Michael Lawson Wewnętrzny Krąg (The Inside Ring) Przekład Jan Hensel Prolog Nagranie zaczyna się, gdy prezydent idzie do helikoptera piechoty morskiej. Za helikopterem widać rzekę Chattooga, za rzeką gęsty sosnowy zagajnik, za którym teren wznosi się gwałtownie, tworząc strome urwisko. Prezydent jest ubrany w spodnie khaki, niebieski T-shirt i trapery. Na T-shirt ma narzuconą lekką wędkarską kamizelkę z mnóstwem kieszonek na haczyki i błystki. Wygląda na rozluźnionego, idzie powoli. Uśmiecha się i macha do kamery, a potem przestaje zwracać na nią uwagę. W trzecim roku pierwszej kadencji przyzwyczaił się już do ciągłego zainteresowania wszędobylskich mediów. Przed prezydentem idą dwaj agenci Secret Service, z tyłu - dwaj kolejni. Wszyscy mają identyczne granatowe wiatrówki i ciemne okulary. Nagły podmuch wiatru odsłania pistolet automatyczny, który jeden z agentów ma w kaburze pod kurtką. Obok prezydenta, z prawej, idzie pisarz Philip Montgomery. Też ma na sobie wędkarskie ubranie, ale bardziej znoszone. Montgomery mówi coś do prezydenta, potem odwraca się do kamery i rozstawia szeroko ręce, jakby pokazywał dużą rybę. Prezydent kiwa głową i rzuca jakąś uwagę. Montgomery odchyla głowę i wybucha śmiechem. Grupa mężczyzn zbliża się do helikoptera i wchodzi w cień urwiska na drugim brzegu. Agent Secret Service, ten przed prezydentem, z jego prawej, zdejmuje okulary. Składa je i usiłuje schować do kieszeni wiatrówki, ale nie trafia i okulary lądują na ziemi. Gdy agent schyla się, żeby je podnieść, Philip Montgomery, który wciąż rozmawia z prezydentem i patrzy w lewo zamiast przed siebie, wpada na niego i o mało go nie przewraca. Sam traci równowagę i zderza się z prezydentem. Ta reakcja łańcuchowa byłaby zabawna - coś, z czego mogliby żartować dziennikarze w telewizyjnych wiadomościach - tylko że na koniec tył czaszki Montgomery’ego eksploduje, a w powietrze bryzgają szczątki mózgu. Chwilę później z prawego ramienia prezydenta tryska fontanna krwi. Po drugim strzale obstawa reaguje. Jeden agent przewraca prezydenta i kładzie się na nim, osłaniając go własnym ciałem; trzej pozostali ustawiają się dookoła w obronny trójkąt. Agent, który upuścił okulary, staje dokładnie przed głową prezydenta. Między jego rozstawionymi nogami widać twarz prezydenta i oczy - białobłękitne spodki paniki i bólu. Obraz wiruje: skrawek błękitnego nieba, rozmazana zieleń lasu, obracające się śmigła helikoptera. Gdy kamera odzyskuje stabilność, agenci, z bronią w rękach, rozglądają się gorączkowo za celem. Nagle jeden wskazuje w górę, na urwisko, a jego pistolet wypluwa w powietrze serię pocisków. W tym samym momencie zamachowiec oddaje trzeci strzał. Kula trafia w czoło agenta leżącego na prezydencie, mijając głowę prezydenta o centymetry. Później eksperci stwierdzą, że pocisk przeleciał między nogami agenta stojącego z przodu. Ostatnie ujęcia, które zastygają na ekranie, to ciało Montogmery’ego z nienaturalnie powyginanymi kończynami, a potem zbliżenie twarzy prezydenta: szkarłatna maska krwi spływającej z czoła agenta, który zginął w jego obronie. „WASHINGTON POST” Sharon Mathison. Zamachowiec znad rzeki Chattooga znaleziony martwy. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Wczoraj wieczorem w Landover w stanie Maryland znaleziono ciało mężczyzny podejrzanego o próbę zamachu na prezydenta oraz zabójstwo pisarza Philipa Montgomery’ego i agenta Secret Service Roberta Jamesa. Dziewiętnastego lipca o 22.30 posterunek policji w Landover odebrał telefoniczne doniesienie o pojedynczym strzale z broni palnej w domu Harolda Marka Edwardsa. Funkcjonariusze, którzy odpowiedzieli na wezwanie, weszli do domu i znaleźli tam martwego właściciela posesji. Jak podała rzeczniczka prasowa FBI Marilyn Peters, Edwards zmarł w wyniku rany postrzałowej zadanej z pistoletu automatycznego kaliber 45, a zebrane dowody wskazują, że było to samobójstwo. Peters powiedziała również, że w napisanym odręcznie liście pożegnalnym Edwards przyznał się do dokonania zamachu na prezydenta 17 lipca br. oraz stwierdził, że działał sam. Edwards był bezrobotnym operatorem maszyn, zwolnionym szesnaście miesięcy temu, gdy produkcję przeniesiono do Tajlandii. Rzeczniczka FBI ujawniła, że Secret Service jest w posiadaniu dwóch listów napisanych przez Edwardsa w tym roku, w których obarcza on prezydenta odpowiedzialnością za utratę pracy. W jednym z listów groził prezydentowi śmiercią. W domu Edwardsa znaleziono dwa karabiny. Badania balistyczne wykonane przez FBI wykazały, iż jednego z nich użyto w zamachu. Edwards był żołnierzem rezerwy armii Stanów Zjednoczonych, zaklasyfikowanym jako strzelec wyborowy. Sąsiedzi mówią, że był zapalonym myśliwym i czuł głębokie rozgoryczenie z powodu niemożności znalezienia pracy. Wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, jak Edwardsowi udało się przeniknąć ochronę prezydenta nad rzeką Chattooga. Poproszony o komentarz rzecznik prasowy Secret Service Clark Brunson odpowiedział, że agencja nie zamierza ujawniać procedur stosowanych przy ochronie prezydenta. Rozdział 1 Sekretarka, pięćdziesięcioparoletnia zołza z Bostonu, ostra jak brzytwa i kąśliwa jak osa, uniosła z dezaprobatą brew, kiedy Joe DeMarco wszedł do biura Mahoneya. - Spóźniłeś się - powiedziała. - A szef jest nie w sosie. - W takim razie chyba od razu mogę wejść. Mąż sekretarki, księgowy, był miły, porządny i wyrozumiały. W rzadkich chwilach gdy się kochali, ona fantazjowała o krzepkich włoskich robotnikach. Dawniej marzyła o czarnoskórych mięśniakach z wygolonymi głowami i brzuchami jak kaloryfery, ale od kilku miesięcy bardziej kręcili ją faceci tacy jak DeMarco: błękitnoocy szatyni z dołkiem w brodzie a la Travolta, szerokimi barami i muskularnymi ramionami - wprost stworzonymi do podkoszulków bez rękawów. Ale fantastyczny facet czy nie, nie tolerowała spóźnialstwa - a tym bardziej lekceważących uwag. - Nie, możesz usiąść - odparła z krzywym uśmiechem. - Za kilka minut dopiję herbatę i powiem mu, że jesteś. A on każe ci poczekać jeszcze dwadzieścia minut, dopóki nie porozmawia przez telefon z naprawdę ważnymi ludźmi. DeMarco miał dość rozsądku, żeby nie protestować. Usiadł posłusznie w fotelu i z leżącej na stoliku sterty czasopism wyciągnął „People”. Był uzależniony od hollywoodzkich plotek, ale prędzej umarłby na torturach, niż się do tego przyznał. Po półgodzinie wszedł do gabinetu. Mahoney rugał kogoś przez telefon. - Nie wkurzaj mnie - mówił. - Jeśli nie poprzesz tej ustawy, możesz zapomnieć o następnej kadencji. Więc głosuj, jak ci każę, i przestań pieprzyć o obietnicach, których w ogóle nie powinieneś był składać! Trzasnął słuchawką, mruknął „dupek” i jego wodniste błękitne oczy skierowały się na DeMarca. - Spotkałeś się z Flatterym? - spytał. DeMarco sięgnął do kieszeni marynarki i podał szefowi nieoznakowaną kopertę. Nie wiedział, co jest w środku; wolał nie wiedzieć, co zawierają koperty, które mu przekazuje. Mahoney rozciął kopertę i wyjął kartkę w kształcie czeku. Popatrzył na nią, mruknął coś z irytacją albo z zadowoleniem, po czym schował kartkę do środkowej szuflady biurka. - A ta Whittacker? - spytał. - Złoży zeznania przed komisją. - Co jej za to dałeś? - Obiecałem, że nie powiem mężowi, z kim sypiała. - Tylko tyle? - Podpisała intercyzę. - Aha - mruknął Mahoney. Chciwość nigdy go nie zaskakiwała, tak jak i inne ludzkie słabości. - Więc te skurwysyny ze Stock Options R-U spędzą półtora roku w przytulnym więzieniu o złagodzonym rygorze, biedacy, którzy stracili emerytury, do końca życia będą jeść wyłącznie chude zupki i tanie hamburgery, a ta głupia cipa trafi na okładkę „Time’a” jako bohaterka roku. Jezu Chryste! DeMarco wzruszył ramionami. Co można na to poradzić? - Potrzebuje pan czegoś jeszcze? - zapytał. - Tak. Chcę, żebyś... - Mahoney przerwał, zapalił cygaro i sięgnął po stary termos z nalepkami związków zawodowych, który stał na kredensie za biurkiem. Kiedy napełnił filiżankę, w pokoju rozniósł się aromat świeżej kawy i burbona. Mahoney pił poranną irlandzką kawę, a DeMarco przyglądał się stercie dokumentów na biurku. Mahoney był alkoholikiem, ale świetnie funkcjonował; niewielu potrafiło zdziałać na trzeźwo tyle, ile on na rauszu. Był niepoprawnym cudzołożnikiem, chociaż bardzo kochał swoją żonę - od czterdziestu lat. Bez żenady naginał prawo i przyjmował pieniądze od lobbystów jako należny trybut, a mimo to był największym na Kapitolu przyjacielem szarych obywateli. John Fitzpatrick Mahoney był przewodniczącym Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych; gdyby zabrakło prezydenta, tylko osoba wiceprezydenta dzieliłaby go od Gabinetu Owalnego. Choć wątpliwe, żeby autorzy dwudziestej piątej poprawki mieli na myśli akurat jego. Byli równego wzrostu, ale DeMarco czuł się mały, ilekroć stał obok przewodniczącego. Mahoney sprawiał wrażenie człowieka, którego nie sposób wyprowadzić z równowagi, zmusić do pośpiechu czy rozdrażnić. Miał gęste siwe włosy, czerwoną twarz, błękitne, lekko przekrwione oczy i grube, lecz kształtne rysy: duży nos, wydatny podbródek, pełne wargi i wysokie czoło. Była to twarz, z której emanowały siła, godność i inteligencja - twarz, dzięki której co dwa lata niezmiennie wybierano go do Kongresu. Mahoney przełknął łyk kawy z burbonem i powiedział: - Chcę, żebyś zobaczył się z Andym Banksem. - Z tym z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego? - Tak. Potrzebuje pomocy. - Jakiej? - Nie wiem. Spotkaliśmy się wczoraj na bankiecie. Chodzi o coś osobistego. Ktoś mu szepnął, że mam faceta od śliskich spraw. DeMarco pokiwał głową. To właśnie on był facetem od śliskich spraw. - Zamelduj się u niego dziś rano. Uprzedziłem go, że wpadniesz. - A co ze sprawą w Trenton? - Może poczekać. Zajmij się Banksem. Rozdział 2 Andrew Banks, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, był emerytowanym generałem broni piechoty morskiej. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Jego brązowy garnitur i oliwkowozielony krawat przypominały mundur, który nosił przez trzydzieści pięć lat służby, a wypastowane buty lśniły, jakby właśnie wybierał się na defiladę. Miał wydatny nos, ostrzyżone na jeża szpakowate włosy, sterczący podbródek i usta, które wyglądały jak cienka kreska. DeMarco zauważył, że jego oczy, lekko powiększone przez okulary w drucianej oprawie, mają barwę stali. Za biurkiem generała, między dwiema amerykańskimi flagami, wisiało duże zdjęcie World Trade Center sprzed jedenastego września. Sfotografowane z poziomu ulicy dwie wieże wznosiły się majestatycznie w błękitne, bezchmurne niebo. Ich widok wymownie przypominał Banksowi o ciążącej na nim odpowiedzialności. DeMarco usiadł na jednym z trzech krzeseł ustawionych w półkole naprzeciwko biurka. Było tak niewygodne, że zaczął się zastanawiać, czy przedtem nie stało w pokoju przesłuchań w Guantanamo. - John Hastings, kongresman Hastings, opowiadał mi o panu zaczął Banks. - Mówił, że ktoś go szantażował, żeby wpłynąć na to, jak głosuje. Nie mówił kto ani jak, ale powiedział, że zwrócił się do Mahoneya i nim się obejrzał, pan załatwił problem. Mówi, że jest pan facetem od trudnych spraw. Generał przerwał, umilkł na chwilę, jakby oczekiwał odpowiedzi, ale DeMarco, niczym dobry świadek w sądzie, nie usłyszał pytania, więc milczał. - Cóż, mam problem, duży problem, ale nie mogę puścić sprawy kanałem oficjalnym. Zastanawiałem się właśnie, co zrobić, kiedy wczoraj natknąłem się na bankiecie na Mahoneya. Zapytałem, co może mi o panu powiedzieć. I wie pan, co ten stary kutas na to? „Nie znam żadnego DeMarca, ale jutro rano zjawi się w twoim biurze”. A potem odszedł, jak gdyby nigdy nic, i zaczął podrywać dziewczynę dwa razy młodszą od siebie. Musiała być ze trzy razy młodsza, pomyślał DeMarco. Chodzi o to, że nic o panu nie wiem. - Jestem prawnikiem - powiedział DeMarco. - Prawnikiem? - zdziwił się Banks. Waszyngtońscy prawnicy, których znał, byli eleganccy i wymuskani. DeMarco wyglądał jak łamignat na usługach włoskiego bukmachera. - Ale jest pan również detektywem? - Tak, czasami - przyznał DeMarco, poprawiając się na niewygodnym siedzeniu. - Za pozwoleniem, panie generale, czy w najbliższej przyszłości zamierza mi pan powiedzieć, w czym problem? Inaczej nie będę wiedział, czy mogę pomóc. Banks uśmiechnął się drapieżnie, dając mu do zrozumienia, że z przyjemnością zawlókłby go na parking i stłukł na kwaśne jabłko. - Człowieku, próbuję rozstrzygnąć, czy zlecić panu pracę, a milcząc, nie poprawia pan swoich perspektyw. - Nie ubiegam się o żadną posadę, panie generale, a pan mnie nie zatrudnia. Jestem na pensji rządu federalnego. Przyszedłem tu dlatego, że prosił o to przewodniczący Mahoney. Banks już otworzył usta, żeby objechać go z góry na dół w starym żołnierskim stylu, ale przypomniał sobie, że nie mówi do niesubordynowanego szeregowca. Pokręcił głową i mruknął: - Kurewskie miasto. DeMarco rozumiał jego frustrację. Sam też nie przepadał za Waszyngtonem. Banks wstał z fotela, podszedł do okna i włożywszy ręce w kieszenie, obserwował ruch uliczny na Nebraska Avenue. Zastanawiał się nad swoimi możliwościami niecałe trzydzieści sekund - generałów uczy się szybkiego podejmowania decyzji a potem odwrócił się do DeMarca. - Do diabła, muszę zacząć działać - powiedział. - Już nie mogę się opędzić z robotą, więc nie mam czasu, żeby szukać kogoś innego. A Hastings bardzo pana polecał. Hastings służył w piechocie morskiej, wiedział pan? Semper fidelis, chciał rzucić DeMarco, ale ugryzł się w język. - Nie wiedziałem - odparł i znów poprawił się na krześle. Cholerny mebel nie miał poduszki na siedzisku, tylko cienkie obicie na najtwardszej desce świata. - Dobra - powiedział Banks - ale musi mi pan coś obiecać. Musi mi pan przysiąc, że nie piśnie ani słowa o tym, co pan tu usłyszy. Zrozumiano? - Tak jest, panie generale - zapewnił DeMarco. Zastanawiał się, czy nie zasalutować, uznał jednak, że to byłaby przesada. Banks przyglądał mu się bacznie, szukając oznak nieszczerości, ale DeMarco, patentowany łgarz, nie dał się przyłapać. Bo oczywiście kłamał. - Lepiej, żebyś mówił prawdę, synu, bo inaczej urwę ci łeb. DeMarco spojrzał na zegarek. Podejrzewał, że chodzi o sprawę rodzinną: jeden z dzieciaków zrobił coś głupiego albo żona, dla odmiany, wdała się w romans z przedstawicielem gatunku Homo sapiens. - Dobra powtórzył generał i nabrał powietrza w płuca, jakby gotował się do skoku na głęboką wodę. - Chcę, żebyś wziął pod lupę agenta Secret Service, który nazywa się Billy Ray Mattis. Nazwisko brzmiało znajomo. Jak to „pod lupę”? - Chcę, żebyś... - Banks urwał w pół