Zapomniany język psów Jan Fennell Książka polecana Przez Związek Kyneologiczny w Polsce Oddział w Łodzi Spis treści Przedmowa (Monty Roberts) Wprowadzenie Zapomniany język Moje życie z psami Patrzę, słucham i uczę się Przywództwo w hierarchii stada Pierwszy sprawdzian michien Bonding: Ustalanie przywództwa w stadzie A Rozstania i powroty: Jak radzić sobie z psem, który boi się zostawać sam Kaprysy i humory: Jak radzić sobie z agresją na tle nerwowym Zawieszenie broni: Psy, które gryzą Ochrona osobista: Psy, które bronią bardziej niż powinny Zabawa w skakanie: Psy, które skaczą na ludzi Wróci, nie wróci - oto jest pytanie: Psy, które uciekają Pies kontra pies: Jak pogodzić z sobą psy, które się nie lubią Opowieści niesamowite: Lęk przed dźwiękami Młode psy, stare sztuczki: Pierwsze kroki szczenięcia w nowym domu Gremliny: Jak radzić sobie ze szczeniętami, które sprawiają kłopoty Kupka problemów: Brudzenie w domu Wolne miejsca: Problemy z powiększonym stadem Nie gryź ręki, która karmi: Psy, które nie chcą jeść Mam psa i chcę z nim podróżować: Jak to pogodzić? Obgryzanie łap i pogoń za własnym ogonem: Jak pomóc znerwicowanym psom Efekt jo jo: Jak radzić sobie z psami ze schroniska Zabawki i trofea: Pożytki ze wspólnych zabaw z psem Jak to zrobiłaś? Podziękowania Ostrzeżenie Należy pamiętać, że metoda przedstawiona w niniejszej książce nie likwiduje agresywnych skłonności u żadnego psa. Pewne rasy celowo zostały wyhodowane do walki i dlatego nie należy się spodziewać, że za pomocą tej metody uda się zmienić naturę takich psów. Metoda moja pozwala właścicielom na takie wychowanie psów, aby ich agresywna natura nigdy nie doszła do glosuj. Dlatego proszę o zachowanie szczególnej ostrożności pracując z rasami psów wyhodowanych do walki. Spis fotografii 1 Ojciec Jan i jego pies Gyp 2 Czteroletnia Jan z nowym przyjacielem 3 Jan ze swoim pierwszym psem Shanem 4 Jan okazująca swoją miłość do koni 5 Jan i Khan 6 Tony i Ellie z Kelpie 7 Dan Broughton na Ginger Rogers 8 Donna, „Księżna" 9 Barmie 10 Sasha jako szczenię próbuje zwrócić na siebie uwagę Sandy 11 Sasha uczy Barmiego zabawy w przeciąganie 12 Spaniele Jan doskonalące swoje umiejętności okrążania 13 Szczenię wilka proszące o jedzenie 14 Szczenię Mony proszące o jedzenie 15 Zabawa wilków w przygniatanie do ziemi 16 Molly przygniata Sadie 17 Jan i jej sfora 18 Powitanie osobnika Alfa 19 Rozluźniona i zadowolona Sasha 20 Sasha okazująca szacunek 21 Sasha okazująca niepokój 22 Klasyczna pozycja do zabawy. Sasha zaprasza Spike'a do zabawy 23 Rozrywka dla owczarków niemieckich 24 Derek z gumową rękawicą 25 Psy Ernesta i Enidy: Gypsy i Kerry 26 Akita Dylan 27 Stado Jan wracające do osobnika Alfa 28 Jan w trakcie programu radiowego BBC odpowiada na pytania słuchaczy 29 W trakcie nagrania dla programu telewizyjnego 30 Jan z dziennikarką z Daily Mail w trakcie testowania jej metody 31 Jan z Montym Robertsem Autorka i wydawca pragną podziękować następującym osobom i instytucjom za udostępnienie zdjęć: 1-7 © Peter Orr; 9 © Daily Mail; 13, 15 © Tracey Anne Brooks, Mission Wolf. 2-17, 18 © Scunthorpe Evening Telegraph; 30 © Daily Mail. Przedmowa Psy zawsze odgrywały ważną rolę w moim życiu. Na przestrzeni lat, wraz z moją żoną Pat mieliśmy ich kilka, a wszystkie były nie tylko niezrównanymi kompanami do towarzystwa, ale też ważnymi członkami całej naszej rodziny. Jednakże to nie pies, ale inne wspaniałe zwierzę zadecydowało o mojej profesji. Całe swoje życie poświęciłem bowiem opracowaniu - a często też obronie przed atakami - metody komunikowania się z końmi. Przez cały czas miłośnicy psów wykazywali duże zainteresowanie moimi pomysłami. Gdziekolwiek na świecie pojawiałem się ze swoimi pokazami, trenerzy koni stanowili jedynie czwartą część widowni. Pozostali byli właścicielami psów i osobami je szkolącymi, a każdy z nich zawsze z wielkim uznaniem wyrażał się o mojej metodzie. Gdybym jeszcze raz miał zaczynać wszystko od początku, z pewno-ścią pokusiłbym się o zastosowanie swojej metody także do psów. W obecnej chwili jest to jednak niemożliwe, jako że jestem zbyt zajęty stałym rozwijaniem i upowszechnianiem swojej metody. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności kilka lat temu usłyszałem o utalentowanej instruktorce szkolenia psów, która zainspirowana moją metodą, podjęła się takiej próby. Poczułem wielką radość, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o pracy Jan Fennell. Miałem to szczęście, że udało mi się spotkać ją osobiście kiedy przebywałem w Anglii, a nasza rozmowa przypominała mi moje własne doświadczenia. Jan, podobnie jak ja, uważa, że człowiek bardzo często wyjątkowo źle traktuje zwierzęta, które tak chętnie nazywa swoimi przyjaciółmi. Równie mocno jest przekonana, że w naszych relacjach ze zwierzętami nie powinno być miejsca na żadną przemoc. Jej marzeniem, podobnie jak moim, jest świat, w którym wszystkie stworzenia żyją z sobą w zgodzie i harmonii. Podobnie jak to miało miejsce w moim przypadku, również Jan sporo czasu zajęło, nim zdobyła się na odwagę podzielenia się z innymi swoimi przemyśleniami. Mnie osobiście zajęło kilka lat, zanim zdecydowałem się napisać pierwszą książkę The Man Who Listens to Horses. Podobnie ostrożna w przelaniu swoich pomysłów na papier była Jan. Teraz, kiedy czuje się bardziej pewna tego, co osiągnęła, postanowiła podzielić się wynikami swojej pracy z szerszym audytorium. Życzę jej wszystkiego najlepszego na drodze, którą obrała. Sądzę, że na pewno znajdą się tacy, którzy będą ją atakować i ostro krytykować. Z własnego doświadczenia wiem, że w ludzkiej naturze drzemie nieograniczona niemal zdolność do negacji. Pamiętajmy jednak, że zwierzęta są lepsze od nas - są bardziej pozytywnie nastawione do świata, nie ma w nich zła. Wiem również, że istnieją setki ludzi, których pragnieniem jest polepszenie relacji z najlepszym przyjacielem człowieka. Jestem dumny, że pozostając wierny swoim ideałom pomogłem uczynić świat lepszym miejscem dla koni i - mam nadzieje - również dla ludzi. Mam także nadzieję, że niniejsza książka pomoże osiągnąć to samo dla innego, wyjątkowego stworzenia, jakim jest pies. Monty Roberts, Kalifornia, marzec 2000 Wprowadzenie Głęboko wierzę, że wiele można się nauczyć na błędach, które popeł-niamy w życiu. Ja sama popełniłam ich aż za wiele, zarówno w stosunku do ludzi, jak i do psów. Najbardziej bolesną lekcję dostałam zimą 1972 roku. Z powodów, które za chwilę wyjaśnię powinnam zacząć od tragedii, jaka wydarzyła się z Purdey. Nie da się oddzielić historii Purdey od mojej własnej. W tym czasie byłam mężatką i wychowywałam dwoje dzieci, córkę Ellie, urodzoną w lutym 1972 roku i dwuipółletniego synka Tony'ego. Mieszkaliśmy wówczas w Londynie, ale podjęliśmy wspólnie z mężem decyzję o przeprowadzce na wieś, do małej wioski w Lincolnshire, w środkowej Anglii. Jak dla wielu mieszczuchów, perspektywa długich spacerów po wiejskich drogach, szczególnie w towarzystwie psa, była niezwykle atrakcyjna. Zdecydowaliśmy więc, że zamiast kupić szczeniaka, weźmiemy psa ze schroniska. Podobał nam się pomysł, że zapewnimy dom opuszczonemu psu. Pojechaliśmy więc do schroniska RSPCA[Royal Society for the Prevention of Crtuelty to Animal - Królewskie Tbwarzystwo na rzecz Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Organizacja działająca w Wielkiej Brytanii i Australii prowadząca m.in. schroniska dla bezdomnych, opuszczonych lub źle traktowanych zwierząt. (przyp. tłum.).] i wybraliśmy sześciomiesięczną, biało-czarną suczkę, mieszańca border collie z whippetem. Daliśmy jej na imię Purdey. To nie był mój pierwszy pies. Pierwszego psa dostałam od ojca, kiedy miałam trzynaście lat i mieszkaliśmy w dzielnicy Fulham, w zachodnim Londynie. Był to przepiękny border collie, tricolor, o imieniu Shane. Zawsze kochałam psy i jako mała dziewczynka wymyśliłam sobie psa o imieniu Lady. Pamiętam, jak moja babcia, chcąc sprawić mi przyjemność, włączała się do rozmów z moim fikcyjnym przyjacielem. Myślę, że zarówno wtedy, jak i teraz patrzę na psy tak samo - jako na stworzenia, które darzą nas niekwestionowaną miłością, są nam absolutnie wierne, a więc posiadają cechy, które trudno jest znaleźć u ludzi. Przybycie Shane do naszego domu potwierdziło tylko moje uczucia do tych zwierząt. Układałam Shane razem z moim tatą, stosując metodę, której on, jako młody chłopiec, używał szkoląc własne psy. Mój ojciec był bardzo delikatnym człowiekiem, jednak uważał, że jego pies musi robić dokładnie to, co mu kazał. Jeżeli Shane zrobił coś źle, dostawał lekkiego prztyczka w nos lub klapsa w siedzenie. Ponieważ ja również otrzymywałam klapsy, nie widziałam w tym nic złego, zwłaszcza że Shane, jako niezwykle inteligentne stworzenie, robił na ogół dokładnie to, czego od niego oczekiwaliśmy. Ciągle pamiętam, z jaką dumą jeździłam z nim autobusem nr 74 z Putney Heath na Wimbledon. Shane siedział obok mnie bez smyczy i zachowywał się bez zarzutu. Był po prostu wspaniałym psem. Jak to się mówi: „nie naprawiaj tego, co nie jest popsute". Kiedy więc wzięliśmy Purdey, zaczęłam stosować te same metody, których używał mój ojciec. Próbowałam więc uczyć ją poprawnych zachowań, okazując jej wiele miłości, ale czasem stosowałam także przymus. Na początku wydawało się, że metoda ta również w przypadku Purdey przynosi dobre rezultaty. Łatwo zaadaptowała się do londyńskiego życia naszej rodziny. Kłopoty zaczęły się we wrześniu, po naszej przeprowadzce na wieś w Lincolnshire. Nasze nowe miejsce było przeciwieństwem hałaśliwego, przeludnionego Londynu. Zamieszkaliśmy w małej, leżącej na uboczu wsi. Ulice były nie oświetlone, autobusy przyjeżdżały tylko dwa razy w tygodniu, a do najbliższego sklepu było około sześciu kilometrów. Pamiętam, kiedy jako trzyletnie dziecko pierwszy raz pojechałam z rodzicami nad morze. Popatrzyłam na wodę po czym wystraszona odwróciłam się i uciekłam na pobliskie wzgórza. Moją reakcją było: „dużo za duże" i myślę, że to samo powiedziałaby Purdey o naszym nowym miejscu zamieszkania. Prawdopodobnie wszystko wydawało się jej „dużo za duże". Wkrótce po przenosinach Purdey zaczęła zachowywać się w dziwny i trochę niepokojący sposób. Uciekała z domu, znikała na wiele godzin, a po powrocie wyglądało na to, że świetnie gdzieś się bawiła. Była nadmiernie pobudliwa, podniecała ją najdrobniejsza nawet rzecz. Chodziła za mną gdziekolwiek się ruszyłam, co było nieznośne przy dwójce małych dzieci. Nie byłam także zadowolona, że Purdey włóczy się sama po okolicy. To na nas, właścicielach, spoczywa obowiązek zadbania o to, aby nasze psy nie stanowiły zagrożenia dla otoczenia, ani nie były dokuczliwe dla innych. Ponieważ jednak to ja zdecydowałam się kiedyś na nią, dlatego postanowiłam, że mimo wszystko Purdey zostanie z nami. Miałam nadzieje, że pomogę jej zaadaptować się do nowych warunków. Jednakże to, co się wkrótce stało, przerosło moje najgorsze oczekiwania. Zaczęłam podejrzewać, że coś jest nie tak w momencie, kiedy przyszedł do mnie jeden z okolicznych rolników. Bardzo stanowczo oświadczył, że jeżeli mój pies dalej będzie biegał samopas po okolicy, to po prostu go zastrzeli. Byłam załamana, ale rozumiałam jednocześnie jego punkt widzenia, ponieważ człowiek ten hodował bydło, które Purdey niepokoiła biegając bez opieki. Dlatego też spróbowaliśmy trzymać ją w naszym, całkiem dużym, ogrodzie na lince zaczepionej na sznurze do prania, aby uniemożliwić jej wałęsanie się po okolicy bez nadzoru. Pomimo to uciekała nam, kiedy tylko mogła. Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót pewnego zimowego ranka, kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Tego dnia, jak zwykle rano, zeszłam razem z dziećmi na dół i zajęłam się rutynowymi czynnościami. Purdey, jak zawsze, skakała dookoła nas. Pamiętam, że Ellie raczkowała po podłodze pokoju, a Tony bawił się w mojego pomocnika, sortując stertę ubrań. Wyszłam na chwilę do kuchni obok po coś do picia dla dzieci, kiedy usłyszałam głośny hałas. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki zobaczyłam po powrocie do salonu. Purdey skoczyła na Tony'ego i przewróciła go na przeszklone, rozsuwane drzwi. Potłuczone szkło leżało wszędzie. Od tego momentu wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Pamiętam zastygłą z przerażenia twarz synka i spływającą po jego buzi krew. Podbiegłam do niego, porwałam go na ręce i ze sterty upranej bielizny chwyciłam czystą pieluszkę tetrową. Z okresu kiedy praco-wałam jako wolontariusz w pogotowiu St. John's pamiętałam, żeby sprawdzić, czy w ranach nie pozostały odłamki szkła. Kiedy upewniłam się, że nie ma żadnych, zaczęłam z całej siły przyciskać pieluszkę do buzi synka, aby zatamować upływ krwi. Trzymając go w ramionach, odwróciłam się w stronę Ellie, która siedziała w morzu szklanych odłamków jakimś cudem bez jednego zadraśnięcia. Zgarnęłam ją z podłogi wolną ręką i klęcząc wezwałam pomoc. Przez cały ten czas Purdey biegała wokół nas jak szalona, szczekając i skacząc do góry, jakby świetnie się tym wszystkim bawiła. Wszystko to wyglądało jak z najgorszego koszmarnego snu. Po opa-trzeniu skaleczeń, moi przyjaciele i rodzina byli zgodni co do jednego. Rany Tony'ego były na tyle poważne, że dziecko będzie miało uraz do końca życia. „To jest zły pies, Purdey jest zwyczajnym łobuzem" - po-wiedzieli. Ale ja czułam się odpowiedzialna za nią i zdecydowałam dać jej jeszcze jedną szansę. Chociaż suka od czasu do czasu sprawiała kłopoty, przez następnych kilka miesięcy panował względny spokój. Aż do pewnego zimowego poranka w lutym, kilka dni przed pierw-szymi urodzinami Ellie. Tego dnia bawiła się zabawkami na podłodze w salonie pod opieką mojej mamy, podczas gdy ja byłam zajęta czymś w innym pokoju. W momencie kiedy tylko usłyszałam krzyk mojej mamy, wiedziałam, że coś się stało. Wpadłam do pokoju, a moja mama krzyczała: „Ugryzł ją pies, Ellie nic jej nie zrobiła, a pies ją ugryzł! Odbiło jej, zwariowała!!!". Nie mogłam w to uwierzyć, ale kiedy zobaczyłam brzydki ślad po zębach Purdey nad prawym okiem Ellie, zrozumiałam, że tym razem nie mam już wyjścia. Kręciło mi się w głowie. Jak to się mogło stać? Co zrobiła Ellie? Dlaczego moja metoda wychowywania psa zawiodła? Wiedziałam jednak również, że skończył się czas zadawania pytań. Kiedy mój ojciec dowiedział się o tym incydencie, przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Będąc małą dziewczynką często słyszałam, jak opowiadał o jednym ze swoich najbardziej ulubionych psów, owczarku staroangielskim o imieniu Gyp. Pewnego dnia, kiedy moja babcia próbowała zepchnąć Gypa z kanapy, ten złapał ją zębami. Dla mojego dziadka sprawa była jasna i oczywista: jeżeli psu odbiło i ugryzł rękę, która go karmi, jego los jest przesądzony. Gyp został uśpiony. Ojciec nie musiał mi tego tłumaczyć. „Wiesz, dziewczyno, co musisz zrobić. Jak psu odbiło, to odbiło. Szkoda więcej twojego czasu" - powiedział mój ojciec ze smutkiem. Tego samego wieczoru, kiedy wrócił z pracy ojciec moich dzieci i zapytał, gdzie jest pies powiedziałam, że Purdey nie żyje, tego popołudnia zabrałam ją do weterynarza i uśpiłam. Przez bardzo długi czas wierzyłam, że usypiając Purdey podjęłam słuszną decyzję. Jednocześnie czułam, że ją zawiodłam, że to była moja, a nie suki wina. Nawet wtedy, kiedy ją usypiałam, miałam poczucie, że ją opuszczam. Potrzebowałam dwudziestu lat, żeby moje przypuszczenia potwierdziły się. Teraz wiem, że kłopoty z Purdey były rezultatem mojej nieumiejętności zrozumienia jej, porozumienia się z nią i pokazania, czego od niej oczekuję. Najprościej mówiąc - Purdey była psem, członkiem psiej, a nie ludzkiej rodziny, a ja do komunikacji z nią używałam ludzkiego języka. Przez ostatnie dziesięć lat nauczyłam się, jak słuchać i rozumieć psi język. Wraz z lepszym rozumieniem ich języka byłam w stanie komunikować się z psami na tyle, żeby pomóc im i ich właścicielom rozwiązywać różne problemy wynikające ze wspólnego życia. Niejeden raz moja pomoc pozwoliła uratować psa, którego właściciel chciał uśpić z powodu złego zachowania. Za każdym razem, kiedy udało mi się uratować psie życie, czułam ogromną radość. Ale skłamałabym, gdybym nie powiedziała, że moja radość zawsze jest zabarwiona nutką żalu, że nie miałam tej wiedzy wystarczająco wcześnie, aby uratować życie Purdey. W niniejszej książce pragnę podzielić się wiedzą, którą zdobyłam. Wyjaśniam w niej, w jaki sposób wypracowałam moją metodę i jak ona działa. Tłumaczę też, jak nauczyć się psiego języka. Jak każdą naukę języka, tak i tę należy traktować poważnie. Jeśli nauczysz się go byle jak, „na pól gwizdka", to wprowadzisz jeszcze więcej zamieszania i nieporozumień w proces komunikacji między tobą a twoim psem. Zapewniam, że jeśli nauczysz się go dobrze, to każdy pies wynagrodzi ci twój wysiłek współpracą, lojalnością i miłością. Rozdział 1 Zapomniany język „We własnym domu pies jest lwem". (Przysłowie perskie) Istota ludzka zagubiła wiele tajemnic, jakie towarzyszyły jej na przestrzeni wieków. Jedną z nich jest prawdziwa natura naszego związku z psem. Podobnie jak miliony innych ludzi na świecie zawsze uważałam, że między człowiekiem a psem istnieje coś bardzo szczególnego, co przyciąga nas do siebie. Jest to coś więcej niż tylko zachwyt nad zwinnością psa, jego wyglądem czy inteligencją. Ów nieuchwytny związek, tak trudny do wyrażenia w słowach, łączy nas z sobą dziś tak samo, jak łączył nas u zarania dziejów. Przez większą część mojego życia przekonanie o istnieniu takiej więzi opierałam jedynie na instynkcie, było ono swego rodzaju wiarą w jej istnienie. Dziś jednak związek człowieka z psem stał się przedmiotem wielu badań naukowych. Ich wyniki pokazują nam, że pies jest nie tylko najlepszym, ale też najstarszym przyjacielem człowieka. Według najnowszych badań, z jakimi miałam okazję się zapoznać, losy tych dwóch gatunków związały się z sobą już ok. 10 000 lat p.n.e. To właśnie wtedy człowiek współczesny, Homo sapiens, wyodrębnił się od swego neandertalskiego przodka, zamieszkującego Afrykę i Bliski Wschód. Mniej więcej w tym samym czasie również pies, Canis familiaris, zaczął wyodrębniać się od swojego przodka - wilka, Canis lupus. Współcześnie nikt już nie wątpi, że te dwa zjawiska były ze sobą powiązane, a tym, co je łączy, były pierwsze próby udomowienia zwierząt przez człowieka. Oczywiście, nasi przodkowie przysposabiali do życia w ich wspólnotach także inne zwierzęta, takie jak krowy, owce, świnie czy kozy. Pies jednak pozostał na zawsze nie tylko pierwszym, ale także najbardziej udanym członkiem naszej poszerzonej rodziny. Istnieje wiele przykładów na to, jak bardzo nasi przodkowie cenili sobie psa. Jedną z najbardziej bodaj wzruszających rzeczy, jaką widziałam w ciągu ostatnich kilku lat, był film dokumentalny o wykopaliskach archeologicznych na terenie starożytnego Natufian, w prowincji Ein Mallah, w północnym Izraelu. Na spalonej słońcem i niemal pozbawionej śladów życia pustyni natrafiono na liczące 12 000 lat kości młodego psa, które spoczywały pod lewą ręką ludzkiego szkieletu, datowanego na ten sam okres. Pochowano ich razem. Nie ulega wątpliwości, że człowiek ten pragnął, aby jego pies dzielił z nim miejsce ostatecznego spoczynku. Podobne odkrycia, datowane na 8 500 lat p.n.e., miały miejsce w Ameryce na terenie Koster w Illinois. Wyjątkowość związku, jaki łączył człowieka i psa podkreślają także wyniki badań socjologów przeprowadzone na plemionach zamieszkujących tereny Peru i Boliwii. W społecznościach tamtejszych, nawet współcześnie, powszechnym zwyczajem jest przejmowanie przez kobietę roli matki szczenięcia, które zostało osierocone. Szczenię jest karmione przez kobietę piersią do momentu, kiedy nie stanie się samodzielne. Współcześnie nikt już nie jest w stanie powiedzieć, jak stary jest to obyczaj, niemniej jednak pozwala on domyślać się, jak silne i wyjątkowe musiały być więzy łączące przodków tych ludzi z ich psami. Jestem pewna, że wciąż mamy przed sobą wiele nowych badań i odkryć, których wyniki rzucą jeszcze więcej światła na więź łączącą człowieka z psem. Ale nawet przy obecnym stanie wiedzy, nie powinniśmy być zaskoczeni wyjątkowością tego związku. Przeciwnie - uderzające podobieństwa między tymi dwoma gatunkami zwierząt uczyniły je niejako naturalnymi partnerami. Wiele badań naukowych pokazuje, że zarówno dawny wilk, jak i człowiek z epoki kamiennej kierowali się tymi samymi instynktami, jak również organizowali się w grupy o takiej samej strukturze socjalnej. Mówiąc prościej - oboje polowali na zwierzęta i organizowali się w bardzo wyraźnie zhierarchizowane grupy. Jednym z najbardziej uderzających podobieństw jest wrodzona ciekawość świata i swego rodzaju „egoizm". Pies, podobnie jak człowiek, na każdą nową sytuację reaguje zachowaniem „a co JA mogę z tego mieć?". Przykład ten pokazuje, że relacja, jaka wywiązała się między tymi dwoma gatunkami była związkiem, który przyniósł ogromne korzyści zarówno psu, jak i człowiekowi. Stając się mniej podejrzliwym i budując w sobie ufność wilk, żyjąc coraz bliżej człowieka, zyskiwał dostęp do efektów zastosowania no-wych technik i narzędzi polowania, na przykład sideł czy kamiennych grotów strzał. W nocy zaś mógł ogrzać się przy rozpalonym przez człowieka ognisku lub pożywić się pozostawionymi przez niego resztkami jedzenia. Tak zapewne zaczynał się proces ,jego udomowienia. Zyskiwała na tym również i druga strona. Człowiek neandertalski, ze swoją wydłużoną głową, posiadał bardzo silny zmysł węchu. Z biegiem czasu stawał się on jednak coraz słabszy, dlatego udomowienie wilka w dalszym ciągu pozwalało mu polegać na tym, tak ważnym przy polowaniu zmyśle. Pies stał się bardzo ważnym elementem wszystkich polowań - płoszył zwierzynę, oddzielał poszczególne osobniki od stada, a jeżeli zachodziła taka potrzeba także zabijał ją. Ale w tym rodzącym się związku człowieka z psem pojawiło się także coś więcej - człowiek zaczął po prostu lubić towarzystwo psa, doceniać fakt, że może polegać na nim jako na obrońcy przed wieloma zagrożeniami, jakie niosło z sobą ówczesne życie. Te dwa gatunki rozumiały się instynktownie i doskonale. Żyjąc każde w swojej grupie, zarówno człowiek, jak i wilk, wiedzieli, że ich przetrwanie zależy od przetrwania pozostałych. Każdy członek grupy miał określone zadania do wykonania i musiał się z nich wywiązać. Wydawało się więc czymś naturalnym, że kiedy drogi człowieka i psa zeszły się razem, zasady współżycia w nowo powstałej grupie pozostały bez zmian. Podczas gdy człowiek koncentrował się na zbieraniu drewna na opal, ,jagód, naprawianiu domostw czy gotowaniu, zadaniem psa było podążanie za myśliwymi i użyczanie im swego węchu, słuchu i wzroku. Po powrocie z palowania, zadaniem psa było pilnowanie dobytku, ostrzeganie przed zagrożeniem, odstraszanie intruzów, a jeżeli zachodziła taka potrzeba - pies stawał na pierwszej linii obrony. Związek człowieka z psem, wzajemna zależność jednego gatunku od drugiego, były wtedy najsilniejsze. Niestety - z biegiem czasu związek ten ulęgał już tylko osłabieniu i ostatecznie został zerwany. Nie jest chyba trudno zrozumieć, dlaczego ich drogi zaczęły się roz-chodzić. Na przestrzeni wieków człowiek stal się dominującą silą na Ziemi i zaczął kształtować psa - podobnie zresztą jak i inne zwierzęta - na swoje podobieństwo i stosować do niego zasady jakie obowiązywały tylko w jego społeczności. Człowiek stosunkowo szybko zauważył, że może psa lepiej przystosować do nowych dla niego warunków, udoskonalić go czy wyspecjalizować w nim określone zdolności poprzez selektywne kojarzenie określonych osobników. Już 7 000 lat temu mieszkańcy Mezopotamii zwrócili uwagę na niezwykłe zdolności, jakie przejawiał w polowaniu wilk pustynny, lżejszy i szybszy kuzyn wilka zamieszkującego Europę Północną. Z biegiem lat wyodrębnił się z niego pies, który w tym tak nieprzyjaznym dla człowieka klimacie doskonale radził sobie z doganianiem i chwytaniem zwierzyny i - co najważniejsze - potrafił to robić na polecenie człowieka. Pies ten - różnie zresztą nazywany: Saluki, chart perski lub gończy na gazele - w swej niezmienionej postaci dotrwał do dzisiejszego dnia i stanowi doskonały przykład jednej z pierwszych ras wyhodowanych w określonym celu. I z pewnością nie jest to jedyny przykład - w starożytnym Egipcie specjalnie do polowań hodowano tzw. Psy faraonów, w Rosji do polowania na niedźwiedzie wyhodowano Borzoja, w Polinezji i Ameryce Środkowej hodowano nawet specjalną rasę psów, które stanowiły pożywienie. Proces ten, wspomagany uległością, z jaką pies poddawał się oddzia-ływaniu człowieka, rozciągał się na cale wieki. W Anglii, na przykład, kiedy wśród arystokracji i bogatych właścicieli ziemskich modne stały się polowania, wyhodowano od razu kilka ras wyspecjalizowanych w wykonywaniu określonych zadań. Typowa sfora trzymana w XIX wiecznej posiadłości angielskiej składała się zazwyczaj ze springer spaniela, którego zadaniem było płoszenie zwierzyny lub wyganianie jej z kryjówek, pointera lub setera, których zadaniem było wystawianie zwierzyny oraz retrievera, który ustrzeloną zwierzynę przynosił do myśliwego. Na całym świecie nowo powstające rasy podtrzymywały ów historyczny związek człowieka z psem. Ale chyba nigdzie nie stał się on bardziej wyraźny jak w przypadku ras, które wyhodowano po to, aby ich przedstawiciele stali się psami towarzyszącymi ludziom niewidomym. Pod koniec I wojny światowej, w dużym sanatorium pod Poczdamem, jeden z lekarzy opiekujących się przebywającymi tam weteranami wojny, zupełnie przez przypadek zauważył, że kiedy pacjenci, którzy na wojnie utracili wzrok, zbliżali się do stromych schodów, jego owczarek niemiecki zastępował im drogę. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby pies chciał uchronić ich przed grożącym im niebezpieczeństwem. Jego reakcja była naturalnym zachowaniem stadnym, dlatego wykorzystując ją doktor ów zaczął szkolić swego psa pod tym kątem. Tak narodziły się szkoły dla psów-przewodników niewidomych. Kto wie, czy w tym momencie nie powróciliśmy do czasów pierwotnych, kiedy to człowiek i pies żyli z sobą najbliżej. Wszak w sytuacji psa-przewodnika pies raz jeszcze użycza człowiekowi swoich zmysłów. Niestety - jest to bardzo wyjątkowy przypadek ścisłej współpracy człowieka z psem we współczesnym świecie. W czasach bardziej nam współczesnych związki człowieka z psem ulegały dalszym zmianom i to zazwyczaj - przynajmniej takie jest moje zdanie - ze szkodą dla samego psa. Nasz dawny współtowarzysz zmagań z przeciwnościami losu stał się dziś czymś pośrednim między wesołym kompanem do towarzystwa a ozdobnym przedmiotem lub wręcz zabawką. Najlepszym tego przykładem są tzw. rasy ozdobne. Ich korzeni doszukiwać się można w dawnych klasztorach tybetańskich, w wysokich Himalajach. To właśnie tam mnisi buddyjscy zaczęli hodować spaniele tybetańskie, psy niezbyt duże, ale dosyć odważne, a jednocześnie bardzo odporne na wysokogórski chłód. Ich celem było wyhodowanie psa tak małego, aby z łatwością można go było wziąć na ręce i ukryć pod zwojami szat po to, aby swym ciepłem ogrzewał ciało właściciela. Za czasów Karola II pomysł ten zawędrował na Wyspy Brytyjskie, gdzie kojarząc ze sobą coraz to mniejsze i mniejsze setery wyhodowa-no wreszcie angielskiego Toy spaniela. Z biegiem lat te kiedyś myśliw-skie, a teraz coraz bardziej rozpieszczane przez ich bogatych właścicieli psy skrzyżowano z rasami ozdobnymi ze Wschodu. Wspomnieniem po tych krzyżówkach jest dzisiaj wyraźnie spłaszczona kufa King Charles spaniela, odróżniająca go od pozostałych spanieli. Był to, moim zdaniem, punkt zwrotny w historii związku człowieka z psem. Z punktu widzenia psa właściwie niewiele się zmieniło, natomiast dla człowieka jego związek z psem przybrał zupełnie nowy charakter: pies zaczął służyć tylko do ozdoby. I był to jedynie przedsmak tego, co miało nastąpić już niebawem. Dziś trudno jest znaleźć przykłady wskazujące na dawną zażyłość człowieka z psem. Psy myśliwskie, policyjne, pasterskie czy wspomniane wcześniej psy-przewodnicy niewidomych to nieliczne, niestety, wyjątki. Wynika to głównie z faktu, że we współczesnym świecie, w jego kulturze i organizacji społecznej, pozostało już bardzo niewiele miejsca dla psa. Dawny i wierny towarzysz naszych zmagań ze światem jest właściwie przez nas zapominany. Nasza dawna zażyłość z psem przerodziła się dziś nie tylko w lekceważenie, ale wręcz w pogardę. Nie dziwmy się więc, że gdzieś po drodze zagubiliśmy ten kiedyś tak silny, bo instynktowny, kontakt z psem. Nie jest chyba trudno zrozumieć, dlaczego tak się stało. Liczące nie-zbyt wielu członków społeczności, w których zaczynała się nasza historia, dziś zlały się w jedną, ogromną i jednorodną społeczność - globalną wioskę. Życie w wielkich miastach uczyniło z nas istoty anonimowe, nie znamy i - co gorsza - nie chcemy nawet znać tych, którzy żyją obok nas. A jeżeli nie interesują nas potrzeby innych ludzi, jeżeli tracimy z nimi kontakt, to tym samym tracimy również kontakt z psem. Dając sobie coraz lepiej radę ze wszystkim, co spotyka nas w życiu, zakładamy milcząco, że równie dobrze radzi sobie pies. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Nie wiedzieć czemu oczekujemy, że właśnie ten jeden jedyny gatunek, pies, będzie przestrzegał naszych norm zachowania, oczekujemy od niego zachowań według zasad, których nie stosujemy do innych zwierząt, na przykład krów czy owiec. Nawet kotu pozwalamy chodzić własnymi ścieżkami. Psu - niestety - nie pozwalamy robić tego, na co ma ochotę, a co przecież leży w jego naturze. Jest ironią losu - a dla mnie wręcz tragedią - że spośród 1,5 miliona innych gatunków zamieszkujących Ziemię jesteśmy jedynym, któremu został dany rozum i dar podziwiania piękna w innych stworzeniach, a jednocześnie nie pozwalamy psu na bycie tym, czym jest - psem właśnie. W rezultacie to niezwykle porozumienie, jakie kiedyś istniało między nami a naszym najlepszym przyjacielem, zostało zerwane. Nie może więc dziwić nikogo fakt, że właśnie współcześnie mamy więcej problemów z psami niż mieliśmy ich kiedykolwiek w przeszłości. Oczywiście, wciąż istnieje wiele szczęśliwych i pełnych harmonii związków człowieka z psem. Nawiązana w dalekiej przeszłości więź wciąż drzemie gdzieś w nas. Żaden inny gatunek nie wzbudza w nas tylu emocji, do żadnego innego zwierzęcia nie odnosimy się z tak wielką czułością, a często wręcz miłością. Prawdą jednak wciąż pozostaje fakt, że takie sytuacje częściej są wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności niż efektem naszej wiedzy na temat psa. Zbudowana na pierwotnym instynkcie więź człowieka z psem została bowiem zerwana. Przez ostatnie dziesięć lat usilnie starałam się, aby nasze drogi znów się zeszły, robiłam wszystko, aby na nowo odbudować więź, która przez tyle lat istniała między człowiekiem a psem. Weszłam na drogę, która okazała się długa, kręta i wyboista. U jej kresu zrozumiałam jednak, że krocząc po niej, odbyłam najpiękniejszą podróż mego życia. Rozdział 2 Moje życie z psami Dziś samej trudno jest mi w to uwierzyć, ale w przeszłości nie zawsze miałam ochotę na budowanie głębszego związku, który łączyłby mnie z jakimkolwiek psem. To, co stało się z Purdey, było dla mnie głębokim rozczarowaniem. Po jej śmierci podjęłam nawet - jakże klasyczną w takich sytuacjach - decyzję, że „już nigdy więcej łapa psa nie postanie w moim domu". Szybko jednak okazało się, że moja miłość do psów jest-silniejsza ponad wszystko inne. Niespełna rok po śmierci Purdey pod naszym dachem zamieszkał mały, myśliwski piesek, który bardzo skutecznie zaczął leczyć rany mojej duszy... Mimo początkowych problemów i niepowodzeń ostatecznie na do-bre zadomowiliśmy się na wsi. Prawdę mówiąc, głównym powodem tego, że w naszym domu znów pojawiły się psy, było zamiłowanie mojego męża do polowań. Pamiętam, jak pewnego jesiennego dnia 1973 roku wrócił do domu z niezbyt udanego polowania i długo na-rzekał na to, że nie ma szczęścia w swoich wyprawach, ponieważ nie ma dobrego psa myśliwskiego. „Gdybym tylko miął psa, to dopiero bym pokazał, na co mnie stać" - mówił patrząc przy tym na mnie w taki sposób, że nie miałam żadnej wątpliwości co tak naprawdę miał na myśli. Tak więc we wrześniu tego roku, w dniu urodzin mego męża, pojawił się w naszym domu pierwszy pies myśliwski, suka rasy springer spaniel, której daliśmy na imię Kelpie. Od pierwszego dnia pokochaliśmy ją oboje. Dla mnie jednak był to również początek mojej wielkiej fascynacji tą rasą, fascynacji, która nie opuściła mnie do dzisiaj. Poważnie obawiając się, aby z naszym nowym psem nie stało się to, co stało się z Purdey, natychmiast kupiliśmy sobie jedną z wielu książek poświęconych wychowaniu i układaniu psa myśliwskiego. Muszę jednak szczerze przyznać, że nasze pierwsze wysiłki w tym kierunku nie przynosiły olśniewających sukcesów. Uczyliśmy ją na przykład aportowania, a więc zachowania, które nie bardzo leży w naturze springer spaniela. Trzymając się ściśle wskazówek zawartych w podręczniku zaczęliśmy od rzucania przedmiotów i uczenia jej podbiegania do nich i przynoszenia ich do nas. Książka bardzo mocno podkreślała, że należy zacząć od czegoś, co jest stosunkowo lekkie i miękkie, po to, aby wyrobić w psie nawyk delikatnego obchodzenia się z aportowanymi przedmiotami. Zdecydowaliśmy, że najlepiej do tego celu będzie się nadawał jeden ze śliniaków Ellie. Pewnego pięknego poranka, na spacerze, zaczęliśmy pierwszą lekcję rzucając przed siebie śliniak związany w mocny supeł. Serca zamarły nam z podniecenia, kiedy w pewnym momencie Kelpie radośnie pobiegła przed siebie, podbiegła do śliniaka, chwyciła go w pyszczek i zaczęła biec w naszą stronę. Możecie sobie wyobrazić, jakie musieliśmy mieć miny, kiedy Kelpie ze śliniakiem w zębach, zamiast zatrzymać się przy nas, pobiegła z nim do domu. Pamiętam, że mój mąż, z wyraźnym rozczarowaniem malującym się na jego twarzy, zapytał: „No, a co według tej mądrej książki robi się w sytuacji takiej jak ta...?". Pamiętam, że oboje w tym momencie dosłownie padliśmy ze śmiechu na trawę. Robiliśmy więc bardzo wiele błędów przy układaniu Kelpie, ale jak widać mieliśmy też przy tym wiele zabawnych chwil. Dziś, ilekroć pracuję z psem i wydaje mi się, że w relacji ja-pies zbyt dużo jest mnie, a za mało psa, że tylko ja zaczynam kontrolować sytuację - zawsze wracam myślą do tej zabawnej historii sprzed lat. Kelpie, z oczywistych raczej względów, była bardziej psem mojego męża niż moim. Byłam jednak tak bardzo z niej zadowolona, a zwłaszcza z tego, jak łatwo i szybko zaadaptowała się w naszej rodzinie, że nie minęło wiele czasu, a zdecydowałam się, że będę miała „swojego" psa. W owym czasie byłam już pod tak wielkim urokiem spanieli, że mój wybór był raczej oczywisty - zdecydowałam się na dziewięciotygodniową suczkę rasy springer spaniel i to po rodzicach, którzy mieli całkiem imponujące osiągnięcia na wystawach psów. Nazwałam ją tak samo jak nazywał się pies z moich dziecinnych marzeń - Lady. Ponieważ bardziej interesowałam się hodowlą niż polowaniami, dzięki Lady zaczęłam stawiać pierwsze kroki na drodze do fascynującego świata psich wystaw. Od połowy lat siedemdziesiątych podróżowałam z nią już po całym kraju, biorąc udział w licznych wystawach. Lady sprawowała się świetnie i zdobywała uznanie w oczach wielu sędziów. W roku 1976 zakwalifikowała się na najważniejszą ze wszystkich wystaw - lon-dyński Cruft's. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy udaliśmy się do słynnej hali Olimpii - moje serce rozpierała ogromna radość i duma. Świat psich wystaw to coś więcej niż tylko satysfakcja z osiągnięć hodowlanych. Biorąc udział w wystawach poznajemy nowych ludzi, zawiązujemy nowe przyjaźnie i - co chyba najważniejsze - spotykamy tych, którzy myślą i czują tak samo jak my. To właśnie na jednej z wystaw zawiązała się największa chyba przyjaźń mego życia, przyjaźń z Bertem i Gwen Green, bardzo znanymi i cenionym hodowcami, których hodowla Springfayre od dawna cieszyła się zasłużoną sławą w kynologicznym światku. Okazało się, że już wcześniej słyszeli o mnie i dla poparcia moich ambicji hodowlanych podarowali mi Donnę, trzyletnią sukę, która była babcią Lady. Donna posiadała absolutnie wszystko, czego oczekuje się od psa, od którego chce się zacząć linię hodowlaną. Dzięki niej wkrótce doczekałam się pierwszego własnego miotu, siedmiu szczeniąt, z których zatrzymałam jedno, nadając mu imię Chrissy. Chrissy okazał się psem, który odnosił sukcesy nie tylko na wystawach, ale także na polowaniach. W wieku ośmiu miesięcy wygrał klasę szczeniąt i został zakwalifikowany na Cruft's. W październiku 1977 wzięliśmy udział w Show Spaniels Field Day, prestiżowej wystawie psów polujących, które jednocześnie zdobyły już kwalifikacje na Cruft's. Na wystawie tej psy oceniane są wyłącznie jako psy pracujące. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, kiedy Chrissy wygrał, zdobywając tytuł Best English Springer On The Day. Jak dziś pamiętam uroczystość wręczania nam zwycięskiej rozety i to, co powiedział do mnie sędzia: „Witamy wśród wybranych". Od tej chwili wiedziałam już, że przyjęto mnie i należę do cudownego świata psów. Zachęcona takim sukcesem starałam się jeszcze bardziej udoskonalić swoją linię hodowlaną. Wprowadziłam do hodowli dwie nowe suki z doskonałymi rodowodami, z biegiem czasu nabywałam nowe psy, a jednocześnie zyskiwałam coraz większe uznanie w środowisku kyno-logicznym. Niestety - w roku 1979, z powodu nowotworu, odeszła od nas Donna. Miała zaledwie osiem lat. Aby pocieszyć córkę po jej stra-cie, kupiłam jej cocker-spaniela Susie, która później urodziła Sandy. Jednakże moim największym sukcesem hodowlanym okazał się Khan, angielski springer spaniel, który zwyciężał zarówno w poszczególnych klasach, jak i w Best of Breed (Zwycięzca Rasy - przyp. tłum.). Był on cudownym psem o przepięknej, bardzo samczej w wyrazie głowie, posiadał więc cechę, na którą chyba najbardziej zwracają uwagę sędziowie. W 1983 roku, podążając drogą sukcesów moich poprzednich sześciu psów, zakwalifikował się na Cruft's, gdzie, ku mojej ogromnej radości, został zwycięzcą w swojej klasie. Jak zawsze - wspomnienie wręczania dyplomu do dziś napełnia mnie poczuciem dumy. Jak już wspomniałam, spotykałam na swojej drodze bardzo życzliwych mi ludzi, od których wiele się nauczyłam. Jedną z najbardziej cenionych przeze mnie osób był niewątpliwie Bert Green. Pamiętam, jak powiedział kiedyś do mnie: „Nie wiem, czy uda ci się poprawić rasę, ale zrób wszystko, żeby przynajmniej jej nie zepsuć". Zrozumiałam wtedy, jak wielka odpowiedzialność ciąży na hodowcach i jak ważne są podstawowe zasady, którym powinni oni pozostać wierni przez całe życie. Dla mnie, jako hodowcy, jednym z najważniejszych zadań było od-powiednie przygotowanie psa do opuszczenia rodzinnego domu. Pra-cując nad usposobieniem psa zawsze starałam się, aby w przyszłości sprawiał on radość samym swoim istnieniem. Najwięcej czasu poświę-całam układaniu psa, swego rodzaju treningom, które w konsekwencji dawały psa posłusznego, ale też i takiego, z którym miało się przyja-cielski kontakt. To właśnie w trakcie tych zajęć zaczęłam po raz pierwszy zastanawiać się nad naszym podejściem do psów. Wspomnienie Purdey, jak ciemne chmury, wciąż unosiło się nad horyzontem moich myśli. Bez przerwy zadawałam sobie pytania: Gdzie popełniłam błąd? Czy moje metody wychowawcze były właściwe? Czy wina leżała tylko po jej stronie? Moje obawy co do naszego podejścia do psów podsycał także rosnący brak zaufania do wszelkich metod, w których stosuje się przymus. W metodzie, którą wtedy stosowałam, nie było niczego radykalnego czy rewolucyjnego. Przeciwnie - była ona niezwykle wręcz konserwatywna. Jak większość z nas, uczyłam psa siadania, przyciskając jego zad do ziemi, a chodzenia przy nodze - szarpiąc lekko smyczą i pociągając psa za sobą. Metoda ta zajmowała oczywiście wiele czasu, ale ostatecznie przynosiła wyniki, których oczekiwałam. ,Jednakże im więcej czasu poświęcałam ćwiczeniom, tym więcej miałam wątpliwości, co do słuszności tej metody i mego podejścia do psów. Jakiś wewnętrzny głos zdawał się do mnie mówić: „każesz psu coś zrobić i on to robi, ale tak naprawdę on wcale nie chce tego robić". Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłam słowa „posłuszeństwo". Moim zdaniem to równie nietrafne określenie jak owo przyrzekane na ślubnym kobiercu „posłuszeństwo" wobec współmałżonka. Niesie ono z sobą to samo znaczenie, co używane w świecie miłośników koni słowo „przełamanie". Prawdą jednak jest, że oba w prosty sposób oddają to, co faktycznie wtedy robiłam - używałam swego rodzaju przemocy, zmuszałam zwierzę do postępowania wbrew jego woli. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy nie byłoby lepiej używać takich słów, jak „współpracować", „współdziałać" lub „osiągnąć coś razem"? Mimo że słowo „posłuszeństwo" kojarzyło mi się negatywnie, to jednak dalej nie wiedziałam, jak powinnam była postępować. Nie było przecież wtedy żadnych ksią-żek, które opisywałyby jak robić to w inny sposób. Z drugiej zaś strony, wciąż zadawałam sobie pytanie: „za kogo właściwie się uważasz, że podważasz autorytety?". Nie miałam więc innego wyjścia, była to jedyna metoda, jaką należało stosować, jeżeli chciało się panować nad psem i nie mieć z nim kłopotów. Jedyne, czego byłam pewna to fakt, że odpowiednie wychowanie psa jest dla każdego z nas takim samym obowiązkiem jak właściwe wychowanie dzieci. Ostatecznie jednak zaczęłam powoli wprowadzać pewne zmiany w swoim podejściu do psów, zmiany, które dotychczasową metodę miały uczynić nieco bardziej „humanitarną". Początkowo były one niewiel-kie, dotyczyły głównie języka, w jakim myślałam o psach i zwracałam się do nich. Jak już wspomniałam, używałam wtedy jeszcze tradycyjnej metody, a w jej ramach powszechne było stosowanie łańcuszkowej obroży zaciskowej. Osobiście uważam tę nazwę za kompletne nieporozumienie, twierdzę bowiem, że jako taka nigdy nie powinna być używana do tego, na co wskazuje jej nazwa, tzn. zaciskać się na szyi psa lub - co gorsza - dławić go kiedy chcemy zatrzymać go w miejscu lub zmusić, by szedł przy nodze. Uważałam, że jeżeli zaczniemy używać mniej agresywnego języka, nasz sposób podejścia do psa również stanie się łagodniejszy. Kiedy później uczyłam swojej metody, zawsze podkreślałam, że ob-roża łańcuszkowa powinna służyć jedynie do wydawania charaktery-stycznego dźwięku, który dla psa ma być sygnałem, że ma się nie wyrywać do przodu lub zatrzymać w miejscu. Słysząc go i chcąc uniknąć zaciśnięcia się obroży na szyi, pies sam z siebie będzie korygował swoje zachowanie. Z dosyć brutalnego narzędzia obroża stawała się łagodnym argumentem przekonywającym psa do określonego zachowania - niby niewielka zmiana, ale jakże duża różnica w podejściu do zwierzęcia. Podobnie postępowałam przy uczeniu psa leżenia przy nodze. Tu również nie zgadzałam się z tym, co robiła większość ludzi, tzn. z szar-paniem za smycz po to, aby zmusić psa do położenia się na ziemi. Ja robiłam to inaczej - najpierw zachęcałam psa, aby usiadł, a później, prostując jego przednie łapy, sprawiałam, że pies sam kładł się obok mnie. Zawsze, gdzie tylko mogłam, starałam się osiągnąć dokładnie to samo, co dawała tradycyjna technika uczenia, ale z zastosowaniem o wiele łagodniejszych metod. Zmiany, które wprowadzałam do tradycyjnej metody, sprawiły, że zaczęłam odnosić naprawdę spore sukcesy na zajęciach, które prowadziłam dla właścicieli psów. Wciąż jednak były to niewielkie zmiany a sama „filozofia" podejścia do psa właściwie pozostawała bez zmian. Pies ciągle nie miał wyboru i robiąc coś, robił to tylko dlatego, że był do tego przymuszany. Czułam również, że wykonując moje polecenia, nie bardzo wiedział, dlaczego ma to robić. Wszystko to jednak uległo radykalnej zmianie pod koniec lat osiemdziesiątych. W tamtym okresie zmieniło się również moje życie osobiste. Rozeszłam się z mężem, moje dzieci były już prawie dorosłe i przygotowywały się do studiów. Sama również zaczęłam studiować na Humberside University na Wydziale Literatury i Nauk Społecznych, gdzie szczególnie zainteresowały mnie psychologia i behawioryzm. Ze względu na rozwód przestałam też brać czynny udział w wystawach psów, mimo że zaczynałam być coraz wyżej ceniona w kręgach kynologicznych. Zmuszona też byłam rozstać się z kilkoma z moich psów. Był to niewątpliwie jeden z trudniejszych okresów w moim życiu. W 1984 roku, z szóstką psów, które zostały ze mną, przeprowadziłam się do nowego domu w North Lincolnshire. Prawie zupełnie straciłam kontakt ze światem wystaw, mój czas pochłaniała głównie praca, starałam się również pomagać dzieciom. Poza własnymi, mój kontakt z innymi psami ograniczał się jedynie do pracy w schronisku dla zwierząt Jey Gee oraz do prowadzenia w miejscowej gazecie rubryki poświęconej zwierzętom. Moja wielka miłość do psów przetrzymała tę ciężką próbę czasu. Tym razem jednak realizowała się w czymś nowym. Od czasów studiów wciąż interesowałam się psychologią, a zwłaszcza tak modnym dziś behawioryzmem. Czytałam klasyczne dzieła Pawłowa, Freuda, B.F. Skinnera, jak również prace innych sław w dziedzinie psychologii i przyznać muszę, że w książkach tych znajdowałam coraz więcej poglądów, z którymi zgadzałam się bez reszty. Na przykład bardzo mi się spodobało twierdzenie, że pies, który skacze na właściciela, próbuje mu takim zachowaniem przypomnieć, jak wygląda hierarchia w stadzie i jakie w niej zajmuje miejsce. Albo że pies, który przepycha się z nami w drzwiach, kiedy wychodzimy z nim na spacer, sprawdza w ten sposób, czy droga jest wolna i żadne niebezpieczeństwo nie zagraża stadu, którego czuje się przewodnikiem i opiekunem. Zgadzałam się również z tym, co zwykło się nazywać „lękiem przed rozstaniem". Z behawioralnego punktu widzenia pies obgryza meble czy niszczy wszystko w domu, ponieważ rozdzielono go z jego właścicielem, a taka separacja jest dla każdego psa bardzo stresującym przeżyciem. Pogląd taki brzmiał bardzo sensownie i pozwalał wyjaśnić określone zachowania psów. Ale dla mnie czegoś w tym wszystkim brakowało. Ciągle zadawalam sobie różne pytania: Dlaczego tak się dzieje? Skąd pies o tym wie? Zastanawiałam się również, czy przypadkiem nie zwariowałam, kiedy zadawalam takie pytania. Bo na przykład interesowało mnie, dlaczego pies jest tak bardzo uzależniony od swojego właściciela, że rozstanie z nim jest dla niego takie stresujące. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale na to wszystko po prostu patrzyłam od zlej strony. Nie przesadzę chyba, jeżeli powiem, że moje podejście do psów - a nawet do samego życia - zmieniło się pewnego popołudnia 1990 roku. Wtedy zajmowałam się również końmi. Rok wcześniej moja koleżanka, Wendy Broughton, na której wyścigowym koniu o imieniu China jeździłam czasami, zapytała mnie, czy nie byłabym zainteresowana obejrzeniem występów pewnego amerykańskiego kowboja, imieniem Monty Roberts. Przyjechał właśnie do Anglii na zaproszenie samej królowej, aby zademonstrować swoją pionierską metodę obchodzenia się z końmi. Wendy wcześniej była na jednym z jego pokazów i widziała, jak potrafił ujeździć konia, który nigdy wcześniej nie miał do czynienia z siodłem, uzdą ani jeźdźcem, a wszystko to zajęło mu nie więcej niż trzydzieści minut. Na każdym robiło to wielkie wrażenie, ale Wendy podchodziła do jego wyczynów z dużym sceptycyzmem. Uważała, że na pewno musiał wcześniej mieć z takim koniem do czynienia, w jakiś sposób przygotować się do wszystkiego. Właściwie była pewna, że to, co widziała, było jedynie fuksem. I właśnie w 1990 roku Wendy miała okazję rozwiać wszystkie swoje wątpliwości. Odpowiedziała na ogłoszenie, jakie Monty Roberts umieścił w czasopiśmie Horse & Hound. Organizował właśnie kolejny pokaz i prosił o udostępnienie mu dwuletnich koni, które nigdy wcześniej nie były siodłane i ujeżdżane. Wendy zgłosiła swoją dwuletnią, pełnokrwistą klacz, kasztankę Ginger Rogers. Monty zaakceptował jej zgłoszenie i jej klacz miała wziąć udział w pokazie, w którym Monty demonstrował, jak działa jego metoda. Sama Wendy traktowała to wszystko bardziej jako wyzwanie niż zgłoszenie na pokaz. Jej klacz była wyjątkowo upartym i trudnym do opanowania zwierzęciem. Osobiście obie byłyśmy przekonane, że tym razem kosa trafiła na kamień. Kiedy w słoneczne popołudnie jechałam do schroniska dla zwierząt Wood Green niedaleko St Ives w Cambridgeshire, na terenie którego miał się odbyć pokaz, starałam się wyzbyć wszelkich uprzedzeń i to nie tylko dlatego, że miałam ogromne uznanie dla wiedzy, jaką królowa posiadała o zwierzętach w ogóle, a o koniach w szczególności. Uważałam, że jeżeli ona sama darzy kogoś tak wielkim zaufaniem i ręczy za niego, to taki ktoś jest wart przynajmniej tego, aby go obejrzeć. Podejrzewam, że kiedy słyszymy słowo „kowboj", to od razu staje nam przed oczami ktoś taki jak John Wayne, facet w kapeluszu z szerokim rondem, skórzanych spodniach i batem w ręku, który klnąc i spluwąjąc idzie przez życie. Osoba, która tego dnia pojawiła się przed nieliczną widownią, nie mogła chyba dalej odbiegać od tego wyobra-żenia. Pojawił się oto przed nami pan w dżokejce na głowie, niebieskiej koszuli i beżowych spodniach. W jego wyglądzie i zachowaniu nie było niczego wulgarnego, brutalnego czy nieporadnego, przypominał bardziej eleganckiego ziemianina niż nieokrzesanego prostaka. Było też w nim coś niezwykłego, niemal charyzmatycznego. Jak bardzo niezwykłego i charyzmatycznego miałyśmy się przekonać już wkrótce. Około pięćdziesiąt osób siedziało wokół okrągłej areny wyznaczonej dla koni, które miały brać udział w pokazie. Monty w kilku krótkich słowach przedstawił swoją metodę i wyjaśnił, co zamierza nam pokazać. Wszystko to nie zapowiadało się najlepiej. Kiedy przemawiał do zebranych, stojąca tuż za nim Ginger Rogers kiwała głową tak, że stwarzało to wrażenie, iż dosyć sarkastycznie przytakuje temu, co mówił Monty. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kiedy Monty odwrócił się do Ginger, ta przestała podrzucać głową, ale kiedy zwrócił się ponownie w stronę widowni, Ginger zaczynała wszystko od początku. Ja i Wendy spojrzałyśmy na siebie porozumie-wawczo, myślałyśmy dokładnie o tym samym - tym razem facet się przeliczył, nic mu z tego nie wyjdzie. Rozparłyśmy się na krzesłach i czekałyśmy, kiedy się skompromituje... Dokładnie dwadzieścia trzy minuty i trzydzieści sekund później musiałyśmy odwołać wszystko to, co wcześniej myślałyśmy. Tyle bowiem zajęło Monty'emu nie tylko uspokojenie Ginger, ale również opanowanie i osiodłanie konia, o którym doskonale wiedziałyśmy, że nigdy wcześniej nie był pod siodłem. Wendy i ja siedziałyśmy w osłupieniu, nie byłyśmy w stanie wydobyć z siebie głosu. Na naszych twarzach malowało się niedowierzanie. Przez dłuższą chwilę byłyśmy dosłownie w szoku. Później jeszcze przez wiele dni rozmawiałyśmy o tym, czego byłyśmy świadkami. Wendy, która po pokazie rozmawiała z Montym, zbudowała nawet dokładną kopię okrągłej areny, na której występował Monty i sama zaczęła stosować się do jego porad przy układaniu koni. Ja sama również doznałam jakby objawienia, to, co zobaczyłam na własne oczy, dało mi wiele do myślenia. Technika, którą stosuje Monty, polega na połączeniu się z koniem lub - jak to on sam ujmuje - „przyłączeniu się do niego". To, co robił na ringu, było nawiązaniem wzajemnego kontaktu z koniem i w zasadzie sprowadzało się do porozumiewania się z nim w jego własnym, końskim języku. Cała jego metoda opiera się na doświadczeniu zdobytym przez lata pracy z końmi, a także - co jest najważniejsze - na umiejętności obserwowania zwierzęcia w jego naturalnym środowisku. Największe wrażenie robiło jednak to, że w jego metodzie nie było miejsca na ból, przemoc czy strach. Monty uważał, że jeżeli nie uda się komuś przekonać zwierzęcia do siebie, to wszystko co będzie z nim robił, będzie aktem przemocy, wymuszaniem własnej woli na zwierzęciu, które nie chce robić tego, czego od niego oczekujemy. Robił więc wszystko inaczej niż inni, ale prawda była po jego stronie, czego dowodem było bezgraniczne zaufanie, jakim zawsze obdarzały go konie. Zwracał na przykład uwagę na fakt, że był w stanie dotykać najbardziej czułego miejsca u konia, jego pachwiny. Tego dnia kiedy patrzyłam, jak w absolutnej harmonii współpracuje z koniem, jak mu się przygląda i jak wychwytuje każdy znak, jaki zwierzę mu wysyła, pomyślałam sobie, że ten człowiek przełamał bariery między ludźmi a zwierzętami. Monty potrafił do tego stopnia połączyć się z koniem, że ten pozwalał mu robić z sobą wszystko, co tylko chciał. I nie było w tym wszystkim najmniejszego śladu wymuszania czegokolwiek, używania siły czy przemocy - to co robił koń, robił to z własnej, nieprzymuszonej woli. