12945

Szczegóły
Tytuł 12945
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12945 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12945 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12945 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michael Lawson Wewnętrzny Krąg (The Inside Ring) Przekład Jan Hensel Prolog Nagranie zaczyna się, gdy prezydent idzie do helikoptera piechoty morskiej. Za helikopterem widać rzekę Chattooga, za rzeką gęsty sosnowy zagajnik, za którym teren wznosi się gwałtownie, tworząc strome urwisko. Prezydent jest ubrany w spodnie khaki, niebieski T-shirt i trapery. Na T-shirt ma narzuconą lekką wędkarską kamizelkę z mnóstwem kieszonek na haczyki i błystki. Wygląda na rozluźnionego, idzie powoli. Uśmiecha się i macha do kamery, a potem przestaje zwracać na nią uwagę. W trzecim roku pierwszej kadencji przyzwyczaił się już do ciągłego zainteresowania wszędobylskich mediów. Przed prezydentem idą dwaj agenci Secret Service, z tyłu - dwaj kolejni. Wszyscy mają identyczne granatowe wiatrówki i ciemne okulary. Nagły podmuch wiatru odsłania pistolet automatyczny, który jeden z agentów ma w kaburze pod kurtką. Obok prezydenta, z prawej, idzie pisarz Philip Montgomery. Też ma na sobie wędkarskie ubranie, ale bardziej znoszone. Montgomery mówi coś do prezydenta, potem odwraca się do kamery i rozstawia szeroko ręce, jakby pokazywał dużą rybę. Prezydent kiwa głową i rzuca jakąś uwagę. Montgomery odchyla głowę i wybucha śmiechem. Grupa mężczyzn zbliża się do helikoptera i wchodzi w cień urwiska na drugim brzegu. Agent Secret Service, ten przed prezydentem, z jego prawej, zdejmuje okulary. Składa je i usiłuje schować do kieszeni wiatrówki, ale nie trafia i okulary lądują na ziemi. Gdy agent schyla się, żeby je podnieść, Philip Montgomery, który wciąż rozmawia z prezydentem i patrzy w lewo zamiast przed siebie, wpada na niego i o mało go nie przewraca. Sam traci równowagę i zderza się z prezydentem. Ta reakcja łańcuchowa byłaby zabawna - coś, z czego mogliby żartować dziennikarze w telewizyjnych wiadomościach - tylko że na koniec tył czaszki Montgomery’ego eksploduje, a w powietrze bryzgają szczątki mózgu. Chwilę później z prawego ramienia prezydenta tryska fontanna krwi. Po drugim strzale obstawa reaguje. Jeden agent przewraca prezydenta i kładzie się na nim, osłaniając go własnym ciałem; trzej pozostali ustawiają się dookoła w obronny trójkąt. Agent, który upuścił okulary, staje dokładnie przed głową prezydenta. Między jego rozstawionymi nogami widać twarz prezydenta i oczy - białobłękitne spodki paniki i bólu. Obraz wiruje: skrawek błękitnego nieba, rozmazana zieleń lasu, obracające się śmigła helikoptera. Gdy kamera odzyskuje stabilność, agenci, z bronią w rękach, rozglądają się gorączkowo za celem. Nagle jeden wskazuje w górę, na urwisko, a jego pistolet wypluwa w powietrze serię pocisków. W tym samym momencie zamachowiec oddaje trzeci strzał. Kula trafia w czoło agenta leżącego na prezydencie, mijając głowę prezydenta o centymetry. Później eksperci stwierdzą, że pocisk przeleciał między nogami agenta stojącego z przodu. Ostatnie ujęcia, które zastygają na ekranie, to ciało Montogmery’ego z nienaturalnie powyginanymi kończynami, a potem zbliżenie twarzy prezydenta: szkarłatna maska krwi spływającej z czoła agenta, który zginął w jego obronie. „WASHINGTON POST” Sharon Mathison. Zamachowiec znad rzeki Chattooga znaleziony martwy. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Wczoraj wieczorem w Landover w stanie Maryland znaleziono ciało mężczyzny podejrzanego o próbę zamachu na prezydenta oraz zabójstwo pisarza Philipa Montgomery’ego i agenta Secret Service Roberta Jamesa. Dziewiętnastego lipca o 22.30 posterunek policji w Landover odebrał telefoniczne doniesienie o pojedynczym strzale z broni palnej w domu Harolda Marka Edwardsa. Funkcjonariusze, którzy odpowiedzieli na wezwanie, weszli do domu i znaleźli tam martwego właściciela posesji. Jak podała rzeczniczka prasowa FBI Marilyn Peters, Edwards zmarł w wyniku rany postrzałowej zadanej z pistoletu automatycznego kaliber 45, a zebrane dowody wskazują, że było to samobójstwo. Peters powiedziała również, że w napisanym odręcznie liście pożegnalnym Edwards przyznał się do dokonania zamachu na prezydenta 17 lipca br. oraz stwierdził, że działał sam. Edwards był bezrobotnym operatorem maszyn, zwolnionym szesnaście miesięcy temu, gdy produkcję przeniesiono do Tajlandii. Rzeczniczka FBI ujawniła, że Secret Service jest w posiadaniu dwóch listów napisanych przez Edwardsa w tym roku, w których obarcza on prezydenta odpowiedzialnością za utratę pracy. W jednym z listów groził prezydentowi śmiercią. W domu Edwardsa znaleziono dwa karabiny. Badania balistyczne wykonane przez FBI wykazały, iż jednego z nich użyto w zamachu. Edwards był żołnierzem rezerwy armii Stanów Zjednoczonych, zaklasyfikowanym jako strzelec wyborowy. Sąsiedzi mówią, że był zapalonym myśliwym i czuł głębokie rozgoryczenie z powodu niemożności znalezienia pracy. Wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, jak Edwardsowi udało się przeniknąć ochronę prezydenta nad rzeką Chattooga. Poproszony o komentarz rzecznik prasowy Secret Service Clark Brunson odpowiedział, że agencja nie zamierza ujawniać procedur stosowanych przy ochronie prezydenta. Rozdział 1 Sekretarka, pięćdziesięcioparoletnia zołza z Bostonu, ostra jak brzytwa i kąśliwa jak osa, uniosła z dezaprobatą brew, kiedy Joe DeMarco wszedł do biura Mahoneya. - Spóźniłeś się - powiedziała. - A szef jest nie w sosie. - W takim razie chyba od razu mogę wejść. Mąż sekretarki, księgowy, był miły, porządny i wyrozumiały. W rzadkich chwilach gdy się kochali, ona fantazjowała o krzepkich