zdania. - Tak? - zachęcił DeMarco. Wyduszenie z faceta, o co chodzi, przypominało dobieranie się do majtek dziewicy. Wreszcie tama puściła. - Chcę, żebyś sprawdził, czy Mattis nie brał udziału w zamachu na prezydenta. - O cholera! - DeMarco poderwał się z krzesła. Niewierna żona, dzieciak na prochach, była kochanka, która nie chce usunąć się w cień - zajmował się rozwiązywaniem takich kłopotów, a nie zamachami na prezydentów. Poza tym, czy nie udowodniono, że Edwards działał sam? Tak, jasne, DeMarco wiedział, że zawsze znajdą się zwolennicy teorii spiskowej, ale dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego? To jakieś szaleństwo. Banks czekał na odpowiedź. - Z całym szacunkiem, nie nadaję się do tego. Zresztą wydawało mi się, że facet, który strzelał do prezydenta, nie miał wspólników. - Tak - odparł Banks - całkiem możliwe. To po prostu śmieszne, pomyślał DeMarco. - Panie generale - powiedział - chciał pan wiedzieć, czym się zajmuję. Więc dobrze, jestem prawnikiem, który robi to i owo dla Kongresu. Kiedy lobbysta przesadza i zaczyna prześladować polityka, znajduję na niego haka i stawiam go do kąta. Jeśli kongresman podejrzewa, że jego dzieciak bierze narkotyki, sprawdzam to, zanim dojdzie do skandalu. Kiedy senator podejrzewa, że zdradza go żona, upewniam się, czy nie bzyka jej żaden dziennikarz. Właśnie tym się zajmuję. Małymi sprawami. Drobiazgami. Zamachy to nie moja działka. Gram w zupełnie innej lidze. Więc jeśli naprawdę wierzy pan, że ten agent mógł być zamieszany w próbę zamordowania prezydenta, to musi pan pogadać z FBI. - Nie chcę - odrzekł Banks. - Przynajmniej na razie. - Ale dlaczego? Banks milczał. Na jego twarzy malowało się poczucie winy, zaciętość i irytacja. Cztery dni po zamachu Banks i Patrick Donnelly, dyrektor Secret Service, zostali przesłuchani przez FBI. Dziennikarze biwakowali pod ich drzwiami, zarzucając ich pytaniami, a Kongres w rzadkim i nagłym przypływie międzypartyjnej współpracy zwołał wścibską komisję, która przez cztery godziny zamęczała obu mężczyzn pytaniami o to, jak doszło do tak katastrofalnego naruszenia bezpieczeństwa głowy państwa. Banks miał mnóstwo okazji, aby podzielić się z ludźmi podejrzeniem, że w zamachu wziął udział agent Secret Service - a mimo to właśnie powiedział DeMarcowi, że nie może tego zrobić. DeMarco wiedział, że powinien wyjść. Poderwać tyłek z tego koszmarnie niewygodnego krzesła, wymaszerować z gabinetu i nie oglądać się za siebie. Ale zdawał sobie sprawę, że jeśli nie wysłucha Banksa do końca, Mahoney własnoręcznie obedrze go ze skóry. Zanim zdążył podjąć decyzję, Banks wyjął z kieszeni fiszkę. Trzymając ją ostrożnie w dwóch palcach, jakby została zatruta wąglikiem, podał ją DeMarcowi. - Od tego wszystko się zaczęło - oznajmił. - To odpis listu, który dostałem przed zamachem. Oryginał wysłałem do... Zresztą nieważne. Proszę to po prostu przeczytać. DeMarco przeczytał: Orzeł Jeden w niebezpieczeństwie. Trzeba anulować wycieczkę nad Chattooga. Wewnętrzny krąg został przeniknięty. To nie jest żaden dowcip. Podpisano: Agent w niewłaściwym miejscu. Rozdział 3 Niedawno, w płonnej nadziei, że uchroni go to przed zawałem, Mahoney zaczął w porze lunchu chodzić na spacery. Powiedział DeMarcowi, żeby w południe spotkał się z nim przy pomniku Tafta. DeMarco był na miejscu kwadrans po dwunastej, a teraz dochodziło wpół do pierwszej. Nad ponadtrzymetrowym spiżowym pomnikiem senatora Roberta A. Tafta góruje kurant z białego marmuru z Tennessee, który wznosi się dwadzieścia metrów w niebo. Dwadzieścia siedem dzwonów kuranta odlano w Annecy we Francji, a największy z nich waży siedem ton. Czym senator Taft zasłużył sobie na tak wystawny monument, DeMarco nie pamiętał. Doceniał jednak fakt, że pomnik stoi w miłym miejskim parku niedaleko Kapitolu. Było to dobre miejsce na spotkanie z szefem. DeMarco dokończył gumowego hot doga, którego kupił na lunch, i zamknął oczy, żeby uciąć sobie drzemkę i porozkoszować się ciepłem słońca na twarzy. Wkrótce tej prostej przyjemności pozbawiły go dwie hałaśliwe wiewiórki, które ganiały się po trawniku, między krzewami i po pniach drzew. Ilekroć goniący już miał uciekiniera w potrzasku, ten cofał się, udając desperację, a potem ratował się grożącym śmiercią skokiem na cienką gałązkę, która wydawała się zbyt słaba, by utrzymać jego ciężar. DeMarco nie wiedział, czy pościg jest rytuałem godowym czy zwykłą zabawą. Przez chwilę żałował, że któryś z gryzoni nie rąbnął o ziemię podczas skoku, ale wyobraziwszy sobie pogruchotane rude ciałko z puszystą kitą na trawie i cienką strużkę krwi wypływającą z pyszczka, zmienił zdanie. Był tak zaabsorbowany obserwowaniem rozbrykanych wiewiórek, że drgnął z zaskoczenia, gdy Mahoney usiadł obok niego na ławce. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, że szef był w sportowym stroju: granatowym dresie rozmiar XXXL i skrzypiących nowiutkich nike’ach wielkości kajaków. - Widziałem się z generałem Banksem - zameldował. - I? - spytał Mahoney, wciąż sapiąc ze zmęczenia. - Cóż - odparł DeMarco. - Banks chce, żebym przeprowadził śledztwo w sprawie zamachu na prezydenta. - Ty? - zdziwił się Mahoney. Jego reakcja mogła być odpowiednia do sytuacji, ale DeMarco poczuł się lekko urażony. - Tak, panie przewodniczący. Banks obawia się, że w sprawę może być zamieszany agent Secret Service. - Bzdura - mruknął Mahoney i spojrzał na zegarek, jakby znużony głupotą Banksa. - Zresztą, skoro tak się przejmuje, powinien pogadać z federalnymi. - Zgadzam się i dokładnie to mu powiedziałem - odparł DeMarco. - Uznałem jednak, że zainteresuje pana wiadomość, że zarówno generał Banks, jak i Patrick Donnelly ukrywają ważne informacje przed FBI i... - Donnelly? - Przewodniczący podniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał na rozmówcę. - Tak - potwierdził DeMarco. - Donnelly. Mahoney uśmiechnął się, obnażając żółte, mocne zęby. Wyglądał jak niedźwiedź, który właśnie dostrzegł lunch idący w jego kierunku. Jezu, nie, pomyślał DeMarco, tylko nie to. - Powtórz, co ci powiedział Banks, Joe - poprosił Mahoney. - Niczego nie pomijaj. DeMarco powtórzył, a kiedy skończył, na szerokiej irlandzkiej twarzy Mahoneya pojawił się zadowolony uśmieszek. Próbując uniknąć katastrofy, której nadejścia się obawiał, DeMarco dorzucił: - Moim zdaniem ten agent nie może być winny, ale jeśli jest inaczej, trzeba powiadomić o tym FBI. Albo prasę. Mahoney pokiwał głową, ale w jego oczach pojawił się błysk. Wyglądał jak człowiek, który dostrzegł na horyzoncie żagiel i wie, że to jego statek zawija właśnie do portu. DeMarco chwycił się ostatniej deski ratunku: - Jeśli FBI złapie mnie na grzebaniu w tej sprawie, mogą skojarzyć, że maczał pan w tym palce. Chyba nie chce pan, żeby... Przewodniczący wolno wstał z ławki. Pomóż Banksowi, Joe powiedział. - Zrób, o co cię prosi. Z wylewną czułością poklepał DeMarca plecach. Gdy odchodził, sprężystość jego kroku nie brała się wyłącznie z faktu, że miał na nogach nowe buty. Kilka metrów od ławki parsknął śmiechem i powiedział: - Donnelly. Dobre, kurwa. Naprawdę dobre. Rozdział 4 Lubisz muzykę kameralną, Joe? - Nie. Lubię rocka. Lubię jazz. Lubię Ellę i... - Jak miło, kochanie. Dziś w kawiarni National Art Gallery jest koncert kwartetu smyczkowego. Spotkajmy się tam o trzeciej. Tylko się nie spóźnij. Znasz kogoś z tego kwartetu, Emmo? W słuchawce zaległa cisza. - Wiolonczelistkę - odparła wreszcie Emma, a potem wybuchnęła śmiechem. - Robię się przewidywalna. To okropne. Nigdy nie będziesz przewidywalna, Emmo, ale to, co mam ci do powiedzenia, nie jest przeznaczone dla uszu wiolonczelistki. - Wyślę ją po sprawunki. Tylko bądź punktualnie, Joe. Kawiarnia była zatłoczona i wielu słuchaczy musiało stać, ale Emma siedziała samotnie przy stoliku dla czterech osób. DeMarco wyobrażał sobie melomanów, którzy podchodzą i pytają grzecznie, czy mogliby usiąść, i Emmę, która ich przegania, łypiąc spode łba niczym lwica broniąca krwistego mięsa przed stadem płochliwych sępów. Teraz lwica popijała beztrosko białe wino i wypielęgnowanym paznokciem stukała o blat w takt muzyki. Emma była wysoka i szczupła, miała patrycjuszowskie rysy i nieskazitelną cerę. Włosy, krótko ostrzyżone i starannie wymodelowane, nie były ani siwe, ani blond. Z jej postaci biło surowe piękno, a lodowato błękitne oczy przypominały DeMarcowi aktorkę Charlotte Rampling. Podejrzewał, że jej wiek waha się między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Nie dlatego, że na tyle wyglądała, tylko na podstawie skąpej wiedzy, jaką miał na jej temat. Wszystkie sądy o Emmie trzeba było opatrywać słowem „podejrzenia”. Zawsze stanowczo odmawiała mówienia o sobie - czy dotyczyło to przeszłości, czy teraźniejszości. Rzucała tylko lakoniczne uwagi; intrygujące, niespójne aluzje, których nigdy nie objaśniała. Przyznawała, że kiedyś pracowała dla rządu, ale nie chciała powiedzieć, na jakim stanowisku ani dla którego departamentu. Twierdziła, że jest na emeryturze, ale chociaż często wyjeżdżała z miasta na dłużej, nigdy nie wracała opalona. Prowadziła wystawne życie i miała dom w drogiej dzielnicy McLean, choć wydawało się nieprawdopodobne, aby na coś takiego mogła sobie pozwolić emerytowana urzędniczka. Była lesbijką, ale kiedyś powiedziała coś, z czego DeMarco wywnioskował, że kiedyś miała męża, a może nawet dziecko. Nie był tego pewny; jeśli chodzi o Emmę, niczego nie był pewny. Joe wiedział, że czasami Emma bywa tajemnicza, bo po prostu taki ma styl. Ale wiedział również, że czasami musi taka być. Podchodząc do stolika, zerknął na muzyków i zauważył, że wiolonczelistka to prawdziwa piękność: wysoka, eteryczna blondynka o długich nogach rozchylonych seksownie wokół wiolonczeli. Odsunął krzesło, żeby usiąść. Emma usłyszała szurnięcie i nie podnosząc wzroku, powiedziała: - To miejsce jest zajęte. Dwa pozostałe też. - Kłamczucha rzucił DeMarco. - Pozna swój swego - mruknęła Emma. DeMarco spojrzał na wiolonczelistkę. - Niezła laska - ocenił. - Niezła laska? Boże, Joe. Słuchając koncertu, DeMarco zastanawiał się, co tu robią ci wszyscy ludzie. Czy naprawdę lubią muzykę klasyczną, czy raczej zmuszają się do przyjęcia odpowiedniej dawki wyrafinowania, kulturalnego ekwiwalentu wypijania co rano soku z marchwi dla zdrowia. - Kiedy to się skończy, Emmo? - spytał. - Jeśli to rzępolenie potrwa jeszcze dłużej, chyba wpadnę w śpiączkę. - Siedź cicho i słuchaj - odparła. - Najwyższy czas, żebyś nauczył się doceniać coś oprócz Dixie Chicks. Kwartet skończył grać i wiolonczelistka podała instrument ochotnikowi z twarzą obsypaną trądzikiem. Pogroziła mu palcem, jakby chciała powiedzieć: „Tylko uważaj z tym, synu”, po czym ruszyła do stolika Emmy. Blond warkocz powiewał jej za plecami, a długie zgrabne nogi błyskały obciągnięte pończochami. Gdyby Emma nie była jego przyjaciółką, Joe poczułby zazdrość. Niech to, i tak był zazdrosny. Widząc DeMarco, wiolonczelistka zawahała się, ale Emma uspokoiła ją: - Wszystko w porządku, Christine, siadaj. To jest Joe. Pracuje jako chłopak na posyłki u skorumpowanego polityka. - Jezu, Emmo - powiedział DeMarco. - U którego? - zapytała Christine. Na szczęście Emma zignorowała pytanie. - Joe, bądź dobrym chłopcem - powiedziała - i skocz po kieliszek białego wina dla Christine. - Robi się, psze pani - odparł DeMarco. Kiedy wrócił z winem dla Christine i colą dla siebie, Emma chwaliła grę swojej towarzyszki, zapewniając, że przy trzecim ruchu smyczka o mało się nie rozpłakała. Usłyszawszy to, DeMarco przewrócił oczami; nawet bambusowe drzazgi wbijane pod paznokcie nie doprowadziłyby Emmy do płaczu. Ku jego uldze, Emma powiedziała w końcu: - Kochanie, muszę obgadać z Joem pewną sprawę. Same nudy. Pozwolisz, że spotkamy się za godzinę w twoim apartamencie? Przyniosę butelkę tego szampana, za którym tak przepadasz. - I truskawki? - spytała Christine. - Truskawki też zapewniła Emma. Kiedy Christine odeszła, pokręciła głową i mruknęła: - Szampan i truskawki. Co za banał. - Spojrzała na DeMarca. - No, Joseph, mów, w czym problem. Rozumiem, że ten kutas Mahoney znów wpakował cię w jakieś gówno? - Pan przewodniczący był wczoraj na bankiecie, narąbał się i postanowił zaproponować moje usługi Andy’emu Banksowi. - Od bezpieczeństwa wewnętrznego? - Tak. No więc spotkałem się z generałem dziś rano, a on mi mówi, że ma mały problem. Joe, czeka na mnie piękna kobieta. - Banks myśli, że w zamach na prezydenta był zamieszany agent obstawy, a szef Secret Service Patrick Donnelly utrudnia śledztwo. - No, no! Jednak potrafisz zainteresować dziewczynę - skomentowała Emma, a potem powiedziała to samo co Mahoney: - Powtórz, co ci powiedział Banks. Niczego nie pomijaj. Rozdział 5 Philip Montgomery i prezydent mieszkali w jednym pokoju podczas studiów na Harvardzie. Montgomery był drużbą na ślubie prezydenta, a prezydent odwdzięczył się tym samym na dwóch z trzech ślubów Montgomery’ego. Prezydent został gubernatorem swojego rodzinnego stanu, potem senatorem, wreszcie głową państwa. Był inteligentny, ale brakowało mu błyskotliwości i czuł, że nie radzi sobie ze swoimi obowiązkami, jeśli nie pracuje po szesnaście godzin dziennie. Montgomery, obdarzony bujnym temperamentem, pisał doskonałe powieści, pił jak Tennessee Williams, a grał, bił się i pieprzył jak Hemingway. Był mistrzem prozy epickiej, w której fakty i fikcja przeplatały się tak finezyjnie, że trudno było odgadnąć, co jest prawdą, a co zmyśleniem, choć jego czytelnicy i tak nie przywiązywali do tego specjalnej wagi. Co roku przez prawie dwadzieścia lat prezydent i Montgomery wyjeżdżali razem na trzy, cztery dni, żeby oddawać się rozmaitym męskim rozrywkom: narciarstwu, polowaniom, łowieniu ryb, spływom rzecznym - i chlaniu na umór. Wypady z Montgomerym były dla prezydenta jedyną okazją do wyluzowania się; Montgomery bowiem zawsze był wyluzowany. Po objęciu najwyższego urzędu w państwie prezydent nadal spotykał się z przyjacielem i zawsze żądał, aby towarzysząca im obstawa była możliwie nieliczna. Chodziło o to, żeby jak najmniej agentów miało okazję oglądać jego i laureata nagrody Pulitzera zachowujących się jak pijane wyrostki. Jak choćby wtedy, gdy wrzucali do rzeki Bitterroot butelki po whisky i rozbijali je w drobny mak, strzelając z pistoletów automatycznych pożyczonych od prezydenckiej ochrony - trudno to nazwać zachowaniem, które przysporzyłoby prezydentowi sympatii zielonych albo organizacji żądających ograniczenia dostępu do broni palnej. Tego roku Montgomery i prezydent postanowili powędkować w Georgii nad rzeką Chattooga. Termin wyprawy - od czternastego do siedemnastego lipca - ustalono z dużym wyprzedzeniem, bo tego wymagał napięty plan prezydenckich zajęć, ale według Banksa dokładna lokalizacja pozostawała nieznana aż do drugiej połowy maja. Oczywiście liczba osób, które wiedziały o wyjeździe była znaczna, a liczba potencjalnych przecieków - niemal nieskończona. Banks otrzymał list z ostrzeżeniem na tydzień przed planowanym wyjazdem prezydenta. Natychmiast zadzwonił do Patricka Donnelly’ego, szefa Secret Service. Donnelly uznał list za głupi dowcip; niemożliwe, żeby został wysłany przez agenta Secret Service, twierdził. Nawet śmiał się z Banksa, że potraktował anonim tak poważnie - reakcja, której generał nie przyjął zbyt dobrze. Banks był pewien, że Donnelly się myli. List miał oficjalny nagłówek Secret Service, został włożony do koperty Secret Service, a co najważniejsze, dostarczono go pocztą kurierską departamentu. Przesyłkę wręczył generałowi uzbrojony kurier, który przewozi tajną korespondencję między siedzibą Secret Service na G Street a biurem Banksa na Nebraska Avenue. Tylko personel pracujący w gmachu Secret Service, budynku spełniającym wszelkie wymogi bezpieczeństwa, miał dostęp do poczty kurierskiej, która trafiała bezpośrednio do osobistego asystenta generała. Poza tym list został napisany służbowym żargonem: użyto w nim wyrażeń „Orzeł Jeden” i „wewnętrzny krąg”. „Orzeł Jeden” był kryptonimem prezydenta. „Wewnętrzny krąg” oznaczał agentów będących najbliżej prezydenta podczas jego podróży. „Zewnętrzny krąg” stanowili agenci zabezpieczający trasę: ukrywający się w tłumie, na dachach, w strategicznych punktach kontrolnych. Gdyby zewnętrzny krąg został przeniknięty, agenci z kręgu wewnętrznego mieli za wszelką cenę nie dopuścić do śmierci prezydenta. Donnelly nadal obstawał przy swoim. Może rzeczywiście list wysłał któryś z agentów - wielu ludziom z Secret Service nie podobały się zmiany, jakie wprowadzono, gdy Banks objął Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego - ale to jeszcze nie znaczy, że tkwi w nim choć ziarno prawdy. Donnelly, mistrz biurokratycznego nelsona, rzucił Banksowi wyzwanie: jak chcesz, to zadzwoń do prezydenta i powiedz mu, że nie może jechać na upragniony urlop, bo z anonimowego listu wynika, że grozi mu niebezpieczeństwo ze strony agentów własnej obstawy. Banks nie wykonał telefonu, ale na wszelki wypadek zachował list z ostrzeżeniem. Tydzień później Philip Montgomery i agent Secret Service zginęli, a sam prezydent został ranny. Po próbie zamachu Banksa zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia; był przerażony, że list mówił prawdę, a on nie zareagował, jak należało. Nalegał, aby Donnelly wszczął śledztwo; trzeba zbadać list w poszukiwaniu odcisków palców i DNA w ślinie na kopercie, a także ustalić, kto go podrzucił do poczty kurierskiej. Donnelly powiedział, że jeśli przekaże list do laboratorium i zacznie przesłuchiwać agentów, treść anonimu w ciągu kilku godzin przeniknie do mediów. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyli, przekonywał generała, były narodziny absurdalnej teorii, że Secret Service mogła być zaangażowana w zamach na prezydenta. Banks jednak nalegał. Donnelly został mianowany na stanowisko przez prezydenta, ale Banks był jego szefem. Następnego dnia Donnelly przyszedł do generała i po raz kolejny kategorycznie odrzucił możliwość, by agent Secret Service brał udział w zamachu. Próbował przekonać Banksa, że mimo wszystko list był fałszywką. Zapewnił, że agenci z obstawy prezydenckiej nad rzeką Chattooga zostali poddani testowi wykrywaczem kłamstw natychmiast po incydencie - co stanowiło standardową procedurę kontrolną w Secret Service - i wszyscy przeszli próbę pomyślnie. Co więcej, prawdziwość anonimu wykluczał fakt, iż został wysłany przed wyborem agentów wyznaczonych do służby w wewnętrznym kręgu. Nad rzeką Chattooga zewnętrzny krąg składał się z ponad sześćdziesięciu agentów. Chata, w której miał się zatrzymać prezydent, została wybrana nie tylko dlatego, że w pobliżu znajdowały się dobre łowiska, lecz również dlatego, że stała w odosobnionym i trudno dostępnym miejscu. Trzy dni przed przyjazdem prezydenta Secret Service wysłała grupę rozpoznawczą, która zabezpieczyła teren w promieniu pięciu kilometrów od chaty i zablokowała okoliczne drogi i szlaki, obstawiając je agentami. Następnie z lądu i z powietrza przeszukano teren wewnątrz tak stworzonego okręgu, by się upewnić, że nikt nie dostał się do środka. Przed przyjazdem prezydenta wszyscy ludzie, którzy wkraczali na ten teren, byli eskortowani przez całą drogę, a po jego przyjeździe do chronionej strefy nie wpuszczano już nikogo. Dodatkowo przez cały pobyt prezydenta nad rzeką helikoptery Secret Service regularnie patrolowały okolicę. Po odpowiednim zabezpieczeniu terenu zgodnie z wyraźnym rozkazem prezydenta, by zminimalizować jego obstawę osobistą, do wewnętrznego kręgu wyznaczono tylko czterech agentów: Billy’ego Mattisa, Roberta Jamesa, który zginął, zasłaniając prezydenta własnym ciałem, oraz Richarda Matthewsa i Stephena Prestona. Skład wewnętrznego kręgu ustalono piątego lipca, a list został wysłany pięć dni później, dziesiątego. Ale w czasie, gdy napisano anonim, Matthews i Preston nie zostali jeszcze wyznaczeni do służby nad rzeką Chattooga. Zastąpili oni dwóch innych agentów, którzy zostali ranni w wypadku samochodowym na Beltway dwunastego lipca. Tak więc, tłumaczył Donnelly, ten, kto napisał list, nie mógł mieć na myśli ani Matthewsa, ani Prestona. Banks argumentował, że może jeden lub obaj agenci przypisani pierwotnie do prezydenckiej obstawy pomogli zorganizować zamach, a wypadek był tylko pretekstem, żeby nie pojawić się nad rzeką Chattooga w dniu strzelaniny. Donnelly odparł, że to cholernie mało prawdopodobne, bo wypadek był czołowym zderzeniem z betoniarką, obaj agenci doznali ciężkich obrażeń, a jeden może być do końca życia sparaliżowany. Jamesa, który został zabity, Donnelly wykluczył na podstawie wzorowej kartoteki, ponaddwudziestoletniej nienagannej służby w Secret Service i faktu, że poniósł śmierć, ochraniając prezydenta. Banks podważył tę argumentację, sugerując, że zamachowiec mógł zastrzelić agenta, aby go uciszyć. Donnelly uznał sugestię za absurdalną; analiza nagrania wideo wykazała ponad wszelką wątpliwość, że pierwsza kula trafiła Montgomery’ego przypadkowo, druga dosięgła prezydenta, ale go nie zabiła, a trzecia również przeznaczona dla prezydenta, chybiła celu, pozbawiając życia agenta. Nie ma mowy, żeby agent został zabity celowo. Banks musiał to przyznać. Pozostawał jeszcze tylko jeden agent: Billy Ray Mattis. On również miał wspaniałą kartotekę, ale że nie został zabity jak James ani nie wyznaczono go do obstawy w ostatniej chwili, Donnelly nie mógł go wykluczyć z taką samą pewnością, jak pozostałych. A według Banksa Mattis wyglądał na nagraniu, „jakby miał cykora”. „Cykora” - właśnie tak się wyraził. Gdy generał wciąż się zastanawiał, co zrobić z anonimowym ostrzeżeniem, znaleziono ciało Harolda Edwardsa i list, w którym samobójca przyznawał się do wykonania zamachu oraz zapewniał, że działał sam. Wkrótce potem Donnelly zadzwonił do Banksa i powiedział, że badania laboratoryjne anonimu nie przyniosły rezultatów: nie było na nim włókien, odcisków palców, śliny ani żadnych innych śladów. Powiedział też, że kurier przewożący tamtego dnia pocztę nie pamiętał, by jakiś agent dawał mu list adresowany do generała. Ale Banksa wciąż dręczyły wątpliwości. Rozdział 6 Większość gości wyszła z kawiarni, gdy tylko kwartet Christine skończył grać. Ekipa sprzątająca zabrała się do zbierania brudnych naczyń i ustawiania krzeseł na stołach; a szef spoglądał znacząco na Emmę i DeMarca, zachęcając ich do wyjścia. Emma pozostała obojętna na jego spojrzenia. - Nie rozumiem - powiedziała. - Czego właściwie Banks po tobie oczekuje? - Chce, żebym sprawdził, czy istnieje choćby odległy związek między Mattisem a zamachem - odparł DeMarco. - Nie uważa, że Mattis jest winny czegokolwiek, ale też, nie jest na sto procent pewien jego niewinności. Chce go tylko wybadać Mattisa, żeby mieć czyste sumienie. - Polityk, który chce mieć czyste sumienie - skomentowała Emma jest jak Percival szukający Graala. - A oprócz analogii średniowiecznej, Emmo, co o tym myślisz? - Jesteśmy w Waszyngtonie, Joe. To tu mieszkają wspaniali ludzie, którzy dali nam Zatokę Świń, Watergate, Iran - Contra i arsenał broni masowego rażenia. Czy uważam za możliwe, że agencja rządowa, zwłaszcza agencja kierowana przez takiego skunksa jak Patrick Donnelly, była zaangażowana w zamach na prezydenta? Odpowiedź brzmi: „tak”. Czy myślę, że to prawdopodobne? Raczej nie. - Napiła się wina, a potem spytała: - I jedynym powodem, dla którego masz sprawdzić Mattisa, jest to, że na nagraniu wyglądał „jakby miał cykora”? - Banks mówi, że polega na swojej intuicji, a ta mu podpowiada, że z Mattisem jest coś nie tak. Pamiętasz tego agenta, który upuścił okulary? To był właśnie Billy Ray Mattis. - I o to chodzi z tym cykorem? - spytała Emma. - Nie wiem, ale to Mattis stanął przed prezydentem, kiedy rozległy się pierwsze strzały. Ostatnia kula, ta, która zabiła Jamesa, przeszła mu między nogami. Minęła jego fajfusa o niecałe trzy centymetry. - Malutki cel - mruknęła Emma. - A tak w ogóle, kto to wszystko sfilmował? - Lokalna stacja telewizyjna z Gainsville. Prezydent uznał, że zrobi im prezent i dostaną wyłączność na reportaż o tym, jak on i Montgomery odlatują helikopterem znad rzeki. Zostali zawiadomieni z czterogodzinnym wyprzedzeniem. Członek ekipy sprzątającej, dystyngowanie wyglądający Latynos, podszedł do stolika. Grzecznie zapytał Emmę, kiedy opuści lokal, żeby jego ludzie mogli dokończyć sprzątanie. Zgromiła go wzrokiem, aż biedak wycofał się, kłaniając się w pas i przepraszając ją w dwóch językach. - Jeszcze coś niepokoi Banksa - powiedział DeMarco. - Co takiego? - zainteresowała się Emma. Właściwie ktoś. Patrick Donnelly. Banks mówi, że jego reakcja na anonim była bardzo nietypowa. Nie wiem, od jak dawna Donnelly jest dyrektorem Secret Service, ale... - Od bardzo dawna - poinformowała go Emma. - ...ale według Banksa facet nie ma opinii ryzykanta, a już na pewno nie nadstawiałby karku za swoich agentów. Banks był zdziwiony, że Donnelly nie próbował odwołać prezydenckiej wycieczki, żeby ochronić własny tyłek. Powinien był przynajmniej wymienić agentów wewnętrznego kręgu, ale tego też nie zrobił. - Faktycznie - przyznała Emma. - Ciekawe dlaczego? - Banks nie wie, ale niepokoi go to. - Powiem ci, co jeszcze by mnie niepokoiło, gdybym była na miejscu Banksa odparła Emma. - Co takiego? - To, że autor listu nie wysłał go do Donnelly’ego, który jest bezpośrednio odpowiedzialny za Secret Service, zamiast do Banksa. - O tym nie pomyślałem - przyznał DeMarco. Emma milczała chwilę, a potem zapytała: - Dlaczego Banks nie zadzwonił do FBI i nie powiedział im o liście, żeby mogli wszcząć śledztwo? - Mówi, że nie chce rozpętać burzy medialnej. Zwłaszcza teraz, gdy znaleziono ciało i list Edwardsa. - Więc chce, żebyś zajął się tym zamiast FBI? - Tak. Przynajmniej nie wygadam się dziennikarzom. - Cóż, lepszy rydz niż nic. - Dzięki, że tak mnie cenisz, Emmo. Szczerze mówiąc, zgadzam się z tobą i to samo powiedziałem Mahoneyowi. Gdy tylko usłyszał o Donnellym, zrobił się jakiś dziwny i kazał mi się tym zająć. - Co Mahoney ma przeciwko Donnelly’emu? - Nie wiem, ale powiem ci jeszcze coś: Banks sądzi, że Donnelly tak naprawdę nie zlecił przebadania tego listu. - Uważa, że Donnelly go okłamał? - Tak. Twierdzi, że było za mało czasu na wykonanie badań na obecność DNA, przepytanie ludzi i tak dalej. Kiedy powiedziałem o tym Mahoneyowi, aż zastrzygł uszami. - Z tego, co słyszałam o Donnellym, wszystko jest możliwe. - Przeczesała ręką włosy i spojrzała na DeMarca. - Według autora listu wewnętrzny krąg został „przeniknięty”, cokolwiek to znaczy. Czy zachowanie któregokolwiek z tych czterech agentów naraziło prezydenta na niebezpieczeństwo? - Dobre pytanie, Emmo, ale nie wiem. Z całą pewnością bronili go, gdy rozległy się strzały, a termin i miejsce wycieczki nie było pilnie strzeżoną tajemnicą państwową. Poza tym, gdyby FBI znalazło poważniejszy błąd w procedurach bezpieczeństwa, prasa już by o tym trąbiła. Na razie nikt nie wini Secret Service za jakiekolwiek uchybienia, niedopełnienie obowiązków ani nic podobnego. - Cóż. - Emma sięgnęła po torebkę. - To wszystko jest bardzo interesujące, Joe, ale jak już mówiłam, czeka na mnie piękna kobieta. Czy chcesz ode mnie czegoś jeszcze? - Tak. Mogłabyś poprosić swoich kumpli, żeby prześwietlili Mattisa. No wiesz: jego finanse, życiorys i takie tam. - Facet pracuje w Secret Service, kotku. Wątpię, żeby bazy danych cokolwiek tu pomogły. - Ale musimy sprawdzić. - My? DeMarco pokręcił głową. Był zrozpaczony. - Po jaką cholerę Mahoney pcha mnie w to całe gówno, Emmo? Jeśli chce narobić Donnelly’emu koło pióra, czemu po prostu nie zawiadomi „Washington Post”? - Myślę, że przewodniczący postanowił zagrać va banque. Raczej nie wierzy, żeby Mattis albo ktokolwiek z Secret Service maczał palce w zamachu. Ale ma taką nadzieję. A jeśli ryzyko się opłaci, będzie mógł zniszczyć Patricka Donnelly’ego, a nie tylko przysporzyć mu niepochlebnej prasy. - Cholerny Mahoney - jęknął DeMarco. - No, przestań się mazać, Joe, i zbierajmy się stąd. Musisz mnie zaprowadzić gdzieś, gdzie sprzedają świeże truskawki. Rozdział 7 DeMarco przeszedł pod wielką kopułą Kapitolu, ani razu nie podnosząc wzroku. Żeby dotrzeć do schodów prowadzących do biura, musiał przepchnąć się przez tłum turystów, którzy wyciągali zaczerwienione od słońca szyje, z nabożną czcią gapiąc się w malowane sklepienie. Turyści grali mu na nerwach, a i tak był w złym humorze z powodu tego całego zamieszania z Banksem. Zresztą zawsze go drażnili, każdego dnia, gdy szedł do pracy. Ci zadzierający głowy emeryci w workowatych szortach, tarasujący drogę. Zszedł piętro niżej. Marmurowe posadzki zastąpiło linoleum, a malowidła na suficie - wodne zacieki na pilśniowych płytach. Na piętrze DeMarca gnieździli się ludzie pracy. Huczały maszyny drukarni Kongresu, a dokładnie naprzeciw jego biura mieścił się awaryjny generator prądu. Co jakiś czas w ramach przeglądu generator z hałasem budził się do życia, za każdym razem strasząc DeMarca nie na żarty. Trochę dalej w głębi korytarza były pomieszczenia obsługi technicznej i sprzątaczy. Biorąc pod uwagę, czym DeMarco się zajmował, ulokowanie jego biura w pobliżu pokojów sprzątaczy wydawało się odpowiednie. Zmatowiałe złote litery na mlecznej szybie drzwi do gabinetu głosiły: POUFNY