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy ja sama nie mogłabym zastosować tego samego do psów. Byłam przekonana, że musi to być możliwe, skoro psy są z nami tak blisko od tak wielu lat. Ale pytanie brzmiało: jak to zrobić? Rozdział 3 Patrzę, słucham i uczę się Zrozumiałam teraz, że wtedy szczęście uśmiechnęło się do mnie. Gdybym nie zaczęła powiększać własnego stada psów, nie byłabym w stanie zrozumieć tego, co zobaczyłam. Do tego momentu liczba psów, które posiadałam, ograniczała się do czterech: Khana, Susie i Sandy, jak również nabytego niedawno psa rasy beagle, któremu dałam na imię Kim. Była to wesoła czwórka o jakże różnych charakterach. W tym okresie sama również wchodziłam w nową fazę mojego życia - nie miałam już większych zobowiązań, moje dzieci stały się samodzielne, zmarli moi rodzice. Mogąc myśleć już tylko o sobie i o tym, co dalej robić ze swoim życiem, zdecydowałam się na przepiękne czarne szczenię owczarka niemieckiego o imieniu Sasha. Od zawsze chciałam mieć owczarka niemieckiego, mimo że rasa ta nie cieszy się najlepszą opinią. Dla większości bowiem rasa ta to jedy-nie psy policyjne, agresywne zwierzęta, zawsze atakujące ludzi, co, oczywiście, jest bardzo dalekie od prawdy. Myśląc o psach, zbyt często używamy stereotypów tak samo, jak zbyt pochopnie szufladkujemy ludzi. Wszystkie owczarki niemieckie są agresywne, wszystkie spaniele są głupie, a beagle to powsinogi - któż z nas nie słyszał tego... A ma to tyle wspólnego z prawdą, co twierdzenie, że wszyscy Francuzi chodzą w beretach, a wszyscy Meksykanie noszą sombrera. Czyż nie jest to śmieszne? Jednakże moje obawy przed posiadaniem owczarka niemieckiego były zupełnie innej natury. Najzwyczajniej w świecie nie byłam pewna, czy współpraca z psem tej rasy po prostu nie przekracza moich możliwości. Wiele słyszałam o ich niezwykłej wprost inteligencji, która dla właściciela jest nie lada wyzwaniem, ponieważ stale musi on stawiać przed psem jakieś zadania, by pies mógł się rozwijać. Zawsze uważałam, że nie miałabym na to czasu, cierpliwości, a zapewne też wystarczającej wiedzy, aby temu sprostać. Teraz jednak wydawało mi się, że mam to wszystko. Pojawienie się Sashy w moim domu stało się punktem zwrotnym. Po tym jak zobaczyłam co potrafi Monty, wiedziałam, że pozostaje mi jedynie pójść jego śladem i bardzo uważnie przyglądać się temu, jak zachowują się moje psy. Musiałam przestać myśleć, że to tylko ja wiem wszystko najlepiej i zacząć uczyć się od nich. Wkrótce zaczęłam dostrzegać to, czego wcześniej nie widziałam. Sasha była młodym i tryskającym energią psem. Pozostałe psy reagowały na nią w różny sposób. Kim, beagle, po prostu nie zwracał na nią żadnej uwagi. Khan z kolei był bardzo zadowolony z jej przybycia i chętnie z nią się bawił. Zupełnie mu nie przeszkadzało, że Sasha podążała za nim krok w krok, przyczepiona do niego jak rzep do psiego ogona. Jedynym psem, któremu to wszystko było nie w smak, była Sandy, cocker-spaniel mojego syna Tony'ego. Od pierwszej chwili, kiedy Sasha pojawiła się u nas w domu, zachowanie Sandy nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że zwyczajnie nie życzy sobie jej obecności w domu. Trzeba jej jednak oddać sprawiedliwość - nie była psem młodym, miała już dwanaście lat i najzwyczajniej w świecie denerwował ją taki tryskający energią i skaczący wokół niej szczeniak. Początkowo starała się nie zwracać na nią uwagi i odwracała od niej głowę, z czasem jednak stało się to coraz trudniejsze, jako że Sasha w wieku 10 tygodni była już większa od niej. Kiedy więc nie przynosiło to żadnych efektów, zaczynała wydawać z siebie niski, pełen po-irytowania warkot, a Sasha wycofywała się. Kiedy obserwowałam to wszystko i zastanawiałam się o co chodzi, uświadomiłam sobie w pewnym momencie, że już kiedyś widziałam takie zachowanie u jednego z moich poprzednich psów, a mianowicie u Donny, a raczej Księżnej, bo tak ją zwykliśmy nazywać. Jak samo jej imię wskazuje, było w niej coś z arystokratycznej wyniosłości. Kiedy przechadzała się po domu, wszyscy inni musieli ustępować jej z drogi. Pamiętam, jak pewnego razu odwiedziła mnie moja mama i rozmawiając ze mną przysiadła na fotelu, który Donna uważała za swój. Właśnie wylegiwała się na nim w najlepsze. W momencie kiedy moja mama usiadła na fotelu tuż obok Donny, ta podniosła się i z oburzeniem w oczach zepchnęła mamę z fotela. Biedna mama wylądowała na podłodze. Kiedy pozbierała się i ponownie usiadła na fotelu, Donna zrobiła dokładnie to samo. Wtedy oczywiście obie uważałyśmy takie zachowanie za bardzo zabawne. Kiedy tak obserwowałam Sashę i Sandy, uświadomiłam sobie, że znów jestem świadkiem czegoś, co już widziałam w przeszłości. Byłam więc świadkiem czegoś, ale wciąż nie rozumiałam czego. Teraz jednak spojrzałam na wszystko tak, jakbym widziała to po raz pierwszy i stało się dla mnie jasne, o co w tym wszystkim chodzi: Sandy, jak kiedyś Donna, starała się pokazać, kto tu jest szefem, kto tu rządzi, jej zachowanie było więc swego rodzaju okazywaniem własnego statusu w grupie. Inną rzeczą, która zwróciła moją uwagę było niezwykłe ożywienie, jakie moje psy okazywały wobec siebie, gdy schodziły się razem. Kiedy na przykład zabierałam Sashę na zastrzyk do weterynarza, za każdym razem, gdy wracałyśmy do domu, Sasha zachowywała się w specyficzny sposób. Wtedy nie wiedziałam jak to nazwać, ale dziś nazywam to „rytualnym powitaniem". Polegało ono na tym, że po powrocie Sasha kładła po sobie uszy i w podnieceniu lizała pyski pozostałych psów. Z początku nie bardzo wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. W przypadku Sashy nie wiedziałam, czy złożyć to na karb jej młodzień-czego rozbrykania, tego, że wciąż jest nowym psem w grupie, czy może nawyku, który nabyła jeszcze zanim pojawiła się u mnie. Jej zachowanie stało się dla mnie inspiracją do głębszego zastanowienia się nad jej reagowaniem na pozostałe psy, przypominało mi bowiem zachowanie się wilków, o których co nieco czytałam w przeszłości. Zdobyłam kilka kaset wideo z filmami o wilkach, psach dingo i in-nych dzikich psach i zdumiało mnie, kiedy natychmiast zauważyłam identyczne do Sashy zachowanie. Było czymś naprawdę fascynującym widzieć, że one również witają się ze sobą w ów rytualny sposób. Byłam prawie pewna, że u nich również ma to coś wspólnego ze statusem w grupie. Moje podejrzenia umocniły się, kiedy zaczęłam bliżej przyglądać się mechanizmom, jakie rządzą zachowaniem się poszczególnych osobników w stadzie wilków, społeczności, w której wszystko kręci się wokół jej przywódców - pary Alfa. Więcej o parze Alfa będę mówiła w dalszej części książki, teraz wyjaśnię jedynie, że dwa wilki Alfa to takie, które są najsilniejszymi, najzdrowszymi, najinteligentniejszymi i posiadającymi największe doświadczenie osobnikami w stadzie. Ich najwyższy status jest podtrzymywany przez fakt, że są jedynymi członkami stada, które się rozmnażają, a to z kolei zapewnia, że tylko najzdrowsze geny mają szansę przetrwania. Najistotniejsze w tym jest to, że para Alfa dominuje i kieruje wszelkimi przejawami życia w stadzie. Pozostała część stada uznaje ich dominującą rolę i bez żadnego sprzeciwu ustępuje im we wszystkim. Każdy z członków stada stojący niżej w hierarchii wie, gdzie jest jego miejsce w strukturze grupy i jakie zadania do niego należą. W trakcie oglądania filmów o wilkach stało się dla mnie oczywiste, że wspomniane wyżej rytualne powitania odnosiły się jedynie do osobników, które były parą Alfa. Dwa osobniki, które stały na czele stada nigdy nie lizały pysków innych wilków, same zaś były zawsze lizane przez pozostałe. Owo obserwowane w naturze lizanie było również bardzo charakterystyczne: wilki także robiły to z wielkim zapamiętaniem i koncentrowały się jedynie na pysku. W sposobie zachowania się osobników Alfa dostrzegłam też coś jeszcze. Zawsze były bardzo pewne siebie, zawsze przyjmowały inne postawy ciała, zwłaszcza ogony nosiły o wiele wyżej od pozostałych członków stada. Osobniki stojące niżej w hierarchii stada również wysyłały swoje sygnały. Jedne opuszczały swoje ciała poniżej poziomu ciała przywódców, inne, przypuszczalnie młodsze lub stojące najniżej w hierarchii, nawet nie próbowały podchodzić zbyt blisko pary Alfa, po prostu trzymały się od nich w pewnej odległości. Wyglądało więc na to, że tylko niektórzy członkowie stada dostępowali zaszczytu lizania swoich przywódców, inni byli go pozbawieni. Znów uświadomiłam sobie, że coś podobnego widziałam już wcześniej. To przecież Księżna, tzn. Donna, zawsze nosiła się z taką jaśniepańską wyniosłością. Ale dopiero wtedy, kiedy spostrzeżenie to odniosłam do stada swoich pięciu psów, nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Znów to samo zobaczyłam w ich zachowaniu, wyglądało to tak, jakby wśród nich byli królowie, książęta i podwładni. Stało się dla mnie oczywiste, że stojące niżej w hierarchii psy były utrzymywane na tych pozycjach przez te, które w tej hierarchii stały wyżej, dokładnie tak, jak miało to miejsce w stadzie wilków. Jakoś nigdy wcześniej nie połączyłam tych dwóch faktów, teraz zaś stało się dla mnie oczywiste, że psy zachowują się dokładnie tak samo. Dla mnie był to wielki krok naprzód. Sasha była tego najlepszym dowodem. Stało się teraz jasne, że zdobyła wyższy status w grupie. Urosła znacznie i nabrała na tyle pewności siebie, że zaczęła nie zwracać uwagi na protesty Sandy. Sandy zaś coraz mniej zwracała na nią uwagę i coraz bardziej ustępowała jej. Kiedy Sasha wchodziła jej w drogę, ta odwracała od niej głowę, coraz bardziej spuszczała z tonu i coraz niżej własny ogon. Zmiana układu sił była najbardziej widoczna podczas zabaw. Kiedy rzucałam psom piłeczkę lub cokolwiek innego, czym akurat się bawiliśmy, to właśnie Sasha czuła się w obowiązku odzyskania jej. Inne psy wprawdzie też biegły za nią i radośnie skakały wokół zabawki, gdy lądowała w trawie, ale nie było żadnej wątpliwości co do tego, kto ma ją podnieść z ziemi. A jeżeli nawet zdarzyło się tak, że któryś z psów zbliżył się do Sashy w momencie kiedy trzymała w zębach piłkę, ta jedynie znacząco spoglądała w stronę śmiałka, a jej postawa zdawała się mówić: , jest moja, nie waż się nawet zbliżyć". Jednocześnie język ciała Sandy, postawy, jakie przyjmowała, coraz bardziej wyrażały podporządkowanie i poddanie się, zdawać się mo-gło, że kurczy się w sobie w trakcie takich zabaw. Ostatecznie dała za wygraną i pozwoliła Sashy stać się niekwestionowanym przywódcą stada. Można powiedzieć, że młodszy od niej pies dokonał bezkrwawego zamachu stanu. Oczywiście nie zawsze moje psy zachowywały się w taki tylko sposób. Większość czasu spędzały na wesołych zabawach i wydawały się być bardzo zadowolone z własnego towarzystwa. Zaczynałam więc rozumieć, że takie pokazywanie, gdzie jest czyje miejsce w hierarchii stada pojawia się jedynie w określonych sytuacjach. Dlatego następnym zadaniem, jakie postawiłam przed sobą, było dowiedzieć się, kiedy i dlaczego to ma miejsce. Moją uwagę zwrócił fakt, że psy zachowywały się w ten sposób za-wsze, ilekroć wracałam do domu. Przyglądając się temu bliżej, zauwa-żyłam, że w podobny sposób zachowywały się również wtedy, kiedy ktoś dzwonił do drzwi. Gdy je otwierałam, wszystkie psy gromadziły się wokół mnie. Stawały się wtedy bardzo podniecone, podbiegały do drzwi, skakały wokół tego, kto właśnie wchodził do środka. Zawsze zachowywały się dokładnie w ten sam sposób, za każdym razem powtarzały owo zrytualizowane zachowanie. Podobne zachowanie u swoich psów zaobserwowałam również wtedy, kiedy przed spacerem sięgałam po ich smycze. W całej grupie zaczynało panować wielkie poruszenie, wszystkie stawały się podniecone, skakały w górę i w dół, gdy przygotowywaliśmy się do opuszczenia domu. Raz jeszcze uważniej przejrzałam filmy o wilkach i raz jeszcze spo-strzegłam, że zachowują się tak samo. W przypadku wilków takie za-chowania pojawiały się wówczas, kiedy całe stado było gotowe do wyruszenia na łowy. Biegały wokół siebie i przepychały się nerwowo, ale tylko para Alfa była spokojna, trzymając wysoko uniesione głowy i ogony. I tylko ta para wyprowadzała całe stado na wyprawę w poszukiwaniu łupu. Zrozumiałam, że poprzez takie właśnie zachowanie wilki niejako ponownie ustalały, jakie jest miejsce poszczególnych osobników w hierarchii stada. Przywódca raz jeszcze przypominał całej reszcie, że to on przewodzi stadu, a pozostali mają za nim podążać. Taka jest struk-tura grupy i nikt nie może się z niej wyłamywać, jeżeli chce przetrwać. Było jasne, że moje stado robiło dokładnie to samo. Jednakże mnie najbardziej interesowała odpowiedź na pytanie, jaki jest mój udział w tym wszystkim. Ze sposobu, w jaki psy zachowywały się wokół mnie wiedziałam, że na pewno jestem jakąś częścią tego procesu, a tym, który najbardziej zachęcał mnie do brania w nim udziału była właśnie Sasha. Zawsze, kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, Sasha niezmiennie stawała przede mną, zajmowała taką pozycję, która tarasowała mi drogę. Wprawdzie mogłam powstrzymać ją przed tym ciągnąc za obrożę, to jednak zawsze starała się ruszać przede mną. Wydawało się, że dla niej jest rzeczą oczywistą, iż ona zawsze rusza przede mną. Podobnie ilekroć na spacerze dawał się słyszeć jakiś głośny dźwięk lub działo się coś nieprzewidzianego - na przykład nagle pojawiał się przed nami inny pies - Sasha zawsze stawała przede mną w wyraźnie obronnej postawie. Również kiedy psy były w domu i nagle ktoś obcy pojawiał się w zasięgu ich wzroku, listonosz czy roznosiciel mleka pukał do drzwi, to właśnie Sasha była psem, który wtedy szczekał najgłośniej. I w przeciwieństwie do pozostałych psów, to właśnie ją było najtrudniej uspokoić w takich sytuacjach. Jeżeli mam być zupełnie szczera, jej zachowanie w pewnym sensie martwiło mnie. Przypominało mi trochę zachowanie Purdey, która również miała zwyczaj biegania w kółko przede mną. Przez chwilę bałam się, że kolejny raz zawiodę swojego psa. Na szczęście tym razem wiedziałam już, o co w tym wszystkim chodzi. Wspomnienie Donny znów dostarczyło mi pierwszej wskazówki. Przypomniały mi się czasy, kiedy wzięłam na wychowanie Shauna. Ilekroć rozścielałam na podłodze kocyk, a na nim kładłam dziecko, Donna zawsze kładła się obok niego z łapą na jego nodze. Jeżeli dziecko zrzucało jej łapę, kładła ją na nim z powrotem. Było oczywiste, że Donna zachowywała się jak jego opiekun i obrońca, cały czas strzegąc go przed niebezpieczeństwem. Dopiero teraz zrozumiałam, że tak jak Donna poczuwała się do obowiązku strzeżenia mojego maleństwa, tak Sasha uważała, że jej zadaniem jest opieka nade mną. Bo jakże inaczej można wytłumaczyć fakt, że traktowała mnie w sposób specjalny, gdy wracałam do domu lub kiedy witałam gości? Dlaczego stawała się wyjątkowo aktywna, kiedy wyprowadzałam ją na spacer? Uświadomiłam sobie, że błędy, które popełniłam w przeszłości, sprowadzają się do specyficznie ludzkich uwarunkowań. Jak chyba większość ludzi milcząco zakładałam, że cały świat obraca się tylko wokół naszych ludzkich spraw, a wszystkie inne stworzenia, lepiej lub gorzej, ale jakoś tam umieją się w tym świecie znaleźć. Zakładałam, że ponieważ to ja posiadam psa, to tym samym również ja powinnam być jego przywódcą. Teraz, po raz pierwszy, zaczęłam się zastanawiać, czy tak jest w istocie, czy przypadkiem nie jest tak, że to Sasha zaczyna opiekować się mną. Zawsze wiele uczyłam się od moich psów, ale tym razem była to największa dawka wiedzy, jaką otrzymałam. Efekt był taki, że raz jeszcze przemyślałam wszystko od nowa. I wtedy wszystko się zaczęło, ruszyło jak lawina. Pomyślałam sobie: „Chwileczkę, czy nie jest przypadkiem tak, że patrzysz na te sprawy od zlej strony? Czy aby nie ma w tym wszystkim zbyt wiele tak typowej dla nas, ludzi, arogancji i wyniosłości? Czy nie lepiej jest spojrzeć na to z punktu widzenia psa, a wtedy być może okaże się, że to nie pies zależy od nas, ale przeciwnie, to my zależymy od psa i on bierze na siebie odpowiedzialność za nas? Co zrobić, jeżeli pies uważa, że to on jest przewodnikiem stada, a my jesteśmy mu podporządkowani? Co zrobić, jeżeli uważa za swój obowiązek opiekowanie się nami?" I właśnie kiedy tak zastanawiałam się nad tym, nagle wszystko ułożyło mi się w jedną całość. Pomyślałam o lęku przed rozstaniem. Zamiast patrzeć na psa, które-go pozostawiliśmy w domu i który się martwi tym, gdzie jest jego ma-musia lub tatuś, spójrzmy na niego jako na psa, który zamartwia się tym, gdzie też podziały się jego cholerne dzieci. Gdyby ktoś miał dwu-letnie dziecko i nie wiedział, gdzie się zapodziało, czyż wówczas nie odchodziłby od zmysłów? Psy pozostawione same w domu nie niszczą całego mieszkania z nudów, one robią to z czystej paniki. Jeżeli twój pies skacze na ciebie, kiedy wracasz, to nie robi tego, ponieważ chce się z tobą bawić, ale dlatego, że bardzo się cieszy, że znów połączyłeś się ze stadem, nad którym czuwa. Wyszło więc na to, że byłam głupia. Popełniałam błędy, które my, ludzie, popełniamy niestety zbyt często w naszym podejściu do zwierząt. Założyłam, że moje psy nie posiadają własnego języka, ponieważ uważałam, że go nie potrzebują, skoro żyją w naszym świecie. Zakładałam również, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, że żyjąc ze mną, żyją w warunkach domowych. Nie docierał do mnie fakt, że żyją według reguł, jakie dała im matka natura jeszcze wtedy, kiedy były dzikimi zwierzętami. Krótko mówiąc- wymusiłam na nich „życie po ludzku", pozwoliłam na to, aby w dawną zażyłość wkradła się pogarda i lekceważenie. Nie mogę powiedzieć, że doznałam nagłego olśnienia, że spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, niemniej jednak od tej chwili całe moje myślenie o psach, cała moja filozofia uległy gruntownej zmianie. Rozdział 4 Przywództwo w hierarchii stada W ciągu kilku miesięcy dowiedziałam się o psach więcej niż wydawało mi się, że jest to możliwe. Całymi godzinami przyglądając się jak moje psy wzajemnie reagują na siebie, jak się zachowują, uważnie słuchając tego, co mają mi do powiedzenia, zdobyłam ogromną wiedzę na ich temat. Zachowanie dzikich przodków psów było każdego dnia powtarzane w moim domu przez moje psy. Zaczęłam dostrzegać, jak wymuszają na innych swoją wolę, jak pokazują swoją przewagę nad innymi, jak okazują supremację. I nikt na nikogo nie krzyczą, ponieważ psy nie krzyczą, nikt nikomu nie rozdzielał klapsów, ponieważ psy nie biją. Obserwując swoje psy, wyróżniłam trzy wyraźne sposoby wzajemnego oddziaływania na siebie: w momentach poczucia zagrożenia, kiedy wychodziły na spacer oraz kiedy spotykały się ze sobą ponownie po chwilowym rozstaniu. We wszystkich tych sytuacjach psy zajmowały swoje, wyznaczone im w hierarchii stada miejsce, przywódca grupy swoim zachowaniem okazywał swój autorytet, a wszystkie pozostałe były ulegle wobec niego. teraz chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie: jak można to wykorzystać? Według mnie tym, co najciekawsze w metodzie Monty Robertsa to sposób, w jaki naśladował on zachowanie konia, mimo że sam byk przecież człowiekiem. Wiedziałam więc, że chcąc iść jego śladem będę musiała powtarzać zachowanie moich psów. chciałam zobaczyć, co się zmieni, jeżeli ja sama przejmę przywództwo stada, ale w taki sposób jak robią to wilki i dzikie psy. Co ważniejsze - chciałam też dowiedzieć się, czy w ogóle będę musiała to robić. Czy będzie to miało jakieś skutki uboczne, czy będzie kolidowało z normalnym psim życiem? Mając to wszystko na względzie wiedziałam, że najtrudniejszym zadaniem będzie znalezienie sposobu na skłonienie psa do podejmowania decyzji, które on podejmuje z własnej, nieprzymuszonej woli. Jakby ujął to Monty - gdyby psy miały zebranie, to czy wybrałyby mnie na przewodniczącego? Takich właśnie sytuacji potrzebowałam i wiedziałam, że nie będzie to łatwe zadanie. Jeszcze zanim zaczęłam, zdawałam sobie sprawę, że dwa elementy będą miały absolutnie fundamentalne znaczenie: zawsze będę musiała być konsekwentna i w każdej sytuacji będę musiała zachować spokój i cierpliwość. Przez całe pokolenia uczono nas, że psa można nauczyć posłuszeństwa wykrzykując do niego rozkazy. Któż z nas nie używał takich komend, jak siad, zostań, poproś czy chodź tutaj? Sama ich używałam. Psy rozumieją je i odróżniają od siebie, ale nie dlatego, że znają ich znaczenie. Ponieważ są często powtarzane, psy jedynie kojarzą je z określonym dźwiękiem. Moim zdaniem, ich jedyną zaletą jest to, iż dowodzą, jak ważne jest bycie konsekwentnym w procesie wysyłania informacji do psa. Pod każdym innym względem komunikowanie się z psem podniesionym głosem jest najlepszym sposobem na wychowanie psa neurotycznego. Wszystko, co obserwowałam wokół, zdawało się potwierdzać moje przekonania. Pamiętam na przykład pewnego właściciela dobermana, który chodził z nim na spacery do tego samego parku co ja ze swoimi psami. Ilekroć jakiś pies próbował podejść do dobermana jego właści-ciel zaczynał krzyczeć na niego i groźnie wymachiwać laską. I niemalże w tej samej chwili, kiedy ów pan zaczynał to robić, jego pies zaczynał groźnie warczeć, próbując jednocześnie złapać laskę zębami. Z drugiej zaś strony zauważyłam, że osoby, które do swoich psów miały bardziej łagodny i przyjazny stosunek, z reguły posiadały równie łagodne i przyjaźnie nastawione do otoczenia psy. Wszystko to sprawiło, że zaczęłam bardzo głęboko zastanawiać się nad istotą przywództwa, jakie miałam zapewnić swoim psom i szybko zorientowałam się, że - z wielu zresztą powodów - to właśnie spokój i opanowanie powinny stanowić podstawę wszystkiego. Zarówno w świecie ludzi, jak i w świecie psów najwięksi przywódcy to tacy, którzy inspirują do działania, ale jednocześnie promieniuje od nich spokój. Weźmy choćby ludzi znanych nam z historii: Gandhi, Siedzący Bawół, Mandela - wszyscy byli ludźmi o wielkiej charyzmie, ale jednocześnie byli ludźmi bardzo spokojnymi. Zawsze ilekroć myślę o cechach przywódcy przychodzi mi na myśl ów słynny fragment z poematu Kiplinga „If ": Nie trać głowy, gdy wszyscy wokół Stracili swoje... Jeżeli się tylko nad tym zastanowimy, wyda nam się to oczywiste. Przywódca, którego jest łatwo zastraszyć czy wyprowadzić z równowagi, nie jest przywódcą, który daje poczucie pewności, trudniej jest mu zaufać czy uwierzyć w niego. Z pewnością na tym zasadza się przywództwo w stadach wilków, gdzie osobnik Alfa zawsze zachowuje spokój w taki sposób, że często graniczy to z wyniosłością. Wiedziałam więc, że jeżeli chcę komunikować się z moimi psami posługując się ich językiem i - co ważniejsze - jeżeli chcę zostać przez nie wybrana na ich przewodnika, to będę musiała zacząć zachowywać się w sposób, który one kojarzą z przywództwem. Z natury nie jestem osobą zbyt opanowaną i bardzo pewną siebie, dlatego też zmuszona byłam nieco zmienić swoją osobowość i zachowanie, kiedy przebywałam w otoczeniu psów. W porównaniu ze zmianami, jakie wkrótce zobaczyłam w swoich psach, zmiana, której musiałam dokonać w sobie, była stosunkowo niewielka. Pewnego deszczowego poranka postanowiłam wprowadzić swoje myśli w czyny. Pamiętam, że lało wtedy jak z cebra i poważnie zastanawiałam się, czy nie byłoby lepiej poczekać na bardziej słoneczny dzień. Byłam jednak zbyt niecierpliwa, aby czekać na poprawę pogody. Poprzedniego dnia, kiedy kładłam się do łóżka, byłam absolutnie zdecydowana, aby mimo wszystko zacząć następnego dnia. Choć przyznać muszę, że miałam dużo wątpliwości, nie wiedziałam, czy to wszystko zadziała. Po części czułam się nawet trochę głupio. Gdzieś w głębi duszy miałam cichą nadzieję, że nikogo nie spotkam następnego ranka. Ale kiedy rano schodziłam po schodach, wiedziałam jedno - nie mam nic do stracenia. Wielu osobom, które znam, wydaje się, że od zawsze moje psy robiły dokładnie to, czego od nich oczekiwałam. Nic chyba dalej nie odbiega od prawdy niż takie stwierdzenie. W tamtym czasie moje psy to była jedna mała zgraja niesfornych i bardzo źle zachowujących się psiaków. Kiedy wracałam do domu, zbiegały się wszystkie razem i - jak zresztą inne psy - skakały na mnie, co oczywiście bardzo mnie denerwowało. Często miałam ręce pełne toreb z zakupami albo coś eleganckiego na sobie, a im to wcale nie przeszkadzało w radosnym wpadaniu na mnie. Z tego choćby względu pierwszą sprawą, którą postanowiłam się zająć, było właśnie ukrócenie takich zachowań. Pamiętając o przygotowanym poprzedniego wieczora planie, postanowiłam zacząć od naśladowania zachowań osobnika Alfa, czyli zaczęłam ignorować to, co robiły moje psy. Nie muszę chyba dodawać, że nie było to najłatwiejsze na świecie zadanie do wykonania... Wkrótce jednak zauważyłam, że mam do dyspozycji o wiele więcej narzędzi niż mi się wcześniej wydawało. Ponieważ jesteśmy istotami, które posługują się mową, używamy zbyt wiele słów. Zapominamy, jak wiele przekazujemy sobie posługując się innym językiem - językiem ciała. Jeżeli - dla przykładu - ktoś od nas odwraca się, to doskonale wiemy, co to znaczy. Podobnie jeżeli wchodzimy do pokoju pełnego ludzi i ktoś odwraca od nas wzrok, to tym samym otrzymujemy bardzo czytelny komunikat. Psy używają dokładnie tego samego języka, zwłaszcza kontakt wzrokowy odgrywa w nim ważną rolę. Szybko uświadomiłam sobie, że mogę to wykorzystać. Tak więc kiedy z rana zeszłam na dół i wpuściłam psy do kuchni, zaczęłam zachowywać się inaczej niż dotąd. Kiedy zaczęły skakać na mnie - nie przywoływałam ich do porządku, kiedy zaczęły rozrabiać - nie odsyłałam ich na posłanie. Przez pierwsze kilka minut starałam się też unikać z nimi wszelkiego kontaktu wzrokowego. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie zwracałam na nie żadnej uwagi. Muszę się przyznać, że początkowo czułam się nieswojo. Postępowałam przecież wbrew tak mocno zakorzenionemu w każdym z nas odruchowi reagowania na to, co robi pies wobec nas. Nie wiem, czy długo byłabym w stanie to wytrzymać, gdyby nie fakt, że moje zachowanie przyniosło natychmiastowe niemal wyniki. W przeciągu dwóch, trzech dni rezultaty były jeszcze bardziej widoczne. Ku memu wielkiemu zdzi-wieniu psy bardzo szybko przestały skakać na mnie i stały się mniej natarczywe. Ponieważ zachowywałam się w ten sposób za każdym ra-zem kiedy się z nimi spotykałam, zaczęłam wzbudzać w nich coraz większy szacunek. Nie minął tydzień, a mogłam swobodnie wejść do kuchni, nie będąc obskakiwana przez wszystkie moje psy. Jestem przekonana, że tak szybko i chętnie zaakceptowały nową sy-tuację, ponieważ dostrzegły w tym także korzyści dla siebie. Pozosta-wiając mi więcej przestrzeni, zauważyły wyraźną zmianę w klimacie naszych spotkań - byłam po prostu bardziej zadowolona z tego, że je-stem z nimi, sprawiało mi to więcej radości. Nauczyły się, że kiedy spędzam z nimi czas, to jest to czas dobrze spędzony. Behawioryzm nauczył mnie, że powinno się ignorować niepożądane lub przesadne zachowania, natomiast nagradzać zachowania pozytywne. Dlatego kładłam na to nacisk i nieco częściej bawiłam się z nimi, kiedy do mnie podchodziły. Wkrótce zaczęły przychodzić do mnie tylko wtedy, kiedy prosiłam je o to, a wszystkie te zmiany dokonały się w ciągu jednego tygodnia. Poczyniony, bardziej na próbę niż na poważnie, krok przyniósł tak dobre rezultaty, że postanowiłam zrobić następny. Wszak jedna jaskółka nie czyni wiosny... Postanowiłam więc zająć się sytuacją, kiedy w psach budzi się poczucie zagrożenia, a zwłaszcza gdy do ich stada zbliża się ktoś obcy. Jak większość psów, moje również szczekały bez końca ilekroć ktoś pukał do drzwi. Kiedy wpuszczałam je do pokoju, natychmiast otaczały nowo przybyłego całą gromadą i skakały na niego, robiąc przy tym niemożliwy do wytrzymania hałas. Mogłam do woli krzyczeć do nich: przestańcie, uspokójcie się - one i tak robiły swoje. Teraz jednak wiedziałam już, że swoimi krzykami nie tylko nie uspokajałam sytuacji, ale ją jeszcze pogarszałam. Raz jeszcze przypomniał mi się Kipling - wiedziałam, że nie powinnam tracić głowy, powinnam zachować spokój i być konsekwentna w swoich poczynaniach. Poprosiłam więc wszystkich, którzy mnie odwiedzali, aby po prze-kroczeniu progu nie zwracali uwagi na moje psy. Psy, które mimo wszystko skakały na gości, wyprowadzałam do drugiego pokoju. Oczywiście niektórzy z moich znajomych myśleli, że z lekka zwariowałam. Dla wielu z nich witanie się z psem było najbardziej naturalnym odruchem pod słońcem, zwłaszcza jeżeli był to pies niezwykłej urody. Moi przyjaciele i cała rodzina rzeczywiście zawsze serdecznie witali się z Sashą, Khanem, Kimem i Sandy. Jednak byłam zdecydowana postawić na swoim i poprosiłam ich, aby tego nie robili. Pierwsze oznaki zmian wystarczyły, abym upewniła się w moim przekonaniu. W przeciągu zaledwie kilku dni psy zaczęły zachowywać się o wiele spokojniej. Wkrótce psy ograniczyły się do szczekania, przestały podbiegać i kręcić się wokół każdego, kto przekraczał próg naszego domu. Raz jeszcze pokazały, jak szybko są w stanie zorientować się, czego od nich oczekuję. Oczywiście sama nie mogłam uwierzyć, że nastąpiło to w tak krótkim czasie, dlatego częściowo kładłam to na karb tego, że Sandy i Khan były już psami mocno leciwymi. Duże znaczenie miało jednak dla mnie to, że psem, u którego zauważyłam największe zmiany w zachowaniu była Sasha, najmłodsza w stadzie, a do tego owczarek niemiecki. Nigdy jednak nie uważałam, że mam zawsze rację, że znam przyczyny, z powodu których to wszystko zaczyna działać, przeciwnie - nigdy nie opuszczały mnie wątpliwości, czy postępuję słusznie i czy obrałam właściwy kierunek. Mimo wszystko muszę jednak przyznać, że nie do opisania jest fantastyczne uczucie, jakie zawsze towarzyszyło mi kiedy byłam świadkiem, jak moje psy zmieniają się, stają się coraz bardziej szczęśliwe, spokojne i opanowane. Następnym zadaniem, z jakim chciałam się zmierzyć, były spacery. Wychodzenie z psami na spacer było, delikatnie mówiąc, urwaniem głowy. Gdziekolwiek byśmy poszli, psy bez sensu biegały wokół mnie, ciągnąc przy tym niemiłosiernie za smycze. Ich zachowanie było dla mnie dobrym podsumowaniem szkolenia ich tradycyjną metodą. Ucząc je tą metodą posłuszeństwa wpoiłam im niewątpliwie wiele pozytywnych zachowań, ale - jeżeli mam być szczera - po takim szkoleniu moje psy były albo robotami, bezdusznie wykonującymi moje polecenia, albo szły na żywioł i robiły wszystko, na co tylko miały ochotę - pośrodku nie było nic. Nie chciałam, aby tak było, byłam też przekonana, że musi istnieć jakiś sposób na porozumienie i współpracę, coś co sprawi, że będą posłuszne wtedy, kiedy ja będę tego chciała, ale też będą mogły swobodnie biegać, jeśli im na to pozwolę i cieszyć się wolnością, jeżeli będą warunki po temu. Wiedziałam również, że najlepszym sposobem kontroli jest samokontrola. Pytanie brzmiało tylko - jak tego dokonać? Pomyślałam więc, że lepiej będzie, jeżeli zamiast brać je na smycz, a potem pozwalać im biegać wokół mnie jak obłąkane, lepiej będzie, jeżeli znów zacznę od uspokojenia całej ferajny. Zabierając się do dzieła przypomniałam sobie, jak zachowywały się w swoich stadach wilki. Widziałam przecież, że para Alfa pozwalała innym wilkom na swobodne bieganie wokół nich, ale zawsze trwało to tylko chwilę, po czym wszyscy uspokajali się i można już było wyruszyć na polowanie w porządku ustalonym przez hierarchię stada. Dlatego też kiedy pierwszy raz zabrałam swoje psy na spacer, nie uspokajałam ich wcale, przeciwnie - pozwoliłam im na odrobinę szaleństwa. Wciąż mając w pamięci obrazy z życia wilków doszłam do wniosku, że psy po prostu muszą niejako nakręcić się -wychodzenie na spacer bowiem jest dla nich jak wyruszanie na łowy, a takie chwilowe szaleństwo sprawia, że więcej adrenaliny krąży w ich żyłach. Spróbowałam więc nie walczyć z instynktem, ale akceptować go. Różnica polegała na tym, że kiedy zakładałam swoim psom smycze, to nie robiłam absolutnie nic: po prostu stałam w miejscu, spokojnie i cicho czekając aż się uspokoją, zanim wyjdziemy na zewnątrz. Raz jeszcze okazało się, że takie spokojne i opanowane przewodzenie przy-nosi owoce - psy bardzo szybko uspokoiły się. Później, już na spacerze, zauważyłam, że w dalszym ciągu powinnam okazywać im moje prawo do przewodzenia im. W przeszłości, co zapewne wciąż zdarza się zbyt wielu właścicielom psów, byłam po prostu wywlekana przez moje psy na ulicę, co - przyznaję - raczej nigdy nie sprawiało mi wielkiej przyjemności. teraz, kiedy psy zaczynały w którymś momencie znów ciągnąć za smycze, ponownie stawałam w miejscu i nie robiłam nic. Rezultaty były wprost zdumiewające. Psy bardzo szybko zorientowały się, że jeżeli chcą iść szybciej ode mnie, to nie pójdą nigdzie. Jedna smycz po drugiej stawała się coraz mniej napięta, kiedy przestawały ciągnąć, a w końcu przystawały w miejscu i oglądały się na mnie. Kiedy zrobiły to pierwszy raz, wiedziałam już, że tędy droga. Wiedziałam też, że była to walka na charaktery, ale to ja musiałam ją wygrać. Następnie zaczęłam się zastanawiać, czy w taki sam sposób powin-nam postępować z nimi, kiedy je spuszczam ze smyczy. W przeszłości, spuszczone ze smyczy, rozbiegały się na cztery strony świata, po czym, kiedy je wolałam, zaczynały mieć dziwne problemy ze słuchem - czasami przychodziły natychmiast, innym razem, zwłaszcza kiedy trafiły na zająca lub innego psa, odpowiadało mi tylko echo niesione po polach. Na spacerach byłam też świadkiem sytuacji, kiedy to „przygłuchy" pies wracał do swego mocno podenerwowanego właściciela, ale ten karcił psa za to, że tak długo musiał go przywoływać. Zawsze uważałam, że jest to wysyłanie sprzecznych sygnałów - taki pies następnym razem na pewno dobrze się zastanowi, czy ma wrócić, skoro wie z doświadczenia, że kiedy to zrobi - złoją mu skórę. A jeżeli ktoś wpadnie na pomysł, aby dogonić swego psa, to zapewniam, że nieźle się nabiega. Psy bowiem uwielbiają kiedy właściciel podchodzi do nich na niewielką odległość, a one rzucają się do ucieczki co sił w nogach, traktując to jako świetną zabawę. I znów przypomnienie sobie tego, jak zachowują się wilki rzuciło nowe światło na owe problemy ze słuchem u psów domowych. Wiedząc, że to osobnik Alfa jest tym, który przewodzi stadu na polowaniu, spojrzałam na całą tę sytuację z punktu widzenia konkretnego psa. ,Jeżeli taki pies jest święcie przekonany, że to właśnie on jest osobnikiem Alfa, tym samym jest przekonany, że to on przewodzi polowaniu. Dlatego też zadaniem właściciela takiego psa, jako osobnika podporządkowanego, nie jest bynajmniej odwoływanie psa, ale przeciwnie - posłuszne podążanie za nim. Zachęcona sukcesami, jakie dala praca z moimi psami na smyczy, postanowiłam im pokazać, że nawet kiedy je spuszczam ze smyczy, to wciąż ja jestem tym, kto przewodzi polowaniu. Nie bardzo miałam ochotę na wypróbowanie swoich teorii na otwar-tej przestrzeni, ale na szczęście miałam wystarczająco duży ogród, aby móc zacząć właśnie tam. Przywoływanie psa do nogi i nagradzanie go, kiedy to zrobi, nie wprowadza w psiej głowie zamieszania, jakim jest karcenie go za to, że robi to zbyt opieszale. Jak poprzednio - psy bar-dzo szybko zaczęły się uczyć, choć nie wszystkie. Wyjątkiem był beagle Kim. Pewnego razu wciąż nie reagowała na moje przywołania, woląc obwąchiwać różne zakamarki ogrodu. Zawiedziona, odwróciłam się od niej na pięcie i ruszyłam w stronę furtki postanawiając, że zostawię ją samą w ogrodzie. Kiedy byłam już przy furtce odwróciłam się i ujrzałam Kim biegnącą w moją stronę co sił w nogach. I tu mnie tknęło: od tej chwili ilekroć Kim nie przychodziła do mnie, kiedy ją wołałam, odwracałam się od niej, ruszałam w stronę domu, a wtedy Kim zaczynała biec w moim kierunku. Psy z natury są zwierzętami stadnymi i jeżeli będą miały do wyboru wypuścić się gdzieś samopas albo pozostać przy stadzie, to z pewnością zawsze wybiorą to drugie. Był to ogromny krok naprzód. Wyglądało to tak, jakbym trzymała je na niewidocznej smyczy. Różnica w ich zachowaniu była ogromna - w przeciągu kilku tygodni nauczyły się cieszyć swoją wolnością i biegać do woli, ale tym razem robiły to w taki sposób, aby nie oddalać się zbytnio ode mnie. A kiedy chciałam, aby znów zbiegły się razem, bo mieliśmy wracać do domu, robiły to natychmiast kiedy dawałam im znak. Szczerze muszę wyznać, że z tego powodu czułam się jak w siódmym niebie. Nie chcę jednak sprawiać wrażenia, że wszystko i zawsze szło jak po maśle - zapewniam, że tak nie było. Kiedy starałam się rozwijać swoje pomysły, niektóre rzeczy po prostu nie wychodziły. Zauważyłam, że zwłaszcza próby łączenia mojej nowej metody ze starą, bazującą na przymusie, czyniły więcej złego niż dobrego. Uświadomiłam sobie, że będąc człowiekiem niepotrzebnie kompli-kowałam wiele rzeczy, które z natury są proste. Zawsze wydawało mi się, że w rym lub owym musi być coś więcej, że to nie może być takie proste, zawsze szukałam czegoś jeszcze. Powoli jednak docierało do mnie, że większość rzeczy jest bardzo prosta. Zrozumiałam, że jeżeli zacznę się bardziej koncentrować na tym, jak rzeczy widzą psy, a nie ludzie, to odniosę większy sukces. Bądźmy bowiem szczerzy - czy ktoś z nas widział kiedyś psa, który używałby smyczy czy łańcuszków w stosunku do drugiego psa? Od tej chwili postanowiłam, że we wszystkim, co dalej będę robiła, nie użyję sztucznych z punktu widzenia psa, bo ludzkich, metod czy przedmiotów. Mijał już drugi czy trzeci miesiąc od kiedy zaczęłam stosować swoją metodę, ale wciąż nie byłam pewna, czy ogarniam całość tego, co robię. Moje psy, z którymi obcowałam na co dzień, na bieżąco dostarczały mi wszelkich potrzebnych informacji, dlatego, jeżeli zachodziła taka konieczność, zawsze mogłam dokonać większych lub mniejszych zmian w technice, jaką rozwijałam. Bardzo często była to po prostu metoda prób i błędów. Następny duży przełom dokonał się jednak nie w związku z psami, które wtedy posiadałam, ale w związku z wciąż żywym wspomnieniem Donny, czyli Księżnej. Raz w tygodniu sprawiałam moim psom szczególną przyjemność i kupowałam im kilka smakowitych kości szpikowych. Kiedy żyła jesz-cze Donna, zawsze ten sam rytuał miał miejsce, kiedy kładłam kości na ziemi. Gdy pełna królewskiej wręcz godności wkraczała do pokoju, pozostałe psy natychmiast usuwały się jej z drogi. Z dostojną powolnością długo obwąchiwała kości, po czym wybierała sobie jedną z nich i odchodziła. Dopiero wtedy pozostałe psy brały to, na co miały ochotę. W zachowaniu tym rozpoznałam tę samą zasadę przywództwa, z którą właśnie starałam się zaznajomić. Wyglądało na to, że ten, co nie robił nic, dostaje najwięcej. Podsunęło mi to myśl, aby wykorzystać czas karmienia na potwierdzenie hierarchicznej struktury stada. Bynajmniej nie był to nowy pomysł. Studiując behawioryzm spotkałam się już z uwagami, które podkreślały, jak wielkie znaczenie ma jedzenie w obecności psa. Behawioryści twierdzą, że taki sposób jedzenia pokazuje psu, kto jest przewodnikiem stada. Uważałam to za słuszne, zwłaszcza obserwując inne zwierzęta, takie jak lwy czy wilki w szczególności. Wśród zwierząt, które prowadzą stadny tryb życia, tylko osobnik Alfa zawsze jest tym, który posila się pierwszy. Ale podczas gdy zgadzałam się ze spostrzeżeniami behawiorystów, to jednak nie odpowiadały mi metody, jakie oni proponują. Według ich teorii, człowiek powinien pierwszy spożywać swój posiłek w obec-ności psa i dopiero potem pozwolić psu na zjedzenie swego. Nie ulega wątpliwości, że takie postępowanie daje określone korzyści, ale dla mnie było w tym wszystkim wiele spraw, które mnie nie zadowalały. Pomijam tu takie drobiazgi jak fakt, że ludzie karmią swoje psy o różnych porach dnia i nocy. W schroniskach, na przykład, psy są karmione wcześnie z rana. Uważałam też, że przy takim podejściu do sprawy zajmuje to zbyt wiele czasu. Myśląc o dzikich psach, trudno mi było wyobrazić je sobie czekające do wieczora na kolację. One zawsze szukają okazji, aby coś podłapać do zjedzenia, bardzo rzadko jest tak, że spożywają jeden posiłek dziennie i najadają się wtedy do syta. Raz złapią zająca, innym razem ptaka, każda zdobycz jest dobra, jeżeli utrzymuje je przy życiu. Psy żyjące dziko nie leżą całymi dniami na plecach i nie leniuchują, zdobycie pożywienia jest dla nich najważniejszą aktywnością dnia. Przede wszystkim jednak uważam, że jedzenie w obecności psa jest przejawem niezbyt życzliwego podejścia do niego. Spójrzmy na to oczami psa: cały dzień biega bez jedzenia, a kiedy wreszcie człowiek zasiądzie do posiłku, wygłodniały pies musi cierpliwie czekać na swój. Przecież w takiej chwili można po prostu umrzeć z głodu. Być może utrzymuje to psa w ryzach, ale z pewnością nie jest to zachowanie godne pochwały. Wiedziałam, że porę jedzenia można wykorzystać na wiele sposobów do wzmocnienia swego przywództwa, ale ja wcale nie zamierzałam jeść swoich śniadań czy kolacji w obecności psa, dlatego też postanowiłam pomyśleć nad jakąś inną metodą, za pomocą której przekazywałabym psom te same informacje. Z wolna zaczynałam dostrzegać, że często szybkie, instynktowne reakcje niosą z sobą o wiele więcej informacji, prawdopodobnie dlatego, że dla psów nie istnieje takie pojęcie jak „przyszłość". Widziałam, że często najdrobniejszy nawet gest jest w stanie przekazać ogromną ilość bardzo ważnych dla psa informacji. Pewnego dnia wpadłam na następujący pomysł. Tuż przed przygotowaniem jedzenia dla swoich psów na blacie kuchennym, po to, by nie mogły widzieć, co robię, postawiłam ich miski, a obok talerzyk z ciasteczkiem. Kiedy ich jedzenie było już gotowe, wzięłam ciasteczko i zaczęłam je jeść, ale w taki sposób, aby wyglądało na to, że jem ich jedzenie. Robiąc to, wciąż miałam na uwadze, jak moje zachowanie jest odbierane przez psy. A co mogły one widzieć? Że jem ich jedzenie. A co to znaczy? Że jestem ich przywódcą. Moje postępowanie nie miało bynajmniej na celu ukrócenia złego zachowania moich psów przy jedzeniu. Nigdy nie miałam żadnych problemów z karmieniem ich, przeciwnie - wiedziałam, że w tym czasie skupiają na mnie całą swoją uwagę i zachowują się niezwykle grzecznie. Każde z nich miało swoją miskę i dla każdego z nich było przeznaczone określone miejsce w kuchni lub na korytarzu. Psy znały te miejsca - oczywiście nie mówię tu o zwyczaju zaglądania do miski sąsiada, kiedy jego miska była już pusta - i zawsze zachowywały się całkiem znośnie. Chodziło mi o coś innego. Kiedy więc stałam tak i jadłam ciasteczko, psy szybko zorientowały się, że coś jest nie tak. Pamiętam, że patrzyły na mnie nieco zdziwione, próbując zgadnąć, co też takiego zamierzałam z tym wszystkim zrobić. Z początku próbowały skakać do góry, skamląc przy tym żałośnie, lecz po chwili uspokoiły się i cierpliwie przyglądały się, jak jem swoje ciasteczko. Wydawało się, iż pogodziły się z faktem, że najpierw ja muszę zaspokoić swój głód, zanim one będą mogły zaspokoić swój. Kiedy wreszcie podałam im ich miski, z radością rzuciły się na jedzenie. Nie były to wielkie zmiany, ale w tym przypadku nie to było moją intencją. Chodziło mi jedynie o jeszcze jedno pokazanie im, że to ja jestem ich przywódcą. Ot, taka mała sztuczka, którą przygotowałam specjalnie dla nich. A tym, co cieszyło mnie najbardziej był fakt, że osiągnęłam swój cel, ponieważ ciągle starałam się pamiętać, jaka jest prawdziwa natura psa. Muszę przyznać, że byłam z siebie zadowolona. Życie jednak nie jest usłane tylko różami i wkrótce spotkała mnie kolejna tragedia. W lecie 1992 roku straciłam Sandy, a w lutym 1994 straciłam ukochanego Khana. Muszę przyznać, że to był dla mnie prawdziwy cios. Jak żaden inny pies, Khan zawsze był ze mną na dobre i na złe. Pozostała mi jedynie Sasha i beagle Kim. Strasznie tęskniłam za psami, które odeszły na zawsze. Dopiero pojawienie się nowego psa i praca z nim skrystalizowały poglądy, nad którymi pracowałam. Rozdział 5 Pierwszy sprawdzian Kilka tygodni po śmierci Khana wpadłam na chwilę do miejscowego schroniska dla zwierząt. Pojechałam tam, żeby zobaczyć się z jego kierownikiem, moim serdecznym przyjacielem, moja wizyta nie miała nic wspólnego z psami. Mieliśmy razem iść do teatru, o ile dobrze pamiętam. Ponieważ był zajęty, więc żeby skrócić sobie czas oczekiwania, postanowiłam przejść się trochę po schronisku. Przechadzając się od klatki do klatki moim oczom ukazał się nagle jeden z najbardziej żałosnych widoków, jakie kiedykolwiek widziałam w życiu. W jednej z klatek ujrzałam małego pieska rasy Jack Russel. Osobiście nigdy nie przepadałam za psami tej rasy, uchodziły one za małe, agresywne rozrabiaki, które tylko patrzą jak by tu chapnąć kogoś za nogę. Widok poczciwego psiaka wstrząsnął mną. Cały się trząsł i to bynajmniej nie dlatego, że była zima. Drżał z przerażenia, które widziałam w jego oczach. Wkrótce poznałam jego okropną przeszłość - poprzedni właściciele porzucili go, znaleziono go przywiązanego sznurkiem do betonowego słupka. Był skrajnie wygłodzony, nie jadł przez kilka dni. Gdyby go nie zabrano do schroniska, z pewnością już by nie żył. To, przez co przeszedł, nie pozostało bez śladu. Kiedy później rozmawiałam z dziewczyną, która w schronisku opiekowała się psami, dowiedziałam się, że bez przerwy im uciekał. Obawiano się także, że może gryźć. Jadąc do schroniska ostatnią rzeczą, o której mogłabym pomyśleć był pies. Kiedy jednak wracałam do domu, na tylnym siedzeniu, wciąż trzęsąc się z przerażenia, siedział nowy członek naszej rodziny. Postanowiłam bowiem zaopiekować się nieszczęśnikiem. Dałam mu na imię Barmie[Barmy - ang. zwariowany, mający bzika], ponieważ wyglądał na lekko zbzikowanego. Gdy przywiozłam go do domu, usiadł pod stołem w kuchni i nie ruszał się stamtąd. Kiedy tylko przechodziłam obok, warczał na mnie, ale ja w tej sytuacji mogłam czuć do niego jedynie litość i współczucie. To, co robił, nie było bynajmniej agresją, to był czysty strach i przerażenie. Próbowałam sobie wyobrazić, jak sama bym się czuła, gdybym przeszła przez to wszystko, przez co przeszedł on. Zabierając go do domu kierowałam się głównie uczuciem, jakie we mnie wzbudził, wkrótce jednak doszłam do wniosku, że jego obecność daje mi doskonałą okazję sprawdzenia, czy metoda, nad którą praco-wałam, sprawdzi się również w stosunku do niego. Jak dotąd pracowa-łam jedynie z psami, które wychowywały się w niemal komfortowych warunkach i zawsze były dobrze traktowane. Teraz miałam do czynie-nia z psem, który o dobrym traktowaniu nie wiedział nic. Swoją obec-nością dawał mi znakomitą szansę do sprawdzenia w praktyce wiedzy, którą zdobywałam, pracując jedynie z własnymi psami. Miałam nadzieję, że swoją wiedzą pomogę temu nieszczęsnemu stworzonku, a ono samo szybko zapomni o swojej okropnej przeszłości. W metodzie, nad którą pracowałam ostatnio, zaczęłam w pewnym momencie dostrzegać ciekawą prawidłowość: wszystko to, co zalecała tradycyjna metoda, ja robiłam dokładnie odwrotnie. Dlatego też opar-łam się pokusie przesadnego okazywania mu mojej sympatii i miłości. Zresztą sam Barmie był wtedy jeszcze tak psychicznie słaby i bezbron-ny, że takie zachowanie wydawało mi się nie na miejscu. Bywały chwile, że najzwyczajniej w świecie chciałam go przytulić, pocieszyć, powiedzieć mu, że wkrótce wszystko będzie dobrze. Mimo to nigdy nie zrobiłam tego, postanowiłam nie wkraczać w jego prywatność i pozostawiłam go samemu sobie. Tak więc kiedy on wciąż siedział sobie pod kuchennym stołem, ja krzątałam się po domu jak gdyby nigdy nic. Powszechnie uważa się, że pies potrzebuje mniej więcej 48 godzin, aby zaznajomić się z nowym otoczeniem, w którym przyjdzie mu żyć. Następne dwa tygodnie to okres, w którym zadomawia się w nowym środowisku. To trochę tak, jak w nowej pracy - dzień lub dwa zajmuje nam uporządkowanie biurka, a po dwóch tygodniach wiemy już dobrze, co należy do naszych obowiązków w nowym miejscu pracy. Mając to wszystko na uwadze, przez pierwsze dwa tygodnie pozostawiłam Barmiego samemu sobie. Jeżeli zwracałam się do niego, starałam się to robić najdelikatniej jak tylko mogłam. Od czasu do czasu spoglądałam w jego stronę i pozdrawiałam czułym „cześć moje maleństwo". Widziałam, że zaczynał wtedy machać do mnie swoim małym ogonkiem, ale wyglądało to tak, jakby robił to wbrew własnej woli, jakby nie mógł nad tym zapanować. Zdawał się być zainteresowany tym, czego też ktoś może od niego chcieć, ale ja w dalszym ciągu pozostawiałam go samemu sobie. Pierwszą rzeczą, którą przećwiczyłam z nim, było pozorowane jedzenie. Wtedy wciąż jeszcze eksperymentowałam r tą techniką. Okazja była znakomita, jako że wciąż podawałam mu aż cztery, niewielkie wprawdzie, posiłki dziennie, ponieważ chciałam, aby szybko przybrał na wadze. Był do tego stopnia zagłodzony, że ważył mniej więcej dwie trzecie tego, co powinien był ważyć. ,Jego reakcja była natychmiastowa. Siadał przede mną i z uszkami położonymi po sobie uważnie mi się przyglądał. Po chwili zaczynał merdać ogonkiem tak, jakby chciał mi powiedzieć „mhm, wiem, o co chodzi". Stawiałam wtedy jego miskę na ziemi i wychodziłam. Odprowadzał mnie wzrokiem, po czym zabierał się do jedzenia. Zaczął powoli przybierać na wadze, a także wyraźnie zaczynał czuć się coraz mniej spięty. Przestał warczeć, zaczął nawet ostrożnie zaglądać do ogrodu, kiedy coś tam robiłam. Czasami, kiedy czytając coś siedziałam w fotelu, potrafił podejść do mnie i badawczo mi się przyglądać. Kiedy to robił, nie dotykałam go, po prostu pozwalałam mu lepiej zaznajomić się z moją osobą. Czułam jednak, że wciąż, jest mocno zdenerwowany. Kiedy pierwszy raz wyjęłam smycz, mało nie dostał ataku serca. Ale wcale mu się nie dziwiłam - jeżeli ktoś trzyma cię na uwięzi, tracisz tym samym szansę ucieczki. Ponieważ wciąż nie chciałam go do niczego zmuszać, odłożyłam smycz na miejsce. Podstawową zasadą, jaką się kierowałam, było pozostawienie mu absolutnej swobody, danie mu czasu, aby sam wreszcie zdecydował o wszystkim. Prawdziwy przełom nastąpił mniej więcej po miesiącu. Pamiętam, że był wtedy piękny wiosenny dzień, a ja bawiłam się z Sashą w ogrodzie. Sasha wracała właśnie do mnie z trzymaną w zębach piłką, kiedy nagle, ku swemu zaskoczeniu, zobaczyłam w ogrodzie... Barmiego. W zębach trzymał małą, gumową obręcz, zabawkę, którą nie wiadomo gdzie znalazł. Najwyraźniej więc zamierzał przyłączyć się do nas. Widząc, ile uwagi poświęcam Sashy bawiącej się ze mną, postanowił przynieść swoją zabawkę. Kiedy powiedziałam do niego „zostaw", upuścił ją na ziemię. Podniosłam ją i rzuciłam przed siebie. Barmie pobiegł za nią, chwycił w zęby i jak strzała pobiegł do domu, a tam schował się głęboko pod łóżkiem. Wiedziałam, że jest to dobra okazja do tego, aby pokazać mu, jakie reguły obowiązują w naszym domu, dlatego postanowiłam, że nie pobiegnę za nim. Chciałam, aby przestrzegał tych reguł, więc nie zwracając na niego uwagi dalej w najlepsze bawiłam się z Sashą. Oczywiście nie minęło kilka minut kiedy w ogrodzie, z zabawką w zębach, znów pojawił się Barmie. Rzuciłam mu ją jeszcze raz, pobiegł za nią, ale tym razem wrócił z zabawką do mnie. Pochwaliłam go ciepłym „dobry piesek" i znów rzuciłam ją przed siebie. Tym razem Barmie wiedział już co ma robić i jakie są reguły gry. Każdy pies, podobnie zresztą jak człowiek, ma własne tempo uczenia się. W przypadku Barmiego jednak miałam do czynienia z psem głęboko zranionym, psem, który dopiero dochodził do siebie po traumatycznych przeżyciach. Wiedziałam więc, że jemu nauka może zająć nieco więcej czasu. Najważniejsze jednak było to, że wreszcie dokonał się w nim przełom, że przekonał się do mnie. Nabierał pewności siebie, stawał się coraz bardziej ufny w stosunku do nas, uczył się, że nikt z nas nie zamierza mu zrobić krzywdy. Ponieważ poczuł się wreszcie bezpiecznie, uważałam, że mogę zrobić następny krok. Pokazałam mu, że bardzo chętnie będę się z nim bawiła, ale jedynie na warunkach, które ja ustalę. Zaczęłam uczyć go przychodzenia do mnie na zawołanie. Psy, podobnie jak ludzie, to stworzenia z natury samolubne. Czy w grę wchodzi walka o przetrwanie, czy tylko niewinna zabawa, psy zdają się zawsze kierować zasadą „a właściwie dlaczego to ja mam to robić?". Pogląd swój opierałam na teorii bodźca i nagrody, teorii wziętej z behawioryzmu B.E Skinnera. Teraz jednak uważałam, że to wszystko należy wzbogacić o zasady, które rządzą zachowaniem wilków i prymatu przewodnika w stadzie. Ponieważ uważałam, że przewodnik stada to nie tylko najbardziej autorytatywny jego członek, ale także ten, który zapewnia całemu stadu przetrwanie, doszłam do wniosku, że jeżeli chcę być kimś takim, muszę być i jednym, i drugim. Dlatego też ilekroć przywoływałam Barmiego do siebie, zawsze miałam w ręku jakiś smakołyk. Moje zachowanie szybko przyniosło oczekiwane rezultaty i nie minęło wiele czasu, a mogłam go wreszcie pogłaskać. Biorąc pod uwagę, jak bardzo był przewrażliwiony na tym punkcie, kiedy do nas przyszedł, fakt ten miał o wiele większe znaczenie niż ma to miejsce w przypadku psów, które nie przeszły przez takie piekło jak on. Kiedy zareagował na moją pieszczotę, o mało się nie popłakałam. Ciekawa byłam, kiedy ostatni raz ktoś go głaskał.. Kiedy pozwolił mi się pogłaskać, uświadomiłam sobie jak długą drogę przebyłam. Zauważyłam jednak, że kiedy próbowałam głaskać go po karku robił wtedy uniki. Spędziłam kiedyś sporo czasu z psami w schronisku dla zwierząt i zauważyłam, że one też zachowywały się w ten sposób. Ponieważ moje psy nigdy tego nie robiły, zaczęłam zastanawiać się nad tym, skąd biorą się takie reakcje. Kiedy przyjrzałam się temu bliżej - uświadomiłam sobie, że w przypadku większości zwierząt, człowieka nie wyłączając, jest to najbardziej czułe miejsce ich ciała. Jak wielu ludziom my sami pozwalamy na poklepywanie nas po głowie lub karku? Tylko tym, do których mamy pełne zaufanie. Gdy walczą ze sobą dwa psy, prawdziwa agresja pojawia się wtedy, kiedy jeden z nich próbuje złapać drugiego za kark. Przypomniałam sobie wtedy, co powie-dział kiedyś Monty Roberts - jeżeli zdobędziesz zaufanie zwierzęcia, jeżeli wierzy ci ono bezgranicznie, to możesz wtedy dotykać najbardziej czułych partii jego ciała. W pewnym sensie jest to także najdobitniejszy sposób okazywania swojego przywództwa. Pokazujesz osobnikowi podporządkowanemu, że możesz mu zadać ból, możesz go nawet zabić, ale to, że nie robisz tego, jeszcze bardziej podkreśla twoją siłę i przewagę nad nim. Fakt ten pozwolił mi uświadomić sobie, jak wielkim zaufaniem darzą mnie moje psy, jak bardzo przekonywająco odgrywałam rolę przywódcy, któremu powierzyły własne życie. To był naprawdę wzruszający moment... Zawsze starałam się uczyć jak najwięcej od swoich psów. Świetnym nauczycielem była Sasha, jeszcze wspanialszym Donna. Ale jeżeli chodzi o wcielanie moich pomysłów w życie, najlepszym z nich okazał się Barmie. To właśnie on nauczył mnie, że nie powinnam przechodzić do następnego etapu, jeżeli na poprzednim nie czuł się bezpiecznie i pewnie, a przede wszystkim nie darzył mnie bezgranicznym zaufaniem. W tym, co robiliśmy, nie było bólu ani strachu, a jeżeli uczył się czegoś, to tylko dlatego, że sam tego chciał i ufał mi. Pozwolił mi także dostrzec i to, że wszystkie elementy mojej metody muszą być stosowane jednocześnie. Stanowią one zamkniętą całość, a wszystkie informacje, jakie z sobą niosą, muszą być przekazywane konsekwentnie. Wydarzenia ostatnich miesięcy przynosiły mi nie tylko radość, ale dawały też wiele satysfakcji. Doprawdy trudno jest mi opisać ten spo-kój i opanowanie, jakie emanowało z moich psów, mnie samej trudno było w to wszystko uwierzyć. Im bardziej nad tym wszystkim panowa-łam, tym chętniej uczyły się tego, czego chciałam. A tym, co cieszyło mnie chyba najbardziej, był f akt, że nie było w tym przymusu, elementu tak często stosowanego wtedy, kiedy uczy się psa posłuszeństwa. Udało mi się w końcu dowieść tego, co przeczuwałam od dawna, a mianowicie, że pies robi to, czego od niego oczekuję, ale dlatego, że sam tego chce, a nie dlatego, że musi. Jak przewidywałam, reakcje ludzi były mniej entuzjastyczne od mo-ich. Chętnie opowiadałam innym o tym co, moim zdaniem, udało mi się osiągnąć, ale reakcje były bardzo różne. Jedni uśmiechali się zna-cząco, kręcili głowami i patrzyli na mnie tak, jakby mi brakowało piątej klepki. Inni byli nieco bardziej konkretni, mówili: „Ależ to, co robisz, jest okrutne", albo zbywali mnie mówiąc: „Ach, te twoje zwariowane pomysły". Nie mam zamiaru udawać, że jestem ze stali, to naprawdę bardzo mnie bolało. Często zadawałam sobie pytania w rodzaju: „Po co ci to wszystko, nie masz w życiu większych zmartwień?". Ale wtedy zawsze przypominałam sobie Monty Robertsa - w dzieciństwie za głupie pomysły ojciec nieraz sprawiał mu niezłe lanie, a potem przez niemal czterdzieści lat narażony był na szyderstwa i kpiny ze strony prawdziwych koniarzy. Myślałam wtedy sobie - jeżeli wytrzymał to Monty, wy-trzymam i ja. Nie zaskoczę chyba nikogo, jeżeli powiem, że właściwie jedyną osobą, która cały czas podtrzymywała mnie na duchu była Wendy. Jakkolwiek było, to ona poznała mnie z Montym i zawsze wierzyła w to, co robiłam. Sama nawet zaczęła stosować moją metodę i wypróbowywała ją na swoich psach, osiągając zresztą wspaniałe rezultaty. To dzięki niej nie poddałam się w chwilach największego zwątpienia. Powoli jednak wieści o mojej metodzie zataczały coraz szersze kręgi i coraz więcej ludzi zaczynało pytać mnie, czy moja metoda pomogłaby w rozwiązywaniu problemów także z ich „trudnymi" psami. Zaczęłam odwiedzać różne domy i stosować na ich psach metodę, której nauczyłam się od swoich psów. Trudno było mi uwierzyć w to wszystko, czego byłam świadkiem. Wszystkie psy, z którymi pracowałam, nie tylko szybko zmieniały swoje zachowanie, ale robiły to chętnie i z radością. Dla mnie było to naprawdę wielkie przeżycie i czułam się zaszczycona tym, że mogę im pomóc. Sześć lat później pracowałam już z setkami psów. Sposób porozumiewania się z nimi, jaki wypracowałam, pomógł im wszystkim. Doszłam do tego, że jeżeli właściciel psa stosuje się do moich poleceń, to jego pies wykonuje dokładnie to, czego właściciel od niego oczekuje. Podstawy, jakie nakreśliłam w tym wczesnym okresie mojej pracy, dziś stanowią fundament mojej metody. Zapoznamy się z nimi w następnej części książki. Rozdział 6 Amichien Bonding* : Ustalanie przywództwa w stadzie * Amichien Bonding - tak autorka w swojej książce nazywa opracowaną przez siebie metodę. Amichien jest słowem Francuskim i pochodzi od AmiChien, co znaczy dosłownie: Les Chiens Sans Race - pies o nieznanym pochodzeniu, nieokreślonej rasie, mieszaniec, kundel. AmiChien znaczy również tyle co „pies - towarzysz życia", „pies-przyjaciel", „pies-kumpel". To francuskie słowo używane jest często w szerszym znaczeniu, w którym podkreśla się, że dla samych psów nie ma znaczenia pochodzenie czy rasa, ponieważ dla nich ważniejsze od tego, co je dzieli, jest to, co je łączy. A psy łączy przede wszystkim przynależność do określonego stada oraz pozycja, jaką zajmują w jego hierarchii. Mając świadomość takiej przy-należności, jedne psy (Alfa) biorą na siebie odpowiedzialność podejmowania istotnych dla przetrwania stada decyzji, inne zaś, z własnej i nieprzymuszonej woli, podporządkowują się im i wykonują wszelkie zadania, jakie należą do nich z racji pozycji, jaką zajmują w stadzie. Stosunki panujące w świecie psów autorka przenosi na relację „człowiek-pies". Opracowana przez ,Jan Fannell metoda nie tyle buduje, co przywraca zerwaną więź, jaka w przeszłości istniała między człowiekiem a psem. Amichicn Bonding (ang. bonding znaczy tu tyle co więź, oddanie, poświęcenie, zależność, poczucie wspólnoty) jest więc związkiem, jaki występuje między człowiekiem a psem, w którym wprawdzie z racji panującej w nim hierarchii istnieje podział obowiązków i zadań, to jednak na pierwszy plan wysuwane są miłość i wzajemne poszanowanie. Tak ujmuje to Jan Fenncll owa szczególna więź, Amichien Bonding, „pojawia się w chwili, kiedy pies zaczyna patrzeć na mnie i zdaje się mówić: «jesteś moim przyjacielem, jedynym komu ufam i na kim mogę bezgranicznie polegać». Jest to moment, kiedy pies przychodzi do mnie z własnej i nieprzymuszonej woli, kiedy czuje, że robi to spontanicznie, a nie dlatego, że wymusiłam to na nim". Ponieważ w swojej książce autorka używa francuskiego słowa na określenie swojej metody, również w tłumaczeniu postanowiono pozostać przy jego oryginalnym brzmieniu (przyp. tłum.). Nie ma chyba drugiej osoby, która miałaby większe ode mnie uznanie dla inteligencji psa. Często zupełnie poważnie zastanawiam się, czy psy nie są nawet mądrzejsze od niejednego spotkanego przeze mnie człowieka. Choć przyznać muszę, że jedna rzecz przekracza ich możliwości - psy nigdy nie będą w stanie nauczyć się naszego języka. Złą stroną tego medalu jest to, że jeżeli chcemy się z nimi komunikować, to sami musimy nauczyć się ich języka. Jest to zadanie, które wymaga od nas otwartości i poszanowania psa jako takiego. Ktoś, kto widzi w psie jedynie niższą i podrzędną względem siebie istotę, nigdy tego nie osiągnie. Pies zawsze musi być przez nas traktowany z należnym mu szacunkiem za samo to, kim jest. Istnieje jednak też i dobra strona wspomnianego faktu - my, ludzie, posługujemy się ogromną ilością języków i dialektów, psy natomiast używają tylko jednego, uniwersalnego języka. Choć nie zawiera słów, jest to język o niesłychanych wprost możliwościach, a u jego podstaw leży zestaw bardzo prostych zasad, które - z małymi wyjątkami - mają decydujący wpływ na zachowanie się wszystkich psów. Aby móc zrozumieć te podstawowe zasady, musimy najpierw poznać charakter społeczności, w jakiej naszym psom wydaje się, że żyją. Najlepszym modelem takiej społeczności jest stado wilków. Wygląd i warunki życia współczesnych psów oczywiście dalekie są od tych, w jakich żyli i jak wyglądali jego dawni przodkowie. Ale setki lat ewolucji nie pozbawiły ich podstawowych instynktów. Współczesny pies opuścił może wilcze stado, ale instynkty wilczego stada nigdy nie opuściły współczesnego psa. Dwie potężne siły kierują każdym stadem wilków. Pierwszą jest instynkt przetrwania, drugą zaś instynkty rozmnażania. Aby przetrwać i móc się rozmnażać, wilki organizują się w społeczności, których wyraźna i silnie zhierarchizowana struktura nie ma sobie równych w całym świecie zwierzęcym. Każde wilcze stado składa się z przywódców i osobników im podporządkowanych. Na samym szczycie w hierarchii stada znajdują się władcy absolutni - para Alfa. Jako jednostki najsilniejsze, najzdrowsze, najbardziej inteligentne i posiadające największe doświadczenie, ich zadaniem jest zapewnienie możliwości przetrwania całemu stadu. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest fakt, że to one przewodzą stadu i kierują każdym aspektem jego życia. Status, jaki zajmują, jest podtrzymywany przez stałe okazywanie swojej władzy. Ten autorytet podkreśla na przykład fakt, że są one jedynymi członkami stada, którzy się rozmnażają. My, ludzie, organizując się na przestrzeni wieków w społeczności, robiliśmy to w sposób nieco bardziej demokratyczny. Ale czasem zastanawiam się, kto z nas wybrał lepszą drogę. Ilu z nas tak naprawdę ufa swoim przywódcom? Ilu z nas kiedykolwiek spotkało ich osobiście? W przypadku wilków pytania takie nie mają nawet sensu. Para Alfa kontroluje i przewodzi całemu stadu, a wszyscy jego członkowie akceptują taki stan rzeczy bez najmniejszego nawet sprzeciwu. Każdy z członków stada bez sprzeciwu akceptuje pozycję, jaka jest mu dana w społeczności i rolę, jaka mu w nim została przypisana. Życie każdego z nich jest życiem pełnym i szczęśliwym, jeżeli wie, że pełni ważną funkcję, pomagającą przetrwać całemu stadu. Hierarchiczność stada wilków jest nieustannie wzmacniana poprzez wysoce zrytualizowane zachowania. Ma to niezwykle istotne znaczenie, jako że istotą życia wilczego stada jest ciągła zmiana - para Alfa lub podporządkowane im osobniki często giną w walce lub z głodu, są zastępowane przez młodsze i silniejsze od nich jednostki itp. Ze wszystkich tych rytualnych zachowań najważniejsze są cztery, które przetrwały do dnia dzisiejszego i stanowią istotę instynktownych zachowań potomków wilków, współczesnych psów domowych. Wszystkie inne są niejako nadbudowane na nich. Nie powinno nikogo dziwić, że dominacja pary Alfa nad pozostały-mi członkami stada jest najbardziej widoczna, bo najwyraźniej okazy-wana, w czasie polowań i podczas jedzenia. Pożywienie stanowi najbardziej fundamentalną potrzebę, od jej zaspokojenia zależy przetrwanie wszystkich. Jako osobniki najsilniejsze, najbardziej inteligentne i posiadające największe doświadczenie Alfa przejmują przewodnictwo w trakcie poszukiwania nowych terenów łowieckich. Kiedy stado znajduje ewentualny łup, kierują pogonią i samym aktem uśmiercania ofiary. Chyba w żadnych innych okolicznościach status osobnika Alfa jako tego, który podejmuje najważniejsze dla stada decyzje, nie jest lepiej widoczny jak w takich właśnie sytuacjach. Ofiarą wilków może być mysz albo bawół, zając lub łoś. Stado wilków potrafi całymi godzinami tropić zwierzynę, płoszyć ją czy zaganiać w określone miejsce, przemierzając często siedemdziesiąt i więcej kilometrów w ciągu dnia. Organizacja takiego przedsięwzięcia wymaga determinacji, odpowiedniej strategii i zdolności kierowniczych. To właśnie zadaniem pary Alfa jest dostarczenie stadu tego wszystkiego. Zadaniem pozostałych członków stada jest podążać za nimi i wspierać ich w tym, co robią. Po zabiciu ofiary, para Alfa ma absolutne pierwszeństwo, kiedy przychodzi czas na jej zjedzenie. Wynika to z faktu, że przetrwanie stada zależy od tego, aby para Alfa zawsze znajdowała się w jak najlepszej kondycji fizycznej. Dopiero wtedy, kiedy są syte i dadzą znak, że skończyły jedzenie, pozostali członkowie stada mogą przystąpić do uczty, ale również w określonym porządku: stojące wyżej w hierarchii osobniki robią to pierwsze, dopiero po nich podchodzą te, które w hierarchii stoją od nich niżej. Po powrocie do obozowiska karmione są pozostające tam szczenięta i ich opiekunowie - te wilki, które brały udział w polowaniu, zwracają dla nich część zawartości żołądka. Jak widać, porządek panuje wszędzie, jest absolutny i nie istnieją żadne wyjątki czy odstępstwa od tej zasady. Wilki zawsze reagują agresją, kiedy jakieś inne zwierzę próbuje jeść wcześniej od nich. Nawet łączące członków stada więzy krwi nie powstrzymają osobnika Alfa przed zaatakowaniem śmiałka, który odważa się łamać reguły i próbuje załatwić coś poza kolejnością. Para Alfa odpłaca respekt i szacunek, jaki przez wszystkich jest im okazywany, biorąc na siebie całkowitą odpowiedzialność za stado. Jeżeli jakiekolwiek niebezpieczeństwo pojawi się na horyzoncie, to właśnie para Alfa staje na pierwszej linii frontu, aby bronić stada. Jest to kolejna sytuacja, gdzie porządek panujący w stadzie zostaje wyraźnie podkreślony. Stając w obronie stada, para Alfa może to robić na jeden z trzech sposobów - może zacząć uciekać, może zignorować niebezpieczeństwo, albo może przystąpić do walki. Bez względu jednak na podjętą decyzję pozostali członkowie stada zawsze stają za nimi i swoim zachowaniem wspierają to, co postanowili ich przywódcy. Czwarte ze wspomnianych zachowań ma miejsce zawsze wtedy, kie-dy stado znów spotyka się razem po dłuższym niewidzeniu. Kiedy sta-do ponownie się łączy, para Alfa raz jeszcze podkreśla swoją dominującą rolę poprzez wysyłanie wyraźnych znaków wszystkim tym, którzy mogą mieć jakieś wątpliwości co do ich pozycji. Para ta posiada swoją własną, niejako prywatną, przestrzeń, w której się porusza. Żaden inny członek stada nie ma do niej dostępu, chyba że wyraźnie zostanie do tego zaproszony. Pozwalając lub zabraniając innym wchodzenia w ich prywatną przestrzeń para Alfa zachowaniem takim kolejny raz podkreśla wyjątkowość swojej pozycji, ale - na co warto zwrócić uwagę - nigdy nie używa przy tym przemocy czy agresji. My, ludzie, jesteśmy skłonni traktować nasze psy bardziej jako członków rodziny niż jako zwierzęta, ale musimy pamiętać, że dla nich taka rodzina jest społecznością, która wciąż kieruje się tymi samymi zasadami jak te, które obowiązują w stadzie wilków. I nie ma znaczenia, czy takim „stadem" jest tylko pies i jego właściciel, czy też liczna rodzina, w której żyją inne zwierzęta - współczesny pies domowy czuje się częścią grupy, w której zawsze musi panować czytelny dla niego porządek, hierarchia o wyraźnie określonej strukturze. Źródło problemów, jakie ludzie mają obecnie z psami, tkwi w tym, że często pies uważa, że to on, a nie my, jego właściciele, jest przewodnikiem swego stada. We współczesnym społeczeństwie traktujemy nasze psy jak wieczne szczenięta: karmimy je i stale opiekujemy się nimi, dlatego one nie muszą i nie bardzo już potrafią same troszczyć się o swój byt. Właśnie ze względu na ten fakt nie powinny one mieć obowiązków i odpowie-dzialności, jakie niesie z sobą pozycja osobnika Alfa - współczesne psy domowe nie są w stanie temu sprostać, po prostu przekracza to ich możliwości. Obarczanie ich taką odpowiedzialnością, to dla nich zbyt duża presja, stają się znerwicowane, a to w prostej linii prowadzi do niepożądanych i kłopotliwych zachowań. Większość psów, z którymi pracowałam w przeciągu ostatnich kilku lat, cierpiała na takie właśnie znerwicowanie wynikające z nadmiaru obowiązków, co przejawiało się gryzieniem ludzi, nadmiernym szcze-kaniem czy gonieniem za rowerzystami. W każdym przypadku źródło problemów leżało w tym, że pies miał błędne wyobrażenie o tym, jaka jest jego pozycja w stadzie. Dlatego też w każdym przypadku zaczynałam od tego samego: Amichien Bonding. Nigdy nie postępowałam inaczej, albowiem jestem przekonana, że jest to absolutna podstawa sukcesu wszelkich innych działań. Cały proces składa się z czterech niezależnych elementów. Każdy z nich związany jest z konkretnymi sytuacjami, które określają, kiedy hierarchia w stadzie jest ustanawiana lub podkreślana. W każdej z nich pies staje przed pytaniem, na które my musimy odpowiedzieć w jego imieniu. • Jeżeli stado spotyka się po dłuższym niewidzeniu, kto wtedy stoi na jego czele? • Jeżeli stado zostaje zaatakowane lub grozi mu niebezpieczeństwo, kto będzie go bronił? • Jeżeli stado wyrusza na polowanie, kto będzie mu przewodził? • Jeżeli stado zabiera się do jedzenia, w jakiej kolejności będzie to robić? Ważne jest tu całościowe podejście do problemu, tzn. wszystkie cztery elementy muszą być ze sobą ściśle powiązane i muszą być stale powtarzane, każdego dnia i przy każdej nadarzającej się ku temu okazji. Pies powinien być dosłownie bombardowany sygnałami, jakie do niego wysyłamy. Musi nauczyć się, że to nie do niego należą takie obowiązki, jak pilnowanie jego właściciela czy opiekowanie się domem, że jedyne czego od niego oczekujemy to, żeby rozluźnił się i cieszył życiem. Niemal jak mantra powinno to być powtarzane każdego dnia. Tylko wtedy dotrze do niego przesłanie, że to nie on odpowiada za wszystko, tylko wtedy nauczy się kontroli, która daje największą siłę - samokontroli. Dopiero kiedy to zostanie osiągnięte, radzenie sobie ze specyficznymi problemami u konkretnych psów stanie się nie tylko możliwe, ale także łatwe. 1. Ponowne łączenie się w stado - reguła pięciu minut Pierwszym warunkiem Amichien Bonding jest ustalenie przywództwa na poziomie zwykłych, codziennych czynności. Proces ten obejmuje m.in. takie sytuacje, kiedy pies i jego właściciel spotykają się po jakimś czasie wzajemnego niewidzenia się. Większość ludzi uważa, że rozstają się ze swoim psem stosunkowo rzadko - z reguły tylko wtedy, kiedy wychodzą do pracy albo idą po zakupy. W rzeczywistości jednak w cią-gu każdego dnia rozstajemy się ze swoim psem o wiele częściej niż nam się wydaje. Spróbujmy jednak spojrzeć na naszego psa nie jak na domowego pieszczocha, ale jak na przewodnika stada wilków, który bardzo poważnie traktuje swój obowiązek opiekowania się wszystkimi, którzy go otaczają. Dla niego nie ma wtedy znaczenia, czy jego właściciel wychodzi z domu, czy idzie tylko do drugiego pokoju, ogrodu czy łazienki, on na takie zachowanie reaguje tak, ,jak my, dorośli, kiedy nie mamy naszego podopiecznego w zasięgu wzroku - wzmożeniem czujności. Podczas gdy my z reguły wiemy, na jak długo zamierzamy pozostawić psa samego, on tego nie wie. Nie wie nawet, czy w ogóle wrócimy i czy kiedykolwiek jeszcze nas zobaczy. Dlatego bez względu na to, czy pies nie widział się z nami przez pięć dni, czy pięć sekund, za każdym razem kiedy nas znów zobaczy, będzie powtarzał ów rytuał potwierdzania swego przywództwa. Aby przywrócić sytuacji właściwe proporcje, właściciel psa powinien zachowywać się tak, jak zachowuje się przywódca stada. A pierwszym krokiem na drodze do tego jest po prostu zupełne ignorowanie psa. Psy w różny sposób witają się ze swoimi właścicielami. Jedne skaczą, inne liżą lub szczekają, jeszcze inne biegają w koło lub przynoszą swoje zabawki. Cokolwiek by robiły, najważniejszą rzeczą jest nie zwracać na nie żadnej uwagi, udawać, że nic się nie dzieje. Jeżeli tego nie zrobimy i zaczniemy w jakikolwiek sposób zwracać na niego uwagę, pies odbie-rze nasze zachowanie jako przejaw uznania dla niego, rodzaj hołdu, który mu składamy, upewni się, że nasze zainteresowanie skupia się na nim, a więc osiągnie dokładnie to, czego oczekiwał od nas. Jego prze-waga nad nami została potwierdzona. Nawet jeżeli tylko odwracamy się do niego i każemy mu przestać, to i tak pies osiąga to, co chciał - zwraca na siebie naszą uwagę. Dlatego absolutnie nie powinniśmy re-agować w jakikolwiek sposób: nie patrzeć w jego stronę, nic do niego nie mówić i nie dotykać, chyba że delikatnym popchnięciem chcemy, aby nam zszedł z drogi. Mówiąc najkrócej: w takich sytuacjach właści-ciel powinien literalnie nic nie robić. Bez względu na to jak bardzo pobudzony czy nawet agresywny jest pies, wcześniej czy później da za wygraną i odejdzie. W większości przypadków jednak będzie to jedynie krótka przerwa, jaką robi po to, aby w spokoju zastanowić się nad tym, co się stało. ,Jest bardzo prawdopodobne, że wkrótce powróci i zacznie wszystko od początku. Jeżeli tak się stanie, należy w dalszym ciągu ignorować go. Chodzi o to, by pies zaczął wyczuwać, że coś bardzo ważnego zmienia się w jego otoczeniu. Za każdym razem kiedy powraca do właściciela robi to po to, aby znaleźć jakiś słaby punkt w ofensywie, jaką przypuścił nowy kandydat na przewodnika stada. Osobiście widziałam psy, które dziesiątki razy wracały do swoich zachowań, zanim poddały się ostatecznie. Za każdym razem, kiedy pies powraca, by bronić swojej dominującej pozycji, robi to jednak z coraz mniejszym przekonaniem, a jego szczekanie wyraża coraz mniejszą pewność siebie. Bardzo ważne, jest to, aby nie reagować w żaden sposób na psa dopóki zupełnie się nie uspokoi. W przeciwnym razie cały nasz dotychczasowy wysiłek pójdzie na marne. Sygnałem dla nas, że jego opór został przełamany będzie fakt, że pies odejdzie od nas i spokojnie się położy. Jest to pierwsza oznaka tego, że pies zarówno swojego właściciela jak i relację, jaka go z nim łączy, zaczyna widzieć w nowym świetle. Jego odejście jest przejawem szacunku, jaki zaczyna mieć dla osobistej przestrzeni jego właściciela. Nie _jest to oczywiście wszystko, co chcieliśmy osiągnąć, ale istotny tu jest fakt, że dokonał się ważny przełom w postrzeganiu nas przez psa. "teraz najważniejszą rzeczą będzie to, aby nic się nie działo przez najbliższe pięć minut. W zależności od psa może to być więcej czasu, ale chodzi tu o to, aby nie robić z psem niczego przed upływem mniej niż pięciu minut. W tym czasie właściciel może robić to, na co ma ochotę. Ponieważ wielu właścicieli zaczyna się denerwować lub niecierpliwić, dlatego zalecam im pójście w tym czasie do kuchni i zrobienie sobie filiżanki kawy lub herbaty i w ten sposób zająć się czymś innym. Celem, jaki przyświeca robieniu takiej przerwy, jest danie psu czasu na to, aby w spokoju zaczął przygotowywać się do złożenia broni. Właściciel daje też psu czas na to, aby przez chwilę mógł zastanowić się nad tym, co właśnie się stało. Daje mu się tym samym szansę na zrozumienie, że stały się dwie rzeczy. Po pierwsze - jego zachowanie nie przyniosło oczekiwanych przez niego skutków i po drugie - coś istotnego zmieniło się w jego relacji z innym członkiem stada. To, co się stało, było niewielką wprawdzie, ale jednak zmianą w układzie sil. Jedne psy akceptują to bardzo szybko, innym potrzeba o wiele więcej czasu. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że pięć minut z reguły wystarcza, aby pies zaczął zdawać sobie sprawę z tego, jak ważne wydarzenie miało miejsce. Jeżeli w przeciągu tego czasu pies wciąż podchodzi do właściciela, to w dalszym ciągu powinien być konsekwentnie ignorowany. Powinniśmy zachowywać się w ten sposób nawet wtedy, kiedy próbuje wskoczyć nam na kolana. Chodzi o to, że nie powinno się psu pozwolić na to, aby domagał się od nas czegokolwiek. Oczywiście nie zawsze jest to łatwe zadanie do wykonania, zwłaszcza jeżeli mamy dużego psa. Ale nawet w takim przypadku, nie wolno się poddawać. Jeżeli właściciel dużego psa stoi, a ten podchodzi do niego, powinniśmy natychmiast własnym ciąłem zagrodzić mu drogę i odwrócić się od psa. Jeżeli pies skacze na nas łapami, należy położyć rękę na jego piersi i delikatnie, ale stanowczo sprowadzić go na ziemię. Nie należy w żadnym wypadku - podkreślam to raz jeszcze - mówić do psa ani też przepychać się z nim lub krzyczeć na niego. Nawet wypowiedzenie niewinnego zdawać by się mogło „odejdź", daje psu znak, że robi to, na co ma ochotę, a jego zachowanie jest wynagradzane. Dopiero po upływie pięciu minut można zacząć kontaktować się z psem. Należy to jednak uczynić w taki sposób, aby wszystko, co będzie robił właściciel podkreślało fakt, że przywództwo w stadzie zmieniło się i to właśnie on, właściciel psa, został tym osobnikiem. Często spotykam się z opinią, że postępowanie z psem, które tu zale-cam, jest po prostu okrutne. Na zarzut ten zawsze odpowiadam tak samo: dopiero wtedy, kiedy relacja między właścicielem a psem jest właściwa, możemy zdać sobie sprawę z tego, jak wspaniałą rzeczą jest posiadanie psa. Jeżeli właściciel bez przeszkód może wykonywać różne niezbędne prace w domu, to wtedy czas, który poświęci psu, jest lepiej wykorzystany i daje prawdziwą radość. Broń Boże nie zamierzam nikogo namawiać, aby przestał zwracać uwagę na swojego psa, przeciwnie - z całego serca namawiam wszystkich, aby wciąż bawili się ze swoimi psami, pieścili je i poświęcali im tyle czasu, ile tylko mogą. Chodzi jedynie o to, aby to wszystko działo się na warunkach, które ustala właściciel psa, a nie pies. Pies z pewnością będzie o wiele szczęśliwszy w tego rodzaju układzie, ponieważ nie będzie miał żadnych wątpliwości, kto kim się opiekuje. - Przychodzenie do nogi – Po upływie pięciu minut można zacząć reagować na zachowanie naszego psa, stale jednak pamiętając, że cokolwiek będzie się działo, ma się to odbywać na nowych zasadach. Pierwszą rzeczą, którą zalecam, jest przywołanie psa do siebie i sprawienie, aby robił to zawsze wtedy, kiedy życzy sobie tego jego właściciel. Podstawową regułą, którą należy się tu kierować, jest zasada polecenia i nagrody za jego wykonanie. Celowo używam tu określenia „polecenie", a nie „rozkaz", aby raz jeszcze podkreślić, że chodzi tu o współpracę, a nie o samo tylko rozkazywanie psu. Nie zapominajmy bowiem, że najważniejsze jest to, aby wszystko, co robi nasz pies, robił z własnej, nieprzymuszonej woli, aby sam chciał to zrobić. Chcemy przecież mieć psa, który wybrałby nas na swego przewodnika, gdyby istniała taka możliwość jak wolne wybory. Próbując to osiągnąć, zawsze przypominam właścicielom psów, aby stale mieli kontakt wzrokowy ze swoim psem i przywoływali go po imieniu. Rzeczą bodaj jeszcze ważniejszą jest pamiętanie o nagrodzie, którą pies musi zawsze otrzymać, kiedy wykona to, czego od niego oczekiwaliśmy. Pozostawiam właścicielom wybór takiej nagrody - może to być kawałek sera lub wątróbki, ścinek mięsa lub jakikolwiek inny przysmak, wszystko, co lubi nasz pies i co sprawi mu przyjemność. Starajmy się jednak nie przesadzać z nagrodami. Pewna pani spytała mnie kiedyś, czy taką nagrodą może być puszka ulubionej karmy jej psa. Biorąc pod uwagę fakt, jak często będziemy musieli nagradzać nasze psy, przynajmniej w początkowym etapie, nagradzanie całą puszką mięsa jest najlepszą drogą do tego, żeby w szybkim tempie utuczyć naszego psa, a nie nauczyć go czegokolwiek. Istotne jest również, aby pies był nagradzany wcześniej przygotowanym przez nas smakołykiem dokładnie w momencie, kiedy do nas podszedł. Gorąco zachęcam również do pochwalenia go ciepłym „dobry piesek" czy „dobra suczka", jak również do pogłaskania go po głowie i karku. W ten sposób już od pierwszych chwil ustala się podstawowa zasada: pies wykonał to, o co został poproszony i w momencie kiedy to zrobił, został za to nagrodzony. Nagradzając psa za pomocą smakołyków, powtarzając pochwały i głaszcząc go po ważnych dla niego częściach ciała, właściciel wysyła do niego bardzo istotne sygnały, które od tej chwili powinny być przekazywane psu przy każdej nadarzającej się po temu okazji. Jeżeli pies, przywołany przez właściciela przychodzi do niego, to za każdym razem powinien być za to nagradzany. Jest to bardzo ważny etap w przejmowaniu przez właściciela przywództwa stada i postępowanie takie powinno być kontynuowane tak długo, dopóki pies nie zacznie się zachowywać w taki sposób, jakiego od niego oczekujemy. Może się jednak zdarzyć, że pies, który jest chwalony, a zwłaszcza głaskany, znów staje się podniecony. Jeżeli tak się dzieje i pies wraca do swoich starych nawyków, należy natychmiast wszystko przerwać i nie wchodzić z psem w żadne relacje, przynajmniej przez godzinę. Pies musi zrozumieć, jakie są konsekwencje takiego zachowania oraz to, że tak jak pożądane zachowanie jest nagradzane pochwałami i smakołykiem, tak złe zachowanie przynosi o wiele mniej przyjemne konsekwencje, a przede wszystkim, że właściciel przestaje wtedy na niego zwracać jakąkolwiek uwagę. Jeżeli więc zachodzi taka konieczność, doradzam właścicielom psów, aby cały proces zaczęli od początku i cierpliwie powtarzali wszystko aż do momentu, kiedy pies będzie rozumiał, jakiego zachowania od niego oczekujemy. Bardzo ważne jest tu, aby się nie spieszyć, a zwłaszcza nie denerwować. Jeżeli właściciele mają z tym problemy, przypominam im ów fragment z Kiplinga, mówiący o tych, którzy nie tracą nigdy głowy. Dodatkową pomocą w tych ćwiczeniach może być wydzielenie w domu pewnych miejsc, gdzie pies nie ma wstępu. Wcześniej oczywiście trzeba go nauczyć, że istnieją określone miejsca w domu, które należą tylko i wyłącznie do właściciela. Pies nauczy się tego bardzo szybko, ponieważ wykorzystywana jest tu ta sama zasada, która obowiązuje w stadzie wilków, gdzie osobista przestrzeń osobnika Alfa jest zawsze i przez wszystkich respektowana, a osobniki podporządkowane mogą w nią wkroczyć tylko wtedy kiedy wyraźnie zostaną do tego zaproszone. Pies stosunkowo szybko powinien odnaleźć się w nowym układzie sił w stadzie. Jeżeli tak się dzieje, przez najbliższych kilka dni właściciel psa powinien jedynie powtarzać cały proces zawsze w ten sam sposób zaczynając i kończąc ćwiczenie. Powinien wtedy zauważyć, że pies zaczyna coraz lepiej reagować na przywoływanie go po imieniu i że podchodzi do właściciela bez zbytniego podniecenia czy pośpiechu. Jest to najlepszy znak, że wszystko idzie po naszej myśli i jesteśmy na właściwej drodze do celu. Często porównuję zachowanie psa, który pojął zasady mojej metody, do dobrze wychowanego dziecka, które uznaje autorytet i szanuje swojego nauczyciela. Wywołane do odpowiedzi nie ignoruje nauczyciela tylko staje przy tablicy i oczekuje na jego polecenia. Chodzi mi oto, aby nasze psy zachowywały się dokładnie w taki sam sposób. Aby stawały lub siadały przy właścicielu i patrząc na niego swoją postawą wyrażały uznanie wobec niego i cierpliwie czekały na jakiekolwiek polecenie. W naszych psach drzemią przeogromne wprost możliwości, ale - przynajmniej mnie się tak wydaje - nie potrafią one jednej rzeczy: nie potrafią czytać w naszych myślach. One po prostu nie wiedzą, czego od nich oczekujemy. Zaczynając wszystko od podstaw, ustanawiając właściwą hierarchię w stadzie, tym samym kładziemy fundamenty pod nowy rodzaj stosunków, jakie będą panowały między nami a naszymi psami. Jeżeli to zrobimy, pies nie będzie więcej musiał zgadywać, czego od niego się wymaga. Jest przygotowany na to, że ma słuchać swego właściciela i z nim współpracować. Ale też wie, że istnieją chwile, kiedy może zupełnie się rozluźnić i cieszyć życiem. 2. Sygnalizowanie niebezpieczeństwa Pracując z właścicielami psów stale zwracam ich uwagę na fakt, że wszystkie cztery elementy, które składają się na Amichien Bonding, muszą działać w ścisłym powiązaniu z sobą. Kiedy zaczynają pracę nad budowaniem właściwych relacji ze swoimi psami, powinni jednocześnie zacząć pracować nad innym kluczowym aspektem całego zagadnienia, które osobiście nazywam sytuacjami poczucia zagrożenia. Najczęściej przejawiają się one wtedy, kiedy ktoś składa nam wizytę. Każdy z nas widział lub sam miał do czynienia z psami, które często dostają szału na dźwięk dzwonka czy pukania do drzwi. Nie ma chyba listonosza czy roznosiciela mleka, który nie spotkałby się z takimi psami. Jak zawsze, kluczem jest tu zrozumienie zachowań w stadzie. Jeżeli pies uważa siebie za przewodnika stada, to tym samym jest przekonany, że to właśnie jego obowiązkiem jest bronienie gniazda przed niebezpieczeństwem i dlatego w taki a nie inny sposób reaguje na nie rozpoznane jeszcze zagrożenie. Ponieważ ktoś lub coś zamierza wkroczyć na jego teren, zaniepokojony tym faktem pragnie poznać, czym lub kim owo coś jest. Uważa też, że to do niego należy zajęcie się intruzem. Istnieją tu dwa elementy, na które zwracam uwagę właścicieli psów. Pierwszy wiąże się z samym właścicielem, drugi z jego psem. Jeżeli pies zaczyna szczekać lub skakać na drzwi, gdy usłyszy dzwonek, zadaniem właściciela jest podziękowanie psu za jego zachowanie. Chodzi o to, aby właściciel, jako przywódca stada, pokazał psu jak bardzo sobie ceni rolę, jaką jego pies spełnia w stadzie - zauważył niebezpieczeństwo i dało tym znać temu, kto w takich sytuacjach będzie podejmował dalsze decyzje. To tak _jak podziękowanie dziecku, że poinformowało rodziców, że właśnie ktoś puka do drzwi. Zwolniony z dalszej odpowiedzialności pies może zająć się sobą i pozostawić właścicielowi podjęcie decyzji, czy stojący u drzwi zostanie wpuszczony do środka, czy też nie. Oczywiście nie ma dwóch psów identycznych. Jedne będą w takich sytuacjach zachowywać się gorzej, inne reagować spokojniej. Uwaga ta odnosi się również do samych właścicieli. Doświadczenie nauczyło mnie, że wyróżnić tu można cztery sposoby zachowania się w takich sytuacjach. Pierwszy polega na tym, że właściciel psa pozwala mu wraz z nim podejść do drzwi, ale musi wtedy każdego, kto wchodzi do naszego domu poprosić o to, aby zupełnie ignorował psa, tak samo, jak on sam robił to wtedy, kiedy spotykał się ze swoim psem po chwili nieobecności. Należy gościom wyjaśnić, by bez względu na to, co o tym myślą, w żadnym wypadku nie zwracali uwagi na psa czy bawili się z nim. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, nie może to być bardzo trudne do zrealizowania, zwłaszcza w przypadku osób, które uwielbiają psy i trudno jest im nie reagować na psiaka, który domaga się zwrócenia na siebie uwagi. W takich sytuacjach polecam wtedy inną metodę, a mianowicie wzięcie psa na smycz. Pozwoli to właścicielowi na większe panowanie nad sytuacją, kiedy ta zacznie wymykać się spod jego kontroli. Jeżeli zachowanie psa staje się niemożliwe do opanowania, zalecam wtedy wysłanie go do innego pokoju. Pragnę jednak bardzo wyraźnie podkreślić, że nie może to być odebrane przez psa jako wyłączenie go z tego, co się dzieje, a tym bardziej jako kara. Nie wolno jednak usuwać go siłą ani przenosić na rękach w inne miejsce, nie wolno też w żadnym wypadku wyrzucać go z domu, np. do ogródka. W tej, jak i w każdej innej sytuacji, chodzi mi o to, aby wyrabiać w psie pozytywne skojarzenia z określonym jego zachowaniem. Dlatego też powinniśmy to zrobić zgodnie z zasadą nagradzania, zasadą, którą zaczęliśmy stosować już wcześniej. Pies powinien więc być nagrodzony za to, że dostrzegł niebezpieczeństwo i współpracował z nami, a następnie odsunięty od procesu podejmowania dalszych decyzji. Jeżeli wysyłając go do drugiego pokoju, chcemy zupełnie odizolować go od tego, co się wokół niego dzieje, zamknijmy po prostu za nim drzwi. Postępując w ten sposób właściciel daje nowo przybyłemu nieco czasu i przestrzeni, gdzie może spokojnie wyjaśnić mu o co chodzi. Można go też w tym czasie poprosić, aby zachowywał się w określony sposób, jako że takie właśnie zachowanie jest teraz normą w naszym domu. Dopiero wtedy, kiedy to zrobimy, możemy psu pozwolić wrócić do pokoju. Zawsze zwracam uwagę właścicieli na to, aby ponownie wpuszczając psa ani oni, ani ich goście nie odzywali się do niego. Jeżeli tego nie zrobią, pies uzna, że nic wokół niego się nie zmieniło i szybko powróci do swoich dawnych, często kłopotliwych, zachowań. Czwarty sposób radzenia sobie z psem w takich sytuacjach najlepiej jest stosować wtedy, kiedy nasi goście nie bardzo chcą współpracować z nami, ponieważ albo nie wierzą w to, co robimy, albo po prostu nie są w stanie tego zrozumieć. Najlepszym przykładem tego ostatniego są oczywiście dzieci, ale o dzieciach i psach więcej powiem w dalszej części książki. W takich sytuacjach najlepszym rozwiązaniem jest pozostawienie psa w osobnym pokoju. Zdaje ono również egzamin wtedy, jeżeli nasi znajomi lub rodzina nie chcą z nami współpracować. Utrata przyjaciół lub sprzeczka z rodziną byłyby w takich sytuacjach zbyt wysoką ceną, jaką zapłacimy za nasze wysiłki. - Podstawowe polecenia - Pod wieloma względami przyswajanie sobie metody Amichien Bon-ding można porównać do nauki prowadzenia samochodu. Wcześniej czy później to, czego się uczymy zaczynamy wykonywać instynktownie, staje się to niejako naszą drugą naturą. Podobnie jest z moją metodą - tylko w wyjątkowych sytuacjach właściciel psa będzie musiał się zastanawiać nad tym, co robi. W większości przypadków wiedza, którą się posługuje, będzie leżała gdzieś głęboko w jego podświadomości, co zresztą samo w sobie stanowi bardzo ważną umiejętność każdego prawdziwego miłośnika psów. Nikomu jednak nie pozwala się na prowadzenie samochodu do mo-mentu, kiedy nie opanuje podstaw posługiwania się hamulcami, sprzę-głem czy pedałem gazu. Następną rzeczą, do której zamierzam teraz przejść, są spacery. Zanim jednak właściciel wybierze się ze swoim psem na spacer, musi nauczyć się podstaw tego, jak kontrolować zachowanie psa w takich sytuacjach. Jak w każdej innej metodzie, obejmuje to naukę przychodzenia do właściciela, chodzenie obok właściciela, siadanie na komendę i pozostawanie w miejscu. Jak mówi stare przysłowie - nie ma to jak we własnym domu. Dlate-go gorąco polecam wszystkim, aby właśnie tam zaczynali naukę pod-stawowych elementów mojej metody. Uważam, że otoczenie, które jest już psu znane i traktowane przez niego jako własne, jest najlepszym miejscem do budowania więzi między psem a jego właścicielem według mojej metody. Zalecam również przerabianie tych podstawowych ćwiczeń na własnym terenie, przez nie mniej niż dwa tygodnie, dopiero po tym czasie możemy wyruszyć z naszym psem w szeroki świat. Oczywiście sam proces przychodzenia psa do nas, kiedy go przywo-łujemy zaczął się już wcześniej, a mianowicie wtedy, kiedy stosowaliśmy regułę pięciu minut. Na tym etapie pies zaczął już dostrzegać, że pewne jego zachowania są nagradzane smakołykami, inne zaś nie. Szybko więc zaczyna wybierać takie, które przynoszą mu najwięcej korzyści. Jest to podstawowa zasada, która będzie obowiązywała na każdym etapie nauki. Przechodząc do następnego etapu radzę właścicielom, aby zaczęli uczyć swoje psy siadania. Jest to najlepszy bodaj sposób na to, aby pies wykorzystał swoją wrodzoną zdolność do zastygania w bezruchu. Z pewnością ułatwia to właścicielom wspólne życie z psem, ale często jest też kwestią życia i śmierci - w wielu sytuacjach zatrzymanie psa na komendę może mu uratować życie. Najważniejszą rzeczą, do której próbuję zawsze przekonać, jest takie postępowanie z psem, aby wszystko, co robi, robił z własnej, nieprzy-muszonej woli. Za każdym razem zależy mi na tym, aby pies nabierał pozytywnych skojarzeń z określonymi sytuacjami, żeby wiedział, że w każdej może znaleźć coś dla siebie i że jeżeli zrobi to, czego się od niego oczekuje, to zostanie nagrodzony. Jak już wspomniałam wcze-śniej, nie ma`dla psa lepszej nagrody niż jedzenie. Ucząc psa siadania zalecam właścicielom, aby najpierw przywołali go do siebie, a następ-nie podsunęli mu wcześniej przygotowany kawałek mięsa lub inny smakołyk. Zrobią najlepiej, jeżeli dosłownie podsuną mu go pod nos, a następnie przesuną go nad głowę psa. Pies instynktownie podążając za zapachem zaczyna odchylać głowę do tyłu, a wraz z nią cale ciało, ostatecznie siadając na ziemi. Kiedy to robi, powinniśmy natychmiast pozwolić mu zjeść smakołyk, jednocześnie wypowiadając słowo „siad". Sygnał jest bardzo czytelny dla psa, jego zachowanie poprawne, a to, co zrobił, jest nagrodzone. Jeżeli w trakcie podawania smakołyku pies zaczyna się cofać, należy ręką, umieszczoną tuż za nim, powstrzymać go przed tym. Nigdy jed-nak nie należy używać ręki po to, aby psa przymuszać do tego, aby usiadł. Jeżeli z jakiegoś powodu pies próbuje odejść od nas, zalecam wtedy, aby właściciel psa schował przed nim przygotowany smakołyk i zaczął wszystko od początku. Takie częste powtórki pozwolą psu szybko nauczyć się, że jeżeli robi coś w sposób poprawny, to jest za to nagradzany, jeżeli zaś postępuje w inny sposób, to nagrody nie otrzymuje. Wkrótce powinien zacząć siadać w sposób zupełnie naturalny. Psy są bardzo inteligentnymi stworzeniami. Jeżeli więc nasz pies zaczyna siadać przed nami, kiedy nie prosiliśmy go o to, nie powinien być za takie zachowanie nagradzany. Nasz pies próbuje w ten sposób odzyskać kontrolę nad podejmowaniem decyzji. Kiedy pies zaczyna ,już siadać na polecenie, zalecam właścicielom przejście do nauki chodzenia przy nodze. Rozumiem przez to uświa-domienie psu, że przez cały czas ma się znajdować z jednej lub z dru-giej strony osoby, z którą idzie. Radzę również, aby naukę chodzenia przy nodze przeprowadzać z psem, który jest spuszczony ze smyczy. Daje mu to większą pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa, wie bowiem, że w każdej chwili może uciec, kiedy poczuje się czymś zagrożony. Jak zawsze - również i tu, jedzenie jest najlepszym sposobem porozumiewania się z psem. Zalecam więc właścicielom, aby za pomocą ulubionych przez ich psy smakołyków zachęcali je do podejścia do nich i pozostawania przy nich. Należy też pamiętać, aby stale wzmacniać wysyłane do psa sygnały przez częste chwalenie go i głaskanie po ważnych dla każdego psa częściach ciała, takich jak głowa, kark czy plecy. Wysyłamy tym samym jednoznaczny sygnał: to ja jestem przewodnikiem, znam twoje słabe miejsca, ale jestem tu po to, aby cię chronić. Psu nie pozostaje nic innego, jak zaakceptować naszą pewność siebie. W większości sytuacji życiowych umiejętność siadania i chodzenia przy właścicielu powinny wystarczyć. Osobiście jednak uważam, że warto nauczyć psa również leżenia obok nas. Powód, dla którego tak uważam, jest prosty - zachowanie spokoju w każdej sytuacji jest bardzo ważnym elementem mojej metody, a leżenie jest bodaj najbardziej relaksującą pozycją, jaką może przyjąć pies. Jak zawsze zachęcam psy do położenia się, stosując zasadę bodźca i nagrody, ale tym razem staram się najpierw umieścić psa pod jakimś niskim meblem - krzesłem lub stolikiem - i dopiero wtedy nakłaniam go do położenia się na ziemi. Raz jeszcze staram się tak sterować całą sytuacją, aby pies położył się z własnej woli, a nie był przymuszany do tego siłą. Postępując w ten sposób, pozwalamy psu o wiele szybciej zrozumieć, czego od niego oczekujemy. Pragnę również zwrócić uwagę na fakt, że nie musimy nagradzać psa smakołykami za każdym razem, kiedy wykona to, o co go prosiliśmy. Jedzenie jest znakomitym środkiem do przekazywania początkowych sygnałów. Z biegiem czasu jednak, kiedy osiągamy z naszym psem coraz lepsze wyniki w szkoleniu, zalecam właścicielom, aby stopniowo zmniejszali częstotliwość, z jaką nagradzają swoje psy smakołykami za wykonanie zadania, aby zaczęli nagradzać je co drugi raz, potem co piąty, aż do momentu kiedy psy są nagradzane nie częściej niż co dwudziesty raz. Ważne jednak jest, aby nie rezygnować ze smakołyków zupełnie, pomagają one wszak podtrzymywać stałe zainteresowanie psa naszymi poleceniami. Jak często mi się zdarza, tu również chętnie uciekam się do porów-nania z dziećmi. Przypominają mi się czasy, kiedy moja wnuczka Cer była uczona przez swoich rodziców właściwego zachowania. Nauczono ją już używania magicznego słowa „proszę", ale pewnego razu zapomniała o nim, kiedy spytano ją, czy chce coś do picia. Z anielskim uśmiechem niewiniątka powiedziała szczerze: „Zapomniałam, mam przecież tylko cztery lata". Psy spotyka to samo, im także zajmuje trochę czasu, zanim nauczą się nie zapominać o wielu rzeczach. Jeżeli jednak będziemy stale je zachęcać, poświęcimy im wystarczająco dużo czasu i życzliwości, tym samym pomożemy im odświeżać ich pamięć o rym czego już się kiedyś nauczyły. Ludzie często pytają mnie, czy ścisła dyscyplina, jaką zakłada moja metoda, nie odbierze im całej radości z faktu posiadania psa. Zaskaku-ją mnie takie pytania, ponieważ uważam, iż dzieje się dokładnie od-wrotnie. Zdejmując z psa brzemię odpowiedzialności za wszystko, co go otacza, zapewniamy przecież psu bardziej beztroskie i szczęśliwe życie. Stwarzając sytuacje kiedy to właściciel decyduje o tym, kiedy i jak będzie się zajmował swoim psem, sprawia on tym samym, że czas poświęcony psu jest lepiej i pełniej wykorzystany. Taki czas buduje o wiele głębszy związek z naszym psem i przynosi o wiele większe korzyści obu stronom niż ciągłe zmaganie się z nieposłusznym psem lub stałe opędzanie się od psa, który jest zbyt natarczywy. Jeżeli właściciele psów chcą budować taki właśnie związek, powinni także pamiętać o dwóch innych, bardzo istotnych rzeczach - zabaw-kach i zabiegach pielęgnacyjnych. Zabawki znakomicie nadają się do tego, aby z jednej strony pogłębiać naszą więź z psem, a z drugiej stro-ny podkreślać naszą pozycję w hierarchii stada. Równie wielkiej rado-ści może dostarczyć właścicielom psów pielęgnowanie ich. I jak zawsze również i tu należy pamiętać o nagradzaniu. Jeżeli pies bez protestów pozwala nam na czesanie, powinniśmy pochwalić go za to i nagrodzić smakołykiem. W ten sposób również budujemy pozytywne nastawienie psa do nas, postawę, którą będzie przejawiał przez całe swoje życie. Wrócę jeszcze do tego zagadnienia w dalszej części książki. 3. Prowadzenie psa na spacerze Nauczenie psa przychodzenia do nas, siadania i chodzenia przy no-dze nie powinno zająć więcej czasu niż tydzień. Umiejętności te sta-nowią podstawę do tego, aby można było przejść do następnego eta-pu, a mianowicie do wychodzenia z psem na spacer, co - z punktu widzenia samego psa - jest odpowiednikiem wyruszania na łowy. Oczywiście, jeżeli chodzi o spacer, różni ludzie mają różne przyzwyczajenia. Jedni mają tylko tyle czasu, że mogą sobie pozwolić jedynie na krótki spacer rano i wieczorem, inni mają tyle wolnego czasu, że zabierają swoje psy na częste i długie spacery o dowolnej porze dnia czy nocy. Mam nadzieje, że moja metoda znajdzie zastosowanie bez względu na to, jaki kto prowadzi tryb życia. W każdej sytuacji najważniejsze jest to, aby właściciel, a nie jego pies, kontrolował wszystko, co dzieje się na spacerze. Najłatwiejszym sposobem sprawdzenia, czy wszystko idzie zgodnie z planem jest zadanie sobie pytania, czy pies wydaje się zadowolony z tego, co robimy i czy my sami kontrolujemy jego zachowanie. Nie zapominajmy też o zachowaniu spokoju i konsekwencji w tym, co robimy. Pierwszym zadaniem jest przyzwyczajenie psa do smyczy. Osobiście polecam smycze lekkie, wykonane z mocnej linki. Metalowe łańcuszki mnie osobiście bardziej kojarzą się z bronią lub narzędziem tortur. Zwróćmy uwagę na fakt, że pies ciągnie za smycz, ponieważ uważa, że jako przewodnik stada musi tak robić. Podejmowane przez nas próby ograniczenia takich zachowań nie zmienią jego przekonań. Jeżeli więc chcemy zmienić zachowanie psa, musimy przede wszystkim zmienić jego poczucie roli, jaką wydaje mu się, że spełnia w stadzie. Zalecam więc właścicielom, aby najpierw przywołali psa do siebie, nagrodzili smakołykiem, a następnie przełożyli mu przez głowę ringówkę. Jest to niezwykle ważny moment - po raz pierwszy dajemy psu do zrozumienia, że ograniczamy mu swobodę ruchów, a także po raz pierwszy umieszczamy obcy przedmiot w okolicach bardzo czułego miejsca, jakim jest okolica głowy, szyi i karku. Jeżeli pies zdaje się być tym zaniepokojony lub podenerwowany, postaraj się uczynić z tego przyjemne dla niego skojarzenie i podaj mu w nagrodę kolejny przysmak. Kiedy pies zaakceptuje nasze postępowanie, jego przekonanie o tym, że to my jesteśmy przewodnikami, jeszcze bardziej się pogłębi. Nikogo chyba nie dziwi fakt, że psy stają się bardzo podniecone kie-dy widzą, że zamierzamy z nimi wyjść na spacer. Dla nich jest to wszak wyruszanie na łowy, a więc najbardziej chyba podstawowa aktywność ze wszystkich. W takich sytuacjach bardzo ważnym zadaniem dla właściciela jest opanowanie psa i utrzymanie go w ryzach. Stanowi to przy okazji doskonały sprawdzian naszego przywództwa i panowania nad psem. Kiedy pies oswoi się już ze smyczą, proszę jego właściciela, aby przywołał go do siebie i nagrodził smakołykiem, jeśli zachodzi taka potrzeba. Jeżeli pies odbiegnie od niego, radzę właścicielowi, aby pozostał w bezruchu. W ten sposób pokazuje się psu, jakie są konsekwencje jego zachowania. Należy wtedy zacząć wszystko od początku i ponownie przywołać psa do siebie. Dopiero kiedy pies znajdzie się przy właścicielu, można ruszyć przed siebie. W trakcie spaceru, jeżeli pies zaczyna ciągnąć smycz próbując wyjść przed właściciela, ten natychmiast powinien poluzować smycz i stanąć w miejscu. Sygnał, jaki w ten sposób wysyłamy do psa, ma mu powiedzieć, że powinien się znajdować obok właściciela, u jego boku, a nie wyrywać się przed niego. Każda próba wyłamania się ze stada kończy się ponownym przywołaniem go do szeregu. Naukę, którą zaczęliśmy w domu, kontynuujemy następnie na ze-wnątrz. Kiedy zaczynamy spacer, zwracamy szczególną uwagę na to, czy pies nie próbuje wybiegać przed nas. Pamiętajmy, że pozycja na czele stada jest zarezerwowana tylko dla nas. Jeżeli nasz pies wyczuje, że istnieje szansa, aby to on mógł ją zająć, niewątpliwie skorzysta z ta-kiej okazji. Tymczasem jego miejsce w czasie całego spaceru ma być przy boku właściciela. Ciągnięcie za smycz jest jednym z najczęstszych problemów, z jakimi spotykamy się na tym etapie nauki. Psy wydają się wszystkim niezwykle podniecone, dlatego bardzo ważne jest nie wdawanie się w walkę z psem i odciąganie go za smycz. Takie szarpanie się nawet z małym psem wymaga sporo siły. Nie wolno więc w żadnym wypadku pobłażać psu - pies ma się zachowywać tak, jak my tego chcemy, a nie odwrotnie. Jeżeli więc nie przestaje ciągnąć za smycz, należy zatrzymać się i poluzowując smycz dać mu tym samym do zrozumienia, że spacer się skończył. Dla wielu może się to wydawać dosyć trudne do zrealizowania, ale zapewniam wszystkich, że wkrótce sytuacja się zmieni. Pies szybko nauczy się, że ciągnięcie za smycz oznacza tylko jedno - koniec spaceru. Wiele osób może uważać, że pozbawianie psa codziennych spacerów jest nieco okrutne. Osobiście uważam jednak, że ważniejsze w tej chwili jest to, aby pies całkowicie i bezgranicznie zaufał swemu właścicielowi, zanim oboje wybiorą się na długie spacery.