włoskich robotnikach. Dawniej marzyła o czarnoskórych mięśniakach z wygolonymi głowami i brzuchami jak kaloryfery, ale od kilku miesięcy bardziej kręcili ją faceci tacy jak DeMarco: błękitnoocy szatyni z dołkiem w brodzie a la Travolta, szerokimi barami i muskularnymi ramionami - wprost stworzonymi do podkoszulków bez rękawów. Ale fantastyczny facet czy nie, nie tolerowała spóźnialstwa - a tym bardziej lekceważących uwag. - Nie, możesz usiąść - odparła z krzywym uśmiechem. - Za kilka minut dopiję herbatę i powiem mu, że jesteś. A on każe ci poczekać jeszcze dwadzieścia minut, dopóki nie porozmawia przez telefon z naprawdę ważnymi ludźmi. DeMarco miał dość rozsądku, żeby nie protestować. Usiadł posłusznie w fotelu i z leżącej na stoliku sterty czasopism wyciągnął „People”. Był uzależniony od hollywoodzkich plotek, ale prędzej umarłby na torturach, niż się do tego przyznał. Po półgodzinie wszedł do gabinetu. Mahoney rugał kogoś przez telefon. - Nie wkurzaj mnie - mówił. - Jeśli nie poprzesz tej ustawy, możesz zapomnieć o następnej kadencji. Więc głosuj, jak ci każę, i przestań pieprzyć o obietnicach, których w ogóle nie powinieneś był składać! Trzasnął słuchawką, mruknął „dupek” i jego wodniste błękitne oczy skierowały się na DeMarca. - Spotkałeś się z Flatterym? - spytał. DeMarco sięgnął do kieszeni marynarki i podał szefowi nieoznakowaną kopertę. Nie wiedział, co jest w środku; wolał nie wiedzieć, co zawierają koperty, które mu przekazuje. Mahoney rozciął kopertę i wyjął kartkę w kształcie czeku. Popatrzył na nią, mruknął coś z irytacją albo z zadowoleniem, po czym schował kartkę do środkowej szuflady biurka. - A ta Whittacker? - spytał. - Złoży zeznania przed komisją. - Co jej za to dałeś? - Obiecałem, że nie powiem mężowi, z kim sypiała. - Tylko tyle? - Podpisała intercyzę. - Aha - mruknął Mahoney. Chciwość nigdy go nie zaskakiwała, tak jak i inne ludzkie słabości. - Więc te skurwysyny ze Stock Options R-U spędzą półtora roku w przytulnym więzieniu o złagodzonym rygorze, biedacy, którzy stracili emerytury, do końca życia będą jeść wyłącznie chude zupki i tanie hamburgery, a ta głupia cipa trafi na okładkę „Time’a” jako bohaterka roku. Jezu Chryste! DeMarco wzruszył ramionami. Co można na to poradzić? - Potrzebuje pan czegoś jeszcze? - zapytał. - Tak. Chcę, żebyś... - Mahoney przerwał, zapalił cygaro i sięgnął po stary termos z nalepkami związków zawodowych, który stał na kredensie za biurkiem. Kiedy napełnił filiżankę, w pokoju rozniósł się aromat świeżej kawy i burbona. Mahoney pił poranną irlandzką kawę, a DeMarco przyglądał się stercie dokumentów na biurku. Mahoney był alkoholikiem, ale świetnie funkcjonował; niewielu potrafiło zdziałać na trzeźwo tyle, ile on na rauszu. Był niepoprawnym cudzołożnikiem, chociaż bardzo kochał swoją żonę - od czterdziestu lat. Bez żenady naginał prawo i przyjmował pieniądze od lobbystów jako należny trybut, a mimo to był największym na Kapitolu przyjacielem szarych obywateli. John Fitzpatrick Mahoney był przewodniczącym Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych; gdyby zabrakło prezydenta, tylko osoba wiceprezydenta dzieliłaby go od Gabinetu Owalnego. Choć wątpliwe, żeby autorzy dwudziestej piątej poprawki mieli na myśli akurat jego. Byli równego wzrostu, ale DeMarco czuł się mały, ilekroć stał obok przewodniczącego. Mahoney sprawiał wrażenie człowieka, którego nie sposób wyprowadzić z równowagi, zmusić do pośpiechu czy rozdrażnić. Miał gęste siwe włosy, czerwoną twarz, błękitne, lekko przekrwione oczy i grube, lecz kształtne rysy: duży nos, wydatny podbródek, pełne wargi i wysokie czoło. Była to twarz, z której emanowały siła, godność i inteligencja - twarz, dzięki której co dwa lata niezmiennie wybierano go do Kongresu. Mahoney przełknął łyk kawy z burbonem i powiedział: - Chcę, żebyś zobaczył się z Andym Banksem. - Z tym z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego? - Tak. Potrzebuje pomocy. - Jakiej? - Nie wiem. Spotkaliśmy się wczoraj na bankiecie. Chodzi o coś osobistego. Ktoś mu szepnął, że mam faceta od śliskich spraw. DeMarco pokiwał głową. To właśnie on był facetem od śliskich spraw. - Zamelduj się u niego dziś rano. Uprzedziłem go, że wpadniesz. - A co ze sprawą w Trenton? - Może poczekać. Zajmij się Banksem. Rozdział 2 Andrew Banks, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, był emerytowanym generałem broni piechoty morskiej. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Jego brązowy garnitur i oliwkowozielony krawat przypominały mundur, który nosił przez trzydzieści pięć lat służby, a wypastowane buty lśniły, jakby właśnie wybierał się na defiladę. Miał wydatny nos, ostrzyżone na jeża szpakowate włosy, sterczący podbródek i usta, które wyglądały jak cienka kreska. DeMarco zauważył, że jego oczy, lekko powiększone przez okulary w drucianej oprawie, mają barwę stali. Za biurkiem generała, między dwiema amerykańskimi flagami, wisiało duże zdjęcie World Trade Center sprzed jedenastego września. Sfotografowane z poziomu ulicy dwie wieże wznosiły się majestatycznie w błękitne, bezchmurne niebo. Ich widok wymownie przypominał Banksowi o ciążącej na nim odpowiedzialności. DeMarco usiadł na jednym z trzech krzeseł ustawionych w półkole naprzeciwko biurka. Było tak niewygodne, że zaczął się zastanawiać, czy przedtem nie stało w pokoju przesłuchań w Guantanamo. - John Hastings, kongresman Hastings, opowiadał mi o panu zaczął Banks. - Mówił, że ktoś go szantażował, żeby wpłynąć na to, jak głosuje. Nie mówił kto ani jak, ale powiedział, że zwrócił się do Mahoneya i nim się obejrzał, pan załatwił problem. Mówi, że jest pan facetem od trudnych spraw. Generał przerwał, umilkł na chwilę, jakby oczekiwał