ktorzy zabrali mnie do Braedeego, odwiezli mnie z powrotem do miasta i wypuscili niedaleko linii brzegowej. Bylo juz prawie poludnie, zanim przeszedlem tych kilka ulic, jakie dzielily mnie jeszcze od Czyscca. Moj krok stal sie troche niepewny, kiedy opuscila mnie pelna gniewu energia po naszym spotkaniu. Przede mna jeszcze rozmowa z Darikiem, ale z nim musze postepowac ostroznie jak ze szklem, a to mi sie nie uda, jesli sie przedtem nie przespie. Mozg nadal mi dzialal jak podlaczony do slonca, ale cialo mowilo wyraznie, ze mozg klamie. W holu przy tylnym wejsciu do klubu spotkalem Argentyne, zatroskana, ale tym razem nie o mnie. -Jest tu Jiro. -Jiro? - zdumialem sie. - Skad sie tu wzial? Za jej plecami z garderoby wychynal na korytarz Jiro. Biala tunike mial wysmarowana czyms, co wygladalo tak samo, jak cuchnelo, a twarz z jednej strony sinoczerwona. Przez sekunde mialem wrazenie, ze to znow makijaz. Ale tym razem bylo inaczej. -Ktos go napadl - wyjasnila Argentyne. -Chcialem sie z toba zobaczyc - odezwal sie do mnie tonem, ktory oscylowal gdzies miedzy wladczoscia taMingow a placzliwym drzeniem. -Jak mnie znalazles? -Ciocia mi powiedziala. - Zerknalem pytajaco na Argentyne, a ona kiwnela glowa. -Idzcie na gore. Poszlismy do jej pokoju. Jiro rozejrzal sie dookola, wbrew sobie zzerany ciekawoscia. Niemal oniesmielony przysiadl na krawedzi lozka. -Dlaczego Argentyne nie chce juz widywac sie z Darikiem? Wyprobowalem w myslach wiele odpowiedzi, az w koncu odrzeklem: -Jest na niego zla. -Juz wczesniej bywala na niego zla. Ale tym razem to co innego. Daric jest naprawde przygnebiony. Nie chce nawet wyjsc z domu. Mowi, ze ona juz do niego nie wroci. Nawet kiedy znow jej powie, ze sie zabije. -Jezu - mruknalem - jeszcze tylko tego mi brakowalo. - Wyjrzalem przez okno; ciekawe, czy Daric dalej myslalby o samobojstwie, gdyby wiedzial, ze ktos chce go w tym wyreczyc. -Powiedzial, ze to twoja wina. Obejrzalem sie teraz na chlopca. -Daric czesto mowi cos, co nie jest prawda. Przygryzl warge. -Wiem... -A jak ty sie miewasz? - zapytalem, mimo ze przeciez doskonale wiedzialem. -Tesknie za mama. - Skrecil w palcach koniec paska. - I za Tally. -Ja tez - przyznalem, dotykajac palcami pustej dziurki w uchu i sprawdzajac przy okazji obecnosc przylepki tuz za nim. - Po co wlasciwie tu przyszedles, Jiro? -Bo nienawidze Charona! Juz nigdy tam nie wroce... -Skrzywil sie, kiedy zabolala go zbita twarz. - Chce zostac z toba. Wpatrzylem sie w niego zdumionym wzrokiem. -I co bedziesz robil? -Moglibysmy poleciec na Eldorado do mojej mamy, a wtedy ty i ona... -Nie - przerwalem mu miekko. - Nie mozemy. Wracaj do domu. -Dlaczego nie? - Drugi policzek takze poczerwienial zalany goraca fala zlosci, frustracji, smutku i strachu. -Bo zycie nie tak wyglada. Bo chocbys nie wiem, co robil, Charon cie zatrzyma. Bo twoja mama wcale nie ma ochoty przestac byc taMingiem. Bo ty tez tak naprawde nie chcesz rzucic tego, co masz, i zyc tak jak ja... Bo ja sam dopiero zaczalem zyc i wcale nie mam zamiaru wszystkiego stracic z powodu prania mozgu. -Ale ja... -Nie. Wracaj do domu, Jiro. Uniosl sie lekko i zamachnal na mnie piescia. Zablokowalem mu reke i mocno przytrzymalem. Po chwili poczulem, ze drzy, a on zwalil sie z powrotem na lozko. Wyciagnalem reke i najdelikatniej, jak potrafilem, dotknalem palcami posiniaczonej twarzy. Chlopiec wzdrygnal sie. -Masz szczescie, ze tak to sie skonczylo. Ilu ich bylo? Spuscil wzrok i znow poczerwienial. -Tylko jeden. -I tak miales szczescie. -Probowalem sie bronic, jak mnie uczyli na treningu tai chi, ale nic z tego nie wyszlo. -Nie nosisz ochrony? -Zapomnialem ja wlaczyc. Pokrecilem glowa. -Jak myslisz, dokad uda ci sie samemu zawedrowac w Galaktyce, skoro nie mozesz nawet dojsc do Argentyne, zeby cie zaraz ktos nie stlukl i nie ukradl wszystkiego, co masz? -Mam wlasne konto... - Podniosl do gory nadgarstek. Byl pusty. Wpatrywal sie wen z niedowierzaniem, jakby brakowalo mu calej reki. Uslyszalem, jak rozpaczliwie wciaga powietrze przez zacisniete zeby. Zaskomlal jak nadepniety szczeniak i opuscil reke. -O nie... - Dlonie przebiegaly teraz kieszenie tuniki w rozpaczliwym poszukiwaniu czegos jeszcze. - Bylo w kurtce, on zabral mi kurtke, nie mam go! - Recznie tkany ozdobny woreczek, ktory dostal od Elnear, a w srodku holo jego z rodzicami. Widzial je w myslach tak wyraznie, ze i ja moglem je zobaczyc. Zgarbil sie i pochylil, zwiniete piesci wcisnal miedzy kolana. Kiedy walczyl z naplywajacymi do oczu lzami, zaczelo cieknac mu z nosa. -Cholera, cholera, cholera! Usiadlem przy nim i objalem go. -Jiro... - urwalem i poczekalem, az bedzie gotow mnie wysluchac. - Jiro - powtorzylem w koncu i musnalem leciutko posiniaczony policzek. - Tak to wlasnie wyglada, kiedy jest sie dzieckiem i nie ma sie nikogo. Ja sam zylem zdany tylko na siebie, od kiedy pamietam. Gdy bylem dzieckiem, nigdy nie bywalo lepiej. -Ale nie moglo byc juz gorzej - odburknal naburmuszony. -Czasami bywalo o wiele gorzej. - Podniosl glowe, a ja od wrocilem wzrok od niemych pytan, ktore zobaczylem w jego oczach. -Ale ja nienawidze Charona! Ty nie wiesz, jaki on jest... Popatrzylem na swoja zabandazowana reke. -Alez wiem - westchnalem. - Nikt nie twierdzi, ze nie cierpisz ani ze nie masz do tego powodow. Nikt nie twierdzi, ze nie czujesz sie samotny bardziej, niz mogles kiedys sobie wyobrazic. Charon to lajdak i obu nam wyrzadzil takie rzeczy, ktorych mu nie zapomnimy. - W swojej i jego pamieci widzialem teraz twarz Lazuli. - Ale mimo wszystko nalezysz do taMingow, Jiro. Jestes jeszcze mlody. A to oznacza, ze predzej czy pozniej dostaniesz wszystko, czego chcesz. Twoja matka ani twoja siostra nie umarly. Charon z czasem pogodzi sie z tym, co zaszlo, i znow bedziecie razem. A kiedys i ty bedziesz dorosly, zostaniesz czlonkiem zarzadu, moze nawet czlonkiem Zgromadzenia. Charon juz nie bedzie rzadzil twoim zyciem. A wtedy odplacisz mu za wszystko, jesli nadal bedziesz tego chcial. -Ale to bedzie trwalo cale lata... -Wstal i wyprostowal sie, pelen rozpaczy. - Jak ja przez to wszystko przejde, przez te wszystkie lata? -Tak samo jak ja - odparlem. - Dzien po dniu. -Ty to nie ja! To glupie! To nie jest dobre wyjscie... -Twarz i mysli zamrozily sie znow w slepym uporze. -Tak samo jak ucieczka! - Potarlem swedzaca twarz, ramiona. Czego ty wlasciwie ode mnie chcesz? Gdybym zawsze wiedzial, co jest najlepsze, czy siedzialbym tu teraz? Ale na glos powiedzialem tylko: - Sluchaj... twoja mama mowila, ze i tak wiekszosc czasu spedzasz w szkole, zgadza sie? - Powoli kiwnal glowa. - W takim razie nie bedziesz przebywal tak duzo czasu z Charonem. Da sie z tym zyc. Bedziesz mial przyjaciol w szkole, ludzi, ktorych bedziesz mogl szanowac i od ktorych bedziesz mogl sie uczyc. Wykorzystaj to... - Patrzyl na mnie szeroko otwartymi oczyma, ale nic nie mowil. - Kazdy predzej czy pozniej musi wziac zycie we wlasne rece, inaczej nie ma po co zyc. Ty po prostu bedziesz musial zrobic to predzej. Musisz sam wykombinowac, co jest dla ciebie wazne, bo nie bedziesz mial przy sobie rodziny, ktorej moglbys zaufac. Z wyjatkiem swojej cioci... mozesz ufac cioci Elnear. - Znow pokiwal glowa, teraz powazny i wsluchany w moje slowa. Nagle cos mi sie przypomnialo. - A co z dzidziusiem? -Dzidziusiem? - zapytal, wyraznie nie rozumiejac. -Twoja mama mowila, ze wkrotce macie miec dzidziusia. Jej i Charona. Twojego brata... Zamrugal oczyma, kiedy dotarlo do niego, o czym mowie. -Bedzie cie potrzebowal - mowilem. - Musisz mu pomoc zrozumiec. Odbiegl wzrokiem w bok, zapatrzyl sie w okna. Poczulem, ze jego mysli znow zaczynaja sie otwierac. -Chodz - powiedzialem, wstajac. - Lepiej bedzie, jak wrocisz do domu, zanim Charon sie polapie, ze cie nie ma. - Wskazalem reka drzwi. -Kocie...? -Co? Drzacymi ustami wyrzucil z siebie: -Czy zdarzylo ci sie kiedys... jak byles maly... ze sie bardzo przestraszyles... a nie miales nikogo, kto by sie toba zajal? Spuscilem wzrok na wyblakly wzorek dywanu. -Tak. Ciagle sie balem. I nawet teraz czasem mi sie to zdarza. Wstal, zerknal na swoj nadgarstek, jakby wciaz jeszcze nie mogl uwierzyc, ze nic na nim nie ma. Przez jego mysli jeszcze raz przelecialy szok, upokorzenie, wscieklosc i smutek, kiedy uswiadomil sobie, ze ze wszystkich rzeczy, ktore ze soba zabral, nie wezmie z powrotem do domu ani jednej. -Martwisz sie, co zrobi Charon, kiedy sie dowie, ze straciles bede? -Co takiego? -Bransoletke danych. Pokiwal glowa. -On... - Zrobil mine. - Co mnie to obchodzi. Niech sie wscieka. To tylko pieniadze, tyle ich mamy... - Ale zuchowatosc zaraz go opuscila. - Tylko ze stracilem zdjecie... jedyne, jakie mialem... - Rece uniosly sie w bezsilnym gescie i zaraz opadly bezwladnie po bokach. Chlipnal. To ten hologram w tkanym woreczku, ktory zniknal razem z kurtka. -Gdzie cie napadli? -Zaraz przy stacji. -Chodzmy sie przejsc. -Ale... -Nie martw sie. Teraz nic ci nie grozi. Nie zostalo d juz nic, co mozna by ukrasc. Nie bardzo mu sie to podobalo, jednak poprowadzil mnie do miejsca, gdzie zostal okradziony. Rozejrzalem sie po ulicy i zobaczylem dookola przepelnione kosze na smieci, tylko niektore zapieczetowane, czekajace na smieciarke. -Ktoredy pobiegl, kiedy cie przewrocil? Jiro wskazal prosto przed siebie. -Chodz, sprawdzimy smietniki. -Smietniki? -Kosze na smieci - wyjasnilem. - Nie kazdy ma w domu przetwornie odpadow. Zlodziejaszki wyrzucaja wszystko, czego nie moga wykorzystac, zwykle gdzies blisko. Patrzyl w glab ulicy. -Ty poszukaj. Nie chce dotykac smieci. Bogate szczeniaki... - Osle pieprzony, a wlasnie, ze ty poszukasz. - Pchnalem go porzadnie. - Tylko ty wiesz, co ci zginelo. Skoro tak bardzo chcesz miec to z powrotem, pomozesz mi szukac. Wpatrzyl sie we mnie gniewnie. Ja takze mierzylem go wzrokiem i czekalem, az przejdzie mu zlosc. Kiedy ruszylismy, poczulem, ze pomalu mija zlosc i zaklopotanie; im dalej szlismy, tym uwazniej zagladal do kazdego mijanego pojemnika. -Tam! - wykrzyknal nagle i popedzil przed siebie. W cieniu pod schodami na tle zwyklych kolorow smieci odbijalo sie cos jaskrawego. Jiro podniosl w gore droga pomaranczowa kurtke - jego kurtke - potrzasnal nia, wywrocil kieszenie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami byly puste. Zaczal brnac z powrotem przez sterte smieci, podnoszac z ziemi torbe i kilka innych rzeczy, ktore najwyrazniej rozpoznal i ktore natychmiast upuszczal z powrotem. -Tu jest! - zawolal glosem wyzszym o oktawe. Rozesmial sie, triumfalnie wymachujac swoim hologramem. - Znalazlem! Znalezlismy! - Ruszyl w moja strone, potykajac sie o puste puszki, z szeroko otwartymi oczyma. - Naprawde znalezlismy! Nie moge uwierzyc... - Znow wybuchnal smiechem. - O rany! Dzieki. Dzieki. - Wepchnal holo za tunike, blisko serca. - Skad mogles wiedziec. Kocie? Skad wiedziales, ze ono tam bedzie? Czy dlatego, ze jestes psychotronikiem? Odwrocilem sie, zeby skryc usmiech. -Dlatego, ze kiedy bylem zlodziejaszkiem, sam tak robilem. - Ruszylem z powrotem w strone stacji, zostawiajac go, zeby mnie dogonil, jak juz dojdzie do siebie. Wkrotce zrownal sie ze mna, dyszal ciezko, wlokac ze soba kurtke. Obejrzal ja po drodze i skrzywil sie, marszczac nos. Cisnal ja na nastepna kupe smieci, jaka mijalismy. Zlapalem jaw locie, a potem, kiedy przeszlismy troche dalej, wreczylem ja bezbarwnie wygladajacej dziewczynie w przydzialowym kombinezonie, ktora nie byla wiele starsza ani wyzsza od niego. Zdumiala sie, usmiechnela i pognala ulica, sciskajac kurtke w garsci, jakby bala sie, zebysmy sie nie rozmyslili. -Ta kurtka byla brudna... - powiedzial Jiro, patrzac za nia. -Tak jak ty. - Stuknalem dlonia w plame na jego tunice, nieco mocniej niz bylo trzeba. Skrzywil sie i przez cala droge na stacje nie odezwal sie juz slowem. Kiedy przyjechal transport, szukal w glowie jakichs slow pozegnania. Ale ja tylko potrzasnalem glowa i wsiadlem razem z nim. -Wracam z toba do posiadlosci. Nachmurzyl sie, bo nagle mysli znow wypelnila mu obawa i lek. -Ale Charon mowil... -Musze sie zobaczyc z Darikiem. Charon jakos to przezyje. Zgarbilem sie na swoim siedzeniu, bo nagle przypomnialo mi sie, jak straszliwie jestem zmeczony. Mialem tylko nadzieje, ze nie popelniam bledu... Zorientowalem sie, ze wzrokiem obiegam skomplikowany wzor z szescianow na siedzeniu przede mna, wiec postaralem sie przestac. -Kocie? - odezwal sie Jiro, kiedy wagon zaczal nabierac szybkosci. -Co? -Przepraszam. - Za te smieci. I za kurtke. Westchnalem tylko. 50 Zaden z nas nie mial waznej przepustki na teren posiadlosci, ale Jiro zdolal jakos przekonac system ochrony, ze mamy prawo tu ladowac. W mozgu mial mnostwo biocybernetyki dla poczatkujacych.Kiedy mod wyladowal, Charon osobiscie czekal na nas na tarasie; stal z rekami ciasno splecionymi z tylu. -Gdzie ty, do cholery, byles? Co ty tu, do diabla, robisz? - rzucil odpowiednio kazdemu. - Co sie stalo z twoja przepustka? - To bylo juz tylko do Jiro. -Okradli mnie - wymamrotal Jiro ze wzrokiem wbitym w ziemie. -Co? Mow glosniej, na litosc boska... -Okradli mnie. - Jiro zadarl podbrodek. Teraz Charon mogl widziec wyraznie posiniaczona twarz, poplamione ubranie i zacisniete w uporze szczeki. Twarz natychmiast mu sie zmienila: widac bylo niepokoj, strach, gniew. Popatrzyl na mnie, jakby to bylo moje dzielo. -Nic mu nie jest - odezwalem sie, ignorujac jego spojrzenie. - Przyszedl do Czyscca, zeby sie ze mna zobaczyc. Uliczny zlodziejaszek zwedzil mu bransoletke danych, to wszystko. Charon odczul tak gwaltowna ulge, ze o malo sie nia nie udlawilem. Stal wpatrzony w Jiro, a po zaciskajacych sie dloniach widac bylo, ze toczy ze soba wewnetrzna walke. Uswiadomilem sobie, ze nie wscieka sie ani nie chce zrobic chlopcu krzywdy - raczej walczy z przemozna checia, zeby pasc przy nim na kolana i mocno go przytulic, dziekujac Bogu, ze nic mu nie jest. Jiro stal jak skamienialy, biorac to wszystko za wscieklosc, obserwujac rece Charona z ledwie powstrzymywana panika. Ale Charon nawet sie nie poruszyl. Dlonie w koncu sie rozluznily. -Nigdy wiecej nie zrob nic podobnie glupiego - powiedzial. - Mogli cie zabic. -Nie zrobie - obiecal mechanicznie Jiro. Poczulem, ze Charon robi cos ze sprzetem w swojej glowie - wyslal sygnal, ktory uniewaznil bransoletke Jiro. Mialem nadzieje, ze za pozno, ze jakis luzak zdolal juz oproznic konto do czysta. - Idz do domu - rozkazal, wskazujac reka Krysztalowy Palac za swoimi plecami. Jiro zawahal sie, spogladajac na mnie. Poslal mi niepewny usmiech. -Dziekuje - powiedzial i poklepal sie po koszuli, w miejscu, gdzie ukryl swoje holo. W odpowiedzi skinalem tylko glowa. -Zobaczymy sie jeszcze? -Moze - odparlem, nie chcac skladac chlopcu obietnic, ktorych nie bede mogl pozniej dotrzymac. Patrzylem, jak odchodzi, maly i samotny, w glab tego blyszczacego budynku. Charon stal, przygladajac sie Jiro, a potem mnie, kiedy na niego patrzylem. Czulem, ze moja obecnosc budzi w nim bol ostry jak rana po nozu. Nie mogl uwierzyc, ze wciaz jeszcze tu jestem - ktos, kogo najbardziej nienawidzil, wciaz go przesladowal, demoralizowal mu rodzine. Bylem dla niego czyms w rodzaju przeklenstwa, swego rodzaju chodzaca kara... (Psychotronik... Lazuli i Jiro... Daric... Jule... Czy spales tez z moja corka?) Zastanawial sie nad tym, o co nigdy nie osmieli sie mnie zapytac. -Wynos sie stad - rzucil nagle ochryple, odprawiajac mnie gwaltownym ruchem glowy. Odwrocil sie i ruszyl w kierunku domu. I staral sie o tym nie myslec - o tym, co zrobil... (Jule... Daric... psychotronicy...) -Musze sie widziec z Darikiem - odrzeklem nieco zbyt glosno, ale nawet tego nie zauwazyl. Co takiego zrobil? Zostawilem cialo przy automatycznym pilocie, a myslami podazylem za nim, starajac sie nie zgubic tej tak nagle odkrytej sekretnej mysli. Ruszylem za nia w poscig przez zimno-goracy labirynt jego glowy. De takich sekretow jak ten o Elnear moze sie w nim kryc? Obrocil sie gwaltownie, wpijajac sie we mnie rozwscieczonym wzrokiem. -Z Darikiem? - warknal. - Po co? (Nienawidzi psychotronikow. Ale jego dzieci byly psychotronikami. A nikt tak naprawde nie wie dlaczego.) -W sprawie jego klopotow - odparlem. - A takze w sprawie tego, jak sie moze z nich wyplatac. - Odwracalem tym uwage Charona, a jednoczesnie sondowalem coraz glebiej, az wreszcie juz niemal to czulem... Nie znal sekretu Darica. Ale teraz bylem pewien, ze gdzies w srodku kryje sie przyczyna tego wszystkiego... -Najpierw musisz mi wszystko powiedziec. - Teraz dopadla go podwojnie silna mieszanka uczuc, tych samych co wtedy, na widok Jiro: obawa, strach, gniew - a nawet cos, co on moze nazwalby miloscia, ale ja raczej nie... - do Darica ktory pomimo wszystko byl absolutnie normalny, a przeciez nieustannie dostarczal mu samych zgryzot... -Nie, prosze pana - odparlem. - Tego nie moge zrobic. Prosze zapytac szefa panskiej ochrony. On panu wszystko wyjasni. -Mimo wszystko prawie mu teraz wspolczulem... (Mimo wszystko... a tyle zrobiono, zeby staly sie czyms wiecej...) Juz otwieral usta, zeby wyslac mnie do wszystkich diablow -i rozmyslil sie, dostrzeglszy w moich oczach cos, czego sie przestraszyl. -Jesli chce pan utrzymac Darica przy zyciu, to pozwoli mi pan teraz sie z nim zobaczyc. Zadnych warunkow - rzucilem, zaslepiajac go jego wlasnym gniewem. Wpatrywal sie we mnie jeszcze przez sekunde, a w tym czasie mysli przeskakiwaly mu z poziomu na poziom, z obawy na obawe. -W porzadku - mruknal wreszcie. - Mozesz sie z nim zobaczyc. A potem sie wynos. - Odwrocil sie do mnie plecami i wszedl do wnetrza domu. A wtedy zobaczylem odpowiedz - widzialem dokladnie, co zrobil. Jak we snie wsiadlem z powrotem do modu, a ten zabral mnie do Darica. -Daric! - zawolalem przy wejsciu. Byl w srodku, wyraznie to czulem. Wiedzialem, ze obserwuje mnie i slucha przez swoj domowy system. Ale nie doczekalem sie odpowiedzi. - Chodz tu, musimy pogadac! - Tego niestety nie wzialem pod uwage: ze on nie bedzie chcial sie ze mna widziec. - Chcesz ocalic zycie? -Wciaz zadnej odpowiedzi. Rozejrzalem sie dookola. Ten dom nie przypominal zadnego z budynkow, jakie dotad widywalem, nawet tu, w posiadlosci. Byl zbudowany z surowego drewna, z rzedow czystych, prostych bali. Nie bylo tu zadnych okien i tylko to jedno wejscie. Umyslem wytropilem go przez te bariere; wsunalem sie przez jego bezuzyteczne zapory i pomyslalem: (Chcesz wiedziec, dlaczego jestes swirem jak ja - jak twoja siostra?) Tym razem drzwi sie otwarty. Wszedlem do srodka, potem ruszylem w glab korytarza ze zlocistego politurowanego drewna. Na drugim jego koncu znajdowalo sie pod golym niebem kwadratowe podworko, zalane oslepiajacym swiatlem. Na srodku zalozono cos w rodzaju ogrodka: male rowniutkie krzaczki o zielonych iglach, posadzone wsrod morza bialego piasku i gladkich czarnych kamieni. Piasek zagrabiono w linie przypominajace morskie fale, a kazdy czarny kamien potegowal zamierzony efekt. Przypomnialo mi sie, jak stalem na Monumencie... Przez jedna nieoczekiwana chwile, przebywajac tutaj, poczulem sie tak samo nierealnie, jak kiedy znajdowalem sie tam. -To bylo bardzo sprytne - doszedl mnie z cienia glos Darica. Odsunal wkomponowane w sciane drzwi i wyszedl na podworko, ubrany w dluga szate we wzory na czarnym tle, ktora dobrze pasowala do tego miejsca, i z wyrazem twarzy, ktory wcale tu nie pasowal. Szydercza arogancja to byla maska, ale tylko tak mogl pokryc strach, wscieklosc, ciekawosc i uraze, jakie budzil w nim moj widok. Wygladal blado i niezdrowo. - To bylo klamstwo, prawda? To, co wlozyles mi do glowy, ze niby wiesz, dlaczego jestem psychotronikiem? Powiedziales to tylko po to, zebym cie wpuscil, co? -Nie - odparlem. - To jest prawda. - Nie dodalem juz nic wiecej. -No i? Masz zamiar mi powiedziec? -To zalezy od tego, jak wdziecznym sluchaczem sie okazesz. Pochylil glowe, a na usta wypelzl mu ten jego pokrecony usmieszek. -Ach, tak. A wiec wreszcie sie zdecydowales, czego ode mnie chcesz. Wiedzialem, ze tak bedzie. - Sadzil, ze bede go szantazowal jego sekretem. -Taa... - Pokiwalem glowa. - Mozna tak powiedziec. -Usiadz. - Wskazal mi jedna z drewnianych lawek na srodku podworka. Ten mimowolny gest przywiodl mi na mysl konglomeratowe grube ryby, ktore w ten sposob zapraszaja opozycje do kolejnej rundy negocjacji. Zorientowalem sie, ze on to wlasnie robi, swiadomie czy bezwiednie. Usiadl pierwszy i czekal. Wyszedlem w sloneczny blask i mrugajac przez chwile, czekalem, az wzrok przywyknie mi do nadmiaru swiatla. Usiadlem, czujny, ale tym razem nie bardziej czujny niz on. -Ile chcesz? - zapytal. -Nie bedzie tak prosto - odparlem. - Rozmawiales ostatnio z Braedeem? Zmarszczenie brwi wystarczylo mi za cala odpowiedz, i tyle tez otrzymalem. Wiedzial, dlaczego wciaz jeszcze jestem na Ziemi. Wiedzial, ze ludzka bomba byla przeznaczona dla niego. Nie byl tylko pewien, czy go to obchodzi... Zapuscilem sie glebiej w jego mysli, az znalazlem solidne jadro uporu, ktore chcialo za wszelka cene przetrwac i ktore przez te wszystkie lata utrzymywalo go przy zyciu. -Dowiedzialem sie, kto chce cie zabic - oznajmilem. Siedzial i nic nie mowiac, przygladal mi sie, coraz mocniej zaciskajac piesci. Odczulem bol, ktory rozwinal mu sie w srodku jak kwiat, kiedy paznokcie zaczely wbijac sie w cialo. Nigdy przedtem nie rzucilo mi sie w oczy, jakie mial dlugie i ostre paznokcie. -To Rynek Brakow - dodalem. -Rynek Brakow? - mruknal w koncu, a w jego glosie zdecydowanie przewazalo niedowierzanie. -Sadza, ze zrobiles ich w konia. Nadal patrzyl na mnie, niczego nie rozumiejac. Tak starannie rozdzielal w myslach te dwie sfery swego zycia, ze nie mogl sobie wyobrazic, o co moze im chodzic. -Chodzi o narkotyki. - Poczulem jego strach. - Mowia, ze poczyniles im pewne obietnice, obiecales oddac pewne uslugi w zamian za tyle prochow, ilu zdolasz uzyc. Uwazaja, ze nie dotrzymujesz slowa. -Kto tak mowi? - zapytal, prostujac sie. -Gubernator. -Rozmawiales z nim? - Jego niedowierzanie przybralo teraz na sile. - Jak to mozliwe? -Mam przyjaciol w niewlasciwych miejscach. Siedzial w milczeniu jeszcze przez dluzsza chwile, probujac oszacowac, czy mowie prawde. -A wiec rzeczywiscie chca mnie zabic - odezwal sie w koncu. - Ale dlaczego? -Legalizacja. Nie podoba im sie, ze tak bardzo o nia zabiegasz. Nie podoba im sie tez, ze grasz po stronie Strygera. Zmarszczyl brwi. -Przeciez wszystko im wyjasnilem: ze nie moge dzialac wbrew interesom rodziny ani konglomeratu. To zbyt wazne, potencjalny zysk... -To dla nich strata - dodalem. - A to im naprawde przeszkadza. -Och, na litosc boska... - Odwrocil wzrok, szukajac jakiegos spokojnego punktu, na ktorym moglby go oprzec, i zatrzymal go w koncu na piaskowych falach wsrod czarnych kamykow. - To absurdalne. Jakies konsorcjum socjopatow