RADCA DS. BIEŻĄCYCH, J. DEMARCO. Tytuł został wymyślony przez Mahoneya i kompletnie nic nie znaczył. DeMarco wszedł do biura, zdjął marynarkę, poluzował krawat i sprawdził termostat, żeby się upewnić, że jest nastawiony na niską temperaturę. Codziennie regulował termostat, ale robił to wyłącznie dla dobrego samopoczucia: kręcenie gałką urządzenia nie miało żadnego wpływu na temperaturę w pomieszczeniu. Mógł wprawdzie zadzwonić do swoich sąsiadów z obsługi technicznej i złożyć skargę, ale wiedział, że uplasowałby się na szarym końcu ich listy priorytetów. Zresztą, kogo chciał oszukać? Facet z biurem w podziemiach w ogóle nie kwalifikował się na żadną listę. Umeblowanie gabinetu składało się ze starego drewnianego biurka z epoki Cartera i dwóch krzeseł nie do pary, z których jedno stało za biurkiem, a drugie przeznaczone dla raczej rzadkich gości - naprzeciwko. Przy jednej ze ścian stała metalowa kartoteka, całkiem pusta, jeśli nie liczyć książek telefonicznych i butelki whisky zachomikowanej na czarną godzinę. DeMarco bowiem nie zwykł prowadzić pisemnej dokumentacji, którą mogłaby przejąć prokuratura lub sąd. Na biurku stała podróbka lampy od Tiffany’ego - sprzęt zupełnie zbędny, bo ostre, białe jarzeniówki zapewniały aż nazbyt obfite oświetlenie - a linoleum w białoczarną szachownicę przykrywał orientalny dywanik, w którego kolorystyce dominowały zieleń i brąz. Na ścianie naprzeciw biurka wisiały dwie reprodukcje tańczących baletnic Degasa. Wszystkie te ozdoby - lampkę, dywan i baletnice - podarowała mu była żona, żeby „nadać wnętrzu trochę ciepła”. Sam DeMarco już dawno doszedł do wniosku, że można by tego dokonać tylko w jeden sposób: przez podpalenie. Usiadł za biurkiem, oparł nogi o blat, dłonie splótł za głową i zamknął oczy. Co zrobić z tym Mattisem? Wątpił, żeby agent miał coś na sumieniu. Było dokładnie tak, jak powiedziała Emma: przewodniczący grał w ruletkę, używając kariery DeMarca jako żetonów. Mahoney miał nadzieję, że szczęście się do niego uśmiechnie i DeMarco znajdzie coś na Mattisa, a wtedy on będzie miał dobry pretekst, żeby przygwoździć Donnelly’ego za to, że nie zareagował odpowiednio na list z ostrzeżeniem. DeMarco nie wiedział, dlaczego Mahoney nienawidzi Patricka Donnelly’ego, ale było jasne, że tak właśnie jest. Niedźwiedź chciał go pożreć. A że niedźwiedź życzył sobie przekąski, DeMarco znalazł się w kropce. Nie mógł zlekceważyć bezpośredniego rozkazu Mahoneya i jednocześnie nic mógł zrobić niczego, co wzbudziłoby zainteresowanie Secret Service albo FBI. Bo gdyby jedni albo drudzy odkryli, że węszy w ich sprawach, zadeptaliby go na śmierć, a przewodniczący zacząłby udawać, że nigdy nie słyszał o żadnym DeMarcu. Sprawdzi więc Billy’ego Raya zgodnie z rozkazem, ale ostrożnie. Niewidzialnie. Dyskretnie. Śledztwo przeciw Billy’emu oznaczało gigantyczny skok myślowy: musiał założyć, że Mattis jest winny. W przeciwnym razie zostałby z pustymi rękami. Rozpoczął dochodzenie od anonimowego listu. Wyjął fiszkę, którą dostał od Banksa, i ponownie ją przeczytał. Podpis był interesujący: „Agent w niewłaściwym miejscu”. Brzmiało to, jakby autor był do czegoś zmuszany albo posiadł wiedzę, o której najchętniej by zapomniał. W podpisie brzmiało... wahanie. Jeśli więc list był autentyczny i agent Secret Service był w jakiś sposób zamieszany w organizację zamachu, to może wysłał go właśnie Billy Mattis. Wiedział, że szykuje się zamach, nie chciał mieć z nim nic wspólnego, ale jednocześnie nie mógł mu zapobiec. Druga możliwość była taka, że list mówił o Mattisie, a ten specjalnie upuścił okulary, żeby ułatwić snajperowi strzał do prezydenta. Trzecia, najbardziej prawdopodobna możliwość była taka, że anonim to zwykły dowcip, a Mattis jest niewinny. Gdybanie i wyssane z palca hipotezy - zapuszczał się na szlak nonsensu w politycznej krainie Oz. Banks przekazał mu również kopię akt personalnych Mattisa, więc DeMarco odłożył na bok fiszkę, żeby prześwietlić potężnym intelektem ów cienki dokument. Dowie się o swoim podejrzanym wszystkiego; pozna na wylot przeszłość Szakala. Według akt Szakal był równie amerykański co placek z dyni i samogon. Urodził się w Uptonville w stanie Georgia - gdziekolwiek to jest - i mieszkał tam do czasu, gdy jako osiemnastolatek wstąpił do wojska. Odsłużył czternaście miesięcy w Korei Południowej, gdzie nie przydarzyło mu się nic szczególnego, a potem przeszedł do rezerwy i przez parę lat studiował w prowincjonalnym college’u. Po zakończeniu nauki został zwerbowany do Secret Service, gdzie pracował od sześciu lat. Dwa wydarzenia opisane w aktach przyciągnęły uwagę DeMarca. Jednostka rezerwy Billy’ego Raya została zmobilizowana na osiem miesięcy, gdy wybuchła wojna z Saddamem, i na irackim froncie Mattis dokonał jakiegoś bliżej nieokreślonego aktu heroizmu, którym zasłużył na Purpurowe Serce i Brązową Gwiazdę. Drugi incydent wydarzył się dwa lata wcześniej i bliżej domu. Kiedy Billy Ray stał na rogu ulicy w Gary w stanie Indiana i czekał, aż przejedzie kawalkada rządowych samochodów z limuzyną prezydenta pośrodku, pewien rabuś uznał, że wizyta głowy państwa to idealna okazja do napadu na bank. Przestępcy, który miał iloraz inteligencji średnio rozgarniętego królika, nie przyszło do głowy, że szlak przejazdu będzie szczelnie obstawiony policjantami w mundurach i w cywilu. Gdy uciekał z banku, rozległ się alarm. Stojący w pobliżu gliniarz odwrócił się, słysząc hałas, i sięgnął po broń. Złodziej strzelił w jego kierunku. Tłum cywili rozpierzchł się na wszystkie strony niczym stado kurcząt uciekających przed jastrzębiem. W tym momencie na rogu ulicy pojawiła się limuzyna prezydenta. Billy, agent stojący najbliżej złodzieja, nie strzelił w obawie, że przypadkiem trafi któregoś z cywili, ale jednocześnie nie mógł dopuścić, by rabuś strzelał w stronę prezydenta. Natarł więc na złodzieja. Kevlarowa kamizelka zatrzymała pierwszy pocisk; druga kula utkwiła w lewym bicepsie, zanim Mattis zdążył powalić i rozbroić bandytę. Billy może nie błyszczał inteligencją, ale był odważny. Dwukrotnie odniósł rany, służąc ojczyźnie. Był agentem Secret Service i odznaczonym weteranem wojennym. Nad rzeką Chattooga świadomie naraził się na śmierć. Czy można sobie wyobrazić kogoś takiego w roli spiskowca dybiącego na życie prezydenta? Jedyną rzeczą, która rzuciła się DeMarcowi w oczy przy przeglądaniu dossier, był fakt, że jeszcze dwa i pół miesiąca wcześniej Mattisowi nie powierzano żadnych ważnych zadań. Często wyznaczano go do zewnętrznego kręgu wokół Białego Domu albo Camp David i zwykle był w grupie anonimowych agentów stojących na ulicy, ilekroć prezydent zaszczycał wizytą któryś zakątek kraju, nigdy jednak nie należał do osobistej obstawy ani samego prezydenta, ani jego rodziny. DeMarco nie potrafił stwierdzić, czy piętnastego maja Billy’ego przypisano do straży pretoriańskiej z powodu zasług, czy też po prostu wysłużył w Secret Service tyle lat, że awansował automatycznie. Musiał omówić tę sprawę z kimś wewnątrz agencji, ale fakt, że Mattis został wyznaczony do przybocznej ochrony prezydenta tak niedawno, wydał mu się intrygujący. W każdym razie intrygujący dla kogoś, kto gustuje w teoriach spiskowych. DeMarco schował akta Billy’ego i fiszkę do górnej szuflady biurka i zamknął ją na klucz. Wyszedł z biura i skierował się do warsztatu obsługi technicznej. Zapukał i po chwili usłyszał okrzyk: „Właź”. Otworzył drzwi. Trzej Murzyni w granatowych kombinezonach siedzieli przy stole i rżnęli w karty. Czwarty mężczyzna, też czarny i też w kombinezonie, naprawiał klimatyzator. Kiedy gracze zobaczyli DeMarca, powitali go chórem: - Hej, idzie ziomal z włoskiej dzielnicy, wielbiciel spaghetti i pizzy. Śródziemnomorski namiętny kochanek, każda dziewica chce stracić z nim wianek. - Kurczę - jęknął DeMarco - czy naprawdę musicie to odstawiać za każdym razem? - Tak - odpowiedział mężczyzna, który naprawiał klimatyzator. - Muszą to odstawiać za każdym razem, bo to ćwoki, a ty wyglądasz jak cholerny Sonny Corleone. - Wytarł rękę o kombinezon, podszedł do DeMarca i uścisnął mu dłoń. - Cześć, Curtis. Jak tam twój chłopak? - spytał DeMarco. Najstarszy syn Curtisa Jacksona grał w pierwszym składzie Mets Triple na pozycji łapacza. W zeszłym tygodniu, kiedy chwytał piłkę, staranował go pałkarz wielkości stanu New Jersey. Chłopak nie wypuścił piłki, ale przez dwie rundy leżał nieprzytomny. - W porząsiu. Ma twardy łeb. Za tydzień wraca do rozgrywek. To dobrze. - Hej, Di-mar-kou - odezwał się jeden z graczy. - Zajarzyłeś, że jesteś jedynym białasem w gmachu, który ma biuro w piwnicy? - E-tam! - wtrącił się karciarz numer dwa. - Jaki tam z niego białas. To makaroniarz. Jak złapie opaleniznę, jest ciemniejszy od ciebie, Clark. - Powinieneś wstąpić do związków, DeMarco - poradził gracz numer jeden. - Dostałbyś awans i biuro na piętrze. - Akurat - odparował DeMarco. Gdybym wstąpił do związków, musiałbym nosić taki brzydki kombinezon i kazaliby mi wyhaftować nazwisko na kieszonce. - DeMarco, ty ćwoku - zażartował gracz numer dwa - tylko palant wyszywa na kombinezonie własne nazwisko. - Fakt - włączył się karciarz numer trzy. - Wiesz, czyje nazwisko mam na łachach? Twoje, DeMarco! Tylko patrzeć, jak któregoś dnia wyleją cię z roboty, leserze jeden. Kiedy gracze, uśmiechnięci od ucha do ucha, zaczęli przybijać sobie piątki, DeMarco zwrócił się do Curtisa: - Dlaczego ci dranie nie pracują? - Nie twój zakichany interes, ale skoro już musisz wiedzieć, zaczynają zmianę dopiero za godzinę. Przychodzą wcześniej, żeby pograć w karty i uciec od żon. Czegoś potrzebujesz, Joe? - Tak. Mogę pożyczyć wasz telewizor i magnetowid? - Jasne - odparł Curtis - ale oddaj przed jutrzejszym popołudniem. Czerwonoskórzy mają mecz. Ta uwaga dała początek piętnastominutowej dyskusji między DeMarkiem, zagorzałym kibicem Czerwonoskórych, a karciarzami, którzy - mając gdzieś sentymenty i patriotyzm lokalny - zjechali trenera, skład obrony i atak i stwierdzili, że rozgrywający biega jak melepeta. Jednogłośnie za to wyrazili zachwyt dla urody czirliderek. Wróciwszy do biura, DeMarco wsunął do magnetowidu pożyczoną kasetę z nagranym zamachem. Wcisnął „play” i osunął się na krzesło, trzymając palec w pogotowiu, żeby nacisnąć „stop”. Był gotowy do oceny „cykora” Billy’ego Mattisa. Komentatorzy telewizyjni i eksperci zaproszeni do studia bez końca rozwodzili się nad faktem, że Mattis upuścił okulary przed pierwszym strzałem. I wszyscy doszli do tego samego wniosku: niezręczność agenta była widomym znakiem, że Bóg jest demokratą. Gdyby Mattis nie upuścił okularów, Montgomery nie nadziałby się na jego wypięty tyłek i sam z kolei nie wpadłby na prezydenta - a wtedy pierwszy pocisk rozwaliłby czaszkę tego ostatniego. Pracownicy FBI nie kwestionowali tej interpretacji zdarzeń, ale ani oni, ani dziennikarze nie widzieli listu z ostrzeżeniem. Wzbogacony o tę wiedzę, DeMarco obejrzał nagranie jeszcze raz i uznał, że Mattis rzeczywiście był bardziej nerwowy od pozostałych agentów. Gdy razem z prezydentem zbliżyli się do helikoptera, na sekundę przed pierwszym strzałem, sprawiał wrażenie, jakby kulił głowę w kołnierzu wiatrówki niczym żółw, który próbuje schować łeb w skorupie. Z drugiej jednak strony, zauważył DeMarco, Mattis bez wahania ruszył prezydentowi na pomoc i pierwszy zaczął strzelać. Film nie dawał żadnych rozstrzygających informacji, ale teraz DeMarco zrozumiał, o co chodziło Banksowi. Mattis zachowywał się inaczej niż pozostali agenci, choć trudno było określić, na czym ta różnica polega i co oznacza. DeMarco był pewien, że spece z FBI dokładnie zanalizowali nagranie: rozebrali obraz na pojedyncze piksele, powiększyli każdą klatkę i przeprowadzili trójwymiarowe symulacje na komputerze. Jeżeli legion techników w białych fartuchach nie znalazł na taśmie niczego podejrzanego, nie było mowy, żeby on gołym okiem wychwycił jakieś dowody winy. Obejrzał nagranie pięć razy i wreszcie dał sobie spokój; film pokazywał albo bardzo czujnego agenta zachowującego się tak, jak go wyszkolono, albo bardzo nerwowego człowieka, który wiedział, co się stanie, zanim padł pierwszy strzał. Spojrzał na zegarek. Czwarta po południu. Słońce stało już wysoko nad horyzontem - w każdym razie w strefie środkowoatlantyckiej - a właśnie o to DeMarcowi chodziło. Zadzwonił do Alice. Rozdział 8 Monokl był starym, historycznym barem na Kapitolu od strony Izby Reprezentantów, jedną przecznicę od Union Station. Ściany zdobiły fotografie uśmiechniętych, szklistookich polityków. Tip O’Neill, poprzednik Mahoneya o podobnych skłonnościach, był chyba na co drugim zdjęciu. Zdjęcie samego Mahoneya wisiało na honorowym miejscu za barem; przewodniczący oplatał potężnym ramieniem kark rywala, który wyglądał na bardzo niezadowolonego. DeMarco lubił ten lokal. Kuchnia serwowała przyzwoite żarcie, bar wspaniałe martini, a ze swojego ulubionego stołka mógł obserwować młode kobiety zatrudnione na Kapitolu, które biegły w wąskich spódniczkach, żeby zdążyć na metro przy Union Station. William, popołudniowy barman Monokla, podał DeMarcowi martini. Twarz miał tak poważną i skupioną, jakby trzymał w ręku kielich z winem eucharystycznym. William, Afroamerykanin po sześćdziesiątce, był chudy jak tyczka i wysoki jak koszykarz. Po przodkach odziedziczył ponurą twarz grabarza, która zupełnie nie pasowała do jego sprośnej, szczeniackiej mentalności. - Oglądałeś wczorajszy mecz Orioles, Joe? - zagadnął. - Już o tym rozmawialiśmy odparł DeMarco. - Bojkotuję ich mecze, dopóki Senatorowie nie wrócą. W 1971 roku waszyngtońscy Senatorowie opuścili Dystrykt Kolumbii, przenieśli się do Teksasu i przyjęli nazwę Rangersów. Wszyscy przyzwoici fani bejsbola w Waszyngtonie opłakiwali odejście klubu, jakby obchodzili żałobę po śmierci chrzestnej. Ostatnio miasto kolejny raz próbowało ściągnąć drużynę z głównej ligi, ale właściciel Baltimore Orioles sprzeciwiał się tym wysiłkom, słusznie tłumacząc, że obecność zawodowej drużyny w Waszyngtonie niekorzystnie wpłynie na frekwencję na stadionie Camden Yards. DeMarco z całego serca nienawidził właściciela Baltimore Orioles. - Więc nie widziałeś, jak Rodriguez wykluczył z gry trzech pałkarzy naraz, a potem zaliczył pełne okrążenie bez wyrzucenia piłki za ogrodzenie? Cholera. Każdy z tych wyczynów z osobna był równie rzadki jak odchody dinozaura, a on przegapił oba. Pierdoleni Orioles. Ich właściciel to kutas, miotacze nie nadawali się nawet do gry w lidze licealnej - ale mieli Pablo Rodrigueza, najlepszego gracza w całym zawodowym bejsbolu. Mimo to DeMarco nie zamierzał uchylić swojego embarga. - Pieprzyć