odpowiedzi, ale DeMarco, niczym dobry świadek w sądzie, nie usłyszał pytania, więc milczał. - Cóż, mam problem, duży problem, ale nie mogę puścić sprawy kanałem oficjalnym. Zastanawiałem się właśnie, co zrobić, kiedy wczoraj natknąłem się na bankiecie na Mahoneya. Zapytałem, co może mi o panu powiedzieć. I wie pan, co ten stary kutas na to? „Nie znam żadnego DeMarca, ale jutro rano zjawi się w twoim biurze”. A potem odszedł, jak gdyby nigdy nic, i zaczął podrywać dziewczynę dwa razy młodszą od siebie. Musiała być ze trzy razy młodsza, pomyślał DeMarco. Chodzi o to, że nic o panu nie wiem. - Jestem prawnikiem - powiedział DeMarco. - Prawnikiem? - zdziwił się Banks. Waszyngtońscy prawnicy, których znał, byli eleganccy i wymuskani. DeMarco wyglądał jak łamignat na usługach włoskiego bukmachera. - Ale jest pan również detektywem? - Tak, czasami - przyznał DeMarco, poprawiając się na niewygodnym siedzeniu. - Za pozwoleniem, panie generale, czy w najbliższej przyszłości zamierza mi pan powiedzieć, w czym problem? Inaczej nie będę wiedział, czy mogę pomóc. Banks uśmiechnął się drapieżnie, dając mu do zrozumienia, że z przyjemnością zawlókłby go na parking i stłukł na kwaśne jabłko. - Człowieku, próbuję rozstrzygnąć, czy zlecić panu pracę, a milcząc, nie poprawia pan swoich perspektyw. - Nie ubiegam się o żadną posadę, panie generale, a pan mnie nie zatrudnia. Jestem na pensji rządu federalnego. Przyszedłem tu dlatego, że prosił o to przewodniczący Mahoney. Banks już otworzył usta, żeby objechać go z góry na dół w starym żołnierskim stylu, ale przypomniał sobie, że nie mówi do niesubordynowanego szeregowca. Pokręcił głową i mruknął: - Kurewskie miasto. DeMarco rozumiał jego frustrację. Sam też nie przepadał za Waszyngtonem. Banks wstał z fotela, podszedł do okna i włożywszy ręce w kieszenie, obserwował ruch uliczny na Nebraska Avenue. Zastanawiał się nad swoimi możliwościami niecałe trzydzieści sekund - generałów uczy się szybkiego podejmowania decyzji a potem odwrócił się do DeMarca. - Do diabła, muszę zacząć działać - powiedział. - Już nie mogę się opędzić z robotą, więc nie mam czasu, żeby szukać kogoś innego. A Hastings bardzo pana polecał. Hastings służył w piechocie morskiej, wiedział pan? Semper fidelis, chciał rzucić DeMarco, ale ugryzł się w język. - Nie wiedziałem - odparł i znów poprawił się na krześle. Cholerny mebel nie miał poduszki na siedzisku, tylko cienkie obicie na najtwardszej desce świata. - Dobra - powiedział Banks - ale musi mi pan coś obiecać. Musi mi pan przysiąc, że nie piśnie ani słowa o tym, co pan tu usłyszy. Zrozumiano? - Tak jest, panie generale - zapewnił DeMarco. Zastanawiał się, czy nie zasalutować, uznał jednak, że to byłaby przesada. Banks przyglądał mu się bacznie, szukając oznak nieszczerości, ale DeMarco, patentowany łgarz, nie dał się przyłapać. Bo oczywiście kłamał. - Lepiej, żebyś mówił prawdę, synu, bo inaczej urwę ci łeb. DeMarco spojrzał na zegarek. Podejrzewał, że chodzi o sprawę rodzinną: jeden z dzieciaków zrobił coś głupiego albo żona, dla odmiany, wdała się w romans z przedstawicielem gatunku Homo sapiens. - Dobra powtórzył generał i nabrał powietrza w płuca, jakby gotował się do skoku na głęboką wodę. - Chcę, żebyś wziął pod lupę agenta Secret Service, który nazywa się Billy Ray Mattis. Nazwisko brzmiało znajomo. Jak to „pod lupę”? - Chcę, żebyś... - Banks urwał w pół zdania. - Tak? - zachęcił DeMarco. Wyduszenie z faceta, o co chodzi, przypominało dobieranie się do majtek dziewicy. Wreszcie tama puściła. - Chcę, żebyś sprawdził, czy Mattis nie brał udziału w zamachu na prezydenta. - O cholera! - DeMarco poderwał się z krzesła. Niewierna żona, dzieciak na prochach, była kochanka, która nie chce usunąć się w cień - zajmował się rozwiązywaniem takich kłopotów, a nie zamachami na prezydentów. Poza tym, czy nie udowodniono, że Edwards działał sam? Tak, jasne, DeMarco wiedział, że zawsze znajdą się zwolennicy teorii spiskowej, ale dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego? To jakieś szaleństwo. Banks czekał na odpowiedź. - Z całym szacunkiem, nie nadaję się do tego. Zresztą wydawało mi się, że facet, który strzelał do prezydenta, nie miał wspólników. - Tak - odparł Banks - całkiem możliwe. To po prostu śmieszne, pomyślał DeMarco. - Panie generale - powiedział - chciał pan wiedzieć, czym się zajmuję. Więc dobrze, jestem prawnikiem, który robi to i owo dla Kongresu. Kiedy lobbysta przesadza i zaczyna prześladować polityka, znajduję na niego haka i stawiam go do kąta. Jeśli kongresman podejrzewa, że jego dzieciak bierze narkotyki, sprawdzam to, zanim dojdzie do skandalu. Kiedy senator podejrzewa, że zdradza go żona, upewniam się, czy nie bzyka jej żaden dziennikarz. Właśnie tym się zajmuję. Małymi sprawami. Drobiazgami. Zamachy to nie moja działka. Gram w zupełnie innej lidze. Więc jeśli naprawdę wierzy pan, że ten agent mógł być zamieszany w próbę zamordowania prezydenta, to musi pan pogadać z FBI. - Nie chcę - odrzekł Banks. - Przynajmniej na razie. - Ale dlaczego? Banks milczał. Na jego twarzy malowało się poczucie winy, zaciętość i irytacja. Cztery dni po zamachu Banks i Patrick Donnelly, dyrektor Secret Service, zostali przesłuchani przez FBI. Dziennikarze biwakowali pod ich drzwiami, zarzucając ich pytaniami, a Kongres w rzadkim i nagłym przypływie międzypartyjnej współpracy zwołał wścibską komisję, która przez cztery godziny zamęczała obu mężczyzn pytaniami o to, jak doszło do tak katastrofalnego naruszenia bezpieczeństwa głowy państwa. Banks miał mnóstwo okazji, aby podzielić się z ludźmi podejrzeniem, że w zamachu wziął udział agent Secret Service - a mimo to właśnie powiedział DeMarcowi, że nie może tego zrobić. DeMarco