naprawde spodziewa sie, ze bede przedkladac ich interesy nad interes Centauri, a jesli nie, to groza, ze mnie zabija? - Az drgnal caly z irytacji. -Oni nie groza, oni cie zabija. Juz raz probowali. - Zmusilem go, by na mnie spojrzal. - Ta ludzka bomba to byla tylko pierwsza proba. Co ty sobie, do cholery, wyobrazasz - ze z kim grasz, Daric?! - Gapil sie na mnie oniemialy, bo ponura rzeczywistosc, w jakiej sie znalazl, wreszcie zaczela do niego docierac. - Myslisz, ze to dla nich taka sama zabawa jak dla ciebie? Zagrozili nawet, ze sprzatna Strygera. Wzdrygnal sie, kiedy podnioslem glos; takie rzeczy nie powinny sie tu zdarzac. Nic takiego nie mialo prawa mu sie zdarzyc, tu, po tej stronie jego zycia... -No to dlaczego chcesz im przeszkodzic? - baknal nabur-muszony. - Przeciez to jest wlasnie to, czego tak naprawde chcesz, nie? Juz otwieralem usta, zeby mu odpowiedziec, ale sie rozmyslilem. Nie bylo sensu pytac go, czy sadzi, ze chce miec na swoim sumieniu jeszcze dwa ludzkie istnienia, albo mowic mu, ze liczy sie dla mnie to, czego pragnie Elnear. Powiedzialem wiec tylko: -Jesli legalizacja przejdzie, mnie tez zabija. Uslyszal, co mowie, ale wyraznie nic to dla niego nie znaczylo. -Powiedz Braedeemu - rzucil z roztargnieniem. - Przypilnuje mnie, az bedzie po glosowaniu... -Juz mu mowilem. Juz robi, co w jego mocy. Ale ich nic nie powstrzyma, dopiero twoja smierc. To dla nich... interesy. Znasz sie chyba na interesach...? - Czulem, jak usta wykreca mi zlosliwy usmieszek. - Nawet Braedee na tyle sie orientuje w ich zwyczajach. Wie, ze jesli chcesz sobie jeszcze pooddychac, bedziesz musial kompletnie zmienic tozsamosc - i juz nie bedzie dzentelmena Darica taMinga. Ani czlonka zarzadu, ani czlonka Zgromadzenia. Jestes kompletnym zerem - zywy czy umarly... Jesli legalizacja przejdzie. Byl teraz blady jak trup. -Tylko jesli przejdzie? - zapytal slabym glosem. Kiwnalem glowa. - Ale ona przeciez przejdzie... - Popatrzyl znow na nieruchome, pomarszczone morze bieli i czerni dookola, zacisnal dlonie na kolanach. - Nie moge nic zrobic. -Bedziesz sie musial postarac - oswiadczylem. Wrocil wzrokiem do mojej twarzy. - Bedziesz musial mi pomoc, jesli chcesz zostac przy zyciu. -Jak? - Z jego twarzy zniknela bez sladu naburmuszona mina, a takze zwykle mu szyderstwo. I zadnych pytan, jak to sie bedzie mialo do Centauri albo jego ojca. Teraz wladze nad nim objela bez reszty zadza przetrwania i wyzierala na mnie przez jego jasne oczy. -Chce pokazac przed calym Zgromadzeniem, jak bardzo Stryger nienawidzi psychotronikow. Chce, zebys mu powiedzial, ze moze mnie miec do... wiesz, o czym mowie. - Odwrocilem wzrok, lecz zaraz zmusilem sie, by patrzec wprost na niego. - Chce za pomoca sprzetu Argentyne zrobic pelne sensoryczne nagranie tego, co robi z psychotronikami, a potem podsunac to do systemu w Izbie Zgromadzenia, zeby kazdy sie przekonal, kim on naprawde jest. Czy on tam bedzie? Daric kiwnal glowa, wyobrazajac sobie w myslach koncowe przemowienie Strygera. Jego umysl wciaz jeszcze nie potrafil sobie tego wszystkiego do konca przyswoic. -To dobrze. - Otarlem usta grzbietem dloni, scierajac zbierajace sie nad gorna warga krople potu. Czulem sie schwytany w pulapke tego cichego prostokata slonecznego blasku, wewnatrz ocienionej symetrii idealnych scian. -Pozwol, ze sie upewnie, czy wszystko dobrze pojalem -wymamrotal Daric, a rece drgaly mu na podolku jak para otrutych myszy. - Upokorzymy publicznie Strygera, a to oslabi poparcie dla niego? -Mniej wiecej - odparlem. -Glosowanie odbedzie sie zaraz potem, wiec to mogloby wystarczyc... A miejsce w Radzie... - urwal, kiedy dotarlo do niego pelne znaczenie i prawdopodobny oddzwiek tego, co ma sie stac. - Jesli sie uda, straci je, wezma Elnear. - Popatrzyl na mnie niepewnie, podczas gdy w srodku dwa odrebne "ja" scieraly sie w boju o przetrwanie. Musialem byc pewien, ze mam go za soba. -Chcesz poznac prawde na temat tego, kim jestes? - zapytalem. Zacisnal dlonie. Ten jeden raz pyskata geba nie zatriumfowala, powiedzial tylko: -Powiedz. - A zaraz potem, zanim zaczalem, dodal szybko: -To Triple Gee, prawda? To przez to malzenstwo, jakos zdolali wykorzystac te kobiete... - mial na mysli swoja matke -... zeby w niej ukryc wadliwe geny... -To wlasnie sugerowal jego ojciec, w to wszyscy mieli wierzyc. Ale ja pokrecilem przeczaco glowa. -Twoja matka nie miala z tym nic wspolnego. Kazdy gen twoj i Jule byl ulozony jak plan miasta, zanim sie urodziliscie. Naprawde myslisz, ze nikt by nic nie zauwazyl? Zrobil to twoj ojciec. Gapil sie na mnie, a jego mysli grzezly coraz glebiej. -To byl Charon - powtorzylem, zanim zdolal nazwac mnie klamca. - Sam to zaplanowal, kazal specjalnie dolozyc wam te dodatkowe geny. Nikt wiecej o tym nie wiedzial. -To jakies szalenstwo - szepnal. - Po co mialby psuc linie rodziny? -Wcale nie uwazal, ze ja psuje. Sadzil, ze ja ulepsza. Chcial zapewnic taMingom mala przewage - chcial miec telepatow, ktorych nikt nie wykryje ani nawet nie bedzie podejrzewal. Zeby zawsze byc o krok przed konkurencja, poza Centauri i wewnatrz. Popatrzyl na swoje rece, obrzucil spojrzeniem cale swoje cialo, jakby widzial je po raz pierwszy w zyciu. -Ale sie nie udalo? -W kazdym razie nie wyszlo tak, jak sie spodziewal. Nie rozumial tego: to tak jakby chcialo sie stworzyc z kogos holo-grafika, a otrzymalo sie muzyka albo tancerza. - Jule niemal trafila w to, co chcial miec. Byla empatka, odczytywala emocje i wysylala wlasne - ale nie potrafila odczytac skonkretyzowanej mysli, a bez treningu nie potrafila panowac nad emocjami, ktore odbierala albo wysylala. Potrafila sie tez teleportowac, nad tym latwiej bylo zapanowac, ale przynioslo rodzinie tylko dodatkowy wstyd. Dla Charona byla krokiem wstecz, ale mimo to sprobowal jeszcze raz... Oczy Darica drgnely i uciekly szybko, kiedy chcialem, zeby popatrzyl na mnie. -W takim razie, dlaczego ja zabili? Centauri - jego matke. Zatrzasl sie nagle. -Moze to naprawde byl tylko wypadek. Daric... ona umarla dopiero, kiedy byles na tyle duzy, zeby to zapamietac, a przeciez wszyscy mysla, ze jestes normalny. - Wreszcie zdolal na mnie spojrzec, nieco przytomniejszym juz wzrokiem. - Jak ci sie udalo ukryc to przed nimi - zapytalem - przez caly ten czas, kiedy dorastales? - Wciaz nie moglem sie nadziwic, w jaki sposob udalo mu sie utrzymac sekret, skoro nie udalo sie Jule. -Jule... to Jule mnie kryla. - Przygryzl warge. -Ale przeciez byla wtedy tylko mala dziewczynka - zdumialem sie. -Ale juz wtedy wiedziala, ze cos jest z nia nie tak i ze przez to ludzie jej nie znosza. Chronila mnie, kryla przed nimi, nauczyla mnie, jak chowac sie z tym, co potrafie... - Probowala uchronic go przed bolem, ktory sama czula i ktorego nie moglaby zniesc, gdyby czula go takze w nim. - To dlatego tak jej nie znosilem. - Ta presja, nieustanny lek, cierpienia, ktorych nie umiala ukryc, za wszystko wina obarczal ja. - Nie wiedzialem, co innego moge zrobic. Byla jedyna osoba, ktorej moglem zaufac, i jedyna, ktora mogla mi wybaczyc. Dlatego zawsze ja ranilem. Ale bez wzgledu na to, jak wiele sprawialem jej bolu albo jak mocno ona chciala zranic mnie, nigdy nie zdradzila nikomu mojego sekretu... -W koncu znienawidzil ja nawet za to. Potrzasnal glowa, mrugajac rozpaczliwie. Popatrzyl teraz na mnie pustym wzrokiem i obaj zdalismy sobie sprawe, ze jest za pozno, zeby cokolwiek zmienic i ze nigdy nie wybaczy mi tej chwili prawdy. Ale teraz zdrada wobec ojca i Centauri zaczela wygladac jak akt sprawiedliwosci. W myslach jeszcze raz powtorzyl wszystko, co mowilem mu na temat pulapki, krok po kroku. -Czy Argentyne wie o tej... o tej perwersji, do ktorej chcesz wykorzystac jej sprzet? Kiwnalem glowa. -Zgodzila sie? -Tak. -Elnear mowila, ze mieszkasz teraz w Czysccu... - Zmierzyl mnie spojrzeniem gestym i ciemnym jak krew. -Zgadza sie. - Zadarlem podbrodek i odpowiedzialem mu podobnym spojrzeniem. -I chcesz, zebym powiedzial Strygerowi, ze moze cie miec? - upewnil sie. Zrenice rozszerzyly mu sie gwaltownie. Zacisnalem szczeki az do bolu. -Niech to zabrzmi przekonujaco. Sprawa musi dojsc do skutku jeszcze przed glosowaniem w Zgromadzeniu. -I tyle tylko musze zrobic? - Oczyma umknal w bok, sledzac tok wlasnych mysli. -Chyba tak. -W takim razie nie ma problemu - mruknal. Patrzylem, jak z ukrycia znow wypelza mu na twarz ten jego obrzydliwy usmieszek. - Prawde mowiac - spojrzal mi w twarz - to moze sie okazac nawet dosc zabawne. 31 Widzialem, jak wsrod otwartych pol pode mna oddala sie dom Elnear, kiedy mod podnosil sie, a ja zostawialem za soba Darica. Musialem zwalczyc przemozna chec zawrocenia - pragnalem jeszcze raz stanac na ogrodzonym kamiennym murem podworzu, przejsc sie tymi pachnacymi inna epoka korytarzami, dotknac stolu usianego gwiazdami, polyskujacymi w swietle ognia z kominka. Porozmawiac z Elnear, powiedziec jej o tym, co musze zrobic...Wmowilem sobie, ze i tak jej tam nie ma. Potem powiedzialem, jak jest naprawde: jesliby sie dowiedziala, probowalaby mnie powstrzymac. Nie zrozumialaby, o co mi chodzi, nie chcialaby, zeby spotkalo mnie cos zlego. Im mniej bedzie o tym wiedziala, tym lepiej. A im mniej ja bede myslal o tamtych rzeczach i o ludziach, z ktorymi dzielilem ten dom, tym lepiej bedzie dla mnie. Kiedy wrocilem do Czyscca, znalazlem Argentyne w garderobie; nakladala sobie wieczorowa maske. Obrocila sie do mnie razem z krzeslem; jedna polowka twarzy pozostala srebrzysta, druga odbijala swiatlo jak lustro. Oslepiony, zmruzylem oczy. -Czy z Jiro wszystko w porzadku? - zapytala. - Co zrobil Charon? -W porzadku. Charon? Za duzo i o wiele za malo... Widzialem sie z Darikiem. Wszystko ustalone. Zrobi, co do niego nalezy. Nic nie odpowiedziala, tesknie wrocila w myslach do obrazu Darica. -Mowi, ze to sie moze okazac dosc zabawne. Zrobilo jej sie niedobrze. Usta zadrgaly, bo choc uraza kazala jej nazwac mnie draniem, poczucie winy zaraz przywolalo ja do porzadku. Szarpnela sie tylko za wlosy, ktore splatala wlasnie miedzy palcami, i powiedziala: -Obgadalismy wszystko... - Chodzilo jej o symb. - Zastanawialismy sie, jak trzeba postapic, zeby Zgromadzenie naprawde wszystko przezylo. - Potrzasnela polyskujaca grzywa wlosow, a wyraz jej oczu powiedzial mi, ze i ja teraz bawi utrudnianie mi zycia. - Nikt nie jest pewien, jak to wypadnie po drugiej stronie... Czy te systemy w ogole beda kompatybilne... -Siec to siec - odparlem, czujac, jak od nowa wzbiera we mnie frustracja. - Wszystkie systemy dzialaja na tej samej zasadzie. -Ale nie korzystaja z tych samych specjalistycznych programow. To, z czego korzysta Zgromadzenie, to w zasadzie tylko siec lacznosciowa, a nie sensoryczna, moze nawet nie bedzie w stanie odebrac przekazu, ktory chcesz przez nia nadac. Moze uda ci sie pokazac trzy-de ze Strygerem w roli glownej, ale chyba nie uda ci sie zrobic tak, zeby to poczuli... A co sie stanie, jesli to nie zadziala? Zaklalem pod nosem. -Musi zadzialac... Jak moge sie przekonac? Mozesz to przetestowac? Wydala z siebie dzwiek, ktory nie bardzo przypominal smiech. -Myslisz, ze mamy dostep do sieci w Izbie Zgromadzenia? -Daric ma - odparlem. - Daric pomoze mi sie upewnic. -A co bedzie, jesli sie okaze, ze to faktycznie nie dziala? -No to Daric pomoze mi to poprawic. - Wyszedlem z garderoby, pozostawiajac ja sam na sam z watpliwosciami, i powloklem sie na gore, do jej pokoju. Wedrowka po schodach trwala wieki. Walnalem sie w poprzek na jej lozko i zamykajac oczy, wciagnalem w nozdrza nikly korzenno-ziolowy zapach perfum. Pomyslalem jeszcze, ze jesli uda mi sie zlapac kilka godzin snu, kiedy ona bedzie na dole w klubie, to moze nie bede sie tak czul, jakbym naciagal wlasne zdrowe zmysly do granic wytrzymalosci... Kiedy sie ocknalem, swiatlo za oknem wciaz swiecilo tak samo. Sprawdzilem czas na bransoletce - jeden raz, potem drugi - jednak nie moglem nie wierzyc, ze przespalem caly dzien. Czulem sie jeszcze gorzej niz przedtem, ale jakos zmusilem sie, zeby dzwignac sie z lozka, i przylepilem sobie za uchem nowa dawke narkotyku. Zostalo mi ledwie szesc. Powloklem sie na dol. Argentyne, Aspen i Raya siedzieli przy stoliku od frontu, przygladajac sie, jak powietrzni tancerze wykonuja swoj zwyczajowy uklad dowolny we wnetrzu kuli. Aspen i Raya przygrywali im niesamowitymi dzwiekami, ktore wydobywali, wodzac zwilzonymi palcami po obrzezu szklanek. -Dlaczego mnie nie obudzilas? - zapytalem glosem, ktory zdradzal zbyt wiele z mojego samopoczucia. Argentyne podniosla na mnie zaskoczony wzrok. Wyjela z ust kawalek kamfy. -Probowalam - odparla. - Ale nie chciales wstac. Mowila zupelnie serio. Potarlem sie po karku i ucieklem wzrokiem na bok. -Przepraszam - wymamrotalem. -Nic nie szkodzi - odparla, wzruszajac ramionami. - Dzwonil Daric. A potem Braedee. -Czego chcieli? Starajac sie zachowac obojetny ton glosu wyjasnila: -Daric jest w budynku Zgromadzenia. Mowi, ze Stryger chce. Przelknalem twarda gule, ktora nagle wyrosla mi w gardle, i pokiwalem glowa. -Kiedy? -Wieczorem, w przeddzien glosowania. Za dwa dni. Nieoczekiwanie zabrzeczalo mi w glowie tak glosno, ze ledwie slyszalem, co do mnie mowi. -Powiedzialam Daricowi, ze bedziesz potrzebowal jego pomocy przy sprawdzaniu kompatybilnosci systemow. Pewnie jeszcze tam jest, jesli chcesz jechac... -Nie moge. - Dotknalem dlonia gniazdka na karku. - To zbyt ryzykowne. Niech lepiej on przyjedzie tutaj. Zesztywniala, ale nie powiedziala ani slowa. -A co z Braedeem? Czego chcial? -Nie powiedzial. Zmarszczylem brwi i udalem sie w strone telefonu. Daric byl jeszcze w swoim biurze. Usmiechnal sie, kiedy zobaczyl mnie na ekranie. -Argentyne ci mowila? Wszystko ustalone. Dwa dni. Powiedzialem Strygerowi, ze planujesz opuscic Ziemie zaraz po glosowaniu. - Wygladal, jakby nie mogl sie juz doczekac. -Jeszcze nie wszystko ustalone - odparlem. - Dopoki nie bede pewien, ze Zgromadzenie dostanie swoje. Potrzebuje cie tutaj dzis wieczorem, zebys mi to posprawdzal. -Do klubu? - Zesztywnial. - Jasne... Zaraz tam jade. - Ekran pociemnial. Stalem przed nim jeszcze z minute, sam nie wiedzac, czy mam czuc sie zaskoczony, czy zmartwiony. Potem zadzwonilem do Braedeego, ale odpowiedzialo tylko nagranie. To mi wcale nie poprawilo nastroju. Zadzwonilem wobec tego do Miki. Odebral osobiscie, zywy i niemal usmiechniety. -Kto tym razem probuje cie zabic? - zapytal. Nie bylem wcale pewien, czy zartuje. -Patnik Stryger. Teraz znow on nie byl pewien. Wyjasnilem mu wszystko, gdyz bylem juz mniej wiecej pewien, ze tak naprawde bedzie. Po krotkiej chwili jego usmiech zniknal. -Zupelnie ci odpieprzylo - oznajmil w koncu. - Kocie, gadaja przez ciebie narkotyki. Nie jestes niezniszczalny. On cie zabije. -Nie zabije, jesli bede mial ciebie w odwodzie... -Aha - mruknal. Zawahal sie, spuscil wzrok, rozwazal rozne mozliwosci. - To co innego. Zaraz zanotuje sobie w kalendarzu. - Znow na mnie popatrzyl. - Zadzwon, jak bedziesz znal szczegoly. Kiwnalem glowa, pomacalem przylepke za uchem. -Mika... -No? -Nie zalatwiaj mi juz wiecej topalazy. Obojetne, co bede gadal. -Dobra. - Zlozyl rece w znak przysiegi, potem przerwal polaczenie. Wyszedlem z kabiny i ruszylem korytarzem z powrotem do klubu. Przede mna w korytarzu pojawili sie nagle dwaj korby Centauri, ktorzy zablokowali mi przejscie. W pierwszym odruchu chcialem zawrocic i rzucic sie do ucieczki, ale byli na to przygotowani. Nie przebieglbym nawet dwoch metrow, kiedy ogluszyliby mnie ze swojej broni. Wobec tego stanalem w miejscu. -Braedee? - zawolalem. -Braedee chce sie z toba widziec - odpowiedzial jeden z nich. Byl tylko jeden powod, dla ktorego chca mnie teraz zgarnac: zarzad nie poszedl na wspolprace. Bardziej zalezalo im na Strygerze i legalizacji niz na zyciu Darica. -Nie mowie do ciebie - przygasilem korbe. - Braedee, zaloze sie, o co chcesz, ze osobiscie nadzorujesz te akcje. Odwolaj ich albo Charon o wszystkim sie dowie. Telefon, ktory dopiero co opuscilem, zahuczal natychmiast. Wrocilem tam i wcisnalem kciukiem oslone. Monitor przede mna wypelnila twarz Braedeego. -Zostaw mnie w spokoju - rzucilem - albo Charon dowie sie, jak to bylo z ta ludzka bomba. - On wprawdzie stracil juz haczyk na mnie, ale ja - nie. Przez dluga chwile wpatrywal sie w moj obraz na ekranie. -Dobrze. Zmarszczylem brwi. -Cos za latwo poszlo. Obdarzyl mnie niklym usmieszkiem. -Ja moge dac ci spokoj, ale to nie znaczy, ze ktos inny nie bedzie pilnowal Strygera. Centauri nie jest jedynym konglomeratem, ktory jest zywo zainteresowany jego nieustajacym dobrobytem. Nad tym juz nie mam zadnej kontroli. -Do licha, Braedee... - urwalem, spazmatycznie zaciskajac dlonie na obudowie monitora. - Wiesz, co to za facet! Naprawde sadzisz, ze Centauri wyjdzie dobrze na tym, ze da mu wygrac? -Nie do mnie nalezy ocena - odpowiedzial. - Ja tylko wypelniam rozkazy. -No jasne. - Odwrocilem wzrok, bo patrzac w te jego oczy, nie moglem sie skupic. - Posluchaj... - zaczalem w koncu. - 1 lepiej, cholera, sluchaj uwaznie. Ustalilem z tymi z Rynku, ze zostawia Darica w spokoju az do glosowania, bo jest mi potrzebny. Jesli legalizacja przepadnie, bedzie zyl, jesli przejdzie -nie. Ale zeby dojsc z nimi do porozumienia, musialem ich przekonac, ze to Stryger stanowi dla nich glowne zagrozenie. Zagrozili, ze jego takze zabija, jesli legalizacja przejdzie. Wpatrywal sie we mnie intensywnie przez dluga chwile. Ale nic nie odpowiedzial. Przerwalem polaczenie i wylaczylem ekran ochronny. Kiedy sie odwrocilem, korytarz swiecil pustka. Wrocilem do klubu. Argentyne siedziala teraz przy stole sama. Znikneli gdzies nawet tancerze powietrzni. -Czego chcieli? - zainteresowala sie. -Nic takiego. - Nadal nachmurzony, popatrzylem w strone drzwi. - Daric niedlugo tu bedzie. Patrzylem, jak siedzi w bezruchu, a przez glowe przelatuje jej po kolei pol tuzina przeciwstawnych impulsow. -Och, a co u diabla... - mruknela. Zapadla sie glebiej w poduszki i zaczela szarpac lekko konce wlosow. Poczulem sie tak, jakbym mial zoladek pelen robakow. -Argentyne... -W porzadku. - Podniosla na mnie wzrok pelen rezygnacji. - To moja wina. Wzruszylem ramionami i przysiadlem naprzeciw niej. -Przykro mi, ze zajalem ci lozko na caly dzien. Rozesmiala sie. -Niech ci to nie spedza snu z powiek. Mam pol tuzina innych. Minela chwila, zanim dotarlo do mnie wlasciwe znaczenie tych slow. -Symb? - Dopiero teraz uswiadomilem sobie, ze prawie nigdy nie widywalem ich osobno. Zawsze dwojkami, trojkami, zawsze razem, rozmawiaja, dotykaja sie. -Tak. - Usmiechnela sie teraz, na poly z rozbawieniem, na poly z przyjemnoscia. - Wszyscy sypiamy ze soba. Kiedy czlowiek sie tak mocno wplacze w glowy innych, wydaje mu sie prawie naturalne, ze powinien sie do nich jak najbardziej zblizyc. To taka jakby rodzina. - Jej usmiech zadrgal lekko. - Kazirodztwo to najmilszy z grzeszkow. - A jak sie do tego wszystkiego ma Daric? - zapytalem. - A moze chodzi mu tylko o bol? Spowazniala, ale tym razem to nie byla zlosc. -Powaznych kochankow wszyscy trzymamy na zewnatrz. Inaczej zrobiloby sie zbyt intensywnie. W ten sposob jest bardziej na luzie... i moze dluzej przetrwamy razem... - Przypatrywala sie swoim dloniom, jakby trzymala w nich jakas niewidzialna banke. - Daric jest... byl, jak nikt przed nim. Tak mnie dotykal... w zupelnie nieprawdopodobnych miejscach... - Wyraz jej oczu nagle ulegl zmianie, widzialem, ze uswiadomila sobie po raz pierwszy, dlaczego byl w stanie to robic. - Byl swietny... - Podniosla sie od stolu, spozierajac w kierunku drzwi. - Bede na tylach, z reszta. Kiedy przyjdzie, czekamy gotowi ze sprzetem. Siedzialem wiec i czekalem na Darica w samotnosci. Mokrym koncem palca pocieralem po obrzezu szklanki tak dlugo, az udalo mi sie wydobyc z niej dzwiek. W koncu przyszedl i od wejscia skierowal sie wprost do mnie. Zatrzymal sie tuz przed stolem, na jego twarzy wyraznie odbila sie frustracja, kiedy zobaczyl, ze nie ma ze mna Argentyne. -Zarzad Centauri nie zgadza sie na to, co chcemy zrobic ze Strygerem - odezwalem sie, chcac odwrocic od niej jego mysli. Natychmiast spochmurnial. O niczym nie wiedzial, spotkali sie za jego plecami. Zastanowilo mnie, jak glosowal Charon i czy to mialo jakies znaczenie. - Udalo mi sie przytrzymac Braedeego, ale mowi, ze inni poplecznicy Strygera beda go uwaznie obserwowac. Nie wiem, czy Braedee ma na to jakis wplyw, czy nie. Czy to dla nas problem? Zacisnal usta i potrzasnal glowa przeczaco. Wiedzialem, ze w glebi ducha czuje sie zdradzony. -Nie - odparl cicho. - Stryger ma swoje sposoby, a ja mam swoje... Mysle, ze Gubernator we wlasnym interesie pozwoli mi z nich skorzystac. Stryger przybedzie na umowione spotkanie. - Ucieklem spojrzeniem w bok. - Na co czekasz? - zdziwil sie. - Sprawdzmy ten system. Przeciez chcemy miec pewnosc, ze wszystko pojdzie jak z platka... - Kiedy znow wrocilem spojrzeniem do jego twarzy, zobaczylem charakterystyczny dla niego usmiech. Poprowadzilem go na tyly klubu. Docieralo do mnie wyraznie, jak bardzo obco czul sie teraz, podazajac za mna przez tak dobrze znane sobie wnetrza. Wszyscy muzycy juz na nas czekali. Argentyne znajdowala sie w samym srodku, jakby otoczona tarcza z ludzkich cial; mrugala rozpaczliwie. Daric stanal jak wryty, kiedy ja zobaczyl. Tak naprawde wcale nie wierzyl, ze ona tu bedzie, ze spotka sie z nim twarza w twarz. Czulem, jak dzielaca ich przestrzen ozywa szumem rosnacego napiecia. Czuli tylko te cisze - oboje pragneli jej i jednoczesnie nie mogli zniesc, bliskosc bez prawdziwego kontaktu, kontakt bez prawdziwej bliskosci. Argentyne pierwsza spuscila wzrok, nie mogla dluzej zniesc jego widoku. Nigdy przedtem nie wygladal dla niej lepiej niz dzisiaj - wysoki, przystojny... -Witaj, Daric. -Argentyne - mruknal, urwal, bo nie mial pojecia, co mowic dalej. -Tutaj masz skrzynke. - Wysunela cos do niego na wyciagnietej dloni. Przeszedl przez pokoj, zeby to od niej wziac; kiedy sie dotkneli, poczulem w powietrzu wyladowania elektryczne. Polozyl na lewej dloni skrzyneczke wielkosci palca i zacisnal piesc, jakby chcial ja zgniesc. Ale jego reka nie byla przeciez zwykla, tylko podcybernowana, tak jak reka Elnear albo jego ojca. -Wlacz - zakomenderowal. Wlaczyla symb. Twarz Darica przybrala nieprzenikniony wyraz, kiedy cos przejelo kontrole nad jego mozgiem - sprawdzalo, dopasowywalo, odczytywalo. Po kilku sekundach jego twarz odzyskala normalny wyraz... i zaraz sie skrzywil. Z niedowierzania az zaklal. -Mialas racje. - Zerknal na Argentyne i nagle pobladl na twarzy. Sprawdzil symb swoimi systemami i nie pasowalo. -Czy system mozna zmienic tak, zeby to dzialalo? - zapytalem. Wybuchnal ponurym smiechem. -Jasne, ze mozna. To nawet dosc proste. Musielibysmy tylko utworzyc tak szerokie spektrum, zeby system Zgromadzenia