Rodrigueza i jego potrójne wykluczenie - powiedział. - W przyszłym roku zacznę strajk głodowy, jeśli nie sprowadzimy tu jakiejś drużyny. - Uparty z ciebie człowiek, Joe. W rzeczy samej. DeMarco wypił łyk martini, kiwnął z uznaniem głową i powiedział: - Wyśmienite, panie William. Czy mogę skorzystać z telefonu? - Nie masz komórki? Wszyscy inni, co tu przychodzą, mają. - Mam, ale nie chcę się wypstrykać z darmowych minut. Nie zrzędź i podaj ten telefon. W końcu to nie ty płacisz rachunki. DeMarco wybrał numer. - Tu Joe - powiedział, kiedy Emma odebrała. A tu nie - odparła. - Słyszę, że jesteś w radosnym nastroju. - Jestem zdrowa, bogata i mądra i w przeciwieństwie do ciebie prowadzę aktywne życie seksualne. Dlaczego nie miałabym być radosna? Czego chcesz? Właśnie maluję paznokcie. - Chciałbym pożyczyć jednego z twoich współpracowników do inwigilacji. - Chodzi o Mattisa? - Tak. - Zabierasz się do tego pełną parą, co? - Czymże jest śledztwo bez inwigilacji, Emciu? Poproszę twojego człowieka, żeby pochodził za Billym dzień albo dwa, a potem zamelduję Banksowi, że facet jest czysty jak łza. - Nieźle to sobie wykombinowałeś. A co ty będziesz w tym czasie robił? DeMarco nie odpowiedział: - Okej. Myślę, że Mike jest wolny. Powiem mu, żeby do ciebie zadzwonił. - To ten sam Mike, którego naraiłaś mi w lutym? - Tak. - Dobrze. Facet jest w porządku. A tak a propos, Emmo, jaki jest jego życiorys? - DeMarco przewrócił oczami, kiedy zadawał pytanie, bo wiedział, że tylko strzępi sobie język. Ale jak zauważył William, był uparty. - Ach, normalka. Navy Seals, licencja na zabijanie i takie tam - rzuciła Emma, po czym natychmiast się rozłączyła. Mike rzeczywiście mógł mieć licencję na zabijanie. Podczas kilkuletniej znajomości z Emmą DeMarco przekonał się, że miała dojścia do mnóstwa utalentowanych ludzi: byłych gliniarzy, byłych wojskowych i - podejrzewał - byłych kryminalistów. Znała speców od podsłuchu telefonicznego, fałszerzy dokumentów i hakerów komputerowych. Wszyscy byli bardzo kompetentni i z powodów, których on pewnie nie nigdy pozna, całkowicie lojalni wobec Emmy. DeMarco poznał Emmę w dość nietypowych okolicznościach. Podrzucił właśnie znajomą na lotnisko Reagana i stał przed rzędem taksówek, spoglądając w lewo, żeby wyjechać na jezdnię. Nagle otworzyły się drzwiczki i do samochodu wsiadła atrakcyjna kobieta w średnim wieku. Była w eleganckim białym kostiumie pogniecionym po podróży i wyglądała, jakby od dawna nie spała. Nie miała bagażu, tylko torebkę. - Hej! Co to m...! - krzyknął DeMarco. - Za jakieś dziesięć sekund przerwała mu - z terminalu wybiegnie dwóch mężczyzn. Są uzbrojeni i będą próbowali mnie zabić. Ciebie też zabiją, bo siedzę w twoim samochodzie. A teraz ruszaj. Proszę. Kobieta była zdesperowana, ale daleka od paniki. Chwileczkę, niech pani posłucha... zaczął DeMarco. - Teraz masz niecałe pięć sekund. Pracuję dla rządu, naprawdę. O mały włos nie powiedział: „Dobra, dobra, znam tę odzywkę”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Popatrzył uważnie na kobietę. Mogła uciekać przed policją albo przewozić narkotyki. Nie, raczej nie. Nie miała zbyt przyjaznej twarzy, ale wzbudzała zaufanie. Zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył dwóch śniadych mężczyzn wybiegających z lotniska. Rozejrzeli się gorączkowo dookoła, a potem jeden wskazał ręką samochód DeMarca. - O w mordę - jęknął, wcisnął gaz i wyjechał na ulicę. - Dlaczego nie wzięła pani po prostu taksówki? - spytał kobietę. - A widziałeś, jaka tam kolejka? - odparła i obejrzała się za siebie. - Cholera, czekał na nich samochód. DeMarco znowu zerknął we wsteczne lusterko. Dwaj mężczyźni wsiadali do czarnego mercedesa. - Co się... - Zawieź mnie do Pentagonu - powiedziała kobieta. - A gdyby jakiś gliniarz próbował cię zatrzymać, jedź dalej. - Ale... - Gdybyś się zatrzymał, dla gliniarza byłby to wyrok śmierci. Więc jedź. Szybko. Znów się obejrzała - Mercedes zaczął ich doganiać i wyciągnęła z torebki komórkę. - To ja - powiedziała do telefonu. - Właśnie wróciłam z Kairu. Mam próbkę, ale czekali na mnie przy odbiorze bagażu. Jak mogłeś do tego dopuścić, idioto! - Słuchała chwilę. - Nie, nie mam broni. Jak niby miałam zdobyć pistolet w samolocie? A teraz... zamknij się i posłuchaj. Jestem z cywilem. Jedziemy szarym volvem z tysiąc dziewięćset... - Spojrzała na DeMarca. - Dziewięćdziesiątego czwartego powiedział. Z 1994. Właśnie odjechaliśmy sprzed lotniska i kierujemy się w stronę alei Waszyngtona. Rozpoznacie nas po tym, że pędzimy sto pięćdziesiąt na godzinę z czarnym mercedesem na ogonie. A teraz wezwij kogoś. Szybko! Zatrzasnęła telefon i znów spojrzała na DeMarca. - Jak się nazywasz? - Joe odparł. - Słuchaj, Joe, musisz wcisnąć gaz do dechy. Kolizja to najmniejsze niebezpieczeństwo, jakie ci teraz grozi. Mercedes był tuż za nimi, ale nie próbował ich staranować ani wyprzedzić. - Poczekają, aż wjedziemy w aleję - powiedziała kobieta - a potem jeden z nich spróbuje przestrzelić nam opony. - Boże! - jęknął DeMarco. - Dlaczego, do cholery, po prostu nie zostawią nas w spokoju? Kobieta roześmiała się, najwyraźniej nieświadoma, że DeMarco nie żartował. Gdy wjechali w aleję Waszyngtona, mercedes był pięćdziesiąt metrów za nimi. DeMarco pędził sto trzydzieści kilometrów na godzinę, dziękując Bogu, że na ulicy nie ma dużego ruchu. Zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył, jak jeden z facetów w mercedesie wychyla się przez okno. Z jego pistoletu błysnęły smugi światła - DeMarco nie słyszał huku wystrzałów - a potem tuziny iskier trysnęły z asfaltu tuż obok volva. - Skurwiel! - DeMarco z całej siły wcisnął pedał gazu, a ten nawet nie drgnął. Volvo nie mogło już jechać szybciej. Nagle helikopter, duży i czarny, zawisł nad mercedesem i oświetlił go reflektorem. Z kabiny wychylał się mężczyzna z karabinem. Kierowca mercedesa zwolnił, najwyraźniej szukając zjazdu albo ronda. DeMarco pruł przed siebie na pełnym gazie. Chwilę później zobaczył w lusterku błękitnoczerwone światła pięciu czy sześciu wozów. Mercedes został otoczony. - Możesz się zatrzymać - powiedziała kobieta. DeMarco pędził dalej. - Już wszystko w porządku - mówiła kobieta. - Uspokój się. Zatrzymaj samochód. DeMarco zaparkował przy krawężniku, a potem oparł głowę o kierownicę i zamknął oczy. Nie podnosząc głowy, spytał: - Czy mogłaby mi pani wyjaśnić... - Przykro mi, Joe, ale nie mogę. Cholerna baba nie dała mu nawet dokończyć zdania. Za autem DeMarca zatrzymała się biała furgonetka na rządowych numerach. Kobieta wysiadła z volva, ale nim zamknęła drzwiczki, powiedziała: - Tak w ogóle, to jestem Emma. Dziękuję. Potem wskoczyła do furgonetki i odjechała. Gdy następnego ranka DeMarco przyszedł do swojego biura, najpierw przejrzał gazetę, bo chciał sprawdzić, czy incydent z wczorajszego wieczoru trafił do prasy. Nie trafił. Chwilę później usłyszał pukanie do drzwi. Zaskoczony, że ma gościa bardzo rzadko ich miewał - otworzył drzwi. To była Emma. - Jak mnie... - Przerwał bo zorientował się, że pytanie „Jak mnie pani znalazła?” byłoby bardzo głupie. - Chcę ci podziękować za to, co wczoraj zrobiłeś - powiedziała Emma. Bez zaproszenia weszła do środka, uniosła brwi na widok wystroju wnętrza, a potem podała DeMarcowi kopertę. - Dwa bilety na jutrzejszy mecz Czarodziejów. Miejsca tuż za ławką dla zawodników. Słyszałam, że lubisz sport. - Dzięki - odparł DeMarco. Bilety musiały kosztować z pięćset dolców. - Doceniam ten gest, ale chciałbym się dowiedzieć, co się wczoraj stało. - Niestety, nie mogę ci powiedzieć. Wiedz tylko, że jak to mówią w filmach, narażałeś życie dla dobra kraju. A tu jest mój numer telefonu. - Podała DeMarcowi wizytówkę z samym numerem, zaczynającym się od 703. - Gdybyś potrzebował kiedyś pomocy, w czymkolwiek, zadzwoń. - Nie znasz przypadkiem kogoś, kto zna się na otwieraniu sejfów? - zażartował DeMarco, który biedził się właśnie nad najnowszym zadaniem zleconym przez Mahoneya. Tak wyglądał początek ich długiej znajomości, której DeMarco nigdy nie żałował. I jednak wiedział coś o Emmie, choć ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Wkrótce po ich pierwszym spotkaniu poprosił Mahoneya, żeby ją sprawdził. Podejrzewał, że Emma pracuje w CIA, a to Mahoney mógł łatwo potwierdzić. Nie potwierdził. Kiedy następnym razem wezwał DeMarca na dywanik, oznajmił: - Ta kobieta pracowała dla DIA. Defense Intelligence Agency, Agencja Wywiadu Obronnego, została założona przez sekretarza obrony Roberta McNamarę po fiasku operacji w Zatoce Świń w 1961 roku. Niektórzy mówili, że to organizacja, którą CIA chciałaby być, gdy dorośnie. Bardzo kompetentna - informacje na jej temat rzadko trafiały do prasy, a na dodatek operacje, w jakie się angażowała, były tak delikatne i ważne, iż nawet wysocy rangą politycy bali się wejść jej w drogę. - Kiedy o nią spytałem, mój znajomy powiedział, że się do mnie odezwie. Ani się obejrzałem, a do mojego biura weszło dwóch facetów, którzy wyglądali tak, że o mało nie narobiłem w portki ze strachu. Chcieli się dowiedzieć, skąd znam jej nazwisko i dlaczego właśnie ja o nią pytam. Ja, przewodniczący Izby Reprezentantów. Nawciskałem im, ile wlezie, i w końcu powiedzieli, że jest byłą agentką DIA, ale w sprawie tej „byłej” mogli skłamać. Tylko tyle chcieli mi powiedzieć, Joe. Zdaje się, że prędzej Potomac wyschnie, niż dowiemy się, co tak naprawdę dla nich robiła. Ale DeMarcowi to wystarczało: poznał fakt, który wyjaśniał, dlaczego Emma nigdy niczego nie wyjaśnia. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk worka ze śmieciami lądującego na barze obok jego prawego łokcia. Okazało się, że to nie śmieci, tylko torba Alice, metr sześcienny sztucznej skóry wypchanej, jak się zdaje, całym jej dobytkiem. Nie zwracając uwagi na DeMarca, Alice skinęła na Williama. Barman zbliżył się ostrożnie. Był towarzyski i lubił swoich klientów; Alice stanowiła rzadki wyjątek. - Jack Daniels z lodem. Tylko migiem - powiedziała Alice. - Tak jest, psze pani - odrzekł William, kuląc się ze strachu. Alice spojrzała na DeMarca. - Wiedziałeś, że przyjdę, i wiesz, co piję. Mogłeś zamówić drinka, żeby już na mnie czekał. - Wątroba nie nawali ci tylko dlatego, że wypijesz wieczorną szklaneczkę pięć minut później. - Nie zgrywaj mądrali. William podał drinka, a potem wycofał się „księżycowym krokiem” Michaela Jacksona. - Ej! - wrzasnęła na niego Alice. - Nie ma orzeszków? Ani tych złotych rybek? - Zaraz przyniosę, psze pani zapewnił William z kamienną twarzą, ale oczy zabłysły mu niczym lampki alarmowe ostrzegające przed rękoczynem. Alice miała pięćdziesiąt lat, burzę tlenionych włosów, gruby makijaż, dziesięć zbędnych kilogramów, męża, o którym mówiła „dupek”, i syna, którego nazywała durnym gówniarzem. Żyła tylko dla jednego: dla jednorękich bandytów w Atlantic City, dokąd pielgrzymowała w każdy weekend. W dni powszednie pracowała w AT&T. Wychyliła haustem pół drinka i zaczęła przetrząsać swoją bezdenną torbę. - Masz - powiedziała, rzucając na bar sześć wymiętych kartek: wykaz połączeń telefonicznych Billy’ego Mattisa z ostatnich trzech miesięcy. Gdyby Billy uczestniczył w zorganizowaniu zamachu, musiał mieć przynajmniej jednego wspólnika - faceta, który pociągnął za spust. A gdy ma się wspólnika, rozumował DeMarco, trzeba się z nim jakoś kontaktować. Ergo: należy przejrzeć spis rozmów telefonicznych Billy’ego, żeby zobaczyć, z kim ostatnio gadał. Jeśli Billy Ray jest zawodowym zabójcą albo głęboko zakonspirowanym agentem obcego państwa, jego kanały komunikacyjne są bardziej wyszukane niż telefon w domowej kuchni. Ale jego akta wskazywały, że nie jest szpiegiem, którego wychowali Rosjanie, by potem zrzucić na spadochronie nad Georgią i czekać, aż wkradnie się w łaski amerykańskiej elity. - Miałam sporo zachodu ze zdobyciem tych danych - powiedziała Alice i włożyła sobie do ust garść orzeszków. Uporawszy się z orzeszkami krzyknęła do Williama: - Ej, drągalu! Nalej mi jeszcze kolejkę, jeśli to nie kłopot. - Kogo chcesz zbajerować? - odparł DeMarco. - Żeby zdobyć te dane, puknęłaś najwyżej trzy klawisze. - Skąd niby wiesz? - obruszyła się. - Też pracujesz w firmie telekomunikacyjnej, ważniaku? Tak czy siak, w tym miesiącu zabrakło mi paru dolców. Alice co miesiąc brakowało paru dolców. DeMarco podejrzewał, że gdyby nie płacone przez niego regularnie zaliczki, bank już dawno cofnąłby jej kredyt. Kiedy ona narzekała na stan gospodarki amerykańskiej w ogólności i osobiste finanse w szczególności, on przeglądał billingi Mattisa. Komputer Alice podał nazwiska i adresy osób, do których Billy dzwonił z domowego aparatu albo używając karty telefonicznej. Ludzie Emmy sprawdzą, czy któreś z nazwisk coś znaczy; DeMarco nie znalazł nic, co wzbudzałoby podejrzenia: Billy nie zadzwonił do żadnej firmy produkującej karabinki snajperskie lub celowniki laserowe, nie rozmawiał z nikim z Libii ani z nikim, kto nazywałby się Zamachowiec. Jedyne, co wydawało się dziwne, to fakt, że w czerwcu dzwonił do niejakiej Jillian Mattis dwadzieścia razy w ciągu dwóch tygodni. Jillian Mattis, jak wynikało z akt personalnych Billy’ego, była jego matką. DeMarco przejrzał billing z poprzedniego miesiąca i stwierdził, że w maju Billy telefonował do matki tylko cztery razy. Zaczął dzwonić częściej dwa tygodnie po tym, jak Mattisa przypisano do osobistej obstawy prezydenta. DeMarco wiedział, że ten fakt mógł mieć wiele prozaicznych przyczyn. Może w tym okresie matka chorowała, a Billy po prostu sprawdzał, jak się czuje. A może Billy chciał ją odwiedzić, i dzwonił, żeby obgadać szczegóły. A może był po prostu maminsynkiem. - No i... - powiedziała Alice. - Co? - spytał DeMarco. Nie usłyszał ani słowa z tego, co mówiła przez pięć ostatnich minut. - Możesz mi dać zaliczkę? - Dobra - odparł DeMarco. Przytakiwanie Alice było łatwiejsze niż targowanie się z nią. Zresztą Bóg jeden wie, że Donaldowi Trumpowi przyda się każdy grosz. Rozdział 9 Middleburg w stanie Wirginia leżało sto kilometrów na południe od Kapitolu. Było to malownicze miasteczko otoczone zielonymi pagórkami, na których w czasie wojny secesyjnej toczono zacięte walki. Dawne pola bitew były teraz ogrodzonymi białymi płotami pastwiskami, na których baraszkowały rasowe konie. Zamożni mieszkańcy Waszyngtonu wykupili ziemię w pobliżu Middleburga i w weekendy jeździli wierzchem po okolicy, udając rycerzy. Frank Engles nie udawał rycerza; był właścicielem zajazdu. Zajazd mieścił się w wielobarwnym wiktoriańskim domu z szybami z ołowianego szkła i mansardami i wyglądał romantycznie jak bukiet róż. Było to miejsce, w którym DeMarco chętnie by spędził