wiedział, że powinien wyjść. Poderwać tyłek z tego koszmarnie niewygodnego krzesła, wymaszerować z gabinetu i nie oglądać się za siebie. Ale zdawał sobie sprawę, że jeśli nie wysłucha Banksa do końca, Mahoney własnoręcznie obedrze go ze skóry. Zanim zdążył podjąć decyzję, Banks wyjął z kieszeni fiszkę. Trzymając ją ostrożnie w dwóch palcach, jakby została zatruta wąglikiem, podał ją DeMarcowi. - Od tego wszystko się zaczęło - oznajmił. - To odpis listu, który dostałem przed zamachem. Oryginał wysłałem do... Zresztą nieważne. Proszę to po prostu przeczytać. DeMarco przeczytał: Orzeł Jeden w niebezpieczeństwie. Trzeba anulować wycieczkę nad Chattooga. Wewnętrzny krąg został przeniknięty. To nie jest żaden dowcip. Podpisano: Agent w niewłaściwym miejscu. Rozdział 3 Niedawno, w płonnej nadziei, że uchroni go to przed zawałem, Mahoney zaczął w porze lunchu chodzić na spacery. Powiedział DeMarcowi, żeby w południe spotkał się z nim przy pomniku Tafta. DeMarco był na miejscu kwadrans po dwunastej, a teraz dochodziło wpół do pierwszej. Nad ponadtrzymetrowym spiżowym pomnikiem senatora Roberta A. Tafta góruje kurant z białego marmuru z Tennessee, który wznosi się dwadzieścia metrów w niebo. Dwadzieścia siedem dzwonów kuranta odlano w Annecy we Francji, a największy z nich waży siedem ton. Czym senator Taft zasłużył sobie na tak wystawny monument, DeMarco nie pamiętał. Doceniał jednak fakt, że pomnik stoi w miłym miejskim parku niedaleko Kapitolu. Było to dobre miejsce na spotkanie z szefem. DeMarco dokończył gumowego hot doga, którego kupił na lunch, i zamknął oczy, żeby uciąć sobie drzemkę i porozkoszować się ciepłem słońca na twarzy. Wkrótce tej prostej przyjemności pozbawiły go dwie hałaśliwe wiewiórki, które ganiały się po trawniku, między krzewami i po pniach drzew. Ilekroć goniący już miał uciekiniera w potrzasku, ten cofał się, udając desperację, a potem ratował się grożącym śmiercią skokiem na cienką gałązkę, która wydawała się zbyt słaba, by utrzymać jego ciężar. DeMarco nie wiedział, czy pościg jest rytuałem godowym czy zwykłą zabawą. Przez chwilę żałował, że któryś z gryzoni nie rąbnął o ziemię podczas skoku, ale wyobraziwszy sobie pogruchotane rude ciałko z puszystą kitą na trawie i cienką strużkę krwi wypływającą z pyszczka, zmienił zdanie. Był tak zaabsorbowany obserwowaniem rozbrykanych wiewiórek, że drgnął z zaskoczenia, gdy Mahoney usiadł obok niego na ławce. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, że szef był w sportowym stroju: granatowym dresie rozmiar XXXL i skrzypiących nowiutkich nike’ach wielkości kajaków. - Widziałem się z generałem Banksem - zameldował. - I? - spytał Mahoney, wciąż sapiąc ze zmęczenia. - Cóż - odparł DeMarco. - Banks chce, żebym przeprowadził śledztwo w sprawie zamachu na prezydenta. - Ty? - zdziwił się Mahoney. Jego reakcja mogła być odpowiednia do sytuacji, ale DeMarco poczuł się lekko urażony. - Tak, panie przewodniczący. Banks obawia się, że w sprawę może być zamieszany agent Secret Service. - Bzdura - mruknął Mahoney i spojrzał na zegarek, jakby znużony głupotą Banksa. - Zresztą, skoro tak się przejmuje, powinien pogadać z federalnymi. - Zgadzam się i dokładnie to mu powiedziałem - odparł DeMarco. - Uznałem jednak, że zainteresuje pana wiadomość, że zarówno generał Banks, jak i Patrick Donnelly ukrywają ważne informacje przed FBI i... - Donnelly? - Przewodniczący podniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał na rozmówcę. - Tak - potwierdził DeMarco. - Donnelly. Mahoney uśmiechnął się, obnażając żółte, mocne zęby. Wyglądał jak niedźwiedź, który właśnie dostrzegł lunch idący w jego kierunku. Jezu, nie, pomyślał DeMarco, tylko nie to. - Powtórz, co ci powiedział Banks, Joe - poprosił Mahoney. - Niczego nie pomijaj. DeMarco powtórzył, a kiedy skończył, na szerokiej irlandzkiej twarzy Mahoneya pojawił się zadowolony uśmieszek. Próbując uniknąć katastrofy, której nadejścia się obawiał, DeMarco dorzucił: - Moim zdaniem ten agent nie może być winny, ale jeśli jest inaczej, trzeba powiadomić o tym FBI. Albo prasę. Mahoney pokiwał głową, ale w jego oczach pojawił się błysk. Wyglądał jak człowiek, który dostrzegł na horyzoncie żagiel i wie, że to jego statek zawija właśnie do portu. DeMarco chwycił się ostatniej deski ratunku: - Jeśli FBI złapie mnie na grzebaniu w tej sprawie, mogą skojarzyć, że maczał pan w tym palce. Chyba nie chce pan, żeby... Przewodniczący wolno wstał z ławki. Pomóż Banksowi, Joe powiedział. - Zrób, o co cię prosi. Z wylewną czułością poklepał DeMarca plecach. Gdy odchodził, sprężystość jego kroku nie brała się wyłącznie z faktu, że miał na nogach nowe buty. Kilka metrów od ławki parsknął śmiechem i powiedział: - Donnelly. Dobre, kurwa. Naprawdę dobre. Rozdział 4 Lubisz muzykę kameralną, Joe? - Nie. Lubię rocka. Lubię jazz. Lubię Ellę i... - Jak miło, kochanie. Dziś w kawiarni National Art Gallery jest koncert kwartetu smyczkowego. Spotkajmy się tam o trzeciej. Tylko się nie spóźnij. Znasz kogoś z tego kwartetu, Emmo? W słuchawce zaległa cisza. - Wiolonczelistkę - odparła wreszcie Emma, a potem wybuchnęła śmiechem. - Robię się przewidywalna. To okropne. Nigdy nie będziesz przewidywalna, Emmo, ale to, co mam ci do powiedzenia, nie jest przeznaczone dla uszu wiolonczelistki. - Wyślę ją po sprawunki. Tylko bądź punktualnie, Joe. Kawiarnia była zatłoczona i wielu słuchaczy musiało stać, ale Emma siedziała samotnie przy stoliku dla czterech osób. DeMarco wyobrażał sobie melomanów, którzy podchodzą i pytają grzecznie, czy mogliby usiąść, i Emmę, która ich przegania, łypiąc spode łba niczym lwica broniąca krwistego mięsa przed stadem płochliwych sępów. Teraz lwica popijała beztrosko białe wino i wypielęgnowanym