je zaakceptowal. Ale najpierw musialbys sie wlamac do zabezpieczen Federacji. A gwarantuje ci, ze predzej zestarzejesz sie i umrzesz, nim zdolasz tego dokonac. Argentyne wziela z powrotem skrzynke i trzymala ja teraz w zlozonych dloniach. -Zawsze mozesz jeszcze zrobic trzy-de. Przekazalbys je tym z Indy, a oni by je puscili... -Stryger powiedzialby, ze to spreparowane, oszustwo, zeby go obsmarowac. - Pokrecilem glowa. - Nikt by w to nie uwierzyl. -On ma racje. - Daric, zlany potem, szarpal za wysoki kolnierz kurtki. - Stryger nie zaszedlby tak wysoko, gdyby jego aureole latwo bylo przyciemnic. - Zaczal przechadzac sie nerwowo po pokoju. - O Boze... Co ja mam teraz zrobic? Oni mnie zabija, Argentyne! Twarz Argentyne wypelnilo poczucie bezradnosci. Uniosla dlonie, zeby na powrot wsunac skrzynke w ukryte gniazdko, gdzies w tyle glowy. -Czekaj. - Wyciagnalem przed siebie reke. Podala mi skrzynke, spogladajac niepewnie. - Tylko na chwileczke - uspokoilem ja - wiecej nam nie potrzeba. - Stanowczym ruchem od wrocilem glowe w strone Darica. - Jest jeszcze cos, czego mozemy sprobowac. Ale nikt nie moze nam przeszkadzac. Pokiwala glowa i nie zadala na glos pytan, od ktorych zaroilo sie jej w glowie. Inni muzycy wyszli w slad za nia z pokoju, ogladajac sie na nas ukradkiem. Daric patrzyl, jak ona wychodzi, a ja zostaje, w zupelnym bezruchu, jakby byl sparalizowany. (Daric!) pomyslalem glosno, zeby przyciagnac jego uwage. Wzdrygnal sie i skupil sie na mnie. - Czy masz stad dostep do systemu Federacji? Czy potrzebujesz do tego jakiegos specjalnego portu? Dotknal glowy z irytacja i zmieszaniem. -Mam dostep bezposrednio z narecznego telefonu, z kazdego miejsca na planecie. A co? -We dwojke zrobimy sobie wycieczke do ich systemu. A wtedy ty go zmienisz. Popatrzyl na mnie tak, jakby byl pewien, ze oszalalem. -Mowilem ci, nie ma sposobu... (Dla nas jest.) Znow caly az podskoczyl, wzdrygnal sie na wspomnienie, co takiego laczy nas ze soba. -Ale to przeciez niemozliwe... prawda? Pokrecilem glowa. -Ja wiem, jak tam wejsc. Jesli otworzysz okno, nie bedzie wiekszych problemow. Ale musze zabrac cie ze soba, bo kiedy juz sie tam znajde, sam nie moge niczego zmienic. Pokazesz mi, czego mam szukac, a kiedy juz to znajde, ty dokonasz odpowiednich zmian. Potrzasal z niedowierzaniem glowa, bezskutecznie probujac sobie wyobrazic, o czym ja wlasciwie mowie. -Chcesz powiedziec... ze kazdy Psychotronik to potrafi... ja tez? -Nie, jesli ja nie pokaze ci drogi. Ja to oczy, ty - narzedzie. Jestesmy sobie potrzebni. - Usta wykrzywil mi usmiech, podobny do tych, jakie widywalem dotad u niego. Wbil we mnie gniewne spojrzenie, jego usta przypominaly teraz waska kreske. -Ich ochrona... -...nie zobaczy nas, nie uslyszy ani nie poczuje, jesli zachowamy ostroznosc. Przez caly czas bedziemy poza spektrum. -To niewiarygodne... - wymamrotal. - Ty naprawde mowisz powaznie. Skad to wszystko wiesz? -Niewazne. A kiedy juz bedzie po wszystkim, lepiej zapomnij, ze cos takiego robiles, jesli nadal chcesz uchodzic za czlowieka. Znow sie nachmurzyl. Przysiadl na sofie, wstrzasany nerwowymi tikami. Wreczylem mu skrzynke i usiadlem naprzeciw niego, majac w duchu nadzieje, ze naprawde wiem tyle, ile mi sie zdaje; przez chwile myslalem tez o Martwym Oku. -Teraz sie z toba polacze - przeprowadze telepatyczny kontakt. Ty otworzysz swoj dostep do systemu Zgromadzenia. Ja wejde po nim do srodka i wezme ciebie ze soba. Oblizal spierzchniete wargi. -Ile nam to zajmie? -Niezbyt dlugo, jesli wszystko pojdzie dobrze. - Zamknalem oczy, zeby odciac sie od widoku tej twarzy, kiedy zaczalem zaglebiac sie w jego myslach. Nawiazalem kontakt najdelikatniej, jak tylko potrafilem, ale i tak nagly wybuch panicznego strachu calkowicie rozwalil mi koncentracje. (Daric!) pomyslalem. (Zrob to, bo inaczej jestes trupem.) Poczulem zaraz, ze wszystko znow sklada sie do kupy, kiedy instynkt przetrwania przejal u niego kontrole nad myslami i przegrupowal je wedle wlasnych potrzeb. Przeplecione strzepkami wspomnien obrazy ojca, wypelnily jego - mnie -jak zolc. -W porzadku - rzucil z gorycza. - Jesli ty mozesz to zniesc, to ja tez. (Nie gadaj. Mysl. Ja cie uslysze.) (O, Boze) pomyslal. (Otworz dostep.) Wywolal swoj kod dostepu do systemu Zgromadzenia. Nagly naplyw kodow czasteczkowych rozswietlil jedna z jego cybernetycznych sekcji jak bozonarodzeniowe drzewko; dane zaczely sie w przetwarzac w forme dostepna swiadomym myslom. (Mysl o tym, jak nalezy zmienic system i w ktorym miejscu.) Zrobil to, o co prosilem, sprawdzajac i porownujac system symbu z wlasnym, a nastepnie wylozyl mi to wszystko dokladnie, az wreszcie wiedzialem, czego mam szukac. (Teraz spokojnie, trzymaj sie, udajemy sie na przejazdzke.) Otwarte okno w jego umysle czekalo na mnie. W porownaniu z tym, przez co musialem przechodzic z Martwym Okiem, to byla latwizna. Powloklem za soba Darica w kanal bialego swiatla. Jego duch przywarl do mnie z calej sily, siedzial mi na plecach tak oszolomiony i przerazony, ze nawet przez mysl mu nie przemknelo, zeby sie puscic. Sciezka dostepu powiodla nas z predkoscia swiatla prosto w samo ukryte serce Federacji, w ten niewidzialny swiat, ktory umozliwial istnienie swiata widzialnego. Wchodzac w jadro z danymi, czulem sie, jakby we-ssalo mnie w samo serce gwiazdy, w glab przez coraz gestsze warstwy pulsujacej energii. W glowie rozdzwieczalo mi sie sprzezenie zwrotne tej naszej podrozy: warstwy swiatla-szumu-wibracji zdawaly sie nie miec konca, napelnialy mi zmysly zapachem palonego cynamonu. Trudno bylo pamietac, ze cala ta gorejaca nieskonczonosc jest niczym innym jak tylko subato-mowym tancem w rytm z gory ustawionej muzyki, zamknietym w krysztale tellazjum wielkosci mojego kciuka. Jeszcze trudniej bylo pamietac, ze wiem, dokad sie udaje i co chce zrobic, kiedy juz tam dotre. Zanim dokonczylem te mysl, bylismy juz na miejscu, wewnatrz zespolu ogniw, ktory sluzyl Izbie Zgromadzenia na koncu jej linii. (Jestesmy na miejscu) powiedzialem do Darica i poczulem, ze otwiera oczy albo cos w tym rodzaju. (Goraco tu...) pomyslal, bo to okreslenie bylo najblizsze temu nieopisanemu czemus, co czul teraz dookola, a na co wszystkie zmysly, na ktorych nauczyl sie polegac, byly zupelnie slepe. Zaczalem poszukiwania tego osrodka nerwowego, ktory mi opisal i ktory zawieral w sobie potrzebna nam sekwencje kodu. Kiedy zawezilem pole, wszystko stalo sie wyrazniejsze; zaczalem rozrozniac formy wewnatrz form, wszystko to, co Martwe Oko nauczyl mnie rozpoznawac i rozumiec. W kazdej kolejnej warstwie znajdowal sie jakis program zabezpieczajacy, penetrujacy tkanke z danymi jak wlosowate naczynka krwionosne. Niespokojne podsystemy tracaly nosami moj mozg, przeplywaly przez nas drzaca fala jak ryby w wodzie. Za kazdym razem mialem ochote wstrzymac oddech i cieszylem sie, ze Daric nie widzi tego co ja, kiedy przerzucam szybko pliki Zgromadzenia. (O, jest) powiedzialem w koncu. Sekwencja, ktora mielismy otworzyc, lezala teraz tuz przede mna, ujeta jak kanapka miedzy pulapki zabezpieczen, ale jasna i prosta. Poglebilem kontakt z umyslem Darica, az doszedlem do tych partii mozgu, ktorych musial uzyc. Otwarlem sie przed nim, pozwalajac mu przez chwile patrzec oczyma mojego umyslu. (Zmien to...) Poczulem, jak reaguje ze swego rodzaju przerazona gorliwoscia, a energia, ktorej ja sam nigdy nie zdolalbym w sobie wywolac, zalala po chwili obwody jego-moich mysli, a potem poplynela dalej i zamienila - biale w czarne, tak na nie, zamkniete w otwarte. Teraz przed moimi oczyma pulsowala zupelnie inna sekwencja, ta wlasciwa, ktora zapewni nam to, czego pragnelismy. (Patrz) pomyslalem, chcac, zeby zobaczyl to na wlasne oczy. (Zabierz mnie stad!) rozwrzeszczal sie. Poczulem, ze wpada w panike, bo za duzo tego bylo na raz, ze probuje sie uwolnic... Za chwile potraci cos w systemie dookola i obaj bedziemy martwi. Zwialem stamtad, najszybciej jak umialem. Z jego mysli wydostalem sie chyba jeszcze predzej. Po ulamku sekundy siedzielismy znow naprzeciwko, gapiac sie na siebie nawzajem zaszklonymi oczyma, znow nas dzielil pusty pokoj. -Udalo nam sie? - wydusil wreszcie przez zdretwiale usta. - Bedzie dzialalo? -Tak - odparlem kiwajac glowa. - Chyba nam sie udalo. Wstal, choc kolana mial jak z gumy. -Niewiarygodne - powtorzyl znowu, a w glowie wirowalo mu jeszcze od tamtego przyplywu energii. Zlapal sie za glowe, nagle pelen obaw, ze to, co przed chwila zrobil, mogloby mu sie spodobac. - Musze sie napic. Albo cos w tym rodzaju. - Obrocil sie i popatrzyl na mnie, a jego slodko-kwasna mieszanina ulgi i obrzydzenia zalala mi zmysly. A poniewaz bal sie, ze mogloby mu sie to spodobac, dodal predko: - Moj Boze, jak ja bym nie chcial byc toba. Dlaczego tobie w ogole chce sie zyc? Do pokoju weszla Argentyne, widocznie czekala pod drzwiami na jakies oznaki zycia. Dotarlo teraz do mnie, ze od frontu ozywaja z wolna rozne dzwieki, bo klub pod wieczor zaczynal napelniac sie ludzmi. -Udalo sie wam? - zapytala, nie bardzo wiedzac, do ktore go z nas ma sie zwracac. - Co sie stalo? - dodala, choc nie byla pewna, czy w ogole cos tu sie dzialo. Robila, co mogla, zeby tylko nie patrzec za dlugo na Darica. -Nie pytaj. - Daric jeszcze raz objal sie rekami za glowe. - Tak, udalo mi sie. Sciagnalem brwi, ale nie odezwalem sie ani slowem. Patrzylem, jak wyraz jej twarzy lagodnieje od ulgi. -To dobrze - powiedziala zupelnie serio. Zawahala sie, pelna glebokiego bolu w srodku. - Zostajesz... na przedstawieniu? -A chcesz, zebym zostal? - zapytal, przysuwajac sie blizej. Poczul nagla potrzebe, zeby zrobic jej cos za pomoca swego umyslu, jedna z tych rzeczy, ktorych nigdy nie miala dosyc... Dotknalem lekko jego mysli, zeby mu przypomniec, ze tez tu jestem. Wystarczylo, zeby go powstrzymac. Odwrocila spojrzenie w moja strone. -Potrzebuje skrzynki symbu. - Podal jej, a ona wyszla, ze scisnietymi w napieciu umyslem i cialem. Daric przez dluzsza chwile pozostal na swoim miejscu, mierzac mnie spojrzeniem. -Ide do klubu czegos sie napic - oznajmil w koncu zduszonym glosem. (I zostane na przedstawieniu.) Wiedzial, ze wyczytam to z jego mysli. - Idziesz ze mna? - rzucil mi jak wyzwanie. -Nie - odparlem. Pozwolil sobie pomyslec o tym, co mi zrobil tutaj kilka wieczorow wczesniej... i o tym, co Stryger zrobi ze mna za dwa wieczory od dzis. Patrzylem, jak oblewa sie rumiencem. -Do zobaczenia w piekle - rzucil na pozegnanie i wyszedl. Ja zostalem tam, gdzie siedzialem, i staralem sie nie sledzic go myslami, kiedy odchodzil. Ale nie bardzo mi sie to udalo, bo wciaz jeszcze myslal o mnie. Wyobrazal sobie mnie ze swoja macocha i zastanawial sie, czy jej sie podobalo. Mial nadzieje, ze jego ojciec takze o tym rozmyslal. Myslal o nagiej Argentyne... Przerwalem kontakt, pelen nienawisci do niego i do siebie. Ale w myslach zostaly mi obrazy nagiej Argentyne. Argentyne... Lazuli... Zaczalem sie zastanawiac, gdzie teraz moze byc Lazuli, zbyt daleko, bym mogl jej dosiegnac. Rozpamietywalem jej slodkie cialo, az rozbolalo mnie wlasne. Zastanawialem sie, czy ona tez o mnie mysli, czy mnie nienawidzi i jak bardzo. -Cholera - rzucilem nie wiadomo do kogo. 32 Daric opuscil klub ostatni, kiedy Czysciec zamykano juz na noc. Przypilnowalem go, kiedy odchodzil, zeby przypadkiem sie nie rozmyslil i nie zawrocil. Tym jednym moglem mu jeszcze uprzykrzyc zycie.Argentyne takze patrzyla, jak odchodzi, z tym samym glebokim bolem w srodku. Czujac na sobie moj wzrok, rzucila mi krotkie spojrzenie z drugiej czesci sali. Jej dzisiejszy wystep z wierzchu wygladal dobrze, ale w srodku byl pusty. Przez caly czas myslami przebywala gdzie indziej, wlasne cialo ciazylo jej jak olow. Poszla za kulisy za reszta muzykow, zeby ukryc swoje pragnienia w bezpiecznym sejfie symbu. Po chwili uslyszalem, ze znow zaczynaja grac, na luzie i od niechcenia, zeby sie z siebie nawzajem wyplatac. Udalem sie za nimi w glab korytarza, sam nie wiedzac dlaczego, az wreszcie ich zobaczylem. Kiedy wszedlem, popatrzyli na mnie wzrokiem, w ktorym dostrzeglem akceptacje, nie wiedziec dlaczego bardziej przywykli do mojej obecnosci niz ja sam. Tylko Argentyne miala mi to troche za zle. -Pomyslalem sobie, ze moze powinienem... pocwiczyc. - Dotknalem palcami gniazdka na karku, zanim zdazyla cos powiedziec. - Tak jak mowilas. - Moj umysl wzdragal sie przed jakimkolwiek wysilkiem, przed kazda emocja, ale nawet praca w symbie wydala mi sie lepsza od pustki, jaka czulem teraz w srodku. Niektorzy mruknieciem wyrazili zgode, kierujac ku mnie swoja ciekawosc. Byli zmeczeni po dzisiejszym wieczorze, ale wciaz jeszcze pelni energii po wystepie, a nikt obcy dawno z nimi nie pracowal, nawet przypadkiem. Argentyne kiwnela glowa, choc towarzyszylo temu wzruszenie ramion, a ja poczulem, jak mimowolnie budzi sie w niej oczekiwanie. Wszedlem dalej i wlaczylem gniazdko; w calym umysle rozwinely mi sie dwuwymiarowe obrazy ich sztucznej psycho. Przez chwile wystarczylo mi, ze patrze i slucham, oparty o sciane, kiedy Argentyne splatala odrebne kolory dzwiekow w jedna swietlna melodie, przetwarzajac odczuwany wciaz zal w chec ujrzenia czegos, czego nigdy nie widziala. Ale im glebiej odczuwalem ten nieustannie plynny przeplyw obrazow, tym glebiej wdzieraly mi sie w krew, i tym bardziej pragnalem znow stac sie czescia tego ukladu, a nie tylko slepa uliczka. -No dalej - rzucila w koncu niecierpliwie Argentyne. - Poczuj cos. Rozluzniajac sie stopniowo, zaczalem tanczyc, starajac sie nie potknac i nie zepsuc rytmu. Skoncentrowalem sie na wrazeniach - przyjemnosci, zawisci, tesknocie - probujac sie skupic glownie na fizycznych odczuciach, jakie budzily we mnie te emocje. Morze bodzcow wewnatrz i na zewnatrz mojej glowy zajasnialo blaskiem, kiedy poszczegolni muzycy zaczeli reagowac na to, co im podaje, a czego nie doswiadczyli nigdy przedtem. Poczatkowa dezorientacja szybko ustapila miejsca zadowoleniu. Nawet Argentyne to sie spodobalo. Wzialem to, co mi oddali, i poslalem im z powrotem, ale tym razem przefiltrowane, tak ze nasze sprzezenie zwrotne pozostawalo teraz pod kontrola. Zapragnalem dac im cos od siebie - jakis dodatkowy wymiar, w ktorym mogliby sie poruszac - w zamian za to, co oni mi podarowali. Unoszac sie nad splotami ich energii, natrafilem na cos, co dzialo sie wylacznie we wnetrzu Argentyne: cos, co stanowilo czesc jej wizji, kiedy sterowala symbem, cos bardziej dla niej rzeczywistego niz sama rzeczywistosc - a czego mimo to zawsze brakowalo w ich grze, bo bylo zbyt slabo namacalne, zeby dalo sie przekazac przez prymitywna siec sensoryczna symbu. Czulem ostry bol frustracji, takze nieodlacznej, skoro jej akt tworczy nigdy nie mogl sie stac kompletny... Wzialem kruchy fantom, ktory dryfowal w jej umysle, i uzylem swojej psycho, zeby nadac mu forme. Potem pchnalem w obwody, wypuszczajac go na wolnosc... I zaraz poczulem, jak zalewa mnie fala jej cieplej jak sloneczny blask radosci, kiedy wizja nagle stala sie doskonala. Popatrzyla na mnie z nieklamanym podziwem. A ja nagle poczulem sie caloscia i jednoczesnie czescia czegos wiekszego, po raz pierwszy od tak dlugiego czasu, ze az przykro bylo to sobie uzmyslowic. Nie przypominalo to w niczym zjednoczenia - bo zjednoczenia nie da sie z niczym porownac. To byl zupelnie inny ro- dzaj brania i dawania, inny rodzaj dzielenia sie niz te, ktore znalem - nalezalo calkowicie do mojej ludzkiej polowy. Ciezko bylo zachowac koncentracje w samym srodku tak gestego naplywu impulsow, ale utrzymywanie sie w nim warte bylo kazdego wysilku. Im dluzej gralismy, tym latwiej mi to szlo, az w koncu czulem sie tak dobrze, jak nigdy dotad swiadomie sie nie czulem. A potem jakas parszywa, pozostawiona sobie czesc umyslu przypomniala mi, po co zalozylem sobie nielegalne gniazdko i po co wlasciwie tu jestem. Przyjemnosc wyparowala natychmiast, a wszystko zwiedlo jak kwiat na mrozie. Wylaczylem dostep, a linie kontaktu oslably i po chwili znikly. Argentyne i reszta muzykow poszli za moim przykladem, wykluczajac sie po kolei z symbiozy, az wreszcie zostalem sam. Obserwowali mnie w milczeniu zaciekawieni. -Dlaczego przerwales? - zapytala Argentyne. -Mialem juz dosc - odparlem. -To bylo naprawde dobre, cos zupelnie nowego...- W jej glosie pobrzmiewala nutka frustracji, ktora jednak nie miala nic wspolnego ze mna. - Bedzie lepiej, tylko popracuj z nami jeszcze troche. Otworz sie, nie dotarles jeszcze dosc gleboko... Potrzasnalem tylko glowa. -No, Kocie - dolaczyl do niej kolejny glos. - Zatrac sie w tym. -Chodz na spacer w chmurach... -No tak, chodz, zatrac sie. -To lepsze niz wszystko... -Nie robie tego dlatego, ze to fajne! Zostawcie mnie, kurwa, w spokoju! - Wypadlem na korytarz, byle dalej od ich pytan i naglego zaklopotania. Tylnym wyjsciem wymknalem sie na uliczke. Przystanalem, oparty o sciane budynku, bo nagle nogi odmowily mi posluszenstwa. Jutro. Jutro wieczor bede juz tylko ja i Stryger... W glowie az zawylo mi z pragnienia, zeby juz bylo po wszystkim. To z pewnoscia nie bylem ja. Rece mi sie zatrzesly, ale na tym sie nie skonczylo. Drzenie wpelzlo mi na ramiona i dalej, az wreszcie cale moje cialo dygotalo jak w goraczce. Splotlem rece na piersi i czekalem, az mi przejdzie. Drzwi za mna otwarly sie i wyszla Argentyne. Stala i przygladala mi sie, a jej kostium polyskiwal w przycmionym swietle jak ozywiony metal. W koncu siegnela do kieszeni i podala mi kawalek kamfy. Wepchnalem go do ust, ona wziela sobie drugi. Niewiele pomoglo, ale przynajmniej jeszcze przez jakis czas nie trzeba bylo nic mowic. Spojrzalem na swoje znieksztalcone odbicie w lustrze na polowce jej twarzy, potem znow wbilem wzrok w ziemie. -Przepraszam - odezwala sie w koncu, ze wzrokiem takze utkwionym w ziemi. Skinalem jej na odczepnego; zwiniete w piesci dlonie nadal tulilem do twardych fald kurtki. Bolala mnie glowa. Oparla sie o mur tuz obok, studiujac uwaznie moja twarz. -Wiem, ze jak nas tak zlapie w ten nasz symb, w ten nasz swiat, to czasami... Ucieklem wzrokiem w bok, ssac niecierpliwie kamfe. Maly stozek swiatla, w ktorym teraz stalismy, wydawal mi sie sztuczny i kruchy, wrecz nierzeczywisty. Wszedzie dookola byla noc, zaciesniala z wolna swoj krag, ale tylko ja potrafilem to wyczuc... -Chce powiedziec - mowila dalej - ze kiedy sie odkryje zupelnie nowy wymiar, jak dzis... czlowiek chce go przytrzymac, wejsc glebiej. Nie ma sie ochoty przestac. Tak jakby o wszystkim sie zapominalo, wiesz? Nie odpowiedzialem; ledwie docieraly do mnie jej slowa, czekalem tylko, kiedy wreszcie sobie pojdzie. Ale ona nie chciala isc. -Przez cale zycie mam w sobie takie cos... - W koncu poczulem sie zmuszony na nia popatrzec. - Kiedy slysze czyjes imie, widze zaraz kolor. A czasami, slyszac muzyke, widze przed soba miejsce, w ktorym nigdy nie bylam... albo przypominam sobie cos, o czym nie myslalam juz od wiekow, a wydaje mi sie, jakby zdarzylo sie wczoraj... I zawsze wszystko ma jakis swoj nastroj - kolory, morze albo piosenki. Nie taki, jaki zwykle sie z nimi wiaze... Ale cos zupelnie odrebnego, tak jakby dusze, ktora do mnie przemawia. Zawsze czuje to w srodku. Ale bez wzgledu na to, jak sie staram, nawet z symbem, nigdy nie potrafie przekazac tego uczucia innym. A probuje przez cale zycie. - Uciekla wzrokiem w noc, by za chwile powrocic. - A wtedy zjawiasz sie ty... i tak po prostu to umiesz. Zrobiles to. Sprawiles, ze to sie stalo dla mnie realne... - Zlapala mnie za rekaw kurtki. - Nie mozesz teraz tak zwyczajnie przestac. Wiem, ze nie o to ci chodzilo. Wiem, ze nie tego chciales, nie to jest dla ciebie wazne. Ale wiem tez, ze bylo ci z tym dobrze, jestem te- go pewna. Moze tego wlasnie potrzebujesz, zeby... - Teraz juz trzymala mnie obiema rekami. Postapilem o krok i przyparlem ja calym cialem do chlodnych cegiel sciany. Przytrzymalem jej twarz obiema dlonmi i zaczalem okrywac ja pocalunkami, zagubiony w srebrnych wlosach. Jeszcze przez ulamek sekundy sie opierala, glownie z zaskoczenia. Ale potem jej cialo zmieklo pod naciskiem mojego, tak jak juz raz przedtem. Dlonie zesliznely mi sie na plecy i przyciagnely mnie blizej, prawie do bolu. Usta pod moimi wargami rozchylily sie i zwilgotnialy, a prawda o tym, czego tak naprawde nam w tej chwili trzeba, zdzielila nas miedzy oczy niczym obuchem. A potem nie wiem jak znalezlismy sie w jej pokoju, rozciagnieci na lozku, zrzuciwszy z siebie tylko tyle, ile bylo trzeba, zeby sie nazwajem dosiegnac; ona czekala gotowa, a ja znalazlem sie w srodku, zanim zdazylem sie polapac, co sie ze mna dzieje. I wtedy zaczalem sie poruszac - ja wiedzialem i ona wiedziala, wychodzac mi na spotkanie biodrami, dopoki nie zostalo miedzy nami nic procz cielesnych doznan. Skonczylismy razem, wiedzeni desperackim pragnieniem, ktore nie mialo niemal nic wspolnego z tym, ze dzielimy ze soba nasze ciala. Stoczylem sie z niej i lezalem nieruchomo na lozku; czulem sie tak, jakbym juz nigdy wiecej nie mial sie poruszyc. Ona jeszcze przez kilka minut lezala obok w milczeniu, wpatrzona w sufit, ktorego nie widziala przez przesaczajaca sie tu do nas z ulicy tecze promieni tego polswiatla. A potem podniosla sie na lokciu, zajrzala mi w oczy i usmiechnela sie. Ucalowala wyciagniety palec i przeciagnela mi nim po policzku. Pozniej powolutku, po kawaleczku, zaczela zdejmowac ze mnie ubranie. Czulem sie zbyt zmeczony, zeby protestowac. Kiedy lezalem przed nia juz kompletnie nagi, zaczela powoli zdejmowac ubranie z siebie, az w koncu zobaczylem wreszcie to cialo, ktore pragnalem ujrzec od tamtej pamietnej pierwszej nocy w Czysccu, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. I nie rozczarowalem sie. Pochylila sie nade mna i nakryla wargami moje usta. -Argentyne... nie dam rady - wymamrotalem. -Nie martw sie... - Pocalowala mnie jeszcze raz, poczulem jej jezyk. - Jest dobrze. - Pocalunki zaczely wedrowac po mojej twarzy, zamknely mi oczy, obiegly wnetrze uszu. Potem ru szyly dalej, w dol szyi, na piersi. Przewrocila mnie na brzuch i uklekla miedzy rozrzuconymi nogami, przebiegala palcami kazdy centymetr moich plecow, sondowala kazde zaglebienie wzdluz grzbietu, koila i niepokoila. - Dasz rade... - rzucila miekko, kiedy palce wsliznely mi sie miedzy uda. Robila takie rzeczy, jakich nie doznalem dotychczas od zadnej kobiety, a kazda nastepna byla jeszcze przyjemniejsza od poprzedniej. Poczulem, jak wpadam w cieply, ciezki rytm jej cierpliwego pragnienia, poczulem, ze znow ozywam, poczulem, jak z kazdym jej dotknieciem wplywaja we mnie nowe sily. -Jak zdobyles ten tatuaz? - zapytala z delikatnym smiechem w glosie, kiedy gladzila mi posladki. -Nie pamietam - wymamrotalem, a ona jeszcze raz sie zasmiala i pocalowala mnie w to miejsce. Przetoczylem sie na plecy i pozwolilem jej dloniom