jesienny weekend z dziewczyną - gdyby miał dziewczynę. Powiedział generałowi Banksowi, że musi porozmawiać z kimś, kto zna Billy’ego i wie, jakie drogi awansu obowiązują w Secret Service. Banks polecił swoim ludziom skontaktować się z działem kadr Agencji, a tam szczęśliwym trafem wskazano Franka Englesa. Szczęśliwy traf polegał na tym, że Engles nadzorował pracę Billy’ego tuż przed przejściem na emeryturę. Drzwi otworzyła siwowłosa pyzata kobieta w fartuchu przyprószonym mąką. Powiedziała DeMarcowi, że znajdzie Englesa za domem. Obszedł budynek i zobaczył w ogródku mężczyznę rąbiącego drewno. Mężczyzna stał tyłem do DeMarca. Obok niego na ziemi leżał pies. DeMarco lubił psy, które wyglądają jak przytulanki i sięgają najwyżej do kolan. Pies, na którego teraz patrzył, był owczarkiem niemieckim wielkości szetlandzkiego kuca i nadawał się do przytulania tak jak niedźwiedź polarny. Łeb zwierzęcia obrócił się ku DeMarcowi niczym wieżyczka strzelnicza. Wilczur wydał z siebie pojedyncze szczeknięcie i ruszył do ataku. DeMarco postąpił tak jak zawsze, gdy miał do czynienia z pięćdziesięciokilogramowym psiskiem, które rwie wprost na niego z obnażonymi kłami: stanął nieruchomo, próbując wyglądać niegroźnie i żałując, że nie ma broni. Wreszcie Engles zauważył scenkę za swoimi plecami: DeMarca zastygłego w pół kroku i starającego się nie drżeć jak osika oraz przyczajoną czworonożną bestię gotową do skoku. Emerytowany agent potruchtał do DeMarca i powiedział to samo, co mówią wszyscy właściciele psów: - Niech pan się nie przejmuje starym Wiarusem. Chce się po prostu zaprzyjaźnić. Engles miał sześćdziesiąt parę lat. Był ubrany w wyblakłe dżinsy i żółtą koszulkę z napisem I V VIRGINIA. Miał czujne szare oczy i wielokrotnie złamany nos. Łysina na czubku głowy przypominała mnisią tonsurę i w połączeniu ze złamanym nosem nadawała mu wygląd zakonnika, który nie nadstawia drugiego policzka. DeMarco chciał skłonić Englesa do współpracy, nie powiedział więc, że powinien uwiązać wilczura na krótkim łańcuchu i założyć mu kaganiec. Zamiast tego rzekł: - Rzeczywiście, wygląda na miłego przyjacielskiego psiaka. - Cholerne bydlę obwąchiwało mu właśnie krocze. - Panie Engles - powiedział, usiłując ignorować natrętnego wilczura. - Jestem Joe DeMarco. Pracują dla Kongresu. - Otworzył portfel i pokazał Englesowi przepustkę do Kongresu. - Dla Kongresu? - Engels zerknął na dokument, a potem podniósł wzrok na gościa. DeMarco mógłby się założyć, że zapamiętał każde słowo, które widniało na przepustce. - Tak, proszę pana - potwierdził. - Przyjechałem tu w sprawie niedawnej próby zamachu na prezydenta. Jak pan zapewne wie, specjalna komisja parlamentarna bada standardy prezydenckiej ochrony. W związku z tym chciałbym zadać panu kilka pytań. - Kongres powinien się zająć własną robotą - mruknął Engles a kwestię ochrony zostawić zawodowcom. DeMarco posłał mu nieśmiały uśmiech i odparł: - Prywatnie zupełnie się z panem zgadzam, ale jak szef każe mi jechać, to wskakuję na konia. Odwołanie się do stereotypu, „ja tu tylko pracuję” odniosło skutek. - Tak, rozumiem - powiedział Engles. - Zapraszam do domu. Napijemy się kawy, a pan zada mi swoje pytania. Wiarus! Zostaw garnitur pana w spokoju. Ten pies jest taki łagodny, że zalizałby złodzieja na śmierć. Właściciele psów zawsze tak mówią. Engles zaprowadził DeMarca do kuchni, w której pachniało jabłkami i cynamonem. Nalał kawy do dwóch dużych kubków i obaj usiedli przy solidnym drewnianym stole. Wiarus klapnął na podłogę przy krześle swojego pana. - Czego pan ode mnie oczekuje? - spytał Engles, dolewając do swojej kawy śmietanki. - Chyba pan wie, że jestem już na emeryturze. - Chcemy się przyjrzeć procedurom selekcji agentów, panie Engles. Szczególnie interesuje nas sposób, w jaki wybiera się wewnętrzny krąg. Wie pan: wymagane doświadczenie, kryteria wyboru i tak dalej. Liczba mnoga pierwszej osoby została użyta celowo. DeMarco miał nadzieję, że Engles wyobrazi sobie armię szarych biurokratów, cały ciężar i powagę machiny rządowej wspierającej jego misję. - O co w tym wszystkim chodzi? - zapytał Engles. - Może pan uzyskać te informacje prosto z działu kadr. Mają tam opisy programów szkoleniowych, procedury selekcyjne, kryteria kwalifikacyjne i cały ten chłam. Nie przyjechał pan tu, żeby się tego dowiedzieć. Więc po co naprawdę pan przyjechał? Tyle, jeśli chodzi o wielką machinę rządową. - Tak, ma pan rację przyznał DeMarco, czując się, jakby przyłapano go na okradaniu Świętego Mikołaja. - Interesuje nas jeden z agentów, który był nad rzeką Chattooga. Człowiek, którego pan nadzorował, zanim przeszedł pan na emeryturą. - Kto taki? - spytał Engles. - Billy Ray Mattis. - Uważacie, że Mattis nie powinien zostać wyznaczony do wewnętrznego kręgu? O to wam chodzi? - Niekoniecznie, ale faktem jest, że Mattis był najmłodszym i najmniej doświadczonym agentem z całej czwórki. DeMarco wiedział, że Billy był najmłodszy, z telewizyjnego reportażu; zgadywał, że miał również najmniejsze doświadczenie. - Wiecie, że Mattis dał się postrzelić za prezydenta w Indianie? - Tak, widziałem jego akta. Czy właśnie dlatego został wybrany, z powodu Indiany? Engles nerwowo zacisnął dłonie na kubku. Wiarus wyczuł zmianę w nastroju właściciela. Ślepia wilczura obróciły się ku szyi DeMarca, a z gardła dobyło się niskie, chrapliwe warczenie. Engles wyciągnął rękę i uspokajająco zmierzwił futro na grubym karku zwierzęcia. W międzyczasie zastanawiał się nad pytaniem DeMarca. Gdy wciąż się nie odzywał, DeMarco powiedział: - Proszę mnie dobrze zrozumieć, wcale nie próbuję zwalać winy na Billy’ego Mattisa. Chcę się po prostu dowiedzieć, dlaczego wybrano go do najbardziej wymagającej służby w Secret Service. - Może to na mnie chce pan zwalić winę - odparł Engles. - Panie Engles, przeszedł pan na emeryturę jeszcze przed zamachem. Nie ma możliwości, żeby obarczano pana winą za cokolwiek. - Tak, jasne - mruknął agent z przekąsem. Głosem ociekającym fałszywą szczerością DeMarco powiedział: - Zależy nam wyłącznie na tym, żeby upewnić się, że prezydent wciąż dysponuje najlepszą ochroną na świecie, taką, jaką ludzie tacy jak pan zawsze zapewniali. - Miał nadzieją, że Wiarus nie wyniucha smrodu blagi w powietrzu. Engles spojrzał na DeMarca, odwrócił wzrok i znowu na niego popatrzył. Odchrząknął. - Nie wybrałem Mattisa - powiedział. - Wszystkich pozostałych agentów w oddziale wybierałem sam. Ale z Mattisem było inaczej. Pewnego dnia po prostu zostałem poinformowany, że przydzielają mi nowego człowieka. Kiedy zapytałem dlaczego, powiedzieli, żebym nie mącił. Ktoś robił komuś przysługę. Cały czas mamy z tym do czynienia. - Jak to? - Secret Service jest jak wszystkie inne duże firmy. Ludzi przenosi się z miejsca na miejsce. Szefowie dogadują się z innymi szefami, żeby pomóc swoim pupilom. Albo facet ma problemy w jednym departamencie, więc kierują go gdzie indziej, żeby sprawdzić, czy tam pójdzie mu lepiej. - Czy tak było w tym przypadku? Engles wzruszył ramionami. - Nie wiem. - To kto go przeniósł do pańskiego oddziału? Engles zawahał się. - Cóż, słyszałem, że sam Mały Pat. Ale nie wiem tego na pewno; tak tylko słyszałem. - Patrick Donnelly osobiście przeniósł go do pańskiego oddziału? - DeMarcowi nie udało się ukryć zdumienia. - Takie chodziły słuchy. - Czemu dyrektor Secret Service miałby się interesować karierą Billy’ego Mattisa? - Nie wiem, do cholery. Zresztą nie rozumiem, w czym problem. Mattis przeszedł wszystkie testy kwalifikacyjne, a kiedy go poznałem, spodobał mi się. Spokojny facet. Traktuje pracę poważnie. Zawsze skoncentrowany. To nie jeden z tych, którzy się nudzą i zaczynają rozglądać się za spódniczkami w tłumie. - Więc nie zaskarżył pan tego przydziału? - Nie. Wkurzyło mnie, że nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia, ale nie było powodu robić awantury. Postawiłbym się, gdyby Mattis okazał się pierdołą, ale było inaczej. - Pokręciwszy głową, dodał: - Biedny Reynolds. - Reynolds? - Facet, który mnie zastąpił. Pewnie dostaje teraz niezły opieprz za to, że tamtego ranka pozwolił snajperowi zająć pozycję do strzału. - Rzeczywiście przyznał DeMarco, udając sympatię dla biednego Reynoldsa. Ale co z Mattisem? Jak ostro muszą go teraz traktować? - Za co? - zdziwił się Engles. - Na pewno widział pan nagranie telewizyjne. Zauważył pan, że Mattis upuścił okulary na chwilę przed pierwszym strzałem. - Więc o to w tym wszystkim chodzi? - warknął Engles, a oczy błysnęły mu gniewnie. - Panie, każdy człowiek z oddziału mógł coś upuścić, potknąć się albo skręcić nie w tę stronę. Fakt, że przytrafiło się to akurat Mattisowi, nie ma absolutnie nic wspólnego z jego doświadczeniem, procedurą selekcyjną ani niczym innym. - Tak, prawdopodobnie ma pan rację - odparł DeMarco tonem niedowiarka. - Ale może zechce mi pan powiedzieć, jak oceniał pan pracę Mattisa, panie Engles? Engles, wciąż rozdrażniony, odetchnął głęboko, żeby dojść do siebie. - Ujmę to tak - powiedział. - W mojej robocie spotkałem się z dwoma typami dobrych ludzi. Zdarzyło mi się również kilku złych, ale szkoda czasu, żeby o nich gadać. Pierwszy typ ludzi, którzy najczęściej robią potem kariery, to ci, którzy umieją myśleć samodzielnie. Może nie zawsze robią dokładnie to, co się im każe, ale zawsze robią to, czego naprawdę człowiek po nich oczekiwał. Rozumie pan, o co mi chodzi? DeMarco pokiwał głową. - Drugi typ - ciągnął Engles - to ludzie tacy jak Billy Mattis. Po prostu wykonują rozkazy. Każda organizacja potrzebuje ludzi, na których można polegać, że zawsze zrobią to, co się im mówi, ale nigdy do niczego wielkiego nie dojdą. Właśnie taki był Mattis. - A jego osobowość? - Już powiedziałem: spokojny, miły. Wychowany jak trzeba, nauczony szanować matkę i kochać ojczyznę. Nie miał w oddziale bliskich przyjaciół, ale ze wszystkimi się dogadywał. Był sympatyczny. Lubiłem go. - A jego poglądy polityczne? - Jak Boga kocham, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wyraził polityczną opinię na jakikolwiek temat. Trudno mi nawet powiedzieć, czy głosował na demokratów czy republikanów i czy w ogóle brał udział w wyborach. Engles zmarszczył brwi. - Dlaczego pan pyta? Myślicie, że naprawdę miał coś wspólnego z zamachem? O choroba. - Skądże znowu zapewnił DeMarco. - Mam nadzieję, że nie. Ten chłopak nie mógłby mieć z czymś takim nic wspólnego, tak jak Wiarus nie może się nagle zmienić w kota. Racja, piesku? - powiedział Engles, targając psa za obrożę. DeMarco mógłby przysiąc, że wilczur się uśmiechnął, ale może po prostu się dusił. Rozmawiał z Frankiem Englesem jeszcze piętnaście minut, próbując wydobyć z emerytowanego agenta coś podejrzanego na temat Martisa. Na próżno. Billy Ray był niewinny jak niemowlę, czysty jak łza, po prostu do rany przyłóż. Kiedy DeMarco wracał do Waszyngtonu, wyskubując ze spodni psią sierść, zadzwoniła komórka. W słuchawce usłyszał głos Banksa. - Czekam na pana w moim gabinecie o pierwszej - powiedział generał. - FBI ma jakieś nowe informacje w sprawie zamachu. Przysyłają agenta, który ma mi przedstawić raport. Rozdział 10 U generała pojawił się jeden agent wyposażony w notes i DeMarco widział, że Banks jest zawiedziony. Najwyraźniej spodziewał się prezentacji na pentagońskim Power Poincie, kolorowych wykresów, map sytuacyjnych z oznaczonymi torami lotu pocisków i powiększonych kopii raportów laboratoryjnych. Agent, niejaki Gregory Prudom, był mężczyzną średniego wzrostu o regularnych rysach i krótkich kasztanowych włosach. Jego granatowy garnitur, biała koszula i krawat w czerwonozłote prążki stanowiły idealny biurokratyczny kamuflaż. Wyglądał tak niepozornie, że własna matka nie rozpoznałaby go na okazaniu. Jednocześnie biła od niego aura człowieka, który będzie stał na posterunku i nie ustąpi ani o milimetr, dopóki nie dostanie rozkazu odwrotu. Wyglądał dokładnie tak, jak agenci, którzy schodzą z linii produkcyjnej w Quantico. Prudom zaczął sprawozdanie od spojrzenia na DeMarca. - Generale Banks powiedział - polecono mi przestawić raport z postępów w śledztwie, ale odniosłem wrażenie, że ta uprzejmość ma dotyczyć wyłącznie pańskiej osoby. Czy mogę zapytać, kim jest ten dżentelmen? - Jaka znowu uprzejmość! - odparł Banks. - Jestem szefem Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a Secret Service podlega mojej władzy. Muszę znać wyniki śledztwa. - To prawda, panie generale, ale czy dotyczy to również tego dżentelmena? - Tak. To jeden z moich asystentów. Odwróciwszy się do DeMarca, Prudom powiedział: - Czy mogę zobaczyć jakiś dowód tożsamości, proszę pana? DeMarco uśmiechnął się do agenta, ale nie sięgnął po portfel. Ten sukinsyn nie wygląda na niczyjego asystenta, pomyślał Prudom, tylko na faceta poszukiwanego federalnym listem gończym. - Nie ma potrzeby, aby oglądał pan jego dowód tożsamości, panie Prudom - powiedział Banks. - Ma pan moje słowo, że został odpowiednio sprawdzony i musi mieć dostęp do informacji w sprawie zamachu. Może pan zaczynać. Prudom milczał chwilę, rozważając swoje możliwości i patrząc Banksowi prosto w oczy. Nie był speszony; starał się po prostu rozstrzygnąć, czy odmówienie Banksowi leży w najlepiej pojętym interesie FBI. - Tak jest - powiedział w końcu i otworzył notes. Przerzucił kartki, odszukał pierwszą stronę notatek i oznajmił: - Wreszcie ustaliliśmy, jak Edwardsowi udało się to zrobić. - Fantastycznie - rzekł Banks, choć DeMarco pomyślał, że wygląda na zdenerwowanego. - W dniu zamachu - podjął Prudom - agenci nie widzieli snajpera. Nie byli nawet pewni, skąd strzelał. - To do czego w takim razie strzelali, do jasnej cholery? - spytał Banks. - Do urwiska nad rzeką - odparł Prudom. - Jego szczyt wydawał się jedynym miejscem, w którym można się było jako tako schować. Dlatego agenci otworzyli w tamtym kierunku ogień, próbując uniemożliwić zamachowcowi oddanie następnego strzału. Niestety, jak pan wie, bez skutku, bo zamachowiec strzelił po raz trzeci, zabijając agenta Jamesa, czyli tego, który leżał na prezydencie. Po trzecim strzale ogień ustał, ale nikt nie mógł od razu dostać się na szczyt urwiska i ująć zamachowca. Pozostali agenci musieli doprowadzić prezydenta do helikoptera, żeby jak najszybciej przetransportować go do szpitala. Dwóch poleciało z prezydentem, natomiast trzeci został na miejscu i... - Jak się nazywa ten agent? - zapytał Banks. Prudom zajrzał do notatek. - Preston. W każdym razie, gdy tylko helikopter oderwał się od ziemi, agent Preston zadzwonił do miejscowego szeryfa i kazał zablokować drogi, a potem skontaktował się z FBI i Secret Service, prosząc o wsparcie. Następnie sam wszedł na urwisko, żeby