paznokciem stukała o blat w takt muzyki. Emma była wysoka i szczupła, miała patrycjuszowskie rysy i nieskazitelną cerę. Włosy, krótko ostrzyżone i starannie wymodelowane, nie były ani siwe, ani blond. Z jej postaci biło surowe piękno, a lodowato błękitne oczy przypominały DeMarcowi aktorkę Charlotte Rampling. Podejrzewał, że jej wiek waha się między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Nie dlatego, że na tyle wyglądała, tylko na podstawie skąpej wiedzy, jaką miał na jej temat. Wszystkie sądy o Emmie trzeba było opatrywać słowem „podejrzenia”. Zawsze stanowczo odmawiała mówienia o sobie - czy dotyczyło to przeszłości, czy teraźniejszości. Rzucała tylko lakoniczne uwagi; intrygujące, niespójne aluzje, których nigdy nie objaśniała. Przyznawała, że kiedyś pracowała dla rządu, ale nie chciała powiedzieć, na jakim stanowisku ani dla którego departamentu. Twierdziła, że jest na emeryturze, ale chociaż często wyjeżdżała z miasta na dłużej, nigdy nie wracała opalona. Prowadziła wystawne życie i miała dom w drogiej dzielnicy McLean, choć wydawało się nieprawdopodobne, aby na coś takiego mogła sobie pozwolić emerytowana urzędniczka. Była lesbijką, ale kiedyś powiedziała coś, z czego DeMarco wywnioskował, że kiedyś miała męża, a może nawet dziecko. Nie był tego pewny; jeśli chodzi o Emmę, niczego nie był pewny. Joe wiedział, że czasami Emma bywa tajemnicza, bo po prostu taki ma styl. Ale wiedział również, że czasami musi taka być. Podchodząc do stolika, zerknął na muzyków i zauważył, że wiolonczelistka to prawdziwa piękność: wysoka, eteryczna blondynka o długich nogach rozchylonych seksownie wokół wiolonczeli. Odsunął krzesło, żeby usiąść. Emma usłyszała szurnięcie i nie podnosząc wzroku, powiedziała: - To miejsce jest zajęte. Dwa pozostałe też. - Kłamczucha rzucił DeMarco. - Pozna swój swego - mruknęła Emma. DeMarco spojrzał na wiolonczelistkę. - Niezła laska - ocenił. - Niezła laska? Boże, Joe. Słuchając koncertu, DeMarco zastanawiał się, co tu robią ci wszyscy ludzie. Czy naprawdę lubią muzykę klasyczną, czy raczej zmuszają się do przyjęcia odpowiedniej dawki wyrafinowania, kulturalnego ekwiwalentu wypijania co rano soku z marchwi dla zdrowia. - Kiedy to się skończy, Emmo? - spytał. - Jeśli to rzępolenie potrwa jeszcze dłużej, chyba wpadnę w śpiączkę. - Siedź cicho i słuchaj - odparła. - Najwyższy czas, żebyś nauczył się doceniać coś oprócz Dixie Chicks. Kwartet skończył grać i wiolonczelistka podała instrument ochotnikowi z twarzą obsypaną trądzikiem. Pogroziła mu palcem, jakby chciała powiedzieć: „Tylko uważaj z tym, synu”, po czym ruszyła do stolika Emmy. Blond warkocz powiewał jej za plecami, a długie zgrabne nogi błyskały obciągnięte pończochami. Gdyby Emma nie była jego przyjaciółką, Joe poczułby zazdrość. Niech to, i tak był zazdrosny. Widząc DeMarco, wiolonczelistka zawahała się, ale Emma uspokoiła ją: - Wszystko w porządku, Christine, siadaj. To jest Joe. Pracuje jako chłopak na posyłki u skorumpowanego polityka. - Jezu, Emmo - powiedział DeMarco. - U którego? - zapytała Christine. Na szczęście Emma zignorowała pytanie. - Joe, bądź dobrym chłopcem - powiedziała - i skocz po kieliszek białego wina dla Christine. - Robi się, psze pani - odparł DeMarco. Kiedy wrócił z winem dla Christine i colą dla siebie, Emma chwaliła grę swojej towarzyszki, zapewniając, że przy trzecim ruchu smyczka o mało się nie rozpłakała. Usłyszawszy to, DeMarco przewrócił oczami; nawet bambusowe drzazgi wbijane pod paznokcie nie doprowadziłyby Emmy do płaczu. Ku jego uldze, Emma powiedziała w końcu: - Kochanie, muszę obgadać z Joem pewną sprawę. Same nudy. Pozwolisz, że spotkamy się za godzinę w twoim apartamencie? Przyniosę butelkę tego szampana, za którym tak przepadasz. - I truskawki? - spytała Christine. - Truskawki też zapewniła Emma. Kiedy Christine odeszła, pokręciła głową i mruknęła: - Szampan i truskawki. Co za banał. - Spojrzała na DeMarca. - No, Joseph, mów, w czym problem. Rozumiem, że ten kutas Mahoney znów wpakował cię w jakieś gówno? - Pan przewodniczący był wczoraj na bankiecie, narąbał się i postanowił zaproponować moje usługi Andy’emu Banksowi. - Od bezpieczeństwa wewnętrznego? - Tak. No więc spotkałem się z generałem dziś rano, a on mi mówi, że ma mały problem. Joe, czeka na mnie piękna kobieta. - Banks myśli, że w zamach na prezydenta był zamieszany agent obstawy, a szef Secret Service Patrick Donnelly utrudnia śledztwo. - No, no! Jednak potrafisz zainteresować dziewczynę - skomentowała Emma, a potem powiedziała to samo co Mahoney: - Powtórz, co ci powiedział Banks. Niczego nie pomijaj. Rozdział 5 Philip Montgomery i prezydent mieszkali w jednym pokoju podczas studiów na Harvardzie. Montgomery był drużbą na ślubie prezydenta, a prezydent odwdzięczył się tym samym na dwóch z trzech ślubów Montgomery’ego. Prezydent został gubernatorem swojego rodzinnego stanu, potem senatorem, wreszcie głową państwa. Był inteligentny, ale brakowało mu błyskotliwości i czuł, że nie radzi sobie ze swoimi obowiązkami, jeśli nie pracuje po szesnaście godzin dziennie. Montgomery, obdarzony bujnym temperamentem, pisał doskonałe powieści, pił jak Tennessee Williams, a grał, bił się i pieprzył jak Hemingway. Był mistrzem prozy epickiej, w której fakty i fikcja przeplatały się tak finezyjnie, że trudno było odgadnąć, co jest prawdą, a co zmyśleniem, choć jego czytelnicy i tak nie przywiązywali do tego specjalnej wagi. Co roku przez prawie dwadzieścia lat prezydent i Montgomery wyjeżdżali razem na trzy, cztery dni, żeby oddawać się rozmaitym męskim rozrywkom: narciarstwu, polowaniom, łowieniu ryb, spływom rzecznym - i chlaniu na umór. Wypady z Montgomerym były dla prezydenta jedyną okazją do wyluzowania