dokonczyc dziela, a kiedy wreszcie otworzylem oczy, ledwie moglem uwierzyc, widzac cos, co wznosilo sie jak buntowniczy palec. Usmiechnela sie, uniosla na kolana i opuscila sie na mnie z dlugim westchnieniem. Pochylila sie nade mna, piersi dotknely mojej piersi, usta znow szukaly moich ust. -Chce wiedziec, co czuje mezczyzna - szepnela i zaczela poruszac sie lekko. - Daj mi poczuc to, co bedziesz czul... W srodku nie miala strachu. Nie byla jak Lazuli, a jej umysl otwieral sie przede mna tak samo jak cialo, wychodzil mi naprzeciw, chcial doswiadczyc tego, o czym przedtem nie mogla nawet zamarzyc. Wszedlem wiec w jej mysli, gleboko, bo czulem, ze chce tego coraz bardziej. Wszedlem tez glebiej w jej cialo, ruszylem palcami przez jej srebrna skore, przez piersi i brzuch, dalem sie otoczyc cieplymi sekretami. Pozwolilem jej poczuc to wszystko, moja twardosc, jej miekkosc, wezwalem na pomoc kazda komorke nerwowa ciala, a jednoczesnie, kiedy otwarlem przed nia mysli tak, zeby wiedziala, co czuje, sama odczuwala wszystko tak, jak to czuje kobieta, odpowiadajac wlasna rozkosza i dokladajac ja do mojej, az wszystko podwoilo sie i zwielokrotnilo. Czulem jak narasta jej podniecenie, jak sie koncentruje dokola tego punktu, w ktorym zespalaly sie ze soba nasze ciala, czyniac moje pragnienie jeszcze goretszym. Ten jeden raz kazde dotkniecie i kazdy ruch, jaki wykonywalismy, wydawal sie dokladnie taki jak trzeba. Chcialem, zeby to trwalo w nieskonczonosc - niemalze dobiegalo konca, a nigdy sie nie konczylo... ale ona nie mogla dluzej czekac. Konczyla - czulem, jak cos w niej peka i rozlewa sie po siatce nerwow jak kaskada gwiazd. A potem przez jej mysli wlewa sie we mnie; wtedy dosiegla mnie blyskawica i juz nie moglem sie powstrzymac. Krzyknalem, lecac w dol jak meteor, prosto w cieple morze naszego spelnienia. Ale mimo iz czulem, ze zanikam, miekne, mrocznieje i obumieram, gdzies w srodku nadal pulsowal mi tamten zar. Ona wciaz pozostawala na mnie, z glowa odrzucona do tylu, z oczyma zamglonymi, lecz blyszczacymi, a po chwili znow zaczela sie poruszac, pieszczac to, co po mnie pozostalo, rekoma gladzila mi zroszona potem skore, pozniej swoja, jakby sie spodziewala, ze to, co niemozliwe, zdarzy sie raz jeszcze. Poczulem, jak wzbiera we mnie jej podniecenie, raz wreszcie przekonalem sie, jak to jest, byc stale gotowym i chetnym, wciaz i wciaz od nowa, umiec pomiescic w sobie rozkosz bezdenna i bezkresna jak morze... Pozwolilem jej wypelnic te bezbrzezna pustke, jaka czulem w srodku, wrazeniami, ktore tworzyla, grajac na naszych cialach tak, jak grala w symbie - wymagala, ufala, ze pozwole jej skorzystac ze swego umyslu i ciala, zeby we wspolnocie z wlasnym cialem mogla zbadac do konca te rzecz, o ktorej przedtem nawet jej sie nie snilo. Poczulem, ze rozkosz wzbiera w niej od nowa, razem z pragnieniem i zadziwieniem nad tym byciem dwojgiem ludzi w jednym, jednym umyslem w dwoch cialach - innych, a zarazem bardzo podobnych, ze chcialoby sie, aby pozostaly juz tak na zawsze... Po chwili zaczalem reagowac - nie do wiary - znow stwardnialem od pragnienia tak palacego, ze bylo niemal jak bol. Odczula moje niedowierzanie, ja - jej, i ze smiechem zaczelismy od nowa. Tym razem krazylismy wokol centrum naszej przyjemnosci zupelnie bez pospiechu i po linii kontaktu powolnym strumieniem przesylalismy sobie najrozniejsze doznania, wznoszac sie i wznoszac, az na koniec znow runelismy oboje w dol... Tym razem byla juz zaspokojona, a nawet bardziej niz zaspokojona, a ja bylem wiecej niz wdzieczny. Zesliznela sie ze mnie powoli i z czuloscia, pozostala blisko, polozywszy sie tuz obok i objawszy mnie ramieniem. -Boze, jakie to fajne... - wymruczala. - Zostan we mnie... -Ale tym razem chodzilo jej tylko o moje mysli, chciala jak najdluzej byc dwojgiem w jednym, kiedy zanurzala sie powoli w sen, zbyt ociezala od rozkoszy i ulgi, by moc dodac cos wiecej. Lezalem tak nieruchomo, oglupialy od nadmiaru wrazen, ktore odplywaly powoli zanikajacym echem, i zastanawialem sie, skad ja teraz wezme sily, zeby oddychac. Przyszla mi na mysl Lazuli, poczulem w srodku tepy bol na wspomnienie, ze i ona takze tego pragnela. Ale za bardzo sie mnie bala, zeby posunac sie tak daleko - tak blisko prawdziwego zjednoczenia, jak moze sie znalezc czlowiek nie obdarzony psycho. Ciekawe, czy gdybysmy mieli dosc czasu i gdybym jej pokazal... Ale przez caly czas i tak wiedzialem - w tych partiach umyslu, do ktorych Argentyne nie dotarla i nigdy nie dotrze - ze gdybysmy nawet Lazuli i ja stali sie dwojgiem ludzi w jednym ciele, nigdy nie moglibysmy stac sie dwojgiem w jednym umysle. 33 Kiedy sie obudzilem, Argentyne wciaz jeszcze spala z ramieniem przerzuconym przez moja piers, jak gdyby zadne z nas nawet nie drgnelo przez reszte nocy. Bylo wczesne popoludnie nastepnego dnia, ale ja czulem sie, jakbym przed chwila zasnal. Sen probowal sciagnac mnie z powrotem, a ja mialem ochote mu na to pozwolic. Ale to juz byl nastepny dzien. Kiedy sobie przypomnialem, co to za dzien, poczulem sie jak dzgniety nozem i wiedzialem, ze juz nie zmruze oka. Wysliznalem sie spod cieplego ramienia Argentyne i delikatnie calowalem jej twarz, dopoki nie odpowiedziala mi usmiechem i trzepotaniem powiek. Westchnela i przeciagnela sie. - Jeszcze... - zamruczala. Powieki opadly z powrotem.Wciagnalem na siebie ubranie, przylozylem sobie swieza przylepke i zszedlem na dol. W kuchni natknalem sie na parke muzykow; patrzyli, jak sie wtaczam, a potem utkwili oczy w suficie z wszystkowiedzacymi usmieszkami na twarzach. Polnoc popchnal ku mnie talerz z jedzeniem i wcisnal mi w dlon jakis kubek. -Jedz - powiedzial. - Musisz zachowac sily. - Uniosl brwi, a ja odpowiedzialem mu mizernym usmiechem, ktory mial wyrazac wdziecznosc. Przelknalem kilka kesow, omal nie zwrocilem, reszte pozostawilem wiec na talerzu. Powedrowalem do telefonu i zadzwonilem do Darica, zeby sie upewnic, czy wszystko gra. Potem zadzwonilem do Miki, zeby i u niego sprawdzic. Kiedy skonczylem, wrocilem do pustego klubu i siedzialem tam samotnie, nie majac checi na nic innego... no, moze z wyjatkiem tego, zeby juz bylo jutro. Po chwili weszla Argentyne, owinieta w ten swoj szlafrok, i usiadla obok mnie. Poczulem nagly przyplyw goracych uczuc, kiedy na moj widok w jej pamieci pojawily sie obrazy z wczorajszej nocy - starala sie my slec o teraz, a wciaz wracala do wtedy... Ale kiedy spojrzalem jej w oczy, musiala odwrocic wzrok. Kiedy znalezlismy sie twarza w twarz w swietle dziennym, wspomnienie o tym, co zrobilismy poprzedniej nocy stalo sie zbyt realne, zeby mogla o nim myslec. Probowala cos powiedziec, ale nie mogla... Bo mimo wszystko jednak sie bala... tak bardzo, ze nawet sama przed soba za nic by sie nie przyznala, czego sie boi. Patrzylem, jak odwraca wzrok, i nie odpowiedzialem na to, czego nie powiedziala; gleboko w srodku balem sie tego samego. Po chwili siegnela reka do tylu glowy i wyjela skrzynke symbu, ktora nastepnie mi podala. -Chyba bedzie ci to potrzebne - odezwala sie wreszcie. - Sprobuj nie nosic tego przy sobie, jest troche kruche. Dzis wieczorem nie wystepujemy, wiec...To znaczy, mozesz z niej korzystac przez cala noc... Wzialem od niej przedmiot palcami nagle pozbawionymi czucia. -Kiedy masz sie spotkac z Darikiem? - zapytala, starajac sie zachowac rzeczowy ton. Obserwowala wlasne dlonie, jak skladaja sie na blacie stolu. -Nie dosc predko - odpowiedzialem z grymasem na twarzy. -Czegos jeszcze bedziesz potrzebowal, cos jeszcze moglibysmy dla ciebie zrobic? - zapytala, nadal wpatrzona we wlasne dlonie. -Pozwolicie mi tu wrocic? -Zawsze - odparla z lekkim usmiechem. Kiedy nic nie odpowiedzialem, podniosla sie, pocalowala mnie w czolo i odeszla. Ja zostalem na miejscu, zadowolony, ze znow moge byc sam, a jednoczesnie nienawidzilem kazdej sekundy tej samotnosci. Nie wiedzialem, dlaczego tak ciezko mi zniesc oczekiwanie, tak trudno mi o tym myslec. Ja sam to ustawilem, zadbalem przeciez o wlasny tylek, upewnilem sie, ze bede kryty. Nie musze nawet polegac na urzadzeniach, jesli zechce wezwac pomoc. Mam swoja psycho, dziala niezawodnie. Stryger troche mnie sponiewiera, to wszystko. Nie takie rzeczy znosilem. To moja gra, ja ustalam rzuty. Ale mimo wszystko mieklem caly w srodku, kiedy tylko pomyslalem o tym, co czeka mnie dzis wieczorem. Moze dlatego, iz nie sadzilem, ze jeszcze kiedys bede musial robic ze soba takie rzeczy. Na bransoletce rozdzwonil sie brzeczyk komunikacyjny, tak nagle, ze az podskoczylem. Siedzialem i sluchalem, jak dzwoni, rozwazajac w duchu, czy powinienem odebrac tutaj, czy raczej pojsc do kabiny publicznej; niemal balem sie tego, co w tej chwili moglbym od kogokolwiek uslyszec. Ale w koncu powloklem sie do budki. Twarz, ktora ukazala mi sie na ekranie, tak mnie zaskoczyla, ze przez sekunde nie pamietalem, jakie mam przypisac jej nazwisko. -Natan Isplanasky - podpowiedziala twarz, jakby zrozumiala, ze jej nie rozpoznaje. Nie odezwalem sie, bo nie mialem pojecia, co mowic. -Elnear opowiedziala mi... o tym, ze stracil pan prace u taMingow. Martwi sie o pana - dodal takim tonem, jakby podzielal jej zmartwienie. Poczulem, jak marszczy mi sie czolo na sama mysl, ze mogla mu opowiedziec szczegoly tej sprawy. Zastanawialem sie, co tak naprawde chodzi mu po glowie. -To ona kazala panu zadzwonic? - zapytalem, sam nie wiedzac, co w tej chwili we mnie przewaza: niechec czy niedowierzanie. -Nie - odparl. - Dzwonie, bo chcialem, zeby pan wiedzial, ze nie zapomnialem o tym, co mi pan mowil. -O czym? Zrobil zaskoczona, a w kazdym razie zmieszana mine. -O Robotach Kontraktowych. -Ach, to. - Spuscilem wzrok i parsknalem cichym smiechem. -Elnear mowila mi, ze mial pan po temu powody. Chcialbym o nich uslyszec. Podnioslem glowe. -A jaki to ma sens? - Nagle naszla mnie ochota, zeby rozwalic ten ekran. Zacisnalem piesci z calej sily i trzymalem tak, dopoki mi nie przeszlo. Nie odpowiedzial na moje pytanie. -Czy moze pan wpasc do mnie? -Nie moge - odparlem, potrzasajac glowa. -Nie moze pan? - powtorzyl, jakby nie bardzo doslyszal. -Nie moge. Zawahal sie, potem kiwnal glowa. -A moze ja przyszedlbym do pana? Albo moze spotkalibysmy sie w jakims innym miejscu? Kiedy tylko pan zechce. Gapilem sie na niego w zdumieniu. -Mowi pan powaznie? Jeszcze raz kiwnal glowa. -Nie moge. - Odwrocilem wzrok. - Mam teraz cos innego do zrobienia. A nie wiem, gdzie potem wyladuje. -To cos jest dla pana wazniejsze niz tamta sprawa? -Tak - potwierdzilem. Znow zaczynalem drzec. Juz mialem przerwac polaczenie, ale sie powstrzymalem. -Prosze posluchac, zadzwonie do pana, jesli... kiedy bede mogl. Kiedy tylko bede mogl. Pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Dobrze. W takim razie bede czekal. -Prosze powiedziec Elnear... prosze jej powiedziec, ze moim zdaniem wszystko pojdzie dobrze. - Rozlaczylem sie. Potem oparlem sie plecami o sciane, czekajac, az minie mi atak drzaczki. Kiedy sie opanowalem na tyle, by moc sie ruszac, nic nikomu nie mowiac, wyszedlem z Czyscca i udalem sie do srodmiescia, do domu Darica. Miejski dom Darica byl z zewnatrz gladki i pozbawiony wyrazu - swieta ziemia konglomeratowej szyszki, ktora pewnie ma tylez samo do ukrycia co jej wlasciciel. Przez dlugi czas stalem o zmierzchu w ogrodku przy ulicy, przygladajac mu sie i wylapujac jego nastroj, i probowalem sie zmusic, zeby podejsc do drzwi. Mika obiecal, ze bedzie mnie sledzil, ale go nie dostrzeglem. Musialem wierzyc, ze dotrzyma slowa, tak samo jak musialem wierzyc, ze nic nie pojdzie tak zle, zebym nie mogl sobie z tym poradzic. Jednak nie wierzylem ani w jedno, ani w drugie, kiedy przemierzalem pachnace wanilia trawniki, idac w strone drzwi. Drzwi otworzyly sie w odpowiedzi na kod, ktory dal mi Daric, kiedy tylko wszedlem na taras z polerowanych kamieni. Za drzwiami juz na mnie czekal. Nerwowym gestem ponaglil mnie do wejscia. -Cos ty tam tak dlugo robil, na milosc boska? - syknal, kiedy tylko drzwi zamknely sie za nami. - Wszyscy dookola mogli cie juz zauwazyc. -Nikt mnie nie obserwowal - odparlem. Zupelnie nikt. Nie widzialy mnie nawet skanery ochrony, dopoki nie nakazaly im tego odpowiednie kody. Wszystko tu bylo nadzwyczaj dyskretne. Rozejrzalem sie dookola w tym przycmionym swietle, nerwowo poruszalem dlonmi ukrytymi w kieszeniach. Ascetyczny wystroj wnetrza, ktory znalem juz z jego domu w posia- diosci, tutaj stal sie tak bezosobowy, ze czulem sie, jakbym znalazl sie w klinice. -Strygera tu nie ma. -Oczywiscie, ze nie - odparl wciaz jeszcze poirytowany. - Jeszcze za wczesnie. Wejdz dalej. - Chcialo mu sie odgrywac dobrego gospodarza tak samo jak mnie goscia, lecz mimo to poszedlem za nim dlugim podestem do ceramicznej jaskini salonu. Na samym srodku, w cylindrze nie wiadomo skad plynacego swiatla, stal emaliowany stol, otoczony niskimi siedziskami. Daric usiadl przy stole, a ja naprzeciw niego, nie spuszczajac zen wzroku. -Jak tam Argentyne? - zapytal niemal uprzejmie. -Zaspokojona - odparlem glownie po to, zeby mu dopiec. Spochmurnial zaraz. Ze stojacej przed nim karafki nalal sobie drinka i natychmiast wychylil go do dna. -Dlaczego nie rzucisz tego krwawiacego w srodku strze-pa? - dodalem. - Przeciez nic dla ciebie nie znaczy. Nikt dla ciebie nic nie znaczy. Poderwal gwaltownie glowe. Cierpienie, zlosc i zazdrosc, ktore zzeraly go od srodka, byly wystarczajaco prawdziwe. -Ty! - syknal, wycelowujac we mnie drzacy palec. - Jestes tylko bezimiennym bekartem. Nie masz prawa mnie osadzac. Nie bedziesz mi mowil w moim wlasnym domu, co ja mysle, czuje albo czego chce! Wzdrygnalem sie, kiedy jego wscieklosc przejechala ze zgrzytem po moich zszarganych nerwach. Utkwilem wzrok w karafce i szklankach na tacy przed nim. Na srodku stolu dzialalo cos na podobienstwo dryfu kontynentalnego: czulem to pod dlonmi - pod na pozor solidnie nieruchoma powierzchnia lekka wibracja popychala to wszystko w moja strone. Zahipnotyzowany, patrzylem, jak sie zblizaja. -Talerzowe ruchy tektoniczne - mruknal Daric, a ja, zanim zdolalem sie powstrzymac, wybuchnalem glosnym smiechem. Moje dlonie zabebnily o blat stolu. Przypominaly teraz jego rece, jakby ktos jakims cudem przyczepil mi je do reszty ciala. Daric popatrzyl na mnie, juz z powrotem opanowany, a w jego oczach dostrzeglem mieszanine ciekawosci i obrzydzenia. -Pieprz sie, dzentelmenie Daricu - odezwalem sie. -Napij sie - zaproponowal, kiedy karafka dotarla do mnie i zatrzymala sie. Napelnilem szklanke i przyjrzalem sie jej. Kiedy ja podnioslem, wyczulem u Darica gwaltowny wzrost napiecia. Zerknalem na niego, popatrzylem, jak pociaga nastepny lyk z wlasnej szklanki; odczulem, jak reaguje na wysokoprocentowy alkohol. W drinku nie bylo nic, czego tam byc nie powinno. Znow sie rozluznil, mimo ze ja jeszcze nic nie wypilem; nie obchodzilo go, czy wypije drinka, czy nie. Pociagnalem lyk, przez ktory zdretwialo mi wnetrze ust, a potem alkohol splynal do gardla i zagluszyl bol w zoladku. W tej chwili nawet lyk kwasu dobrze by mi zrobil. Wypilem jeszcze troche. A wtedy zaczelo mi sie krecic w glowie. Pokoj dookola mnie zaczal wirowac, a ja siedzialem i gapilem sie tylko z niedowierzaniem. -Byl bezpieczny... Jak...? - zdolalem jeszcze wydusic, lecz tych kilka slow wydalo mi sie najdluzszym przemowieniem w moim zyciu. -Ale szklanka nie byla - odparl Daric, wzruszajac ramionami. Usmiechnal sie. Jego twarz zaczela sie rozplywac. - To musi dobrze wygladac, wiesz, dla Strygera. Zaufaj mi. Nie zaufalem. Padlem twarza na blat stolu. Kiedy sie ocknalem, bylem juz gdzies indziej. Pod policzkiem mialem twarda, brudna podloge ze sztucznego wlokna. Mrugajac, unioslem twarz w gore. Bolala mnie glowa. Swiatlo tutaj bylo biale i ostre, nie takie jak swiatlocien tamtego pokoju, w ktorym ja i Daric probowalismy ukryc wzajemna nienawisc. Byla to kwadratowa skrzynka z jednym twardym, brzydkim krzeslem i metalowym lozkiem ze skrzynia na posciel. Jedne drzwi, zamkniete. Zadnych okien. Skads dobiegal odglos wlaczonego wentylatora - rzezacy dzwiek, ktory trwal i trwal, a brzmial tak, jakby maszyne zabijalo to miejsce. Przez chwile myslalem, ze jestem w Starym Miescie. Potem wydalo mi sie, ze snie jakis koszmar. A nie bylem w nim sam. Przede mna, oparty o drzwi stal Daric, a obok niego Stryger, ukryty w takich ilosciach ponurych i bezboznych szmat, ze az musialem dotknac jego mysli, chcac sie upewnic, ze to naprawde on. -Widzisz - odezwal sie Daric do ktoregos z nas, a moze do obu - jest. Probowalem sie podniesc, ale tylko upadlem z powrotem na twarz, bo okazalo sie, ze nie moge ruszyc rekami. Mialem je skute kajdankami na plecach. Przetoczylem sie na bok i wstalem, korzystajac jedynie z nog. Kiedy podnosilem sie chwiejnie, omalze nie wyladowalem z powrotem na podlodze, bo nieoczekiwanie cos mnie szarpalo za noge. Kostke mialem przywiazana sznurem do metalowej ramy lozka. -Ty sukinsynu - rzucilem do Darica glosem zdlawionym od paniki. Usmiechnal sie, a leciutenkie wzruszenie ramion powiedzialo mi: "To musi dobrze wygladac". -Witaj, Kocie - mruknal Stryger, glosem miekkim i cieplym, jakbysmy odbywali tu sobie zupelnie normalna pogawedke, jakbym nie stal przed nim w tym stanie - jak prowadzony na rzez. Zaczal sciagac z siebie bezksztaltny plaszcz z kapturem, w ktorym wygladal, jakby byl dwa razy wiekszy. Ja nie mialem juz na sobie kurtki ani butow. Zostalem tylko w tunice i dzinsach, a to nie najlepsza oslona. I wtedy przypomnialem sobie o skrzynce symbu. Wlozylem ja do kieszeni kurtki, a kurtki tutaj nie bylo. Zamarlem, starajac sie nie wpasc w panike, kiedy wywolywalem polaczenie, i nie myslec o tym, co bedzie, jesli go nie uzyskam. Ale zaraz znajoma siec energii wypelnila mi mysli jak plan miasta. Poszedlem za nia i odnalazlem skrzynke symbu, gotowa i wlaczona - mial ja Daric. Nakazalem sobie wziac gleboki oddech, potem drugi. Potem poslalem resztki skupienia, jakie mi jeszcze zostaly, zeby przez bialy szum i moj wlasny strach ruszyly jeszcze raz na poszukiwanie Miki. Stal gdzies na zewnatrz, niedaleko, wystarczajaco blisko. Wytropil mnie tutaj, gdziekolwiek to bylo, dokladnie tak jak mi obiecal. Czulem, jak podskoczyl, dzgniety potezna dawka mojej ulgi. Poslalem mu strumien obrazow na temat tego, gdzie jestem i co ma sie za chwile stac. A potem przerwalem kontakt, bo zorientowalem sie, ze Stryger cos do mnie mowil, a teraz czeka na odpowiedz. Pytal mnie, dlaczego, jak sadze. Bog zezwolil na to, zebym sie urodzil. -Co? - zapytalem, bo mimo ze wiedzialem, o co mnie pytal, tylko na tyle moglem sie zdobyc. Powtorzyl swoje pytanie. -Bardzo mnie interesuja twoje przekonania religijne - dodal cicho. - Tak dlugo musialem czekac na okazje, zeby o nich porozmawiac. - Stal oparty o swoja nieodlaczna laske, ktora polyskiwala w ostrym swietle, i wygladal tak, jakby rzeczywiscie mial za soba pol zycia w podrozy, ktora miala przywiesc go w koncu do tej smierdzacej nory tylko po to, zeby mogl tutaj pogadac ze mna o religii. -W takim razie, po co to wszystko? - zapytalem. Kajdanki wpijaly mi sie w nadgarstki, kiedy szarpalem rekami. Staralem sie nie patrzec na niego jak na wariata. -Bo to konieczne - odparl z westchnieniem. - A nasze pytanie brzmi: dlaczego ludzie i Hydranie sa tak do siebie podobni, ze moga sie nawet krzyzowac miedzy soba? Dlaczego Bog zezwolil na zanieczyszczanie naszej czystej rasy nienormalnymi genami? Dlaczego sie urodziles - ty, mieszaniec, zdegenerowa-ny pomiot tego aktu wbrew naturze? Jako ostrzezenie? Jako przyklad? - Czulem, ze mnie podjudza i zarazem podjudza swoja wlasna nienawisc. -Nie ma zadnego Boga - odparlem. - Gdyby istnial, nie byloby ciebie. Zerknalem na Darica: wycofal sie teraz w najblizszy drzwi rog, z twarza zlana potem, ale usmiechniety. - Nikogo z nas by nie bylo. Stryger poruszyl rekoma, a dol jego laski wystrzelil z nagla i wplatal sie miedzy moje nogi. Runalem ciezko na ziemie, nie majac czym zlagodzic upadku. Lezalem tak przez dluzsza chwile, czujac w nogach pulsujacy bol, zanim przetoczylem sie na bok, by dzwignac sie z powrotem na kolana. A on dalej stal spokojnie, wsparty na swojej lasce, jakby wierzyl, ze ugodzila mnie reka Boga, a nie jego wlasna. On naprawde wierzyl, ze to byla reka Boga. Jakos zdolalem wstac i cofnalem sie blizej lozka. Przysiadlem na nim, a w tym samym czasie poslalem mu do mozgu cichy palec mysli. Nie wzialem pod uwage kajdanek; teraz bede musial wykorzystac, co sie da, zeby nie zrobil ze mnie miazgi. -Zdaje sobie sprawe, ze nie mozna oczekiwac, abys zachowywal sie jak czlowiek cywilizowany - odezwal sie znowu Stryger. Aksamit jego glosu powoli sie przecieral, a spod niego wyzierala coraz wyrazniej naga, brutalna piesc. - Ale sadze, ze potrafisz mi na to odpowiedziec lepiej niz dotychczas. Wykrzywilem sie do niego. -Nie wiem, dlaczego zyje. Moze moja matka padla ofiara zbiorowego gwaltu martwych palek. Laska blyskawicznie strzelila w kierunku mojej glowy. Wyczulem jego ruch i uchylilem sie, ale ona zawrocila i walnela mnie od tylu, zanim zdolalem odzyskac rownowage, i zrzucila mnie z lozka na ziemie. Wyladowalem na twarzy. Znowu usiadlem, podnioslem sie na kolana, potem stanalem. Tym razem trwalo to dluzej, bo szlo mi znacznie ciezej. Z nosa ciekla mi krew, na ustach czulem swieza rane. Wpatrzylem sie w lsniaca mi w oczach siatke, zeby sie upewnic, ze odnotowuje dokladnie, jak bardzo to wszystko boli. (Dlaczego?) pomyslalem, bo nie moglem zlapac dosc oddechu, zeby zapytac o to glosno. (Dlaczego chcesz mi to zrobic?) -Brud! - wrzasnal przerazliwie. Koniec laski trzasnal o podloge, a potem walnal mnie w piers, zbijajac z nog. Znow zwalilem sie z nog. - Nigdy wiecej nie dotykaj mnie swoimi brudnymi... - urwal, przelknal ostatnie slowo, wzdrygnal sie. A potem dodal z nuta niemalze smutku w glosie: - Ja wcale nie chce tego robic... - Najgorsze bylo to, ze jakas jego czesc naprawde tego nie chciala. Patrzylem, jak sie zbliza, krok po kroku. - Ale Bog pokazal mi, ze to konieczne. Sam mi pokazales, ze zaslugujesz na kare. Samo twoje istnienie to bluznierstwo... Cywilizacja Hydran byla zepsuta. Postawili sie na miejscu Boga i dlatego ich cywilizacja musiala upasc. Odebrano jej laske. Tylko ludzie pelnej krwi sa dziecmi Bozymi, bo uznali role, jaka przypadla im w udziale. Tylko Ziemia jest czysta. Popatrzylem na niego, na wyciagnieta reke, na biale, bezlitosne swiatlo, ktore otoczylo go aureola... Starannie omijalem wzrokiem laske. -To wszystko to kupa gowna. Laska podskoczyla i zdzielila mnie w podbrodek, zwalajac mnie z powrotem na metalowa podstawe lozka, glowe mialem pelna wirujacych gwiazd. Wspialem sie po metalowej ramie i oszolomiony padlem dyszac ciezko, na smierdzacy materac. Mialem nadzieje, ze nie zlamal mi szczeki. Czulem na