-W przeciwnym wypadku będziemy mieli do czynienia z psem, który wyrusza z nami w świat, którego przecież nie zna i nie rozumie. Jeżeli będzie próbował zachowywać się wtedy jak przewodnik stada, będzie tym samym brał na siebie obowiązki, którym po prostu nie jest w stanie podołać, bo przekraczają one jego możliwości. To dopiero wydaje mi się okrucieństwem wobec psa. Poza tym zapewniam wszystkich, że korzyści, jakie wkrótce zauważymy, z pewnością przewyższą wszystko to, co poświęcaliśmy na początku. - Pozostawanie w miejscu i przywoływanie psa do siebie - Spacery z psem to niewątpliwie jedna z największych przyjemności, jakie mogą nas spotkać w życiu. Nie ma chyba właściciela, który by nie odczuwał dumy i radości, kiedy spuszcza psa ze smyczy, a ten biegnąc ukazuje nam cale swoje piękno i siłę. Zanim to jednak nastąpi, zalecam właścicielom psów, aby swój dotychczasowy repertuar wzbogacili o kolejne dwa elementy: zatrzymywanie psa i odwoływanie go. Psy zawsze powinniśmy trzymać na smyczy na terenie zabudowanym oraz w pobliżu dróg. Nigdy chyba nie przestanę dziwić się ludziom, którzy w takich miejscach spuszczają psy ze smyczy, narażając je na ogromne niebezpieczeństwo. Z dala od takich miejsc, na otwartej przestrzeni, możemy to robić bez większych obaw. Zanim to jednak nastąpi, zalecam właścicielom przerobienie kilku ćwiczeń, które raz jeszcze przypomną psu zasady, które wpajaliśmy mu w domu. Pierwszym z nich jest nauczenie psa pozostawania w miejscu. O wiele łatwiej to osiągniemy, jeżeli będziemy trzymali psa na smyczy. Najpierw prosimy psa, aby usiadł, tak jak już to przerabialiśmy. Następnie stajemy twarzą do psa, po czym robiąc krok do tyłu podnosimy dłoń i jednocześnie mówimy: „zostań". Po wykonaniu zadania przywołujemy psa do siebie. Powtarzamy ćwiczenie kilkakrotnie, za każdym razem oddalając się coraz bardziej od psa. ,Jeżeli w którymś momencie pies zaczyna być nieposłuszny i odbiega od nas, wracamy do punktu, w którym przerwaliśmy ćwiczenie. ,Jak zawsze, pies musi zauważyć, jakie są konsekwencje jego określonych zachowań i widzieć w nas osobę, która kontroluje całą sytuację. Dopiero kiedy uznamy, że panujemy nad sytuacją, możemy psa spuścić ze smyczy. Kiedy robimy to po raz pierwszy, zalecam właścicielom, aby przez krótką chwilę kazali psu pozostać przy sobie. Jak zawsze w takich sytuacjach, warto posłużyć się smakołykiem w celu zachęcenia psa do pozostania w miejscu. Następnie mówimy np. „biegaj" i pozwalamy psu pobiegać. Musimy zdecydować się na jedno słowo, którego od tej chwili będziemy używali zawsze, kiedy będziemy chcieli pozwolić psu na swobodne bieganie. Następny etap to sprawdzenie, jak nasz pies reaguje, kiedy przywołujemy go do siebie. Jak zawsze - nagradzamy każde jego właściwe zachowanie. Zalecam właścicielom psów, aby na pierwszym spacerze zaczynali przywoływać je do siebie, kiedy oddalą się od nich na nie więcej niż trzy, cztery metry. Świadomość, że pies wraca na zawołanie, daje nie tylko poczucie spokoju, ale też więcej radości z całej zabawy, tak psu, jak i jego właścicielowi. Na ogół pozwalam samym właścicielom zdecydować, czy i kiedy zaczną spuszczać swoje psy ze smyczy. Nigdy jednak nie powinni tego robić, jeżeli istnieje najmniejsze nawet prawdopodobieństwo, że ich pies nie powróci na zawołanie. Dlatego każdemu, kto nie jest do końca pewien zachowania swego psa, zalecam, aby najpierw we własnym domu lub ogrodzie sprawdził jak jego pies reaguje na przywoływanie go. 1ó, jak pies zachowuje się na własnym terenie, da nam obraz tego, jak może zachowywać się poza domem. Jeżeli pies nie przychodzi, dobrym rozwiązaniem wydaje się użycie długiej linki przymocowanej do smyczy. Wołanie psa po imieniu przy jednoczesnym lekkim pociąganiu za taką linkę pomaga mu zrozumieć, jakiego zachowania od niego oczekujemy. I jak zawsze nie zapominamy o nagrodzie, kiedy wreszcie przyjdzie do nas. 4. Jak wykorzystać moment karmienia Sposób, w jaki para Alfa sprawuje kontrolę nad wszystkimi członkami stada wilków, leży oczywiście poza naszymi możliwościami. Nawet gdybyśmy chcieli, fizycznie nie bylibyśmy w stanie okazywać swojej siły i przewagi nad innymi w sposób, w jaki robi to dominująca w stadzie para. Korzystając jednak z naszej ludzkiej przenikliwości i odrobiny pomysłowości, możemy zastosować jedno z narzędzi, za pomocą którego Alfa sprawuje swoją władzę nad innymi. Przejęcie władzy i kontroli w chwili pożywiania się stanowi niezwykle istotny element mojej metody. Z powodów, które wyjaśnię za chwilę, nazywam ten element „jedze-niem pozorowanym". Wszystkim zalecam, aby stosowali go jedynie przez pierwsze dwa, trzy tygodnie. Jeżeli jest to tylko możliwe gorąco zachęcam, aby stosowali go wszyscy członkowie rodziny. Jeżeli cała rodzina zacznie się do tego stosować, sygnał, jaki wysyłamy naszemu psu, jest o wiele mocniejszy, a sami domownicy stawiają siebie na wyższych szczeblach w hierarchii całej grupy. Jak zawsze, najważniejsza jest tu konsekwencja, dlatego istotne jest, aby cała procedura była powtarzana za każdym razem, kiedy pies ma być karmiony. Wiele osób, ze względów czysto praktycznych, co jest zresztą zrozumiałe, karmi swoje psy raz dziennie, wieczorem. Aby osiągnąć jak najlepsze rezultaty, zalecam jednak karmienie dwa razy dziennie - rano i drugi raz wieczorem. Sama technika jest bardzo prosta. Zanim właściciel zacznie przygo-towywać dla psa posiłek, proszę go, aby wcześniej przyrządził dla każ-dego z członków rodziny małe co nieco i umieścił to na talerzu, który należy postawić na tyle wysoko, aby talerz nie był widoczny dla psa. Oczywiście nie ma tu znaczenia co to będzie - herbatnik, krakers czy kanapka. Następnie proszę go, aby obok talerza postawił miskę psa. Kiedy zauważy, że pies zaczyna zwracać uwagę na to, co robi, powinien zacząć nakładać jedzenie do miski psa. Następnie bez zwracania się do psa czy patrzenia na niego, każdy z członków rodziny powinien podejść do talerza i zacząć jeść to, co wcześniej zostało dla nich przygotowane. Dopiero kiedy wszyscy skończą jedzenie, można miskę psa postawić na ziemi. Powinniśmy to robić bez zbytniej przesady w naszym zachowaniu, a także starać się zwracać jak najmniej uwagi na psa. Następnie właściciel psa powinien odejść i pozwolić mu spokojnie zająć się własną miską. Informacja, jaką otrzymuje nasz pies, jest wyraźna i jednoznaczna. Podobnie jak ma to miejsce u wilków, pozycja, jaką zajmuje każdy z członków stada, zostaje podkreślona i potwierdzona w trakcie jedzenia. To przewodnik stada i stojący w hierarchii najbliżej niego posilają się pierwsi. Dopiero kiedy oni skończą, do jedzenia mogą przystąpić stojący niżej od nich w hierarchii stada. Z tego też powodu należy za-wsze zabierać miskę, kiedy pies, nie zjadłszy wszystkiego, odchodzi od niej. Właściciele nie powinni się martwić o to, że pies będzie później głodny. Zapewniam wszystkich, że jeżeli chodzi o jedzenie taki pies błyskawicznie nauczy się, jakie konsekwencje przynosi jego zachowanie i szybko je zmieni. Jak zawsze najbardziej istotne jest tu nauczenie psa, że tylko zachowanie akceptowane przez nas jest nagradzane. Pokazanie mu, że to przewodnik stada ustala warunki, na jakich jedzenie jest rozdzielane i zjadane. ,Jeżeli pies nie stosuje się do tych reguł, tym samym traci posiłek. Psy są zwierzętami stadnymi, najlepiej czują się w grupie. Często powtarzam, że ilość pracy, jakiej wymaga wychowanie dwóch psów, jest o połowę mniejsza od tej, której wymaga wychowanie tylko jednego psa. Dwa psy chętnie z sobą przebywają, bawią się razem, a kiedy właściciel wychodzi z domu stanowią dla siebie najlepsze towarzystwo. Należy również pamiętać, że bez względu na to, ile innych zwierząt mamy w domu, psy zawsze postrzegają zarówno je, jak i nas samych jako członków jednego, tego samego stada. Wszyscy musimy żyć według pewnych zasad, ale psy potrzebują tego w sposób szczególny. Dlatego właśnie tak często podkreślam, jak ważne w mojej metodzie jest ustalenie takich reguł, które będą dla psa czytelne i zrozumiale w kontekście całego stada. Jeżeli właściciel psa zacznie stosować się do czterech podstawowych zasad, które tu zarysowałam, nie powinno upłynąć więcej niż dwa tygodnie, kiedy pies zacznie je rozumieć i stosować się do nich. Oczywiście każdy pies jest inny. Im gorszą przeszłość ma za sobą, tym dłużej mu to zajmie, im gorzej się zachowuje, tym więcej czasu należy mu poświęcić. W mojej metodzie nie ma jednak miejsca na ból i strach, dlatego dla wszystkich mam zawsze jedną i tę samą radę: bądźcie cierpliwi i delikatni, a sukces nadejdzie wkrótce. Rozdział 7 Rozstania i powroty: Jak radzić sobie z psem, który boi się zostawać sam Bez względu na to, czy pies zachowuje się w sposób nie do wytrzymania, moczy własne posłanie lub obsesyjnie gryzie wszystko wokół, ilekroć jestem proszona o pomoc, zawsze zaczynam od Amichien Bonding. Dopiero wtedy, kiedy pies spostrzeże, że błędnie pojmował własne miejsce w hierarchii stada, życie pod jednym dachem przyniesie radość i satysfakcję zarówno jemu, jak i właścicielowi. Oczywiście każdy przypadek jest inny, podobnie jak nie ma dwóch takich samych problemów. Co więcej - każdy pies, nad którym pracowałam, stwarzał zawsze więcej niż jeden problem, nie tylko ten, z którym zgłaszał się do mnie jego właściciel. Stosowałam więc swoją metodę na bardzo wielu psach i jeszcze większej liczbie problemów. Zawsze ilekroć zaczynałam pracę z takimi psami wiedziałam od razu, że nie będę się z nimi nigdy nudzić, wszystkie bowiem wymagały ogromnego nakładu pracy. Najlepiej chyba zilustruje to, co mam na myśli, jeden z pierwszych przypadków, z jakim miałam do czynienia. Chodziło o psa, którego właścicielka, Sally, była pielęgniarką socjalną mieszkającą niedaleko mnie. Zadzwoniła do mnie pewnego wieczoru i wyraźnie poruszona zapytała, czy nie mogłabym czegoś zrobić z jej psem Bruce. Bruce okazał się czteroletnim, bardzo ładnym i podobnym nieco do lisa kundelkiem. Sally wprost uwielbiała go, a Bruce odwzajemniał jej miłość z nawiązką. Problem polegał na tym, że Bruce kochał chyba Sally odrobinę za bardzo i po prostu strasznie przeżywał każde rozstanie z nią. Kiedy Sally była w domu, podążał za nią wszędzie, dosłownie krok w krok. Bez przerwy kręcił się jej pod nogami. Prawdziwy problem zaczynał się wtedy, kiedy musiała wyjść z domu. Kiedy Bruce zostawał sam, zaczynało się istne piekło. Jak oszalały biegał po całym domu i wyciągał skąd tylko się dało wszystkie ubrania Sally. Bardzo często zdarzało się, że kiedy wracała do domu, znajdywała wszystkie swoje rzeczy powyciągane z szaf i starannie poukładane w ,jednym miejscu, a wśród nich, jak w łóżku, leżał jej pies - Bruce. Nie trzeba chyba dodawać, że rosły nie tylko rachunki, jakie przychodziły z pralni, ale też ilość rzeczy, które nadawały się tylko do wyrzucenia. Jednakże tym, co było najbardziej kłopotliwe w zachowaniu Bruce'a był fakt, że w pewnym momencie zaczął z niezwykłą zaciekłością wal-czyć z drzwiami wejściowymi. Początkowo obgryzał jedynie ich drew-nianą framugę, ale robił to z takim przejęciem, że bardzo szybko do-gryzł się do znajdującej się pod drewnem ściany. Zanim Sally zadzwoniła do mnie, dobrał się również do tapety. Przegryzł nawet znajdującą się pod nią gipsową płytę, dochodząc do samych cegieł. Sally w rozpaczy chciała już wzywać stolarza, ale na szczęście doszła do wniosku, że nie ma sensu naprawianie szkód, dopóki wcześniej nie zrobi się czegoś z samym Bruce'em. Właśnie wtedy zadzwoniła do mnie. Nie potrafię już zliczyć, ile razy w ciągu wszystkich tych lat, jakie spędziłam z psami, spotykałam się z podobnymi sytuacjami. 7achowa-nie Bruce'a jest klasycznym przykładem szerszego problemu, któremu należy stawić czoło - lęku przed rozstaniem. Nie ulega żadnej wątpli-wości, że każde rozstanie psa z jego właścicielem rozstraja go nerwo-wo. Poczucie lęku, jakie towarzyszy psu w takich sytuacjach, jest przy-czyną nie tylko groźnych, ale też niebezpiecznych zachowań. Spotykałam psy, które pozostawione same w domu obgryzały meble i jadły firanki, darły ubrania i strzępiły gazety. Pamiętam nawet psa, który zjadł kasetę magnetofonową. Musiano go operować, aby wyjąć mu owo magnetyczne spaghetti, które rozwinęło mu się w żołądku. Nie muszę chyba dodawać, że psy w takich sytuacjach potrafią sobie zrobić śmiertelną krzywdę. Jednakże doświadczenie, jakie nabyłam w ciągu lat, pokazało mi, że nie mamy tu do czynienia z psami, które zachowują się jak porzucone przez rodziców dzieci, ale odwrotnie - to, co robią, jest typowym za-chowaniem kochającego rodzica, którego dziecko znikło mu nagle z pola widzenia. Nie ulęgało wątpliwości, że pies Sally jest kolejnym tego przykładem, iż Bruce jest święcie przekonany, że to Sally jest jego dzieckiem. Od pierwszej chwili kiedy weszłam do jej domu, Bruce zaczął skakać na mnie. Sally zawsze uważała, że jest to normalne zachowanie każdego psa, ale dla mnie było to przejawem faktu, że jej pies nie szanuje prywatnej przestrzeni drugiej osoby. Jak było do przewidzenia, Bruce podążał za Sally wszędzie, gdzie tylko się ruszyła, chodząc za nią z pokoju do pokoju. Przyznać jednak muszę, że oboje stanowili znakomitą parę, na którą z przyjemnością się patrzyło. Sama Sally była do Bruce'a niezwykle mocno przywiązana, po części dlatego, że właśnie niedawno rozstała się ze swoim partnerem. Ja jednak wiedziałam, że to tylko pogarszało problem. Kiedy spytałam Sally, jaki jest jej dzienny rozkład zajęć, szybko zorientowałam się, że właściwie nie ma żadnego, bo mieć go nie może. Jako pielęgniarka socjalna otrzymywała wezwania i musiała wychodzić z domu w najprzeróżniejszych porach dnia i nocy. Z reguły wychodziła z domu z rana, czasem wpadła na lunch, a czasem wracała dopiero późnym wieczorem. Odnosiłam wrażenie, że miała poczucie winny za taki stan rzeczy. Cały dom, na przykład, pełen był najprzeróżniejszych zabawek, które Sally stale kupowała dla swojego psa, obok drzwi wejściowych stało wiaderko po brzegi napełnione psimi herbatnikami. Kiedy spytałam ją, dlaczego ono tam stoi, odpowiedziała mi, w jaki sposób żegna się z Bruce'em: kiedy wychodzi z rana głaszcze go czule i zapewniając, że już niedługo wróci, daje mu jakiś smakołyk. Pozostawia ich więcej przy drzwiach w nadziei, że Bruce będzie miał się czym zająć, kiedy jej nie ma w domu. Nie ulegało więc żadnej wątpliwości, że Sally bardzo kochała swojego psa, ale dla mnie było też oczywiste i to, że swoją miłością czyniła więcej złego niż dobrego. Moim zadaniem było uzdrowienie tej sytuacji. Rozwiązanie nasuwało się właściwie samo. Byłam absolutnie pewna, że kolejny raz mam do czynienia z psem, który wziął na siebie odpowiedzialność za opiekowanie się swoim właścicielem. Dla Bruce'a to Sally była jego dzieckiem, a nie odwrotnie, dlatego kiedy tylko podnosiła się, aby przejść do drugiego pokoju, Bruce - jak każdy kochający rodzic - natychmiast ruszał za nią, aby upewnić się, czy nie grozi jej coś złego. Jego wściekłe ataki na drzwi frontowe były przejawem paniki. Koncentrował się tylko na tym miejscu, w którym następowało rozstanie. Gryzienie drzwi było próbą przedostania się na zewnątrz i połączenia się z ukochanym dzieckiem. Kiedy wyjaśniłam Sally, o co w tym wszystkim chodzi, szybko zrozumiała dlaczego jej pies zachowuje się w taki sposób. Każdy rodzic odchodzi przecież od zmysłów, kiedy jego ukochane dziecko znika nagle i nie wie, co się z nim dzieje. Dokładnie w ten sam sposób reagował Bruce. (Udowodniono nawet naukowo, że u psów wzrasta poziom endorfiny, kiedy coś gryzą, i - podobnie jak wyższy poziom adrenaliny - uśmierza ból). Co gorsza, Sally robiła wiele rzeczy, które tylko pogarszały całą sytuację. Przede wszystkim sposób, w jaki rozstawała się z Bruce'em sprawiał, że stawał się on jeszcze bardziej podniecony sytuacją. Wszystko, co robiła przy wychodzeniu z domu, jedynie podkreślało pozycję jej psa jako przewodnika stada. Im lepiej rozumiał to, co dzieje się wokół niego, tym łatwiej było mu przewidzieć, co stanie się za chwilę. Ponieważ czuł się w obowiązku opiekowania się nią, nie chciał, aby sama wyruszała w szeroki świat, którego Sally, jak każde dziecko, nie mogła jeszcze dobrze znać. Tylko on, jako przewodnik stada, wiedział wszystko najlepiej, znał niebezpieczeństwa, które mogą jej grozić i chciał ją przed tym obronić. Jego obawy o Sally pogarszał jeszcze nastrój, w jakim ją widział, kiedy wracała do domu. Sally nie mogła być zachwycona tym, co podczas jej nieobecności wyprawiał Bruce i okazywała swoje rozdrażnienie z powodu tego, co tam zastawała. Bruce natomiast kojarzył jej stan z czymś nieprzyjemnym, co musiało ją spotkać, kiedy oddaliła się od niego. Dlatego też denerwował się nie tylko wtedy, kiedy nie było jej przy nim, ale także wtedy, kiedy wracała do domu. A jakby wszystkiego było mało, sytuację pogarszał jeszcze fakt, że zostawiała jedzenie przy drzwiach. Pożywienie, jak wiemy, dostarczane jest przez przewodnika stada, jeżeli więc Bruce miał cały czas dostęp do jedzenia, potwierdzało to tylko jego dominującą pozycję. Ilekroć mam do czynienia z takimi sytuacjami przypomina mi się pewna scena z Piotrusia Pana, kiedy Wendy i dzieci ulatują w niebo razem z wróżką Tinker Bell. Jej zaczarowany proszek obsypuje także ich psa, Nanę, który razem z nimi unosi się w górę. Ale kiedy łańcuch na szyi Nany powstrzymuje ją nagle przed dalszym lotem, w jej oczach pojawia się ogromny smutek i przerażenie. Martwi się tym, że nie wie dokąd wyrusza cala jej rodzina i denerwuje się, że nie może dalej lecieć z nimi, aby w razie potrzeby zaoferować im swoją pomoc i opiekę. Zawsze było mi żal Nany, podobnie jak wtedy było mi żal Bruce'a. Jak wiele psów, które spotykałam w życiu, był głęboko przekonany, że to właśnie na nim spoczywa cały ciężar opieki nad jego właścicielem. Ponieważ korzenie takiego poczucia leżą w instynktownym chronieniu stada, cierpienia, jakie przezywał z powodu rozstania z dzieckiem, były niemal ponad jego siły. Moim zadaniem było więc odwrócić tę sytuację i pokazać mu, że tak nie jest, zaś jego zadaniem było dać się do tego przekonać. Każdy właściciel psa, z którym kiedykolwiek pracowałam, musi zacząć od tego samego. Podobnie było z Sally - musiała ze swoim psem przejść przez Amichien Bonding. Dopiero przerobienie czterech podstawowych elementów mojej metody mogło zmienić układ sił w jej związku z Bruce'em, a tym samym uwolnić go od poczucia tak wielkiej odpowiedzialności, która była przyczyną wszystkich kłopotów i niepotrzebnej nerwicy u psa. Sally była tak bardzo związana ze swoim psem, że początkowo miała ogromne poczucie winy, kiedy musiała zacząć ignorować go. Jak większość ludzi uważała, że zachowaniem takim sprawia wielki zawód Bruce'owi. Do dziś wiele osób, które zaczynają cały pro-ces, w takich sytuacjach mówi: „Jestem przekonany, że mój pies myśli sobie teraz, że już więcej go nie kocham". Odpowiadam im wtedy, że patrzą na świat tylko z ludzkiej perspektywy, że tylko w ten sposób pojmują miłość. Jeżeli naprawdę kogoś kochamy, to chcemy dla niego jak najlepiej. Radzę im więc, aby przestali tak dużo myśleć o sobie, a zaczęli zwracać większą uwagę na to, czego potrzebuje ich pies. Kiedy już uda im się nawiązać właściwy kontakt z psem, będą mogli okazywać mu tyle miłości, na ile tylko będą mieli ochotę. Dopiero taka miłość, to miłość właściwie okazana i właściwie ukierunkowana. Bruce miał już cztery lata i zachowywał się w ten sposób na tyle długo, że kwalifikował się na psa, któremu trzeba poświęcić specjalną uwagę. Również sam problem wymagał bardziej kompleksowego podejścia. Pierwszą rzeczą, o jaką poprosiłam Sally, było, aby przestała zwracać się w jakikolwiek sposób do psa, kiedy wychodziła z domu. Chodziło mi o to, aby zaczęła zachowywać się jak prawdziwy przewodnik stada, który odchodzi i przychodzi do stada, kiedy ma na to ochotę. Poprosiłam ją również, aby jej wychodzenie z domu wiązało się z mniej dramatycznymi zmianami, jakie miały miejsce w otoczeniu. Kiedy była w domu radio lub telewizor były zawsze włączone, ona sama często rozmawiała z Bruce'em lub z kimś innym przez telefon. W momencie kiedy Sally przygotowywała się do wyjścia, wszystkie te dźwięki nagle znikały. Bruce zastawał nagle wokół siebie nieznośną dla niego ciszę. Dla niego cały dom z miejsca pełnego dźwięków i ruchu stawał się nagle miejscem ciszy i osamotnienia, miejscem, gdzie dosłownie nic się nie działo. Kiedy wszystkie dźwięki kolejno znikały, dla psa był to niewątpliwy sygnał, że Sally zamierza go właśnie opuścić. Poprosiłam ją także, aby przestała zostawiać mu jakiekolwiek jedzenie, ponieważ tym samym wysyłała zły sygnał. Podkreślało to tylko przekonanie psa, że jest przewodnikiem stada. Poza wszystkim nie miało to jakiegokolwiek sensu, ponieważ Bruce niczego i tak nie jadł podczas jej nieobecności. Które z rodziców potrafi usiąść do obiadu, jeżeli nie wie, gdzie zapodziało się jego dziecko? Zamiast tego poradziłam jej, aby zaczęła stosować metodę pozorowanego jedzenia, dla podkreślenia jej przywództwa w stadzie. Poprosiłam, aby robiła to przynajmniej przez okres dwóch tygodni. Podstawową jednak rzeczą, którą uważałam, że Sally powinna zrobić, było to, aby swoje wychodzenie i powroty do domu uczyniła nieco mniej teatralnymi, aby zaczęła zachowywać się w sposób normalny i zwyczajny. Aby pomóc Bruce'owi zrozumieć, że jej wychodzenie i powroty są czymś zupełnie naturalnym, poleciłam, żeby zastosowała technikę, którą nazywam „pozorowanym opuszczaniem psa". Muszę przyznać, że Sally spojrzała na mnie ze zdziwieniem, kiedy pierwszy raz wyjaśniłam jej, o co mi chodzi, ale mimo to zastosowała się do mojej rady. Chodziło mi o to, aby wychodziła z domu w taki sposób, żeby Bruce nie ekscytował się tym faktem. Z oczywistych względów nie mogła więc opuścić domu przez drzwi frontowe, ponieważ były one tym miejscem, na którym skupiała się cala uwaga jej psa. Niestety, jej dom posiadał tylko jedne drzwi wejściowe, dlatego biedna Sally musiała wychodzić przez okno w jej salonie. Zanim to jednak zrobiła, poprosiłam ją, aby w obecności psa założyła płaszcz i buty. Poprosiłam ją również, żeby zostawiła włączone radio po to, aby jej wyjście nie wiązało się z gwałtowną zmianą atmosfery w domu. Dopiero wtedy wyszła przez okno, obeszła dom naokoło i wróciła do domu frontowymi drzwiami. Poprosiłam ją, aby powtórzyła wszystko kilka razy podkreślając, by cały czas nie zwracała uwagi na psa. Dawała mu tym samym wyraźny sygnał, że to właśnie ona jest przewodnikiem stada i może wychodzić i wchodzić do domu kiedy tylko ma na to ochotę, bez pytania go o zgodę. Sally była rozbawiona tym, co malowało się na twarzy Bruce'a, kiedy robiła to wszystko. On sam po prostu nie wiedział, co się działo. Najważniejsze jednak było w tym wszystkim to, że nie czul się niczym zagrożony. Ośmielona jego reakcją poprosiłam Sally, aby pozostała poza domem na nieco dłużej, mniej więcej pięć minut, po czym wróciła z powrotem, ale w dalszym ciągu nie reagowała na zachowanie psa. Bruce raz jeszcze zupełnie spokojnie zareagował na jej zniknięcie i ponowne pojawienie się w domu. Kiedy kolejny raz wyszła, a potem znów wróciła, jej drzwi wejściowe zostały nietknięte. Często jestem pytana, dlaczego podkreślanie swojego przywództwa jest tak ważne, kiedy ponownie widzimy się z psem po chwilowym rozstaniu. Istnieje kilka odpowiedzi na to pytanie. Najbardziej oczywista wiąże się jak zawsze z odwołaniem do życia dzikich zwierząt. Jeżeli grupa wilków wyrusza na polowanie, nie ma żadnej gwarancji, że wszystkie z niego powrócą. Istnieje zawsze prawdopodobieństwo, że para Alfa lub któryś z osobników stojących niżej od nich w hierarchii stada zostanie ranny lub nawet zabity. Dlatego właśnie po każdym takim rozstaniu hierarchia w stadzie musi niejako zostać odbudowana, całe stado musi ponownie określić układ sił, jaki w nim ma panować po to, aby każdy z członków stada wiedział, kto mu przewodzi, kto ma go bronić, jakie miejsce zajmuje w nim każdy z jego członków i jakie obowiązki na nim spoczywają. Jest to zachowanie instynktowne i odnosi się ono również do współczesnych psów domowych. Jeżeli znikamy psu z pola widzenia, nie wie on, gdzie i po co poszliśmy, nie jest też w stanie przewidzieć, jak długo będzie trwało rozstanie. Dlatego bez względu na to, jak długo lub jak krótko byliśmy nieobecni, nasz pies raz jeszcze musi się dowiedzieć, kto będzie odgrywał rolę przywódcy w jego stadzie. Jest to jedyny sposób na to, aby w stadzie została zachowana równowaga, a każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce. Mając to wszystko na względzie, było rzeczą bardzo ważną, aby Sally zbyt wcześnie nie przerwała zaleconych ćwiczeń. Żeby mieć więcej czasu, zaczęliśmy je w wolną sobotę. Za każdym razem kiedy Sally wychodziła na zewnątrz, prosiłam ją, aby każdorazowo pozostawała na zewnątrz o pięć minut dłużej. Już w niedzielę wieczorem Bruce przyjmował jej wychodzenie i powroty z wyraźnym spokojem, a największe „korzyści" odniosły chyba same drzwi, którymi zupełnie przestał się interesować. Nie wiem, co myśleli o tym sąsiedzi, kiedy widzieli jak Sally raz za razem wyskakuje przez okno i wraca do domu drzwiami, ale szczerze mówiąc ani ja, ani Sally zupełnie się tym nie przejmowałyśmy. Kiedy Sally wróciła do pracy, kontynuowała zalecone przeze mnie ćwiczenia. Wkrótce, gdy wracała po pracy do domu, zamiast oszalałe-go z przerażenia psa witał ją spokojny Bruce, który grzecznie stał w korytarzu i radośnie machał do niej ogonem. Oboje stali się jeszcze większymi przyjaciółmi, a Sally w końcu zdecydowała, że nadszedł czas, aby wezwać stolarza. Rozdział 8 Kaprysy i humory: Jak radzić sobie z agresją na tle nerwowym Metoda, którą stosowałam, zyskiwała coraz większy rozgłos, coraz więcej osób zgłaszało się do mnie z prośbą o pomoc w rozwiązaniu problemów, jakie mieli z własnymi psami. Coraz częściej byłam też zapraszana do różnych audycji radiowych, gdzie mogłam odpowiadać na pytania słuchaczy. Wiosną 1999 roku zostałam zaproszona do regionalnej stacji telewizyjnej, Yorkshire TV, gdzie na przykładzie kilku psów miałam zademonstrować, jak działa moja metoda. Psy do programu wybrano z sześciuset zgłoszonych, które reprezentowały szeroki przekrój typowych problemów, jakie dotyczą domowych psów. Jednym z takich psów była Meg, złoty cocker-spaniel, która swoim zachowaniem spra-wiała wyjątkowo dużo kłopotów. Jej właściciele, Steve i Debbie, powiedzieli mi, że podstawowy problem, jaki z nią mają, to jej gwałtowne zmiany nastroju i agresja. Meg potrafiła, na przykład, wściekle szczekać na każdą obcą osobę, która zbliżała się do domu lub rwać na strzępy listy, które każdego rana listonosz wrzucał przez drzwi. Najgorsze było to, że potrafiła nawet ugryźć. Pewnego dnia ugryzła małą dziewczynkę, córkę ich przyjaciół. Sami właściciele czuli przed nią lęk, kiedy niespodziewanie wpadała w „jeden z tych nastrojów". Przyznali się nawet, że kiedyś ktoś im powiedział, że mają tylko dwa rozwiązania: albo spuścić jej porządne lanie, albo ją uśpić. W przeciwnym razie wcześniej czy później może dojść do prawdziwej tragedii. Zanim jeszcze osobiście spotkałam Meg, nie miałam wątpliwości, że jest to klasyczny przykład psa, który reprezentuje najczęściej występu-jący problem, a mianowicie agresję na tle nerwowym [nervous agres-sion]. Ten rodzaj agresji przejawia się w bardzo wielu zachowaniach. Leży on u podstaw problemów, jakie tylu właścicieli ma z psami, które gryzą, szczekają na wszystkich i wszystko, czy skaczą na każdego, kto wchodzi do ich domu. Najbardziej narażeni na takie zachowanie psów są biedni listonosze, roznosiciele mleka czy chłopcy roznoszący gazety. Bez względu jednak na to, jak i kiedy taka agresja objawia się u psa istnieje jeden, podstawowy sposób, aby się z nią uporać: należy pozbawić psa poczucia, że to on właśnie jest przewodnikiem stada. Żaden pies nie zostaje przewodnikiem stada tylko dlatego, że sam tego chce. Instynkt podpowiada mu, że każde stado, aby przetrwać, musi mieć przewodnika, ale to nie znaczy, że właśnie on ma nim być. Meg poczuła się w obowiązku zajęcia uprzywilejowanej pozycji w sta-dzie, ponieważ Steve i Debbie bezwiednie wysyłali do niej złe sygnały, które ją w tym utwierdzały. Jeżeli weźmie się to pod uwagę, jej zacho-wanie będzie dla każdego oczywiste. Sama Meg jednak ledwo dawała sobie radę z obowiązkami, jakie nagle na nią spadły. Jej agresja wyni-kała z faktu, że musiała sobie dawać radę w sytuacjach, w których nie miała żadnego doświadczenia, musiała orientować się w świecie, którego nie znała i nie rozumiała. Jej wyjątkowo agresywne zachowanie w stosunku do obcych było sposobem na pozbycie się kogoś, kto może stanowić zagrożenia dla jej „stada". Całą sytuację pogarszał również fakt, że była jedynym psem w rodzinie. Spytajcie któregokolwiek rodzica, samotnie wychowującego dziecko, ile nerwów go to kosztuje. Jak przekonali się o tym Steve i Debbie, właściciel takiego psa w ni-czym nie może mu pomóc. Wszystko co robi, aby mu ulżyć w jego obowiązkach, odbierane jest przez psa na opak. Taki pies nie oczekuje od właściciela wskazówek jak ma coś robić, nie potrzebuje jego rad. W jego pojęciu, gdyby właściciel psa stał wyżej w hierarchii, był od niego silniejszy i bardziej doświadczony, to wtedy on, a nie pies, byłby przewodnikiem stada. Dlatego też taki pies ignoruje swojego właściciela, a jeżeli ten jest zbyt oporny, to po prostu przywołuje go do porządku i poprzez agresję pokazuje mu, gdzie jest jego miejsce. Nic więc dziwnego, że wszyscy domownicy zaczęli w końcu bać się Meg i przejmować jej nastrojami. Doskonale wiedziałam, jak muszą się czuć Steve i Debbie. Bardzo kochali swojego psa i dlatego tak bardzo chcieli mu pomóc. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że najlepszym sposobem na to jest pomóc jej zrozumieć, kto rządzi ich stadem, jakie miejsce ma zajmować w nim pies i jakie są jego obowiązki. Dopiero taki stan rzeczy mógłby przywrócić spokój w rodzinie, a samą Meg uwolnić od niepotrzebnych stresów. Kiedy przekonuję kogoś do swojej metody, lubię to robić na przykładach. Jeżeli właściciel psa chce postępować zgodnie z jej zasadami uważam, że powinnam mu najpierw pokazać, co można osiągnąć, ustawiając siebie w roli przywódcy. Dlatego od pierwszej chwili kiedy weszłam do domu Steve'a i Debbie nie zwracałam żadnej uwagi na Meg - nie patrzyłam w jej stronę, nie dotykałam jej, po prostu ignorowałam jej obecność. Zachowanie moje miało nie tylko podkreślić mój status jako osobnika Alfa, ale także przekonać ją, że nic jej nie grozi z mojej strony. Aby swój status podkreślić jeszcze bardziej, zachowywałam się tak jakbym była u siebie, jakby cały teren, na którym się znalazłam, należał do mnie. Siła, jaka kryje się w takim zachowaniu i wrażenie, jakie robi na psach, często zaskakują ludzi. Meg, zamiast tradycyjnie zrobić wielkie zamieszanie z powodu mego przybycia, również zignorowała mnie zupełnie. Jej zachowanie zaskoczyło całą rodzinę, ponieważ do tej pory wszyscy wpadali w panikę, gdy ktoś obcy przekraczał próg ich domu. Następnym moim zadaniem było przekonanie Steve'a i Debbie, aby oni sami zaczęli zachowywać się w równie zdecydowany i pewny siebie sposób. Pierwszą rzeczą, o którą ich poprosiłam, było opuszczenie pokoju, ale robiąc to, mieli nie zwracać żadnej uwagi na Meg. Następnie poprosiłam, aby wrócili i w dalszym ciągu nie zwracali uwagi na to, co robi i jak się zachowuje ich pies. Jak większość właścicieli psów, na początku w tym, co robili, czuli się niezręcznie i nienaturalnie. Był to dla nich pierwszy krok w nieznane. Byli już świadkami tak wielu dziwnych i nieprzewidywalnych zachowań Meg, że nie bardzo wiedzieli, czego można po niej oczekiwać, kiedy spotka ją taki afront. Moje wyjaśnienia przekonały ich jednak, że ciągłe zwracanie na nią uwagi i pobłażanie jej jedynie przedłużało terror, jaki wprowadziła w rodzinie. Reagowanie na wszystko, co robiła, potwierdzało za każdym razem jej dominującą pozycję przewodnika stada. Gdyby więc dalej postępowali w ten sposób, nic nigdy by się nie zmieniło. Jak większość osób, którym udzielałam pomocy, również Steve'owi i Debbie bardzo zależało na znalezieniu przyczyny ich problemów, zgodzili się więc ze mną i postanowili dalej postępować według moich wskazówek. Meg tymczasem straciła cierpliwość - patrzyła na mnie wściekłym wzrokiem, jak oszalała biegała w tę i z powrotem, warczała i cała się trzęsła ze złości. Gdy po jakimś czasie uspokoiła się, poprosi-łam Steve'a i Debbie, aby zaczęli ją przywoływać do siebie i nagradzać kawałeczkiem suszonej wątróbki, kiedy wykonała ich polecenie. Nie minęła godzina, a oboje siedzieli na kanapie, obok nich Meg, tak spo-kojna jak jeszcze nigdy dotąd. Najważniejsze w tym wszystkim było chyba to, że jej wściekły wyraz oczu ustąpił wreszcie miejsca bardziej łagodnemu spojrzeniu. W ciągu wielu lat stosowania mojej metody na-uczyłam się odbierać takie łagodne spojrzenie jako najlepszy dowód na to, że nawiązuje się kontakt z psem i możliwa staje się komunikacja z nim. Widząc taki wyraz oczu u Meg, wiedziałam, że pierwsze lody zostały przełamane. Kontynuowałam pracę ze Steve'em i Debbie przez okres dwóch ty-godni, zwracając szczególną uwagę na to, czy stale swoim zachowa-niem pokazują psu, że to oni są przywódcami stada. Nie mieli też większych problemów ze zrozumieniem podstawowych zasad Amichien Bonding. Za każdym razem kiedy Meg nieproszona podchodziła do nich, ich zadaniem było konsekwentne ignorowanie jej. Wszelkie próby, jakie czyniła, aby zwrócić na siebie uwagę, nie spotykały się z żadną reakcją z ich strony. Dopiero wtedy, kiedy robiła coś, czego oni sobie życzyli, była nagradzana smakołykiem. W tym samym czasie skupiłam się też na tym, aby nauczyć ich, że powinni zacząć inaczej reagować kiedy Meg stawała się podniecona. Jeżeli, na przykład, zacznie szczekać na listonosza, ktoś z nich miał pochwalić ją za to, wypowiadając proste „dobry piesek". Chodzi tu o pokazanie psu, że wykonał już swoje zadanie, tzn. ostrzegł wszystkich o niebezpieczeństwie, a wiadomość o tym przekazał nowo wybranym przewodnikom stada. Psom, podobnie jak ludziom, trudno jest odzwyczaić się od starych nawyków. Przez jakiś czas Meg wciąż powarkiwała na każdego, kto wchodził do pokoju. Poradziłam więc Steve'owi i Debbie, aby ilekroć Meg to zrobi, wstali i wyszli. Mieli tym samym wysłać Meg dwa bardzo silne sygnały. Po pierwsze - istnieją określone konsekwencje takiego jej zachowania. Po drugie - to nie do psa należy podejmowanie decyzji, kto może, a kto nie może wchodzić do ich domu. Czasy, kiedy to ona rządziła całym domem dawno już się skończyły. Na koniec pokazałam im na czym polega metoda „pozorowanego karmienia". Każdy z nich musiał w obecności psa coś zjeść, najlepiej krakersa lub herbatnika. Dopiero wtedy kiedy każdy z nich skończył, wolno im było postawić miskę psa na podłodze. Przesłanie dla psa, które niesie z sobą takie zachowanie, mówi mu: „Skończyliśmy jedzenie, teraz ty możesz zjeść to, co po nas zostało". Jak już objaśniałam to wcześniej, jest to jeszcze jeden sposób pokazywania psu, jakie miejsce zajmuje w hierarchii stada, a jednocześnie zdejmuje z jego barków odpowiedzialność za bycie przewodnikiem, a więc uwalnia go od wykonywania zadań, do których wcale nie jest przygotowany. W przeciągu kilku tygodni zmieniła się nie tylko osobowość Meg, ale także atmosfera w całym domu. Poranne wizyty listonosza przestały w kimkolwiek budzić przerażenie. Jeżeli Meg zdarzyło się czasem zapomnieć, wystarczyło jedynie kilka spokojnie wypowiedzianych słów, aby natychmiast uspokoiła się i przypominała sobie, jakie miejsce zajmuje w stadzie. Dni kiedy wściekle rzucała się do drzwi, gdy ktoś do nich pukał, skończyły się na dobre. Również goście odwiedzający Steve'a i Debbie mogli wreszcie mieć pewność, że Meg nie będzie ich napastować. Pomysłem, który przyświecał programowi, w którym wzięłam udział, było pokazanie telewidzom, jak zachowują się psy „przed i po" zastosowaniu mojej metody. Przed kamerami telewizji Steve i Debbie szczerze wyznali, że byli zaskoczeni jak bardzo zmienił się ich pies na lepsze. Nie potrafili ukryć wzruszenia, kiedy bawili się z Meg w sposób, który wcześniej wydawał im się niemożliwy. Opowiadając o tym, Debbie w pewnym momencie nawet się popłakała. W takich chwilach czuję, że przyczyniłam się do czegoś dobrego, że komuś pomogłam. Kiedy siedziałam obok nich, również nie mogłam się powstrzymać przed rym, aby razem z nimi nie uronić kilku łez szczęścia i wzruszenia. Rozdział 9 Zawieszenie broni: Psy, które gryzą Psy, które gryzą, stanowią dla mnie problem, który jest nie tylko naj-trudniejszy ze wszystkich, ale również najbardziej niebezpieczny i nie-pokojący. Wystarczy, że przypomnę sobie moją Purdey, a natychmiast ogarnia mnie to przerażające uczucie, jakie towarzyszy chyba każde-mu, kto nagle uświadamia sobie, że jego pies potrafi zaatakować człowieka. Dla większości osób, tak jak dla mojego ojca, gryzienie ludzi jest przekroczeniem pewnej granicy, zachowaniem, które absolutnie jest nie do zaakceptowania. Sama już nie pamiętam, ile razy proszono mnie o pomoc w sytuacjach, gdzie psu dano już ostatnią szansę, zanim zamierzano go uśpić. Na szczęście większość z nich udało mi się uratować. Zanim jednak przejdę do problemu gryzienia, musimy najpierw spojrzeć prawdzie w oczy i nazwać rzeczy po imieniu. Nie można oduczyć psa tego, do czego został niejako zaprogramowany przez naturę. Jego prawo do samoobrony jest w nim tak samo głęboko zakorzenione jak w nas. Każdy pies, który znajdzie się w sytuacji zagrożenia, może zrobić jedną z trzech rzeczy: uciec, zastygnąć w bezruchu lub podjąć walkę. Jeżeli nie będzie miał innego wyjścia, na pewno zacznie walczyć. Tak, jak różne są psy, tak każdy z nich gryzie w inny sposób. Podstawowy mechanizm, który leży u podstaw takiego zachowania, może być ten sam u wszystkich psów, ale sposób, w jaki przejawia się ich agresja, jest sprawą indywidualną i różnie wygląda u różnych psów. Najlepiej zilustrować to może przykład trzech jakże odmiennych psów, których właściciele zwrócili się do mnie o pomoc w związku z ich agresywnym zachowaniem się. Wiele lat, jakie spędziłam pracując z psami, nauczyło mnie rozróż-niać kilka typów psów i to nawet bez konieczności osobistego kontaktu z nimi. Jednym z takich psów był Spike, biały owczarek niemiecki, którego właścicielami byli dwaj bracia, Steve i Paul, mieszkający na przedmieściach Manchesteru. Poprosili mnie o pomoc, mając nadzieję, że może ja potrafię coś zrobić z nieznośnym nawykiem ich psa, który gryzie każdego, kto ich odwiedza. Jego zachowanie stawało się coraz bardziej nie do wytrzymania, zaczął bowiem gryźć nawet tych, którzy próbowali wyjść z ich domu. Wystarczyło, żeby ktoś, nawet jeden z braci, położył rękę na klamce, Spike natychmiast rzucał się z zębami na nieszczęśnika. Ich rodzina do tego stopnia bała się Spike'a, że przestała ich odwiedzać. Steve i Paul tak bardzo mieli dość zachowania psa, że zupełnie poważnie zastanawiali się, czy nie powinni się go pozbyć. Nie musiałam nawet wchodzić do ich domu, aby przekonać się, jak groźnym psem był Spike. Kiedy podchodziłam do drzwi ich domu groźne i wściekłe ujadanie, jakie usłyszałam, kazało mi przypuszczać, że z pewnością będę miała do czynienia z psem, który jest niezwykle pewny siebie i swojej dominującej pozycji w stadzie. Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy tylko weszłam do środ-ka. Znajdując się na własnym terytorium Spike po prostu promienio-wał władczą mocą. Pewny siebie i swojej siły, dumnie kroczył wokół, a mowa jego ciała była jednoznaczna: to on jest tutaj panem i władcą wszystkiego i wszystkich. Nie było żadnej wątpliwości, że to on jest osobnikiem Alfa w domu i gotów był przekonać do tego każdego, kto miałby choć cień wątpliwości. Kiedy weszłam do środka, niemal zmiażdżył mnie swoim wzrokiem i stojąc w odległości mniej więcej metra groźnie szczekał, próbując mnie przestraszyć. Jak już wspominałam wcześniej, wzajemne poszanowanie jest pod-stawą właściwego podejścia do psa. Jeżeli okażemy je psu, ten zawsze odwzajemni się nam tym samym. W przypadku Spike'a wiedziałam, że będzie to szczególnie ważny element w nawiązaniu z nim kontaktu. Jak zawsze pierwszą rzeczą, jaką musiałam zrobić, było przekonanie go, że ja również jestem osobnikiem Alfa. Musiałam mu również pokazać, że będąc takim osobnikiem nie stanowię dla niego żadnego zagrożenia. Zaczęłam więc od zupełnego ignorowania wszystkiego, co robił. W tym przypadku jednak musiałam być wyjątkowo ostrożna w swoich działaniach, ponieważ najmniejszy nawet błąd z mojej strony mógł wzbudzić w nim nieufność. Starałam się przede wszystkim unikać wszelkich gwałtownych ruchów, choć z doświadczenia wiem, że nawet niewinne założenie nogi na nogę potrafi w psach takich jak Spike wywołać atak niekontrolowanej agresji. Było to trochę jak balansowanie na linie - z jednej strony nie chciałam, aby Spike postrzegał mnie jako istotę słabą i lękliwą, z drugiej zaś strony nie chciałam swoim zachowaniem wzbudzać w nim wrogich wobec mnie postaw. Chodziło o to, abyśmy - tak jak ma to miejsce u wilków - stworzyli wokół siebie prywatną przestrzeń i wzajemnie ją respektowali. Zanim bracia zwrócili się do mnie o pomoc, wcześniej szukali jej u innych ludzi. Byłam zdumiona tym, co im radzono. Na przykład ktoś im poradził, aby raz a dobrze zbili psa po to, aby wreszcie nabrał odro-biny respektu. „Tylko kijem można mu wbić coś do głowy" - radzili „wybitni" znawcy psów. Ktoś inny - o zgrozo! - poradził im, aby „zmiażdżyli psa wzrokiem". Jestem zdecydowaną przeciwniczką stosowania fizycznych kar, ale też wiem, że takie „niefizyczne" mocowanie się wzrokiem z agresywnym psem może tylko doprowadzić do ostrej konfrontacji z nim. Jest to bowiem bezpośrednie wyzwanie i w przypadku takich psów, jak Spike, zaczynają one zaciekle bronić swojej pozycji. Na szczęście obaj bracia nie skorzystali z żadnej z tych porad. Ciarki mnie przechodzą, kiedy pomyślę, co mogłoby się stać, gdyby byli nieco mniej rozważni. Kiedy zaczęłam im wyjaśniać, w czym leży problem, Steve i Paul zaczęli powoli dostrzegać nadzieję na poprawę sytuacji. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Spike czuł się niezwykle odpowiedzialny zarówno za nich obu, jak i za cały dom. Szczególnym tego przejawem było jego wyjątkowo agresywne zachowanie przy drzwiach wejścio-wych. Z pewnością nie mógł sobie zdawać sprawy, co lub kto znajduje się za drzwiami. Będąc przekonany, że to właśnie do niego należy obowiązek ochrony stada, bronił go bez względu na to, czy za drzwiami groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, czy nie. W trakcie rozmowy z brać mi dowiedziałam się, że Spike nie tyle gryzł każdego, kto wchodził do ' j ich domu, ile raczej łapał ich zębami, co nie czyniło nikomu większej krzywdy. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, ponieważ wiem, że psy bardzo rzadko gryzą tak, żeby komuś zrobić krzywdę. To, co z reguły robią, a co odbierane jest właśnie jako gryzienie, jest jedynie wysła-niem znaku ostrzegawczego. Gdyby jakiś pies, a zwłaszcza owczarek niemiecki jak Spike, chciał kogoś ugryźć, z pewnością nie zawahałby, się przed rym. I tylko strach pomyśleć, jak mogłoby się to skończyć dla zaatakowanego. Zachowanie Spike'a było typowe dla wszystkich ras pasterskich, ta-kich jak collie czy sheltie. Dokładnie w tym celu rasy te zostały wyho-dowane przez człowieka i dziś dalej robią wszystko, co w ich mocy, aby wywiązać się ze swoich zadań, ale czynią to w środowisku, którego już nie są w stanie zrozumieć. Kiedy zaczęłam uważniej przyglądać się Spike'owi i jego właścicielom, zauważyłam, że zachowanie psa stało się tak bardzo nieznośne, ponieważ wszyscy zupełnie mu się podporządkowali i schodzili z drogi. Jego przywództwo nigdy nie było wystawiane na próbę, nikt z domowników nie śmiał zagrozić pozycji, jaką zajął, a to sprawiało, że jego poczucie siły stale rosło. Sytuacja ta musiała więc ulec odwróceniu, Steve i Paul musieli podjąć się czegoś, co ja nazywam „zmianą układu sił". Pierwszą rzeczą, jaką musiałam im pokazać, było to, jak po raz pierwszy mają wykroić sobie osobistą przestrzeń, zaznaczyć swoją obecność w hierarchii stada. Chodzi tu o zachowanie, które jest spokojne i pewne siebie, ale też takie, które nie stwarza zagrożenia dla innych. Często wielu właścicielom psów zajmuje trochę czasu zrozumienie, co mam na myśli, ale na szczęście tuż obok nas znajdował się znakomity przykład takiego właśnie zachowania gosposia Steve'a i Paula. Ze względu na to, jak ludzie zachowują się w obecności psów, można ich podzielić na dwie grupy. Jedni w obecności psów zachowują się pewnie i swobodnie, wykazują duży szacunek do nich i sami są szanowani przez psy. Zawsze myślałam, że są to ci wszyscy, którzy nie zapomnieli jeszcze języka, jakim nasi przodkowie porozumiewali się ze swoimi psami. Drudzy to tacy, którzy w obecności psa zaczynają zachowywać się nerwowo. Chodzą na paluszkach pod ścianami, wyraźnie widać, że boją się psów. Oczywiście ich nerwowość natychmiast udziela się samym psom. Tymczasem prawda jest taka, że psów nie należy się nigdy bać. Jeżeli pies jest traktowany właściwie, nigdy nie stwarza zagrożenia i nie wyrządzi nikomu krzywdy. Nie ulegało żadnej wątpliwości, do której grupy ludzi należało zali-czyć gosposię Steve'a i Paula. Była cały czas obecna podczas mojej wizyty i najspokojniej w świecie krzątała się po całym domu. Sprzątając, piorąc czy ścierając kurze, nie zwracała najmniejszej nawet uwagi na psa. Sam Spike traktował ją z najwyższym szacunkiem. W pewnym momencie uskoczył nawet jej z drogi, kiedy pojawiła się przed nim, niosąc przed sobą kosz z brudną bielizną. Posłużyłam się więc jej przykładem, aby wyjaśnić braciom, co mają robić. Przede wszystkim zwróciłam ich uwagę na to, że w jej zachowaniu nie było niczego, co mogłoby psa onieśmielać lub być przez niego odebrane jako zagrożenie. Jednocześnie jednak poprzez fakt, że nie składała Spike'owi hołdów, nie poddawała mu się, nie ustępowała z drogi, wyrobiła w nim poczucie, że w hierarchii ona zajmuje wyższą od niego pozycję. Tak więc pierwszym zadaniem Steve'a i Paula miało być dokładne naśladowanie ich gosposi. Zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, że przed braćmi stoi nie lada wyzwanie. Powiedziałam im, że na dziesięciostopniowej skali agresji, jaką wykazują psy, Spike plasował się w okolicach ośmiu. Było to o wiele więcej niż w przypadku większości psów, z którymi dotąd miałam do czynienia, a którym mogłam przydzielić najwyżej cztery, pięć punktów na takiej skali. Uprzedziłam ich też, że mają przed sobą długą drogę, że praca nad ich psem zajmie im raczej kilka miesięcy, a nie jak to zazwyczaj bywa kilka tygodni. Na szczęście obaj okazali się wyjątkowo zdolnymi uczniami i z ogromnym entuzjazmem odnosili się do mojej metody. W ciągu następnych dwóch tygodni dzwonili do mnie kilkakrotnie, chcąc się upewnić, czy postępują właściwie w konkretnych sytuacjach. Z reguły nie popełniali żadnych błędów, postępowali ściśle według moich wskazówek i wydawali się być idealnymi wręcz uczniami. Cztery miesiące później zadzwonił do mnie ktoś z ich rodziny, prosząc o pomoc w rozwiązaniu problemu, jaki on sam miał ze swoim psem. Powiedział mi, że Spike zmienił się nie do poznania - bracia poczuli się wreszcie swobodnie we własnym domu, kontrolowali wszystko, co działo się wokół nich. Nawet rodzina zaczęła znów składać im wizyty... Oczywiście nie wszystkie psy okazują swoją silę i władzę w sposób, w jaki robił to Spike. Nie znaczy to jednak, że są od niego mniej niebezpieczne. W listopadzie 1996 roku zaczęłam prowadzić w BBC audycje radiowe, w trakcie których słuchacze dzwonili do mnie i przedstawiali problemy, jakie mieli z własnymi psami. Jednymi z pierwszych, którzy zadzwonili do mnie, byli Jen i Steve, małżeństwo mieszkające w Driffield, około czterdziestu kilometrów od miejsca, gdzie mieszkałam. Sześć miesięcy wcześniej nabyli trzyletniego, niedużego cocker-spaniela o imieniu Jazzie. Kupując go wiedzieli, że jest dosyć nieznośnym psem, ale jako byli właściciele kilku psów wierzyli, że dadzą sobie z nim radę. Niestety - mimo szczerych chęci i dużego nakładu pracy ich pies nie zmienił się. Gorzej - zaczął nawet gryźć ich oboje, kiedy nie miał ochoty zrobić tego, o co go prosili. Tak jak poprzednio, jeszcze zanim osobiście poznałam Jazzie, wiedziałam, z jakim psem będę miała do czynienia. Kiedy podchodziłam do drzwi ich domu, usłyszałam dochodzące zza nich wściekłe szczekanie, chociaż tym razem nie było w nim tyle siły i pewności siebie co w przypadku Spike'a. Był to bardziej jazgot niż szczekanie, w jego tonie słyszałam bardziej przejaw paniki niż złości. Wszystko to potwierdziło się, kiedy weszłam do środka. Gdy witałam się z ,Jen i Steve'em, Jazzie przepchnął się przed nich i zaczął szczekać groźniej. Przyjął dosyć bojową postawę ciała, ale, w przeciwieństwie do Spike'a, trzymał się w pewnej odległości. Dla mnie było jasne, że w takich sytuacjach Jazzie jest o wiele bardziej przerażony tym, co się dzieje, niż ludzie, których witał w taki sposób. Był to typowy osobnik Alfa, który nigdy nie chciał nim zostać, pies, któremu powierzono rolę przewodnika stada, a on zupełnie się do tego nie nadawał tak więc kolejny raz miałam do czy-nienia z psem, któremu trzeba było ulżyć, uwalniając go od odpowie-dzialności, której nie chce brać na siebie. Jak już wyjaśniałam to wcześniej, każdy pies reaguje na wysyłane do niego sygnały w sobie tylko właściwy sposób. Niektóre psy, takie jak na przykład Spike, bardzo opornie oddają swoją władzę, ich pewność siebie jest tak duża, że trudno jest im pogodzić się ze świadomością utraty uprzywilejowanej pozycji w stadzie. Najlepszym tego przykładem są politycy... Ludziom takim jak Margaret Thatcher trudno jest pogodzić się z faktem, że utracili władzę, mimo że wszyscy dawno już ich opuścili. Inne psy z kolei cieszą się, kiedy ktoś zdejmuje im z barków ciężar odpowiedzialności, która przerasta ich siły. Jazzie niewątpliwie był takim właśnie psem. Jak zawsze zaczęłam od wyjaśnienia Jen i Steve'owi na czym polega moja metoda, co leży u jej podstaw i jak należy ją stosować w praktyce. Kiedy rozmawiałam z nimi, Jazzie wciąż pozostawał w tym samym pokoju i stojąc w pewnej odległości od nas, bez przerwy to szczekał, to warczał na przemian. Osobiście jestem odporna na takie zachowanie i nie przeszkadza mi wtrącanie się psa do rozmowy, ale Jen i Steve w pewnym momencie mieli _już tego dość i zapytali mnie, czy nie powinni zamknąć go w drugim pokoju. Powiedziałam im, że niczego to nie zmieni i zrobią lepiej, jeżeli przestaną zwracać na niego uwagę. Nie przyszło im to może łatwo, ale ich wytrwałość opłaciła się. Nie minęło pól godziny, a ,Jazzie przestał nagle jazgotać, odwrócił się od wszystkich i ruszył w stronę schodów znajdujących się w dużym pokoju obok. Wszedł po schodach na samą górę, po czym usiadł, ostentacyjnie odwracając się do nas tyłem. Zachowywał się jak typowe, dąsające się dziecko, które obraziło się na cały świat. Jazzie przesiedział na schodach co najmniej pól godziny. W pew-nym momencie nagle wstał, zbiegł szybko na dół i jakby nigdy nic wyciągnął się przed nami na dywanie. Pamiętam, że był piękny dzień, promienie słońca wpadały do pokoju, w którym siedzieliśmy. Ja jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że światło słoneczne powoli rozprasza cienie w ich życiu. Zmiana układu sil była widoczna. Wyglądało to tak, jakby Jazzie nagle przestał przejmować się całym światem, przestał czuć się odpowiedzialnym za każdego, kto właśnie znajdował się w pokoju. Zamiast tego, jego zachowanie wyrażało szacunek i respekt dla nowych przywódców. Wydawało się, że oczekuje na każdą możliwą okazję, aby im to okazać. Dla Jen i Steve'a zaczęło się nowe lepsze życie. Później dowiedziałam się, że właściwie tylko kilka dni dzieliło Jazziego od tego, aby został uśpiony. Moja interwencja była daniem mu ostatniej szansy. Nie muszę chyba nikomu mówić, jaką satysfakcją napawała mnie świadomość, że uratowałam mu życie. Na zakończenie tej historii muszę jeszcze wspomnieć o jednym. Dwa lata później Jen zadzwoniła do mnie ponownie, ponieważ Jazzie znów zaczął warczeć i szczekać na ich gości. Potrafił nawet złapać zębami, kiedy ktoś próbował zabrać mu jego zabawkę. Spytałam, czy ciągle przestrzegają zasady pięciu minut i Jen szczerze odpowiedziała, że nie - zachowanie Jazziego tak bardzo się poprawiło, że doszli do wniosku, iż mogą trochę spuścić z tonu i nieco mu pofolgować. Powiedziałam wtedy Jen to, co zawsze mówię każdemu właścicielowi psa: moja metoda nie jest doraźnym środkiem zaradczym, jest czymś, co należy realizować przez całe życie, musi być stosowana zawsze i w każdej sytuacji, powinna stać się drugą naturą. Go jednak było pocieszające w tym wszystkim to fakt, że Jen i Steve bardzo szybko się uczyli i jeszcze szybciej naprawiali własne błędy. Poleciłam im, aby wrócili do samego początku i znów niejako zamknęli się na niego, przestali reagować na wszystko, co robi, dokładnie tak jak robili to dwa lata wcześniej. Ponieważ zawsze bardzo interesuję się tym, jak wiedzie się rodzinom, którym pomagam, zadzwoniłam do nich następnego dnia. Jen śmiała się przez słuchawkę i powiedziała, że wszystko wróciło do normy, Jazzie znów zaczął zachowywać się tak jak powinien. Wystarczyły cztery godziny stosowania mojej metody, aby wszystko wróciło do normy. Oczywiście ilekroć zajmuję się psem, który gryzie ludzi, zawsze wracam pamięcią do Purdey. Za każdym razem stają mi przed oczami te tragiczne wydarzenia sprzed trzydziestu lat. Dopiero teraz wiem, że zachowanie Purdey było typowe dla bardzo wielu psów. Niczym nie różniła się od takich psów, jak Jazzie czy Spike, ona po prostu starała się jak najlepiej wykonać wszystkie zadania, które w jej przekonaniu spoczywały na jej barkach. To nie była jej wina, że nie mogła im podołać, że nie nadawała się do tego. Kiedy skakała na mojego syna Tony'ego i szczekała na niego, to takim zachowaniem chciała przywołać do porządku osobnika, który stał niżej od niej w hierarchii stada. Tony swoim zachowaniem stanowił wyzwanie dla jej przywództwa, a ona reagowała na to w sposób, który wydawał jej się jedynym słusznym i właściwym. Jej nieszczęściem było to, że kiedy to robiła narażała mojego synka na zbyt duże niebezpieczeństwo. Gdyby dane mi było mieć jeszcze jedną szansę, dziś reagowałabym na jej zachowanie w zupełnie inny sposób, nie dopuściłabym do tego, co się stało. Z pewnością nie karałabym jej fizycznie wtedy, kiedy nie zgadzałam się z jej zachowaniem, potrafiłabym też zrozumieć, że kiedy uciekała, to robiła to dlatego, że w jej przekonaniu wyruszała na łowy że podejmowała się odpowiedzialnej misji zapewnienia wszystkiego, czego mogłam potrzebować ja i pozostali członkowie stada. Bogatsza o wiedzę, którą posiadam teraz, z pewnością wiedziałabym, jak uwolnić ją od odpowiedzialności przywódcy stada, odpowiedzialności, która przekraczała jej siły i zdolność rozumienia świata, w którym przyszło jej żyć. Jej życie na pewno byłoby o wiele bardziej szczę-śliwe, a przede wszystkim nie doszłoby nigdy do tragedii. Oczywiście już nigdy nie odwróci się tego, co się stało, ale z drugiej strony wspomnienia te są dla mnie inspiracją, każą mi widzieć Purdey w każdym agresywnym psie i robić wszystko, co w mojej mocy, aby uchronić takie psy przed najgorszym. Owa chęć niesienia pomocy w takich sytuacjach jest szczególnie wielka, kiedy w grę dodatkowo wchodzą dzieci. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że psy zupełnie inaczej odbierają dzieci, niż robimy to my, dorośli. Uważam, że istnieją dwa powody, dlaczego tak się dzieje. Po pierwsze - dzieci sprawiają psom o wiele więcej kłopotów niż osoby dorosłe. Dzieci mówią o wiele szybciej, szybciej się poruszają i zachowują w sposób, który jest trudny do przewidzenia. Wszystko to nieco ogłupia, ale też i denerwuje psa. Jak już wielokrotnie wspominałam przy ustalaniu właściwych relacji między nami a psami, jedną z najważniejszych rzeczy jest zachowanie spokoju i konsekwencja w rym, co robimy. Niestety nie są to cnoty które kojarzą nam się z dziećmi. Drugi powód wydaje mi się jeszcze bardziej oczywisty. Dzieci, także w sensie dosłownym, wydają się być bliżej psa. Dlatego psy widzą je albo jako zagrożenie dla siebie, albo jako obiekt swojej szczególnej troski. W tym pierwszym wypadku może to prowadzić do wielu groźnych sytuacji i stwarzać wiele problemów właścicielom psa. Dlatego zawsze uważałam, że bardzo małe dzieci i psy powinny być separowane od siebie, albo powinno się stale nadzorować ich wzajemne kontakty. Każde z nich potrzebuje trochę przestrzeni, w której mogą się rozwijać i kształtować i taką przestrzeń powinny mieć zagwarantowaną. Z drugiej zaś strony pies opiekujący się małym dzieckiem zawsze stanowi wzruszający widok. Kiedy się patrzy na taką oddaną sobie parę przyjaciół, daje się wyczuć coś niemal magicznego. Relacja, jaka się nawiązuje między psem a dzieckiem, jest często niezwykle silnym związkiem. Sama doświadczyłam tego z moim psem Donną. Ale nawet w takich sytuacjach pojawić się mogą poważne problemy, jak miałam okazję sama przekonać się o tym, kiedy poproszono mnie o pomoc kolejny raz. Zadzwonili do mnie Carol i John, mieszkający w Salford w hrabstwie Lancashire, rodzice Danny'ego, dziewięcioletniego chłopca i właściciele dużego, czarnego kundla o imieniu Ben. Ben był wprost zakochany w Dannym, nie widział świata poza nim i był wyraźnie nadopiekuńczy. Często z tego powodu zachowywał się agresywnie wobec innych, ale szczególnie agresywny był w stosunku do ojca Johna, dziadka Damy'ego. Nietrudno zresztą było zauważyć dlaczego. Dziadek Danny'ego mieszkał w Walii i odwiedzał ich niezbyt często. Kiedy przyjeżdżał do nich, zawsze w sposób niezwykle wylewny okazywał swoje uczucia w stosunku do ukochanego wnuczka. Ben oczywiście nie mógł sobie zdawać sprawy, kim dla wszystkich był starszy pan i co leżało u podstaw takiego zachowania, dlatego odbierał każde jego pojawienie się jako bezpośrednie zagrożenie i zaczął go fizycznie atakować. Sytuacja stawała się do tego stopnia nieznośna, że dziadek Danny'ego nie mógł się nawet ruszyć z fotela, ponieważ Ben przy każdej jego próbie podniesienia się groźnie patrzył na niego i warczał. Oczywiście każda taka sytuacja może być nie tylko groźna, ale przy-nosi też wiele niepotrzebnych napięć i nieporozumień w rodzinie. Wła-ściciele takich psów często oskarżani są o to, że bardziej zależy im na psie niż na rodzinie. Na szczęście kolejny raz miałam do czynienia z rodziną, która była nie tylko świadoma istnienia problemu, ale też bardzo chętna do współpracy w rozwiązaniu go. Zaczęłam od przedsta-wienia Amichien Bonding i dorośli nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem zasad, na których opiera się moja metoda. Ja jednak wiedziałam, że kluczem do sukcesu będzie włączenie Danny'ego do całego procesu. Angażowanie dzieci w to, co robię, zawsze stanowi duży problem i największe wyzwanie. Jest zupełnie zrozumiałe, że wiele dzieci z racji wieku nie jest po prostu w stanie zrozumieć, na czym cały proces pole-ga. ,Jak już wspomniałam, w przypadku bardzo małych dzieci zalecam oddzielenie dziecka od psa, jeżeli związek między nimi zaczyna wymykać się spod kontroli. Dopiero w wieku mniej więcej trzech, czterech lat dzieci są już w stanie zrozumieć większość z tego, co się dzieje i można je włączyć do procesu uzdrawiania sytuacji, najlepiej nadając temu formę zabawy. Z własnego doświadczenia wiem, że stosunkowo łatwo można nauczyć dziecko, aby nie zwracało uwagi na psa, kiedy ten do niego podchodzi lub go zaczepia. Ale nawet jeżeli przedstawi się to dziecku jako zabawę to, jak często bywa, dziecko wcześniej czy później znudzi się tą zabawą, jak każdą inną. Dlatego też decyzję o angażowaniu dziecka w ten proces pozostawiam rodzicom. W przypadku Danny'ego nie miałam jednak żadnych wątpliwości, czy angażować go w cały proces. Pomijając wszystkie inne aspekty zagadnienia, jego pomoc była w zasadzie najważniejszym elementem pracy z Benem. Oczywiście nie można się dziwić, że Danny'emu było bardzo trudno przestać głaskać ukochanego psa. Kiedy poprosiłam go o to, powiedział mi, że ignorowanie jego najlepszego towarzysza zabaw było dla niego najtrudniejszym zadaniem. Wyjaśniłam mu więc, jakie są skutki niestosowania się do moich zaleceń. Najdelikatniej jak potrafiłam wyjaśniłam mu, że jeżeli nie uda nam się poprawić zachowania Bena, może zdarzyć się tak, że straci swojego przyjaciela. Nie chodziło mi o straszenie chłopca, chciałam jedynie, aby zrozumiał po co to wszystko robimy. Na szczęście wszystko zadziałało i przez całą sesję chłopiec chował ręce do kieszeni, ilekroć pies zbliżał się do niego. Cała sesja trwała około dwóch godzin i przez ten czas Ben robił wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę. Muszę przyznać, że pod koniec wszystkim już zaczynały puszczać nerwy. Ale właśnie wtedy zobaczyli, jak bardzo opłacała się ich wytrwałość. Ben, wyczerpawszy już cały repertuar zachowań, którymi chciał zwrócić na siebie uwagę, w pewnym momencie najspokojniej w świecie położył się na swoim ulubionym miejscu przed kominkiem. Kiedy go tam zobaczyłam, wiedziałam, że wreszcie spostrzegł, że po prostu swoim zachowaniem marnuje czas i energię. Kiedy to zrobił wszyscy odetchnęli z ulgą, a atmosfera nieco się rozluźniła. Wtedy dziadek wstał z fotela, przeszedł na drugi koniec pokoju. Podszedł do wnuka i bez chwili wahania położył swoją dłoń na ramieniu chłopca. Ben nawet nie drgnął i dalej leżał przed kominkiem. Kiedy wychodziłam od nich, czułam, że napięcie związane z zachowaniem Bena gdzieś znikło. Kiedy rozmawiałam z nimi kilka tygodni później, z dumą powiedzieli mi, że nigdy więcej nie było już żadnej rywalizacji między Benem i dziadkiem o chłopca, a Danny miał nadzieję, że dziadek będzie częściej przyjeżdżał do niego z wizytami. Rozdział 10 Ochrona osobista: Psy, które bronią bardziej niż powinny Psy z pewnością zasłużyły sobie na miano najlepszego przyjaciela człowieka. Są nie tylko wspaniałymi towarzyszami w naszym życiu, świetnymi kompanami w zabawach, ale sama ich obecność daje wielu ludziom tak przecież ważne poczucie bezpieczeństwa. Niejeden z nas widział zapewne jak bardzo potulny piesek potrafi się przeobrazić w straszną bestię, kiedy ukochany pan znajdzie się w niebezpieczeństwie. Owa chęć i skłonność do bronienia nas nie zawsze wychodzi nam na dobre, może czasami być przyczyną kłopotów, zwłaszcza jeżeli nasz pies broni nas przed członkami rodziny. Miałam często do czynienia z sytuacjami, gdzie faworyzowanie przez psa określonych tylko osób prowadziło do wielu nieporozumień w rodzinie. Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów takiego zachowania, z którym miałam do czynienia, był przypadek Toby'ego, springer spaniela, którego właściciele, Jim i Debbie, mieszkali w Grimsby. Toby niezwykle poważnie przejął się rolą obrońcy i opiekuna Debbie, a zwłaszcza starał się ją chronić w porze nocnej. Nie minęło wiele czasu, a skutek tego był taki, że Jim bal się położyć w łóżku obok Debbie. W ciągu dnia Toby był normalnym dobrze ułożonym psem, ale kie-dy nadchodził wieczór zmieniał się nie do poznania. Kiedy tylko Jim i Debbie zaczynali gasić światła w domu i wchodzili na schody aby udać się do sypialni, Toby puszczał się biegiem po schodach, pierwszy wbiegał do sypialni, po czym wskakiwał do ich lóżka. Podczas gdy chętnie wpuszczał do niego Debbie, to kiedy do łóżka próbował wejść Jim, Toby zaczynał groźnie warczeć na niego. Zaciekłość, z jaką próbował rozdzielić męża i żonę, była tak duża, że Jim poważnie obawiał się, że kiedyś może zostać przez niego pogryziony. Jim próbował już chyba wszystkiego, żeby tylko wygrać z nim wy-ścig do małżeńskiego łoża: od wślizgiwania się chyłkiem do sypialni, zanim zrobiła to Debbie, po zwracanie uwagi psa na coś innego, np. udając, że coś grozi ich domostwu. Przechodził do innej części domu, po czym głośno walił w drzwi, a kiedy pies biegł, aby sprawdzić, co się dzieje, wtedy szybko wbiegał na górę do sypialni i wskakiwał pod kołdrę. Niektórym wszystko to może się wydawać nieco zabawne, ale Jimiemu i Debbie z pewnością nie było do śmiechu. Dlatego właśnie zadzwonili do mnie. To, że Toby zachowywał się jak małżonek obsesyjnie zazdrosny o rywali, wynika z faktu, że chronienie i obrona jest jednym z najbardziej fundamentalnych aspektów zachowań u psów. Zrozumienie jego zachowania stanie się łatwiejsze, jeżeli przypomnimy sobie, jak wygląda życie w stadzie. Jak już wyjaśniałam wcześniej, zasady, jakimi rządzi się życie takiego stada, opierają się na dominacji pary Alfa. Dla przodków dzisiejszych psów władza takiej pary jest absolutna i niepodważalna do tego stopnia, że tylko ta para posiada prawo do rozmnażania się. Toby, będąc jedynym psem w swoim „stadzie", chciał znaleźć dla siebie partnerkę, siłą rzeczy musiał jej szukać wśród ludzi, według niego osobników stojących niżej od niego w hierarchii. Niestety - jego wybór padł na Debbie, a nie na Jima. Dla Toby'ego nie do pomyślenia było do-puszczenie do sytuacji, w której Jim i Debbie mogliby nawiązać z sobą bardziej zażyłe, intymne wręcz relacje. Robił więc wszystko, by nie dopuścić do tego, aby Jim, osobnik stojący niżej od niego w hierarchii stada, dzielił łoże z Debbie, jego partnerką Alfa. Sytuacja taka była dla Toby'ego poważnym zagrożeniem, ponieważ burzyła cały jego psi świat i porządek w nim panujący. ,Jeżeli więc spojrzymy na tę sytuację z takiego punktu widzenia, jasne się stanie, dlaczego Toby wykazywał tak dużą nadopiekuńczość w stosunku do Debbie. A instynkt podpowiadał mu jeszcze, że Jim i Debbie są odmiennej płci, a fakt ten tylko pogłębiał jego niepokój i pogarszał całą sytuację. Właścicielom psów, które sprawiają tego rodzaju problemy, często zajmuje trochę czasu, zanim zgodzą się z takim poglądem. Szczególnie Jimowi i Debbie było trudno uwierzyć, że Toby jest najzwyczajniej w świecie bardzo zazdrosny o Debbie, swoją partnerkę. Po rozmowie ze mną i po tym, jak zaczęli stosować moją metodę, przekonali się do mojego sposobu myślenia. Pierwszą rzeczą, o jaką ich poprosiłam było to, aby nie pozwalali Toby'emu wchodzić do ich sypialni. Pragnę przy tej okazji zaznaczyć, że osobiście nie mam nic przeciwko psom, które śpią w sypialni właścicieli. Chociaż nigdy nie posuwam się do tego, że pozwalam psom spać w łóżku, to uważam, że obecność psa w sypialni często daje ludziom wiele zadowolenia. Gdyby jednak Toby'emu udało się w jakiś sposób niepostrzeżenie przemknąć do ich sypialni, to w takiej sytuacji poradziłam im, aby ko-rzystając z zasady nagradzania odpowiedniego zachowania usunęli go stamtąd, przekonując do tego smakołykiem. Gdyby zaś wskakiwał do łóżka, w którym wcześniej znalazł się już Jim, to poleciłam mu wiercić się tak bardzo, aż zniechęci to psa do leżenia obok niego. Jednak naj-ważniejszą rzeczą, na którą zwracałam ich uwagę, było to, by nigdy nie używali siły do usunięcia psa z łóżka. Każde takie zachowanie mogłoby sprowokować psa do podjęcia walki, a tego należy zawsze unikać za wszelką cenę. Należy tak manipulować sytuacją, aby bez walki pies sam opuścił łóżko. Zachowanie Toby'ego szybko uległo poprawie, a Jim i Debbie wkrótce mogli z sobą spędzać więcej radosnych chwil sam na sam. Psy są zwierzętami niezwykle inteligentnymi i - co za tym idzie - wy-pracowały sobie wcale bogaty repertuar różnych sprytnych sztuczek, aby potwierdzić pozycję, jaką zajmują w stadzie. Zachowanie Toby'ego to tylko jeden z przykładów ich inteligencji. Spotkałam się również z psami, które wyrobiły w sobie dosyć uciążliwy nawyk pokładania się na właścicielu. Takie zachowanie staje się z czasem tak uciążliwe, że w efekcie uniemożliwia właścicielowi psa wykonanie jakiegokolwiek ruchu. To całkiem inteligentna sztuczka... Nie jest trudno zrozumieć, o co psu chodzi w takich sytuacjach. Zachowaniem takim próbuje on przejąć kontrolę nad kierunkiem, w którym ma poruszać się jego właściciel, a także pokazanie, że to on, pies, podejmuje decyzje o rym, gdzie mamy iść. Jest to oczywiście zachowanie naganne i nie powinno się nigdy na nie pozwalać. Szczerze mówiąc, z zachowaniem takim spotkałam się dopiero wtedy, kiedy propagując swoją metodę zaczęłam trochę jeździć po świecie. Okazało się wówczas, że jest to wcale popularne zachowanie u wielu psów, a przypadek, który najbardziej utkwił mi w pamięci, dotyczył pewnego owczarka niemieckiego, imieniem Zack. Właścicielka Zacka, Susie, bardzo lubiła przesiadywać z nim na podłodze. Oczywiście normalnie nie ma chyba niczego bardziej przyjemnego i beztroskiego, jak siedzenie na podłodze obok swego najlepszego przyjaciela. W przypadku Zacka jednak jego pokładanie się na właścicielce było posunięte do granic wytrzymałości. Za każdym razem, kiedy Susie siadała na podłodze, Zack nie tyle opierał się o nią, co po prostu kładł się na jej nogach, przygniatając ją swoim ciałem. Kiedy ich odwiedziłam, zobaczyłam na własne oczy, jak to wygląda w jego wykonaniu. W chwili gdy Susie siadała na podłodze, Zack najpierw opierał się o nią całym ciałem. Susie próbowała trzymać kolana podciągnięte pod brodę, ale Zack siłą zmuszał ją do wyprostowania nóg, po czym kładł się na nich. Owczarki niemieckie to psy duże i silne, Susie zaś była raczej drobną dziewczyną, dlatego takie zachowanie jej psa sprawiało, że stawała się jego więźniem - nie mogła właściwie ru-szyć się bez jego pozwolenia. Aby jeszcze bardziej podkreślić swój status, Zack wywracał się na grzbiet i wystawiał swój brzuch na pieszczoty. Jak się okazało, był to stały punkt w repertuarze Zacka. Nie ulegało wątpliwości, że Zack tak manipulował Susie, aby ta zachowywała się w sposób, który on sobie wybierał. Dlatego pierwszą rzeczą, o którą poprosiłam Susie, kiedy usiadła na podłodze było, aby przestała go pieścić po brzuchu. Susie nie bardzo chciała się na to zgodzić, „nie spodoba mu się to, zacznie warczeć", powiedziała. Miała rację - kiedy przestała psa drapać, Zack zaczął znacząco burczeć. Susie wiedziała już jednak, co ma robić w takich sytuacjach i zaczęła uwalniać się spod ciężaru ,jego ciała. Wyciągnęła nogi spod psa, podniosła się i najspokojniej w świecie odeszła. Stosując zasady Amichien Bonding szczególną uwagę zwracała na to, aby odsuwać się od psa ilekroć zaczynał pokładać się na niej, kiedy stała lub kłaść na nią, kiedy siedziała na podłodze. Zack szybko zauważył, jakie są konsekwencje jego zachowania i nie minęło wiele czasu, a Susie bez żadnych problemów z jego strony mogła spokojnie kłaść się obok niego na podłodze. Jestem pewna, że każdy z nas był kiedyś w domu pilnowany przez nadopiekuńczego psa. Najmniejszy ruch, dźwięk, a nawet podejrzany zapach sprawia, że taki pies dostaje dosłownie szalu - zaczyna wściekle szczekać, biegać jak oszalały w tę i z powrotem. Zachowaniem takim wysyła potencjalnemu intruzowi jednoznaczny sygnał - zbliżasz się do mojego terytorium, a ja sobie tego nie życzę, pozostań tam, gdzie jesteś, albo będziesz miał do czynienia ze mną. Wielu ludzi zresztą zachowuje się podobnie. Zachowanie takie, zwłaszcza w przypadku głośnych i agresywnych psów dużych ras, jest powodem nieporozumień z sąsiadami lub osobami, które akurat przechodzą Kolo naszego domu. Często ludzie wolą przejść na drugą stronę ulicy, albo szerokim łukiem ominąć nasz dom, niż narażać się takim psom. Zwłaszcza dzieci potrafią okazywać paniczny lęk w takich sytuacjach. Niestety, istnieją też właściciele psów, którzy są dumni z takiego zachowania ich psa. Na szczęście jest ich niewielu. Istnieją również ludzie, którzy zachowującego się w taki sposób psa drażnią jeszcze bardziej, co wywołuje w nim tylko większą wściekłość. W ten sposób, być może, dają upust swojemu dziwacznemu poczuciu humoru. W większości przypadków jednak zachowanie takich psów jest bar-dzo kłopotliwe zarówno dla samego właściciela, jak i innych osób. Źródłem takiego zachowania, które ja nazywam „patrolowaniem własnych granic", jest oczywiście pilnowanie własnego terytorium. Pies taki jest przekonany, że to on jest przewodnikiem stada i każdego, kto zbliża się do jego terytorium traktuje jako potencjalne zagrożenie dla siebie, jak i dla obszaru, którym włada. W trakcie mojej wieloletniej praktyki z psami widziałam, jak takie psy dosłownie wykończają się nerwowo, dźwigając na sobie ciężar odpowiedzialności za stałe pilnowanie wszystkiego. Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden pies, który bez przerwy biegał wzdłuż ogrodzenia okrągłego ogrodu. Biedne stworzenie robiło to bez opamiętania i bez przerwy, i choć koła, jakie zataczał, były coraz mniejsze, jego wściekłość była coraz większa. Na szczęście problem „obrony własnych granic", jak pokażą poniższe dwa przykłady, jest problemem, który można stosunkowo łatwo rozwiązać. Pierwszy przypadek dotyczył Mary i jej border collie, imieniem Tess. Mary mieszkała w domu, który mieścił się przy skrzyżowaniu dwóch ulic, co sprawiało, że wzdłuż ogrodzenia jej ogrodu zawsze przechodziło dużo ludzi. Główny problem stwarzała jednak pewna pani, która codziennie o tej samej porze wychodziła z rana na spacer ze swoim psem, również border collie, i zawsze przechodziła obok ogrodu Mary. Na widok tej pary Tess dostawała białej gorączki i jak oszalała biegała wzdłuż ogrodzenia, warcząc i szczekając na przemian. Niestety, właścicielka drugiego psa nie pozostawała dłużna i zachęcała swojego psa do równie agresywnych zachowań. Jej pies biegał więc wzdłuż płotu, z zaciekłością odszczekiwał, co oczywiście wprawiało Tess w jeszcze większe podniecenie. Mary robiła wszystko, aby jakoś temu zaradzić, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Kiedy zadzwoniła do mnie z prośbą o pomoc, była u kresu wytrzymałości. Mary popełniła chyba wszystkie możliwe błędy. Na przykład wyrobiła w sobie nawyk krzyczenia na psa, kiedy ten zaczynał szaleć. Właściciele, którzy w takich sytuacjach krzyczą „przestań", „uspokój się", czy coś podobnego, mogą być pewni, że ich psy będą zachowywały się dokładnie odwrotnie. Reagowanie w taki sposób jest nie tylko wyrazem uznania dla tego, co robi pies, ale też jeszcze bardziej go „podkręca". Poprosiłam więc Mary, aby układanie psa rozpoczęła od samych podstaw i zaczęła stosować Amichien Bonding. Poradziłam jej również, aby przez dzień lub dwa nie wypuszczała psa z domu, co ułatwi jej pracę nad psem. Uważałam bowiem, że ustawi to ją w o wiele lepszej pozycji, kiedy trzeba będzie przejść do dalszych zadań. Sprawdzian skuteczności przetrzymania Tess w domu nastąpił kilka dni później, kiedy Mary wypuściła ją wreszcie do ogrodu. Jej śmiertelny wróg pojawił się o zwykłej porze, a Tess oczywiście odpowiedziała atakiem na jego atak i jak szalona zaczęła biegać wzdłuż płotu, wściekle szczekając. Zadaniem Mary było uwolnienie Tess od poczucia odpowiedzialności za stado. Aby to osiągnąć, miała rozszerzyć zasadę polecenia i nagrody, które przez kilka dni stosowała w domu. Tess, biegając wzdłuż płotu, była tak podniecona, że nie zwracała najmniejszej uwagi na Mary. Byłam przygotowana na to, dlatego prosiłam ją, aby podeszła do psa, lekko chwyciła go za obrożę i poświęciła mu chwilę uwagi. W sytuacjach takich jak ta, kiedy uwaga psa jest zaprzątnięta zupełnie czym innym i jest bardzo tym podniecony, zawsze proszę właścicieli, aby to, co robią z psem, było adekwatne do stopnia ich podniecenia. Wybór tego, w jaki sposób mają nagrodzić psa pozostawiam wła-ścicielom. Ja osobiście daję swoim psom kawałek sera, czy coś co bardzo lubią, a czego nie dostają za często. Takie szczególne potraktowanie własnego psa wzmacnia informację, jaką mu wysyłamy, a mianowicie, że pewne jego zachowania przynoszą określone, bardzo przyjemne dla niego konsekwencje. Tak właśnie postąpiła Mary. Kiedy odwróciła uwagę Tess od tego, co dzieje się za płotem, wykorzystała to do tego, aby uspokoić ją, zachęcić do odejścia od płotu. Następnego dnia powtórzyła wszystko, wciąż delikatnie zachęcając ją do odejścia od płotu i niezwracania uwagi na to, co tam się dzieje. Oczywiście nikt nie może oczekiwać, że metoda taka przyniesie natychmiastowe rezultaty, z reguły zajmuje to trochę czasu. Mary jednak okazała się osobą, która jest bardzo wytrwała w tym, co robi i już czwartego dnia Tess uspokoiła się na tyle, że zaczęła zwracać uwagę na podchodzącą do niej Mary, jeszcze zanim ruszyła w stronę płotu. Po kilku następnych dniach Mary nie musiała nawet podchodzić do płotu, wystarczyło, że Tess widziała zbliżającą się Mary i sama podbiegała do niej w nadziei, że dostanie coś na ząb. Nie ulegało wątpliwości, że Tess zrozumiała wreszcie, co znaczy samo pojawienie się Mary w ogrodzie. Po tygodniu Tess poczyniła jeszcze większe postępy i wystarczyło, że Mary stanęła tylko w progu drzwi prowadzących do ogrodu, a Tess sama podbiegała do niej. Wciąż szczekała na widok swojego wroga, ale szczekanie to już w niczym nie przypominało dawnego, wściekłego szczekania sprzed tygodnia. Kiedy tylko zobaczyła Mary stojącą w progu, natychmiast odwracała się i biegła do domu, a cała awantura przy płocie kończyła się zanim jeszcze się zaczęła. Minęło kilka dalszych dni, a Tess przestała nawet podchodzić do płotu. Wprawdzie wciąż jeszcze szczekała, ale robiła to w sposób mało przekonywający i stojąc daleko od płotu. Ostatecznie sama Tess, jak i jej wróg pogodzili się i przestali zwracać na siebie uwagę. Raz na zawsze skończył się ten uciążliwy poranny rytuał. W ciągu ostatnich kilku lat dosyć często proszono mnie o pomoc w rozwiązaniu problemów, jakie stwarzają psy, które zbyt poważnie traktują obowiązek pilnowania własnego terytorium. Raz nawet poproszono mnie o pomoc w przypadku dwóch psów, sznaucerów, o imionach Kathy i Susie. Ze względu na dosyć niezwykły układ ich domu oraz jego rozmiar obie suczki miały wokół wyjątkowo długi płot, wzdłuż którego biegały. Ich dom znajdował się na końcu dwudziestu innych stojących na łagodnym wzgórzu. Znaczyło to, że przed Kathy i Susie rozpościerał się widok na ogródki wszystkich sąsiadów. Jeżeli ktokolwiek z sąsiadów wchodził do swojego ogrodu, obie suki przystępowały do akcji. Co chyba zrozumiałe, sąsiedzi nie byli zachwyceni takim stanem rzeczy, a i sami wła-ściciele Kathy i Susie nie chcieli być utrapieniem dla sąsiadów. Pamiętam, że odwiedziłam ich w słoneczne popołudnie. Sami wła-ściciele, jak się przyznali, nie bardzo wierzyli w to, że moja metoda przyniesie jakieś skutki. Na szczęście Kathy i Susie pomogły mi w tym, aby udowodnić im, że nie mieli racji. Fakt, że miałam do czynienia z dwoma psami, nie sprawiał mi większej różnicy. Jak zawsze w takich sytuacjach, kiedy tylko weszłam do ich domu, zaczęłam wysyłać jednoznaczne sygnały potwierdzające moją pozycję przewodnika stada. Mniej więcej po godzinie psy usłyszały jakiś dźwięk w jednym z sąsiednich ogródków i jak strzały pomknęły do ogrodu, aby bronić swoich granic. Bez słowa sprzeciwu pozwoliłam im na to, ale sama wyszłam za nimi i przywołałam je do siebie. Właściciele z rozdziawionymi ustami patrzyli na to, jak psy natychmiast odwróciły się od płotu, po czym podbiegły do mnie i otrzymały nagrody, jakie przygotowałam dla nich za dobre zachowanie. To właśnie w tym momencie właściciele zmienili swoje zdanie na temat mojej metody i sami zaczęli ją stosować. Kiedy sami przywoływali do siebie psy, efekty ich wysiłków były jednak nie zawsze widoczne. Wynika to z tego, że właścicielowi z reguły zajmuje nieco więcej czasu zanim uda mu się zmienić relacje, jakie zachodzą miedzy nim a jego psem. Trudno jest oczekiwać sukcesów dopóki nie nawiąże się właściwego kontaktu z własnym psem, a on nie zrozumie, gdzie jest jego miejsce w stadzie. Jak zawsze jest to kwestia cierpliwości i bycia konsekwentnym w tym, co się robi. W przypadku właścicieli Kathy i Susie poprosiłam ich również o to, aby skontaktowali się ze wszystkimi sąsiadami i poprosili o pomoc w swoich wysiłkach. Kiedy oni zaczynali stosować się do moich rad, sąsiedzi mieli za zadanie nie zwracać uwagi na to, co robiły psy. Na szczęście wszyscy okazali się bardzo życzliwymi ludźmi i wkrótce zarówno oni, jak i sami właściciele ujrzeli pierwsze wyniki ich wysiłków. Powoli, ale coraz wyraźniej, Kathy i Susie wykazywały coraz mniejsze zainteresowanie patrolowaniem własnych granic. Nie minął tydzień, a oba psy przestały zupełnie zwracać uwagę na to, kto wchodził lub wychodził od sąsiadów. I już do końca tego pięknego lata nic nie zakłócało spokoju i ciszy rym, którzy wolny czas spędzali w swoich ogródkach. Rozdział 11 Zabawa w skakanie: Psy, które skaczą na ludzi Są właściciele, którym zupełnie nie przeszkadza, że ich psy skaczą na nich, inni uważają to nawet za przyjemny sposób okazywania przywiązania (z reguły są to właściciele małych piesków). W większości wypadków jednak zachowanie takie sprawia, że powrót do domu zamiast radości sprawia same kłopoty. Brudne plamy po łapach na całym ubraniu czy zakupy porozrzucane po podłodze, to tylko niektóre konsekwencje takiego skakania. Mnie samej wydaje się jednak, że najgorszy w tym wszystkim jest brak wzajemnego porozumienia między psem i jego właścicielem. Żadne z nich nie wydaje się rozumieć tego, co druga strona ma jej do powiedzenia. To właśnie w takich sytuacjach ludzie szukają u mnie pomocy i występuję wtedy w roli swego rodzaju tłumacza między psem a jego właścicielem. Ze wszystkimi psami, z którymi pracowałam w ciągu lat, wiążę ja-kieś wspomnienia. Jednak żaden z nich nie utkwił mi w pamięci bar-dziej od Simmy'ego, płowego mieszańca whippeta z terierem. Wła-ściciele Simmy'ego, Alan i Kathy z Scunthorpe w hrabstwie Lincoln-shire, zadzwonili do mnie z prośbą o pomoc, ponieważ poczuli, że są bezradni wobec tego, co wyprawiał ich pies. Powiedzieli mi, że Sim-my skakał na każdego, kto tylko przyszedł ich odwiedzić. Zawsze wiedziałam, że skakanie na ludzi jest irytującym zachowaniem, ale jak bardzo irytującym dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy poznałam właśnie ich psa. Kiedy tylko weszłam do ich domu, Simmy natychmiast zaczął skakać na tylnych łapach robiąc wszystko, aby podskoczyć przynajmniej na wysokość moich oczu. Oczywiście wielokrotnie spotykałam się już z ta-kim zachowaniem psów, ale to, co zademonstrował Simmy, było zapie-rającym dech w piersiach popisem siły i zwinności. Miał może nieco ponad trzydzieści centymetrów wzrostu, ale z niezwykłą łatwością odbi-jał się czterema łapami od ziemi co najmniej półtora metra, wciąż pró-bując podskoczyć na wysokość oczu. A tym, co wzbudziło mój jeszcze większy podziw był fakt, że robił to bez chwili wytchnienia. (Był znakomitym przykładem mieszańca dwóch ras, odziedziczył zwinność whippeta i upartość teriera). Przypominał mi Tygryska z „Kubusia Puchatka", skakanie było tym, co potrafił robić najlepiej. Jego właściciele powiedzieli mi, że zachowywał się tak wobec każdego, kto ich odwiedzał i podskakiwał bez względu na to, czy ktoś stal, czy siedział. Nie muszę chyba dodawać, że właściciele Simmy'ego byli w takich sytuacjach nie tylko zakłopotani, ale czuli się również mocno zażenowani jego zachowaniem. Wyraźnie mieli już tego dość, ale nie wiedzieli, co mają z tym fantem zrobić. Tak więc zadanie, jakie miałam przed sobą, z pewnością nie należało do najłatwiejszych. Jak już wcześniej wspomniałam, język ciała odgrywa kluczową rolę w porozumiewaniu się psów między sobą. Skakanie jest zachowaniem, które wysyła innym jeden z najsilniejszych i najwyraźniejszych sygnałów. Aby lepiej zrozumieć, jak działa taki mechanizm, należy raz jeszcze przypatrzeć się wilkom i dziko żyjącym psom. Przyjmują one określone postawy ciała, aby zaznaczyć tym swoją wyższość lub przewagę nad innymi. My, ludzie, zachowujemy się podobnie. Wystarczy przyjrzeć się dwóm bokserom przed walką, jak mierzą się i mocują wzrokiem. Ich język ciała, a zwłaszcza sposób, w jaki patrzą na siebie ma za zadanie ustalenie psychicznej przewagi nad przeciwnikiem jeszcze zanim dojdzie do fizycznego kontaktu między nimi. Ich spojrzenia zdają się mówić: ja decyduję o wszystkim, ja tu rządzę, zaraz pokażę wszystkim, kto tu jest szefem. W przypadku wilków chodzi jednak o coś więcej niż przyjmowanie określonej postawy ciała. Cały proces zaczyna się w stosunkowo młodym wieku, pewne formy skakania są już widoczne w okresie szczenięcym. Wszystkie młode zwierzęta przechodzą przez okres kiedy oddają się beztroskim zabawom, w trakcie których mocują się z sobą, przepychają i skaczą na siebie. Zwłaszcza młode wilki często umieszczają górną część swego ciała na tak ważnych częściach ciała innych wilków, jak głowa, kark i ramiona. Przyjmując takie postawy, uczą się wysyłać innym bardzo czytelne sygnały, które później będą powtarzane przez całe życie. ,Jak zawsze, wiąże się to z pozycją, jaką zajmują i przewodnictwem w stadzie. W dorosłym życiu para Alfa za pomocą okazywania fizycznej dominacji nad innymi potwierdza swoje przywództwo w stadzie. Osobniki Alfa zawsze zachowują się w ten sposób, kiedy wracają z polowania. Poprzez fizyczne umieszczanie się powyżej innych członków stada, poprzez wspinanie się na ich głowę, kark czy barki, okazują im w ten sposób przywiązanie, ale też i własną siłę. Informacja, jaką wysyłają w ten sposób, jest prosta i jednoznaczna - wiem, jak cię ujarzmić, a w razie konieczności nawet zabić. Lepiej więc będzie jak poddasz się i uznasz moją władzę nad tobą. Aby uporać się z problemem, jaki stwarzało zachowanie Simmy'ego, musiałam uciec się do zachowań, które by wyrażały równie mocne przesłania. W zasadzie oduczenie psa skakania jest stosunkowo łatwe przy użyciu mojej metody. Wystarczy, że nie będziemy reagować na to, co robi pies. Jeżeli skacze na nas, należy cofnąć się i bez słowa odejść od niego. Jeżeli wokół nas jest zbyt mało miejsca na to albo pies jest wyjątkowo natrętny, należy zasłonić się ręką i delikatnie odsunąć psa od siebie. Należy zwracać szczególną uwagę na to, aby nie odzywać się do psa, ani nie patrzeć na niego. Zachowanie takie ma pokazać, że nie uznajemy jego przywództwa. Jak wspomniałam, wyczyny Simmy'ego nawet mnie wprawiły w osłupienie. Nie pozwoliłam jednak, aby to wytrąciło mnie z równowagi i zaczęłam tak, jak robię to zawsze. Kiedy weszłam do ich domu, ostentacyjnie zignorowałam jego samego, jak i to, co robił. Nie powiem, żeby było to łatwe, były chwile kiedy podskakiwał tak wysoko, że jego nos miałam tuż przy swojej twarzy. Pamiętam, że w tym momencie Alan stracił cierpliwość - chwycił Simmy'ego za obrożę i siłą chciał go ściągnąć na ziemię. Poprosiłam go jednak, aby tego nie robił. Jak zawsze chodziło mi o to, aby nie kontrolować w ten sposób psa, ale żeby pies sam zaczął się kontrolować. Chciałam, aby Simmy zaczął wreszcie robić to, czego od niego oczekiwano z własnej woli, a nie żeby to zachowanie było na nim wymuszane. Widziałam, że dla Alana powstrzymanie się od działania w takiej chwili było trudne, ale zgodził się ze mną i dalej słuchał tego, co miałam im do powiedzenia. Kiedy wyjaśniałam im, co będą musieli zrobić i jak się zachowywać, Simmy wciąż skakał przede mną jak nakręcana zabawka. Ja tymczasem spokojnie rozmawiałam z Alanem i Kathy tłumacząc im, że przede wszystkim nie powinni dać się wciągnąć w to, co robił ich pies. Za każdym razem kiedy Simmy zaczynał skakać, oni w taki lub inny sposób reagowali na jego zachowanie, co dla psa znaczyło, że nie tylko wyrażają na to zgodę, ale też uznają jego prawo do takiego właśnie zachowania. Z tym należało skończyć raz na zawsze! Kontynuując rozmowę, przeszliśmy do salonu. Simmy, idąc tyłem, wciąż skakał przede mną. Gdyby grał w filmie, jestem pewna, że za taki występ dostałby Oscara. Ja jednak chciałam, aby robił dokładnie to, co robił. Nie minęło bowiem dużo czasu, a w jego zachowaniu można było zauważyć zmianę. Najtrudniej jest poprawić zachowanie psów, które wykazują się ponadprzeciętną inteligencją. Takie psy zawsze zadają pytania w rodzaju: „dlaczego?", „a niby dlaczego mam robić to, co mi każesz?", „dlaczego nie mogę dalej robić tego na co mam ochotę?". Simmy bez wątpienia należał do takich psów. Kiedy zauważył, że jego zachowanie nie spotyka się z żadną reakcją zmienił taktykę i zaczął głośno szczekać na mnie. Alan i Kathy wyraźnie mieli już wszystkiego dość, widziałam, że robią wszystko, aby tylko nie zareagować w jakikolwiek sposób na to, co wyprawiał ich pies. Ja jednak w dalszym ciągu kompletnie ignorowałam zachowanie Simmy'ego, a jednocześnie zapewniałam biednych właścicieli, że wkrótce to, co robimy, przyniesie efekty. Po mniej więcej piętnastu minutach baterie Simmy'ego wyczerpały się. Kiedy przekonał się wreszcie, że jego wyczyny absolutnie na nikim nie wywierają najmniejszego wrażenia, dał za wygraną i poszedł sobie do drugiego pokoju. Gdyby to była druga wojna światowa to, co osiągnęliśmy można porównać z lądowaniem w Normandii. Wygraliśmy wprawdzie najważniejszą z bitew, ale do końca wojny było jeszcze daleko. Simmy bowiem wrócił do nas po mniej więcej dziesięciu minutach. W czasie tej przerwy z pewnością przemyślał wiele spraw, a teraz przyszedł sprawdzić, jakie tym razem wywrze wrażenie jego kolejna seria szczekania i podskakiwania. Tym razem jego skakanie trwało może ze trzydzieści sekund, szczekanie nieco dłużej, około minuty. Ponieważ dalej nie spotkał się z żadnym uznaniem z naszej strony, demonstracyjnie odwrócił się i znów poszedł do drugiego pokoju. Simmy przechodził teraz przez coś, czego świadkiem byłam wiele razy. Z pewnością musiał zauważyć, że w jego otoczeniu zaszła bardzo zasadnicza zmiana. Za każdym razem kiedy powracał do nas, robił to w nadziei, że uda mu się znaleźć jakiś słaby punkt u tych, którzy wyraźnie chcieli przejąć po nim przywództwo. Widziałam psy, które robiły to dziesiątki razy, zanim wreszcie poddały się i uznały wyższość drugiej strony. Za każdym razem kiedy wracały, aby sprawdzić, co się zmieniło, ich zapał wyraźnie gasł, na koniec zaś jedyne na co je było stać, to ciche, żałosne skamlenie, które miało być wyrazem protestu. Najważniejszą rzeczą, o której trzeba tu pamiętać jest to, aby zasadę pięciu minut stosować dopiero wtedy, kiedy pies wyczerpie już cały swój repertuar zachowań. W przeciwnym razie każda próba wpłynięcia na zachowanie psa spełznie na niczym. Przyszedł więc czas na to, aby Alan i Kathy sami zaczęli stosować wszystkie cztery elementy Amichien Bonding, aby w ten sposób mogli ustanowić swoje przywództwo wobec Simmy'ego. Zwłaszcza ciężko pracowali nad rym, aby uwolnić psa od poczucia odpowiedzialności za opiekowanie się każdym, kto do nich przychodził. W zależności od tego, kto ich odwiedzał, stosowali różne rozwiązania. Kiedy odwiedziła ich babcia, Simmy trzymany był w drugim pokoju, kiedy odwiedził ich brat Alana wystarczyło, że krótko został poinformowany w drzwiach jak ma się zachowywać wobec psa. Za każdym razem jednak kiedy Simmy zaczynał skakać, przestawano na niego zwracać uwagę. Zawsze dostawał więc ten sam sygnał: od teraz to nie do niego należało zajmowanie się każdym, kto przychodził do domu. Jego zadaniem było rozluźnić się i cieszyć życiem. Nikt nie był zainteresowany braniem udziału w jego występach jako skoczka. ,Jak wszystkie psy w takich sytuacjach, Simmy szybko pojął, co się zmieniło wokół niego. Wkrótce każdy, kto przychodził do Alana i Kathy, witany był przez ich psa krótkim spojrzeniem, jego skakanie skończyło się bezpowrotnie. I jestem pewna, że sam Simmy był bardzo zadowolony z tego, że miał więcej czasu na odpoczynek. Rozdział 12 Wróci, nie wróci - oto jest pytanie: Psy, które uciekają Możliwość przywołania psa, którego spuściliśmy ze smyczy, jest jedną z najważniejszych umiejętności, jaką powinien posiąść każdy właściciel psa. Umiejętność ta niejednokrotnie decyduje o życiu lub śmierci naszego psa. W sytuacjach takich widać wyraźnie, jak ważne jest to, czy nasz pies widzi w nas swojego przewodnika, kogoś, kto podejmuje najważniejsze decyzje i posiada największe doświadczenie. Na przestrzeni lat byłam często świadkiem wielu zdarzeń, gdzie brak kontroli nad psem mógł zakończyć się tragedią. Pamiętam szczególnie jeden taki przypadek. Pewnego ranka czekałam na ulicy na otwarcie przychodni, w której się leczyłam. Przychodnia ta znajdowała się blisko dużego osiedla mieszkaniowego przy bardzo ruchliwej ulicy. Nagle ujrzałam małego yorkshire terriera, który wybiegł z osiedla i gnał przed siebie w stronę ulicy. Za nim biegło troje dzieci, które krzykiem i machaniem rąk próbowały przywołać go do siebie. Nie dawało to jednak żadnych rezultatów - pies co jakiś czas przystawał, oglądał się za siebie, ale kiedy chłopcy zbliżali się do niego, zaczynał znowu uciekać. Ulicą pędziły liczne samochody, była to poranna godzina szczytu. Widziałam, że pies jest coraz bliżej ulicy. Zdawałam sobie sprawę, że natychmiast muszę coś zrobić. Najgłośniej jak mogłam krzyknęłam na biegnącą za psem trójkę dzieci. 7, pewnością musieli wziąć mnie za jakąś wariatkę, która nie wiedzieć czemu krzyczy do nich i wymachuje rękoma. Zdawali sobie chyba sprawę, że cała sytuacja wymknęła im się spod kontroli, ale na szczęście zareagowali na mój krzyk. Przede wszystkim kazałam im natychmiast zatrzymać się w miejscu i nie ruszać. Następnie krzyknęłam do nich, aby zawrócili i pobiegli w stronę domu, z którego wybiegli za psem. Ku mojej wielkiej uldze terier zauważył to i zatrzymał się dosłownie tuż przed samą jezdnią. Po chwili odwrócił się i sam pobiegł za dziećmi. Była to mrożąca krew w żyłach sytuacja. Nie miałam żadnej wątpliwości, że gdyby dalej gonili psa, ten wpadłby pod koła któregoś z samochodów. Oczywiście wtedy nie miałam czasu, aby wyjaśnić dzieciom, jaki błąd popełniły. Biegnąc za psem dawały mu do zrozumienia nie tylko to, że same biorą udział w zabawie pod tytułem „co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", ale utwierdzały też psiaka, że to on kierował całą tą zabawą. Należało więc jak najszybciej zakończyć zabawę i pokazać kto, kim kieruje. Mam głęboką nadzieję, że całe to wydarzenie czegoś je jednak nauczyło. W rzeczywistości bowiem pokazanie psu, czego się od niego oczekuje i jak ma się zachowywać w takich właśnie sytuacjach, jest dosyć łatwe. Jak zawsze wystarczy wiedzieć, co się robi i dużo cierpliwości, aby osiągnąć zamierzone rezultaty. Jednym z psów, którego pamiętam do dziś, był pewien bernardyn, imieniem Beau. Poznałam go, kiedy pracowałam w Yorkshire TV, ro-biąc program o psach. Wszyscy znamy bernardyny jako psy, które w górach pomagają w akcjach ratowniczych. Ze swoją słynną beczułką brandy przymocowaną do obroży te niezwykle psy potrafią w najbar-dziej niedostępnych miejscach odnaleźć ludzi przysypanych śniegiem, ogrzać ich swoim ciąłem, sprowadzić pomoc lub zaprowadzić w bez-pieczne miejsce. Beau jednak nigdy w górach nie był, nie miał też okazji odnaleźć nikogo. Był jednak bardzo szczególnym bernardynem, ponieważ to jego było bardzo trudno odnaleźć. ,Jego właścicielka, Heidi, większość czasu na spacerach w parku spędzała goniąc za swoim psem. Próbowała już chyba wszystkiego, aby móc go przywołać do siebie, ale Beau pozostawał głuchy na jej wołania. Była do tego stopnia zrezygnowana, że przestała nawet mieć nadzieję, że taki stan rzeczy ulegnie kiedyś zmianie. Kiedy wychodziła z Beau na spacer, trzymała go już nie na smyczy, ale na bardzo dłu-giej lince. Czuła, że nie ma już sił uganiać się za nim i nie może pozwolić na to, aby kolejny raz jej uciekł. Jako bardzo odpowiedzialny właściciel psa, Heidi zdawała sobie jednak sprawę, że takie rozwiązanie nie wychodzi jej psu na zdrowie. Jak wszystkie psy, Beau musiał się przecież przynajmniej raz dziennie porządnie wybiegać. Poprosiłam ją, aby mimo wszystko spuściła psa ze smyczy. Ciężkim krokiem, niczym słoń, ruszył przed siebie na zwiedzanie całego parku. Kiedy Heidi w pewnym momencie spróbowała przywołać go do siebie, efekt jej wysiłków był taki, jakiego należało się spodziewać, czyli żaden. Przywoływała go do siebie chyba z sześć razy, przy siódmym zrezygnowana dała znów za wygraną. Błędy, które popełniała, były dosyć pospolite. W domu Heidi widziałam, że wszędzie były porozstawiane miski z jedzeniem dla psa. Na spacerze biegała za Beau ilekroć spuściła go ze smyczy. Wszystko to sprawiało, że jej zachowanie odbierane było przez jej psa jako przyzwolenie na pełnienie roli przewodnika stada, a także jako akceptowanie takiej sytuacji. Pozwalała na to, aby to jej pies, a nie ona, wyznaczał reguły gry oraz kierował jej zachowaniem. Pierwszą rzeczą, jaką musiała zrobić Heidi, było rozpoczęcie stosowania czterech podstawowych zasad AB poprzez przypuszczenie frontalnego ataku na Beau, bombardowanie go właściwymi sygnałami. Musiała przede wszystkim odzyskać kontrolę nad psem na terenie własnego domu, aby później móc kontrolować jego zachowanie na spacerach. Na szczęście Beau okazał się bardzo pojętnym psem i zaczął szybko orientować się w tym, czego od niego wymagano. Podobnie jak wielu innym właścicielom, również Heidi trudno było pogodzić się z faktem, że przez jakiś czas nie mogła wychodzić z nim na spacer. Ja jednak zawsze zdecydowanie odradzam właścicielom wychodzenia na spa-cery w takich sytuacjach aż do momentu, kiedy oni i ich psy nie będą do tego właściwie przygotowani. Beau zajęło to nie więcej niż dwa tygodnie, aby zacząć reagować na zawołania Heidi tak w samym domu, jak i w ogrodzie. Heidi nauczyła się też takiego nagradzania zachowania jej psa, by zaczął on mieć pozytywne skojarzenia z tymże określonym zachowaniem. Następnym zadaniem było potwierdzenie przez Heidi pozycji, jaką zajęła w domu oraz to, by sama uwierzyła w fakt, że to ona jest teraz przewodnikiem i że to ona będzie kontrolować stado na polowaniach. Kiedy Heidi wyjęła z szuflady smycz, Beau stał się niezwykle ożywiony. Poprosiłam ją, aby natychmiast postarała się uspokoić sytuację. Powiedziałam jej, aby położyła smycz na stole i na chwilę wyszła do drugiego pokoju. Sygnał był jasny i wyraźny - pies przesadził w tym momencie, jego zachowanie nie zostało zaakceptowane i dlatego ona odwołuje polowanie. Chodziło o to, aby Beau zdał sobie sprawę z konsekwencji takiego zachowania. Kiedy wreszcie uspokoił się, Heidi przypięła smycz do obroży i poprowadziła psa w stronę drzwi. Bardzo ważne w tym momencie było to, aby to ona kontrolowała całą sytuację. Kiedy więc Beau już na zewnątrz zaczął ciągnąć za smycz poprosiłam ją, aby nie dała się wciągnąć w tę grę. Zamiast tego jej zadaniem było stać w miejscu, a po chwili obrócić się i zawrócić. Biednej Heidi zajęło, trzy albo cztery dni, zanim wreszcie mogła wyjść poza płot ogradzający jej posesję. Osiągnęła jednak najważniejsze - Beau zrozumiał, że ciąg-nięcie za smycz oznacza koniec spaceru i przestał sprawiać kłopoty, kiedy spacerował na smyczy. Teraz należało jeszcze bardziej podkreślić korzyści, jakie mógł odnieść pies, kiedy wracał na zawołanie. Poradziłam więc Heidi, aby przedłużyła swoją smycz o bardzo długą linkę. Następnie poprosiłam ją, aby stopniowo zaczęła ją przedłużać tak, aby Beau zatrzymywał się w odległości mniej więcej dwóch metrów od niej. Na tym etapie miała używać smakołyków jako zachęty do tego, aby pies przychodził do niej. Za każdym razem kiedy to zrobił, pozwoliłam jej przedłużać linkę o mniej więcej pół metra. Postępy, jakie czynił Beau, były naprawdę imponujące i wkrótce doszliśmy do końca linki, która liczyła dziesięć metrów. Pozwoliłam wtedy Heidi, aby uwolniła psa ze smyczy. Teraz zaczęliśmy przerabiać wszystko od początku, tym razem jednak z psem bez smyczy. Heidi zaczęła więc odwoływać psa z coraz większej odległości i szybko okazało się, że ciężka praca, której oddawała się w domu, przynosi teraz rezultaty. Wciąż zachęcany smakołykami, Beau przychodził do niej za każdym razem. Nie minęło wiele czasu, a zaczął przybiegać do Heidi z odległości dwudziestu, trzydziestu metrów. Po miesiącu ich wspólne spacery stały się tym, o czym Heidi zawsze marzyła - przyjemnością. Beau wracał do niej zawsze i chętnie. Dodatkową korzyścią z nowej sytuacji było to, że chodząc częściej na spacery Beau nabrał lepszej kondycji, poprawiło się jego zdrowie, a sam wydawał się o wiele szczęśliwszym psem niż poprzednio. Jedną z wielu rzeczy, których nauczyłam się w ciągu lat stosowania mojej metody jest to, że zawsze pozwala ona na otwartość i improwizację. Jedną z mocniejszych stron jest jej elastyczność, możliwość stosowania jej w bardzo różnych warunkach i sytuacjach życiowych. Wnosząc do niej nowe elementy, daje się ona łatwo stosować przy układaniu wielu ras, jak sama się o tym przekonałam, kiedy układałam swojego owczarka niemieckiego. Zauważyłam też, że im bardziej inteligentny jest pies, tym większy stawia opór, tym trudniej się z nim pracuje, trudniej osiąga zamierzone efekty. Psy takie chcą wiedzieć, dlaczego od nich wymaga się takiego, a nie innego zachowania. Wyjaśnia to też, dlaczego z takimi psami osiąga się lepsze wyniki, stosując moją metodę. One po prostu szybciej zauważają, jakie zachowanie przynosi im korzyści i dlatego łatwiej decydują się na jego zmianę. Niewiele jest ras, które swoją inteligencją przewyższają owczarki niemieckie. Jednym z najinteligentniejszych psów była Daily May, owczarek niemiecki z mojej hodowli. Była psem bardzo żywym, zawsze była świetnym kompanem do zabaw, a przy tym niezwykle inteligentna, szybko uczyła się i zawsze stanowiła dla mnie najlepszy dowód na to, jak znakomite wyniki można osiągnąć stosując moją metodę. Aż nagle, pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, postanowiła wystawić moje przywództwo na próbę. Uwielbiam zapakować wszystkie swoje psy do samochodu i wy-brać się z nimi poza miasto, gdzie długie godziny spędzamy na spa-cerach, podziwiając piękno krajobrazu. Pewnego dnia jednak, kiedy nadszedł czas powrotu, przywołałam do siebie psy i poprosiłam, aby zaczęły wskakiwać do samochodu. Wszystkie zrobiły to bardzo chętnie z wyjątkiem Daisy May, która ostentacyjnie odmówiła po-wrotu i nie zwracając najmniejszej uwagi na moje wołania dalej biegała po okolicy. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że jednym z rozwiązań w takiej sytuacji jest po prostu podnieść psa i silą umieścić go w samochodzie. Jak już to wyjaśniałam wcześniej, zawsze zależy mi na tym, aby wszystko co robi pies, robił to z własnej nieprzymuszonej woli. Chodzi mi o to, aby pies budował w sobie pozytywne skojarzenia z określoną sytuacją i na takiej podstawie zachowywał się w sposób, którego od niego oczekuję. Zmuszenie Daisy May silą do tego, aby wskoczyła do samochodu, wywołałoby w niej negatywne skojarzenie, dlatego zdecydowałam się na coś innego. Kiedy ona w dalszym ciągu była zajęta tylko sobą, po prostu wsiadłam do samochodu i odjechałam bez niej. Robiąc tak, dawałam jej wybór. Natura podpowiadała jej, że jej miejsce jest w stadzie, jej przetrwanie było uzależnione od niego. Czy wobec tego zachowaniem swoim decyduje się na opuszczenie stada i życie na własny rachunek? Mniej więcej dwadzieścia metrów dalej zatrzymałam samochód, wyszłam z niego i przywołałam ją ponownie. Podbiegła do nas, ale odmówiła wejścia do samochodu i w dalszym ciągu wołała myszkować po krzakach. Ponownie wsiadłam do samochodu, ale tym razem odjechałam o wiele szybciej i dalej. Pytanie, jakie swoim zachowaniem stawiałam jej, było proste i wyraźne: czy jesteś pewna, że chcesz wieść samotne życie, zostać z samą sobą? Wtedy zobaczyłam ją we wstecznym lusterku jak galopem biegła za samochodem. Tym razem kiedy kolejny raz zatrzymałam się, bez chwili namysłu wskoczyła do samochodu i dołączyła do reszty psów. Oczywiście nagrodziłam ją specjalnym smakołykiem za taką decyzję i za takie rozsądne zachowanie. Praca z psami innych ludzi nauczyła mnie, że lekcja, jaką dostała Daisy May, powinna być jak najszybciej powtórzona, aby wzmocnić pozytywne skojarzenie. Dlatego też następnego dnia pojechaliśmy wszyscy dokładnie w to samo miejsce i powtórzyłam całą sytuację. Kiedy ją zawołałam, Daisy May znów odmówiła wejścia do samochodu. Ja jednak nie zamierzałam dać się wciągnąć w jej grę i tym razem wsiadłam do samochodu bez niej i naciskając pedał gazu szybko odjechałam od razu na całkiem sporą odległość. 7atrzymałam się dopiero po jakichś dwustu metrach w szczerym polu. Podkreślam to, ponieważ ważne w takich sytuacjach jest to, aby w pobliżu nie było żadnej ruchliwej drogi czy ulicy. Jak poprzednio, Daisy May rzuciła się w pogoń za nami. Kiedy otworzyłam jej drzwi, natychmiast wskoczyła do samochodu. Wiedziałam, że nie będę już więcej musiała powtarzać tej lekcji. Od tej pory była psem, który pierwszy wskakiwał do samochodu, kiedy kończyliśmy wycieczki i przychodził czas powrotu do domu. Rozdział 13 Pies kontra pies: Jak pogodzić z sobą psy, które się nie lubią Kilka lat temu, kiedy badałam podobieństwa w zachowaniu współczesnych psów domowych i dzikich wilków, natrafiłam na niezwykle interesujący film dokumentalny. Film ten opowiadał o stadzie szarych wilków żyjących w Parku Narodowym Yellowstone, w stanie Wyoming. Ameryka Północna jest wprawdzie krajem, gdzie wilki występują w dużych ilościach, jednak w parku Yellowstone nie spotykano ich przez ostatnie sześćdziesiąt lat. W pewnym okresie wprowadzono na teren parku stado wilków w nadziei, że zadomowią się tam na dobre. Film śledził losy tego stada i postępy, jakie czyniło w zadomowieniu się w Yellowstone. Film ten miał ogromny wpływ na mój sposób myślenia, a także po-zwolił mi zebrać w jedną całość pomysły, na których dziś opiera się moja metoda. Szczególne wrażenie wywarły na mnie sceny ukazujące zachowanie się wilków w sytuacji, kiedy były zmuszone znaleźć sobie nowego samca Alfa. Poprzedni samiec Alfa zginął od kul myśliwych, całemu stadu przewodziła jedynie samica Alfa. W pewnym momencie na horyzoncie pojawił się samiec z sąsiedniego stada z wyraźnym zamiarem zajęcia uprzywilejowanej pozycji w nowym stadzie. To, co nastąpiło potem, było niezwykle fascynujące. Przybysz początkowo trzymał się z daleka od nowego stada i krążąc wokół niego przeciągle wył. W ten sposób sprawdzał, czy odpowie mu charakterystyczne, niskie w tonie, basowe wycie samca Alfa. Kiedy odpowiedź taka nie nadeszła, zdobył się na odwagę i przekroczył granice terytorium drugiego stada. Jego pojawienie się na nowym terytorium wywołało zdecydowane, a nawet agresywne zachowanie ze strony członków stada. Na zmianę wilki podbiegały do intruza i próbowały odstraszyć go od siebie. Ich intencje wyrażały się przede wszystkim w bardzo charakterystycznych postawach i pozach, jakie przyjmowały. Przypominało mi to rdzennych mieszkańców Ameryki, którzy w obawie przed potencjalnym wrogiem rzucali mu pod stopy włócznie. Po każdym ataku wilki wycofywały się, by po chwili ponownie odpędzić intruza. Wroga postawa wobec śmiałka wyrażana była przede wszystkim w języku ciała. Przez cały ten czas przybysz z zewnątrz pozostawał bardzo pewny siebie, nie okazywał żadnych objawów lęku czy podporządkowania, podchodził coraz bliżej do stada. Aby pokazać, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia, przyjaźnie machał ogonem. Cała ta ceremonia trwała ponad sześć i pół godziny aż nagle stało się coś niezwykłego. Zachowanie wilków zmieniło się, przestały odstraszać przybysza i jeden po drugim zaczęły podchodzić do niego. Pretendent do roli przewodnika znalazł się w sytuacji „wszystko albo nic". Gdyby się załamał, poddał czy okazał najmniejszy nawet przejaw słabości, wilki niewątpliwie zabiłyby go. Tymczasem on nie popełnił tego błędu i dlatego odniósł zwycięstwo. Kiedy każdy z członków stada oddał mu hołd, podeszła do niego samica Alfa. Jako ostateczny przejaw zwycięstwa nowy przywódca stada położył przednią łapę na jej plecach, a swoją głowę na jej karku i pozostał w tej pozycji przez nie więcej niż trzydzieści sekund. Wystarczyło to jednak, aby wszyscy spostrzegli, że nastąpiła istotna zmiana w stadzie, powstał nowy układ, on sam stał się nowym przywódcą stada. Był to doprawdy wyjątkowy, przepiękny przykład czystości i siły matki natury. Całe stado przywitało swego nowego przywódcę zbierając się wokół niego, wyraźnie zadowolone z faktu, że porządek i struktura stada zostały na nowo ustalone. Współczesny pies dawno temu opuścił wilcze stado, ale instynkty, które kierowały życiem w takim stadzie, nigdy go nie opuściły. Psy, które żyją z nami pod jednym dachem, dalej zachowują się jak wilki, na swój sposób codziennie przechodzą przez proces opisany wyżej. I chyba nigdzie nie jest to bardziej widoczne jak w jednej z najczęstszych sytuacji, z jakimi mają do czynienia właściciele - moment kiedy spotykają się ze sobą dwa obce sobie psy. Jak chyba każdy właściciel psa, uważam atakowanie mojego psa przez innego za jedną z najgorszych rzeczy, jaka może mi się przytrafić. Psy potrafią wyrządzić sobie bardzo wiele krzywdy okropnie pokaleczyć się, zadać sobie rany z których często jest bardzo trudno „wylizać się". Kiedy dwa psy walczą ze sobą, to im więcej ran doznaje pies, to tym bardziej cierpi dusza jego właściciela. Jak bardzo jest to prawdziwe, przekonałam się w przypadku Christine, którą poznałam kiedy prowadziłam program w telewizji. Christine wynajmowała niewielki dom na wsi, gdzie przeniosła się wraz z dwoma psami - łaciatym, podobnym nieco do border-collie Basilem i Tess, małym czarnym kundelkiem. Źródłem problemów, z którymi zwróciła się do mnie Christine, był jednak inny pies, duży, brązowy mieszaniec rottweilera, imieniem Reggie. Był on „częścią wyposażenia" wynajętego przez nią domu. Christine umówiła się z właścicielami domu, że kiedy się tam wprowadzi, to zaopiekuje się również jego stałym lokatorem. Rottweilery, jak wiemy, często cieszą się nie najlepszą opinią. Osobiście spotkałam wiele bardzo miłych przedstawicieli tej rasy, ale myślę, że powinniśmy pamiętać, iż jest to rasa, która została wyhodowana w Niemczech i w Szwajcarii do obrony stad bydła. Reggie był niewątpliwie przykładem psa, który ze swej roli stróża i obrońcy wywiązywał się w sposób szczególny. Trzymany był na łańcuchu, którego drugi koniec ślizgał się po drucie rozpiętym nad podwórkiem. Tak na marginesie - osobiście nigdy nie mogłam zrozumieć, o co ludziom chodzi, kiedy w ten sposób postępują z psem. Nie wiem, po co ograniczać mu wolność, skoro taki pies samym swoim wyglądem potrafi wystraszyć każdego. Zwłaszcza Reggie wyglądał i zachowywał się jak naprawdę groźna bestia. Problem Christine polegał na tym, że Basil należał do tych nielicz-nych psów, na których groźny wygląd Reggiego nie robił najmniejszego wrażenia. Kilka razy zdarzyło się, że wymknął się z domu, pobiegł na teren, którego pilnował Reggie i stoczył z nim kilka zaciekłych walk. Na pewno każdy z nas spotkał się kiedyś z sytuacją, kiedy to maleńki yorkshire terrier wyrwał się właścicielowi, aby stoczyć walkę z o wiele większym od niego owczarkiem niemieckim, albo jamnika rwącego się do boju z dobermanem. Psy bowiem, w przeciwieństwie do ludzi, zdają się nie uwzględniać różnicy w wielkości, kiedy dochodzi do sytuacji konfliktowych. Jest to kolejny przykład tego, że świat psów wygląda nieco inaczej, kiedy patrzymy na niego z naszej ludzkiej perspektywy. W tym przypadku wszystko wskazywało na to,` że Basil uważał siebie również za co najmniej rottweilera. Niestety, fakty mówiły co innego - rozmiary obu psów różniły się znacznie, Reggie był co najmniej dwa razy większy od Basila. Ponieważ był uwiązany, jedyną możliwością, jaką miał w trakcie konfrontacji, było bronienie się za wszelką cenę. Skutek tego był taki, że Basil coraz bardziej przypominał poszarpaną starą lalkę - jego uszy, łapy i tułów nosiły liczne ślady stoczonych pojedynków. Również na ciele Reggiego widać było liczne ślady po kontaktach z Basilem, wyglądało to trochę tak, jakby oba psy zamierzały kiedyś rozszarpać się na kawałki. Pragnę w tym miejscu wyraźnie podkreślić, że za pomocą mojej me-tody nigdy nie oduczy się żadnego psa agresji. Jak wyjaśniałam to już wcześniej, odruch gryzienia jest aktywnością, której po prostu nie można psa oduczyć, stanowi on istotny element jego psychiki, jego osobowości, niejako kształtuje on psa jako psa właśnie. Często porównuję psy do Rambo z filmu ,„Pierwsza krew". Pozostawiony w spokoju, Rambo wiedzie żywot bardzo przeciętnej i spokojnej osoby, która nie zawadza nikomu. Kiedy jednak musi się bronić, odzywa się w nim natura wojownika, staje się nieobliczalny i nie do powstrzymania. Dlatego powinniśmy być bardzo ostrożni, istnieją bowiem psy które podniecone walką potrafią wyrządzić ludziom dużą krzywdę. Rasy takie jak pit bullterrier zostały specjalnie wyhodowane do walki i kiedy dochodzi do głosu ich prawdziwa natura, stają się trudnymi do opanowania bestiami. Moja metoda nie usuwa tych podstawowych instynktów drzemiących w psie i to bez względu na rasę. ,Jedyne co za jej pomocą można osiągnąć, to takie panowanie nad psem, które nie dopuszcza do sytuacji, w których wojownicza natura ma okazję dojścia do głosu. Niestety niewiele mogłam zrobić z Reggiem, ponieważ Christine nie udało się uzyskać zgody jego właścicieli na to, abym mogła pracować z ich psem. Będąc właścicielami domu, który odnajmowali, chcieli mieć psa stróżującego, który spełniałby swoje obowiązki przez 24 godziny na dobę. Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z Basilem. Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, od razu zauważyłam, że zachowuje się jak pies, który aspiruje do zajęcia pozycji osobnika Alfa. Jego zachowanie było wręcz klasyczne dla takich sytuacji - ciągnął za smycz, skakał na wszystkich, często szczekał. Był więc przekonany, że to on jest odpowiedzialny za wszystko. Wyrobił nawet w sobie okropny nawyk wskakiwania na stół kuchenny po to, aby lepiej widzieć, co dzieje się wokół niego, zwłaszcza za oknem. Kiedy Christine zaczęła pracę nad Basilem, poprosiłam ją, aby zwracała szczególną uwagę na to, żeby dwa psy nie spotykały się i aby starała się trzymać Basila z dala od tej części podwórka, którą Reggie uważał za swoją i której pilnował Chodziło o to, aby dwa psy nie miały okazji spotykać się ani nawet widzieć się nawzajem. Kiedy wszystko było gotowe, wyszłyśmy z Basilem na podwórko. "trzymałam go nie tylko na samej smyczy, ale także w szelkach. Wiem, jak bardzo w takich sytuacjach psy potrafią podniecić się, wolałam więc mieć pewność, że w razie czego nie wyśliźnie nam się z obroży. Aby lepiej przygotować się do tego co miało nastąpić, zamknęłyśmy Reggiego w szopie. Kiedy znalazłyśmy się w tej części podwórka, której pilnował Reggie, pozwoliłyśmy mu wyjść z szopy. Oczywiście Reggie cały czas był na łańcuchu. Następnie uklękłam obok Basila i spokojnie, ale zdecydowanie przytrzymywałam go przy sobie w odległości mniej więcej pięciu, sześciu metrów od końca łańcucha, na którym był umocowany Reggie. Tak na marginesie - do dziś nie wiem, jak to się stało, że nigdy nie urwał się z tego łańcucha. Reggie natychmiast ruszył w stronę Basila, a ten chciał odpowiedzieć mu tym samym, ale ja robiłam wszystko, aby przytrzymać go przy sobie. Oba psy najwyraźniej miały ochotę porozrywać się na strzępy. Ale tak długo jak tylko sygnalizowały swoje zamiary wobec siebie, ja robiłam wszystko, aby nie doszło między nimi do bezpośredniego kontaktu. Po jakimś czasie oba psy uspokoiły się i zmęczenie awanturą dało znać o sobie. Wzajemne straszenie się nie trwało sześć i pół godziny, tak jak to miało miejsce u wilków, tym dwóm psom wystarczyło około piętnastu minut. Kiedy oba psy skończyły swoje występy, Christine, tak jak to wcześniej uzgodniłyśmy, pojawiła się z dwiema miskami jedzenia dla każdego z psów. Sygnał, jaki tym samym wysyłałyśmy, był dwojaki. Chciałyśmy, aby nabrały pozytywnych skojarzeń z fak-tem, że są niedaleko od siebie, a także zauważyły, że pozytywne sko-jarzenie pojawia się wtedy, kiedy oba uspokajają się i nie wykazują wobec siebie agresji. Nie mogę powiedzieć, że odniosłyśmy natychmiastowy sukces, właściwie to do tej pory nie wiem, czy psy przestały widzieć w sobie wrogów. Nie był to problem, który można było rozwiązać szybko, psy rywalizowały przecież ze sobą przez dosyć długi okres. Kontakt nawiązany z Basilem owocował jednak i on sam zachowywał się o wiele spokojniej w konfrontacji z Reggiem. Przestały się z sobą gryźć, Basil przestał być wożony do weterynarza na szycie ran. Gdybym mogła jeszcze popracować z rottweilerem, to jestem pewna, że oba psy nauczyłyby się jak w pokoju i wzajemnym poszanowaniu żyć obok siebie. Niestety, nie było to możliwe. Liczę jednak na to, że wizyty Basila u weterynarza skończyły się raz na zawsze. Bez względu na to jak dobrymi jesteśmy kierowcami, to kiedy siadamy za kierownicą zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że możemy spotkać na drodze kogoś, kto w ogóle nie powinien prowadzić samochodu, po-nieważ nie nadaje się do tego. Przed podobnym ryzykiem staje też każ-dy właściciel, kiedy wychodzi ze swoim psem na zewnątrz. Spacery z psem przynoszą nie tylko wiele radości, ale są też bardzo socjalizującą aktywnością. Osobiście nawiązałam bardzo dużo znajomości, kiedy wychodziłam ze swoimi psami na spacery. Niestety, smutną stroną tego jest fakt, że wcześniej czy później niemal każdy z nas napotyka na swojej drodze psy, które są agresywne w stosunku do naszego psa. Z przykrością muszę powiedzieć, że często nic nie możemy z tym zrobić. Nie wszyscy bowiem właściciele psów są odpowiedzialni, nie wszystkim zależy na umiejętności takiego porozumienia się z psem i takiej nad nim kontroli, jakie spotykam u właścicieli, którzy proszą mnie o pomoc przy rozwiązywaniu problemów. Odpowiedzialni właściciele często stają się ofiarami tych ludzi, którzy mają zupełnie odmienny sposób obchodzenia się z psami. Pomijając wszystko inne, faktem pozostaje to, co powiedziałam już wcześniej - nie jesteśmy w stanie oduczyć psa gryzienia, nie jest możliwe zabronienie mu uciekania się do instynktownego zachowania, kiedy w sytuacji zagrożenia, nie mogąc uciec, gryzie w samoobronie. Dlatego moja najlepsza rada to prośba do właścicieli psów, aby robili wszystko, co tylko w ich mocy, aby unikać sytuacji, w których może dojść do bezpośredniej konfrontacji dwóch psów. Można zrobić naprawdę bardzo wiele, aby nasz podopieczny nie przekształcił się w psa agresywnego. Jak zawsze wszystko zasadza się na naturze psa i prawach, którymi rządzi się życie w wilczym stadzie. Na wolności poszczególne stada wilków robią wszystko, aby unikać spotkań z innymi stadami wilków. Zapamiętałość, z jaką znaczą granice swego terytorium i miejsca, gdzie polują, służy upewnieniu się, że każde stado będzie starało się pozostawać tylko w granicach swojego terytorium. Przypadki kiedy stada przekraczają tak wyznaczone granice i kiedy dochodzi do konfrontacji, są bardzo rzadkie. Jeżeli uwzględnimy ten fakt, to o wiele łatwiej będzie nam zrozu-mieć, jak czymś nienaturalnym dla domowego psa jest kontakt z psem należącym do innego niż on sam stada. Pamiętajmy, że dla współczesnego psa jego stado może składać się jedynie z niego samego i jego właściciela. Dla psa, który uważa się za przewodnika stada, każde spotkanie z innym psem może oznaczać potencjalne niebezpieczeństwo. Dlatego jeżeli dojdzie do konfrontacji, zrobi on wszystko, aby stanąć w obronie tych, za których czuje się odpowiedzialny. Jego obawa przed obcym psem może być tym większa, im bardziej za swoje uznaje jakieś terytorium, np. park, do którego zazwyczaj chodzimy z nim na spacery. Wtedy nie tylko broni on członków swego stada, ale broni także swojego terytorium. Aby przezwyciężyć problemy, jakie mogą się z tym wiązać, zalecam wszystkim psom, z którymi mam do czynienia, żeby przeszły najpierw przez proces, który nazywam „kontakty międzystadne". Właściciele psów mogą się z łatwością nauczyć jak go realizować, kiedy wychodzą z psami na spacer. Chodzi o to, aby stopniowo przyzwyczajać psy do tego, że na spacerach spotyka się inne psy i ich właścicieli, ale kontakty takie nie muszą wcale kończyć się konfrontacją. Ostatecznym celem, jaki chcemy osiągnąć, jest takie ułożenie psa, aby stał się tak obojętny wobec innych psów, jak współczesny człowiek jest obojętny wobec drugiego człowieka. Kiedy więc pies spotyka na swojej drodze innego psa, to zawsze proszę ich właścicieli, aby oni sami nie zwracali uwagi na drugiego psa. Kiedy pies pójdzie w ich ślady i pozwoli drugiemu psu przejść spokojnie obok nich, należy natychmiast nagrodzić go smakołykiem. W ten sposób pomagamy psu zbudować pozytywne skojarzenia z określoną sytuacją. Aby cały proces przebiegał bez większych problemów, musi oczywiście opierać się na tym, co wcześniej wypracowaliśmy w domu. Przede wszystkim właściciel psa musi być odbierany przez niego jako przewodnik stada, którego pies zaakceptował i któremu bezgranicznie wierzy. Jak już wspomniałam wcześniej, bez względu na to, ile czasu i pracy poświęciliśmy naszemu psu, to i tak nie będziemy nigdy mieli wpływu na to, jak zachowują się psy innych ludzi. Często jestem pytana, po jakim zachowaniu możemy poznać, że napotkany pies jest psem agresywnym. Ludzie - co chyba jest zrozumiałe - chcą wiedzieć, czego mogą się spodziewać po psie, którego jeszcze nie znają, na jakie znaki i sygnały powinni zwracać uwagę jeszcze zanim dojdzie do konfrontacji, kiedy warczenie przeradza się w atak lub co może prowokować do takiego zachowania. Moja odpowiedź jest zawsze taka sama - należy przede wszystkim bardziej zwracać uwagę na właściciela niż na samego psa. Jeżeli właściciel napotkanego psa jest pogodny i rozluźniony, można być pewnym, że podobnie będzie się zachowywał jego pies. Jeżeli zaś spotykamy na swojej drodze właściciela, który dużo gestykuluje, ma-cha rękami, jest wyraźnie podenerwowany i ma duże trudności z utrzy-maniem swego psa na smyczy, to można być prawie pewnym, że po-dobnie zachowa się jego pies, że jest tak samo niezrównoważony. Ist-nieje duże prawdopodobieństwo, że pies prowadzony przez taką osobę może zaatakować innego psa. Maki atak jest chyba najlepszym spraw-dzianem naszej dominacji i przywództwa w stadzie. Ja jednak zawsze radzę, aby za wszelką cenę unikać takich konfrontacji. Jeżeli jednak dojdzie do niej, gorąco namawiam wszystkich, aby nie pogarszali sytu-acji poprzez wdawanie się w niepotrzebne utarczki słowne z właścicie-lem agresywnego psa. W takiej sytuacji dobrze jest, jeżeli przynajmniej jedna strona zachowa spokój i zimną krew. Warto raz jeszcze przypomnieć sobie Kiplinga i to, co powiedział o głowie. Często pytano mnie, dlaczego w takich sytuacjach nie polecam, aby po prostu wziąć psa na ręce. Powód, dla którego nie zalecam takiego zachowania, jest prosty - pies otrzymuje wtedy sprzeczne sygnały. Po pierwsze - pies wzięty na ręce znajduje się nagle na zupełnie innym poziomie niż ten, na którym rozgrywa się cała akcja, a tym samym trudno jest mu samemu ocenić sytuację. Po drugie - sam właściciel może zostać pogryziony przez atakującego psa. Dlatego uważam, że w takich sytuacjach najlepszym wyjściem jest okazanie silnego przywództwa i takie pokierowanie zachowaniem własnego psa, które będzie on mógł powtarzać w przyszłości, jeżeli zajdzie taka konieczność. Obawa przed agresywnymi psami bez wątpienia może odebrać każ-demu radość, jaką daje nam posiadanie psa. Często spotykałam się z takimi przypadkami, ale najlepiej zilustruje to przykład panny Artley, emerytowanej pielęgniarki, mieszkającej w malowniczym miasteczku nad brzegiem morza w Bridlington. Panna Artley była właścicielką dwóch przepięknych owczarków staroangielskich, Bena i Danny. Nie-stety, jej psy były wyjątkowo agresywne w stosunku do wszystkich psów, które spotykały na swoich codziennych spacerach. Były to wyjątkowo duże psy, każdy z nich ważył nie mniej niż pięćdziesiąt kilogramów, podczas gdy drobniutka panna Artley ważyła nie więcej niż czterdzieści pięć kilogramów. Miała więc ogromne trudności z utrzymaniem swoich psów na smyczy, branie na ręce nie wchodziło nawet w rachubę. Skutek tego wszystkiego był taki, że zupełnie nie dawała sobie rady, kiedy jej psy stawały się agresywne. Sprawy zaszły już tak daleko, że tuż przed telefonem do mnie mogła ze swoimi psami wychodzić na spacer tylko w takich porach, kiedy nie można było nikogo spotkać. Powiedziała mi, że zaczęła wychodzić z nimi o dwunastej w nocy, a potem jeszcze raz o piątej rano, bo tylko to gwarantowało, że jej psy nie spotkają innych psów na swojej drodze. Jestem pewna, że jak wiele innych osób nie bardzo była przekonana do mojej metody. Nie dziwią mnie takie postawy, rozumiem ludzi, którzy mają wątpliwości, co do skuteczności mojej metody. Na szczęście uda-ło mi się ją przekonać dosłownie w ciągu pięciu minut. Swoje psy panna Artley trzymała w ogrodzie. Nie tylko dlatego, że bardzo hałasowały, ale też dlatego, że jej mieszkanie było bardzo zadbane i pełne cennych pamiątek. Łatwo sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby jej psy zaczęły rozrabiać w takim mieszkaniu. Nie minęło jednak pięć minut od mojego przybycia, a udało mi się uspokoić Bena i Danny. Jak zawsze już od progu zaczęłam wysyłać sygnały, że to ja jestem przewodnikiem, a moja władza nad nimi jest absolutna. Wystarczyło to, aby po chwili Ben i Danny leżały najspokojniej w świecie na środku pokoju, pierwszy raz od sześciu lat od kiedy zamieszkały u panny Artley. Jednakże głównym problemem były tu spacery. Moje rozwiązanie było bardzo proste. Zadaniem, jakie postawiłam przed panną Artley, było unikanie wszelkich sytuacji, w których jej psy mogłyby spotykać na swojej drodze inne psy. Gdyby jednak tak się stało, poleciłam jej, aby za pomocą smakołyków starała się odwrócić ich uwagę od innych psów i przywołać je natychmiast do siebie. Kiedy, na przykład, szła z psami ulicą i widziała przed sobą inną osobę idącą z psem, poradziłam jej, aby przechodziła wtedy na drugą stronę. Kiedy już się tam znalazła, jej zadaniem było natychmiast nagrodzić psy smakołykiem. Zachowanie takie nie tylko usuwało niebezpieczeństwo konfrontacji z innymi psami, ale także pokazywało jej własnym psom, że ona jako przewodnik stada wzięła na siebie odpowiedzialność za decyzje, jak należy bronić stada. Jednocześnie zwracałam też pannie Artley uwagę na to, aby przez cały czas zachowywała spokój i nie denerwowała się. Problemów takich jak ten nie można oczywiście rozwiązać z dnia na dzień. Jak zawsze najważniejsze jest wcześniejsze nawiązanie właściwego kontaktu ze swoim psem. Bardzo często zalecałam, aby właściciel psa przećwiczył wszystko w domu i nie wychodził z nim na spacery przynajmniej przez tydzień. Dopiero takie przygotowanie gwarantuje, że będziemy mogli zapanować nad własnym psem w sytuacjach, w których rodzą się problemy. Agresywne reakcje psów na spacerach wynikają z tego, że zachowaniem takim starają się one odstraszyć potencjalnego wroga, mogącego zaatakować stado, którym się opiekują. Jeżeli przesuniemy je nieco niżej w hierarchii stada, wtedy o wiele łatwiej przyjdzie im zwracanie uwagi na to, co mówi do nich przywódca stada. Panna Artley zawierzyła mi i stosowała się do moich rad. Nie minęły dwa tygodnie, a mogła spacerować ze swoimi psami w porach, które nie były już tak niewygodne dla niej. Jak bardzo zmieniło to jej życie przekonałam się, kiedy zadzwoniła do mnie rok później. Powiedziała mi wtedy, że właśnie wróciła ze spaceru po plaży, gdzie jej dwa psy beztrosko bawiły się z innymi psami z sąsiedztwa. Społeczność Bridlington wzbogaciła się więc o nowych członków. Rozdział 14 Opowieści niesamowite: Lęk przed dźwiękami Ludzie często zastanawiają się, dlaczego nie powinno się pozwalać psom na to, aby były przekonane, że to właśnie one są najważniejsze w całym stadzie. My, ludzie, jesteśmy tak wychowywani, że takie poczucie jest dla nas wartością pozytywną, daje nam ono siłę i wiarę we własne możliwości. Jeżeli więc degradujemy naszego psa w hierarchii stada, to czy tym samym nie pozbawiamy go czegoś pozytywnego, nie odbieramy poczucia siły i wiary w siebie? Gdyby świat, w którym żyjemy, został stworzony przez psy dla nich samych, to moja odpowiedź byłaby prawdopodobnie inna, ale tymczasem prawda jest taka, że to psy żyją w świecie, który my stworzyliśmy dla siebie po to, aby zaspokajał nasze ludzkie potrzeby. I tu właśnie zaczynają się wszystkie problemy. Dlatego też odpowiedź na powyższe pytanie - to zdecydowane nie. Każdy pies ma głęboko zakodowane w genach przekonanie, że tylko przynależność do grupy o wyraźnej hierarchii zapewni mu przetrwanie. Jeżeli jednak uważa, że to on stoi na szczycie tej hierarchii, to tym samym jest przekonany, że wie więcej i lepiej od każdego, kto zajmuje niższą pozycję w stadzie. Logika, jaką się tu kierują psy, jest więc prosta. Gdyby jakiś inny członek jego stada wiedział więcej od niego, to on zostałby jego przywódcą. Tak długo jak pies jest przekonany, że zajmuje tę uprzy-wilejowaną pozycję, tak długo czuje się w obowiązku podejmować decyzje w każdej sytuacji. Ale jak pokazuje to samo życie, pozwolenie psu na zachowywanie się w taki sposób jest bardzo niebezpieczne. Kiedy pies znajdzie się w niezrozumiałej dla niego sytuacji, sam zacznie tworzyć reguły, według których należy postępować. Porównanie z dziećmi nasuwa się samo. Bez względu na to jak inteligentne mamy dziecko, jak bardzo pewne siebie i pełne wiary w to, co robi, to przecież nigdy nie pozwalamy pięcioletniemu brzdącowi prowadzić naszego samochodu czy decydować, co trzeba kupić w supermarkecie. Dziecko w tym wieku nie jest jeszcze w stanie dać sobie rady w sytuacjach takich jak te, one przerastają ,jego możliwości. Różnica polega tu jedynie na tym, że pewnego dnia dziecko staje się dorosłe, psy zaś, jak już o tym wspominałam, całe życie pozostają przy nas szczeniętami. Nie możemy więc nakładać na nie takich obowiązków i oczekiwać odpowiedzialności za wszystko. Niebezpieczeństwa, jakie mogą pojawić się kiedy pies jest przekonany o swojej wyjątkowej pozycji w stadzie, są szczególnie wyraźnie widoczne w sytuacjach, w których pies napotyka dźwięki i kształty niezrozumiałe dla niego. Postrzega je wtedy jako potencjalne zagrożenie dla wszystkich członków stada. Pies taki potrafi na przykład zaciekle gonić przejeżdżający samochód lub niepokoić się odgłosem grzmotów. Tymczasem prawda ,jest taka, że w takich sytuacjach to pies znajduje się w niebezpieczeństwie i to jemu trzeba pomóc, a nie odwrotnie. Często sama byłam świadkiem podobnych zachowań. Widziałam psy, które dosłownie wpadały w szał na dźwięk przejeżdżającego obok samochodu czy ciężarówki, wyły lub szczekały bez przerwy w czasie burzy z piorunami czy wybuchów sztucznych ogni. Na pewno słyszeliśmy też o psach, które rzucają się w stronę samochodu mającego problemy z zapłonem. Wbiegały na jezdnię i ginęły pod kołami samochodów. Wszystko to stanowi ogromne problemy, tak dla właścicieli, jak i dla samych psów. Wszystkie takie przypadki są przejawem tego samego problemu, a mianowicie niezdolności psa do udźwignięcia obowiązków, jakie niesie z sobą przewodzenie stadu. Problem jeszcze gorszym czyni fakt, że pies nie tylko nie jest przygotowany na dawanie sobie rady w takich sytuacjach, ale też zupełnie nie wie, jak ma się wtedy zachowywać, jak na nie reagować. Nic więc dziwnego, że jedyną reakcją, jaka mu pozostaje, jest wpadanie w panikę. Wiedzę, którą dziś posiadam, w większości zawdzięczam pracy z własnymi psami. Jeszcze kilka lat temu napawała mnie lękiem sama myśl 0 5listopada, Nocy Sztucznych Ogni w Zjednoczonym Królestwie. Jest to bez wątpienia najgłośniejszy dzień w roku. Mój dom przylega do dużego parku, w którym corocznie władze miejskie urządzają główny pokaz sztucznych ogni. Przez lata w czasie tych pokazów mój dom stawał się schronieniem dla śmiertelnie przerażonych psów z okolicy. Kiedy kilka lat temu zaczęły wybuchać fajerwerki, ktoś gwałtownie dobijał się do moich drzwi. Był to przechodzień, który na środku ulicy przed moim domem zobaczył siedzącego tam psa. Biedna psina była dosłownie sparaliżowana strachem. Ów pan myślał, że to mój pies, więc zapukał do mnie. Ubawiło mnie kiedy zobaczyłam, jak próbuje herbatnikiem zachęcić psa, aby opuścił jezdnię. Żadne jedzenie świata nie jest w stanie odwrócić uwagi psa w sytuacji, kiedy wokół niego wszystko wybucha i groźnie grzmi. Podeszłam do psa, ostrożnie wzięłam go na ręce i zaniosłam do domu. Później dowiedziałam się, że ma na imię Sophie. Cztery godziny przesiedziała bez ruchu w kuchni. Zostawiłam ją samą, stawiając obok jedzenie i wodę do picia. Trzy dni później od-nalazł się jej właściciel. W następnym roku historia się powtórzyła. Tym razem w moim domu pojawiła się czarno-biała suczka - border collie. Panicznie bojąc się fajerwerków najwyraźniej uciekła swoim właścicielom. Zabrałam suczkę do swojego samochodu i żeby ją uspokoić, specjalnie trzymałam włączony silnik i głośno grające radio. Po jakimś czasie uspokoiła się nieco. Na szczęście jej właściciel dowiedział się, gdzie pies się znajduje i wieczorem odebrał ją ode mnie. Dramaty związane z fajerwerkami nie ograniczały się bynajmniej tylko do psów innych ludzi. Wybuchy wprawiały w przerażenie zwłaszcza mojego małego beagla Kima. Pamiętam, że kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, po prostu wzięłam go na ręce i pieszczotami próbowałam uspokoić tę małą kruszynkę, trzęsącą się ze strachu. W następnym roku zapakowałam wszystkie swoje psy do samochodu i wyjechałam z nimi daleko za miasto. Dziś wiem, że moje zachowanie było takie samo jak wtedy kiedy moje dzieci zbudziły się pewnej nocy, ponieważ przestraszyły się przechodzącej nad miastem burzy z piorunami. W sytuacjach takich naszym naturalnym odruchem jest zebrać wszystkich podopiecznych wokół nas i pocieszać ich. Instynktownie zachowujemy się, jak Julie Andrews w filmie „Dźwięki muzyki", kiedy przytula do siebie małego Von Trappa i zaczyna śpiewać mu piosenki. Pamiętam, że ja sama pocieszałam swoje dzieci w czasie burzy mówiąc im, że to aniołowie w niebie grają w kręgle, więc nie trzeba się niczego bać. Po latach kiedy rozwijałam moją metodę, zorientowałam się jed-nak, że zachowywanie się w ten sposób wobec psów jest dużym błę-dem. To, co robiłam, było w istocie nagradzaniem sposobu, w jaki moje psy reagowały na nie znane im dźwięki i hałasy. Zauważyłam, że powinnam była robić coś zupełnie odwrotnego, a mianowicie kom-pletnie ignorować całą sytuację, a tym samym pokazać psom, że to, co słyszą, nie wiąże się z niebezpieczeństwem, ponieważ nie niesie z sobą żadnych konsekwencji. Stało się to dla mnie jasne, kiedy zro-zumiałam jak bezgranicznie pies potrafi wierzyć w przewodnika sta-da. Gdyby pies wybrał swojego właściciela na przewodnika stada, to tym samym wierzyłby, że taki przywódca wie wszystko lepiej od niego. Gdyby tak nie było, nie mógłby przecież być przewodnikiem. Zrozumiałam więc, że to, co powinnam okazywać swoim psom w takich sytuacjach, jest zwyczajne zlekceważenie wszystkiego, co dzieje się wokół, niezwracanie najmniejszej uwagi na hałasy, przede wszystkim zaś zachowanie spokoju. To tak jak u Kiplinga - należało nie tracić głowy w sytuacjach, w których inni ją tracili. Zauważyłam też, że pies, który ma bezgraniczne zaufanie do swojego przewodnika nie zwracającego uwagi na hałasy, sam zachowuje się podobnie i wcześniej czy później zaczyna je ignorować. Przekonałam się o rym, kiedy pracowałam z pewnym psem, który wpadał w panikę na dźwięk przejeżdżającego samochodu. Nie można się temu dziwić, wyobraźmy sobie, jak może się czuć pies, kiedy potwór w postaci samochodu lub ogromnej ciężarówki z potężnym hukiem przetacza się nagle kilka metrów od jego nosa. Potrafi to śmiertelnie wystraszyć niejednego psa. Spotkałam wielu właścicieli psów, którzy z tego właśnie względu nie zabierali ich na spacery w miejsca, gdzie było duże natężenie ruchu. Jeżeli ktoś taki mieszkał w pobliżu ruchliwej drogi, stawał się niemal więźniem we własnym domu. Niedługo po tym, jak zaczęłam wykorzystywać swoją metodę zgłosił się do mnie pewien starszy pan z przepięknym border collie imieniem Minty. Pies należał do jego syna, ale ów starszy pan opiekował się nim, ponieważ jego właściciel musiał wyjechać do pracy za granicą. Codziennie z rana i wieczorem starszy pan odwiedzał swoją żonę w domu opieki społecznej. Problem polegał na tym, że od kiedy zajął się Minty, nie mógł zabierać psa ze sobą, ponieważ ten wpadał w panikę na widok lub dźwięk każdego samochodu. Niestety, ulica, którą chodził do żony, była niezwykle ruchliwa. Często zdarzało się, że musiał wracać i zostawiać psa w domu. Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Pracę nad Minty zaczęłam w domu starszego pana przerabiając podstawowe cztery elementy mojej metody. Raz jeszcze pragnę zwrócić uwagę na to, jak ważne jest rozpoczęcie współpracy z psem w domu na jego terenie. Istnieją dwa powody po temu. Przede wszystkim - na własnym terenie pies zachowuje się naturalnie, jest sobą, kiedy wyprowadzamy go na zewnątrz jego zachowanie zmienia się diametralnie. Nawet psy, które w domu zachowują się beztrosko i są bardzo pewne siebie, poza domem potrafią nagle bać się zupełnie dziwnych rzeczy. Inna korzyść z pracy w domu płynie z tego, że sam pies i jego właściciel są cały czas w kontakcie i widzą, co robi druga strona, niczego przed sobą nie ukrywają. Sam właściciel czuje się bardziej swobodnie na swoim terenie, do wszystkiego podchodzi bardziej zrelaksowany. A im bardziej jest zrelaksowany, tym większe jest prawdopodobieństwo, że cały proces będzie przebiegał łagodniej i przyniesie lepsze efekty. W przypadku, który opisuję, opiekun Minty szybko zorientował się, co powinien robić. Ale ważniejsze od tego, co przerabialiśmy w domu, było to, jak Minty będzie się zachowywał na spacerach. Wymyśliłam więc następujący plan działania. Chodziło mi o to, aby za każdym razem kiedy Minty wychodziła na ulicę, kojarzyło jej się to z czymś pozytywnym, a nie miało skojarzeń negatywnych. Po mniej więcej godzinie pracy z Minty w domu, kiedy nawiązałam odpowiedni z nią kontakt, a moja pozycja jako przewodnika stada nie podlegała dyskusji, wzięłam ją na smycz i zdecydowałyśmy się na spacer. Ruch na ulicy był duży, ale dokładnie o to mi chodziło. Kiedy Minty na widok pierwszego nadjeżdżającego samochodu zaczęła się dener-wować, powiedziałam do niej: „Minty, do mnie" i podałam jej mały kawałek sera. Robiłam to za każdym razem, gdy nadjeżdżał jakiś sa-mochód. Kiedy zaś Minty nie przychodziła do mnie i zaczynała szcze-kać na samochody, wtedy przestawałam zwracać na nią uwagę. Chodziło o to, aby nie nagradzać zachowań, z którymi się nie zgadzałam. Nagradzałam ją tylko wtedy, kiedy reagowała na mój głos i podchodziła do mnie. Robiłam to przez cały czas, kiedy szłyśmy ulicą. Mimo bardzo dużego ruchu Minty wkrótce zaczęła zwracać większą uwagę na mnie niż na to, co działo się wokół niej. Ilekroć nadjeżdżał samochód Minty była bardziej zainteresowana mną niż tym, co działo się na ulicy. Po jakimś czasie zaczęłam ograniczać podawanie jej sera. Mimo to Minty wciąż zwracała uwagę tylko na mnie. Trwało to mniej więcej piętnaście minut, ale wystarczyło, aby wyrobić w niej pozytywne skojarzenia. Kiedy przekazałam Minty jej opiekunowi, ten po raz pierwszy mógł odwiedzić żonę z Minty u boku. Oczywiście nie tylko samochody, które mają problemy z zapłonem po-trafią denerwować nasze psy. W przypadku Bonnie, łaciatego mieszań-ca corgi z border collie, nawet dzwoniący telefon doprowadzał ją do szału. Jego właścicielka, Pat, zadzwoniła do mnie z prośbą o pomoc, ponieważ miała ze swoim psem jeszcze inne problemy. Bonnie okazy-wała klasyczne zachowanie charakterystyczne dla wszystkich psów, które cierpią na nerwicę - ciągnęła za smycz, skakała na ludzi i szczekała na nich. Dopiero kiedy rozmawiałam z Pat, zauważyłam, że Bonnie w bardzo specyficzny sposób reaguje na dzwoniący telefon. Pat powiedziała mi, że za każdym razem, kiedy dzwoni telefon Bonnie wpada w szał, zaczyna ciężko dyszeć, biegać po całym mieszkaniu, a nawet płakać. Jej zachowanie stawało się na tyle dziwaczne, że kiedy dzwonił telefon zaczynała lizać dywan, tak długo dopóki telefon nie zamilkł. A nawet kiedy przestał dzwonić, potrafiła to robić jeszcze przez piętnaście minut. Przypadek Bonnie bardzo mnie zainteresował. Kiedy odwiedziłam Pat po raz pierwszy, postanowiłam sprawdzić to wszystko i zadzwoniłam do niej z mojego telefonu komórkowego. Kiedy tylko pies usłyszał dzwonek telefonu, zaczął szaleć. Obserwując zachowanie psa, dowiedziałam się więcej nie tylko o samym psie, ale też o jego właścicielce. Zauważyłam bowiem, że Pat w takiej sytuacji zaczyna strofować psa, podenerwowanym głosem wykrzykuje do niej „uspokój się!". Zauważyłam również, że kiedy telefon zaczynał dzwonić Pat biegiem rzucała się w jego stronę, aby podnieść słuchawkę. Nie ulegało więc wątpliwości, że zachowania Pat jedynie pogarszały całą sytuację. Sposób, w jaki Bonnie reagowała na każdy telefon, wynikał z faktu, że uważała siebie za przewodnika stada, a dźwięk, jaki wydawał telefon, był dla niej sygnałem, że stadu, którym się opiekuje, zagraża jakieś niebezpieczeństwo. Sposób, w jaki na każdy telefon reagowała Pat, jeszcze bardziej podniecał psa i pogarszał całą sytuację. Obsesyjne lizanie dywanu było przejawem poczucia bezsilności psa. Zadaniem, jakie postawiłam przed sobą, było pokazanie Bonnie, że nie musi się niczym przejmować kiedy dzwoni telefon, że dźwięk dzwonka nie jest alarmem przed bitwą. Od pierwszej chwili kiedy weszłam, zaczęłam wysyłać Bonnie sy-gnały, które miały potwierdzić moje panowanie nad całą sytuacją. Kiedy upewniłam się, że w taki właśnie sposób mnie odbiera, wzię-łam ją na smycz, posadziłam obok siebie i zadzwoniłam z komórki do Pat. Kiedy rozlegał się dźwięk dzwonka, zachowaniem swoim nie okazywałam żadnego podniecenia. Pozostawałam w bezruchu przez dłuższą chwilę pozwalając, aby telefon dzwonił dalej. Bonnie była zaniepokojona i podniecona dzwoniącym telefonem, ale szybko zorientowała się, że nastąpiła wyraźna zmiana i wszyscy inaczej reagują na telefon. Aby nagrodzić jej zachowanie, podałam jej kawałek sera, jej ulubiony smakołyk. Bonnie była wprawdzie podniecona, ale siedziała przy mnie i mogłam kontrolować jej zachowanie. W ciągu następnej godziny dzwoniłam co piętnaście minut. Za czwartym razem Bonnie przestała zwracać uwagę na dzwoniący telefon. Po jej dotychczasowym zachowaniu nie było śladu, przestała także lizać dywan. Od tej pory, ilekroć telefon dzwonił, nie reagowała i zachowywała się poprawnie. Zbudowanie pozytywnych skojarzeń z określonym zachowaniem w sytuacji zagrożenia nie jest łatwym zadaniem. Nauczyłam się tego wychowując własne trzy szczenięta: jednoroczną Sadie, córkę Sashy, siedmiomiesięczną springer spanielkę Molly i jej pięciomiesięcznego przyrodniego brata, Spike'a Milligana. Kiedy zbliżał się 5 listopada, wieczór fajerwerków, pierwszy taki wieczór w życiu moich szczeniąt, postanowiłam zrobić wszystko, aby psy przeżyły ten dzień bez zbędnego stresu. Tego wieczoru nie wypuszczałam ich z domu, w kuchni, gdzie zazwyczaj odpoczywały, włączyłam telewizor, aby odwrócić ich uwagę od hałasu za oknem. Tuż przed rozpoczęciem imprezy wyszłam do ogrodu, żeby obejrzeć kolorowy spektakl na niebie. Niestety, przez nieuwagę zapomniałam zamknąć za sobą drzwi i nie minęła dłuższa chwila, a wszystkie trzy psy miałam obok siebie. Psy nie mogły chyba wybrać gorszego (albo lepszego) momentu - ze świstem w gorę poleciała właśnie pierwsza raca i rozbłysła tysiącem barw. Nie miałam jednak czasu, aby ją podziwiać. W momencie wybuchu psy wpadły w panikę, a najbardziej zdenerwował się Spike - przypadł do ziemi i zaczął się tulić do moich nóg. Sadie i Molly skuliły się w sobie i szeroko otwartymi oczami wpatrywały się we mnie najwyraźniej szukając pomocy. Miałam już na tyle duże doświadczenie, że wiedziałam, iż muszę w tej chwili zdecydowanie zareagować. Spojrzałam na psy z uśmiechem i spokojnie powiedziałam: „ta raca było wyjątkowo piękna, nieprawdaż" i w dalszym ciągu podziwiałam kolejne rozbłyski sztucznych ogni. Jak się okazało, wystarczyło to, aby psy przestały się denerwować. W chwilę później wszystkie trzy szczenięta wstały i odbiegły ode mnie. Następne pól godziny same z zaciekawieniem oglądały kolorowy spektakl na niebie. Rok później, kiedy zaczął się pokaz sztucznych ogni, wszystkie moje psy z zacięciem drapały w drzwi, aby jak najszybciej móc się znaleźć w ogrodzie. Myślę, że od tej pory 5 listopada jest jednym z ich najbardziej ulubionych dni w roku. Rozdział 15 Młode psy, stare sztuczki: Pierwsze kroki szczenięcia w nowym domu W swojej pracy zajmuję się przede wszystkim psami, które wymagają pomocy i swoim właścicielom sprawiają problemy od ciągnięcia za smycz począwszy, a na niszczeniu wszystkiego, co znajduje się w domu skończywszy. 7ródła wszelkich problemów należy szukać w przeszłości. Właściciele takich psów, często w dobrej nawet wierze, przez całe lata wysyłają do nich sygnały, na podstawie których psy wyrabiają w sobie błędne pojęcie o pozycji, jaką zajmują w hierarchii stada. Moim zadaniem w takich sytuacjach jest przywrócić równowagę w stadzie, pokazać, jakie sygnały należy wysyłać, aby zbudować nowy układ sił, dzięki któremu życie samych psów, jak również, ich właścicieli staje się łatwiejsze. Aby uniknąć problemów, jakie mogą pojawić się u dorosłego psa, pracę nad nim należy zacząć jak najwcześniej, już od pierwszych dni jego życia. Łatwiej jest pracować ze szczenięciem niż z dorosłym osobnikiem. Wiele osób jest zaskoczonych kiedy dowiadują się, że jestem często proszona o udzielenie pomocy właścicielom szczeniąt. Osobiście bardzo lubię pomagać w takich przypadkach. Z reguły prośby o pomoc pochodzą od osób, które są bardzo troskliwymi i odpowiedzialnymi właścicielami szczeniąt, którym zależy, aby ich wspólne życie układało się jak najlepiej już od samego początku. Aby dzielić swoje życie z innymi zwierzętami, dobrze jest wcześniej dowiedzieć się czegoś na ich temat. Niestety tylko nieliczni zadają sobie trud, aby to zrobić. Posiadam bardzo zdecydowaną opinię na temat tego, kto może, a kto nie może zostać właścicielem szczenięcia. Wiele osób najzwyczajniej w świecie nie nadaje się do tego, aby być właścicielem jakiegokolwiek psa, a cóż dopiero istoty tak kruchej i potrzebującej stałej opieki jak szczenię. Nigdy nie powinno się dawać dzieciom szczenięcia jako prezentu. Nie przepraszam za to, co powiedziałam. Jeżeli dziecko pragnie czegoś do zabawy, polecam rodzicom, aby kupili mu lalkę lub miniaturową kolejkę. Pies nie jest zabawką, nie jest rzeczą, którą można się bawić. Muszę przyznać, że w przeszłości mój pogląd raził wiele osób. Bardzo rzadko zdarza mi się, że oddaję szczeniaka z mojej hodowli ludziom, których widzę po raz pierwszy. Muszę być najpierw pewna tego, że oddaję psa w dobre ręce i nigdy nie odstępuję od tej zasady. Pamiętam, że odmówiłam kiedyś sprzedaży szczenięcia rodzinie, która przejechała trzysta kilometrów, aby zobaczyć się ze mną tylko raz. Innym razem odmówiłam sprzedania szczenięcia rodzinie, która chciała go kupić jako bożonarodzeniowy prezent dla dzieci. Kiedy im odmówiłam powiedzieli, że w takim razie pojadą gdzie indziej. Jestem pewna, że bez trudu by znaleźli kogoś takiego, istnieje bowiem wiele osób, dla których nie tyle liczy się dobro samego psa, ile korzyści materialne, jakie można osiągnąć z hodowli. Na szczęście ludzie, którym odmówiłam sprzedaży zrozumieli motywy, jakimi się kierowałam. Powody, dla których odmawiam sprzedaży szczenięcia jako prezentu gwiazdkowego, są proste: w podejściu do psa najważniejsze są spokój, cierpliwość, zdecydowanie i konsekwencja. Okres gorączkowych przygotowań do świąt jest bodaj najmniej odpowiednim czasem do wprowadzenia szczenięcia do nowego domu. Ludzie ci z uwagą przysłuchiwali się temu, co mówiłam i byłam bardzo zadowolona, kiedy wreszcie zgodzili się ze mną. Postanowili więc, że nie będą ze szczeniaka robić prezentu, za to przyjadą z dziećmi w dzień Wigilii, aby wszyscy mogli poznać swojego nowego przyjaciela i wytłumaczyć dzieciom, że będą go mogły zabrać do domu dopiero po świętach, kiedy życie wróci do normy. Mnie samej dało to też pewność, że naprawdę zależy im na posiadaniu psa i zrobią wszystko, żeby zapewnić mu jak najlepsze warunki i właściwe wychowanie. Kiedy oddawałam im psa w Nowy Rok, byłam pewna, że oddaję go w dobre ręce. Istnieje kilka podstawowych zasad, którymi należy się kierować przy zakupie szczenięcia. Po pierwsze, szczenię, które zabieramy do domu, nie może być młodsze niż osiem tygodni.[ Zgodnie z Regulaminem Hodowlanym Związku Kynologicznego hodowca może sprzedawać szczeni4ta siedmiotygodniowe.] Wiąże się to z naturą psa. Wszystkie szczenięta przychodzą na świat w naturalnym dla nich środowisku, jakim jest gniazdo, w którym się rodzą. To właśnie tam uczą się podstawowych umiejętności życiowych, rozwijają zachowania spo-łeczne i przyswajają język, jakim posługuje się psia rodzina. Odseparo-wanie szczenięcia od tego środowiska przed upływem ósmego tygo-dnia ma z reguły bardzo niekorzystny wpływ na jego późniejsze życie. Po drugie, po zabraniu szczenięcia z kojca, w którym się urodziło, najważniejsze jest pierwsze 48 godzin od przybycia do nowego domu. Należy stale pamiętać, że pies jest zwierzęciem stadnym i nagła zmiana domu jest dla niego równoznaczna z oddzieleniem od rodzinnego stada. Gniazdo, w którym rodzi się szczenię, daje mu poczucie bezpieczeństwa, a ono samo może oddawać się beztroskim zabawom z rodzeństwem. Nagle zostaje przeniesione w zupełnie nie znane mu środowisko, w miejsce, którego samo nie wybierało. W takiej sytuacji szczenię należy traktować inaczej, niż traktuje się psa dorosłego, w przeciwnym razie wyrządzimy mu więcej złego niż dobrego. Bez względu na to, jak bardzo kochający są nowi właściciele, taka zmiana miejsca jest dla młodego psa zawsze wielkim przeżyciem. Dlatego też uważam, że bardzo ważne jest nawiązanie jak najbliższego kontaktu ze szczenięciem już w ciągu pierwszych dwóch dni. Należy więc zrobić wszystko, aby jak najprędzej szczenię polubiło swoje nowe otoczenie i poczuło się w nim jak we własnym domu. Z tego też względu zalecam nawet, aby pierwszą noc w nowym domu spędzić razem z nim. Nie namawiam tu bynajmniej do zabierania psa do własnego łóżka. Rozwiązaniem bardziej praktycznym będzie położenie się obok szczenięcia na tapczanie lub kanapie i spędzenie u jego boku tej pierwszej nocy. Warto się zdobyć ten jeden raz na takie poświęcenie, ponieważ da to naszemu szczenięciu poczucie bezpieczeństwa w tym tak ważnym dla niego momencie. Taka razem spędzona noc buduje więź między szczenięciem a jego właścicielem, więź która przyda się już następnego dnia, kiedy będziemy pomagali mu poznawać nowe dla niego otoczenie. Jest rzeczą niezwykle ważną, aby szczenię od samego początku czuło się dobrze i bezpiecznie w nowym domu. To właśnie tu szczenię będzie karmione i pielęgnowane, to tu będzie miało swoje miejsce do spania. Jednocześnie już od pierwszego dnia staramy się w szczenięciu wyrabiać odpowiednie nawyki. Z powodów, do których jeszcze wrócę, nie polecam stosowania pozorowanego jedzenia. Pozostałe jednak elementy mojej metody należy wprowadzać najwcześniej jak to tylko jest możliwe. Najważniejszym elementem jest tu ustalanie właściwego porządku, jaki będzie panował w naszym stadzie, zwłaszcza w chwilach kiedy rozstajemy się ze szczenięciem. Wiem, że kiedy wracamy do domu z zakupów, bardzo trudno jest powstrzymać się od serdecznego i pełnego pieszczot witania się z garnącą się do nas puchatą kuleczką, ale niestety musimy w takiej sytuacji zacisnąć zęby, powstrzymać się przed tym i nie zwracać na szczenię żadnej uwagi. Sygnał, jaki w ten sposób wysyłamy szczenięciu, jest prosty i jednoznaczny - „pobawię się z tobą, ale nie w tej chwili, dam ci znać, kiedy przyjdzie czas na zabawę". Sygnały takie muszą być wysyłane już od pierwszych chwil, kiedy szczenię znalazło się u nas, a także wtedy, kiedy wraca ono nawet z pokoju obok lub nie widzieliśmy go jedynie przez kilka sekund. Na pierwszy rzut oka wygląda to na sprzeczność. Wiele osób często pyta mnie, jak można jednocześnie okazywać naszą miłość i przywiązanie do szczenięcia z jednej strony, a z drugiej narzucać mu tak sztywne reguły postępowania. Odpowiadam wtedy, że radość, jaka płynie z posiadania psa, który stosuje się do narzuconych mu przez nas reguł, jest o wiele większa niż ta, jaką daje nam pies nie stosujący się do żadnych zasad. Postępując w sposób, który tu polecam, nie odbieram nikomu radości z posiadania psa, przeciwnie - radość ta jest tym większa, im lepiej wiemy, jak i kiedy należy okazywać psu naszą miłość do niego. Reguła pięciu minut, którą polecam właścicielom, jest w przypadku szczeniąt wystarczającą ilością czasu, aby uzyskać zamierzony efekt. W przypadku dorosłych psów, które potrafią robić wszystko, aby tylko zwrócić na siebie uwagę, czas do uzyskania tego samego rezultatu często potrafi być o wiele dłuższy. Sama miałam do czynienia z sytuacjami kiedy zajmowało to od pięciu sekund do półtorej godziny. Dorosły pies potrafi w takich sytuacjach biegać wokół nas, wyć i szczekać w nieskończoność. Szczenięta nigdy nie zachowują się w ten sposób. Kiedy szczenię zadomowi się na dobre w naszym domu przychodzi czas, aby zacząć uczyć je przychodzenia do swojego nowego przewodnika stada. Nauka takiego zachowania może przy okazji być też wcale niezłą zabawą. Zabawne może być samo wybieranie imienia dla naszego psa, ale bez względu na to, na co się zdecydujemy, pamiętajmy, aby od samego początku używać tylko jednego imienia. Im bardziej przyjacielski na tym etapie jest stosunek właściciela do psa, tym lepiej. Polecam też, aby właściciele przywoływali do siebie szczenię tak często, jak to tylko jest możliwe i zawsze pamiętali o chwaleniu i nagradzaniu go za każde właściwe wykonanie jego poleceń. Nie oszczędzajmy na po-chwałach, tych nigdy nie jest za wiele. Jedną z przyjemności, jaką daje układanie szczenięcia, jest szyb-kość, z jaką one się uczą. Zauważyłam, że często wystarczy coś powtórzyć tylko trzy razy, a szczenię zaczyna orientować się, czego od niego chcemy. Podobnie jak to ma miejsce w przypadku dorosłych psów, jest bardzo łatwo zauważyć kiedy metoda Amichien Bonding zaczyna działać. Kiedy szczenię przystaje w miejscu i zaczyna machać ogonem albo siada z uwagą wpatrując się nam w oczy, możemy być pewni, że dokonało wyboru i właśnie nas obrało na przewodnika stada. Starając się stale podtrzymywać taki sposób widzenia naszej osoby przez szczenię, możemy proces budowania z nim właściwej więzi wzbogacić o nowe elementy. Nie polecam jednak wyprowadzania psa na spacery przed czternastym tygodniem życia, czyli przed końcem około dwóch tygodni po wszystkich szczepieniach. Szczenięta w tym okresie nie są jeszcze przygotowane na zetknięcie się z dużym i nie znanym im światem. Zamiast tego uważam, że jest o wiele lepiej zabierać je na specjalnie dla szczeniąt przygotowane place, gdzie nasz pies będzie mógł do woli biegać i bawić się z jego rówieśnikami w otoczeniu, które będzie mu przypominać dom rodzinny. Należy również jak najwcześniej zacząć naukę przychodzenia do nogi. Na początek najlepszym miejscem do tego będzie nasz dom i ogród. Rzeczą bardzo ważną jest pokazanie psu, że miejsce, gdzie czuje się najlepiej, jest zawsze przy boku jego właściciela. ,Jak zawsze, należy pamiętać o pochwałach i smakołykach. Jeżeli jednak szczenię próbuje wybiegać przed nas, powinniśmy poluzować smycz i pokazać mu, gdzie jest jego miejsce. W żadnym wypadku nie wolno szarpać się z nim czy ciągnąć za smycz. Szczenię szybko wszystko obróci w zabawę, a zabawa jest rym, co szczenięta lubią najbardziej. Pamiętajmy, że na zabawy przyjdzie czas nieco później. Teraz powinniśmy pokazać mu, że ma się zachowywać wedle zasad, które my określamy. Jeżeli nie zrobimy tego wystarczająco wcześnie, szczenię samo zacznie tworzyć zasady i stosować się do nich. Uważam również, że niezwykle ważny jest ton głosu, jakim właściciel zwraca się do psa. Nie powinien on w żadnym wypadku podnosić głosu czy krzyczeć na psa. Najlepiej jest mówić do psa głosem łagodnym, którego ton wyraża naszą życzliwość do niego. Przypominam każdemu, że pies jest naszym najlepszym przyjacielem, a do przyjaciół nie krzyczy się przecież, przeciwnie - mówi się do nich grzecznie i spokojnie. Kiedy pies reaguje na nasz spokojny głos, możemy jeszcze bardziej spuścić z tonu i spróbować porozumiewać się z nim niemal szeptem. Przyniesie to nam wiele korzyści. Jeżeli pies reaguje na nasz szept, to tym bardziej będzie zwracał uwagę na to, co mamy do powiedzenia wtedy, kiedy mówimy do niego podniesionym głosem. ,Jeżeli chodzi o zachowanie się przy drzwiach wejściowych, to szczenię powinno być od samego początku zupełnie lekceważone przez każdego, kto się w nich pojawia. Przynosi to podwójną korzyść - po pierwsze, łatwiej jest ignorować zachowanie małego psa, a po drugie, ukróci to wylewność, z jaką nasi goście witają się z przemiłym szczeniaczkiem. Zasadę tę należy stosować zawsze, nigdy nie wolno robić żadnych wyjątków. Ileż to razy słyszy się opinię, że szczenię nie jest tylko na Boże Narodzenie, ale na całe życie. Ta sama zasada odnosi się do mojej metody. Nie można jej stosować przez krótką chwilę, a potem o niej zapomnieć. Kiedy raz zaczniemy ją stosować, musimy to kontynuować przez cały czas. Wspominałam już o tym, jak wiele można nauczyć psa, kiedy przychodzi pora karmienia. W przypadku szczeniąt osiągnąć można jeszcze więcej. Należy jednak brać tu pod uwagę specyfikę szczenięcia i nieco zmienić sposób wykorzystania karmienia do nauki. Podstawowy cel, jaki chcemy osiągnąć, jest wciąż ten sam - pokazanie, że to my jesteśmy przewodnikiem stada. Ośmiomiesięczne szczenię jest jeszcze karmione cztery razy dziennie. Częste podawanie jedzenia wzmacnia sygnał, który wysyłamy szczenięciu. Pokazujemy mu, że to my dostarczamy stadu pożywienia, ponieważ zajmujemy w nim najwyższą pozycję w hierarchii. Dlatego też nie wydaje mi się, że potrzebne tu będzie stosowanie techniki pozorowanego jedzenia, o której pisałam wcześniej. Po co używać armaty, żeby zabić muchę... Należy również wykorzystać porę karmienia do nauczenia szczenięcia wielu innych pożytecznych zachowań. Jednym z najprostszych jest nauczenie go siadania. Jak już wspominałam wcześniej, siadanie na komendę jest jedną z najbardziej przydatnych umiejętności. Tak jak to opisywałam wcześniej, należy miskę z jedzeniem unieść nad głowę psa i powoli przesuwać ją do tyłu. Pies podążając za nią wzrokiem wcześniej czy później zacznie odruchowo przysiadać na zadzie. Pamiętajmy, że psy zawsze kierują się zasadą „a co ja będę miał z tego?", zasadą, która zakodowana jest w ich naturze. Nigdy nie mogę nadziwić się, jak szczenięta szybko się orientują, co przynosi im nagrodę, a co nie. Nic więc dziwnego, że sama nauka bardzo im się podoba. Rozdział 16 Gremliny: Jak radzić sobie ze szczeniętami, które sprawiają kłopoty Szczenięta już od pierwszej chwili, kiedy pojawiają się w naszym domu, stwarzają doskonałą szansę ku temu, aby nauczyć je właściwego zachowania. Niestety, jeżeli nie wiemy, jak z nimi postępować, ich pojawienie się w naszym domu zamiast radości przyniesie nam tylko same kłopoty. Często proszona byłam o pomoc przez właścicieli szczeniąt, którzy nie mogli nad nimi zapanować. Kiedy wchodziłam do ich domów, zastawałam widoki żywcem przeniesione z filmu o Gremlinach. Tydzień wcześniej właściciele takich szczeniąt jeszcze rozpływali się w zachwytach nad swoim nowym, puchatym przyjacielem, natomiast w chwili kiedy przychodziłam do nich, widzieli w szczenięciu jedynie małego potworka, który bezlitośnie demoluje całe ich mieszkanie. Prawda bowiem jest taka, że równie łatwo jest wychować dobrego, jak i złego psa. Kiedy ktoś pyta mnie jak wychować psa, który jest radosny i beztroski, a jednocześnie zrównoważony i dobrze ułożony, wtedy proponuję mu, aby odwrócił całe pytanie i zastanowił się nad tym, co powinno się zrobić, aby wychować psa, który zupełnie nie umie się zachować, psa który zawsze i wszędzie będzie sprawiał problemy. Prawdopodobnie do takiego psa należy mówić w języku, którego on zupełnie nie rozumie, prosić, aby robił to, czego nie jest w stanie zrobić, wysyłać do niego sprzeczne sygnały, co sprawi, że nigdy nie dowie się, co jest właściwym, a co niewłaściwym zachowaniem. Jednego dnia nagradza się takiego psa za to, że jest rozkosznym rozrabiaką, a następnego dnia karze się go za to samo zachowanie. Jest to dokładnie to, co robi wielu właścicieli szczeniąt, podczas gdy powinni robić coś zupełnie przeciwnego. Byle nieudacznik potrafi podporządkować sobie psa, ale tylko prawdziwy miłośnik psa potrafi dobrze wychować go i sprawić, aby taki pies był jednocześnie szczęśliwy i zadowolony. Najczęściej jestem proszona o rozwiązanie dwóch podstawowych problemów, a mianowicie kłopotów, jakie pojawiają się kiedy szczenięta zaczynają ząbkować oraz kłopotów, jakie pojawiają się kiedy zaczynamy przyuczać szczenię do zachowywania czystości w domu. Problemy takie pojawią się, ponieważ właściciele popełniają wiele nieświadomych błędów już na samym początku procesu uczenia szczenięcia właściwego zachowania. Problemy, które stwarzają bodaj najwięcej kłopotów, wiążą się z okresem ząbkowania, przez który przechodzą wszystkie szczenięta. Przyjrzyjmy się nieco bliżej temu, co dzieje się ze szczenięciem w tym okresie. W bardzo wczesnym wieku wyrastają mu pierwsze, ostre jak igły zęby. Nie spełniają one żadnej innej funkcji poza tą, że pozwalają szczenięciu wypróbować siłę swoich szczęk. Podobnie jak dzieci robią to poprzez wkładanie do buzi i gryzienie wszystkiego, co tylko napotykają na swojej drodze. Kiedy są jeszcze w kojcu, w którym przyszły na świat, podgryzają swoje siostry i braci. Rodzeństwo reaguje na takie zachowanie w bardzo prosty sposób - wydają z siebie krótki pisk i oddalają się od natręta. Kiedy szczenię przeniesione zostaje do naszego domu nie ma wokół siebie nikogo, kogo mogłoby podgryzać, dlatego zaczyna gryźć wszystko, co tylko wpadnie mu do pyszczka, np. palce właściciela. Moim zdaniem najlepszym rozwiązaniem problemu jest uczynienie z gryzienia zabawy. Jak już wspominałam, w swojej metodzie nie stosuję przemocy ani kar fizycznych, przeciwnie - uważam, że psy najszybciej i najlepiej uczą się w trakcie zabawy. Zwłaszcza szczenięta wykazują duże postępy w trakcie takiej nauki przy założeniu, że wiemy, jak mamy z nimi postępować. Dlatego zawsze namawiam właścicieli szczeniąt, aby zaopatrzyli się w dużą ilość zabawek, które szczenięta mogą gryźć i bawić się nimi. Są one swego rodzaju odpowiednikiem gryzaczków, jakie kupujemy niemowlętom. Szczenięta ząbkują przez okres około czternastu tygodni, zabawki takie będą więc bardzo przydatne. Wybór zabawek zostawiam właścicielom, może to być kawałek ręcznika lub grubsza linka, jak również gryzaczki dla szczeniąt, które bez problemu dostaniemy w każdym sklepie zoologicznym. Jedyne na co zwracam uwagę właścicieli, to rozmiar takich zabawek. Powinny być one na tyle duże, aby nie mogło ich połknąć szczenię ani dorosły pies. Jak bardzo przydatne są takie zabawki przekonamy się wtedy, kiedy szczenię zacznie gryźć to, czego nie powinno, np. nasze meble czy buty. Jeżeli przyłapiemy je na takim zachowaniu, powinniśmy odwrócić jego uwagę od tego, co gryzie, używając w tym celu jego zabawki, którą podrzucamy mu po to, by zainteresowało się bardziej nią niż naszymi meblami. Bardzo istotne jest również to, aby nie karać szczenięcia za jego naturalne zainteresowanie otaczającym światem, a jedynie nakierować jego naturalne zainteresowanie na inny obiekt. Odbieranie szczenięciu zabawki również odgrywa ważną rolę w jego edukacji. Zachowa-niem takim pokazujemy szczenięciu, że to my decydujemy, jaką za-bawką będzie się bawiło, jak długo trwa zabawa i kiedy się kończy. Oczywiście, jeżeli szczenię zapędza się w zabawie i za dużo sobie pozwala, trzeba mu przypomnieć, jak wygląda struktura stada i kto stoi na jego czele. Szczenięta na przykład uwielbiają ciągnąć zębami różne przedmioty, z wielkim zapałem też je gryzą. Zachowanie takie należy stłumić jeszcze w zarodku. Osobiście stosuję następującą metodę: jeżeli w trakcie zabawy szczenię złapie zębami moją rękę, to wydaję z siebie głośny okrzyk i odchodzę od szczenięcia, aby zniechęcić go do mocniejszego gryzienia. Jeżeli szczenię nie zwraca na nas uwagi i dalej źle się zachowuje, zalecam w takim przypadku odizolowanie go od stada na mniej więcej pięć minut, aby w tym czasie uspokoiło się nieco. Dopiero po upływie tego czasu pozwalam mu znów połączyć się ze stadem. Bardzo łatwo jest wysyłać niewłaściwe sygnały do szczenięcia w okresie kiedy ząbkuje. Spotkało to szczenię Akita, o imieniu Nuke. Jego właścicielka, matka z trojgiem dzieci, powiedziała mi, że Nuke po prostu uwielbiał gryźć wszystko, co spotykał na swojej drodze. Cała rodzina podsuwała mu bez przerwy zabawki do gryzienia, a często również własne ręce. Jeżeli jednak szczenię zaczynało gryźć ich dłonie, dostawało od nich lekkiego klapsa w nos. Z początku wszyscy mieli świetną frajdę, z czasem jednak Nuke coraz częściej się zapominał i potrafił coraz boleśniej podgryzać dzieci. Dopiero