się; Montgomery bowiem zawsze był wyluzowany. Po objęciu najwyższego urzędu w państwie prezydent nadal spotykał się z przyjacielem i zawsze żądał, aby towarzysząca im obstawa była możliwie nieliczna. Chodziło o to, żeby jak najmniej agentów miało okazję oglądać jego i laureata nagrody Pulitzera zachowujących się jak pijane wyrostki. Jak choćby wtedy, gdy wrzucali do rzeki Bitterroot butelki po whisky i rozbijali je w drobny mak, strzelając z pistoletów automatycznych pożyczonych od prezydenckiej ochrony - trudno to nazwać zachowaniem, które przysporzyłoby prezydentowi sympatii zielonych albo organizacji żądających ograniczenia dostępu do broni palnej. Tego roku Montgomery i prezydent postanowili powędkować w Georgii nad rzeką Chattooga. Termin wyprawy - od czternastego do siedemnastego lipca - ustalono z dużym wyprzedzeniem, bo tego wymagał napięty plan prezydenckich zajęć, ale według Banksa dokładna lokalizacja pozostawała nieznana aż do drugiej połowy maja. Oczywiście liczba osób, które wiedziały o wyjeździe była znaczna, a liczba potencjalnych przecieków - niemal nieskończona. Banks otrzymał list z ostrzeżeniem na tydzień przed planowanym wyjazdem prezydenta. Natychmiast zadzwonił do Patricka Donnelly’ego, szefa Secret Service. Donnelly uznał list za głupi dowcip; niemożliwe, żeby został wysłany przez agenta Secret Service, twierdził. Nawet śmiał się z Banksa, że potraktował anonim tak poważnie - reakcja, której generał nie przyjął zbyt dobrze. Banks był pewien, że Donnelly się myli. List miał oficjalny nagłówek Secret Service, został włożony do koperty Secret Service, a co najważniejsze, dostarczono go pocztą kurierską departamentu. Przesyłkę wręczył generałowi uzbrojony kurier, który przewozi tajną korespondencję między siedzibą Secret Service na G Street a biurem Banksa na Nebraska Avenue. Tylko personel pracujący w gmachu Secret Service, budynku spełniającym wszelkie wymogi bezpieczeństwa, miał dostęp do poczty kurierskiej, która trafiała bezpośrednio do osobistego asystenta generała. Poza tym list został napisany służbowym żargonem: użyto w nim wyrażeń „Orzeł Jeden” i „wewnętrzny krąg”. „Orzeł Jeden” był kryptonimem prezydenta. „Wewnętrzny krąg” oznaczał agentów będących najbliżej prezydenta podczas jego podróży. „Zewnętrzny krąg” stanowili agenci zabezpieczający trasę: ukrywający się w tłumie, na dachach, w strategicznych punktach kontrolnych. Gdyby zewnętrzny krąg został przeniknięty, agenci z kręgu wewnętrznego mieli za wszelką cenę nie dopuścić do śmierci prezydenta. Donnelly nadal obstawał przy swoim. Może rzeczywiście list wysłał któryś z agentów - wielu ludziom z Secret Service nie podobały się zmiany, jakie wprowadzono, gdy Banks objął Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego - ale to jeszcze nie znaczy, że tkwi w nim choć ziarno prawdy. Donnelly, mistrz biurokratycznego nelsona, rzucił Banksowi wyzwanie: jak chcesz, to zadzwoń do prezydenta i powiedz mu, że nie może jechać na upragniony urlop, bo z anonimowego listu wynika, że grozi mu niebezpieczeństwo ze strony agentów własnej obstawy. Banks nie wykonał telefonu, ale na wszelki wypadek zachował list z ostrzeżeniem. Tydzień później Philip Montgomery i agent Secret Service zginęli, a sam prezydent został ranny. Po próbie zamachu Banksa zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia; był przerażony, że list mówił prawdę, a on nie zareagował, jak należało. Nalegał, aby Donnelly wszczął śledztwo; trzeba zbadać list w poszukiwaniu odcisków palców i DNA w ślinie na kopercie, a także ustalić, kto go podrzucił do poczty kurierskiej. Donnelly powiedział, że jeśli przekaże list do laboratorium i zacznie przesłuchiwać agentów, treść anonimu w ciągu kilku godzin przeniknie do mediów. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyli, przekonywał generała, były narodziny absurdalnej teorii, że Secret Service mogła być zaangażowana w zamach na prezydenta. Banks jednak nalegał. Donnelly został mianowany na stanowisko przez prezydenta, ale Banks był jego szefem. Następnego dnia Donnelly przyszedł do generała i po raz kolejny kategorycznie odrzucił możliwość, by agent Secret Service brał udział w zamachu. Próbował przekonać Banksa, że mimo wszystko list był fałszywką. Zapewnił, że agenci z obstawy prezydenckiej nad rzeką Chattooga zostali poddani testowi wykrywaczem kłamstw natychmiast po incydencie - co stanowiło standardową procedurę kontrolną w Secret Service - i wszyscy przeszli próbę pomyślnie. Co więcej, prawdziwość anonimu wykluczał fakt, iż został wysłany przed wyborem agentów wyznaczonych do służby w wewnętrznym kręgu. Nad rzeką Chattooga zewnętrzny krąg składał się z ponad sześćdziesięciu agentów. Chata, w której miał się zatrzymać prezydent, została wybrana nie tylko dlatego, że w pobliżu znajdowały się dobre łowiska, lecz również dlatego, że stała w odosobnionym i trudno dostępnym miejscu. Trzy dni przed przyjazdem prezydenta Secret Service wysłała grupę rozpoznawczą, która zabezpieczyła teren w promieniu pięciu kilometrów od chaty i zablokowała okoliczne drogi i szlaki, obstawiając je agentami. Następnie z lądu i z powietrza przeszukano teren wewnątrz tak stworzonego okręgu, by się upewnić, że nikt nie dostał się do środka. Przed przyjazdem prezydenta wszyscy ludzie, którzy wkraczali na ten teren, byli eskortowani przez całą drogę, a po jego przyjeździe do chronionej strefy nie wpuszczano już nikogo. Dodatkowo przez cały pobyt prezydenta nad rzeką helikoptery Secret Service regularnie patrolowały okolicę. Po odpowiednim zabezpieczeniu terenu zgodnie z wyraźnym rozkazem prezydenta, by zminimalizować jego obstawę osobistą, do wewnętrznego kręgu wyznaczono tylko czterech agentów: Billy’ego