ciele nabrzmiale pregi, grube jak ramie. Zastanowilo mnie, dlaczego tym razem zupelnie nie wyczulem jego ruchu. -To nie my... - wybelkotalem i splunalem, szczesliwy, ze jeszcze moge ruszac ustami -... nie my jestesmy inni. Hydranie byli w calosci... To wy. Wy jestescie mutantami... pokrakami... nieudacznikami, pomylka...! - Krew skapywala mi z brody. -Niech cie diabli... - szepnal, a w srodku cos peklo mu jak stara szmata. Wtedy dopiero dostrzeglem - za pozno - czego bal sie najbardziej na swiecie: ze moge miec racje. Dawno temu mial wizje, w czasie smierci klinicznej po wypadku - wizje, ktora, jak wierzyl, zeslal mu Bog - snil, ze jego umysl wyszedl z ciala. Unosil sie wysoko nad nim, a potem przekroczyl ten niemozliwy do przejscia prog i wchodzil po kolei w umysly ludzi, ktorzy pracowali nad tym, zeby przywrocic go do zycia. Slyszal, jak mowia, znal ich mysli, niemalze kazdy ich sekret, zupelnie jak Bog. Zdolali go uratowac, sciagneli go z powrotem w cialo, gdzie bylo jego miejsce. Kiedy sie ocknal, zrozumial, ze juz nigdy wiecej nie poczuje tej czystej, prawie boskiej potegi... bo nie jest psychotronikiem. Poczulem, jak zadza Daru, ktorego nigdy nie posiadzie, zzera go od srodka razem z oblakancza nienawiscia do tych, ktorzy sie z nim urodzili. O moj Boze, pomyslalem i natychmiast tego pozalowalem. -Wydaje mi sie... - mruknal, przygladajac mi sie z gory z bezmyslnym smutkiem - ze to ci wyjdzie na dobre. - Koniec laski wyladowal na moim zoladku, zgialem sie wpol, a wtedy poprawil mi z boku twarzy, roztrzaskujac ucho. Lezalem tam, gdzie padlem, na brudnej piankowej podlodze, sluchajac wlasnych jekow, w nadziei, ze jesli nie bede sie ruszal, pozwoli mi chwilke odpoczac. Krew coraz bardziej zalewala mi oczy i kark. Nie mialem jak jej otrzec. Niedobrze, ze rany glowy musza tak cholernie krwawic. Nic nie slyszalem na to zbite ucho, mialem w nim pelno krwi. Zastanawialo mnie, dlaczego z takim trudem czytam w jego myslach. Cos tu nie bylo w porzadku. Moze skrzynka symbu pochlania zbyt wiele z mojej koncentracji. Ale to jest najwazniejsze, bo inaczej cala reszta nie mialaby zadnego sensu... Coraz ciezej bylo mi pamietac, ze cokolwiek tu ma miec jakis sens. Usiadlem, w uszach nadal glosno mi dzwonilo; dalem sie walnac w zebra i ponownie zrzucic z lozka. Tym razem dal mi nawet czas, zebym sie przetoczyl, zanim trzasnal mnie prosto w genitalia. Zwinalem sie z mdlacego bolu, a on przyladowal mi w nerki. (Daric!) probowalem krzyknac w myslach, ale nie dalem rady. Zbyt malo zostalo we mnie opanowania, zbyt wiele bolu - ten bol wciekal w ich mysli jak krew, az w koncu uslyszalem krzyk Strygera, ktory zaczal walic we mnie raz za razem, zebym przestal cierpiec na glos. -Daric! - Lkalem teraz, ale nic mnie to nie obchodzilo. - Daric... -Patniku... - odezwal sie Daric pustym i odleglym glosem. - Patniku! - powtorzyl glosniej, niemalze z przestrachem. Podszedl do nas, wchodzac w zasieg mojego wzroku. Zacisnal dlon na ramieniu Strygera, obrocil go ku sobie. - Jest... jest mi na chwilke potrzebny... Stryger zastygl w bezruchu, odsunal sie na bok jak w transie i pozwolil Daricowi przykucnac przy mnie. -Wystarczy? - szepnal Daric. Kiwnalem glowa i zamknalem oczy. -Nie... - odparl ochryple - nie wydaje mi sie. - Otworzylem oczy. Potarl palcem moje rozbite wargi; palec zaczerwienil sie od krwi. Wlozyl go sobie do ust i ssal z usmiechem. Wyprostowal sie i wstal. - A przy okazji... - Jego palec splynal mi ponownie przed oczy, tym razem mial cos przyczepione na czubku. - To chyba twoje...? - Spojrzalem zezem - przylepka z narkotykiem. Ta zza mojego ucha. Zabral mi ja, kiedy stracilem przytomnosc. Przez caly ten czas moja psycho powoli zamierala. Strzepnal z palca przylepke. Zaklalem, miotajac sie nieudolnie, probowalem podciagnac kolana pod siebie, probowalem zobaczyc, gdzie wyladowala. Kopnal mnie jeszcze w zoladek, zwalajac z powrotem na podloge i tak mnie zostawil. (Mika!) - wlozylem w to wezwanie wszystko, co jeszcze mi zostalo, modlac sie, zeby teraz, w godzinie potrzeby, moj Dar rzeczywiscie do mnie wrocil. Ale nic z tego. -Mika! - wykrzyczalem ochryple. A wtedy Stryger jeszcze raz wzial swoja laske, a ja juz tylko wrzeszczalem bez slow. Probowalem go kopnac, probowalem sie odczolgac, ale wszystko na nic. Uzywal swojej laski jak prawdziwy artysta, kiedy lezalem juz przed nim bezbronny i bezsilny. Wykorzystywal ja tak, by wywolywac jak najwiecej bolu w jak najwiekszej liczbie miejsc, ale nigdy tak, zebym po ktoryms ciosie stracil przytomnosc. Gdzies w srodku tego wszystkiego zgasla siatka w mojej glowie. A ja zrozumialem, ze moje wsparcie przepadlo, bylem sam w tym bezimiennym miejscu - sam z dwoma ludzmi, ktorzy najbardziej mnie nienawidza i ktorzy w calym wszechswiecie najbardziej zycza mi smierci. Wszystko to zaszlo juz za daleko, o wiele dalej, niz przewidywal plan. Stryger mnie zabije - a Daric zlize potem krew z mojego trupa i nikt nigdy o niczym sie nie dowie... Nie pozostalo nic, czego moglbym sie uchwycic, kiedy bol sciagal mnie coraz glebiej, zanurzajac w leku i wspomnieniach... Znow znalazlem sie na ulicy, siedmio- czy osmioletni dzieciak z dziura w glowie tam, gdzie powinna byc jego przeszlosc, glodny i zziebniety. A facet, ktory czasem dawal mi ja kies resztki, powiedzial: "Wejdz do srodka". Myslalem, ze znam ulice, znam zasady, wiem, co robie. Nigdy nie slyszalem, zeby ktos zle o nim gadal. Ale u siebie w pokoju facet sciagnal gacie i wyjasnil mi, co mam mu zrobic. Powiedzialem, ze nie chce, a wtedy w jednej sekundzie jego mila, usmiechnieta twarz zrobila sie straszna z wscieklosci. Wyciagnal noz, przycisnal mi do gardla i wycedzil: "Zrob to albo cie zabije". No i zrobilem, skamlac z obrzydzenia, ale myslalem, ze potem mnie pusci. Nigdy nie slyszalem, zeby kogos zabil, kiedy to zrobie, on mnie pusci... Ale mnie nie puscil. Blagalem go, probowalem sie wyrywac, ale zacial mnie nozem i zerwal ze mnie ubranie. Rozciagnal mnie na lozku i zaczal robic ze mna rozne obrzydliwe rzeczy. Powiedzialem sobie, ze to tylko jakis pieprzony pedofil musi sie wyladowac, to nic takiego, jesli tylko wyjde z tego zywy. Ale robilo sie coraz gorzej i gorzej, bolalo tak, ze az krzyknalem, a wtedy on zaczal mnie bic, wrzeszczac, ze to wszystko moja wina, jakbym to ja go do tego zmusil - az w koncu wszedzie bylem obolaly i pokrwawiony, ale to wciaz jeszcze byl tylko bol, przeciez nie moze trwac wiecznie. A potem przewrocil mnie na brzuch i wlazl na mnie. Nagi i bezsilny pod jego ciezarem wrzeszczalem z calych sil, kiedy wnetrze rozdarl mi bol, o ktorego istnieniu nawet nie moglem wiedziec. "O Boze, przestan...!" - darlem sie, zeby ktos przyszedl mnie ratowac, ale nie bylo tam nikogo, kto moglby przejac sie moimi krzykami. I wcale sie nie konczylo. Ochryplem od krzyku, lkanie przeszlo w wymioty; a to trwalo i trwalo, dopoki nie pozostalo nic procz prawdy... Oslepiony bolem widzialem, jak otwiera sie przede mna czarna czelusc, ktora mnie polknie, rozpoznalem w koncu, ze mokra rzeka, ktora gna przeze mnie, to moja krew, ze nigdy juz nie wydostane sie z tego pokoju, ze ja, o Boze, ja tu umieram, wszystko skonczone, skonczone, a ja spadam, spadam, prosto w te czern... W pokoju dookola siebie uslyszalem huk eksplozji, ktory rozsadzil moj koszmar na jawie. A potem nastapila cisza, mimo ze w myslach nie przestawalem wrzeszczec. Razy ustaly, ale bol trwal dalej. Otwarlem to jedno oko, ktore jeszcze dalo sie otworzyc, oslepiony naga biela swiatla, a przede mna, jak jakies trzy-de, rozwinal sie obrazek z rzeczywistosci: Stryger stoi nieruchomo, z rozdziawionymi ustami gapi sie na cos, na kogos w miejscu, gdzie przedtem byly drzwi. Daric umyka bokiem jak pajak, a do pokoju wkracza Mika. Stanal jak wryty, kiedy mnie zobaczyl. Zmruzyl oczy, powoli pokrecil glowa, ale to, co dzialo sie teraz na jego twarzy, ukryte bylo za szyba pancerza. Podniosl glowe i popatrzyl na Strygera. -A wiec - mruknal glosem zduszonym od gniewu, kiedy wodzil wzrokiem od Strygera do Darica. - Znow mnie oszukujesz, ty parszywy swirusie... - W tej czesci umyslu, ktora jeszcze dzialala, zorientowalem sie, ze chroni mi tylek, zeby wszystko dobrze wygladalo. Stryger wciaz gapil sie na niego z rozdziawiona geba, tylko oczy otwieraly mu sie coraz szerzej i szerzej z niedowierzania tak absolutnego, ze niemal zaparlo mu dech w piersiach. Wygladal, jakby ogladal przed soba diabla w ludzkiej skorze i moze rzeczywiscie tak wlasnie myslal. Moze zreszta mial racje. Wybuchnalem smiechem, a moze placzem. Mika zaczal isc w moja strone. Stryger zamknal wreszcie gebe, kiedy Mika odepchnal go na bok z taka sila, ze omal nie stracil rownowagi. Kiedy zdal sobie sprawe, ze to zwykly czlowiek i w dodatku nakryl go na tym, co tutaj robil, uniosl laske do gory... Mika ogluszyl go ze swojej broni, nawet sie nie ogladajac. Stryger zwalil sie na ziemie jak podciety. Mika przykucnal, wyciagnal do mnie zbrojona w cwieki dlon. -Nie... nie... - wybelkotalem wsrod platow krwawej piany, jaka dobyla mi sie z ust; cale cialo skurczylo sie ze strachu przed dotknieciem, a w myslach wciaz jeszcze mialem pelno rozbitego szkla. Cofnal reke i podniosl oslone helmu, zebym mogl zobaczyc jego twarz. -Kocie - powiedzial. - To ja. Mika. -Mika... ja cie nie oklamalem... -Z czym? - Nic nie rozumial. -Z tym uwolnieniem... -Tak. Wiem. -Nie daj im mnie wiecej bic. -Nie dam - zapewnil i dodal cicho: - Nie jestesmy na Popielniku. Juz od dawna, bracie... -Wiem... - wymamrotalem, starajac sie podniesc glowe. - A gdzie? -Gdzie jestesmy? Tuz przy Samym Koncu. -Pasuje. Skrzywil twarz w polusmiechu i poczekal, az wroce do rzeczywistosci. Potem wyciagnal spod pancerza czerwony szalik i unioslszy mi glowe, koncem otarl mi twarz z krwi i sliny. -Slyszales...? - wydusilem z siebie, choc nawet nie bylem pewien, czy zrozumie. - Slyszales mnie...? - Nadzieja przejela mnie wtedy bolem tak samo mocnym jak cale moje cialo. -Czy slyszalem? - Potrzasnal glowa. - Nic, cholera, nie slyszalem po tym, jak raz rabnales mnie swoja psycho. Dlatego przyszedlem. Pomyslalem sobie, ze cos za dlugo to trwa, ze cos musialo pojsc nie tak... Zdlawiony wlasnym rozczarowaniem, zanioslem sie kaszlem. Od kaszlu tak zabolalo mnie w piersiach, ze prawie sie porzygalem. Podniosl mnie na tyle, zebym mogl usiasc, i tak mnie przytrzymal. Zaskamlalem, bo kazdy zmaltretowany milimetr mojej skory nienawidzil tej pozycji, nie moglem dotykac porozbijanej, zalanej krwia twarzy. Wzial do reki moje kajdany i az steknal z obrzydzenia. -To Darica... - wybelkotalem, starajac sie odwrocic glowe. -Kaz mu... Ale zaraz poczulem jakis wstrzas, a za moimi plecami cos zaiskrzylo, kiedy Mika osobiscie likwidowal zamek. Kajdany spadly mi z przegubow, rece polecialy swobodnie do przodu. Mika oparl mnie jak lalke o bok lozka i przecial sznur na kostce. Odwrocil sie, zeby popatrzec na Darica, przycisnietego do oplutej sciany i wedrujacego wzrokiem od lezacego ciala Strygera do nas i znow do Strygera. -Co sie stalo? - Mika kierowal to pytanie do mnie, choc nadal patrzyl na Darica. - Co poszlo zle? -On. Ten oszukanczy lajdak... - powiedzialem, takze nie mogac oderwac wzroku od Darica. - Zabral mi prochy. Nie moglem... -glos mi sie zalamal. - Cholerna pijawo, pozwolilbys mu... -Mam ich obu zabic? - zapytal Mika, podnoszac sie powoli na nogi. -Nie - rozjeczal sie Daric, wargi mial jak z gumy, kiedy probowal to wszystko rzeczowo wytlumaczyc. - Powstrzymalbym go, Kocie. Jeszcze chwilka... - Otarl twarz rekawem. - Jeszcze tylko chwilka, to musialo dobrze wygladac. Przeciez widziales, ze panowalem nad sytuacja. On zyje, prawda, on chyba zyje...? - Patrzyl znow na Strygera. -Jeszcze tak - odpowiedzial mu Mika. - Ale zaraz sie tym zajme. -Nie! - wydyszalem. - Jezu, tylko nie to! - potrzasnalem rozpaczliwie glowa, rozbryzgujac dookola krew. Obejrzal sie na mnie z niedowierzaniem. -Czemu, do cholery? -Bo... zrobisz z niego... cholernego... meczennika. - Wspialem sie po lozku i zwalilem na materac. Bol z tym zwiazany wywolal suchy odruch wymiotny. Mika zaczekal, az odzyskam z powrotem glos. - Zabijesz go... to wygra mimo... wszystko. Poza tym chce, zeby zyl... Inaczej za malo bedzie cierpial. Skrzywil sie, ale opuscil reke. -Chcialem sie tylko przekonac. -O czym? Popatrzyl na mnie dziwnie. -Ze robisz to nie dlatego, ze wiesz, jak on sie czuje. - Blysnal do mnie zebami w usmiechu. - A co z dzentelmenem? - Skinal glowa w strone Darica. -Jeszcze go potrzebuje... do jutra. - Teraz i ja spojrzalem na Darica. - Wiesz, co masz robic. Jesli nie zrobisz... sam cie zabije. - W milczeniu skinal glowa i oblizal wargi. -Zabierz to stad - nakazal Mika Daricowi, wskazujac palcem Strygera. -Jak? - zapytal Daric. Wygladal, jakby to jego ogluszono wystrzalem. -Wywlecz. -Ale... Cos mu musze powiedziec, kiedy sie obudzi... - Daric spojrzal na mnie wzrokiem tak samo pustym jak ton jego glosu. - Bedzie wiedzial, ze cos... -Powiedz mu... ze moj kochanek... byl bardzo zazdrosny. - Zasmialem sie i zaraz zaklalem, bo nawet to bolalo bardziej, niz moglem zniesc. Daric wciaz nie mogl oderwac ode mnie wzroku, a przez twarz przebiegaly mu nerwowe tiki. Ale po chwili skinal glowa potulnie i powlokl sie przez pokoj do lezacego Strygera. Ujal go pod pachy. Patrzylem, jak wychodzi przez zniszczone drzwi jak grabarz, wlokac Strygera za soba i klnac pod nosem. -Tego jeszcze nigdy w zyciu nie zrobilem - odezwal sie Mika, kiedy przestalismy ich juz slyszec. -Czego? -Pozwolilem zyc komus, kogo powinienem byl zabic. Steknalem. -Ja tez zrobilem cos... czego nie robilem... -Co? -Zeszczalem sie w gacie. Spojrzal na moje spodnie i juz mial sie rozesmiac, ale natychmiast spowaznial. Ja tez. Plama na portkach byla czerwonawa. -Chodz - powiedzial po chwili. - Lepiej cie stad zabiore. - Znow ruszyl w moja strone. -Czekaj... Mika. Przylepka... - Dotknalem reka krwawej miazgi, ktora Stryger zrobil mi z ucha. - Potrzebna mi. - Chcialem wstac, ale nie moglem. - Tu gdzies jest. Pomoz mi... Nie moge myslec... -Nie mozesz myslec, bo ten gnojek rozchrzanil ci cala cholerna czaszke - rzucil Mika, marszczac brwi. Ale zawrocil i zaczal przeszukiwac podloge, az znalazl. Przytknal mi ja za drugie ucho. -Teraz bedzie dobrze - oswiadczylem. Drzaca reka otarlem podbrodek. Wstalem z lozka i padlem na twarz. Przygladal sie, jak lece, a potem pozbieral mnie z powrotem i delikatnie podtrzymal. -Cpun. Pokiwalem glowa, choc bol wyciskal mi lzy spod powiek.-Nie moglem stac o wlasnych silach. Laska Strygera wciaz jeszcze lezala przede mna na podlodze, umazana moja krwia. -Mika... -No? -Czy to juz naprawde koniec? Popatrzyl na laske. Kopnal ja w drugi kat pokoju. -Koniec. Wezme cie teraz do domu. 34 Najpierw jednak Mika zabral mnie do kliniki - do takiej, w ktorej nie zadaja zbyt wielu pytan. Poskladanie mnie zajelo im reszte nocy. Chcieli, zebym tam zostal, ale byl juz ranek, a ja mialem duzo do zrobienia. Spojrzeli raz na Mike i juz sie nie upierali. Wrocilismy do Czyscca.Argentyne stanela jak wryta na srodku korytarza, kiedy zobaczyla, jak wchodzimy. Dlonmi wczepila sie kurczowo w rekawy szlafroka i stala tak w milczeniu, sama do siebie sie tulac, czekala, az podejdziemy blizej. Kiedy juz do niej doszlismy, zawolala tylko: -Aspen! -W porzadku. - Potrzasnalem glowa; poruszalem sie jak w zwolnionym tempie pod wplywem tych wszystkich srodkow przeciwbolowych i uspokajajacych, jakie mi zaaplikowali. Spojrzala mi w twarz i nie bardzo mogla w to uwierzyc. -Juz sie tym zajalem - odezwal sie Mika, kiedy za jej plecami pojawil sie Aspen. -Daric ma skrzynke - powiedzialem. -Pieprzyc skrzynke - odpowiedziala zalamujacym sie glosem. - Przydala ci sie? Pokiwalem glowa. -Daric zrobil wszystko, co ci obiecal? -Wszystko... a nawet wiecej - rzucilem kwasno. - Mialas od niego jakies wiesci? Potrzasnela przeczaco glowa, wciaz przygladajac mi sie niepewnie, potem zerknela na Mike. -Musze isc do Zgromadzenia. - Musialem sie przekonac, czy on tam jest, czy bedzie tam Stryger, ze wszystko pojdzie jak trzeba. -Nie mozesz. - Argentyne patrzyla na mnie tak, jakbym wciaz byl w szoku. -Nie mam gniazdka. - Dotknalem glowy. Wyjeli mi je w klinice. Stryger i tak je potrzaskal, razem z reszta zawartosci mojej czaszki. - Chce tam byc i patrzec, kiedy to sie bedzie dzialo. -Ty i kilka miliardow innych ludzi - odparla. - Nie wpuszcza tam nikogo, kto nie ma prawa tam byc. Zaklalem. -Mam prawo... -Kocie - wtracil Mika. - Nie pomyslales o jednym: co sie bedzie dzialo, kiedy Daric podlozy im ten program do systemu. Zadzierasz z Federacja. Lepiej nie wystawiaj glowy, chlopcze. Zlap to sobie na Indy. Stalem, mierzac ich oboje gniewnym spojrzeniem, az wreszcie ugialem sie pod polaczonym ciezarem ich zdroworozsadkowych argumentow. -Taa... - Nagle przestalem miec taka pewnosc, ze chce tam byc, kiedy cale Zgromadzenie bedzie przezywalo to, co przydarzylo mi sie ostatniej nocy. - Chyba tak zrobie. -Odpocznij troche - dodala Argentyne, kladac mi dlon na ramieniu. - Wszystko zacznie sie dopiero za kilka godzin. -Taa... Chyba tak zrobie. -Przeswietlili ci te rany na glowie? - zapytal mnie Aspen, obejrzawszy moja posklejana twarz okiem profesjonalisty. Wzruszylem ramionami, bo trudno mi bylo powiedziec, czy nie wiem, czy tylko zapomnialem. -Dostal pelny zestaw - odpowiedzial mu Mika. - Ci z So-ule wiedza, co robia. Czesto miewaja przypadki wstrzasu. Aspen pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Za kilka dni bedziesz sie czul, jakbys mial zupelnie nowe cialo - zwrocil sie do mnie tak zadowolonym tonem, jakby to on mnie poskladal. -Ale wciaz bede pamietal, jak bylo w tym starym. - Odwrocilem sie do niego plecami, bo poczulem w gardle twarda gule, i zaraz ruszylem niepewnym krokiem w glab korytarza. Wydawalo mi sie, ze schody na pietro wioda dzis az na sam Ksiezyc. Jedno oko mialem zaklejone, wiec nie moglem nawet dobrze dojrzec, gdzie sie zaczynaja. Mika pomogl mi wejsc i umiescil mnie w pokoju Argentyne. Lezalem na jej lozku nieruchomo i z zamknietymi oczyma... ale pod ta mgla srodkow usmierzajacych i uspokajajacych caly moj organizm wciaz drzal w napieciu, czekajac na kolejny cios. Przez ostatnie trzy lata moje zycie bylo jednym wielkim klamstwem. Udawalem, ze jestem wolnym obywatelem Ludzkiej Federacji, z wlasnym umyslem, imieniem i prawem do swego rodzaju dumy... Ale Stryger wydarl mi wszystkie zludzenia w taki sam sposob, jak przed laty jakis bezimienny zboczeniec zdarl ze mnie ubranie i nauczyl mnie, ze jestem tylko bezsilna ofiara w pokoju, z ktorego nie ma wyjscia. Przewrocilem sie na brzuch i ukrylem twarz w dlawiacej ciemnosci poscieli, kiedy uslyszalem, ze Mika zbiera sie do wyjscia i za chwile zostawi mnie samego. Czulem, ze mi sie przyglada. A po chwili cichutko zawrocil i usiadl na krzesle. Unioslem lekko glowe, zeby popatrzec na niego zdrowym okiem - siedzial i patrzyl w okno. Siegnalem i dotknalem mysla jego mysli tak, zebym tylko ja o tym wiedzial. A potem w koncu poczulem sie bezpieczny i zasnalem. Kiedy obudzilem sie kilka godzin pozniej, wciaz jeszcze tu byl. Byla tu takze Argentyne, wolala mnie po imieniu i mowila, ze zaczyna sie transmisja w sieci. Czulem sie teraz lepiej niz przed zasnieciem, ale i tak w skali od jednego do dziesieciu moje samopoczucie plasowalo sie w okolicach minus pieciu. Jakos udalo mi sie wstac i powedrowalismy na dol, do klubu. Byli tam juz wszyscy muzycy, a takze kilkoro ludzi, ktorzy pracowali w Czysccu. Kiedy wszedlem, czulem, jak przemykaja po mnie spojrzenia pelne niezdrowej ciekawosci. Nikt nie mial ochoty zbyt dlugo spogladac mi w twarz. -Ktos potrzebuje helmu? - Odzwierny machnal jednym w moja strone, kiedy go mijalem. Z helmem na glowie widzi sie wyrazniej, obrazy staja sie bardziej rzeczywiste... Pokrecilem odmownie glowa. Trojwymiarowy obraz Izby Zgromadzenia Federacyjnego, zaczal juz wypelniac scene, kiedy opuscilem sie na poduszki przy jednym ze stolow. Na jej tle Shander Mandragora pojawial sie i znikal, podtrzymujac uwage widzow krotkimi przypomnieniami roznicy zdan, prawdziwych i wyimaginowanych, ktore doprowadzily do tego glosowania - probowal podtrzymac zainteresowanie widowni wynikiem glosowania, ktory, jak sadzil, jest juz z gory przesadzony. Wyjasnial wszystko miliardom obecnych i przyszlych widzow, ktorzy i tak nie beda w stanie pojac znaczenia tego wszystkiego, zreszta zupelnie tak samo jak on. Patrzylem, jak przeplywaja przede mna coraz to nowe sceny i twa rze, a od nieustannych zmian tla zakrecilo mi sie w glowie. Poszukalem wiec wzrokiem znajomych. Kamery pokazywaly Elnear, ktora czekala na podium dla mowcow. Jako czlonek Zgromadzenia poprosila o pozwolenie na wygloszenie mowy przed glosowaniem i otrzymala je. A potem Stryger zazadal tego samego. On takze tam byl, zywy, czysciutki, doskonaly. Oboje zajmowali teraz swoje miejsca jak pionki w jakiejs grze. Ale byla jeszcze jedna twarz, ktora bardzo chcialem tu zobaczyc. -Daric - rzucila Argentyne, podnoszac reke, kiedy powoli okrazajaca cala izbe kamera przesliznela sie w koncu po jego twarzy. Byl na swoim miejscu i zaraz zniknal, ledwie go zdazylem dostrzec. Ale byl. Kiwnalem glowa i z powrotem zapadlem sie miedzy poduszki, nie wytezajac wiecej swego jedynego teraz oka. Argentyne wcisnela mi w zabandazowane rece kubek czegos goracego i nieszkodliwego. Wypilem do dna. W koncu ustalo to nie konczace sie przemieszczanie, poprawianie i wlaczanie dostepow, bo Obieralny Przewodniczacy Zgromadzenia wezwal delegatow do zamknietego systemu na obrady. Dzwignalem sie wyzej, kiedy zapowiedzial zaproszonych mowcow, ktorzy jeszcze raz wyloza swoje racje, jakby mialy one jakiekolwiek znaczenie. Pierwsza wezwal na latajace podium Elnear. W swoim przemowieniu mowila mniej wiecej to samo co w otwartej debacie, bo wlasciwie nie bylo tam juz nic wiecej do dodania, tyle powinno wystarczyc. Slyszalem w jej glosie narastajace napiecie, ktorego teraz nie moglem wyczuc w niej samej, kiedy przeciwstawiala sie tylu juz z gory ustalonym glosom. A kiedy zakonczyla przemowe, Stryger wstal, zeby zajac jej miejsce na mownicy. Patrzylem, jak sunie przez polyskujaca bialo-blekitna sza-cownosc Zgromadzenia Federacyjnego, otoczony aprobata jak aureola. Tym razem nie mial przy sobie laski. Ale jesli nawet to, co mi wczoraj zrobil, albo to, co przytrafilo sie jemu, wywarlo na nim jakiekolwiek wrazenie, nic z tego nie przedarlo sie do jego postawy i promienistego blasku. Moze tylko upewnil sie jeszcze mocniej, ze Bog jest po jego stronie, ze jego krucjata jest ze wszech miar sluszna i sprawiedliwa. Patrzylem, jak sie zbliza, i czulem, ze jakims cudem teraz mnie widzi; czulem, ze tone... Mika pochylil sie nade mna i szturchnal mnie lekko. -Oddychaj! Nabralem