szukać zamachowca. Wspinaczka zajęła mu jakieś pół godziny i kiedy dotarł na szczyt, snajpera już nie było. A w każdym razie tak mu się wydawało. - Co to... - zaczął Banks, ale Prudom uciszył go, unosząc dłoń. - Nasi technicy, którzy przybyli na miejsce cztery godziny po zamachu, znaleźli zdeptaną trawę na szczycie urwiska i uznali, że właśnie stamtąd strzelano. Tymczasem agenci Secret Service upierali się, że to niemożliwe, bo patrolowali ten teren aż do chwili, gdy prezydent miał odlecieć, a helikopter unosił się nad samym urwiskiem, czekając na prezydenta. Wszyscy uznali że Edwards musiał się cholernie dobrze zakamuflować, skoro nikt go nie zauważył. Chyba że skurwiel był po prostu niewidzialny. Przepraszam, panie generale - dodał Prudom, zmiarkowawszy, że wymknęło mu się niecenzuralne słowo. - Proszę mówić dalej - zachęcił Banks. - Od samego początku - podjął agent - jeden z naszych analityków twierdził, że kąty strzałów zupełnie się nie zgadzają. Wykonał mnóstwo symulacji komputerowych i cały czas powtarzał, że zamachowiec musiał się znajdować jakiś metr poniżej szczytu. Wszyscy machnęli na to ręką, bo uznali, że facet rąbnął się po prostu w rachunkach. Ale wczoraj ten analityk dostał pozwolenie na wyjazd do Georgii i znalazł dziurę w zboczu urwiska metr pod szczytem. Widzi pan - ciągnął Prudom podekscytowany - Edwards wykopał tę dziurę jakiś czas przed przyjazdem prezydenta nad rzekę, była głęboka na jakieś dwa metry i szeroka na sześćdziesiąt centymetrów. Do tego zakamuflował wejście w taki sposób, że nie było go widać z odległości większej niż pięć centymetrów. - Jezu - powiedział Banks. No - przytaknął Prudom, całkowicie porzucając oficjalny ton. Skurwiel spuścił się prawdopodobnie na linie ze szczytu i wykopał tę cholerną kryjówkę, dyndając w powietrzu. Na podstawie harmonogramu prezydenckiej wycieczki oraz faktu, że oddział Secret Service przyjechał nad rzekę wcześniej, żeby zabezpieczyć teren, a potem patrolował okolicę, doszliśmy do wniosku, że Edwards wykopał kryjówkę na tydzień przed przylotem prezydenta, schował się w niej tuż przed jego przybyciem, a następnie ukrywał się tam przez dwa dni, podczas gdy prezydent z Montgomerym łowili ryby. I wreszcie, co jest najbardziej niesamowite, został w dziurze jeszcze co najmniej dzień po zamachu. Wymknął się stamtąd dopiero drugiej nocy, gdy cała ekipa techniczna wróciła do domu, i prześliznął się między strażnikami, którzy patrolowali okolicę. Tylko tak mógł zejść z tego urwiska. - Widziałem zdjęcia tego Edwardsa w „Washington Post” - powiedział DeMarco. - Nie wyglądał mi na zbyt sprawnego. No wie pan, był trochę przy kości. Banks posłał mu spojrzenie, które mówiło, że asystenci powinni siedzieć cicho. DeMarco udał, że tego nie zauważył. Prudom wzruszył ramionami. - Był wystarczająco szczupły, żeby zmieścić się w dziurze - powiedział. - Zmierzyliśmy to. Poza tym nie każdy facet przy kości jest mało sprawny. Wiemy przecież, że Edwards był myśliwym i żołnierzem rezerwy. To z kolei prowadzi do następnej sprawy. Karabin, którego użyto w zamachu, to remington 700 z celownikiem taktycznym Leupold Mark 4. Sprawdziliśmy jego numery seryjne i odkryliśmy, że miesiąc temu skradziono go z arsenału jednostki rezerwy. Banks popatrzył znacząco na DeMarca. Billy Ray Mattis też był żołnierzem rezerwy. - W której jednostce dokonano kradzieży? - zapytał DeMarco. - W Fort Meade w stanie Maryland, w starej jednostce Edwardsa - odpowiedział Prudom. DeMarco pamiętał z akt, że Billy służył w jednostce w Richmond, w Wirginii. - Myślałem, że Edwards był myśliwym - zauważył. - Dlaczego nie użył własnej broni do polowań? - Sprzedał ją - odparł Prudom - bo od dawna nie miał pracy. W całym domu znaleźliśmy tylko kilka starych strzelb. - Czy FBI prowadzi również śledztwo w sprawie tej kradzieży? - zapytał DeMarco. Prudom pokiwał niecierpliwie głową. - Oczywiście, wspólnie z Wojskowym Departamentem Śledczym, ale na razie nie udało nam odkryć niczego, co wskazywałoby bezpośrednio na Edwardsa. Oczywiście poza tym, że wszystkie skradzione sztuki broni znaleźliśmy w jego cholernym domu. Pistolet, z którego się postrzelił, też pochodził z arsenału wojsk rezerwy. - Karabin jest jedynym dowodem rzeczowym, jaki macie? - spytał Banks. - Oprócz pistoletu i listu samobójczego? - upewnił się Prudom. Tak. - Cóż, w jego samochodzie znaleźliśmy paragon ze stacji benzynowej oddalonej o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Chattooga. Ale w dziurze facet nie zostawił żadnych śladów. To też jest niesamowite. Najpierw wykopał ją i zakamuflował, a potem siedział w niej, jadł, pił, szczał, srał i strzelał, a mimo to nie zostawił po sobie żadnych śladów. Zabrał ze sobą wszystkie śmieci, a kiedy leżał w kryjówce, musiał się ubrać w jakiś rodzaj kombinezonu, bo nie znaleźliśmy ani jednego włoska, kawałka naskórka, niczego, co pozwoliłoby nam na zdobycie jego DNA. Nawiasem mówiąc, nie udało nam się znaleźć tego kombinezonu w jego domu. - Prudom zamknął notes. - Dobra wiadomość, panie generale, jest taka, Secret Service nie ma za co winić. To znaczy, nie można powiedzieć, że procedury operacyjne były złe albo że agenci obijali się na służbie. Ten cały Edwards mógł być świrem, ale był dobry. Naprawdę dobry. - Ale jak udało mu się to zaplanować? - zastanawiał się DeMarco. - Co pan ma na myśli? - spytał Prudom. - Mówił pan, że Edwards przyjechał do Georgii, zanim zjawiła się tam ekipa Secret Service, i właśnie wtedy wykopał kryjówkę. Skąd wiedział, gdzie się powinien zaczaić? - Nie jesteśmy pewni, ale coroczne wypady prezydenta z Montgomerym zawsze wzbudzały spore zainteresowanie prasy. No i mnóstwo ludzi w Waszyngtonie wiedziało, kiedy prezydent wyjeżdża i dokąd. Poza tym parę dni temu dowiedzieliśmy się, że na jakimś spotkaniu autorskim Montgomery wspomniał, że wybiera się z prezydentem na ryby do Georgii. Wiemy to od jego wydawcy. A więc odpowiedź na pańskie pytanie brzmi: Nie wiemy, jak Edwards uzyskał tak precyzyjne informacje o harmonogramie zajęć prezydenta, ale wiemy, że plany tej wycieczki nie były strzeżone tak pilnie jak „Projekt Manhattan”. Kiedy Prudom wyszedł, Banks powiedział do DeMarca: - Ta kradzież w jednostce rezerwy może stanowić dobry trop. Musisz to sprawdzić. - Wątpię, żebym coś znalazł, skoro nie udało się to FBI. - Ale musisz spróbować. - Jasne - odparł DeMarco. Nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. Rozdział 11 Mężczyzna, który siedział na przystanku autobusowym naprzeciwko siedziby Secret Service, był ubrany w niebieską koszulkę polo, szorty i sandały włożone na białe skarpety. Miał około sześćdziesięciu lat, stalowoszare włosy i twarz, którą z jakiegoś powodu DeMarco wyobrażał sobie za plastikową przyłbicą jednego z hełmów używanych przez policję przy tłumieniu rozruchów. Był jednym z ludzi Emmy: imię Mike, nazwisko nieznane. - Cześć - powiedział DeMarco, siadając na ławce obok Mike’a. - Hej, Joe - rzucił Mike, nie patrząc na DeMarca. Lustrował wzrokiem budynek po drugiej stronie ulicy, wodząc spojrzeniem od jednego wyjścia do drugiego i od czasu do czasu zerkając na pobliski parking. Kiedy dostawało się człowieka od Emmy, dostawało się zawodowca. - Jak ci idzie? - spytał DeMarco. - Czuję się, jakbym obserwował, jak trawa rośnie - odparł Mike. - Facet wyszedł z domu o wpół do siódmej i przyjechał tu o ósmej. Trasa 395 była dziś rano tak zakorkowana, że można by ją pomylić z parkingiem. Dzień w dzień facet idzie prosto do budynku i siedzi tam całe przedpołudnie. Co robi, nie mam pojęcia. O dwunastej wychodzi, kupuje w ulicznej budce burrito, spaceruje po parku, a potem wraca do budynku. - Czy Mattis zauważył, że go śledzisz? Tym razem Mike popatrzył na DeMarca. Jego urażone spojrzenie wystarczyło za odpowiedź. - I domyślam się, że nikt do niego nie podszedł, kiedy spacerował. - Dokładnie potwierdził Mike. Siedzieli chwilę w milczeniu, Mike obserwował budynek, a DeMarco przechodzące kobiety. Gdy tak siedzieli, DeMarco wrócił pamięcią do sprawozdania agenta FBI. Fascynowało go to, czego dokonał Edwards. Nie potrafił sobie wyobrazić człowieka, który leży dwa dni w ciemnej, klaustrofobicznej norze tylko po to, żeby oddać kilka strzałów, a potem ma dość ikry, żeby leżeć tam dalej, podczas gdy FBI przeszukuje szczyt urwiska tuż nad jego głową. Nic rozumiał tylko, dlaczego Edwards zaczął strzelać akurat wtedy. Na pewno łatwiej by mu było trafić prezydenta wcześniej: kiedy ten łowił ryby. Zamiast tego poczekał do dnia, gdy prezydent wracał do Waszyngtonu i był otoczony wianuszkiem agentów ochrony. Po chwili przypomniał sobie, co powiedział Prudom: kiedy prezydent biwakował nad rzeką, funkcjonariusze Secret Service cały czas patrolowali urwisko. Może właśnie to powstrzymało Edwardsa od zdradzenia swojej obecności wcześniej. I jeszcze sposób, w jaki wymknął się z miejsca zbrodni. Prudom powiedział, że ekipa techniczna spędzała na miejscu po szesnaście godzin dziennie, a gdy odjeżdżała, teren był patrolowany. Mimo to Edwards zdołał się wymknąć ze swej nory, ponownie zakamuflował wejście, a potem albo wspiął się na szczyt urwiska, albo zszedł nad rzekę, zabrawszy ze sobą cały sprzęt. Na koniec przeszedł niezauważony tuż pod nosem agentów patrolujących okolicę. DeMarca intrygował również karabin. Dlaczego Edwards zabrał go do domu, skoro mógł go porzucić gdzieś po drodze? Wyglądało to prawie tak, jakby... - Widziałeś kiedyś zdjęcia Mickeya Mantle’a, Joe? - zapytał Mike. - Nie kiedy był już chory na raka, ale z okresu, kiedy grał. - Tak - odparł DeMarco. - Więc właśnie tak wygląda ten chłopak. Czemu śledzę faceta, który pracuje dla Secret Service i wygląda jak Mickey Mantle? DeMarco wstał z ławki. - Skontaktuję się z tobą jutro, Mike. Dzięki, że mi pomagasz. - Nie ma sprawy, Joe - odparł Mike - ale jeśli przez kolejny dzień będę musiał smażyć się na słońcu i tkwić na betonowej ławce, mogę dostać szajby. A wtedy będziesz pierwszą osobą, którą zamorduję. DeMarco mieszkał w małym domku w Georgetown na P Street. Piętrowy ceglany budynek pomalowany na biało był bliźniaczo podobny do kilku innych domów przy tej samej ulicy. Kute stalowe kraty zasłaniały okna, bluszcz oplatał ściany, wiosną na rabatkach kwitły azalie. Dom wyglądał bardzo przytulnie, a DeMarco i jego sąsiedzi udawali, że gięte czarne pręty broniące dostępu do parterowych okien założono ze względów estetycznych. DeMarco kupił ten dom, kiedy się ożenił. Wnętrze wyglądało, jakby złodzieje podjechali furgonetką pod frontowe drzwi i wynieśli wszystko, co miało jakąkolwiek wartość - co w pewnym sensie odpowiadało prawdzie. Dom, kiedyś pełen mebli wykonanych na zamówienie, perskich dywanów i kosztownych dzieł sztuki, teraz był urządzony kilkoma niedopasowanymi meblami, które DeMarco kupił na dwóch wyprzedażach garażowych w pewne niedzielne przedpołudnie. Nowoczesny zestaw kina domowego z dużego salonu został zastąpiony dwudziestoczterocalowym telewizorem na tandetnym metalowym stojaku. Parę metrów przed telewizorem stał fotel z połamanymi sprężynami, a tuż obok przenośny radiomagnetofon stereo, który służył do słuchania muzyki, i jako stolik na drinki. DeMarco rzucił marynarkę na fotel - zabytkowy wieszak z dębowego drewna, który stał w przedpokoju, również zniknął - i ruszył do kuchni. Każdy krok po drewnianym parkiecie odbijał się echem w całym domu, niczym znaki przestankowe w sonecie o samotności. Podczas rozwodu żona DeMarca nie chciała domu. Jej kochanek miał już własny. Nie podobały jej się jednak jego meble, więc przedstawiła Joemu ofertę: jeśli zgodzi się na rozwód, zatrzyma swój fundusz emerytalny i dom obciążony hipoteką, a ona zabierze meble i pozostałe wyposażenie - oraz wszystkie pieniądze z ich wspólnego konta, ich fundusze inwestycyjne, równowartość jego polisy ubezpieczeniowej w gotówce i oba samochody. Kolacja DeMarca składała się z dwóch zimnych kawałków pizzy, które zjadł, stojąc przy lodówce. Poprzedniego dnia jadł tę samą pizzę, tyle że gorącą i prosto z pudełka. DeMarco był dobrym kucharzem i lubił gotować, ale nie dla jednej osoby. Zimna pizza leżała mu na żołądku niczym serowy głaz. Przebrał się w szorty, koszulkę Czerwonoskórych i stare tenisówki i noga za nogą wspiął się po schodach na piętro. Przez pewien czas jego była używała jednej z sypialni na górze jako pracowni malarskiej, psując całkiem dobre blejtramy i ciągle narzekając, że przez okna nie wpada północne światło. Ta pasja, jak wszystkie późniejsze, pochłaniało ją bardzo krótko i niedługo wróciła do zajęć, w których była mistrzynią: robienia zakupów i przyprawiania mężowi rogów. Teraz obie sypialnie stały puste i jedynym sprzętem na piętrze był worek do boksowania - dwudziestokilowa czarna bryła, która dyndała na haku w suficie niczym niski, baryłkowaty wisielec. Pytany, dlaczego zamontował worek treningowy, DeMarco wzruszał ramionami i mówił, że to dobre ćwiczenie, ale tak naprawdę, gdy nachodziła go chandra, uwielbiał okładać pięściami tę martwą masę. Założył rękawice, zrobił krótką rozgrzewkę na sucho, a potem zaatakował worek. Worek wygrał pierwszą rundę, ale przy drugiej DeMarco, zlany potem, okładał grubą wyprawioną skórę z całej siły, wyobrażając sobie, jak żebra kochanka jego żony trzaskają przy każdym ciosie niczym zapałki. Kochanek żony był jego kuzynem. Tak bardzo pochłonęła go makabryczna wizja, że ledwo usłyszał dzwonek do drzwi. Na ganku stał szczupły trzydziestolatek w szarym garniturze. DeMarco zauważył pistolet w kaburze pod marynarką, a na krawężniku za mężczyzną czarną limuzynę na rządowych numerach. - Pan Joseph DeMarco? - spytał mężczyzna. - Tak - odparł DeMarco, wciąż zasapany. - W czym mogę pomóc? - Uważał, że należy okazywać uprzejmość uzbrojonym facetom. - Patrick Donnelly, dyrektor Secret Service, chciałby z panem porozmawiać. Czy zechce pan dołączyć do pana dyrektora w jego samochodzie? O kurwa, pomyślał DeMarco. Kurwa, kurwa, kurwa. Zajmował się sprawą niecałe dwa dni, a w Secret Service już o tym wiedzieli. Miał ochotę zatrzasnąć przed agentem drzwi i schować się pod łóżkiem. - Możemy iść? - nalegał mężczyzna. Godność osobista przeważyła nad odruchem strusia. - Jasne - odparł DeMarco z nonszalancją, jakiej się po sobie nie spodziewał. Szofer Donnelly’ego otworzył przed nim tylne drzwiczki. Czując się w krótkich spodenkach i koszulce Czerwonoskórych jak ostatni głupek, wgramolił się do wozu i zajął miejsce naprzeciw dyrektora Secret Service. Uzbrojony kierowca zatrzasnął za DeMarkiem drzwiczki, a potem przystanął parę metrów dalej na chodniku; najwyraźniej Donnelly nie chciał, żeby jego człowiek przysłuchiwał