Mattisa, Roberta Jamesa, który zginął, zasłaniając prezydenta własnym ciałem, oraz Richarda Matthewsa i Stephena Prestona. Skład wewnętrznego kręgu ustalono piątego lipca, a list został wysłany pięć dni później, dziesiątego. Ale w czasie, gdy napisano anonim, Matthews i Preston nie zostali jeszcze wyznaczeni do służby nad rzeką Chattooga. Zastąpili oni dwóch innych agentów, którzy zostali ranni w wypadku samochodowym na Beltway dwunastego lipca. Tak więc, tłumaczył Donnelly, ten, kto napisał list, nie mógł mieć na myśli ani Matthewsa, ani Prestona. Banks argumentował, że może jeden lub obaj agenci przypisani pierwotnie do prezydenckiej obstawy pomogli zorganizować zamach, a wypadek był tylko pretekstem, żeby nie pojawić się nad rzeką Chattooga w dniu strzelaniny. Donnelly odparł, że to cholernie mało prawdopodobne, bo wypadek był czołowym zderzeniem z betoniarką, obaj agenci doznali ciężkich obrażeń, a jeden może być do końca życia sparaliżowany. Jamesa, który został zabity, Donnelly wykluczył na podstawie wzorowej kartoteki, ponaddwudziestoletniej nienagannej służby w Secret Service i faktu, że poniósł śmierć, ochraniając prezydenta. Banks podważył tę argumentację, sugerując, że zamachowiec mógł zastrzelić agenta, aby go uciszyć. Donnelly uznał sugestię za absurdalną; analiza nagrania wideo wykazała ponad wszelką wątpliwość, że pierwsza kula trafiła Montgomery’ego przypadkowo, druga dosięgła prezydenta, ale go nie zabiła, a trzecia również przeznaczona dla prezydenta, chybiła celu, pozbawiając życia agenta. Nie ma mowy, żeby agent został zabity celowo. Banks musiał to przyznać. Pozostawał jeszcze tylko jeden agent: Billy Ray Mattis. On również miał wspaniałą kartotekę, ale że nie został zabity jak James ani nie wyznaczono go do obstawy w ostatniej chwili, Donnelly nie mógł go wykluczyć z taką samą pewnością, jak pozostałych. A według Banksa Mattis wyglądał na nagraniu, „jakby miał cykora”. „Cykora” - właśnie tak się wyraził. Gdy generał wciąż się zastanawiał, co zrobić z anonimowym ostrzeżeniem, znaleziono ciało Harolda Edwardsa i list, w którym samobójca przyznawał się do wykonania zamachu oraz zapewniał, że działał sam. Wkrótce potem Donnelly zadzwonił do Banksa i powiedział, że badania laboratoryjne anonimu nie przyniosły rezultatów: nie było na nim włókien, odcisków palców, śliny ani żadnych innych śladów. Powiedział też, że kurier przewożący tamtego dnia pocztę nie pamiętał, by jakiś agent dawał mu list adresowany do generała. Ale Banksa wciąż dręczyły wątpliwości. Rozdział 6 Większość gości wyszła z kawiarni, gdy tylko kwartet Christine skończył grać. Ekipa sprzątająca zabrała się do zbierania brudnych naczyń i ustawiania krzeseł na stołach; a szef spoglądał znacząco na Emmę i DeMarca, zachęcając ich do wyjścia. Emma pozostała obojętna na jego spojrzenia. - Nie rozumiem - powiedziała. - Czego właściwie Banks po tobie oczekuje? - Chce, żebym sprawdził, czy istnieje choćby odległy związek między Mattisem a zamachem - odparł DeMarco. - Nie uważa, że Mattis jest winny czegokolwiek, ale też, nie jest na sto procent pewien jego niewinności. Chce go tylko wybadać Mattisa, żeby mieć czyste sumienie. - Polityk, który chce mieć czyste sumienie - skomentowała Emma jest jak Percival szukający Graala. - A oprócz analogii średniowiecznej, Emmo, co o tym myślisz? - Jesteśmy w Waszyngtonie, Joe. To tu mieszkają wspaniali ludzie, którzy dali nam Zatokę Świń, Watergate, Iran - Contra i arsenał broni masowego rażenia. Czy uważam za możliwe, że agencja rządowa, zwłaszcza agencja kierowana przez takiego skunksa jak Patrick Donnelly, była zaangażowana w zamach na prezydenta? Odpowiedź brzmi: „tak”. Czy myślę, że to prawdopodobne? Raczej nie. - Napiła się wina, a potem spytała: - I jedynym powodem, dla którego masz sprawdzić Mattisa, jest to, że na nagraniu wyglądał „jakby miał cykora”? - Banks mówi, że polega na swojej intuicji, a ta mu podpowiada, że z Mattisem jest coś nie tak. Pamiętasz tego agenta, który upuścił okulary? To był właśnie Billy Ray Mattis. - I o to chodzi z tym cykorem? - spytała Emma. - Nie wiem, ale to Mattis stanął przed prezydentem, kiedy rozległy się pierwsze strzały. Ostatnia kula, ta, która zabiła Jamesa, przeszła mu między nogami. Minęła jego fajfusa o niecałe trzy centymetry. - Malutki cel - mruknęła Emma. - A tak w ogóle, kto to wszystko sfilmował? - Lokalna stacja telewizyjna z Gainsville. Prezydent uznał, że zrobi im prezent i dostaną wyłączność na reportaż o tym, jak on i Montgomery odlatują helikopterem znad rzeki. Zostali zawiadomieni z czterogodzinnym wyprzedzeniem. Członek ekipy sprzątającej, dystyngowanie wyglądający Latynos, podszedł do stolika. Grzecznie zapytał Emmę, kiedy opuści lokal, żeby jego ludzie mogli dokończyć sprzątanie. Zgromiła go wzrokiem, aż biedak wycofał się, kłaniając się w pas i przepraszając ją w dwóch językach. - Jeszcze coś niepokoi Banksa - powiedział DeMarco. - Co takiego? - zainteresowała się Emma. Właściwie ktoś. Patrick Donnelly. Banks mówi, że jego reakcja na anonim była bardzo nietypowa. Nie wiem, od jak dawna Donnelly jest dyrektorem Secret Service, ale... - Od bardzo dawna - poinformowała go Emma. - ...ale według Banksa facet nie ma opinii ryzykanta, a już na pewno nie nadstawiałby karku za swoich agentów. Banks był zdziwiony, że Donnelly nie próbował odwołać prezydenckiej wycieczki, żeby ochronić własny tyłek. Powinien był przynajmniej wymienić agentów wewnętrznego kręgu, ale tego też nie zrobił. - Faktycznie - przyznała Emma. - Ciekawe dlaczego? - Banks nie wie, ale niepokoi go to. - Powiem ci, co jeszcze by mnie niepokoiło, gdybym była na miejscu Banksa odparła Emma. - Co takiego? - To, że autor listu nie wysłał go do Donnelly’ego, który