powietrza w pluca. Stryger dotarl juz do podium. Zaczal mowic, a Shander Mandragora kolejny raz przy- pomnial nam, ze Stryger mowi na glos nie dla efektu, ale dlatego, ze tylko w ten sposob moze sie komunikowac z publicznoscia... Jakby to przemawialo na jego korzysc, jako symbol jego czystosci, jego oddania zwyklemu szaremu czlowiekowi. -Bo nigdy nie bedzie mogl miec Daru - mruknalem pod nosem. - A skoro nie moze go miec, nie zadowoli sie zadna namiastka. Argentyne rzucila mi zdumione spojrzenie. -Myslalam, ze nienawidzi psychotronikow... - Spojrzeniem szybko umknela w dol, kiedy znow ujrzala na mojej twarzy zywy tego dowod. -Rzeczywiscie nienawidzi - potwierdzilem. - Znasz moze lepszy powod? Przygladalem sie, jak Stryger blogoslawi czlonkow Zgromadzenia, nazywajac ich ostojami pokoju i porzadku... Mowil, ze staje przed nimi ten ostatni raz, zeby mowic w imieniu niezliczonej rzeszy istot ludzkich, ktore sa realna podstawa istnienia Federacji, ktorych sila i liczba umozliwia jej istnienie... Ktore ufaja, ze Zgromadzenie uczyni to, co sluszne... No, dalej, Daric - myslalem. Dalej... Nie powinienem byl dac sie przekonac - powinienem tam byc. Stryger zblizal sie juz wyraznie do konca, za minute bedzie juz za pozno, zacznie sie glosowanie... -Wiem, ze sie ze mna zgodzicie - dodal na koniec, posylajac ostatni usmiech sluchaczom - poniewaz koniec koncow nam wszystkim chodzi przeciez o to samo... W glebi duszy jestesmy do siebie podobni. - Opuscil podwyzszenie, odwrocil sie i zaczal isc w strone swojego miejsca na sali. -Nie! - rzucilem rozpaczliwie. - Nie! Ty draniu, ty dwuli-cowy... - Mika zlapal mnie za ramie, kiedy chcialem wstac. Az nagle wsrod milczacego tlumu w izbie Zgromadzenia cos wyraznie zaczelo sie dziac. Zaczeli wydawac z siebie niespokojne dzwieki jak poszum morza, a w powietrzu zmaterializowaly sie nagle nasze powiekszone postacie: Strygera i mnie. Daric wykorzystal siebie jako drugie zrodlo obrazu dla skrzynki symbu. To sie naprawde dzialo... naprawde. Znow opadlem na poslanie, zapatrzony w obraz, bo kamery, ktore przedtem robily zblizenie twarzy Strygera, odjechaly nagle w tyl, zeby objac caly ten obraz, przez co wydawalo sie, jakby Stryger skurczyl sie nagle na scenie. Patrzylem, jak w powietrzu jego rozdeta podobizna otwiera usta, powtorzylem slowa, ktore z niej wyszly, jeszcze zanim zdazyly dotrzec do reszty ogladajacych. Prawdziwy Stryger zastygl w bezruchu, jego twarz wyrazala krancowe zmieszanie. Kamery rejestrujace przebieg obrad podlaczono przez siec wprost do systemu Zgromadzenia, przez co lapaly dzwiek rownoczesnie z obrazem. Pozbawiony wszelkiej biocybernetyki, nie mial pojecia, co wszyscy widza nad jego glowa i co teraz slysza... Obrocil sie w miejscu i ruszyl z powrotem w strone podium w poszukiwaniu przewodniczacego. Zdumial sie, kiedy zobaczyl nad soba rozdete obrazy, bo jak czlowiek we wnetrzu chmury nie umial rozpoznac ich ksztaltow. Z tylu za nim Elnear i przewodniczacy patrzyli na to wszystko w niemym zdumieniu, nie dowierzajac wlasnym oczom. Zobaczylem, jak Elnear zakrywa usta dlonia, kiedy mnie rozpoznala. A potem Stryger znalazl sie w samym srodku wlasnego obrazu, rejestrowanego teraz z punktu widzenia ofiary, a wzniesiona laska opadla do ciosu. Mialem ochote zacisnac oczy, kiedy widzialem, jak leci -ale nie moglem, patrzylem, jak sie zbliza, zobaczylem gwaltowna zmiane obrazu, kiedy mnie dosiegnela. Slyszalem trzasniecie drewna o kosc i zobaczylem, co mi wtedy zrobila. Przygryzlem przycisnieta do ust piesc. Na sali daly sie slyszec krzyki. Ponad nie wszystkie przebijal sie jednak moj glos, mowilem Strygerowi, dlaczego nienawidzi psychotronikow, i zobaczylem, jak mi odpowiada... Scena holoobrazu podzielila sie teraz na dwoje: polowa skupiala sie na scenie bicia, a druga rejestrowala to, co sie dzialo na sali, gdzie ogarnieci panika czlonkowie Zgromadzenia padali na siebie nawzajem, wrzeszczeli, wymiotowali, probowali wstac, uwolnic sie od tego, co im na sile wtlaczano przez nieprzery-walne polaczenie z systemem Zgromadzenia. Przewodniczacy znalazl sie teraz na podium i odepchnawszy Strygera na bok, probowal wykorzystac znajdujacy sie tam dostep, zeby jakos opanowac system i tych, co z niego korzystali. Stryger polecial na bok i wtedy wreszcie zobaczyl to, co obserwowali wszyscy inni - siebie samego, powiekszonego do znacznych rozmiarow, tlukacego mnie na miazge na oczach miliardow swiadkow. A wtedy, rownie niespodziewanie jak sie pojawil, obraz zniknal. W tej samej chwili musial tez zniknac z systemu Zgromadzenia, bo rozwrzeszczany tlum w Izbie zaczal powoli cichnac. Czlonkowie opadli z powrotem w swoje fotele, a ich krzyki i przeklenstwa zaczely z wolna przechodzic w zadajace wyjasnien pytania. W ciagu minuty na sali zapanowala absolutna cisza. Nie wiedzialem, co teraz robia, bo nawet kamery wiadomosci nie mogly tego zlapac. Wychylilem sie do przodu przez blat stolu, zacisnalem piesci, nie dbajac o to, jak zareaguje moje cialo, bo musialem wiedziec, czy zadzialalo, a siedzac tu, nic nie moglem stwierdzic... Stryger ruszyl z powrotem w strone podium, a w oczach gorzaly mu ognie piekielne. Ale zanim zdolal zapanowac nad sytuacja, wyprzedzila go Elnear, zagradzajac mu droge, sciagajac na siebie uwage Zgromadzenia i kamer. Przewodniczacy odsunal sie na bok, ustepujac jej miejsca, ustepujac z drogi tej, ktora byla jedna z nich. -Patniku Stryger - odezwala sie, wzdrygajac sie lekko, kiedy sie zblizyl, jakby sadzila, ze teraz ja zaatakuje. - Co na milosc boska mialo znaczyc narzucanie nam sila tej obrzydliwosci - mnie i wszystkim innym obecnym w tej Izbie? - zaczela roztrzesionym glosem. Twarz miala teraz zupelnie biala, a rekoma kurczowo zacisnietymi na brzegach mownicy podtrzymywala oslable cialo. - Co pan zrobil mojemu sekretarzowi...? -Ja? - zdumial sie Stryger, walac sie w piers; wciaz jeszcze wybaluszal oczy z niedowierzania. - To nie moja robota! - Widzialem, jak walczy o panowanie nad soba i w koncu wygrywa. - Nie mnie trzeba za to winic! To jakies absurdalne bluznier-stwo, stworzone tylko po to, zeby mnie upokorzyc... -Patniku Stryger - odezwal sie przewodniczacy, wstepujac pomiedzy nich i kladac mu dlon na ramieniu. - Jestem pewien, ze to wszystko da sie jakos wytlumaczyc. Ale biorac pod uwage pana dobrze pojety obecny i przyszly interes w Federacji, mysle, ze lepiej bedzie, jesli te wyjasnienia beda pochodzily od pana. Lady Elnear. - Usuwajac sie na swoje miejsce, oddal jej glos i prawo zadawania pytan. Stryger najezyl sie caly, cofnal kilka krokow, gdyz zdal sobie sprawe, ze oto nie ma innego wyjscia, jak tylko stawic jej czolo. -Z pewnoscia nikt, nawet pani - tu przeniosl wzrok z przewodniczacego na Elnear - nie moze brac powaznie czegos, co tak latwo da sie sfabrykowac, jak tasma trzy-de: dwaj aktorzy graja swoje role, jeden z nich ucharakteryzowany na mnie, drugi na psychotronika... - Kiedy mu sie przysluchiwalem i przygladalem, moglbym przysiac, ze wierzy w kazde swoje slowo. Ciekawe, co bym zobaczyl, gdybym mogl teraz zajrzec w jego mysli. Na dzwiek slowa "Psychotronik" Elnear wrecz zesztywnia-la, ale powiedziala tylko: -Tasmy z cala pewnoscia da sie sfabrykowac. Ale jeszcze nigdy w zyciu nie odczulam fizycznego bolu przy ogladaniu tasmy trzy-de. A pan? -Lady Elnear - odparl z poblazliwym spokojem - jestem pewien, ze bolal pania widok cudzych cierpien... -Nie o tym mowie - uciela krotko. - Mowie o tym, ze odczuwalam fizyczny bol w kazdej komorce nerwowej mego ciala, tak jakbym za kazdym razem to ja padala ofiara panskiej wzniesionej do ciosu palki. -To absurdalne - odparl, patrzac na nia jak na wariatke. -Raczej powinno byc - potwierdzila ze skinieniem glowy; twarz miala wciaz jeszcze pobielala i sciagnieta od przezytych wrazen. - Jednak kazdy na tej sali czul to samo. -Ja nie czulem nic podobnego - warknal i przejechal wzrokiem po oszolomionych twarzach czlonkow Zgromadzenia, jakby zarzucal im wszystkim klamstwo lub obled. -Najwyrazniej nie - rzucila Elnear gorzko. - Patniku Stryger, prosze mi powiedziec, dlaczego wybral pan na ofiare wlasnie psychotronika? Stryger nadal lustrowal wzrokiem Izbe Zgromadzenia. -Wcale nie wybieralem zadnego psychotronika! - niemal wykrzyczal im w twarze. -Sam pan go okreslil w ten wlasnie sposob. Nie jako mojego sekretarza - kogos, kogo pan zna - a wlasnie psychotronika. -Ktos inny wybral za mnie te role i te ofiare, zeby mnie zdyskredytowac! Na twarz Elnear powrocily kolory, blekitne oczy ozywily sie czujnie. -W takim razie, dlaczego ten ktos - kimkolwiek jest - wybral na panska ofiare wlasnie psychotronika? Psychotronicy wszak nie wzbudzaja zbyt wiele wspolczucia w czlonkach naszej spolecznosci. Dlaczego to nie bylo dziecko albo staruszka? -Nie mam pojecia - mruknal, jakby rzeczywiscie nie wiedzial. - Moze byli rownie glupi co zli. - Popatrzyl na nia, potem odwrocil wzrok; spojrzal w gore, jakby stamtad spodziewal sie wskazowek, przez caly czas zastanawiajac sie, dlaczego Bog doswiadcza go w ten sposob. Oczy Elnear ani na moment nie odwrocily sie od jego twarzy. -Moj sekretarz przy roznych okazjach probowal mi powiedziec - zaczela cicho - ze zywi pan patologiczna wrecz nienawisc do psychotronikow. A ja az do dzisiaj nie chcialam mu wierzyc. Znow usiadlem wyprostowany, z ustami zacisnietymi w triumfalnym usmiechu. -Pani sekretarz klamal na moj temat. Probowal mnie zdyskredytowac przed cala siecia! - Zwrocil ku niej poczerwieniala z gniewu twarz. - Chcial przekonac wszystkich, ze klamalem... -Przeciez pan sklamal. Na jego temat - przerwala mu z naciskiem. - A moze pan zapomnial? Gwaltownie zamknal usta. -To nieprawda. Bog mi swiadkiem... Moze bylem niedoinformowany, ale ja nie klamie. Bog prowadzi mnie we wszystkim, co robie... -Nawet kiedy chodzi sie odlac? - mruknela kolo mnie Argentyne, wiec reszta jego slow utonela w ogolnym wybuchu wesolosci. -Czy to Bog powiedzial panu, ze w psychotronikach tkwi zlo? - zapytala Elnear. Wszystkie kamery skierowane byly teraz na nich dwoje. -Tak... - mruknal. - To znaczy, samo nasze doswiadczenie spoleczne przedstawia nam niezbity dowod na to, ze sa oni dewiantami najgorszego autoramentu, swego rodzaju podklasa, ktora mam nadzieje wyeliminowac dzieki szerszemu wykorzystaniu pentryptyny. -Najgorszego autoramentu... - powtorzyla niezbyt glosno Elnear. - Czy naprawde pan w to wierzy. Patniku Stryger? Ze wszyscy nasi handlarze narkotykow to psychotronicy? Albo wszyscy pedofile? Albo zawodowi mordercy? Czy psychotronicy sa gorsi od tych, ktorzy wyruszali, zeby zniszczyc cale narody, tak jak to robili nasi przodkowie... a wszystko to w imie Boga? Teraz on nie odrywal od niej wzroku. Czekalem, az wyleje z siebie jeszcze jedno gladkie zaprzeczenie. Ale tym razem na prozno. -Bog - wymamrotal wreszcie. - Bog mi pokazal, jacy oni sa. Nie uczynilem nic poza tym, ze wypelnialem slowo boze, tak jak je pojmuje... - Zmruzyl oczy. - Ale to nie oznacza, ze ich przesladuje! Chce tylko poprawic ich los. Elnear splotla przed soba dlonie i zapatrzyla sie na nie, kiwajac glowa, jakby przyjmowala jego argument. -A dlaczego wlasciwie nigdy nie dal pan sobie zalozyc zadnej biocybernetyki. Patniku? - Jej glos brzmial juz teraz spokojnie. Pytanie zabrzmialo jak calkiem z innej beczki, ale ja w to nie wierzylem. Stryger popatrzyl na nia dziwnie, ale odpowiedzial. -Poniewaz uwazam to za pogwalcenie zasadniczej natury czlowieka, czystego stanu, jaki wedlug mnie Bog przeznaczyl nam na forme naszego istnienia. - Uniosl wyzej glowe, bo znow znalazl sie na pewniejszym gruncie. -Czy w takim razie Bog nie uznaje biocybernetyki? - zapytala ze szczerym zdumieniem w glosie. Rozesmial sie, dlonie zatrzepotaly mu w powietrzu. -Nie twierdze, ze dla wszystkich jest zla. Nasze spoleczenstwo nie mogloby prawidlowo funkcjonowac nie wspomagane przez technike. Bog przyzwolil nam na posiadanie tych narzedzi, inaczej wszyscy zylibysmy nadal na jednej planecie. Ale posunac sie tak daleko, zeby rzucac wyzwanie boskiej wszechwiedzy i wszechmocy, probowac postawic sie w miejscu, ktore z natury nalezy sie Bogu - to zawsze jest zle. -A psychotronicy tak wlasnie robia? Zdaje sie, ze mowil pan, ze dlatego wlasnie upadla cywilizacja Hydran - probowali zajac miejsce przynalezne Bogu. -Tak - potwierdzil ze skinieniem glowy. Tak, wierze w to... I... i powtarzalem to juz wiele razy. - Po twarzy przemknal mu lekki cien, kiedy zorientowal sie, ze o maly wlos sie nie przyznal, ze mowil tak do mnie. -Dlaczego wiec dzieli pan ze mna zainteresowanie miejscem w Radzie Bezpieczenstwa? - zapytala teraz Elnear. - To z cala pewnoscia najwyzszy stopien udoskonalen, dostepny dzisiaj zyjacym. Z cala pewnoscia potega bliska wszechwiedzy, jaka dysponuje czlonek Rady, przekracza granice, ktore wedlug pana wyznaczyl czlowiekowi Bog? Moje porozbijane palce wybijaly teraz po blacie stolu nerwowy kod, jakbym chociaz w ten sposob chcial jakos do niej dotrzec, kiedy myslami nie moglem sie przebic przez splatany gaszcz umyslow, jaki nas dzielil. Nawet ja nie dostrzeglem dotad calej prawdy, nie dostrzegalem zwiazku... Zrob to, Elnear, myslalem. Zrob to... Widzialem, jak Stryger tezeje. -To naprawde nie jest to samo. Azeby kontynuowac Boze dzielo tu, w Federacji... -Co w takim razie ma pan zamiar robic, jesli nie faktycznie osobiscie odgrywac Boga? - W jej glosie zabrzmialy ostre tony. - Tak jak ci ludzie, ktorych najwyrazniej tak bardzo pan nienawidzi? Zmarszczyl sie jak pies, nie wiedzacy, ktora z pchel ugryzc najpierw. -Jak pani smie... -Patniku, gdzie jest dzisiaj panska laska? - uciela krotko. -Ta, ktora zawsze pan przy sobie nosi i ktora, jak pan twierdzi, jest "symbolem panskiej drogi w strone prawdy"? -Zostawilem ja w domu - odparl. - To jedynie kawalek drewna. Tylko by mi zawadzala. -Nie wydawalo mi sie, zeby sprawiala panu jakies szczegolne klopoty, kiedy za jej pomoca torturowal pan mojego sekretarza. Poczerwienial na twarzy. -To nie sad, a ja nie jestem oskarzony! To wszystko oszustwo, obrzydliwe klamstwo, ktore ma mnie zniszczyc! Byl pani sekretarzem - moze nawet razem to zaplanowaliscie, zeby mnie skrzywdzic, zeby zagarnac dla siebie miejsce w Radzie! - mowil coraz glosniej, w miare jak coraz bardziej byl o tym przekonany. - Tak bylo, prawda? To pani, pani zrobila te tasme -podeslala mi go pani, bo wiedziala pani, ze ja... ja... chcialem powiedziec, ze to wszystko oszustwo, klamstwo, nigdy nic takiego sie nie zdarzylo... - Jego glos stopniowo zamieral, a w Izbie zapadla zupelna cisza, podobnie jak w pokoju dookola mnie. -Wkrotce sie tego dowiemy - oswiadczyla cichym glosem Elnear. Zawahala sie, sluchajac czegos, czego on nie mogl slyszec, i po chwili skinela glowa. - Przewodniczacy zanalizowal nasz zapis tamtego nagrania. Kody bransoletek danych obu podmiotow zdaje sie, ze naleza do mojego sekretarza, jak rowniez do pana. Ktos majstrowal takze przy systemie Zgromadzenia. - Znow popatrzyla wprost na niego. - W koncu zdolamy dotrzec do samego sedna tej sprawy, a wtedy bedziemy dokladnie wiedzieli, co sie wydarzylo. Ale sadze, ze wszyscy na tej sali znaja juz prawde. Patniku Stryger. - W jej spojrzeniu bylo teraz wiecej smutku niz gniewu. - Nawet pan. -Nie - upieral sie. Wargi wyraznie mu drzaly. - Nie, to nieprawda! Chce tylko czynic dobro, przychodze, zeby wypelniac dzielo Boze. Chce ich ocalic. Pozwolcie mi czynic dobro! Dajcie mi moc, zebym mogl wprowadzic zmiany! Potrzebuje tej mocy, potrzebuje jej...! - wrzeszczal teraz w strone milczacego Zgromadzenia, do nas, ktorzy go ogladalismy; jego twarz rozdymala sie, coraz wieksza i wieksza, kiedy operatorzy sieci robili mu bezlitosne zblizenie. Tym razem zamknalem oczy, ale nie moglem przestac go slyszec tego glosu, ktory wykrzykiwal: - Nie mozecie mnie powstrzymac! Bog mnie wybral i tylko On moze mnie zatrzymac... Nagle glos dziwnie sie zamazal. Otwarlem oczy. Ktos zarzucil na niego pole zabezpieczajace. Otaczalo go teraz z pol tuzina korb, usilujac zmusic go do opuszczenia sali, kiedy opieral sie z calej sily. Elnear odprowadzala go wzrokiem; miala zarozowiona twarz i blyszczace oczy, ale nie wygladala na szczesliwa. Podszedl do niej przewodniczacy i przekazal jej cos, czego nawet kamery nie mogly wychwycic. A potem dodal na glos: -Sugerowano, aby odlozyc glosowanie na pozniej z powodu tego nieszczesnego... Odwrocila sie do niego gwaltownie i nagle zobaczylem na jej twarzy to oburzenie, ktorego tak bardzo potrzebowalem. Wrocila na podium i oznajmila: -Wnosze, zebysmy glosowali natychmiast, tak jak to bylo zaplanowane. I prosze wszystkich, zeby pamietali, ze to Patnik Stryger chce, abysmy zalegalizowali pentryptyne - i to on wierzy, ze bedziecie glosowac po jego mysli, bo "wszyscy w glebi serca jestescie do niego podobni". - Po czym zeszla z podium i udala sie w strone swego miejsca na sali. Poparl ja Daric taMing. Wniosek przeszedl. I po niedlugiej chwili, w czasie ktorej formalnie ogloszono wyniki glosowania, okazalo sie, ze legalizacja nie uzyskala wiekszosci. Przegrala trzema glosami. Jeden z nich nalezal do Darica taMinga. 35 Nie bardzo pamietam, co dzialo sie potem w Zgromadzeniu, bo nagle caly klub rozdzwieczal sie krzykiem, muzyka i ogolnym swietowaniem. Nie moglem uwierzyc, ze dwanascioro ludzi jest w stanie narobic tyle szalenczego halasu. Ale przed soba widzialem twarz Elnear, do ktorej dotarlo teraz, ze naprawde wygrala. Zobaczylem, jak pojawia sie ten jej promienny usmiech. A wtedy dopiero i ja moglem sie usmiechnac, potem rozesmiac sie na glos i zaczac wrzeszczec, i lykac wino, ktore wlewal mi do gardla Mika; moglem znow zaczac zyc. Bo moje poswiecenie nie poszlo na marne.Nasze prywatne party ciagnelo sie az do otwarcia klubu, a potem przeszlo w publiczna zabawe, bo Argentyne pozwalala wszystkim sie przylaczyc. Scena zamiast zwyklego show, pelna byla swiezych informacji z trzy-de, taka infontanna dla mas. Pamietam, ze gdzies w samym srodku tego wszystkiego, Argentyne zbudzila mnie z przyjemnej drzemki potrzasaniem, krzyczala mi do ucha: "Patrz! Sluchaj!" Zobaczylem twarz Darica, z ktorym wywiad przeprowadzal Shander Mandragora, bral on na siebie wylaczna odpowiedzialnosc za nielegalny przekaz, ktory wzarl sie jak kwas w zbiorowy mozg Zgromadzenia i zmienil Patnika Strygera z wybranca konglomeratowych bozkow w sluge narkotykowego szatana. -Dzentelmenie Daric - mowil Mandragora, pchajac sie do niewygodnego zblizenia. - Zastosowal pan bardzo niezwykle srodki, azeby ujawnic, ze Patnik Stryger to bigot i niebezpieczny fanatyk. Co sprawilo, ze podjal sie pan tak kontrowersyjnego, a nawet niezgodnego z prawem dzialania, ktore przeciez moglo zrujnowac panska pozycje i na lata zahamowac blyskotliwa kariere? Na ulamek sekundy przez twarz Darica przemknelo cos, czego nie dostrzegl nikt poza mna. W ciagu tego ulamka sekun dy niemal uwierzylem, ze zrobil to wszystko z wlasciwych pobudek. Ze moze sie nawet zdobyc na taka uczciwosc, zeby powiedziec im prawde o sobie... Ale po chwili znow byl tylko zaklopotany i poirytowany. -Poczucie wyzszego obowiazku - rzucil pusta, klamliwa odpowiedz zawodowego polityka. Patrzyl prosto w trzecie oko Shandera Mandragory, stajac twarza w twarz z przygladajacym mu sie wszechswiatem ze scisle skalkulowana intensywnoscia uczuc, ktora zdradzala, ze wie, jak nalezy korzystac z sieci. Argentyne nie mogla oderwac od niego oczu. - Wspolpracowalem bardzo blisko z Patnikiem Strygerem, jako jego lacznik z konglomeratem Centauri w sprawach zwiazanych z legalizacja. Stalo sie dla mnie jasne, ze Stryger ma niebezpiecznie chwiejny charakter. Ale z powodu jego ogromnej popularnosci wiedzialem, ze niemal na pewno zostanie wybrany na wakujace miejsce w Radzie Bezpieczenstwa. Kiedy zdalem sobie sprawe, jakie moga byc tego skutki, wiedzialem, ze trzeba temu jakos przeszkodzic. Wiedzialem tez, ze trzeba przedsiewziac nadzwyczajne srodki, zeby skutecznie zapobiec tej katastrofie. Zdecydowalem sie wiec na cos takiego. -A co z ofiara? - zapytal teraz Mandragora. - Sam przeprowadzalem z nim wywiad, kiedy uratowal kilkoro ludzi podczas zamachu na zycie lady Elnear Lyron-taMing. Byl jej sekretarzem - czy byla swiadoma waszych dzialan? -Alez skad. - Daric ledwie powstrzymywal sie od grymasu. - Poznalismy sie, poniewaz tamtego wieczoru takze mnie uratowal zycie. Zgodzil sie odegrac role ofiary, poniewaz sam zdawal sobie sprawe z fanatyzmu Strygera. Byl to z jego strony niezwykly akt odwagi, a nieszczesnik wiele wycierpial z powodu swych przekonan. Przebywa teraz w odosobnieniu i nie chce, aby mu przeszkadzano. Zaklalem, szukajac wzrokiem zatrutego usmiechu, ktory z cala pewnoscia czail sie za jego slowami. -Nie byl w zaden sposob zwiazany z urzeczywistnianiem tego planu, poza tym, ze ofiarowal swoje cialo jako przynete, ze sie tak wyraze... -Ty parszywy skurwysynu... - wymamrotalem. Argentyne zwrocila ku mnie chmurne spojrzenie. -Przeciez on cie kryje, bierze cala wine na siebie. Naprawde tego nie widzisz? Chroni cie przed oskarzeniem o przestepstwo. Wiesz, jak gleboko tkwilbys teraz w gownie, gdyby nie on? -Pokazuje Charonowi, gdzie go ma, a przy okazji zbiera chwale dla siebie - odparlem ze znuzeniem. Dotknalem spuchnietej twarzy, skrzywilem sie z bolu. - Pieprzyc go, niech ma... Ja juz dostalem, czego chcialem. -Wcale nie musi tego robic. To go bedzie bolalo. Czy nigdy juz nie przyznasz, ze zachowal sie przyzwoicie? -Dopiero kiedy sie tak zachowa. - Potrzasnalem glowa i zaraz mi sie w niej zakrecilo. Argentyne wrocila wzrokiem do sceny. -Wskazywano na to, ze Centauri Transport mogla zyskac na legalizacji wiecej niz ktorykolwiek z popierajacych ja konglomeratow - mowil dalej Mandragora. - Jest pan czlonkiem ich zarzadu, a nie tylko zdyskredytowal pan Strygera, ale jeszcze sam glosowal pan przeciwko legalizacji. Co sprawilo, ze zdecydowal sie pan glosowac przeciwko interesom wlasnej korporacji? -Szantaz - szepnalem tak cicho, ze nie slyszala mnie nawet Argentyne. Daric wyprostowal sie, obciagnal mankiety koszuli. -Sa rzeczy - odparl z godnoscia, o ktora nigdy bym go nie podejrzewal - wazniejsze od pieniedzy. -Na przyklad jego wlasna skora - steknal Mika. Uniosl szklanke w moja strone. - Twoje zdrowie, swirze - rzucil i wypil do dna reszte piwa, ktora jeszcze w niej byla. Potem wstal, przeciagnal sie i otrzasnal, zaslaniajac mi na chwile Darica. Panowal doskonale nad kazdym swoim ruchem, mimo ze pil bez przerwy przez caly wieczor. Albo mial przetoke, albo mocniejsza glowe niz wszyscy, ktorych dotad znalem. - Wyglada na to, ze dotrzymal warunkow umowy. A to chyba znaczy, ze Rynek bedzie musial zrobic to samo. - Spojrzal na mnie i wzruszyl ramionami. - Wyglada tez na to, ze dzisiejszego wieczoru mamy samych zwyciezcow... Ale moze Gubernator powinien