wtedy, kiedy zachowanie takie stało się naprawdę niebezpieczne, właścicielka Nuke'a postanowiła coś z tym fantem zrobić i poprosiła mnie o pomoc. Akita to bardzo piękne, majestatyczne psy, a do tego już od najwcześniejszych lat życia wykazujące nieprzeciętną siłę. Nuke miał zaledwie jedenaście tygodni, a już stał się utrapieniem całej rodziny. Jego zachowanie zmusiło właścicielkę do tego, że zamykała go w osobnym pokoju. Kiedy zaczęłam z nimi rozmawiać, szybko okazało się jak wiele błędów zdążyli już popełnić. Szczególnie dużym błędem było pozwolenie Nuke'owi na to, aby do woli i na wszystkich mógł sprawdzać siłę swoich zębów. W ten sposób sami ukręcili bat na siebie. Szczenię bardzo szybko nauczyło się, jak łatwo jest zwracać na siebie uwagę, zawsze kiedy miało na to ochotę. Nauczyło się również tego, jak można wszystkimi manipulować, zwłaszcza w trakcie wspólnych zabaw. Jak już wspominałam, jest rzeczą bardzo istotną, aby przewodnik kontrolował wszystko, co dzieje się podczas zabaw. To on ma decydować o tym, w co będzie się bawił ze swoim psem, kiedy rozpocząć grę, jakie reguły będą w niej stosowane i kiedy gra się kończy. Tymczasem w przypadku Nuke'a, to on podejmował wszystkie te decyzje. Ponieważ należało to zmienić, moim zadaniem było właściwe ustawienie hierarchii w stadzie. Aby osiągnąć ten cel, potrzebowałam jednak współpracy z domownikami. Dzieci były już nastolatkami i raczej nie miały większych problemów ze zrozumieniem mojej metody. Ponieważ jednak często wpadali do nich koledzy i koleżanki z sąsiedztwa, a wtedy w całym domu pełno było zamieszania i młodzieńczych hałasów, dlatego poprosiłam je, aby na czas wizyt gości separowali psa od siebie. Miejscem odosobnienia dla Nuke'a stało się niewielkie pomieszcze-nie tuż za kuchnią. Kiedy rodzina była sama, wypuszczali go stamtąd i pozwalali mu wejść do dużego pokoju. Jeżeli jednak zamiast spokoj-nie wejść do pokoju, Nuke wpadał do niego niezwykle podniecony, ich zadaniem było blokowanie go poprzez zagradzanie mu drogi własnym ciałem. Kiedy w takich sytuacjach zaczynał podgryzać domowników, mieli wydać z siebie głośny okrzyk i odsunąć się od psa. Chodziło o to, aby zachowywali się tak jak w takich sytuacjach zachowują się szczenięta w kojcu, kiedy ktoś z rodzeństwa gryzie je. Nuke bardzo szybko zorientował się, które z jego działań przynoszą odwrotny skutek do tego, jaki zamierzał osiągnąć. Psy w takich sytuacjach zachowują się tak jak ludzie - jeżeli widzą, że coś nie daje zamierzonych rezultatów, po prostu przestają to robić. Nuke bardzo szybko nauczył się, że oczekuje się od niego tego, że ma być psem spokojnym, dobrze się zachowującym i panującym nad sobą. Jak już wspominałam wielokrotnie, najlepszą formą kontroli jest samokontrola. Nie minęło kilka tygodni, a poprawa w zachowaniu Nuke'a była widoczna dla każdego. Dzieci mogły znów nie tylko bawić się z nim, ale bawić się o wiele częściej i bez obawy, że zostaną skaleczone. Jedyna różnica w zabawach polegała na tym, że reguły gry zostały zmienione. Teraz to one decydowały o tym kiedy, gdzie i jak długo będą się bawić z psem. Sam Nuke dumnie stąpał po ścieżce, prowadzącej do bycia psem, którego kochają wszyscy i z którym każdy chętnie się bawi. Drugim problemem, który sprawia najwięcej trudności właścicielom szczeniąt jest przyuczenie ich do zachowania czystości w domu. Jest to problem, z którym borykają się nie tylko właściciele, ale również szczenięta. Latem 1997 zaprosiła mnie do siebie rodzina, która miała problemy z D'Arcy, brązowo-czarnym szczenięciem gordon settera. D'Arcy okazał się psiakiem równie arystokratycznym w manierach, jak jego imię. Miał zaledwie pięć miesięcy, ale był już nieprzeciętnie pięknym psem i każdym ruchem zdawał się podkreślać swoje wysokie urodzenie. Jakby dla kontrastu i ku wielkiemu zażenowaniu całej rodziny miał paskudny zwyczaj zjadania własnych odchodów. Właściciele robili wszystko, aby go od tego odzwyczaić, ale im bar-dziej się starali, tym mniejsze przynosiło to efekty. D'Arcy zaczął się przed nimi chować po kątach, ostatnio uciekał im do ogrodu, gdzie chował się w krzakach i oddawał temu niesmacznemu zajęciu. Cała rodzina bardzo martwiła się z powodu jego zachowania, ale zupełnie nie wiedziała, co może z tym zrobić. Kiedy tylko ujrzałam D'Arcy'ego od razu zauważyłam, że ma więcej niż jeden problem. Mimo młodego jeszcze wieku był psem wyraźnie zestresowanym. Bez przerwy skakał na ludzi, ciągnął za smycz, wszędzie było go pełno i robił wszystko, aby zwracano na niego uwagę. Jak zauważyłam, cała rodzina nie odbierała tego bynajmniej jako przejawu głębszego problemu, ale dla mnie było jasne, że taki problem istnieje. Przede wszystkim było wyraźnie widoczne, że uważa siebie za przewodnika stada. Po dłuższej rozmowie z właścicielami stało się dla mnie jasne, dlaczego ich szczenię tak dziwnie zachowywało się w trakcie załatwiania się. Jego właściciele byli wręcz obsesyjnie dbającymi o czystość w domu i zachowywali się bardzo nerwowo, kiedy widzieli, że ich pies chce się załatwić. W panice podbiegali do niego, brali na ręce i wybiegali z nim z domu. Towarzyszyło temu zwykle ogromne zamieszanie i wielka nerwowość. ,Jeszcze większe dramaty rozgrywały się wtedy, kiedy biedne szczenię nie zdążyło i załatwiło się w domu. Dla mnie było oczywiste, że D'Arcy jest psem tak bardzo zestreso-wanym nie tylko dlatego, że uważał się za przewodnika stada, ale także dlatego, że miał poczucie, iż zupełnie nie sprawdza się w tej roli. Był przekonany, że jednym z jego zadań było zapewnienie całej rodzinie szczęśliwego i beztroskiego życia. Widząc, że nie udało mu się tego osiągnąć, zwrócił się przeciwko temu, co było źródłem takie-go stanu rzeczy. Zaczął zjadać własne odchody, ponieważ widział, ile załatwianie się przynosi nieszczęścia całej rodzinie, jakie nerwowe reakcje w niej wywołuje. Miałam więc przed sobą podwójne zadanie - po pierwsze należało uwolnić D'Arcy'ego od przekonania, że jest przewodnikiem stada i po drugie uczynić sam proces załatwiania się mniej traumatycznym. Przyuczanie do zachowania czystości to bez wątpienia jeden z naj-ważniejszych elementów wychowywania szczeniąt. Istnieje też bardzo wiele opinii na temat tego jak należy to robić. Są na przykład tacy, którzy twierdzą, że najlepszą metodą jest wzięcie psa za kark i wytarzanie mu nosa w tym, co zrobił. Uważam, że jest to barbarzyńska metoda i dlatego nie ma dla niej miejsca w tym, co proponuję. Prawdą jednak pozostaje fakt, że zachowanie czystości jest czymś, czego szczenię należy nauczyć. Moim zdaniem jednak same wykłady na temat etykiety i dobrego zachowania nie wystarczą. Zamiast tego poprosiłam rodzinę D'Arcy'ego, aby cały proces zaczęli od stosowania mojej metody - Amichien Bonding w tradycyjny sposób poprzez ignorowanie go. D'Arcy był psem, który bardzo lubił kiedy zwracano na niego uwagę, dlatego zajęło to trochę więcej czasu niż w przypadku innych psów. Ostatecznie jednak ignorowanie go zaczęło przynosić pożądane efekty. Następnie należało popracować nad tym, co działo się w rodzinie, kiedy D'Arcy chciał się załatwić. W takich momentach wszystkim puszczały nerwy, dosłownie każdy wpadał w panikę. Poradziłam im, aby podchodzili do tego bardziej spokojnie. Chodziło bowiem przede wszystkim o oddramatyzowanie całego procesu, uczynienie go mniej stresującym wydarzeniem. Przekonałam ich, że i tak nie zawsze zdążą zauważyć, czy i gdzie załatwił się ich pies. Uważałam, że o wiele lepiej zrobią, jeżeli zaczną zwracać uwagę na zachowanie szczenięcia o określonych porach dnia - przede wszystkim z rana, po każdym przebudzeniu i wieczorem. Nie muszą więc całymi dniami obsesyjnie biegać za psem po całym domu, zrobią lepiej, kiedy się rozluźnią. Jak we wszystkich przypadkach, bardzo ważne było też to, aby byli konsekwentni w tym, co robili, ponieważ pomoże to szczenięciu szybciej zorientować się, czego od niego się oczekuje. Najważniejszym zadaniem było powstrzymanie D'Arcy'ego przed zjadaniem własnych odchodów. Poradziłam im, aby zachowywali się w następujący sposób: ilekroć któryś z domowników znajdzie się w pobliżu D'Arcy'ego kiedy ten załatwia się, należy pozwolić mu skończyć to, co zaczął, po czym niezwłocznie przywołać go do siebie i nagrodzić za to, że podszedł do nas. Należało zwracać uwagę również na to, aby szczenię zdało sobie sprawę, że nagradza się jedynie fakt, że podszedł do wołającej go osoby. Kiedy D'Arcy zajęty był pałaszowaniem otrzymanej nagrody można było spokojnie usunąć to, co pozostawił za sobą. Pragnę zwrócić w tym miejscu uwagę na fakt, że nauka zachowania czystości w domu jest jednym z nielicznych wyjątków, gdzie właściciel psa może podejść do niego z nagrodą. Z własnego doświadczenia wiem, że zachowanie takie nie tylko nie dezorientuje psa, ale przeciwnie wzmacnia sygnał, który wysyłamy do niego podczas nagradzania właściwego zachowania. Sam fakt, że to my podchodzimy do psa z nagrodą czyni ten gest czymś wyjątkowym w oczach psa, a tym samym stara się on powtórzyć zachowanie, które przynosi tak wyjątkową nagrodę. Należy jednak pamiętać, że taki sposób nagradzania psa powinien być stosowany tylko do momentu, kiedy zobaczymy, że pies zorientował się, czego od niego oczekujemy. Zachowanie D'Arcy'ego poprawiało się z dnia na dzień i wkrótce przestał zjadać własne odchody. (Na marginesie pragnę dodać, że dużą pomocą mogą się tu okazać dodawane do psiego jedzenia kawałki cukini lub ananasa. Z jakichś powodów sprawiają one, że psy nie interesują się własnymi odchodami). Jego rodzina zaczęła wyprowadzać go w określone miejsca, gdzie spokojnie mógł się załatwić. Prosiłam ich, aby zawsze i bez względu na wszystko zachowywali spokój i cierpliwość, a także by byli bardzo konsekwentni w tym, co robią. Gdyby zdarzyło się, że D'Arcy wybrał niewłaściwe miejsce, ich zadaniem było najspokojniej w świecie po-dejść w to miejsce, uprzątnąć to, co zostawił pies i nie odzywać się do niego ani w żaden inny sposób reagować na niego. Tak samo mieli się zachowywać wtedy, kiedy nie zauważyli momentu, w którym D'Arcy nabrudził. Wyjaśniłam im, że karanie psa w jakiś czas po tym kiedy nabroił, mija się z celem - psy szybko zapominają o tym, co robiły przed chwilą i jeżeli są za to karane, to nie wiedzą za co. D'Arcy czynił szybkie postępy w nauce i po dwóch tygodniach załatwiał się już tylko w jednym miejscu. Nie w głowie było mu też zjadanie nieczystości. Cała rodzina przyjęła to z ulgą i znów zapanowała u nich radość. Rozdział 17 Kupka problemów: Brudzenie w domu Wiele psów, mimo tego, że w okresie szczenięctwa było przyuczanych do zachowania czystości, w wieku dorosłym nadal potrafi sprawiać problemy związane z załatwianiem się w domu. U ludzi stres może przejawiać się na wiele sposobów, od popadania w chorobę po nadużywanie alkoholu. Psy również okazują przejawy stresu, lecz robią to w sposób im tylko właściwy. Najbardziej nieprzyjemnym dla każdego właściciela i trudnym do rozwiązania przejawem stresu u psa jest brudzenie w mieszkaniu. Na przestrzeni lat dziesiątki razy stykałam się z przypadkami, gdzie psy sprawiały tego rodzaju kłopoty. Ich właściciele zwracali się do mnie o pomoc w sytuacjach, kiedy ich psy oddawały mocz, gdy ktoś obcy wchodził do ich domu, sikały na meble i zasłony na oknach, a nawet oddawały mocz na samych właścicieli. Jest to niewątpliwie bardzo irytujący problem i aby go lepiej zrozumieć, raz jeszcze przyjrzyjmy się dzikim psom i wilkom. Wilki i dzikie psy są w wysokim stopniu zwierzętami terytorialnymi. Żyjąc na wolności w środowisku naturalnym, zaznaczają granice własnych terytoriów poprzez częste oddawanie moczu i kału. W ten sposób wysyłają sygnały innym zwierzętom, które znaczą tyle co: „jeżeli przekroczysz granice przestrzeni, która należy do mnie, musisz się liczyć z atakiem z mojej strony". Znaczenie własnego terytorium jest jednym z obowiązków osobników, które są odpowiedzialne za podejmowanie decyzji w stadzie, czyli przez parę Alfa. To między innymi dlatego współczesny pies domowy bardziej posikuje czy „strzyka" moczem niż opróżnia cały pęcherz za jednym przysiadem czy podniesieniem nogi. Umiejętność zatrzymania moczu w pęcherzu pozwala psu oznaczyć nim większą połać terenu. Podczas gdy zachowanie takie jest jak najbardziej zrozumiałe u dzi-kich zwierząt, to w przypadku psów domowych staje się ono prawdzi-wym utrapieniem. Niejeden właściciel potrafi załamać się, kiedy jego pies zacznie zachowywać się tak jak jego dziki przodek. Poniższe dwa przykłady pokazują, jak można poradzić sobie z tym problemem szybko i - co najważniejsze - skutecznie. Pierwszy przypadek dotyczył Callie, suki podobnej do labradora, której właściciele, Susie i Tom, mieszkali w Newcastle. Callie była psem bardzo grzecznym, spokojnym i dobrze ułożonym. Jedyny problem wiązał się z jej brudzeniem w mieszkaniu. Początkowo pozostawiała niewielkie mokre plamy na dywanie, ale z czasem zaczęła wskakiwać na łóżko, w którym spali Susie i Tom i tam pozostawiała całą zawartość pęcherza. Zachowanie jej stało się do tego stopnia nieznośne, że jej właściciele zmuszeni byli zacząć przykrywać wszystkie meble plastikowymi foliami. Większość osób, które zwracają się do mnie z prośbą o pomoc, to ludzie, którzy naprawdę kochają swoje psy i mimo, że czasem ich ulu-bieńcy sprawiają kłopoty, to starają się im wszystko wybaczyć. Do ta-kich osób należeli niewątpliwie Susie i Tom. Nie byli źli na swojego psa, ale mimo szczerych chęci nie wiedzieli, co mogą z tym fantem zrobić. Kiedy pierwszy raz rozmawiałam z nimi przez telefon, opowia-dali głównie o tym, jak Callie moczy ich łóżko. Wiele osób zbyt często skupia się na jednym tylko problemie przez co nie zauważają, że jest on powiązany z wieloma innymi. Tak też było w tym przypadku. Kiedy przyjechałam do nich i odbyłam z nimi dłuższą rozmowę zauważyłam, że załatwianie się w domu nie było jedynym przejawem problemów, jakie miała Callie. Na przykład okazało się, że bardzo niechętnie wychodziła sama do ogrodu, a jeżeli na dworze było już ciemno, żadna siła nie mogła jej tam zaciągnąć, tak wielki był jej strach. Było dla mnie rzeczą oczywistą, że kolejny raz mam do czynienia z psem zestresowanym. Callie była znerwicowana, ponieważ jej właściciele przez swoją nieuwagę postawili ją w pozycji przewodnika stada i stres suki brał się ze zbyt dużej odpowiedzialności związanej z tym miejscem w hierarchii. W tym konkretnym przypadku było mi o wiele łatwiej wyjaśnić, na czym polega moja metoda, ponieważ okazało się, że Tom jest z zawodu strażakiem. Często w swoich rozmowach z właścicielami psów porównuję zachowanie się stada wilków z tym, co robią strażacy. Analogia między wilkami a strażakami pomogła Tomowi i Susie szybko zorientować się, na jakich zasadach opiera się moja metoda. Psy, podobnie jak wilki, kierują się mentalnością stadną, wszystko co robią, robią nie dla siebie, ale po to, aby mogło przetrwać całe stado. Wszelkie ich działanie opiera się na zasadzie „wszyscy za jednego, jeden za wszystkich", w stadzie nie spotyka się zachowań, które wyrażają postawę: „jeżeli chodzi o mnie to wszystko jest w porządku". Podobnie zachowują się członkowie brygady strażackiej. W sytuacjach zagrożenia stają się jedną, niepodzielną całością, wszyscy, współpracują z sobą tak bardzo, że nieczęsto jesteśmy świadkami takiej jedności i wzajemnego zrozumienia w naszym nakierowanym na rywalizację i egoizm społeczeństwie. Od dowódcy począwszy, a na najniższych rangą skończywszy, wszyscy mają szacunek dla siebie i dla grupy jako całości, od tego bowiem zależy ich życie. W przypadku Callie mieliśmy do czynienia z psem, na którego nałożono obowiązki, jakim on nie mógł podołać. Porównałam to z sytuacją kiedy to nowy członek brygady strażackiej w pierwszym dniu swojej pracy zostaje wysłany do akcji gaszenia pożaru jako dowódca brygady. Tom i Susie doskonale mnie zrozumieli i bardzo szybko zaczęli stosować technikę Amichien Bonding. Oczywiście nigdy nie spotyka się dwóch takich samych przypadków. Często, aby osiągnąć sukces w szkoleniu psa, należy zastosować dodatkowe techniki. W przypadku Callie jej właściciele, oprócz czterech podstawowych elementów mojej metody, musieli zastosować dodatkowo technikę, której używam przy uczeniu szczeniąt zachowywania czystości w domu. Poradziłam im, aby przez jakiś czas nie spuszczali z niej oka i bacznie obserwowali, co robi, a kiedy zauważą, że załatwiła się w miejscu do tego przeznaczonym, natychmiast nagradzali ją. Jednocześnie poprosiłam ich, aby zbytnio się nie denerwowali i nie dramatyzowali, jeżeli zdarzy się też, że Callie załatwi się w nieodpowiednim miejscu. Jak zawsze spokój, cierpliwość i konsekwencja w działaniu są w takich sytuacjach najważniejsze. Nie można przecież liczyć na to, że uda się uspokoić nerwy psa w określonych sytuacjach, jeżeli samemu jest się zdenerwowanym. Przyznać muszę, że sama byłam zaskoczona jak szybko Callie zaczęła robić postępy. Pamiętam, że po jednej z moich wizyt zadzwonili do mnie następnego dnia, aby przekazać mi dobrą nowinę - Callie nasiusiała na podłogę. Oczywiście w każdym innym przypadku wiadomość taka byłaby złą wiadomością, ale w tych okolicznościach świadczyło to tylko o tym, jakie postępy zrobiła Callie. Kilka dni później znów zadzwonili do mnie i powiedzieli, że Callie właśnie po raz pierwszy załatwiła się w specjalnie do tego celu przeznaczonym miejscu na zewnątrz domu. Jak się później okazało, w tym dniu nie obsikała żadnych mebli, ani nie zostawiła najmniejszej nawet plamki w całym domu. Nie wszystkie jednak psy uczą się tak szybko jak Callie. Przykładem mniej pojętnego ucznia okazał się Derek, pies rasy bichon frise. Jego właścicielkę, młodą i bardzo miłą panią, poznałam kiedy pracowałam dla Yorkshire Television. Była zakochana w swoim psie, dosłownie świata poza nim nie widziała. Niestety Derek wyrobił w sobie paskudny nawyk oddawania kału w mieszkaniu i - co gorsza - nie robił tego w jednym tylko miejscu, ale dosłownie wszędzie. Kiedy wieczorem wracała z pracy, nie poznawała własnego mieszkania. Poza tym okazało się, że Derek załatwiał się w domu nie tylko w dzień podczas jej nieobecności, ale także w nocy. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, całą sytuację pogarszał fakt, że podłoga jej salonu pokryta była ciemnobrązowym dywanem, na którym było bardzo trudno zobaczyć to, co pozostawiał po sobie Derek. Każdy dzień dla właścicielki Derka zaczynał się od chodzenia po mieszkaniu na czworakach i sprawdzaniu, gdzie leżą pamiątki po nocnej aktywności jej psa. Nie zawsze kończyło się to sukcesem, często zdarzało się, że bosą nogą wchodziła w coś, co każdego przyprawiłoby o obrzydzenie. Wydawała też ogromne sumy na gumowe rękawiczki i środki czystości. Ponieważ miała duże poczucie humoru, zaczęła w pewnym momencie przezywać swojego psa Kupką Nieszczęść. W rzeczywistości jednak nie była to wcale zabawna sytuacja. Kiedy pierwszy raz ją odwiedziłam zauważyłam natychmiast, że Derek nie odstępował jej na krok, chodził za nią jak cień po całym mieszkaniu. Kiedy siadała w fotelu, pies natychmiast domagał się wzięcia na ręce, a Georgie spełniała jego żądanie i sadzała go sobie na kolanach. Oczywiste więc było, że popełnia wszystkie klasyczne błędy, zwłaszcza kiedy poddawała mu się i spełniała jego zachcianki. Nie ulegało też wątpliwości, że załatwianie się w domu przez Derka wiązało się u niego z lękiem przed rozstaniem. Dowiedziałam się później, że jego „aktywność" koncentrowała się głównie na drzwiach wejściowych, była więc znaczeniem miejsca, gdzie zaczynało się jego terytorium. Kiedy przedstawiłam Georgie swoją metodę, jej reakcja była taka jak u większości ludzi - przerażenie. Fakt, że będzie musiała zacząć ignorować swojego psa, nie odpowiadać na ,jego zaczepki, wydawał jej się rzeczą straszną. Kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, jej cała uwaga skupiała się na psie, robiła wokół niego niepotrzebne zamieszanie. Wydaje mi się, że po części wynikało to z tego, że czuła się winna, kiedy wychodziła i zostawiała go samego w domu. Uważała więc, że po każdym powrocie powinna mu w jakiś sposób zrekompensować chwile samotności. Szybko jednak przekonała się, że lepiej zrobi, jeżeli zmieni swoje zachowanie i zacznie postępować tak jak jej poradziłam. Jak robię to zawsze, kiedy weszłam do jej domu, zaczęłam wysyłać sygnały, które miały przekonać Derka, że to ja jestem liderem. Jak większość psów w takich sytuacjach, Derek z początku robił wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę, ale kiedy niczego nie osiągnął, oddalił się po chwili do kuchni i zajął się obgryzaniem gumowej kości. Georgie ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że jej pies nigdy wcześniej nie zachował się w taki sposób. Wyjaśniłam jej, że Derek po rym, jak się zachowywałam zauważył, że teraz ja zostałam przewodnikiem stada, nie musi się więc przejmować tym wszystkim, co robię i dlatego chętnie zrezygnował z funkcji mojego opiekuna. Zadaniem Georgie było teraz przekonanie go do tego samego w odniesieniu do jej osoby. Zaczęłyśmy przerabiać technikę nawiązywania właściwej więzi z psem, zwracając szczególną uwagę na te elementy, które stosuję przy uczeniu szczeniąt zachowania czystości w domu. Pamiętam, że przy tej okazji udzieliłam Georgie pożytecznej wskazówki: kiedy sprząta po swoim psie powinna używać raczej zwykłych proszków do prania, a nie środków dezynfekujących. Zwykłe proszki lepiej rozkładają enzymy tłuszczowe, które znajdują się w odchodach psa. Używanie innych środków nie zabija zapachów pozostawionych przez psa, a to sprawia, że pies wraca w to samo miejsce i dalej robi to, czego chcemy go oduczyć. Nie ulegało wątpliwości, że Georgie miała już powyżej uszu ciągłego sprzątania po swoim psie. Ale w przeciwieństwie do strażaka Toma i jego żony, nie potrafiła ściśle przestrzegać zasad postępowania, które jej zalecałam. Stało się to dla mnie oczywiste, kiedy dwa tygodnie później spotkałam ją i jej psa w studiu telewizyjnym. Derek zachowywał się niespokojnie, lękliwie rozglądał się po całym studiu i było wyraźnie widać, że zwraca większą uwagę na kręcące się wokół osoby niż na swoją panią. W garderobie Georgie zauważyłam też leżące tam gumowe rękawice. Wszystko to znaczyło, że z Derkiem w dalszym ciągu jest nie tak jak być powinno. Gdyby tak było, Derek zwracałby większą uwagę na Georgie, a nie na inne osoby. Tego dnia obie występowałyśmy w tym samym programie telewizyjnym i między innymi poruszyłyśmy problem, jaki Georgie miała ze swoim psem. Powiedziała, że jej pies poczynił ogromne postępy - nie chodził już za nią krok w krok po całym domu i przestał też załatwiać się w nocy. Niestety - nie udało się Georgie oduczyć go brudzenia w mieszkaniu w ciągu dnia. Pamiętam, że kiedy opowiadała o tym, sprawiała wrażenie matki, która przeprasza za złe zachowanie własnego dziecka. Kiedy rozmawiałam z nią po programie przyznała się, że niestety, ale nie przestrzegała zbyt rygorystycznie reguły pięciu minut. Powiedziałam jej, że nie osiągnie niczego, jeżeli moją metodę będzie stosowała wybiórczo i tylko od czasu do czasu. Metoda ta zakłada bowiem zmianę stosunku do swojego psa, wymaga stosowania jej każdego dnia do końca życia. Było więc dla mnie jasne, że Georgie nie zdawała sobie z tego sprawy, że nie zrozumiała podstawowej zasady, na której opiera się moja metoda. Ponieważ wyglądało na to, że Derek nie otrzymywał właściwych sygnałów, poleciłam jej, aby zasadę pięciu minut przedłużyła do 15 minut. Ten dodatkowy czas potrzebny był nie tylko dlatego, że Derek był psem o wyjątkowo twardym charakterze, ale także dlatego, że Georgie nie potrafiła ściśle przestrzegać reguł zachowania się w takich sytuacjach, a tym samym przekonać psa, że to ona jest przewodnikiem stada. Jest to sytuacja, z którą spotykam się bardzo często. Wielu właścicieli psów, podobnie jak Georgie, nie potrafi zrozumieć, że miłość do własnego psa można okazywać w sposób inny niż ten, w jaki robili to do tej pory. Z doświadczenia, jakie nabyłam w ciągu wielu lat, wiem jednak, że każdy, kto naprawdę kocha swojego psa i chce, aby ich wspólne życie było jeszcze lepsze, jest w stanie pokonać trudności, jakie na początku niesie moja metoda. Ku mojej ogromnej radości tak też się stało z Georgie. Dwa tygodnie po naszym ostatnim spotkaniu, otrzymałam od niej list, w którym pisała, że Derek stał się zupełnie innym psem. Pisała również, że przez ostatnie dwa tygodnie jak pacierz powtarzała wszystko to, co jej powiedziałam. Cały czas starała się być spokojna i konsekwentna wobec Derka, co w rezultacie przyniosło wreszcie upragniony efekt - Derek zaczął załatwiać się w jednym, wyznaczonym do tego miejscu. Jej list niezmiernie mnie ucieszył, ale jeszcze większą radość sprawiło mi dołączone do listu zdjęcie. Był na nim Derek przytulony do gumowej rękawiczki, która, niepotrzebna już właścicielce, stała się jego ulubioną zabawką. Rozdział 18 Wolne miejsca: Problemy z powiększonym stadem Jesienią 1997 roku zatelefonował do mnie pewien Irlandczyk. Miał na imię Ernest i dzwonił, ponieważ właśnie zamierzał się ożenić, ale niestety wiązał się z tym pewien problem. Problem ten dotyczył jednak nie - jak można by się tego spodziewać - ślubu czy przyszłej narzeczonej, ale jego psa. Zamierzał poślubić Enid, kobietę, którą znał już ponad trzydzieści lat. Podobnie jak on była wdową. Poznali się dawno temu przez wspólnych znajomych. Przyjaźnili się z sobą, mimo że Enid mieszkała na północy Anglii, a Ernest w Irlandii. Postanowili się pobrać i zamieszkać razem w niewielkim domu, który wspólnym wysiłkiem budowali w County Louth. Problem polegał na tym, że podczas gdy Ernest i Enid planowali spędzenie reszty życia pod wspólnym dachem, ich psy nie miały na to najmniejszej nawet ochoty. Tuż po śmierci żony, Ernest kupił sobie szczenię, suczkę, mieszańca, której dał na imię Gypsy. Przez siedem lat, jakie upłynęły od tego czasu, bardzo się do niej przywiązał, stała się dla niego oczkiem w głowie. Enid również była właścicielką psa, trzynastoletniej suki podobnej do labradora. Była do niej przywiązana co najmniej tak bardzo jak jej przyszły mąż do swojej Gypsy. Ernest od pewnego już czasu odwiedzał Enid regularnie co miesiąc w nadziei, że ich psy nie tylko poznają się lepiej, ale nawet polubią. Niestety - ich psy nie miały najmniejszej ochoty na zawarcie przyjaź-ni. Oboje próbowali już wszystkiego, włącznie z wynajęciem psychologa behawioralnego, zajmującego się psami. Ten przedstawił im wprawdzie bardzo mądry, pięciostronicowy raport naukowy, ale samego problemu nie udało mu się rozwiązać. Ernest i Enid byli bar-dzo przygnębieni całą sytuacją. Zorganizowałam spotkanie całej czwórki na neutralnym gruncie, na terenie należącym do hotelu dla psów, który prowadził jeden z moich znajomych. Na pierwszym spacerze wyraźnie było widać, jak bardzo psy się nie lubią - groźnym wzrokiem patrzyły na siebie spode łba, widać też było, że to Gypsy bardziej nie lubi Kerry. Atmosfera na pierwszym spacerze była bardzo napięta. Wszyscy, którzy zwracają się do mnie z prośbą o pomoc są osobami, którym bardzo zależy na tym, aby za wszelka cenę rozwiązać problemy, jakie stwarzają ich ukochane psy. Nie chcą ich usypiać tylko dlatego, że kiedyś kogoś ugryzły, nie chcą też oddawać do schroniska tylko dlatego, że nie dają sobie z nimi rady. Ernest i Enid niewątpliwie należeli do takich właśnie ludzi i bardzo im zależało, abym pomogła im rozwiązać ich problem. Trudność w tym przypadku polegała na tym, że Kerry uważała za swój psi obowiązek stałe opiekowanie się Enid, a Gypsy żywiła dokładnie takie same uczucia w stosunku do Ernesta. Obie suki postrzegały siebie jako przewodniczki, każda w swoim stadzie. Nie walczyły więc o przewodzenie nowemu stadu, powiększonemu o nowych członków, rywalizowały z sobą jak dwa osobniki Alfa. Moim zadaniem było zrobić coś, co by zbliżyło je do siebie, aby przestały postrzegać się jako rywalki i zaczęły widzieć w sobie członków tego samego stada, współpracujących z sobą i bawiących się razem. Zamierzałam przekonać obie suki, że są równorzędnymi członkami tego samego stada podporządkowanymi swoim przywódcom. Poprosiłam więc Enid i Ernesta, aby umieścili oba psy w osobnych kojcach w hotelu dla psów, który znajdował się tuż obok domu Enid. Chodziło tu o to, aby kilka dni spędziły bez swoich ukochanych właścicieli, a jednocześnie znajdowały się bardzo blisko siebie i miały świadomość swojej obecności. Trzeciego dnia zabrałam je na spacer po dużej polanie. Tym razem chodziło mi o to, aby dzieliły z sobą to samo środowisko, ale żeby jednocześnie było ono na tyle duże, by każdy z psów miał wystarczająco dużo wolnego miejsca dla siebie. Na spacerze oba psy wyraźnie omijały się z daleka, rozbiegły się każdy w swoją stronę i robiły wszystko, aby nie znaleźć się zbyt blisko siebie. Ich zachowanie dawało mi nadzieję, że wszystko pójdzie po mojej myśli. Wyprowadzałam je na spacery przez trzy dni, ale już trzeciego dnia zauważyłam, że obie mają szczerą ochotę poznać się nieco bliżej - zaczęły machać ogonami, przyjmować przyjazne wobec siebie postawy. Dla mnie był to wyraźny sygnał, że należy zrobić kolejny krok. Następnego dnia postanowiłam zamknąć je w tym samym kojcu. Był to obszerny, podwójny kojec, było w nim wystarczająco dużo miejsca dla obu suk, ale gdyby dalej chciały trzymać się z dala od siebie przygotowałam tam dwa posłania i dwie miski na jedzenie. Tego wieczoru zadzwonił do mnie mój przyjaciel, który prowadzi psi hotel i powiedział mi, że jedno z posłań jest najwyraźniej niepotrzebne, ponieważ oba psy postanowiły spędzić noc na wspólnym posłaniu. Wiadomość ta bardzo mnie ucieszyła. Wszystko przebiegało więc po mojej myśli, choć wciąż nie mogłam być pewna tego, co będzie dalej. Dlatego powstrzymałam się przed przekazaniem dobrej wiadomości Enid. Uważam bowiem, że nie ma chyba nic gorszego niż robienie komuś nadziei w sytuacjach, które nie wiemy, jak się skończą. Zamiast tego przeszłam do następnego etapu. Psy pozostawały z sobą jednym kojcu przez następny tydzień i wszystko wskazywało na to, że wcale im to nie przeszkadza. Ponieważ Ernest przebywał właśnie w Irlandii, poprosiłam Enid, aby pierwsza przyszła do kojca, w którym trzymane były psy. Teraz najważniejszą rzeczą było pokazanie obu psom, że ich pozycja w poszerzonym stadzie znajduje się poniżej tej, którą w hierarchii stada zajmują ich właściciele, a także przekonać je, że w związku z tym nie ma co walczyć o pozycję lidera stada, ponieważ stanowisko to jest już zajęte. Poprosiłam więc Enid, aby od pierwszego kontaktu z psami zaczęła je zupełnie ignorować. Powód tego był prosty - obawiałam się, że Enid na widok swojego psa zacznie się z nim czule witać i pieścić, a tym samym zachowaniem swoim sprawi, że Gypsy poczuje się odrzucona i przez nikogo nie chciana. Jeżeli zaś nie będzie zwracała uwagi na żadnego psa, to oba psy nie będą miały innego wyjścia jak tylko zająć się sobą. Enid przebywała w towarzystwie obu psów przez mniej więcej pół godziny i ani razu nie zareagowała na nie - nie pogłaskała żadnego z nich, unikała nawet kontaktu wzrokowego. Dla Enid z pewnością nie było to łatwe zadanie do wykonania, ale chodziło mi o to, aby psy zrozumiały, że nie muszą walczyć z sobą nawet wtedy, kiedy w pobliżu znajduje się jeden z ich właścicieli. Powtarzałyśmy to ćwiczenie wielokrotnie i za każdym razem postawa Enid wobec psów stawała się coraz bardziej życzliwa i przyjazna. Stopniowo, ale z zachowaniem spokoju, zaczęła je głaskać, chwalić i nagradzać smakołykami. Widziałam, że Enid doskonale wie, jak ważne w takich sytuacjach są spokój, opanowanie i cierpliwość. Kiedy Ernest wrócił z Irlandii poprosiłam go, aby zrobił to samo, co wcześniej zrobiła Enid. Chciałam też, aby podobnie jak ona, zrobił to sam. Widok Ernesta bardzo podniecił Gypsy, kilka razy warknęła gło-śno na Kerry. Gdyby Ernest zrobił w takim momencie najmniejsze na-wet zamieszanie wokół Gypsy, nie ulega wątpliwości, że wszystko skończyłoby się niezłą jatką, a to była przecież ostatnia rzecz, jakiej chcieliśmy. Ernest powstrzymał się przed jakąkolwiek reakcją i choć widać było, że sprawia mu to trudność, wytrzymał do samego końca. Ćwiczenie to powtarzaliśmy jeszcze przez następne dwa dni, nim Ernest wyjechał do Irlandii. Zanim jednak Ernest opuścił nas postanowiłam, że warto będzie sprawdzić, jak będą się zachowywały psy, kiedy on i Enid będą przy nich. Pamiętam, że staliśmy szczęśliwi i spokojni na środku placu ćwi-czeń. Osobiście byłam bardzo wzruszona, ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, jak bardzo oboje wierzyli w to, że potrafię zrobić coś, co zmieni ich życie na lepsze. I tak też się stało, to co zrobiliśmy do tej pory zadziałało i przyniosło nam wszystkim radość. Jakiś czas później zostałam zaproszona na ich ślub. Po ceremonii ślubnej, ku memu ogromnemu zaskoczeniu, Enid i Ernest zaprosili mnie na przyjęcie weselne. Oboje przeprowadzili mnie przez całą salę, w której odbywała się uroczystość i nagle okazało się, że honorowe miejsce przy weselnym stole było zarezerwowane właśnie dla mnie. Pan młody zaczął swoje przemówienie od podziękowania mi za wszystko, co dla nich zrobiłam. Byłam naprawdę bardzo wzruszona jego pochwałami. Ale też zrozumiałam wtedy, jak wiele moja praca potrafi dać ludziom radości i nadziei. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Wiedziałam, że obojgu do prawdziwego szczęścia w życiu brakowało tylko jednego - aby ich psy zaakceptowały siebie i zgodnie mieszkały z nimi pod jednym dachem. Nie spodziewałam się, że ich psy znaczą dla nich tak wiele. W następnym tygodniu oba psy miały być zabrane i przewiezione do ich nowego domu. Otrzymałam od nich jeszcze wiele telefonów, ale tematem naszych rozmów nie były już problemy z psami. Wszystko wskazywało na to, że wiodą spokojne i szczęśliwe życie. Pewnego dnia zadzwonił telefon, a w słuchawce usłyszałam podenerwowany głos Enid. Okazało się, że tego dnia pojechali na zakupy do Dublina. Sami nie wiedzą, jak to się mogło stać, ale w pewnym momencie Kerry wyskoczyła im z zaparkowanego samochodu, pobiegła przed siebie i zgubiła się w mieście. Oboje udali się na policję, dali komunikat do radia, rozwiesili ogłoszenia po okolicy. Niestety, pies się nie odnalazł Byli kompletnie załamani, mnie samej było ich bardzo żal. Dziesięć dni później, kiedy stracili już wszelką nadzieję na odnalezienie Kerry, zadzwonił do nich ktoś z Dublina i powiedział, że właśnie znalazł psa, który odpowiada opisowi, jaki dali w swoich ogłoszeniach. Natychmiast wsiedli do samochodu i pojechali z powrotem do Dublina. Ku ich ogromnej radości okazało się, że znaleziony pies to Kerry. Wszyscy myśleli, że bardzo ucieszy się na ich widok, ale ich zdumienie nie miało granic, kiedy Kerry zamiast powitać ich serdecznie, minęła ich i pobiegła do samochodu, w którym siedziała Gypsy. Kiedy otworzyli jej drzwi oba psy zaczęły witać się jak najserdeczniejsi przyjaciele. Do dziś od całej czwórki otrzymuję kartki na Boże Narodzenie, podpisane Ernest, Enid i dziewczyny. Ilekroć biorę taką kartkę do ręki oczami wyobraźni widzę, jak witają się z sobą Kerry i Gypsy. Rozdział 19 Nie gryź ręki, która karmi: Psy, które nie chcą jeść Na pozór karmienie wydaje się być jedną z najprostszych czynności, jaką właściciel psa ma do wykonania w ciągu dnia. Jedzenie wiąże się przecież z najbardziej podstawowym instynktem. Wystarczy więc napełnić miskę i postawić ją na podłodze - resztą zajmie się już pies. Ale czy zawsze jest to takie proste? No cóż, odpowiedź brzmi i tak, i nie. Jeżeli wcześniej sami ustaliliśmy reguły, według których podajemy jedzenie, to z karmieniem psa nie powinniśmy mieć większych problemów. Trudności pojawiają się wtedy kiedy to pies zaczyna ustalać takie reguły. Osobiście znam bardzo wiele przypadków, kiedy to pies decyduje o tym, kiedy i jak ma być karmiony, co w prostej linii prowadzi do poważnych problemów. Jednym z najbardziej interesujących psów, z jakim miałam do czy-nienia był jedenastomiesięczny tybetański lhasa apso o imieniu Jamie. Jego właściciele kupili go, kiedy miał osiem tygodni. Od pierwszych dni gdy zamieszkał z nimi sprawiał im ogromne trudności, kiedy przychodził czas jego karmienia - był wyjątkowo wybredny i bardzo niechętnie jadł samodzielnie. Jego właściciele zaczęli karmić go z ręki, ale i to na niewiele się zdało - w pewnym momencie Jamie w ogóle przestał jeść cokolwiek. Jego zdesperowani właściciele robili wszystko, co było w ich mocy - kupowali polędwicę, najdroższe karmy dla psów, w pewnym momencie zaczęli nawet kupować mu jedzenie w chińskiej restauracji, mając nadzieję, że przypomni sobie swoje pochodzenie i skusi się na te egzotyczne smakołyki. Niestety, Jamie w dalszym ciągu konsekwentnie odmawiał wszelkiego jedzenia. Chudł z dnia na dzień, z łatwością można było policzyć mu żebra. Jego właścicieli martwiło też i to, że kiedy stawiali przed nim miskę z jedzeniem, całymi godzinami chodził wokół niej i obwąchiwał ją, ale samego jedzenia nie ruszał. Kiedy zabrali go do weterynarza, ten nie stwierdził niczego niepokojącego, za to polecił im, aby skontaktowali się ze mną. I tak też zrobili. Jak już wspominałam wcześniej, dopiero bliższe przyjrzenie się dzi-kim zwierzętom żyjącym na wolności uzmysłowiło mi, jak niesłychanie ważną rolę w ich życiu odgrywa jedzenie. W pamięci utkwiła mi szczególnie jedna scena z filmu dokumentalnego o wilkach. Scena ta pokazywała kojota, który krążył wokół upolowanego przez wilki łosia. Nie był to jednak cały łoś, a jedynie to, co pozostawiły wilki, kiedy posiliły się do syta. Najedzone, odpoczywały przy swojej zdobyczy. Obecność kojota wyraźnie im nie odpowiadała, ale jedynie samica Alfa zdobyła się na to, aby wstać i przegonić go. To, co było dla mnie najbardziej interesujące, zdarzyło się potem. Samica Alfa wróciła do resztek łosia i w ostentacyjny, bardzo rytualny sposób oderwała spory kawał mięsa. Bez wątpienia był to sygnał, jaki wysyłała w stronę natrętnego kojota, a jego przesłanie było proste i jednoznaczne - ponieważ władza w stadzie należy do mnie, to ja decyduję, kto i kiedy może się posilać zdobyczą. Zachowaniem takim potwierdzała swoje przywództwo i używała do tego jednoznacznych i najmocniejszych sformułowań, jakich dostarczyć może język ciała. Niemal w identyczny sposób zachowują się współczesne psy domo-we. Wielu właścicieli psów rozczula się na słodki widok ich pupilków, kiedy w pysku przynoszą im herbatnik lub inny psi smakołyk. Lecz wielu z nich jest niemile zaskoczonych, kiedy dowiadują się, że ich psy przynoszą w pysku herbatniki nie dlatego, aby pokazać, iż są głodne i domagają się jedzenia, ale dlatego, aby zapewnić wszystkich wokół, że to one właśnie są upoważnione do rozdzielania pożywienia w stadzie. Kiedy spotkałam się z Jamiem i jego właścicielami od razu stało się dla mnie jasne, że tu właśnie należy szukać korzeni problemu. Kiedy tylko weszłam do nich od razu zobaczyłam, że Jamie zachowuje się jak pies, który jest święcie przekonany o swojej uprzywilejowanej po-zycji w stadzie. Biegał wokół jak oszalały, wściekle na mnie szczekał i najwyraźniej chciał mi pokazać, gdzie jest moje miejsce. Jak łatwo się domyślić - nie zwracałam na to najmniejszej nawet uwagi. Kiedy usiadłam, aby porozmawiać z jego właścicielami, natychmiast wsko-czył jednemu z nich na kolana i pozostał tam tak długo, dopóki któreś z nas się nie podniosło. Oczywiście w najmniejszym stopniu nie zaskoczył mnie widok miski pełnej jedzenia, która stała w rogu kuch-ni. Nie zdziwiłam się również wtedy, kiedy właściciele Jamiego powiedzieli mi, że jego miska stoi tam 24 godziny na dobę, a jej zawartość odświeżają mniej więcej trzy razy dziennie. Było dla mnie oczywiste, że jedzenie było czymś niezwykle istotnym dla Jamiego. Aby przekonać się o tym, podniosłam się z fotela i podeszłam do jego miski. Natychmiast rzucił się w moją stronę i zaczął szczekać z jeszcze większą wściekłością. Wyjaśniłam właścicielom Jamiego, o co w tym wszystkim chodzi. To, że nie ruszał niczego, co znajdowało się w misce, nie miało nic wspólnego z brakiem apetytu. Różne psy w różny sposób demonstrują swoje przekonanie, że stoją na czele stada. W przypadku szczenięcia, jakim bez wątpienia wciąż jeszcze był Jamie, przejawiało się to całkowitym skoncentrowaniem się na tym, co dostawał do jedzenia, ponieważ jedzenie było dla niego najwyższym przejawem posiadania władzy. Dlatego właśnie tak bardzo, obsesyjnie wręcz strzegł swojej miski z jedzeniem, pilnował jej jak strażnik broniący złota w Fort Knox. Choć sam nie jadł tego, co było w misce, zachowywał się tak, jakby zachęcał właścicieli do częstowania się jego jedzeniem. Na pierwszy rzut oka wygląda to na kompletny nonsens. Jego zachowanie wyniszczało go, nie ulegało żadnej wątpliwości, że wcześniej czy później zagłodziłby się na śmierć. Psy jednak nie stosują się do zasad, które obowiązują w naszym świecie. Jeżeli spojrzymy na to z psiej perspektywy, nagle wszystko stanie się jasne i logiczne - żaden pies nie będzie zjadał tego, na czym zbudowana jest jego władza. Sposób, w jaki z tym problemem próbowali sobie radzić właściciele Jamiego, był dokładną odwrotnością tego, co należało zrobić. Oczywi-ście doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, dlaczego wszędzie, gdzie mogli, ustawiali miski z jedzeniem dla psa. Było też dla mnie oczywiste, że od kiedy zaczęli karmić Jamiego z ręki, sytuacja zaczęła się tylko pogarszać. Zachowanie takie ich pies odbierał jednoznacznie, jako schlebianie mu, jako składanie hołdów przed najwyższą władzą. Wzmacniało to tylko jego poczucie, że całe stado całkowicie zależy od niego. Musiałam więc wyjaśnić im, że należy zmienić układ sil, jaki panował w ich rodzinie, w szczególności zaś przywrócić właściwe znaczenie procesowi karmienia psa. Poleciłam im, aby zaczęli stosować moją metodę. Poprosiłam ich też, aby skoncentrowali się na tym, jak i kiedy karmią psa, w szczególności zaś, aby bardzo starannie przestrzegali zasady jedzenia pozorowanego, które zalecałam im stosować trzy razy dziennie. Zwróciłam też ich uwagę na to, aby przestrzegali następującej zasady - jeżeli Jamie odmówi jedzenia, ich zadaniem jest odebrać mu jego miskę i dać mu ją dopiero wtedy, kiedy przyjdzie pora następnego karmienia. To miało dać Jamiemu możliwość wyboru - albo je wtedy, kiedy podaje mu się miskę, albo jest głodny. Ponieważ żołądek Jamiego był bardzo skurczony poradziłam im, aby na razie podawali niewielkie ilości, dobrze rozdrobnionego jedzenia. Poza tym wiadomo było, że będzie często nagradzany różnymi smako-łykami, nie było więc obaw, że będzie chodził głodny. Pierwszego dnia zajęć Jamie prawie nic nie zjadł, a wynikało to nie tylko z tego, że był bardzo osłabiony fizycznie, ale także dlatego, że jego właściciele zachowywali się w nowy dla niego sposób, zaczęli wysyłać do niego sygnały, których nie wysyłali nigdy wcześniej. Potrzebował więc trochę czasu, aby się nad tym wszystkim dobrze zastanowić. Drugiego dnia wydawało się, że zrozumiał, co znaczą wysyłane do niego sygnały i zaczął jeść samodzielnie. Z pierwszego posiłku uszczknął ze dwa kęsy, z drugiego aż trzy, natomiast trzeci posiłek, ku ogromnej radości całej rodziny, zjadł cały. Piątego dnia zjadał już samodzielnie wszystkie trzy posiłki, jakie dostawał w ciągu dnia. W dniu swoich pierwszych urodzin ważył już tyle, ile ważyć powinien i w niczym już nie przypominał dawnego niejaka kapryszącego nad jedzeniem. Problemy, jakie sprawiał Jamie, wbrew pozorom nie są wcale takie rzadkie wśród szczeniąt. W trakcie jedzenia jest bardzo łatwo wysyłać niewłaściwe sygnały, co stosunkowo rzadko zdarza się w innych sytu-acjach. Z tego też powodu jedzenie stanowi jeden z najważniejszych elementów mojej metody. Wysyłanie niewłaściwych sygnałów może okazać się fatalne w skutkach. Im młodszy pies, im bardziej jest wrażliwy, tym większej katastrofy możemy się spodziewać. Niestety, wciąż wielu właścicieli nie wie, jak powinni postępować ze swoimi psami i dlatego popełniają tak wiele błędów. Po części wynika to z faktu, że w przypadku jedzenia wiele osób udziela nam rad, które nie tylko są błędne, ale często wręcz niebezpieczne. Ja sama, na przykład, spotkałam się kiedyś z opinią jakiegoś „eksperta" od psów, który twierdził, że można osiągnąć świetne wyniki w układaniu psa, jeżeli od czasu do czasu zabierze mu się miskę, z której właśnie je. Z przerażeniem oglądałam też w telewizji program o jednej z bardziej znanych w Wielkiej Brytanii hodowli, gdzie pokazywano jak treserzy wprowadzają na smyczy psa do pokoju, stawiają przed nim miskę z jedzeniem, a następnie robią wszystko, co w ich mocy, aby psu odebrać miskę, kiedy z niej je. Im bardziej starali się odebrać nieszczęsnemu psu jego miskę, tym większą wzbudzali w nim agresję, a smutny koniec tej historii był taki, że jako zbyt agresywny pies ten został uśpiony. Moim zdaniem ci pseudoznawcy zupełnie bez powodu zabili tego psa. Jak już wyjaśniałam to wielokrotnie, jedzenie dla psa odgrywa niesłychanie ważną rolę, jest czymś niemal świętym. Psy pożywiają się według określonego rytuału, każdy z nich posila się w czasie, który mu przeznaczono i nikt i nic nie może mu wtedy przeszkadzać. Nie wiem, czy istnieje coś, co może bardziej rozwścieczyć psa niż przeszkadzanie mu w trakcie jedzenia. Treserzy z programu, o którym tu wspomniałam, twierdzili, że jeżeli pies nie pozwala odebrać sobie miski, z której akurat je, jest psem, którego należy jak najszybciej pozbyć się. Uważam, że opinia taka jest nie tylko nieprawdziwa, ale też krzywdząca dla psów. Muszę się przyznać, że popłakałam się, kiedy patrzyłam na to, co oni robili z tym nieszczęsnym psem. Z agresją, jaką okazywał ów biedny pies z programu telewizyjnego, sama spotykałam się bardzo często. Mulder, złoty cocker-spaniel, ze wszystkich psów, którym pomagałam, pokazał najlepiej jak bardzo skuteczna jest moja metoda przy rozwiązywaniu tego rodzaju problemów. Był on psem, który nigdy nie narzekał na brak apetytu. Kłopot, jaki mieli z nim jego właściciele, polegał na tym, że kiedy przychodziła pora karmienia, stawał się on wyjątkowo agresywny. Kiedy zbliżała się godzina karmienia zaczynał groźnie warczeć, a kiedy Yvonne, jego właścicielka, otwierała puszkę z jedzeniem jego niecierpliwość przeradzała się w agresję. Najgorsze ze wszystkiego było to, że kiedy Yvonne stawiała jego miskę na ziemi, Mulder potrafił ugryźć ją w rękę. Dla Muldera, jako osobnika Alfa, było czymś nie do zaakceptowania, że Yvonne, osobnik mu podporządkowany, zamierzała go karmić. Według Muldera powinno być odwrotnie, o czym zapewne przekonał się niejeden właściciel, którego pies przynosił mu martwe zwierzę do zjedzenia. W oczach Muldera Yvonne zachowywała się niewłaściwie, pozwalając sobie na swobodne dysponowanie jedzeniem. Kiedy spotkałam się z Yvonne, wyjaśniłam jej, co powinna robić i jak się zachowywać w trakcie karmienia Muldera, a przede wszyst-kim wytłumaczyłam jej, na czym polega metoda pozorowanego je-dzenia. Nie było trudno domyślić się komu jej pies zawdzięcza swoje imię. Yvonne namiętnie oglądała „Z archiwum X", ale jestem pewna, że żaden z odcinków serialu nigdy nie wprawiał jej w większe przera-żenie niż robił to jej własny pies. Jej nerwy były tak zszarpane przez to, co robił Mulder, że kiedy wchodziła do kuchni cała się trzęsła. Kiedy po chwili udało jej się opanować, na blacie kuchennym położy-ła talerzyk z ciasteczkiem dla siebie, a obok postawiła miskę psa z jedzeniem dla niego. Kiedy zaczęła jeść swoje ciastko, Mulder po prostu osłupiał, widać było, że nie może uwierzyć w jej niesłychaną zuchwałość. Powiedziałam jej, aby się niczym nie denerwowała i nie spieszyła się. Zastosowała się do mojej rady i przez kilka minut spokojnie chrupała swoje ciasteczko, podczas gdy Mulder dalej w osłupieniu przyglądał się temu co ona robi. Kiedy skończyła jeść, odstawiła swój talerzyk i dała Mulderowi do zrozumienia, że teraz przyszedł czas na jego posiłek. Wzięła do ręki jego miskę, ale wciąż była tak bardzo przerażona, że z hałasem upuściła ją na ziemię. Aby upewnić ją, że można to zrobić inaczej, sama wzięłam miskę psa do ręki, spokojnie postawiłam ją na podłodze i pozwoliłam Mulderowi zabrać się za jedzenie. Pozorowane jedzenie jest jednym z najmocniejszych sygnałów, jakie można wysłać do psa w jego języku. Jest na tyle mocnym sygnałem, że nawet Mulder nie miał trudności z jego zrozumieniem. Jak bohaterowie serialu „Z archiwum X", trzeba zawsze szukać prawdy, bo ona gdzieś tam jest. Yvonne po prostu nie wiedziała, gdzie ma jej szukać. A kiedy ją znalazła, nie minęły dwa tygodnie, a Yvonne w spokoju mogła przygotowywać jedzenie dla swojego psa. Mulder nie stwarzał już więcej problemów. Rozdział 20 Mam psa i chcę z nim podróżować: Jak to pogodzić? Dla wielu psów podróżowanie na tylnym siedzeniu samochodu to koszmarne przeżycie. W czasie swojej wieloletniej pracy spotkałam się z tak dziwacznymi przypadkami jak na przykład pies, który szczękał bez przerwy przez trzysta kilometrów i cztery godziny, kiedy podróżował ze swoimi właścicielami z Lincolnshire do Szkocji, czy pies, który potrafił nie robić nic innego, jak tylko skrobać pazurami w okno, kiedy samochód wjeżdżał na autostradę. Wiele osób przyznało mi się, że poddały się i nie zabierają swoich psów w podróże dłuższe niż kilka kilometrów. Jeśli jednak spróbujemy spojrzeć na to z perspektywy psa, takie zachowanie stanie się dla nas o wiele bardziej zrozumiałe. Samochód dla psa nie jest niczym innym jak zminiaturyzowaną wersją gniazda, w którym żyje. Kiedy tylko znajdzie się w środku, ma zawsze obok siebie niektórych, a często nawet wszystkich członków swego stada. Z drugiej jednak strony nagle zaczyna go otaczać coś, czego nie jest w stanie pojąć. Przez okna samochodu widzi bowiem kształty, których nie zna, słyszy dźwięki, które są dla niego obce, nie może podejść do niczego i sprawdzić, czym to coś jest i czy nie stanowi zagrożenia dla całego stada. Kto z nas nie zwariowałby w takiej sytuacji? Okazuje się jednak, że każdy może sobie poradzić z problemem, który ja nazywam „pandemonium w samochodzie". Przytoczę tu dwa przykłady, które pokazują jak łatwo i skutecznie można zmienić psa awanturnika w miłego towa-rzysza podróży. Państwo Cleethorpe byli właścicielami Blackie, krzyżówki labradora z border collie. Ich problem polegał na tym, że w Blackie wstępował szatan w momencie, kiedy sadzali go na tylnym siedzeniu swojego samochodu. Aby zapanować nad jego zachowaniem, próbowali już chyba wszystkiego - od puszczania radia na cały regulator po krzyczenie na niego. Niestety, wszystko co robili nie przynosiło żadnego rezultatu. Każda podróż stawała się dla nich koszmarem, nawet ta najkrótsza, kiedy jeździli na oddaloną o niespełna kilometr od ich domu plażę, gdzie Blackie z radością oddawał się długim spacerom. Przez pierwszą godzinę u państwa Cleethorpe robiłam to, co robię zawsze na początku każdej wizyty. W trakcie objaśniania swojej metody zaczęłam jednocześnie bombardować Blackie sygnałami, które są najistotniejsze dla mojej metody. W pewnym momencie Blackie przestał zwracać uwagę na swoich właścicieli i podszedł do mnie. Wiele osób często zaczyna się niepokoić i czuje się nieswojo, kiedy widzi, że ich pies zaczyna reagować na mnie w taki właśnie sposób. Zastanawiają się, dlaczego odwracam od nich uwagę ich psa albo podejrzewają, że w ten sposób próbuję przejąć kontrolę nad psem. Prawda zaś jest taka, że pies zaczyna postrzegać we mnie przewodnika, który potrafi zaopiekować się wszystkimi członkami stada. Jest to proces, przez który oni sami będą musieli wkrótce przejść. Zachowuję się tak, ponieważ w ten sposób jest mi najłatwiej pokazać, jak wielka siła drzemie w mojej metodzie i jak wiele można za jej pomocą osiągnąć. Więź, która łączy właścicieli z ich psami, pozostaje bez zmian, jedyne co się zmienia, to układ sił. Kiedy poczułam, że Blackie poczynił wystarczające postępy postanowiłam, że można przejść do następnego etapu, czyli udać się na pierwszą, wspólną przejażdżkę samochodem. Kiedy wsiedliśmy do samochodu państwo Cleethorpe usiedli z przodu, ja za nimi, a Blackie usadowił się tuż za mną, z tyłu samochodu. Wielu właścicieli - moim zdaniem niesłusznie - pozwala swoim psom na dużą swobodę ruchu w samochodzie. Państwo Cleethorpe nie popełniali tego błędu i w swoim kombi wyznaczyli specjalne miejsce dla psa, które od reszty pasażerów oddzielała specjalna przegroda. Trzymałam Blackie na smyczy, jeden z jej końców przełożyłam przez otwór w przegrodzie i w ten sposób miałam kontrolę nad psem. Kiedy pan Cleethorpe włączył silnik nie odzywałam się do psa i starałam się siedzieć bardzo spokojnie. Kiedy ruszyliśmy, przełożyłam rękę przez przegrodę i położyłam ją na karku psa. Kiedy Blackie próbował się podnieść, bardzo delikatnie przycisnęłam dłonią jego kark. Pies nie stawiał żadnego oporu i położył się. Przejechaliśmy około sześciu kilometrów i celowo wybieraliśmy najbardziej ruchliwe ulice miasta. Chciałam, aby jak najwięcej działo się wokół Blackie, aby oswoił się z widokami i dźwiękami, które on mógł odbierać jako potencjalne zagrożenie. W czasie jazdy cały czas trzymałam rękę na karku Blackie. Kiedy tylko zaczynał czegoś się bać lub stawał się podniecony, zwiększałam nacisk swojej ręki. Jeżeli chcemy, aby pies zachowywał się w określony sposób, to możemy go do tego zmusić albo wykorzystać zaufanie, jakim nas darzy. Efekt być może jest taki sam, ale różnica w podejściu do psa jest dosyć istotna. Większość ludzi intuicyjnie czuje na czym polega ta różnica, natomiast tym, którzy nie widzą żadnej, wyjaśniam to poprzez porównanie z tym, jak obchodzimy się z