jest bezpośrednio odpowiedzialny za Secret Service, zamiast do Banksa. - O tym nie pomyślałem - przyznał DeMarco. Emma milczała chwilę, a potem zapytała: - Dlaczego Banks nie zadzwonił do FBI i nie powiedział im o liście, żeby mogli wszcząć śledztwo? - Mówi, że nie chce rozpętać burzy medialnej. Zwłaszcza teraz, gdy znaleziono ciało i list Edwardsa. - Więc chce, żebyś zajął się tym zamiast FBI? - Tak. Przynajmniej nie wygadam się dziennikarzom. - Cóż, lepszy rydz niż nic. - Dzięki, że tak mnie cenisz, Emmo. Szczerze mówiąc, zgadzam się z tobą i to samo powiedziałem Mahoneyowi. Gdy tylko usłyszał o Donnellym, zrobił się jakiś dziwny i kazał mi się tym zająć. - Co Mahoney ma przeciwko Donnelly’emu? - Nie wiem, ale powiem ci jeszcze coś: Banks sądzi, że Donnelly tak naprawdę nie zlecił przebadania tego listu. - Uważa, że Donnelly go okłamał? - Tak. Twierdzi, że było za mało czasu na wykonanie badań na obecność DNA, przepytanie ludzi i tak dalej. Kiedy powiedziałem o tym Mahoneyowi, aż zastrzygł uszami. - Z tego, co słyszałam o Donnellym, wszystko jest możliwe. - Przeczesała ręką włosy i spojrzała na DeMarca. - Według autora listu wewnętrzny krąg został „przeniknięty”, cokolwiek to znaczy. Czy zachowanie któregokolwiek z tych czterech agentów naraziło prezydenta na niebezpieczeństwo? - Dobre pytanie, Emmo, ale nie wiem. Z całą pewnością bronili go, gdy rozległy się strzały, a termin i miejsce wycieczki nie było pilnie strzeżoną tajemnicą państwową. Poza tym, gdyby FBI znalazło poważniejszy błąd w procedurach bezpieczeństwa, prasa już by o tym trąbiła. Na razie nikt nie wini Secret Service za jakiekolwiek uchybienia, niedopełnienie obowiązków ani nic podobnego. - Cóż. - Emma sięgnęła po torebkę. - To wszystko jest bardzo interesujące, Joe, ale jak już mówiłam, czeka na mnie piękna kobieta. Czy chcesz ode mnie czegoś jeszcze? - Tak. Mogłabyś poprosić swoich kumpli, żeby prześwietlili Mattisa. No wiesz: jego finanse, życiorys i takie tam. - Facet pracuje w Secret Service, kotku. Wątpię, żeby bazy danych cokolwiek tu pomogły. - Ale musimy sprawdzić. - My? DeMarco pokręcił głową. Był zrozpaczony. - Po jaką cholerę Mahoney pcha mnie w to całe gówno, Emmo? Jeśli chce narobić Donnelly’emu koło pióra, czemu po prostu nie zawiadomi „Washington Post”? - Myślę, że przewodniczący postanowił zagrać va banque. Raczej nie wierzy, żeby Mattis albo ktokolwiek z Secret Service maczał palce w zamachu. Ale ma taką nadzieję. A jeśli ryzyko się opłaci, będzie mógł zniszczyć Patricka Donnelly’ego, a nie tylko przysporzyć mu niepochlebnej prasy. - Cholerny Mahoney - jęknął DeMarco. - No, przestań się mazać, Joe, i zbierajmy się stąd. Musisz mnie zaprowadzić gdzieś, gdzie sprzedają świeże truskawki. Rozdział 7 DeMarco przeszedł pod wielką kopułą Kapitolu, ani razu nie podnosząc wzroku. Żeby dotrzeć do schodów prowadzących do biura, musiał przepchnąć się przez tłum turystów, którzy wyciągali zaczerwienione od słońca szyje, z nabożną czcią gapiąc się w malowane sklepienie. Turyści grali mu na nerwach, a i tak był w złym humorze z powodu tego całego zamieszania z Banksem. Zresztą zawsze go drażnili, każdego dnia, gdy szedł do pracy. Ci zadzierający głowy emeryci w workowatych szortach, tarasujący drogę. Zszedł piętro niżej. Marmurowe posadzki zastąpiło linoleum, a malowidła na suficie - wodne zacieki na pilśniowych płytach. Na piętrze DeMarca gnieździli się ludzie pracy. Huczały maszyny drukarni Kongresu, a dokładnie naprzeciw jego biura mieścił się awaryjny generator prądu. Co jakiś czas w ramach przeglądu generator z hałasem budził się do życia, za każdym razem strasząc DeMarca nie na żarty. Trochę dalej w głębi korytarza były pomieszczenia obsługi technicznej i sprzątaczy. Biorąc pod uwagę, czym DeMarco się zajmował, ulokowanie jego biura w pobliżu pokojów sprzątaczy wydawało się odpowiednie. Zmatowiałe złote litery na mlecznej szybie drzwi do gabinetu głosiły: POUFNY RADCA DS. BIEŻĄCYCH, J. DEMARCO. Tytuł został wymyślony przez Mahoneya i kompletnie nic nie znaczył. DeMarco wszedł do biura, zdjął marynarkę, poluzował krawat i sprawdził termostat, żeby się upewnić, że jest nastawiony na niską temperaturę. Codziennie regulował termostat, ale robił to wyłącznie dla dobrego samopoczucia: kręcenie gałką urządzenia nie miało żadnego wpływu na temperaturę w pomieszczeniu. Mógł wprawdzie zadzwonić do swoich sąsiadów z obsługi technicznej i złożyć skargę, ale wiedział, że uplasowałby się na szarym końcu ich listy priorytetów. Zresztą, kogo chciał oszukać? Facet z biurem w podziemiach w ogóle nie kwalifikował się na żadną listę. Umeblowanie gabinetu składało się ze starego drewnianego biurka z epoki Cartera i dwóch krzeseł nie do pary, z których jedno stało za biurkiem, a drugie przeznaczone dla raczej rzadkich gości - naprzeciwko. Przy jednej ze ścian stała metalowa kartoteka, całkiem pusta, jeśli nie liczyć książek telefonicznych i butelki whisky zachomikowanej na czarną godzinę. DeMarco bowiem nie zwykł prowadzić pisemnej dokumentacji, którą mogłaby przejąć prokuratura lub sąd. Na biurku stała podróbka lampy od Tiffany’ego - sprzęt zupełnie zbędny, bo ostre, białe jarzeniówki zapewniały aż nazbyt obfite oświetlenie - a linoleum w białoczarną szachownicę przykrywał orientalny dywanik, w którego kolorystyce dominowały zieleń i brąz. Na ścianie naprzeciw biurka wisiały dwie reprodukcje tańczących baletnic Degasa. Wszystkie te ozdoby - lampkę, dywan i baletnice - podarowała mu była żona, żeby „nadać wnętrzu trochę ciepła”. Sam DeMarco już dawno doszedł do wniosku, że można by tego dokonać tylko w jeden sposób: przez podpalenie. Usiadł za biurkiem, oparł nogi o blat, dłonie splótł za głową i zamknął oczy. Co zrob