wyslac kogos, zeby troche skopal mu tylek, chocby po to, zeby lepiej pojal, ile mial szczescia. - Usmiechnal sie pod nosem, bo pomyslal, ze moze sam osobiscie wysunie taka sugestie. Argentyne zmarszczyla brwi, ale nic nie powiedziala. Mika wyciagnal do mnie reke, wymienilismy uscisk kciuka. - Bywaj, maly. Bylo niezle. Kiwnalem glowa z lekkim usmieszkiem. I nagle moglem myslec tylko o tym, o co, jak przysiaglem, juz nigdy go nie poprosze. Jednak w jego oczach dojrzalem cos, co skutecznie mnie powstrzymalo. Spuscilem wzrok, powtarzajac sobie w duchu, ze jeszcze zostaly mi trzy czerwone kropeczki na arkuszu... Znow spojrzalem w gore. -Dzieki. Uniosl dlon do gory tak, zebym widzial blizne. -Zawsze do uslug, bracie. Ja tez unioslem dlon do gory, a potem patrzylem, jak wychodzi. Obok mnie ktos obcy z pregowana skora i dlugim pre-gowanym jezykiem chleptal syrop z miseczki. Zjadlem kilka buleczek z miesnym nadzieniem i przylepilem sobie jeszcze kilka srodkow przeciwbolowych, tam gdzie bol zaczal przedzierac sie na powierzchnie. Pregowany obcy zaprosil mnie do tanca, ale potrzasnalem odmownie glowa, bo raczej nie czulem sie na silach. Rozlozylem sie na poduszkach i ogladalem nie konczace sie powtorki i fragmenty wywiadow, ktore przeplywaly wciaz po scenie, az wreszcie zapadlem w odretwienie. Kiedy po raz trzeci wysluchiwalem spowiedzi Darica, do klubu wkroczyl prawdziwy Daric. Poczulem, jak wchodzi, bo jego umysl nie przypominal zadnego innego. Ruszylem za nim mysla, kiedy przepychal sie przez tlum w strone Argentyne, ktora zatrzymala sie teraz, zeby jeszcze raz popatrzec na jego obraz. Przygladal sie, jak ona na niego patrzy, nieruchoma, z oczyma utkwionymi w holograficznym obrazie jego twarzy, gdy tymczasem sam zblizal sie do niej od tylu. Mial ochote przygarnac ja do siebie, kiedy tam wreszcie dotarl, zeby i sobie, i jej udowodnic, ze zyje, zeby i sobie, i jej udowodnic, ze ona cos do niego czuje... Ale tego nie zrobil. Calkowicie opanowany, dotknal jej tylko raz, zeby sie do niego odwrocila. Wreczyl jej skrzynke symbu, mruczac cos nieobowiazujacego. Wziela ja i wlozyla na miejsce. Zapytala, jak on sie ma, powiedziala, ze cieszy sie, ze wszystko poszlo dobrze, a w kazdym jej slowie dzwieczala pustka. Powiedziala, ze widziala go w sieci, a potem, jakby nie mogla sie powstrzymac - co wtedy czula... Jej dlon powedrowala ku niemu, z poczatku ostroznie, dopoki nie dotknela jego piersi. Potem zesliznela sie nizej i juz stali objeci. I nie bylo juz dla niej odwrotu, kiedy on jej dotknal - z wierzchu dlonmi, a myslami w to sekretne miejsce, w ktorym od tylu nie konczacych sie dni chciala poczuc jego dotyk. Przestalem patrzec, przestalem to odczuwac, sam nie bylem pewien, kto wtedy budzil we mnie odraze... ani dlaczego wcale mnie to nie zaskakuje. Wpatrywalem sie w obraz na scenie, czekajac, az Daric podejdzie do mnie, bo przeciez musial podejsc. Byl znowu sam, kiedy w koncu dotarl do mojego stolika, a pelen satysfakcji usmiech zniknal pod moim spojrzeniem. Wzdrygnal sie lekko, kiedy zobaczyl moja twarz. -Wynocha - rzucil do tych, co siedzieli dookola mnie. Wstali i oddalili sie, kiedy on siadal. Smiertelnie powaznym glosem zapytal: -Czy teraz jestes juz zadowolony? -Zrobiles, co miales zrobic - wydusilem z siebie z prawdziwym trudem. -A co z tymi z Rynku? Czy wszystko widzieli? Czy takze sa zadowoleni? Czy daruja mi zycie? Wzruszylem ramionami, a kosztowalo mnie to bol kazdego miesnia barkow, plecow i piersi. -No...? - ponaglil, kiedy sie nie odezwalem. -Taa... tym razem tak. Pokiwal glowa, ale linie pod oczyma jeszcze mu sie nie wygladzily. -A ty nic nikomu nie powiesz? Zmarszczylem brwi, dotykajac rozbitych ust. -Przeciez cie chronie! Biore na siebie wine za wszystko, co sie stalo, zebys nie musial za nic odpowiadac! To powinno stanowic zadoscuczynienie za tych kilka dodatkowych siniakow, na litosc boska. - Rece podskoczyly mu nerwowo. - No dobra, bylem wsciekly, chcialem, zebys cierpial tak, jak ja przez ciebie cierpialem. Przyznaje. Ale wcale nie chcialem, zeby to zaszlo az tak daleko. Myslalem, ze nad nim panuje, nie sadzilem, ze on... Przedtem zawsze sie hamowal... - Wreszcie przyznal -przede mna i przed soba, ze koniec koncow okazal sie bezsilny wobec Strygera, zupelnie tak samo jak ja. Spuscil glowe, przypomniawszy sobie wlasny strach, kiedy zobaczyl, ze Stryger przestal nad soba panowac. Wolalbym, zeby mi sklamal, ale niestety mowil prawde. Odwrocilem wzrok, kiedy probowal zajrzec mi w oczy, zgadnac, o czym teraz mysle. Nigdy nie zrozumie, co mi wtedy naprawde zrobil, a gdybym powiedzial mu cala prawde, byloby mi jeszcze ciezej ja zniesc. -W porzadku - szepnalem. - Jesli chcesz dalej zyc w tym swoim klamstwie, prosze bardzo. Moze cie nawet za to nie wi nie. - Zdalem sobie sprawe, ze gdybym w tej chwili stanal przed takim samym wyborem, zdecydowalbym tak samo jak on. - Wiesz, przez chwile wydawalo mi sie, ze naprawde cos poczules, kiedy sprzedawales to cale gowno tym z sieci. Ze moze w koncu pojales, dlaczego to bylo takie wazne, zeby dorwac Strygera. Ze to, co zrobilismy, mialo dla ciebie jakies znaczenie. - Krzywiac sie, dotknalem glowy. - To musial byc wstrzas pourazowy. Odwrocil wzrok. -Nie - przyznal po chwili. - Miales racje. - Bawilo go rozgrywanie prywatnych gierek ze Strygerem, to poczucie wladzy, kiedy oszukiwal go tak samo jak cala reszte wszechswiata. Wczorajszej nocy cieszyl sie, kiedy mogl sie przygladac, jak Stryger mnie torturuje. Sadzil, ze nienawidzi mnie tak samo jak on. Ale jego wlasna nienawisc sprawila, ze zaczal ten bol odbierac zbyt osobiscie, wciagnela go w samo jego centrum i przerwala kruche blony klamstw, dzieki ktorym czul sie bezpieczny - dokladnie tak samo jak to bylo ze mna. Zobaczyl cala prawde o Strygerze i o sobie. O swoich najgorszych koszmarach... -W samym srodku nocy - powiedzial teraz - kiedy staralem sie zawlec tego przeswiadczonego o wlasnej swietosci zboczenca w jakies ustronne i bezpieczne miejsce, tylko dlatego ze okazal sie nie lepszy niz wszyscy inni... Przezylem chyba cos w rodzaju olsnienia. A potem juz naprawde zapragnalem zobaczyc dzis tego sukinsyna zlamanego, pod pregierzem opinii publicznej - i nie tylko ze wzgledu na siebie. - Dlon na blacie zacisnela sie kurczowo. Wpatrzyl sie w nia, zmusil, by sie rozwarla. - Ciocia byla niesamowita, prawda? - Usmiechnal sie szeroko, jakby nigdy dotad podobna mysl nie przeszla mu przez glowe. - Wiesz, przez jedna chwile, kiedy robili ze mna ten wywiad, pomyslalem sobie: "A gdybym tak im powiedzial, ze jestem psychotronikiem?" - Zwrocil wzrok na mnie. - Ale dzieki Bogu mi przeszlo. Tak sie ciesze, ze wkrotce wyjezdzasz. Odrobina prawdy to niebezpieczna rzecz. Wbrew sobie usmiechnalem sie teraz, na tyle szeroko, na ile pozwolily zmasakrowane usta. Zdalem sobie jasno sprawe, ze gdyby nie to, co zaszlo miedzy nami wczorajszej nocy, nigdy nie uslyszalbym z jego ust podobnego wyznania. -Co ci zrobia za grzebanie w systemie Zgromadzenia? Uniosl wysoko brwi. -Beda mnie obrzucac prawnym i politycznym blotem. Bedzie nieprzyjemnie, ale niewiele z tego przylgnie na stale. To moze nawet pozytywnie wplynac na stosunki Centauri z Federacja, bo w koncu... w sprawie Strygera mialem racje w oczywisty sposob... A poza tym jestem taMingiem. Wiesz, co mowia. - Na twarz wrocil mu juz szyderczy usmieszek. - Dzentelmeni i koty spadaja zawsze na cztery lapy. Sieknalem zniecierpliwiony. -A twoj ojciec? Usmieszek natychmiast zamrozilo. Uciekl wzrokiem w bok i nie odpowiedzial. Zastanawialem sie, ktory z nich w koncu znienawidzi mnie bardziej. -W koncu przebaczyla mi nawet Argentyne... - Kiedy wrocil do mnie wzrokiem, na twarzy znow widnial mu przemadrza-ly usmieszek. (Mimo ze zrobilem, co moglem, zeby wszystko miedzy nimi popsuc... Mimo ze zna jego sekret.) Na sama mysl o tym zalala go mieszanina przerazenia i radosnego uniesienia. -Zwiazek oparty na wzajemnym zaufaniu, kto wie, dokad nas to doprowadzi? Bede chyba musial byc dla niej milszy... - Parsknal nerwowym smiechem i podniosl sie od stolu. - Moze nawet powinienem ci podziekowac. Ale mam szczera nadzieje, ze juz sie wiecej nie zobaczymy. Kocie. Choc nie sadz, ze o tobie zapomne... - Zatrzymal sie na tyle daleko, zebym nie mogl go dosiegnac, i obejrzal sie na mnie. - Zatrzymalem sobie kopie twojego spotkania ze Strygerem. Mam zamiar uzywac jej w celach rekreacyjno-rozrywkowych. - Na widok tego, co sie dzialo na mojej twarzy, jeszcze raz wybuchnal smiechem i zaczal sie oddalac. -Daric! Zatrzymal sie i obejrzal, wciaz jeszcze usmiechniety. Opanowalem drzenie glosu i oznajmilem: -Jest jeszcze cos, o czym powinienes wiedziec. Dotrzymam danego ci slowa. Ale jeszcze zanim sie przekonalem, ze to ty jestes tym kineta, powiedzialem Braedeemu, ze w posiadlosci jest jakis inny Psychotronik. - Tym razem przyszla moja kolej, zeby sie usmiechnac, kiedy jego usmiech zgasl raptownie. -To cos, o czym warto stale pamietac. Dlugo wpatrywal sie we mnie, nerwowo przelykajac sline. A potem usmiech powoli wrocil na swoje miejsce. -No coz, punkt dla ciebie... - mruknal. - Jestes tak samo ludzki jak my wszyscy. - Znow sie odwrocil i ruszyl na poszukiwanie Argentyne. A ja opadlem z powrotem na poduszki i przymknalem powieki. -Nazryj sie gowna i zdechnij - mruknalem. Kiedy z powrotem otworzylem oczy, trojwymiarowe obrazy zaczely z wolna zanikac, rozwiewac sie w mgle - Argentyne i jej symb zaczynali wystep. Mowila, ze dzis wieczorem nie beda grali - ciekawe, ktore z dzisiejszych wydarzen wplynelo na zmiane jej decyzji. Kiedy rozwinela sie przede mna rozedrgana sciana swia-tla-dzwieku i kiedy wszystkie zmysly pospieszyly naprzeciw ha-lucynacyjnym wizjom symbu, zatrzymalem swoja psycho przy sobie, bo nie mialem ochoty przez przypadek sie tego dowiedziec. Moze Argentyne bywala lepsza niz dzis, ale mnie przy tym nie bylo... Patrzylem, sluchalem, dalem sie otoczyc tej swietlnej piosence. Nagle zdalem sobie sprawe, ze byc moze po raz ostatni ogladam jej wystep. Juz jej nie potrzebowalem, ona mnie takze nie. Cokolwiek mnie teraz czeka, moje dni w Czysccu dobiegly konca. Nie mialem juz gniazdka z tylu glowy. W tej drugiej plaszczyznie, gdzie znajdowaly sie teraz ich mysli, nie bylem juz dla nich realny, a wkrotce przestane byc dla nich nawet wspomnieniem. Ale przeciez mnie nie potrzeba gniazdka, zeby ich dosiegnac. A teraz, poki jeszcze mam swoj Dar, chce go troche uzyc. Przepchnalem sie przez mgle srodkow usmierzajacych, az znalazlem wreszcie mysli Argentyne. Wsliznalem sie do srodka i uwolnilem to, co tam znalazlem, przesylajac jej poematy nastrojow do mysli pozostalych muzykow - wszystkich naraz -a potem ich reakcje przeslalem z powrotem do niej. Z wolnej stopy robilem teraz to, co przedtem musialem robic, trzymajac sie scisle laczy symbu... Az wreszcie polapali sie, ze gram z nimi w symbie ten ostatni juz raz, dajac im z siebie najlepsze, co moglem im dac... 36 Nastepny dzien pelen byl informacji o powolaniu lady Elnear Lyron-taMing na wakujace miejsce w Radzie Bezpieczenstwa. Mnie wszystko to umknelo, bo kiedy wreszcie wrocilem do lozka, przespalem bite trzy dni. Kiedy sie ocknalem, bol zelzal juz w takim stopniu, ze moglem zniesc go bez lekarstw. Wiekszosc opuchlizn zniknela, a moje odbicie w lustrze znow zaczelo wygladac znajomo. Zdjalem opatrunek z zabandazowanego oka. Wygladalo jak makijaz Martwego Oka. Ale przynajmniej znow widzialem. Pomyslalem o tym, co by bylo, gdybym pozostal slepy na cale zycie; pomyslalem o Starym Miescie. W Soule powiedzieli mi, ze tym razem nie bedzie blizn - w kazdym razie widocznych. Dwoje zielonych oczu z okraglymi zrenicami, ktore juz zaczely mi wygladac zbyt znajomo, obszukalo spojrzeniem moja twarz, potem ucieklo w bok.Zszedlem na dol, po jednym stopniu. Kiedy dowloklem sie kulejac do kuchni, wysoko na scianie twarz Shandera Mandragory obwieszczala wlasnie swiatu, ze Patnik Stryger popelnil samobojstwo. Zoladek podszedl mi do gardla; wypilem filizanke nieswiezej kawy, ktora stala na kuchennym stole. -Zostawil wiadomosc - odezwal sie Aspen, otaczajac Polnoc ramieniem. - Cos o tym, ze idzie tam, gdzie na niego czekaja... - Przez sekunde myslalem, ze zartuje, ale mowil najzupelniej powaznie. -Myslisz, ze niebo istnieje? - zapytal Polnoc. -Nie wierze w niebo - odparlem. - Ale mam nadzieje, ze istnieje pieklo. Popatrzyli na mnie i nic juz nie mowili. -Gdzie Argentyne? - zapytalem, zeby przerwac jakos cisze. Aspen spuscil wzrok, a ja poczulem ostre dzgniecie jego zazenowania. -U Darica. Wydalem z siebie dziwny dzwiek. -Przykro mi, stary - dodal Polnoc. - Nie bierz tego sobie tak do serca. -Jak to mowia - mruknalem - dzentelmeni i koty zawsze spadaja na cztery lapy. -Lady Elnear probowala sie z toba skontaktowac - poinformowal mnie Aspen. - Zostawila mnostwo wiadomosci, kiedy cie nie bylo. "Nie bylo mnie", prawie sie usmiechnalem. -Co mowila? Przekazali mi wczorajsze wiesci o jej mianowaniu. Kiwnalem glowa, niezbyt zaskoczony, ale z wielka ulga. -Mowila tylko, ze chce z toba jak najszybciej porozmawiac. I ze to wazne. -Dzieki. - Wstalem. Poszedlem do telefonu i sprobowalem do niej zadzwonic, ale nawet nie zdolalem sie polaczyc. Pewnie wszyscy w calej Galaktyce probowali akurat zrobic to samo, dlatego predko mi sie nie uda. Stalem przez chwile w holu, czekajac, az minie mi atak frustracji i bede mogl pomyslec. A potem zadzwonilem do Natana Isplanasky'ego. Kiedy podalem swoje dane identyfikacyjne, odebral osobiscie. Gapil sie na mnie, na moja twarz, tak samo jak wszyscy inni, ale bez przerywania wysluchal tego, co chcialem mu powiedziec. Lekko sie zasepil, kiedy skonczylem, potarl brode. -Nie wiem nawet, czy to w ogole mozliwe - odparl. - Zostala dzisiaj zainstalowana. Okres przystosowawczy dla nowych czlonkow bywa bardzo trudny... -Musze sie z nia zobaczyc - nalegalem. - A zostalo mi jeszcze tylko pare dni. Sprawial wrazenie zaskoczonego. -A co bedzie potem? -Sam nie wiem - odparlem ze wzruszeniem ramion. -Ma pan jakies klopoty w zwiazku z ta sprawa ze Strygerem? -Nie. -Dobrze sie pan czuje? -Nie. - Odwrocilem wzrok, wiedzac, ze tyle sam umial wywnioskowac z tego, co widzi. -Do licha - odrzekl. - Sam nie wiem, czy bardziej irytuje mnie to, co pan mowi, czy to, czego pan nie mowi. - Przerwal, kiedy wybuchnalem smiechem, ale po chwili i jego usta rozciagnely sie niechetnie w usmiechu. - Zobacze, co da sie zrobic. Zadzwonil do mnie jeszcze tego samego dnia. -Prosze przyjsc do mojego biura - rzekl. - Tam sie spotkamy. - To, ze dotrzymal obietnicy, zaskoczylo mnie nie mniej niz wszystko inne, co dzialo sie w ciagu ostatnich kilku tygodni. Ale tylko skinalem glowa i zrobilem, jak mi kazal. Otworzyl mi osobiscie, starajac sie nie wzdrygnac na moj widok, i poprosil do srodka. -Elnear dolaczy do nas, kiedy tylko bedzie mogla. - Wreczyl mi jedno z tych swoich tysiacletnich piw. - Nalezy ci sie -oswiadczyl. - To, co zrobiles, wymagalo nie lada odwagi. Ludzie z Federacji winni ci sa cos wiecej niz tylko piwo. - Za zdestabi-lizowanie orbity Strygera. Spuscilem wzrok i zaczalem ogladac butelke, zeby uniknac jego spojrzenia. -Nie zrobilem tego dla nich. -No coz - przyznal - niewiele rzeczy robi sie z tych pobudek, z jakich powinny byc robione. - Poruszyl sie niespokojnie. - A jesli juz przy tym jestesmy, ja sam tez jestem ci winien cos wiecej niz piwo. Unioslem glowe. -A za co? -Za udowodnienie mi, ze nie jestem wszechwiedzacy... Elnear opowiedziala mi w koncu, co przytrafilo ci sie w kopalni. Przelknalem lyk piwa, ale nic nie odpowiedzialem. Tym razem on spuscil wzrok. -Badalem rozne opcje przenikania systemu tak, zebym mial szerszy dostep do wszystkich jego czesci. - Teraz juz nie uciekal spojrzeniem od mojej twarzy. - I mogl przekazac wiecej srodkow na ochrone jego klientow. Nie wiem, czy to wystarczy, zeby zadowolic kogos, kto padl ofiara tego systemu... Ale mam nadzieje, ze przynajmniej wystarczy, zeby cos sie zmienilo. - Nie wspomnial tylko o tym, o czym obaj doskonale wiedzielismy, kazdy na swoj wlasny sposob: ze koniec koncow nawet on jest tylko kolejna mysza w tym mechanizmie. Tylko tyle bedzie mogl probowac zdzialac. System to cos wiecej niz suma jego czesci skladowych. A mimo to zmienianie go nadal bylo dla niego wazne. Tu, w jego prywatnym biurze na dachu swiata, na szczycie struktur wladzy FKT wazne bylo dla niego to, co kiedys przydarzylo sie takiemu zeru jak ja. Przypomnialem sobie, co czulem, kiedy stalem tu ostatnim razem. A to, ze dzisiaj, stojac w tym samym miejscu, odczuwam gniew, frustracje i nadzieje - jak nagle zdalem sobie sprawe - ta swiadomosc sprawia mi ogromna satysfakcje. Zrozumialem tez, jak bardzo zmienila go przyjazn z Elnear. -Witaj, Kocie. Odwrocilem sie, slyszac za soba jej glos, zaskoczony, bo nie wyczulem, kiedy weszla. Stala za moimi plecami i usmiechala sie. Ruszylem w jej strone, przystanalem, zamrugalem oczyma. -Pani tu nie ma. - To byl tylko jej obraz, holo. Wygladalo bardzo prawdziwie, reagowalo w odpowiednim czasie, ale w srodku nikogo nie bylo. Stalem nieruchomo, myslami zataczajac coraz szersze kregi w poszukiwaniu jej mysli. - Gdzie pani jest? Nie moge pani znalezc... -Wiem. - Jej usmiech stopniowo sie zmienial, az w koncu przestal zupelnie przypominac usmiech, a ja nie potrafilem zgadnac, co sie pod nim kryje. - Obawiam sie, ze tylko tyle moge teraz zrobic. Teraz juz jestem w Radzie. -Wiem, ale... - Potrzasnalem bezradnie glowa. - W takim razie, gdzie pani jest? Zwrocila sie teraz w strone Isplanasky'ego. -Natan, nie wyjasniles mu? -Myslalem, ze wie - odparl, wzruszajac ramionami. -O czym?! - rzucilem, gotow wyrwac mu to wprost z glowy. -Czy mozemy zostac na chwile sami? - poprosila. -Oczywiscie - zgodzil sie. - I tak musze wracac do systemu. - Popatrzyl na mnie. - Do widzenia, Kocie. Zycze powodzenia. Kiedy skonczycie, po prostu sobie wyjdz. Patrzylem, jak przechodzi przez pokoj do pelnej kabli kozetki, na ktorej zobaczylem go po raz pierwszy. Polozyl sie i podlaczyl do sieci, zabierajac ze soba cala energie swego ciala i umyslu. Niby byl w tym samym pokoju, ale w ciagu minuty mielismy idealne sam na sam... Odwrocilem od niego wzrok, przygarbilem ramiona. Widok tej EInear-nie-Elnear wcale nie poprawil mi samopoczucia. -No coz, wygralismy - odezwala sie miekko, wygladzajac dlonmi blekitnoszara suknie. Kiedy na mnie spojrzala, twarz wypelnila jej duma i cos jeszcze glebszego. - W koncu jednak znalazles szpilke dosc ostra, zeby Zgromadzenie podskoczylo z bolu. To, co sie stalo, to byla twoja robota, nie Darica, prawda? Potwierdzilem skinieniem glowy. -Ale gdyby nie pani, Stryger mogl i tak dostac to, czego pragnal. To, co zrobilem, moglo niczego nie zmienic, gdyby nie pani... - Scisnelo mnie w gardle, z wielkim wysilkiem staralem sie, zeby moja twarz nie wyrazala tego, co naprawde czuje. Jej usmiech zniknal. -Ale koniec koncow sam sobie wyznaczyl los... -Wiedziala, co zrobil. Nie potrafilem rozpoznac, czy naprawde wierzy w to, co mowi - ze to jego wina, nie nasza. Ja tez nie moglbym jej powiedziec, czy w to wierze. - Jeszcze raz musze wyrazic ci swoja wdziecznosc - dodala z oczyma i glosem przepelnionym uczuciem; spojrzenie przemknelo po mojej twarzy, potem po calym ciele - i pociemnialo, kiedy dotarl do niej rozmiar obrazen. - Wiedzac to, co teraz mi wiadomo na temat Strygera i prawdziwej natury Rady Bezpieczenstwa... Gdyby zdobyl to miejsce, chaos wywolany jego uczuciowa niestabilnoscia bylby wrecz niewyobrazalny. - Zacisnela rece. - Ale gdybym wtedy wiedziala, co masz zamiar zrobic, nigdy bym ci na to nie pozwolila. -Dlatego wlasnie nic pani nie powiedzialem. - Potrzasnalem glowa; nie chcialem, zeby dalej o tym mowila, nie chcialem tego sluchac. - Lady... Dlaczego pani tu nie ma? Czy to dla bezpieczenstwa? -Teraz jestem w Radzie, Kocie - powtorzyla i zawahala sie, tak jakby wyszukanie wlasciwych slow stalo sie nagle niezmiernie wazne albo okropnie trudne. - Jestem polaczona z systemem jak Natan... ale na stale. Gapilem sie na nia, oniemialy z oszolomienia, nie mogac odnalezc dla tej mysli kontekstu, ktory czynilby ja bardziej zrozumiala. -Na stale? Potwierdzila skinieniem glowy. Obejrzalem sie na Isplanasky'ego. -To znaczy, ze nigdy pani nie moze ani na chwile odejsc? -Tak, wlasnie tak. -Dlaczego? - rzucilem slabym glosem. -Poniewaz Rada wymaga calkowitego poswiecenia. Utrzymanie kontroli nad jakakolwiek siecia, ktora rozciaga sie w przestrzeni miedzygwiezdnej, jest niemal niemozliwe. A siec FKT jest najwieksza ze wszystkich jednorodnych sieci. W samej Komisji jest.wiele systemow wewnatrz systemu. Natan jest na jednym poziomie, a ja przedtem bylam na innym, o wiele nizszym. Na kazdym kolejnym poziomie zlozonosci, na ktory czlowiek sie wspina, wymaga sie od niego coraz wiecej i wiecej biocybernetyki, ktora ma wynagrodzic ograniczenia strukturalne ludzkiego umyslu - nadac mu wieksza pojemnosc, niezbedna do opracowywania coraz potezniejszych strumieni danych i do dokonywania na ich podstawie wlasciwych osadow sytuacji. Wiekszosc konglomeratow tak naprawde nie funkcjonuje na tym najwyzszym poziomie; segmentuje swoja dzialalnosc z powodu ograniczen czasowo-komunikacyjnych... Tylko FKT uprawia polityke na takim poziomie, poniewaz musi reagowac na bardzo wiele i bardzo zroznicowanych czynnikow. A interfejs na tym poziomie jest tak skomplikowany, ze musi byc staly. -A co sie stanie... z pania? - Miesnie szczeki zadrgaly mi bezwiednie. -Moje cialo jest utrzymywane przy zyciu. Zadbaja o nie doskonale... zapewne pozyje jeszcze nastepnych piecdziesiat albo siedemdziesiat piec lat. Staralem sie opanowac grymas na twarzy. -A co potem? -Beda musieli wybrac kogos innego na to miejsce w Radzie. Karta nie zezwala czlonkom Rady na pozostawanie w niej... po smierci. Odwrocilem wzrok od tego czegos, co stalo przede mna i udawalo kogos, kogo znam. -A co z Elnear? Chcialem powiedziec... Cholera, sam juz nie wiem, co chcialem powiedziec! - Z frustracji palnalem sie dlonia po udzie; skrzywilem sie z bolu. - Juz pani nie czuje. Jest pani czlowiekiem, czy juz tylko wiazka danych? Czy czuje sie pani czlowiekiem? Czy pani w ogole jeszcze cos czuje? -Och, tak... - mruknela. - Zaluje, ze nie moge ci przekazac, co czuje. Kocie. Ty moglbys pojac to lepiej niz wiekszosc ludzi wlasnie dlatego, ze jestes tym, kim jestes. Pokiwalem glowa, bo wiedzialem, co ma na mysli, lepiej niz sadzila... a moze nawet lepiej niz ona sama. Ale tego nie moglem jej powiedziec. -Moze milo jest tam wpasc z krotka wizyta. Ale nie chcialbym tam zamieszkac. Usmiechnela sie leciutko. -Dopiero zaczynam pojmowac, co to wszystko naprawde znaczy. O ile mi wiadomo, moje indywidualne poczucie tozsa- mosci moze byc niczym wiecej jak tylko sztucznym tworem. A