dzieckiem podczas jego pierwszej wizyty u dentysty. Wizyta taka nie należy do przyjemności, ale jeżeli uda nam się sprawić, że dziecko będzie spokojnie siedziało na fotelu dentystycznym, to całe przeżycie staje się dla niego mniej traumatyczne. Kiedy wracaliśmy do domu, właściwie nie musiałam już trzymać swojej ręki na psie. Blackie cały czas siedział na swoim miejscu w tyle samochodu i spokojnie przyglądał się wszystkiemu, co mijaliśmy po drodze. Od tej pory podróże samochodem przestały być utrapieniem dla jego właścicieli. Podobnie jak ma to miejsce u ludzi, przykre doświadczenia z prze-szłości również u psów nie pozostają bez śladów. Jeżeli na przykład ktoś miał kiedyś wypadek samochodowy, nie jest mu łatwo ponownie usiąść za kierownicą. Psy nie różnią się, pod tym względem od ludzi, o czym miałam okazję przekonać się kiedy poproszono mnie o pomoc w przypadku psa, który miał za sobą wyjątkowo przykre przeżycia. Był to doberman i to, co mu się przydarzyło, tak bardzo mną wstrząsnęło, że nawet opisałam to w lokalnej gazecie. Znaleziono go na poboczu drogi z tak ciężkimi ranami, że trzeba go było natychmiast zawieźć na oddział intensywnej terapii. Mnie samej było trudno w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że jego właściciel po prostu wyrzucił go z pędzącego samochodu. Pies był w tak okropnym stanie, że w pewnym momencie wydawało się, że nie ma żadnych szans na przeżycie. Na szczęście udało się go jednak uratować i po jakimś czasie odzyskał pełnię zdrowia. Trafił do pewnego małżeństwa z Barnetby i jak się okazało okropne przeżycia ,jednak pozostawiły szramy na jego psychice. Dobermany nie należą do psów, które trzęsą się ze strachu z byle powodu, ale w przypadku tego dobermana sam widok samochodu sprawiał, że wpadał w panikę. Kiedy jego nowym właścicielom udało się pierwszy raz wepchnąć go do samochodu, zmoczył im dokładnie całe wnętrze. Wiele osób spisałoby takiego psa na straty, uważając, że w takim przypadku nie da się już niczego zrobić. Na szczęście jego właściciele byli ludźmi, którzy naprawdę kochali psy i bardzo dbali o nie, dlatego postanowili mimo wszystko jakoś mu pomóc i zgłosili się do mnie. Podczas rozmowy uprzedziłam ich, aby nie spodziewali się natych-miastowych rezultatów i uzbroili się w cierpliwość, ponieważ cały proces może zająć trochę czasu. Mieliśmy bowiem do czynienia z psem, nad którym `trzeba będzie dużo popracować, zanim będzie chciał z własnej woli podejść do jakiegokolwiek samochodu. Na szczęście okazali się bardzo chętnymi i pilnymi uczniami. Stosując moją metodę w ciągu dwóch tygodni udało im się ustalić przewodnictwo w stadzie. Kiedy tak się stało, poprosiłam ich, aby postarali się jak najwięcej czasu spędzać z psem w pobliżu samochodu. Tak rozpoczął się następny miesiąc nauki. Zaczęli od stawiania mi-ski z jedzeniem dla psa na drodze dojazdowej do ich domu, ale tak, aby zawsze w zasięgu wzroku psa widoczny był samochód. Chodziło tu przede wszystkim o pozbawienie psa negatywnych skojarzeń, jakie wiązały się z widokiem samochodu. Z dnia na dzień stawiali miskę coraz bliżej samochodu. Jak zawsze w takich sytuacjach zwracałam ich uwagę na to, jak ważne są spokój, cierpliwość i konsekwencja. Zastosowali się do moich rad, a nawet wynieśli na zewnątrz leżaki i stolik i sami zaczęli jeść obiady na podjeździe. Ich wysiłki wkrótce przyniosły efekty. Wyraźny przełom nastąpił wtedy, kiedy któregoś dnia udało im się nakłonić psa do tego, aby zjadł z miski, którą postawili w zaparkowanym przed domem samochodzie. Potem często bawili się z nim w aportowanie, rzucając różne zabawki do wnętrza samochodu, które ich pies bez cienia strachu przynosił im z powrotem. Wszystko to trwało bardzo długo, ale właściciele byli absolutnie zdecydowani, aby zrobić co tylko było w ich mocy, żeby pomóc swemu psu. Po jakimś czasie zaczęli włączać silnik samochodu, kiedy pies jadł z miski stojącej w jego wnętrzu. Urazy, jakich doznał w przeszłości ten biedny doberman, były tak wielkie, że zajęło im osiem tygodni zanim mogli wyruszyć na pierwszą wycieczkę. Do dziś podróżują wszędzie całą trójką, a dla dzielnego dobermana lęk przed samochodami jest już od dawna sprawą z dalekiej przeszłości. Rozdział 21 Obgryzanie łap i pogoń za własnym ogonem: Jak pomóc znerwicowanym psom Podobnie jak my, ludzie, psy mają różne charaktery. Jedne z nich są wesołe i zawsze skore do zabawy, inne łagodne i spokojne, ekstrawer-tyczne i introwertyczne. Właśnie ze względu na te różnice, psy różnie radzą sobie ze stresem związanym z pozycją przewodnika w stadzie. Podczas gdy jedne z ciekawością i odwagą reagują na otaczający je świat, inne zamykają się w sobie, często w bardzo destrukcyjny dla nich samych sposób. Trudno uwierzyć, jak szeroki wachlarz reakcji na stres, wynikający z przyjęcia na siebie roli przewodnika stada, widziałam w ciągu wielu lat mojej pracy z psami sprawiającymi problemy. Widziałam psy, które kuliły się i drżały ze strachu na najmniejszy, najbardziej niewinny hałas. Na dzwoniący telefon reagowały ucieczką w popłochu. Niektóre psy są tak nerwowe, że za duże osiągnięcie uważałam fakt, że po jakimś czasie zdobyły się na odwagę i podeszły do mnie na odległość około półtora metra. Spotkałam też psy zastygające w bezruchu na widok człowieka w mundurze. Wielokrotnie widziałam psy, które okazując poddanie się, przypadały brzuchem do ziemi i oddawały mocz. Wiem, że tak długo, jak długo będę pracowała z psami, jeszcze wiele razy spotkam różne przejawy tego samego problemu. Źródłem tych problemów jest zawsze to samo - pozycja przewodnika stada to zbyt duża odpowiedzialność dla psa żyjącego we współczesnym świecie. Z reguły objawem tego jest nerwowość i obsesyjne zachowanie. Riby, czteroletni czarny labrador, mieszkał na wsi, niedaleko Grims-by. Jego właściciele poprosili mnie o pomoc, ponieważ Riby miał pa-skudny zwyczaj gryzienia własnych łap. Zaczęło się niewinnie, ale z czasem zwyczaj ten stawał się coraz bardziej obsesyjny. Kiedy przyjechałam do nich, Riby gryzł łapy właściwie bez przerwy. Nie był to objaw zdrowia, tym bardziej że na łapach pies miał okropne, otwarte rany. Łatwo więc było o infekcję, mogła się wdać gangrena i w tej sytuacji właściciele nie mieliby innego wyjścia jak tylko uśpić Riby'ego. Nic więc dziwnego, że z determinacją szukali pomocy w rozwiązaniu problemu. Chwytali się różnych sposobów, z podawaniem środków uspokajających włącznie. W czasie mojej wizyty Riby miał założony kołnierz, który ja nazywam „elżbietańskim", plastykowy lejek, który uniemożliwiał mu gryzienie własnych łap. Riby pokazał wcale bogaty repertuar niepokojących objawów. Bar-dzo wiele osób uważa za normalne zachowanie, kiedy pies skacze, cią-gnie na smyczy, naprzykrza się odwiedzającym nas osobom. Mogę jednak zapewnić, że nie jest to norma. Riby robił wszystkie te rzeczy, a nawet więcej. Nie chciał wychodzić na spacer, dopóki właściciele nie uprosili go przymilając się do niego i przekupując go. Jego ostentacyjne leżenie było dla mnie wskazówką, że kolejny raz miałam do czynienia z psem, który jest przekonany o swojej pozycji przewodnika stada. Jak zawsze rozpoczęłam od Amichien Bonding. Riby zareagował pozytywnie. Po upływie godziny poprosiłam właścicieli o zdjęcie pla-stykowego kołnierza. Bardzo szybko zorientowałam się, że Riby jest bojaźliwy i chętnie odda swoją pozycję przewodnika stada. Tak szybko jak kołnierz został zdjęty, Riby zabrał się ponownie za swoje łapy. Był w takim samym stanie, w którym my, ludzie, samookaleczamy się. Ważne było, aby pokazać Riby'emu, że nie musi tego robić, że będzie nagradzany za inne zachowania. Uklękłam więc i przywołałam go do siebie. Kiedy podszedł, lewą rękę położyłam na jego łapach, a prawą pieściłam go pod brodą. W trakcie tego nie odezwałam się do niego ani słowem. Robiłam to wszystko bardzo spokojnie. Udało mi się na moment odwrócić jego uwagę od łap, ale po chwili znowu skupił się na nich. Jeszcze raz spróbowałam mu przeszkodzić. Tym razem przywołałam go do nogi i kiedy podszedł, nagrodziłam go, aby wywołać w nim pozytywne skojarzenie. W ten sposób pracowaliśmy jakiś czas. Ilekroć Riby skupiał uwagę na łapach przerywałam mu i zajmowałam go czym innym. Po około dwudziestu minutach wspólnej pracy pies zachowywał się znacznie lepiej, poszłam więc do kuchni, aby wypić herbatę z jego właścicielką. W trakcie naszej rozmowy zapomniałyśmy o Ribym, a kiedy sobie o nim przypomniałyśmy zobaczyłyśmy, że pies, jakby nigdy nic, mocno zasnął na podłodze w salonie. Widać było, że zrezygnował z pełnej stresów roli przewodnika stada i być może po raz pierwszy w życiu odprężył się. To był pierwszy tak ciężki przypadek w mojej praktyce. Dlatego też poprosiłam właścicielkę Riby'ego, żeby informowała mnie przez na-stępne dni o ewentualnych postępach. Za każdym razem wiadomość była taka sama. Rany na łapach Riby'ego zagoiły się i pies powrócił do normalnego życia. Tak więc po kilku spędzonych razem godzinach Riby nigdy więcej nie wrócił do nawyku gryzienia własnych łap. Psychologia psa mogłaby być przedmiotem innej, obszernej książki. Nie zamierzam w tym miejscu analizować pracy psiego umysłu. Chcę tylko podkreślić, że psy mają taką samą jak ludzie skłonność do obse-sji. W ciągu lat widziałam wszystkie rodzaje tak dziwacznych, jak i wspaniałych zachowań. Pamiętam na przykład owczarka niemieckiego o imieniu Rusty, który całymi godzinami ganiał w kółko za własnym ogonem. Właściciele nie mogli pojąć jego zachowania i dlatego zwrócili się do mnie. Po przybyciu na miejsce zobaczyłam dość dobrze zachowującego się psa i tylko kilka niepokojących symptomów. Rusty skakał i skowyczał, ale nie w jakiś bardzo przesadny sposób. Dotarcie do źródła problemu zabrałoby mi dużo czasu, gdyby nie szczęście, które uśmiechnęło się do mnie tego popołudnia. W trakcie mojej rozmowy z właścicielami psa ich trzyletnia córeczka zasnęła. Rusty musiał być bardzo przywiązany do dziewczynki, gdyż natychmiast zwinął się w kłębek obok niej. Dziecko nie spało zbyt długo. Kiedy mała obudziła się, nagle oświeciło mnie i odkryłam źródło problemu. Budząc się ze snu córeczka właścicieli instynktownie wyciągnęła rączkę w kierunku ogona psa. Chwyciła koniec ogona i zaczęła potrząsać nim jak zabawką. Dokładnie w tym momencie Rusty przeobraził się w wirującego derwisza. Wstał z podłogi i kręcił się dookoła niczym wirujący bączek. Właściciele Rusty'ego nigdy przedtem nie zwrócili na to uwagi. Wytłumaczyłam im, że zachowanie psa spowodowane jest zabawą, ich córeczka upodobała sobie zabawę psim ogonem. Jak już powiedziałam, trudno jest nauczyć małe dziecko odpowiedniego zachowania w stosunku do psa. W tym konkretnym przypadku poprosiłam rodziców, aby rozdzielali tych dwoje na czas nieobecności kogoś dorosłego. Zaleciłam im także, aby w trakcie zabaw z psem uwaga dziewczynki nie była skupiona na ogonie Rusty'ego. Zachęciłam ich do zabawy w aportowanie i inne gry, które koncentrują uwagę bardziej na głowie psa niż na jego tyle. Wkrótce Rusty pozbył się swojego nawyku. Zamiast kręcić się w kółko jak derwisz, mógł wreszcie zamiast za własnym ogonem gonić za zabawkami w parku. Rozdział 22 Efekt jo jo: Jak radzić sobie z psami ze schroniska Wiele osób uważa, że schronisko dla zwierząt jest najlepszym miejscem, gdzie można znaleźć psa dla siebie. Pomysł wzięcia psa, który miał ciężkie życie jest pociągający z wielu powodów. Miłośnicy psów mają nadzieję, że uda im się ofiarować choć trochę miłości, której w przeszłości nie doświadczyły porzucone i bezdomne psy. Biorąc psa, który w przeszłości źle się zachowywał są przekonani, że uda im się zmienić go okazując mu więcej uczucia. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że psy takie zostały porzucone albo oddane do schroniska głównie z powodu kłopotów, jakie sprawiały właścicielom swoim zachowaniem, i problemy te nie zostaną w schronisku, ale zabierzemy je razem z psem do naszego domu. A kiedy się ujawnią, bo wcześniej czy później muszą się ujawnić, nowy właściciel, mimo najlepszych intencji, znajdzie się w sytuacji, z którą nie może sobie poradzić. To właśnie dlatego tak wiele psów przechodzi z rąk do rąk i wiele razy wraca do schroniska. Nazywam je „psami jo jo". Nie mogąc nigdzie zagrzać miejsca, często bywają usypiane. Aby uniknąć tego i zapewnić „psom jo jo" permanentny i szczęśliwy dom, musimy zrozumieć charakterystyczne dla nich problemy. Chciałabym w tym miejscu zaznaczyć, że psy takie nie z własnej winy popadają w to zaklęte koło. W 99,9% przypadków złe zachowanie psa to rezultat błędów popełnionych przez człowieka, głównie lenistwa, głupoty, a także - przykro powiedzieć - okrucieństwa. Nie mam wątpliwości, że pogorszenie w zachowaniu większości psów schroniskowych nastąpiło wskutek przemocy, jakiej te psy doświadczyły w swoim życiu. Przemoc rodzi przemoc. Psy zostają oddane do schroniska lub porzucone za agresję w stosunku do człowieka. Ale pamiętajmy, że psy atakują jedynie w obronie własnej, w sytuacji gdy są przyparte do muru i nie mają możliwości ucieczki. W świecie ludzi dopuszczalny i akceptowany jest atak we własnej obronie w sytuacji zagrożenia, nawet z prawnego punktu widzenia. Psy natomiast zawsze ponoszą konsekwencje bez względu na to, kto pierwszy dopuści się przemocy. Sama miałam okazję przekonać się, jaką traumą dla psa może być złe traktowanie, kiedy wzięłam psa ze schroniska, o imieniu Barmie, mojego małego towarzysza, od którego tak wiele się nauczyłam rozwijając moją metodę. Pracując z nim uświadomiłam sobie, że najważniejsze jest zaufanie między psem i jego właścicielem, zwłaszcza w przypadku psów porzuconych. Barmie był bardzo nieufny w stosunku do wszystkich ludzi. Musiał dopiero nauczyć się - jak większość psów ze schroniska - że to samo stworzenie, które w przeszłości sprawiało mu ból, może także karmić go i obdarzyć uczuciem. To tak jak w medycynie - lepiej jest zapobiegać chorobie, niż ją leczyć. W czasie gdy przygotowywałam serię programów dla telewizji, poproszono mnie, abym pomogła komuś przygotować się na przyjęcie szczególnie trudnego, porzuconego psa. Tara miała zostać uśpiona, ale na szczęście trafiła do schroniska w Leeds, które prowadził mój przyjaciel Brian. Jej historia była szczególnie smutna, bowiem w tym właśnie czasie Tara była szczenna i jej potomstwo również by zginęło. Kiedy Tara urodziła szczenięta, Brian zaczął szukać dla niej nowego domu. Znalazł Hilary, prawdziwą miłośniczkę psów, która właśnie szukała towarzysza i przyjaciela, z którym mogłaby dzielić swoje życie. Nie wiedzieliśmy dokładnie, dlaczego Tara została porzucona. W schronisku zachowywała się bez zarzutu, jak każdy dobrze wychowany pies. Oczywiście przeszłość ma wpływ na teraźniejszość, ale rzadko kiedy znamy pełną historię schroniskowego psa. Myślę zresztą, że lepiej jest zająć się jego przyszłym losem, niż rozpamiętywać tragiczną przeszłość. Hilary miała jak najlepsze intencje w stosunku do biednej suczki po tylu przejściach. Przygotowała na jej powitanie miskę z jedzeniem, ale gdy wytłumaczyłam jej, że to błąd, usunęła ją. 7. mojego doświadczenia wynika, że dopiero około drugiego tygodnia pobytu w nowym miejscu pies ujawnia swój prawdziwy charakter. W tym właśnie czasie przygarnięty pies z miłego i spokojnego może przeobrazić się w stworzenie skonfliktowane z całym światem. W przypadku Tary stało się to jeszcze szybciej. Z początku Tara jak cień snuła się po domu. Hilary tak bardzo chciała okazać jej dobre serce, że kilka razy musiałam prosić ją, aby zostawiła Tarę w spokoju. Kiedy jednak po jakimś czasie suka podeszła do swojej nowej właścicielki i położyła głowę na jej ręce, w tym momencie Hilary popełniła błąd. Odruchowo pogłaskała nową towarzyszkę. Prawdę mówiąc, od mo-mentu przybycia Tary do domu, Hilary z trudem powstrzymywała chęć pogłaskania i dotknięcia psa. To był moment, na który suka czekała. Natychmiast zaczęła skakać i biegać dookoła. Była niezwykle pobudzona. Wyglądało to tak, jakby Hilary nacisnęła jakiś tajemniczy guzik w psie. Tara sprawiała wrażenie schizofrenika, zachowywała się jakby była dwoma psami w jednym ciele. To jej nadpobudliwość sprawiała, że poprzedni właściciele nie mogli poradzić sobie z jej dokuczliwym zachowaniem i dlatego Tara tak wiele razy zmieniała opiekunów. Hilary bardzo chciała przerwać to zaklęte koło, próbując zrozumieć przyczyny zachowania Tary. Zdążyłam już wcześniej wyjaśnić Hilary podstawowe zasady mojej metody. Patrząc na „fruwającą" po domu Tarę wytłumaczyłam nowej właścicielce, że z powodu przeszłości suki jej problemy są jeszcze bardziej skomplikowane niż to zwykle bywa u psów ze schroniska. Jak już wcześniej powiedziałam, psy mogą się stać bardzo zestresowane rolą przewodnika stada. W przypadku psów z taką historią jak Tary, presja, którą pies odczuwa jest jeszcze większa. Wystarczy zastanowić się przez chwilę, aby to zrozumieć. Mamy tutaj do czynienia z psem, który za wszelką cenę pragnie stać się częścią stada. Kiedy znajduje dom, który lubi, zostaje wyniesiony do pozycji przewodnika. Ponieważ nie może sobie poradzić z odpowiedzialnością związaną z tą pozycją, robi wszystko, aby sprostać wyzwaniu i zadowolić swojego opiekuna. Często reakcją właścicieli jest złość lub użycie siły i w rezultacie zachowanie psa staje się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Setki razy widziałam przygarnięte psy, które skaczą, ciągną za smycz, szczekają i gryzą, jednym słowem: są nadpobudliwe. Przekonane są bowiem, że właśnie takiego zachowania oczekują od nich osobniki im podporządkowane. To prawdziwe błędne koło. Reakcja opiekuna powoduje, że pies wpada w jeszcze większy szał. Pies znowu więc jest porzucany lub oddany do schroniska i zyskuje sobie opinie psa trudnego. Efekt jo jo jest kontynuowany. Wyjaśniłam Hilary, że lepiej zająć się główną przyczyną takiego za-chowania się psa niż samymi tylko objawami. Tarę trzeba było nauczyć, że jej zachowanie w domu jest nie do przyjęcia. Hilary musiała zabrać się za wprowadzenie nowych zasad do ich wspólnego życia. Jak zawsze podkreśliłam, że ważne jest zdecydowane przywództwo w stadzie. Poprosiłam Hilary, żeby zachowała spokój i nie dała się wciągnąć w grę, której zasady chciała dyktować Tara. Wszystko wskazywało na to, że reakcja poprzednich właścicieli była przeciwna. Za każdym razem, kiedy Hilary miękło serce przypominałam jej, czym to się może skończyć. Wkrótce Tara się uspokoiła. Oczywiście jeszcze kilka razy próbowała postawić na swoim. Na przykład chciała nawiązać kontakt wzrokowy z Hilary, ale kiedy jej się nie udało, odeszła od niej i położyła się na podłodze. Kiedy pies zupełnie się uspokoił, poprosiłam Hilary, żeby odczekała jeszcze pięć minut. Po upływie tego czasu Hilary przywołała ją do siebie, zachęcając smakołykiem. Tara znowu zaczęła skakać dookoła. Powiedziałam Hilary, żeby nie dała się wciągnąć w to i nie zwracała na psa uwagi. Dopiero wtedy kiedy Tara zachowywała się zgodnie z oczekiwaniami właścicielki, dostawała nagrodę. Naszym zadaniem było pokazanie psu, jak ma się zachowywać. Nie minęło pół godziny, a Tara stała się innym psem. Od tego czasu zostały wielkimi przyjaciółkami. Błędne koło zostało przerwane, a Tara nie była już więcej „psem jo jo". Rozdział 23 Zabawki i trofea: Pożytki ze wspólnych zabaw z psem Nie chciałabym sprawiać wrażenia, że wszystko co przedstawiam w swojej książce jest zupełnie nowe, że moja metoda jest czymś, czego wcześniej nie znano i nie stosowano. Jak wspominałam na wstępie niniejszej książki, wiele pomysłów czerpałam z behawioryzmu. Napawa mnie również radością, kiedy widzę, że wiele elementów mojej metody zostało zaadaptowanych w innych technikach pracy z psami. Największa chyba niespodzianka spotkała mnie na wiosnę 1998 roku. Zostałam zaproszona do ośrodka szkolenia psów policyjnych przy London Metropolitan Police w Bromley, w hrabstwie Kent. Jest to największa w Wielkiej Brytanii szkoła treserów i od lat cieszy się ogromnym prestiżem. Okazało się, że w szkole tej podczas szkolenia psów wykorzystywano również bardzo wiele elementów mojej metody. Zaproszono mnie na jedną z sesji treningowych, którą prowadził starszy instruktor Eric. W trakcie zajęć uczono owczarki niemieckie, jak mają zmusić ludzi, którzy się ukrywają, do wyjścia z kryjówki. Samo podejście do psów i sposób, w jaki je szkolono były doprawdy fascynujące. Na przykład uczono psy, aby zawsze pozostawały około dwóch metrów od obiektu. Jak wytłumaczył mi Eric, głównie chodziło tu o dobro samych psów - skrócenie tej odległości mogło być bardzo niebezpieczne, groziło bowiem tym, że ktoś może je kopnąć, albo - co gorsza - zaatakować nożem. Sytuacje takie zawsze wiążą się z napięciem nerwowym, wymagają od psów dużej siły fizycznej i ogromnego opanowania. Mimo to w pewnym momencie stała się rzecz, która bardzo mnie rozbawiła. Wraz z Erikiem wzięłam udział w ćwiczeniu, które polegało na tym, że psy były zachęcane do tego, aby szczekały i zachowywały się tak groźnie, żeby jak najszybciej zmusić nas do poddania się i oddania w ręce policji. Oczywiście już pierwszy pies nie miał najmniejszych problemów z wykonaniem tego zadania. Eric był bardzo zadowolony z tego, jak zachował się pies i sięgnął ręką do kołnierza swojej kurtki (psy policyjne szkoli się tak, aby reagowały na każdy ruch ciała poniżej szyi). I tu stało się to, co tak bardzo mnie rozbawiło - zza kołnierza kurtki wyciągnął bowiem ni mniej, ni więcej tylko starą, mocno już sponiewieraną gumową piłeczkę, ulubioną zabawkę owego psa. Pies, który jeszcze przed chwilą przypominał groźnego potwora w mgnieniu oka zmienił się w łagodnego baranka. Pies doskonale znał swoją zabawkę, ponieważ osoba, która opiekowała się nim już od najmłodszych lat bawiła się z nim tą właśnie piłeczką. Jednocześnie sama piłeczka stała się bardzo wyraźnym sygnałem, że zrobił coś, co spotkało się z uznaniem instruktora. Była to więc dla niego nagroda i to nagroda, którą znał bardzo dobrze - zabawa. Zabawa jest idealną okazją do tego, aby połączyć z sobą radość i na-ukę. Ponieważ zabawa odgrywa niesłychanie ważną rolę w budowaniu właściwej więzi między człowiekiem a psem, rzeczą równie ważną jest to, w jaki sposób bawimy się z psem, co i jak robimy podczas zabaw, jakie sygnały wysyłamy do siebie nawzajem i jak na nie reagujemy. Je-żeli w trakcie zabaw pozwolimy na to, aby tylko pies nami kierował i dyktował warunki, na jakich się z nim bawimy, to w przyszłości może to mieć mało przyjemne dla nas konsekwencje. Na pewno niejednemu właścicielowi zdarzyło się, że kiedy wracał do domu po ciężkim dniu i marzył tylko 0 odpoczynku, na drodze do fotela natykał się na psa, który w oczach ma prośbę, a w zębach ulubioną zabawkę. Taki pies nie tylko chce się bawić, on chce się bawić natychmiast! Wielu właścicieli nie dostrzega tego na początku, ale takie sytuacje kryją w sobie zalążek przyszłych problemów. Jeżeli rzucamy psu piłeczkę, a on ją przynosi, to czym innym jest to dla nas, a czym innym dla naszego psa. Dla nas to, co rzucamy, jest najzwyczajniejszą w świecie zabawką. Dla psa natomiast rzucany przedmiot to coś o wiele bardziej cennego, to trofeum, które musi zdobyć - ale zdarza się, że i zgubić - odznaka honorowa, która wyróżni go pośród innych członków stada. Zwłaszcza szczenięta uwielbiają w nieskończoność walczyć między sobą o różne przedmioty. Zwycięzca takich zapasów zawsze dumnie obnosi się ze swoim trofeum jakby to, co zdobył było co najmniej tytułem mistrza świata. Jak zawsze korzeni takich zachowań należy szukać w stadzie wilków. W środowisku naturalnym przetrwanie stada zależy od tych, którzy stoją na jego czele i od tego, jak wywiązują się ze swoich obowiązków. Rezultatem takiego stanu rzeczy jest, że para Alfa musi stale okazywać, iż nadaje się do roli przywódców. Psy domowe również stale wystawiają swoich przywódców na próby, a zabawy są doskonałą okazją, aby to zrobić. Jeżeli pozwolimy, aby nasze psy nabrały przekonania, że to one mają kontrolę nad zabawkami-trofeami, które rzuca im ich właściciel, to na podstawie tego będzie kształtowało się ich rozumienie miejsca, jakie zajmują w hierarchii stada. Dlatego też jest rzeczą bardzo ważną, aby właściciel psa zawsze wyznaczał reguły, według których przebiega zabawa z jego własnym psem. Problemy zaczynają się wtedy, kiedy właściciel odmawia wzięcia udziału w zabawie. Tak jak dzieci dostają napadu złego humoru, kiedy odmówi im się czegoś, tak psy na odmowę wzięcia udziału w zabawie reagują złym zachowaniem. Osobiście znałam przypadki, kiedy psy każdej niemal nocy zaczynały szaleć ze swoimi zabawkami. Zachowanie takie łatwo może przerodzić się w niszczenie zabawek, a nawet w zachowanie agresywne. Istnieje kilka bardzo prostych zasad, których sama zawsze przestrze-gam podczas zabaw ze swoimi psami. Pierwsza z nich, która w łatwy sposób pozwala na uzyskanie kontroli nad każdą zabawą, jest jedno-cześnie zasadą najłatwiejszą. Odradzam właścicielom, aby pozostawiali psie zabawki porozrzucane po całym domu. Stały i niczym nie skrępowany dostęp do zabawek sprawia, że pies sam decyduje, kiedy i jak się nimi bawić. Dlatego bardzo istotne jest, aby zabawki, którymi bawimy się z psem, zawsze znajdowały się w miejscu, do którego nasz pies nie ma dostępu. W ten sposób zapewniamy sobie nie tylko kontrolę nad zabawą, ale także pewność, że wykorzystamy wszystko to, co można osiągnąć dzięki zabawie. To właściciel i tylko właściciel decyduje, kiedy bawi się z psem i jakich zabawek do tego używa. Oczywiście wybór zabawek jest tu kwestią gustu czy fantazji, jedyne, o czym należy pamiętać, jest tylko ich wielkość. Należy zwracać uwagę na to, że psy, podobnie jak szczenięta, mogą udławić się przedmiotem, który jest na tyle mały, że może utkwić w ich tchawicy. Jeżeli chodzi o samą zabawę, jedną z zasad, którą stale podkreślam z naciskiem, jest unikanie wszelkich zabaw siłowych, zawodów, w których wygrywa ten, kto wyszarpnie coś drugiej stronie. Istnieją dwa powody po temu. Pierwszy - w takich zabawach pozwalamy psu narzucać nam jego reguły gry. Drugi - i potencjalnie o wiele groźniejszy - to ten, że w trakcie takich zapasów pies może poczuć swoją fizyczną przewagę nad przeciwnikiem. Jeżeli poczuje się silniejszy od tego, kto mu w stadzie przewodzi, to może stracić pewność, że przywództwo w stadzie w dalszym ciągu spoczywa we właściwych rękach. W trakcie zabaw regularnie powtarzam i uzupełniam o nowe ele-menty wszystko to, co wcześniej przerabiałam ze swoimi psami. Reagowanie na wołanie czy przychodzenie do nogi jest wiedzą, która wymaga regularnego odświeżania. Kiedy rzucam swoim psom piłkę, to w momencie kiedy zaczynają za nią biec, sama często ruszam w przeciwnym kierunku. W ten sposób zachęcam je do tego, aby do mnie przyszły. Kiedy znów są przy mnie wyraźnie widzę, że chcą, aby dalej się z nimi bawić. Wiedzą przecież doskonale, że aby można było kontynuować zabawę w rzucanie piłki najpierw musi się ona znaleźć w moich rękach. Aby tam się znalazła, muszą najpierw przynieść ją do mnie. Często proszono mnie o pomoc w rozwiązaniu problemów, jakie powstają w czasie zabaw z psem. Jeden z najbardziej interesujących przypadków, z jakim się spotkałam, dotyczył ślicznego „Westie", czyli West Highland teriera, o imieniu Benji. Problem z nim był naprawdę wyjątkowy. Właścicielka Benjiego, Mavis, powiedziała mi, że jej pies zachowuje się w bardzo dziwny sposób ilekroć daje mu do zabawy nową, piszczącą piłeczkę. Benji uwielbiał wszelkie zabawy, a zabawy z piszczącymi piłeczkami w szczególności, ale zachowywał się dziwnie, ilekroć Mavis dawała mu nową piszczącą zabawkę. Kiedy ich odwiedziłam, na własne oczy przekonałam się jak to wygląda - Benji leżał przed nową zabawką z głową na podłodze i cały się trząsł. Nie zajęło mi wiele czasu, aby się zorientować w czym leży problem. Mavis powiedziała mi, że Benji, kiedy tylko dostawał piszczącą zabawkę, natychmiast ją przegryzał. Tymczasem najnowsza zabawka okazała się twardym orzechem do zgryzienia i oparła się zębom Benjiego. Teriery są jedną z ras, które wyhodowano do łapania szczurów. Podejrzewałam, że ma to ścisły związek z tym, dlaczego Benji szybko przegryzał swoje piszczące zabawki tak, że nie wydawały z siebie żadnego dźwięku. Niestety w przypadku tej jednej piłki nie udało mu się zniszczyć „Króla Szczurów", a to, jak się okazało, bardzo go przestraszyło. Przykucnęłam obok Benjiego i upewniwszy się, że widzi wszystko, co robię, wbiłam w piłkę śrubokręt. Bardzo uważnie przyglądał się temu jak wypuszczam z zabawki całe powietrze. Przedziurawiona zabawka przestała piszczeć, a on zareagował natychmiast - podbiegł do piłeczki, złapał ją w zęby, podrzucił do góry, ponownie złapał w zęby i podskakując zaczął się nią bawić. Postawił czujnie uszy, znów cały drżał, ale tym razem z radości i podniecenia. Jego wróg został pokonany. Kiedy po chwili sama rzuciłam mu piłkę, pobiegł za nią natychmiast, a potem triumfalnie obnosił się z nią po domu. Przez następnych kilka miesięcy była to jego ulubiona zabawka. Rozdział 24 Jak to zrobiłaś? Od kiedy zaczęłam pracować nad swoją metodą coraz bardziej byłam przekonana o wyjątkowości więzi, jaka łączy człowieka z psem. Za każdym razem kiedy w gazecie lub czasopiśmie naukowym czytam o nowych dowodach potwierdzających słuszność mojej metody, mam poczucie, że sposób, w jaki porozumiewam się z psami przywraca nam to, co utraciliśmy na przestrzeni wieków. Im dłużej pracuję z psami różnych ras, im więcej problemów udaje mi się rozwiązać, tym bardziej wszystkie moje pomysły układają się w całość, która przerodziła się w metodę opisaną w niniejszej książce. Podobnie jak nasza relacja z psem, jest to proces, który stale ewoluuje. Ludzie często nazywają mnie ekspertem. Odpowiadam zawsze tak samo - to nie _ja jestem ekspertem, to psy są ekspertami. Ja jestem jedynie kimś, kto nauczył się ich słuchać, a teraz jestem gotowa podzielić się z innymi tym, czego się nauczyłam. Robiąc to, mam nadzieję, że pomogłam wielu ludziom nauczyć się, jak z miłością i większym -zrozumieniem układać swoje psy i żyć razem z nimi. Nie zawsze i nie wszędzie odnosiłam sukcesy. To tylko od samych właścicieli psów zależy, czy zastosują się do moich porad i jak będą stosować moją metodę. ,Jak podkreślałam wielokrotnie, nie służy ona do rozwiązywania doraźnych kłopotów, jest raczej sposobem życia i współżycia z psem. Kilku, na szczęście bardzo niewielu, właścicieli nie potrafiło zrozumieć tego, a stroną, która najbardziej cierpiała z tego powodu zawsze były Psy. W ogromnej większości przypadków jednak udało mi się udzielić pomocy tym, którzy jej potrzebowali. Moja metoda spotykała się z coraz większym uznaniem, zaczynało się nią interesować coraz więcej osób i dzięki temu mogłam pomagać często w sytuacjach, które były bardzo wzruszające. Wielokrotnie byłam proszona o interwencję w sytuacji, gdy psu, z mocy prawa, groziło uśpienie. Jednym z takich przypadków był pies rasy Akita o imieniu Dylan. Właścicielka Dylana, Helen, była przedstawicielem handlowym. W związku z jej pracą bardzo dużo jeździła po całym kraju i zabierała ze sobą swojego psa, który był dla niej nie tylko towarzyszem w podró-żach, ale także obrońcą i opiekunem, swego rodzaju osobistym ochro-niarzem. Warunki fizyczne, jakie prezentuje sobą rasa Akita, niewątpliwie predestynowały go do takiej roli, ale niestety okazało się, że Dylan za bardzo przejął się swoją rolą. Pewnego dnia Helen ładowała zakupy do bagażnika swojego samo-chodu stojącego na parkingu przed osiedlowym supermarketem. Spo-strzegła ją tam jej znajoma i podeszła do niej. Kiedy wyciągnęła rękę, aby przywitać się z Helen, z otwartych drzwi samochodu wyskoczył Dylan i - jak przystało na ochroniarza - rzucił się na nią. Rany, jakie jej zadał były tak dotkliwe, że znajoma Helen musiała poddać się hospitalizacji, a jej ręka szyta była w kilku miejscach. Zachowanie Dylana było do tego stopnie nieakceptowane w społeczeństwie, a rany, które zadał na tyle groźne, że wobec Helen i jej psa wszczęto śledztwo na mocy ustawy o niebezpiecznych psach. Sędzia miał wkrótce zdecydować, czy Dylan będzie uśpiony, czy nie. Helen skontaktowała się ze mną za pośrednictwem swego adwoka-ta. Zrobiła to z dwóch powodów. Po pierwsze - chciała oczywiście zrobić wszystko, aby ocalić życie jej psa. Po drugie - i to było chyba najważniejsze - sama chciała się dowiedzieć, dlaczego jej pies zachował się w ten sposób. Oczywiście jedna sprawa wiązała się z drugą - gdyby udało jej się rozwiązać zagadkę jej psa, mogłaby zmienić jego zachowanie, a wtedy sąd, być może, spojrzałby na całe zajście bardziej życzliwym okiem. Nie dziwiło mnie, że była bardzo zaskoczona tym, co zaszło. Bez przerwy powtarzała - „doprawdy nie potrafię zrozumieć, dlaczego on to zrobił, jest przecież takim miłym i kochanym psem..." Jak często bywa w takich sytuacjach, Helen nie zdawała sobie sprawy z wielu innych symptomów, jakie przejawiał Dylan. Kiedy spytałam, czy jej pies chodzi za nią krok w krok po całym domu, czy staje się podniecony kiedy ktoś ją odwiedza, czy zachowuje się tak, jakby cały czas starał się ją bronić i osłaniać przed światem, to na wszystkie te pytania odpowiedziała mi twierdząco. Uprzedziłam ją, że jeżeli chce wykorzystać moją metodę, to czeka ją naprawdę dużo pracy. Jeżeli nie przyłoży się i nie będzie konsekwent-na w wykonywaniu tego, co jej poradzę, to nie odniesie sukcesu. Opo-wiedziałam jej o innym Akita, którego właściciel niezbyt konsekwent-nie stosował się do moich porad i skutek tego był taki, że zachowanie jego psa nie uległo oczekiwanej poprawie. Kiedy kolejny raz kogoś pogryzł, to jego właściciel zdecydował się uśpić psa, mimo tego, że nie była to decyzja sądowa. Nie można się chyba dziwić, że właściciel tego psa był bardzo załamany tym, co musiał zrobić. Sąd miał podjąć decyzję w sprawie Dylana w ciągu dwóch miesięcy. Tyle czasu miała Helen, aby coś zrobić ze swoim psem. Przed upływem tego czasu, ja miałam dostarczyć do sądu dokładny raport na temat Dylana i jego zachowania. Tak więc jego przeznaczenie spoczywało w naszych rękach, jego życie zależało od tego, czy uda nam się zmienić jego zachowanie, czy nie. To, że Dylan uważał się za przewodnika stada, było oczywiste. Jak zawsze musiałam podejść do problemu całościowo, uwalniając go od takiego poczucia poprzez używanie wszystkich elementów, których dostarczała metoda Amichien Bonding. W tym konkretnym przypadku musiałam zwracać szczególną uwagę na sytuacje, które Dylan odbierał jako zagrożenie. Niewątpliwie za taką odebrał on sytuację w chwili, kiedy zaatakował na parkingu znajomą Helen. Uważałam, że jeżeli uda mi się nauczyć go, jak powinien zachowywać się w takich sytuacjach i jak na nie reagować, to być może uda mi się uratować jego życie. Nie było trudno zauważyć, dlaczego Dylan tak bardzo wczuł się w rolę opiekuna i obrońcy Helen. W domu nie rozstawali się z sobą. Jego wyjątkowy status podkreślało także i to, że Helen pozwoliła mu, aby na każdy dźwięk dzwonka rzucał się do drzwi, ciągnął za smycz i domagał się pieszczot, kiedy tylko miał na nie ochotę. Kiedy Helen zaczęła stosować Amichien Bonding, Dylan zaczął na nią patrzeć zupełnie innymi oczami, zrozumiał, że to teraz Helen została tym, kto podejmuje wszelkie decyzje i że do niej należy odpowiedzialność za bezpieczeństwo stada. Opieka nad stadem przestała od tej chwili być jego odpowiedzialnością. Mniej więcej tydzień przed rozprawą sporządziłam dla sądu mój ra-port. Byłam przekonana, że Dylan nie stanowi już żadnego zagrożenia. W raporcie napisałam, że właścicielka Dylana zdała sobie sprawę, że w przeszłości wysyłała do swojego psa niewłaściwe sygnały, teraz wie, jakie sygnały powinna do niego wysyłać oraz że nigdy więcej nie dopuści do sytuacji, która może wywołać w nim agresję. Oczywiście decyzja należała do sędziego, moje uwagi mógł uwzględnić, ale równie dobrze mógł je zignorować. Ja w swoim oświadczeniu jedynie stwierdzałam to, w co sama wierzyłam, a mianowicie, że zachowanie Dylana zmieniło się i uległo poprawie. Jestem opiekuńcza w stosunku do psów, z którymi pracuję, ale wydaje mi się, że czasami jestem nadopiekuńcza, ponieważ zbytnio przejmuję się ich losem. Muszę przyznać się, że straciłam kilka godzin snu martwiąc się, jak im pójdzie następnego dnia. Rankiem, w dniu rozprawy, Helen zadzwoniła do mnie prosto z sali sądowej. Była bliska płaczu, ale jak się okazało ze wzruszenia. Nie była w stanie rozmawiać, wykrztusiła tylko „Wszystko w porządku, Dylan uratowany". Sądowi zajęło tylko dziesięć minut, aby ocenić sytuację i ogłosić orzeczenie, w którym stwierdził, że pies wymaga nadzoru. Znaczyło to, że Helen może zatrzymać Dylana i jeżeli podobny incydent nigdy się nie powtórzy, to nie będzie musiała się z nim rozstać. Byłam zaangażowana w pięciu podobnych przypadkach i z radością muszę powiedzieć, że we wszystkich udało mi się uratować życie psów. Ludzie często nazywają mnie niepoprawną optymistką - zawsze widzę u innych tylko dobre strony, i w każdym doświadczeniu staram się znaleźć coś pozytywnego. Nie zaprzeczam, że należę do tych, którzy życie traktują jak puchar w połowie pełny, a nie w połowie pusty. Dlatego na ironię losu zakrawa fakt, że kiedy moja metoda sprawdziła się w sytuacji dosyć dramatycznej, w jakiej znalazłam się pewnego dnia w 1998 roku, byłam ostatnią osobą, która dostrzegła w niej coś pozytywnego. Pewnego letniego wieczoru 1998 r. wybrałam się ze swoimi psami na wycieczkę za miasto w nasze ulubione miejsce, gdzie zwykle podziwiamy piękno krajobrazu Lincolnshire. Zabrałam psy do samochodu i pojechaliśmy w to nasze ulubione miejsce - ścieżkę, która biegnie wzdłuż niewielkiego, pięknego potoku. Pamiętam, że kiedy spacerowaliśmy, byłam zachwycona wyjątkowo pięknym dniem i widokami dookoła - słońce kryło się już na zachodzie, śpiewały ptaki, lekki wiaterek chłodził mi twarz. Moje psy również wydawały się bardzo zadowolone, rozbiegły się po okolicy, wbiegały i wyskakiwały ze strumyka. Życie wydawało się cudowne. Nagle ta idylla przerodziła się w koszmar. Psy - jak często im się to zdarza - biegły gdzieś przede mną, co oczywiście nie było problemem, ponieważ wiem, że kiedy je zawołam, to zawsze wracają do mnie. Na krótką chwilę zginęły mi z pola widzenia i pobiegły ścieżką, która skręcała w prawo. Nagle usłyszałam ich przeraźliwy wrzask. Biegiem rzuciłam się w stronę, skąd dochodziły te straszne dźwięki i omal nie przewróciłam się o Molly, cocker-spanielkę. Tarzała się po ziemi, płakała i wściekle kłapała zębami. Kiedy spojrzałam przed siebie, zobaczyłam resztę psów - wszystkie szczekały i skakały jak w obłędzie. W mgnieniu oka zorientowałam się, o co chodziło - przed sobą ujrzałam długi rząd uli, a moje psy zostały zaatakowane przez roje pszczół. Przez następnych kilka sekund wydawało mi się, że wszystko rozgrywa się jak na zwolnionym filmie. Kiedy próbowałam pozbierać rozbiegane myśli, sama zostałam zaatakowana przez pszczoły. Była to jedna z najgorszych chwil mojego życia, nawet nie potrafię opisać jak bardzo byłam przerażona. Wokół mnie latało tyle pszczół, że nie widziałam, co dzieje się na wyciągniecie ręki. W uszach słyszałam jedynie wściekłe bzykanie pszczół i moje psy skowyczące w agonii gdzieś przede mną. Nie miałam czasu do namysłu, instynktownie rzuciłam się biegiem w stronę oddalonego o jakieś pięćset metrów parkingu. Wszystko trwało całą wieczność. Jak opętana machałam rękami wokół głowy, ale niczego to nie zmieniało. Zaczęłam więc wywijać wokół siebie smyczami, które miałam przerzucone przez szyję. Szczerze mówiąc, nie zwracałam nawet uwagi na użądlenia, których miałam coraz więcej na głowie, szyi i rękach, po prostu gnałam przed siebie, przewracając się co i rusz i znów podnosząc z ziemi. Chyba nigdy w życiu nie przebiegłam tak szybko pięciuset metrów... W końcu udało mi się dobiec do samochodu. Ręce tak bardzo mi się trzęsły, że nie byłam w stanie otworzyć drzwi samochodu. Najpierw otworzyłam tylne drzwi i skinieniem głowy dałam psom znak, aby natychmiast wsiadały. Usiadłam za kierownicą, włączyłam silnik i otworzyłam wszystkie okna, aby pszczoły miały którędy wylecieć. Kiedy wszystkie psy były w środku nacisnęłam pedał gazu i jak wyścigowy bolid ruszyłam z miejsca. Ku mojemu przerażeniu, ale też i zdziwieniu, pszczoły goniły nas jeszcze z dobre pół kilometra. Ostatecznie jednak wyjechaliśmy na autostradę i wreszcie udało nam się ich pozbyć. Właściwie nie pamiętam, w jaki sposób dotarliśmy do domu. Kiedy byliśmy już na miejscu, zabrałam wszystkie psy do środka, aby ocenić, jakich szkód doznały. Najlepiej wyglądał Barmie, prawdopodobnie dlatego, że jest niski. Spaniele Molly i Spike Miligan były pożądlone, ale na moje oko nie wyglądało to bardzo groźnie. Ich duże owłosione uszy osłoniły ich kufy, ale ich fafle nie wyglądały najlepiej. Jak na ironię największe i najsilniejsze z moich psów, owczarki niemieckie, oberwały najwięcej. Najgorzej wyglądał Chaser, sześciomiesięczny syn Sadie. Jego prawe oko było zupełnie niewidoczne pod czerwoną opuchliną. Kiedy zadzwoniłam do naszego weterynarza powiedział mi, że powinnam natychmiast przyjechać z nim do niego. Pozostałe psy wciąż trzęsły się całe po niedawnych przeżyciach, ale wyglądało na to, że nic im nie grozi. Postanowiłam więc, że mogę je zostawić same w domu i zająć się najbardziej poszkodowanym psem. W lecznicy zaopiekował się nami znajomy weterynarz Simon. Obejrzał bardzo dokładnie Chasera, po czym podał mu zastrzyk z antyhistaminy. Po zabiegu usiedliśmy w fotelach, żeby porozmawiać i po raz pierwszy od godziny poczułam, że wreszcie mogę się uspokoić. I właśnie wtedy, kiedy czułam jak uspokajają się moje nerwy, poczułam pulsujący ból w głowie, na szyi i rękach. Dopiero teraz zrozumiałam, jak sama byłam bardzo pogryziona i myślę, że musiałam wyglądać okropnie. Było mi żal samej siebie, to, przez co przeszłam, było chyba najbardziej traumatycznym przeżyciem w moim życiu. Nigdy więcej nie chciałabym znaleźć się ze swoimi psami w podobnej sytuacji. Kiedy Simon zaczął pytać mnie o to, jak do tego wszystkiego doszło i jak sobie z tym poradziłam, dotarło do mnie nagle, że właśnie stała się rzecz niesłychanie znamienna. Simon dobrze znał mnie i moje psy, dlatego też zainteresował się tym, co się wydarzyło. Opowiedziałam mu o naszej przygodzie, a on wtedy zapytał: „Ile czasu ci zajęło, żeby odnaleźć wszystkie psy i zebrać je razem, musiały przecież rozbiec się po okolicy". Właśnie w tym momencie zdałam sobie sprawę z niezwykłego faktu, że mimo tego, co działo się na spacerze, mimo ogromnego bólu, jakiego doznały moje psy, chaosu, który tam zapanował, moje psy pozostały przy mnie. Wtedy nie miałam nawet czasu, aby w ogóle to zauważyć i docenić ich zaufanie do mnie. Kiedy wracaliśmy z lecznicy w całej pełni dotarło do mnie co to wszystko znaczy. Mimo tego, że biegają o wiele szybciej ode mnie, że mogły uciekać gdziekolwiek chciały, że znajdowały się w ogromnym niebezpieczeństwie, to jednak pozostały przy mnie. Wierzyły we mnie, ufały, że to ja je uratuję, że zapewnię im bezpieczeństwo. Zachowaniem swoim udowodniły mi, że moja metoda jest słuszna, jej rezultaty sprawdziły się w najbardziej chyba ekstremalnych warunkach. Tego wieczoru usiadłam ze wszystkimi swoimi psami na podłodze w dużym pokoju i nie szczędziłam im pieszczot ani smakołyków. Siedziałam tam dłuższą chwilę i śmiałam się sama do siebie, a po policzkach spływały mi łzy szczęścia. Jednym z najbardziej satysfakcjonujących aspektów mojej pracy z psami był sposób, w jaki zmieniła ona moje życie. ,Jesienią 1998 roku na przykład zwrócono się do mnie z prośbą, abym została reporterem w lokalnej stacji radiowej BBC, BBC Humerside. Przez cztery lata byłam stałym gościem w programach radiowych, gdzie odpowiadałam na telefony słuchaczy, dzwoniących do radia z prośbami o pomoc w rozwiązaniu wielu problemów, jakie przysparzały im ich psy. Redaktorzy programu musieli chyba być zadowoleni z mojej pracy, bowiem poprosili mnie, abym zrobiła coś więcej dla nich. Pierwszą rzeczą, jakiej się podjęłam, było sprawozdanie z dnia spędzonego na Cruft's. Audycja okazała się tak popularna, że zlecono mi jeszcze inną pracę. Przyznam się, że nie mogłam uwierzyć, kiedy poproszono mnie, abym przeprowa-dziła dłuższy wywiad z nie kim innym, jak samym Montym Robertsem. Sukces jego książki „Człowiek, który słucha koni" („The Man Who Listens to Horses") uczynił z niego osobę znaną na całym świecie. Również popularność, jaką cieszył się film z Robertem Redfordem „Zaklinacz koni" („The Horse Whisperer"), jeszcze bardziej zwiększył zainteresowanie jego bardzo oryginalną i jakże humanitarną metodą pracy ze zwierzętami. Okazało się, że Monty ponownie przyjeżdża do Wielkiej Brytanii i organizuje kolejny pokaz niedaleko Market Rasen. Wyraził też zgodę na przeprowadzenie z nim wywiadu. Od czasu kiedy widziałam go po raz pierwszy, miałam okazję oglądać go przy pracy z około dwudziestoma końmi. Za każdym razem mój podziw dla tego, co robił, wzrastał, rosła również moja pewność, że człowiek jest w stanie komunikować się z innym gatunkiem zwierząt. Z wykształcenia nie jestem dziennikarką, dlatego mimo tego, że byłam zachwycona, że znów będę mogła podziwiać go przy pracy, to jednocześnie przerażała mnie myśl, że będę musiała przeprowadzić z nim wywiad. Jadąc do Market Rasen trzęsłam się z podniecenia i ze strachu. Na pokazie poznałam Kelly Marks, asystentkę Monty'ego. Mistrz bardzo ją cenił, kiedyś była dżokejką, a teraz stała się jego protegowaną. Dlatego było mi bardzo miło, kiedy powiedziała, że słyszała już o mnie i o mojej metodzie. Poczułam się wręcz oszołomiona, gdy w pewnym momencie zwróciła się do Monty'ego i powiedziała: „To jest właśnie Jan Fennell". Monty jak zawsze był tym samym jowialnym, życzliwie usposobionym do świata i nie mającym nic wspólnego ze stereotypem kowboja facetem, którego pamiętałam sprzed lat. Podszedł do nas i z szerokim uśmiechem zapytał mnie: „Czy to prawda, że zaadaptowałaś moją metodę do psów? Jak to zrobiłaś?". Odpowiedziałam mu: „Słuchałam tego, co mają mi do powiedzenia", a on roześmiał się wesoło. Rozmawialiśmy przez chwilę, zanim przeszliśmy do wywiadu, jak się okazało jednego z wielu, jakich w tym dniu udzielał Monty. Byłam zachwycona, gdy poprosił mnie, abym została z nim, kiedy będzie wybierał konia, na którym tego wieczoru miał przeprowadzić demonstrację swojej metody. Bez wątpienia wszystko to mogło się przydać w moich audycjach w radiu, z radością więc przystałam na to. Po południu spytał mnie, czy zamierzam wrócić na wieczorny pokaz. Kiedy odpowiedziałam, że tak, poprosił, abym zajrzała też do niego, ponieważ być może będziemy mogli zrobić coś razem. Szczerze mówiąc, nie zwróciłam większej uwagi na to, co mówił. Miałam jeszcze sporo pracy przed sobą, musiałam sprawdzić, czy wszystko poszło dobrze z wywiadem, musiałam też pojechać do domu i sprawdzić, czy z psami jest wszystko w porządku, przebrać się i wrócić na wieczorny pokaz. Dopiero kiedy zjawiłam się tam ponownie i raz jeszcze zobaczyłam Kelly poczułam, że coś wisi w powietrzu. Trybuny zapełniały się widzami, zainteresowanie pokazem Monty'ego było tak duże, że na całe tygodnie przed imprezą sprzedano tysiąc biletów. Kelly poprosiła mnie, abym stanęła między nią a Montym na środku areny. Szczerze mówiąc, doszukiwałam się tu jakiegoś podstępu, ale mimo wszystko czułam się dosyć pewnie. Monty rozpoczął swój pokaz. Właściwie były to dwa pokazy, każdy trwający po dwie i pół godziny. W pierwszym osiodłał i dosiadł konia, który nigdy wcześniej nie miał nic wspólnego z siodłem, w drugim zajął się koniem, który kopał i wierzgał. Kiedy zaczęła się druga część pokazu zorientowałam się, co knuli Monty i Kelly. Monty wrócił właśnie na arenę, kiedy Kelly wprowadziła mnie na środek wybiegu. Uśmiechnął się do mnie i skinieniem glowy zachęcił, abym przyłączyła się do niego. Zanim zdążyłam zorientować się, o co chodzi, Kelly już przedstawiała mnie publiczności. Wygłosiła krótkie przemówienie, w którym wyjaśniła, że metoda opracowana przez Monty'ego stała się inspiracją dla wielu innych trenerów. Od kiedy zaczął ogłaszać swoje pomysły i organizować pokazy był ciągle zaskakiwany tym, jak wiele ci ludzie dokonali. Kelly przyznała, że tak ona, jak i sam Monty najbardziej byli zaskoczeni, kiedy dowiedzieli się o pracy pewnej Angielki. Zanim zorientowałam się do czego zmierza, Kelly zakończyła swoją mowę i powiedziała, że sama opowiem o swojej pracy i przekazała mi mikrofon. Miałam serce w gardle, ale jakoś udało mi się pozbierać i zaczęłam przemawiać do tłumu wypełniającego widownię. Opowiedziałam o tym, jak pierwszy raz zobaczyłam Monty'ego i jak to zmieniło całe moje życie, a także o tym, że to, co wszyscy widzieli przed chwilą, jest również możliwe do zrobienia z psami. Kiedy skończyłam miałam wrażenie, że wszyscy na widowni doskonale mnie zrozumieli i wtedy sama zdałam sobie sprawę z tego, że moje poglądy stanowią spójną całość. Kiedy tam stałam wydawało mi się, że śnię, wszystko było nierealne i zamazane. Z wyjątkiem jednej rzeczy. Oddając Kelly mikrofon usły-szałam gorącą owację na widowni. Odwróciłam się i zobaczyłam, że oklaskami kieruje Monty. Podróż, jaką przebyłam w ciągu ostatnich dziewięciu lat, była zainspirowana jego pracą. Jego wiara w to, że człowiek i zwierzę mogą w harmonii współpracować ze sobą, była podstawą wszystkiego, co robiłam. I oto teraz wyrażał swoją akceptację - i publicznie to potwierdzał - dla wszystkiego co zrobiłam. Dla mnie był to niezwykle wzruszający moment mojego życia, jeden z tych, których nigdy nie zapomnę. Podziękowania Zajęło mi niemal dwadzieścia pięć lat, aby opracować moją metodę i nadać jej kształt, który przedstawiłam w niniejszej książce. Był to długi, powolny, a często również bolesny proces, którego nie udałoby mi się zakończyć, gdyby nie pomoc i wsparcie wielu osób. Jedną z prawdziwych przyjemności, jakie daje mi ukończenie książki, jest możliwość złożenia serdecznych podziękowań dla nich wszystkich. Przede wszystkim pragnę złożyć hołd jednym z najbardziej prześla-dowanych stworzeń na naszej planecie - wilkom. Od tych szlachetnych zwierząt nauczyłam się bardzo wiele, nie tylko na temat zachowania się psów, ale także na temat niedoskonałości gatunku, do którego sama należę. Zakrawa bowiem dla mnie na paradoks fakt, że ludzkość doszczętnie niemal wytrzebiła wilki z naszej planety jednocześnie bardzo przejmując się losem ich potomków - psów domowych. Pragnę w tym miejscu wyrazić swoje wielkie uznanie dla wszystkich psów, z którymi dzieliłam życie i od których tyle się nauczyłam. Jeżeli zaś chodzi o ludzi, to przede wszystkim pragnę podziękować tym, którzy pierwsi wykazali zainteresowanie moją metodą, a mianowicie zespołowi BBC Radio Humberside. Swoje podziękowania kieruję zwłaszcza do Maureen Snee, Blair Jacobs, Judi Mordon i Paula Teage, którzy nie tylko podtrzymywali mnie na duchu, ale także okazali ogromną pomoc. To dzięki pracy z nimi zostałam zaproszona do programu Tonight w Yorkshire Television. Pragnę podziękować całemu zespołowi realizującemu ten program, a w szczególności kamerzyście Charliemu Flynnowi, z którym współpraca przerodziła się w przyjaźń, którą tak bardzo sobie cenię. Miałam również ogromne szczęście, że moja książka została opublikowana w wydawnictwie Harper Collins, gdzie bezcennymi wskazówkami i radami służył mi zawsze Val Hudson. Prace redakcyjne związane z wydaniem niniejszej książki z pewnością nie należały do najłatwiejszych, dlatego pragnę serdecznie podziękować Monice Chakraverty za wdzięk, z jakim się uporała z tym trudnym zadaniem. Pragnę również podziękować Andrei Henry i Fionie McIn-tosh za ich wkład, który wniosły do tej pracy. Osobą, która zarekomendowała mnie wydawnictwu HarperCollins była moja agentka - Mary Pachnos. Jej wiedzę i doświadczenie uzupełniały Tora Fost, Sally Riley oraz wszyscy z Gillon Aitken Associates w Londynie. Gdyby nie Mary, książka ta z pewnością nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Bez jej zainteresowania moją pracą, mądrości i wspaniałego poczucia humoru, który osładzał mi gorzkie chwile, jakie towarzyszyły mi w trakcie pisania książki nie byłabym w stanie ukończyć postawionego przed sobą zadania. Obok Mary do największego długu poczuwam się wobec trzech osób. Pierwszą z nich jest mój partner, Glenn Miller, który okazał mi wyrozumiałość i wsparcie, kiedy pracowałam nad książką. Nikt chyba jednak nie odegrał większej roli niż Monty Roberts, którego fascynująca osobowość zmieniła moje życie. Gdyby nie było mi dane zobaczyć go na pokazie ponad dziesięć lat temu, z pewnością nigdy nie spojrzałabym na psy oczami, którymi patrzę na nie teraz. Przez wszystkie lata, jakie upłynęły od tamtego dnia sam Monty, jego godna najwyższego szacunku agentka Jane Turnbull, jak również jego żona, okazywali mi zawsze o wiele więcej życzliwości, niż się mogłam spodziewać. Dziękuję im wszystkim. Na koniec pragnę wyrazić swoje uznanie dla mojego syna To-ny'ego. Przez cały czas, często w okresach bardzo trudnych, był dla mnie czymś więcej niż tylko synem - pozostawał moim największym przyjacielem, kimś komu najbardziej ufałam i na którego zawsze mogłam liczyć. Tony był pierwszą osobą, która sprawiła, że uwierzyłam w to, co robiłam. Jego „na pewno ci się uda, mamo" w chwilach dla mnie najcięższych powtarzałam jak mantrę, o wiele częściej niż byłabym skłonna przyznać się do tego. Ostatnio Tony pomaga mi w popularyzacji mojej metody, jego pomoc, jakiej udzielał mi w czasie pisania tej książki, jest nie do przecenienia. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie swojego życia bez niego, dlatego niniejszą książkę dedykuję właśnie jemu. Jan Fennell, Lincolnshire, kwiecień 2000