mimo to w jakis sposob nadal czuje sie czlowiekiem. Byc moze zawsze bede sie tak czula, poniewaz przez caly czas musze wchodzic w interakcje z istotami ludzkimi na wszystkich poziomach - jako spojna ludzka osobowosc. Dokladnie tak samo, jak rozmawiam teraz z toba. -A jak ja dla pani wygladam? -Jestes bardzo odlegly - odparla i znow uslyszalem w tym cien smutku. - Byc moze moje poczucie czlowieczenstwa zblak-nie z czasem... Moze to slusznie, ze czas naszej sluzby ograniczony jest dlugoscia zycia. Ale przeciez nie jestem tu sama, a to, jak sadze, dopomoze mi w pamietaniu, po co istnieje, a moze nawet kim jestem. Jestem czescia Rady w bardzo doslownym sensie, a my wszyscy jestesmy... jednej mysli. Przypomnialem sobie tamte lsniace istoty, ktore spotkalem w jadrze Rady, kiedy zgubilem sie wewnatrz przestrzeni z Martwym Okiem... Na jedna sekunde zrobilo mi sie zimno na mysl, co by bylo, gdyby Stryger stal sie jedna z nich. Ale potem przypomnialem sobie, jak to jest, kiedy dokona sie zjednoczenia. Hydranie umieli dzielic jedna przestrzen myslowa z tak wieloma innymi, w zaleznosci od potrzeby. Ale calkowite dzielenie umyslu tylko z jedna osoba to cos, czego normalni ludzie nigdy nie beda w stanie dokonac; to ledwie mozliwe dla psychotronika, nawet dla mnie. Drgnelo we mnie cos, co mogloby byc zawiscia, ale nie bylo. -Czy przez caly czas pani wiedziala, ze to tak wlasnie bedzie? - Ledwie moglo mi sie to pomiescic w glowie. - Ze jesli pani wygra, nigdy juz nie bedzie pani mogla sie z nikim naprawde spotkac ani poczuc zapachu kawy, namalowac obrazu, pojsc na spacer do lasu...? - Mysli wypelnily mi wspomnienia wszystkich tych chwil, ktore dawaly jej radosc. -Tak - potwierdzila ze skinieniem glowy. - Tyle wiedzialam. Tak do konca nie wiedzialam, jak to bedzie wygladalo -nie moglam wiedziec. Tego nie da sie opisac w ludzkich kategoriach. Ale wiedzialam, ze juz nie bedzie odwrotu. -A mimo to chciala pani. - To nawet nie zabrzmialo jak pytanie, bo przeciez odpowiedz byla oczywista. - Czy nie bala sie pani... ze zniknie? -A ty nie bales sie - odpowiedziala pytaniem na pytanie -co bedzie, kiedy dostaniesz sie w lapy Strygera? -Pewnie - odparlem. - Balem sie jak jasna cholera. -Ja tez sie balam jak jasna cholera - odparla ze smiechem. - Ale wiesz. Kocie, ktos kiedys opisal proces cybernetycznego udoskonalania ludzkiego umyslu jako wlewanie niebieskiej farby do kubla z woda, potem tego kubla do beczki, beczki do morza... Ta farba wciaz tam jest i nie ma znaczenia, jak bardzo stanie sie rozrzedzona. To raczej tak, jakby sie widzialo we wszystkim Boga. A ja sadze, ze to bardzo istotne, ze moze stanowi nawet klucz do przetrwania naszej rasy, zebysmy pozostali czescia systemow w taki sposob, jaki jest nam dany: jako komorki, organy - i, mam nadzieje, jako dusze. Bo czy nam sie to podoba, czy nie, rozpoczelismy juz proces transformacji. Postep to proces, ktory zawsze zmusza do pozostawiania czegos za soba. Kazda nasza decyzja sprawia, ze czegos musimy sie wyrzec, poswiecic to, czego nie wybralismy. Pokrecilem sceptycznie glowa. -W takim razie: zadnych zalow? -Och... - Tym razem usmiech nie bardzo sie udal. - Moze kilka. Urojone cierpienia za utraconym cialem. Powiedziano mi, ze jeszcze sie nasila, a potem z czasem zaczna blaknac, tak jak blaknie przeszlosc. Ale teraz jestem juz tylko wlasna pamiecia, wiec nawet zale staly sie dla mnie cenne. Ucieklem spojrzeniem w bok, bo rozczarowanie pietrzylo sie we mnie tak bardzo, ze nie moglem nawet mowic. Przyszedlem tu zobaczyc sie z Elnear, zywa, ciepla, ludzka istota, z ktora i dla ktorej przez tyle przeszedlem... Chcialem zobaczyc ja raz jeszcze, zanim narkotyki przestana dzialac i utrace mozliwosc widzenia jej naprawde - jej mysli, jej duszy. Ale przez te cholerne prochy stracilem na sen trzy dni ze swego zycia, rozminalem sie z nia i teraz ta szansa juz nigdy sie nie powtorzy. -A jak ty sie miewasz? - rzucila w strone moich plecow. -Parszywie - odparlem, zaciskajac dlonie. - Naprawde parszywie. -Jestes zly? Potrzasnalem przeczaco glowa. -W takim razie rozczarowany? Wzruszylem ramionami. -Boisz sie mnie? Odwrocilem sie do niej z powrotem. -Nie... - Znow potrzasnalem glowa. - Zreszta nie wiem -mowilem ochryplym glosem. - Sam nie wiem, jak mam sie czuc, bo juz nie wiem, kim pani jest. -W takim razie czujesz sie podobnie jak ja, kiedy cie pierwszy raz spotkalam - odparta lagodnie. Spuscilem wzrok. Po dluzszej chwili dodalem: -Szkoda, ze nic mi pani nie powiedziala. Moglbym sie wtedy jakos lepiej przygotowac. -Wyglada na to, ze oboje mielismy bolesne sekrety - upomniala mnie, wciaz tak samo lagodnie. - Tym, co bylo mi wiadomo na temat prawdziwej natury Rady Bezpieczenstwa, nie moglam sie swobodnie dzielic z innymi. Ci, ktorzy ja znaja, sadza - i uwazam, ze nie bez podstaw - ze ludzie skupieni w Federacji, ludzie, ktorym FKT ma sluzyc, wola wierzyc, ze jest ona wciaz zarzadzana przez odrebne jednostki. A wiec probuja... probujemy zachowac te iluzje. Teraz i ty znasz ten sekret. Poznales go, bo wiem, ze moge ci zaufac. Patrzylem na jej obraz, nie mogac skupic na nim wzroku, i nic nie mowilem. -Jest jeszcze cos, co chcialabym z toba omowic. - Jej glos zabrzmial teraz mocniej i przyciagnal z powrotem moja rozproszona uwage. - To, ze wchodze w sklad Rady, stawia mnie w niezrecznej sytuacji. Kocie. Pod wzgledem prawnym nie jestem ani zywa, ani umarla. Chcialam sie z toba zobaczyc nie tylko po to, zeby sie z toba pozegnac, ale tez zeby omowic z toba sprawy moich dyspozycji majatkowych. -Ze mna? - zdumialem sie. -Moje osobiste udzialy, lacznie z pakietem kontrolnym w ChemEnGen, podczas mojej... nieobecnosci musza byc nadzorowane przez zaufane osoby. Chcialabym zglosic do zarzadu ciebie. -Mnie? - powtorzylem znow glupawo. - Przeciez ja g... nic nie wiem o tym nadzorowaniu... Uniosla dlonie w uspokajajacym gescie. -To nie jest konieczne. Na czele zarzadu stanie Philipa. Dopilnuje, zeby wszystko funkcjonowalo jak nalezy. Po prostu potrzeba mi kilku osob, ktorym moge zaufac, zebym mogla zapelnic nimi pozostale miejsca... Pewnie dlatego mowi sie o nich zaufane osoby... Dzieki temu zyskasz wolnosc i bedziesz mogl przezyc swoje zycie tak, jak bedziesz chcial. Juz nigdy wiecej nie bedziesz musial godzic sie na to, by ktos taki jak Braedee wmanewrowywal cie szantazem w robote, ktorej nie znosisz. Poczulem, jak na twarz powoli wypelza mi usmiech. -To nie byla znowu taka zla robota... Ale dobrze. Moze by mi sie to spodobalo. - Wolnosc. Ale i cos wiecej - bezpieczenstwo. - Czy ma pani kandydatow na wszystkie miejsca? -A ty masz jakies propozycje? -Jule. Zawahala sie, ale skinela glowa. -Jiro. Tym razem zaskoczenie bylo widoczne. Ale zaraz sie usmiechnela i jeszcze raz skinela glowa. -Dziekuje. Zapatrzony w jej obraz, wzruszylem tylko ramionami. -Chce tylko wiedziec jedno: czy jest pani szczesliwa, Elnear? -Tak - odparla bez cienia wahania. - Tak, jestem. -W takim razie chyba wszystko bedzie w porzadku. - Wzialem gleboki oddech. -A jakie ty masz plany - zainteresowala sie - kiedy skonczyla sie juz dla nas ta ciezka proba? -Jeszcze nie wiem. Chyba wroce na uniwersytet, dopoki nie wykombinuje, co mam poczac z reszta zycia. - Usta drgnely mi w niezbyt wesolym usmiechu. Siegnalem dlonia do przylepki za uchem i zacisnalem zeby. - Ale najpierw musze znalezc takie miejsce, gdzie bede mogl sobie w spokoju powrzesz-czec. - Staralem sie, zeby zabrzmialo to jak zart, ale nie bardzo mi wyszlo. W jej oczach zobaczylem bol i wspolczucie, ktorych nie moglem juz odczuc. Ale potem na jej twarzy nastapila pewna zmiana. Mruknela polglosem: -Znam odpowiednie miejsce. Teraz jest tam wiosna. Nikt nie bedzie ci zawracal glowy. To takie miejsce, w ktorym mozna przypomniec sobie o istnieniu dobra... Czy pozwolisz mi to zalatwic? Zaskoczony, omal nie powiedzialem "nie". Ale zastanowilem sie nad tym i w rezultacie kiwnalem glowa na znak zgody. A wtedy poczulem, jak cale cialo rozluznia mi sie z gwaltownej ulgi, wyzbywajac sie leku, z ktorego dotad nawet nie zdawalem sobie sprawy. Przetarlem oczy wierzchem dloni. -Do widzenia. Kocie - powiedziala. -Do widzenia, Elnear. - A potem, poniewaz bylo to lepsze niz przyznanie sie do prawdy, usmiechnalem sie do niej i dodalem: - Niech pani o mnie czasami pomysli. Moze pania uslysze. Odpowiedziala usmiechem i wyciagnela do mnie reke. Sprobowalem jej nawet dotknac, zanim zniknela. Po jej odejsciu opuscilem biuro Isplanasky'ego. Ostatni raz kroczylem przez korytarze kompleksu budynkow Federacji, tym razem samotnie. Kiedy dotarlem do rejonow wystawowych, przystanalem w tlumie turystow, ktorzy gapili sie na mozaike przedstawiajaca Ludy Ziemi. Studiowalem uwaznie twarze na scianie, potem twarze wokol siebie. Ludzkie twarze. Nie zrobilem tego dla nich. Tak wlasnie powiedzialem Isplana-sky'emu. Ale tym razem jakos nie bylo mi tak ciezko spogladac im w twarze. Jakos sie zmienily, a moze zreszta to ja sie zmienilem. -Prosze bardzo - rzucilem w koncu. Nikt sie za mna nie obejrzal, kiedy ruszalem w swoja strone. EPILOG Pozostalem w chatce polozonej w polowie gorskiego zbocza tyle, ile bylo konieczne, zeby znow nauczyc sie zyc ze soba i tylko ze soba. Mniej wiecej raz w tygodniu musialem schodzic do najblizszej wioski po jakies zapasy. Byla to niezalezna komuna rzemieslnicza, a nie zadna konglomeratowa enklawa czy federalna wypustka i najwyrazniej nic ich nie obchodzilo, czemu tak parszywie wygladam i czemu czasami nie moge sie zmusic, zeby wykrztusic do nich choc slowo. Nie chcialem z nimi rozmawiac ani nawet sluchac, co mowia do mnie. Rownie dobrze mogli byc halucynacyjnymi wytworami mojego chorego umyslu, bo juz nie czulem ich w myslach.Z poczatku nie moglem zniesc nawet kwadransa takiego bezmyslnego kontaktu, wiec po prostu chodzilem glodny. Siedzialem w swoim jedynym pokoju, czasami przez cale dnie nawet nie drgnalem. Gapilem sie na ciche, pobielone sciany, zalujac, ze nie sa czarne. Czulem wylacznie bol. Czesciowo byl fizyczny, ale ten rodzaj bolu byl niemal ulga w porownaniu z tym drugim. Czasem wrzeszczalem. Raz zadzwonilem do Miki, gotow blagac go, zeby zalatwil mi to, czego potrzebowalem. Ale nikt nie odebral. Ale przez caly ten czas jednoczesnie zdrowialem. Najpierw zagoilo sie sponiewierane cialo. Polamane mechanizmy obronne goily sie znacznie gorzej. Po jakims czasie czern wewnatrz mnie zaczela przechodzic w rozne odcienie szarosci, dzieki czemu dowiedzialem sie, ze moj wewnetrzny wzrok juz przywykl do zycia w zaciemnionym pokoju. Kiedy minelo dosc czasu, zaczalem nawet dostrzegac, jak daleko zaszedlem od chwili, gdy moje stopy po raz pierwszy dotknely Ziemi. Moglem teraz przygladac sie bliznom na twarzy i ciele na tyle dlugo, zeby moc sie przekonac, ze naprawde znikaja... I patrzec na pulsujace pod nimi wspomnienia tak wyraznie, ze nawet zdolalem uwierzyc, ze moje przejscia ze Strygerem nie byly identyczne z tym, co spotkalo mnie w Starym Miescie. Uwierzylem, ze tym razem nie bylo to przypadkowe i pozbawione sensu cierpienie. Tym razem sam dokonalem trudnego wyboru, z wlasciwej przyczyny, i dzieki temu cos uleglo zmianie, a moje ocalenie nie bylo tak przypadkowe jak bol... Tym razem naprawde nie bylem w piekle sam. I powoli, z bolem, zdolalem w koncu dostrzec, ze nawet mimo to, iz Stare Miasto bylo moja rzeczywistoscia przez siedemnascie lat, nie znaczylo to wcale, ze zycie, jakie teraz prowadze, jest klamstwem. Ani to, co w nim dobre, ani to, co w nim zle. Juz nie jestem wiecej ofiara. Nie jestem tez telepata. To te narkotyki, ktorych uzywalem, by byc slepym na prawde - to one byly klamstwem, tak jak zawsze. Jesli chce juz na zawsze zyc bez swego Daru, musze nauczyc sie zyc bez niego teraz, bez wzgledu na to, ile to moze potrwac. Ale ta prawda - najgorsza pigulka, jaka przyszlo mi w zyciu przelknac - parzyla mnie w usta, kiedy tylko musialem sie odezwac. Kiedy dzien po dniu zamieralo we mnie to pragnienie, zaczalem z wolna odkrywac na powrot swiat, ktory czekal na mnie dookola. Uslyszalem spiewne nawolywania ptakow, poczulem zapach wilgotnej ziemi i trawy, w koncu dostrzeglem kolory kwiatow i nieba. Probowalem nauczyc sie grac na tej ustnej harfie, ktora wraz z ostatnim pocalunkiem podarowala mi przy pozegnaniu Argentyne. Patrzylem, jak w dolinie pode mna wiosna przechodzi w lato, az wreszcie poczulem, ze znow zaczynam cieszyc sie zyciem... Rozpoznalem w tym swiecie czesc swojego dziedzictwa, miejsce, ktore mam prawo kochac, miejsce, do ktorego zapragne kiedys wrocic, tym razem na wlasnych warunkach. A wtedy w koncu zrozumialem, czym naprawde byl ten dar od Elnear. Kiedy minal mi juz najgorszy bol, zorientowalem sie, ze to, co pozostalo, nie budzilo juz we mnie takich cierpien jak poprzednio. Pozwalalo mi siegnac odrobine dalej, zanim natykalem sie na mur. Moze Jule miala racje: pomagajac komus innemu, chyba pomoglem sobie, a dzieki temu przeszlosc odsunela sie troche dalej. Ktoregos dnia powedrowalem na dol do miasteczka, chociaz wcale nie musialem, bo chcialem uslyszec jakis ludzki glos poza wlasnym. Wtedy zrozumialem, ze znow sie czuje czlowiekiem, jesli nie Hydraninem... Zrozumialem tez, ze gotow jestem zyc jak ludzie, na ich warunkach. Skontaktowalem sie z Braedeem i kazalem mu zawiezc sie z powrotem tam, skad mnie zgarnal. Po drodze kazalem przywrocic sobie dawny wyglad zrenic. Zaden z nas nie wydusil z siebie prostego: "Dzieki", kiedy szykowalem sie do zejscia ze statku, ale powiedzial mi, ze powinienem wziac sie za szachy. Odrzeklem, ze chyba zostane przy kosciach. Uniwersytet nadal jeszcze tkwil w tym samym porcie, w ktorym go zostawilem, konczac sesje na temat Monumentu. Na miejscu czekala na mnie tasma od Jule. Siedzialem w swojej kabinie i z tuzin razy obejrzalem jej usmiechnieta twarz, zanim poczulem, ze jestem gotow wyjsc i znow zaczac studenckie zycie. Moja nieobecnosc zakwalifikowano jako "problemy rodzinne". Ciezko mi bylo zachowac jakis przyzwoity wyraz twarzy, kiedy Kissindra Perrymeade powiedziala mi, ze wygladam na zmeczonego, i wyrazila nadzieje, ze w domu wszystko w porzadku. Zapytala, czy chce o tym porozmawiac, ale ja odparlem: "nie". Mowila, ze przykro jej z powodu tego, co wydarzylo sie miedzy nami tuz przed moim wyjazdem. Za nic nie moglem przypomniec sobie, o co chodzilo, ale nic jej nie powiedzialem. Zaproponowala, ze podzieli sie ze mna materialami do pracy kontrolnej z tej sesji, bo sam nie mialem czasu nic przygotowac. Potrzasnalem przeczaco glowa, gdyz nadal nie znajdowalem zadnego odniesienia do tego, o czym ona mowi. Czulem sie tak, jakby mnie tu nie bylo przez cale lata, a nie miesiace. Ozdobione hologramami sciany muzeum zdawaly mi sie bardziej realne od niej. -Nie, w porzadku. -Ale tak bedzie sprawiedliwie - nalegala, nie mogac pojac, ze naprawde nic mnie to nie obchodzi. - To ty mi podsunales koncepcje. To, co powiedziales przed wyjazdem, ze Monument to pomnik smierci... -Ja tak powiedzialem? - zdumialem sie, ale zaraz pokiwalem glowa. W koncu mi sie przypomnialo. Wrocilem mysla do tamtego zachodu slonca przy Zlotej Bramie, do muzyki wiatru i do tego, co mi powiedziala. - Chyba rzeczywiscie... Do zobaczenia pozniej. - Zbieralem sie do odejscia. -Dokad idziesz? - zapytala z delikatnoscia, ktorej wcale sie nie spodziewalem. -Skocze sobie na powierzchnie. Chce... jeszcze raz poczuc to cos, zanim zniknie. -Potrzebujesz towarzystwa? Obejrzalem sie na nia przez ramie. -A co z... - urwalem. Ezra - tak mial na imie. Jej chlopak. - Z Ezra? Zrobila mine i pokrecila glowa. -W tym tygodniu nie gadamy. -Ja sam tez nie mam specjalnej ochoty na pogawedki -powiedzialem, odwracajac wzrok. -Nic nie szkodzi - oswiadczyla. Wzruszylem ramionami i kiwnalem glowa na znak zgody. Polecielismy razem wahadlowcem do Zlotej Bramy, a tam stanelismy na rozleglym plaskowyzu. Tym razem ledwie switalo, wiec bylismy w tym miekkim polswietle zupelnie sami. Wciaz widac bylo jeszcze garstke gwiazd, a Zlota Brama byla tylko czarnym zarysem na tle nieba, ktory nawet moje oczy z trudem rozroznialy. Wiatr nadal wygrywal swoje zalobne fujarkowe melodie, wiejac przez podziurawiona skale, zupelnie tak samo jak to zapamietalem. Dotknalem noszonej w kieszeni dzinsow ustnej harfy, bo w koncu po tak dlugim czasie zdalem sobie sprawe, co takiego przypominal mi jej dzwiek. Zaczalem oddalac sie od wahadlowca, a pyl szeptal mi pod stopami. Bylo niemal zimno, wiec cieszylem sie, ze mam na sobie sweter od Martwego Oka. Kissindra siadla na ziemi po tu-recku i przygladala mi sie, ale wyraznie nie chciala sie narzucac. Przysiadlem na skalach i sluchalem, czulem ten wiatr, czekalem, az zacznie sie dzien i swiatlo dotknie wierzcholka luku, zamieniajac go w zloto. Myslalem o tym, jak tworzono ten swiat, poskladany z kawalkow i fragmentow ruin, stopionych w dzielo sztuki nieznana technika, tak dalece wyprzedzajaca nasza, ze wydawala nam sie niemal magia. "Pomnik zlych zakonczen i strzaskanych marzen...", a mimo to nie bardzo to jakos pasowalo, kiedy najwyrazniej czekal przez cale tysiaclecia tylko po to, zeby zawitala tu jakas zywa istota i go dotknela. Nawet powietrze bylo tu cudem; wszystkie badania, o jakich czytalem, twierdzily zgodnie, ze aby wyprodukowac konieczna czlowiekowi do przezycia atmosfere, potrzebny jest zywy ekosystem. A tutaj czlowiek moze oddychac, chodzic, czuc sie jak u siebie w domu... tylko nie moze zostac tu na stale. Podobnie Hydranin. Zastanawialem sie, czy Hydranie wiedzieli o tym swiecie, czy studiowali go, badali. I niespodziewanie uswiadomilem sobie, ze rownie dobrze mogl pozostac tu dla nich, nie dla ludzi. Pewnie na gorze, w muzeum, jeszcze nikomu nie zdarzylo sie zapytac, czy przypadkiem nie byl on przeznaczony dla Hydran... Staralem sie nie poddac goryczy, kiedy o tym wszystkim myslalem. Wciaz jeszcze jestem mieszancem, nawet kiedy zniknal moj dar telepatii - nadal jestem caly z fragmentow i kawalkow, ale bynajmniej nie jako dzielo sztuki. Te dwie moje polowy byly do siebie tak podobne... z wyjatkiem tej jednej, kruchej drobnostki, ktora stanowila az taka wielka roznice -w sposobie, w jaki te dwa ludy postrzegaja siebie nawzajem i swoje zycie. Zastanawialem sie, jak cos takiego w ogole moglo sie zdarzyc, jakiego kosmicznego zartu jestem pointa. Przypomnialem sobie, ze o to samo pytal mnie Stryger. A poniewaz za duzo bylo tego naraz, wyjalem z kieszeni ustna harfe i zaczalem na niej grac, probujac zlozyc dzwieki w jakas piosenke. Odpowiedziala mi piesn wiatru, przypominajac mi czasy w symbie - dobre czasy. Wiecej bylo tych wspomnien, niz sie spodziewalem. Wtedy przypomniala mi sie Elnear - kim teraz byla i gdzie... Pomyslalem o wszystkim, czego sie wyrzekla, i o wszystkim, czym sie stala. Gdyby mnie podarowano taka szanse, nie wiem, czy potrafilbym ja przyjac... Ta moja czesc, ktora chciala nalezec do jakiejs calosci - hydranska czesc - zazdroscila jej, ale ta ludzka czesc dobrze wiedziala, ze to nie to samo, i bala sie. Wystarczajaco ciezko bylo zyc z tym, co juz wiedzialem - ze swiadomoscia, ze jest sie tylko jedna z miliardow komorek w ewoluujacym superumysle Federacji. A mimo to wazna byla dla mnie swiadomosc, ze miala odwage podjac decyzje i zrobic ostateczny krok - tak samo jak to, co zrobila, zeby pomoc mi przetrwac w tym moim chaotycznym zyciu. W koncu zdolala mi udowodnic cos na temat ludzi i na temat mojej ludzkiej strony - choc myslalem, ze nikt nigdy nie zdola mnie do tego przekonac: ze moze mimo wszystko zasluguja na pewien szacunek. Tak samo jak ci, ktorzy zostawili tutaj ten swiat. Zastanawialem sie, jacy byli, zanim setki lat temu znikneli z plaszczyzny naszego istnienia. Powiedzialem Strygerowi, ze nie wierze w zadnego Boga - i faktycznie, w kazdym razie nie w takiego, do ktorego on by sie przyznal. Pewnie i nie w takiego, ktorego ja sam moglbym uznac. Ale rasa, ktora potrafila stworzyc taki oto swiat, a potem wskoczyc do kapelusza i zniknac... Pewnie zanim odeszli, lubili troche odgrywac Boga, troche mieszali w genach, posiali kilka ziaren i patrzyli, co z nich wyrosnie. Ci Co Maja i Ci Co Nie Maja. Taki eksperyment, kosmiczny zart... nastepne pokolenie. Hydranie pierwsi dosiegneli gwiazd, ale za bardzo polegali na swoim darze i zbyt mocno go rozciagneli. Kiedy ludzie dolecieli tam za nimi, mogli przerwac te psychotroniczna siec rownie latwo jak pajeczyne. Hydranie nie dotarli do swojego stadium transformacji, a teraz juz nigdy do niego nie dotra. Moze wszystko przychodzilo im zbyt latwo. Moze nigdy nie pojeli, ile naprawde im dano... i ile musieli utracic. Teraz ludzie zbudowali wlasna siec, tym razem technoge-netyczna - bardziej prymitywna, ale mocniejsza. Teraz korzystali z niej, by piac sie nieublaganie po tej samej, wciaz coraz bardziej stromej krzywej ewolucji... Znow przypomniala mi sie Elnear i tych kilkoro wybranych, ktorzy znalezli sie juz na krawedzi niepoznawalnego... I o tych wszystkich systemach w systemach, o jednostkach ludzkich, ktore staly sie jadrem - dusza, jak mowila Elnear - ewoluujacej metaistoty, zwanej konglomeratem, i tworza wlasna przyszlosc, niemal nie zdajac sobie z tego sprawy. Moze nigdy nie beda w stanie dokonac tego ostatecznego kroku, moze dla ludzi na zawsze pozostanie on za trudny. Moze strach przed Ta Druga Strona, ktory zawsze tu istnial, zatrzyma ich w miejscu. A moze zrobia to - po prostu dlatego, ze tak ciezko musieli walczyc o przetrwanie, i dlatego ze nigdy nie zaprzestali staran o przerzucenie tego niemozliwego mostu miedzy jednym ludzkim umyslem a drugim... Popatrzylem na blizny po bojkach na swoich klykciach, a potem znow przed siebie, w swit. Jakkolwiek potocza sie dalej losy ludzkiej rasy. Monument bedzie tu stal - jak drogowskaz nakierowany na niewyobrazalna przyszlosc. Nie jak cmentarny nagrobek, ale jak pomnik smierci Smierci. Poslyszalem za soba tupot czyichs lekkich krokow. Popatrzylem w gore na Kissindre, ktora przystanela kolo mnie. -Zeton za twoje mysli - rzucila prawie szeptem, z cieniem zaklopotania na twarzy. Potrzasnalem przeczaco glowa, lekko sie usmiechajac. -Nie marnuj pieniedzy. Stala z rekoma splecionymi na piersi. Miala na sobie tylko cienka koszule z krotkim rekawem, a ja dopiero teraz sobie uswiadomilem, jak bardzo musi jej byc zimno. -Siadaj - odezwalem sie w naglym przyplywie wstydu za swoj egoizm. Przysiadla obok mnie na rozgrzewajacych sie skalach, a w jej ciele nie bylo napiecia, nie bylo pragnienia, myslami nie wybiegala w przyszlosc... A ja o tym wiedzialem. Nie bylo to wiele, ale zawsze cos. Otoczylem ja ramieniem, tak po prostu, zeby nie marzla, jak przyjaciel. I jak dwoje przyjaciol siedzielismy tam jeszcze przez dluzsza chwile, patrzac, jak nadchodzi dzien. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/