się rozmowie. Mały Pat Donnelly wbił wzrok w DeMarca, z jego oczu biła jawna wrogość. Był szczupłym mężczyzną dobiegającym siedemdziesiątki i miał niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu. Jego lśniące, ufarbowane na czarno włosy były uczesane z przedziałkiem tak równym, jakby oprócz grzebienia używał linijki. Miał małe czarne oczka o obwisłych powiekach, jego wargi były jak gniewne cięcie szabli, a twarz okrywała smuga popołudniowego cienia. DeMarco pomyślał, że wygląda jak fechtmistrz, szczupły, żylasty i zły - facet, który nie zawaha się sięgnąć po prawdziwy miecz, gdy tylko nadarzy się okazja. Zignorował zabójczy wzrok Donnelly’ego i jakby nigdy nic rozejrzał się po limuzynie, podziwiając skórzane obicia, mały telewizor i barek wbudowany w tył przedniego fotela. Siedziało mu się wygodniej niż we własnym fotelu i mógł się założyć, że telewizorek Donnelly’ego odbiera o niebo lepiej niż jego. - Obawiam się, że zaświnię pańskie obicia - powiedział. Właśnie trenowałem. - Ty kurduplowaty wypierdku, dodał w duchu. - Stul pysk - warknął Donnelly. - Byłeś dziś w Middleburgu, gdzie przesłuchiwałeś emerytowanego agenta Secret Service. Skąd ci się ubrdało, że masz do tego prawo? DeMarco wyjechał z tym samym tekstem, który zaserwował Frankowi Englesowi. Kongres bardzo niepokoi się prezydencką ochroną, panie Donnelly, i... Gówno, a nie Kongres - uciął Donnelly. - Rozmawiałeś z Frankiem Englesem, bo Banks sprzedał ci ten kretyński pomysł z Billym Mattisem. Twarz DeMarca niczego nie zdradziła, ale czuł, jakby w brzuchu tkwiło mu małe oszalałe zwierzątko rozdrapujące ściany żołądka. Wiedział, jak Donnelly dowiedział się o nim: Engles, wciąż lojalny wobec starych towarzyszy, zadzwonił do któregoś z kumpli i opowiedział o DeMarcu i jego pytaniach. Informacja natychmiast powędrowała po kolejnych szczeblach dowódczych aż do Donnelly’ego. A kto jak kto, ale Donnelly wiedział o podejrzeniach Banksa wobec Mattisa. Prawdopodobnie kazał sprawdzić komuś kalendarz spotkań Banksa i dowiedział się o jego wizycie u generała. DeMarco powinien był przedstawić się Englesowi fałszywym nazwiskiem. - To, co się stało nad rzeką Chattooga, to sprawa dla FBI i Secret Service. Będziesz się od niej trzymał z daleka, zrozumiano? Zanim DeMarco zdążył odpowiedzieć, Donnelly dodał: - Szefuję Secret Service, kretynie, a to oznacza, że mogę dowiedzieć się o tobie wszystkiego. Wiem na przykład, że pracujesz dla Johna Mahoneya. Gdy chodzi o coś prostego, jak zmuszenie paru kongresmanów do kompromisu w sprawie gównianej ustawy, Mahoney wysyła sekretarza biura, tego grubasa, który nosi szelki. Ale kiedy nie chce kompromisu, tylko przykopać komuś w dupę, posyła ciebie. - Nie pracuję dla pana przewodniczącego - powiedział DeMarco. - Jestem niezależnym radcą... - Gówno prawda. Nie ma cię na listach żadnej organizacji powiązanej z Mahoneyem, ale to on stworzył ci miejsce pracy. Radca do spraw bieżących. Co za kutas. Pracujesz dla Mahoneya i ja to wiem. Ale czy możesz to udowodnić? - pomyślał DeMarco. - Wiem również, dlaczego Mahoney nie chce utrzymywać z tobą żadnych oficjalnych kontaktów. Twoim ojcem był Gino DeMarco, gnojek, który pracował dla Carmine’a Taliaferra. Piętnaście lat temu sprzątnął trzech rywali Taliaferra, ale czwartemu udało się go załatwić. Nie mylę się, co? DeMarco milczał, ale najchętniej urwałby Donnelly’emu uszy za to, że nazwał jego ojca gnojkiem. - Zdumiewające jest to - ciągnął Donnelly - że Mahoney zatrudnił cię, kiedy skończyłeś prawo. Nie wiem, dlaczego wziął cię do pracy, to jedyna tajemnica, której nie rozgryzłem, ale wiem, że to zrobił. I wiem, że właśnie z powodu twojego ojca woli się do ciebie nie przyznawać. - Pochylił się ku DeMarcowi i dodał: - Mam do ciebie jedno pytanie, makaroniarzu. John Mahoney jest egoistycznym dupkiem, więc jak długo będzie cię trzymał, jeśli prasa dowie się o twoim ojcu i o tym, że pracujesz dla przewodniczącego? - Czy osobiście wyznaczył pan Billy’ego Mattisa do obstawy prezydenta? - zapytał DeMarco. - Dlaczego... - Donnelly wziął głęboki oddech. - Posłuchaj mnie, i to bardzo uważnie: moi agenci są czyści. Wszyscy mają nienaganne kartoteki i zasługi dla kraju, zwłaszcza Mattis, i wszyscy przeszli test na wykrywaczu kłamstw. Banks musiał ocipieć, skoro myśli, że Secret Service miała cokolwiek wspólnego z zamachem. - To dlaczego nie posłał pan listu ostrzegawczego do laboratorium? - Ty impertynencki skurwysynu! - Donnelly aż poczerwieniał ze złości. Świetnie, pomyślał DeMarco. Dostań zawału, ty pierdolony kurduplu. Donnelly otworzył usta do krzyku, ale zdołał się pohamować. Pokazał palcem na dom DeMarca. - Radzę ci wystawić tę budę na sprzedaż - powiedział. - Już niedługo będziesz mieszkał w tym mieście. - Serio? spytał DeMarco. Donnelly uśmiechnął się. Jego zęby były małe i ostre. Twoja praca wymaga zgody służb bezpieczeństwa. Zgadnij, która agencja się tym zajmuje, mądralo? A teraz spływaj. DeMarco wysiadł z limuzyny i ostrożnie zamknął drzwiczki. Stanął na środku jezdni i patrzył, jak tylne światła wozu znikają w oddali. Czuł, jak pot na ramionach i nogach robi się zimny. Więc Donnelly wie o jego ojcu. Rozdział 12 Telefon u Emmy odebrała kobieta; miała taki sam niski głos jak Emma i taki sam sposób mówienia, ale nie była Emmą. Kimkolwiek była, podała słuchawkę Emmie, która powiedziała: - Jeśli jesteś telemarketerem, znajdę cię, spalę twój dom i zabiję twojego psa. - Mówiła zupełnie serio. - To ja, Joe. Nie łatwiej byłoby zapisać się na jedną z tych list, które zabraniają dzwonić na twój numer? - Te listy są niezgodne z konstytucją. - A puszczanie z dymem domów i zabijanie psów nie? - Czemu dzwonisz o tak nieprzyzwoitej porze? - Jest dopiero dziewiąta. - Aha. Dobra, czego chcesz? - Patrick Donnelly właśnie przyjechał pod mój dom i zaczął mi grozić. Tamtego dnia, kiedy słuchaliśmy koncertu twojej przyjaciółki wiolonczelistki, odniosłem wrażenie, że wiesz coś o Donnellym. Chciałbym wiedzieć, co to takiego. - Przyjechał pod twój dom? - Tak. Emma milczała chwilę. Wreszcie powiedziała: - Dobra. Przyjedź do mnie. Jej głos brzmiał dziwnie. Jakby się martwiła... DeMarco nigdy nie widział, żeby Emma przejmowała się czymkolwiek. Otworzyła mu drzwi w dżinsach, białej koszulce i niebieskim fartuchu umazanym farbą. DeMarco nie wiedział, że maluje; jeszcze jedna rzecz, której o niej nie wiedział. Zaprowadziła go do salonu, który mógłby trafić na okładkę „Pięknego Wnętrza”, i nalała im po szklance whisky. Wychyliła drinka jednym haustem i natychmiast nalała sobie następnego. Zanim DeMarco zdołał cokolwiek powiedzieć, do pokoju weszła młoda kobieta. Uderzyło go, jak jest podobna do Emmy. Była wysoka i szczupła jak Emma, i miała nos i podbródek Emmy, ale jej włosy były ciemne, a oczy brązowe. Kobieta popatrzyła na DeMarca z obawą. - Julie, to Joe DeMarco - przedstawiła go Emma. - Mój przyjaciel. Żadnych głupawych docinków, na przykład że DeMarco jest chłopcem na posyłki. Emma stanowczo nie była sobą. Młoda kobieta kiwnęła głową do DeMarca, a potem zwróciła się do Emmy. - Jestem zmęczona. To pewnie przez ten lot. Chyba się położę. Jestem zmęczona, mamo. Tak to zabrzmiało dla DeMarca. Był pewien, że Julie jest córką Emmy. - Dobry pomysł, kochanie - odparła Emma. - Jutro rano wszystkim się zajmiemy. Jej głos, pomyślał DeMarco, brzmi niewiarygodnie macierzyńsko. Macierzyńska Emma wydawała mu się czymś dziwniejszym niż łaszące się węże. Kiedy Julie wyszła z pokoju, spytał: - Wszystko w porządku, Emmo? Zbyła pytanie potrząśnięciem głowy. - Powiedz, co ci nagadał Donnelly - poprosiła. DeMarco streścił przebieg rozmowy z szefem Secret Service. - Wiedziałam o twoim ojcu - powiedziała Emma. DeMarco pokiwał głową. Wcale go to nie zaskoczyło. - Wiem, że to zabrzmi dziwnie - powiedział - ale wcale nie był złym facetem. - Emma nie odezwała się, ale jej oczy rozszerzyły się na chwilę ze zdziwienia. - Tak, wiem, co sobie myślisz: gość był mordercą. Jak to możliwe, żeby nie był złym facetem? Ale z mojego punktu widzenia, jako jego syna, był w porządku. Był cichy i spokojny, nie jak ci pyskaci mafiosi, którzy za wszelką cenę chcą pokazać, jacy z nich twardziele. A kiedy nie... pracował, jedliśmy razem kolacje tak jak inne rodziny i większość rozmów koncentrowała się na mnie, jego jedynym dziecku. Pytał, jak mi idzie w szkole, o sporty, które uprawiam, o to, dlaczego nie mam lepszych stopni. Był dobry dla mamy i był dobry dla mnie. Prawie co sobotę chodziliśmy na mecze bejsbola, a w niedziele tata robił śniadanie, naleśniki i kiełbaski. DeMarco milczał chwilę, wspominając ojca, jak siedział obok niego na Yankee Stadium w starej czapce bejsbolowej na głowie z niezapalonym cygarem w ustach i zamiast kibicować patrzył, jak syn dobrze się bawi. Potem przypomniał sobie, jak po powrocie do domu matka wypominała ojcu, że pozwolił synowi napchać się lodami i hot dogami, a tata, wielki, barczysty facet, tylko stał ze spuszczoną głową, a daszek czapeczki skrywał radość w jego oczach. DeMarco jedno wiedział na pewno: matka nigdy nie bała się ojca. - Tak naprawdę nie wiedziałem, co robił, aż skończyłem piętnaście lat - powiedział. - I nawet wtedy trudno mi było w to uwierzyć. Po prostu nie potrafiłem wyobrazić go sobie, jak zawozi jakiegoś faceta na bagna w Jersey i strzela mu w tył głowy. - Rozmawiałeś z nim o jego pracy? - spytała Emma miękko. - Raz próbowałem, kiedy miałem szesnaście lat. Zadałem jakieś głupie pytanie w stylu: Czy to prawda, tato, że pracujesz dla pana Taliaferra? Wiedział, o co mi chodzi. Ale tata nie umiał rozmawiać o sprawach osobistych. - Jak ktoś, kogo znam - powiedziała Emma, najwyraźniej mając na myśli DeMarca. W każdym razie, powiedział tylko coś w rodzaju: „Człowiek nie zawsze może w życiu wybierać”, a potem zmienił temat. Nigdy już do tego nie wracaliśmy. - Ech, rodzina - westchnęła Emma, być może myśląc o swojej. DeMarco napił się whisky. Myślami wciąż był w przeszłości. - To on namówił mnie na studia prawnicze. - Uśmiechnął się. - Może uznał, że nieźle zarobię, broniąc jego znajomych. - Dlaczego Mahoney zatrudnił cię u siebie, kiedy skończyłeś studia? - spytała Emma. DeMarco parsknął śmiechem. - Mam ciotkę, ciocię Connie, jest starszą siostrą mojej matki. Mieszka w Albany i pracuje w administracji stanu Nowy Jork. Ale kiedy była młoda, pracowała w Waszyngtonie. Teraz jest gruba, ma wąsy i twarz smutnej szkapy. Ale kiedyś wyglądała jak Sophia Loren. Była po prostu wystrzałową babką. - Chyba rozumiem, do czego zmierzasz - zauważyła Emma. - Łatwo się domyślić - powiedział DeMarco. - Ciocia Connie, która nigdy nie wyszła za mąż, ma syna, który pracuje w dużym banku. Ciocia Connie jest Włoszką, ale jej syn zdradza zdumiewające podobieństwo do pewnego Irlandczyka, którego znamy. - No tak. - Skończyłem studia mniej więcej w czasie, kiedy zabili ojca. Dzięki mamie, a pewnie również dzięki ojcu, nigdy nie miałem nic wspólnego z mafią. Nigdy mnie nie aresztowano ani tym bardziej nie skazano za jakiekolwiek przestępstwo, ale z powodu taty nie mogłem zdobyć pracy. Żadna kancelaria na zachodniej półkuli nie chciała mieć na liście płac dzieciaka Gina DeMarca. Matka poskarżyła się cioci Connie i zdaje się, że ciocia porozmawiała potem z wiesz kim. Prawdopodobnie zagroziła, że zrobi testy genetyczne pewnemu młodemu mężczyźnie, który pracuje w banku. I podejrzewam, że wiesz kto, szczęśliwie żonaty ojciec trojga prawowitych dzieci, spełnił życzenie mojej ciotki i dał jej biednemu siostrzeńcowi robotę. - Zaszantażowała go. - Może, ale ani ona, ani Mahoney nigdy nie potwierdzili niczego z tego, co ci powiedziałem. Wiem tylko, że ni z gruszki, ni z pietruszki dostałem telefon od przewodniczącego i zaoferowano mi pracę. - Pracę, którą powinieneś rzucić. - I co bym wtedy zrobił, Emmo? - Już przerabiali ten temat. - A co zrobi Mahoney, kiedy mu powiesz, że Donnelly straszy, że poinformuje prasę o twoim ojcu? - zapytała Emma. - Nie wiem. Jutro z nim porozmawiam. A teraz opowiedz mi o Donnellym. - Mały Pat - zaczęła - jest dupkiem. Według Emmy, Donnelly służył w Secret Service od trzydziestu ośmiu lat i był szefem agencji od piętnastu. Miał reputację podobną do J. Edgara Hoovera: rządził Secret Service żelazną ręką i z kapryśnością króla, narzucając agentom reguły zachowania. Poza tym, tak jak w przypadku Hoovera, krążyły plotki, że wykorzystuje stanowisko do grzebania w życiorysach prywatnych obywateli. - W osiemdziesiątym pierwszym po próbie zamachu na Reagana - powiedziała - chcieli wysadzić go ze stołka. Donnelly był wtedy zastępcą dyrektora i zdążył już pokazać, jaki jest. Tyle że dał wszystkim do zrozumienia, że jeśli zostanie zwolniony, powie paparazzim, gdzie szukać sensacji. Przetrwał prezydenturę Reagana, ale teraz ludzie znowu żądają jego głowy. - Co to za ludzie i dlaczego chcą się go pozbyć? - To ci wszyscy, którzy są tu odpowiednio długo. Donnelly to intrygant i manipulant, szantażuje polityków, żeby uzyskać to, czego chce. - A czego chce? Pieniędzy? - Nie. Z tego, co wiem, jest dość zamożny. Chce władzy. Władzy nad politykami, żeby rozszerzyć zakres działania swojej agencji i rządzić nią aż do śmierci. - Skoro jest bogaty, dlaczego po prostu nie pójdzie na emeryturę? - zdziwił się DeMarco. Nie wyobrażał sobie, czemu ktokolwiek miałby pracować na państwowej posadzie mimo prawa do emerytury. - Już ci powiedziałam. Uwielbia tę robotę. Secret Service to jego prywatna armia, a on zachowuje się jak dyktator jakiejś bananowej republiki. A jeśli rzeczywiście ma haka na każdego ważnego polityka w mieście, może pozostać na stanowisku do samej śmierci. - A jak się dorobił majątku? Emma zmarszczyła brwi. - Nie wiem - powiedziała. Siedziała chwilę, zastanawiając się, potem wstała z kanapy, podeszła do telefonu i wybrała numer. - George, tu Emma. Dobrze. A ty? Gawędziła z George’em - kimkolwiek był - dobre pięć minut, zanim wreszcie przeszła do rzeczy. Joe słyszał tylko: „aha”, „o?”, „serio?” Przed odłożeniem słuchawki powiedziała George’owi, że powinni kiedyś zjeść razem obiad. - George powiedział... - Kto to jest George? - zapytał DeMarco. - George powiedział, że nie wie, skąd Donnelly ma pieniądze, a skoro on tego nie wie, to nie mam pojęcia, kto mógłby wiedzieć. Wiedział jednak tyle, że Donnelly wychował się w biednej rodzinie w Pennsylwanii, więc prawdopodobnie niczego nie odziedziczył. Nigdy nie był żonaty, więc w ten sposób też się nie wzbogacił. A do tego nigdy nie pracował w sektorze prywatnym. Jutro zadzwonię do znajomego informatyka. DeMarco podejrzewał, że „informatyk” to eufemizm na „hakera”, ale wolał się nie dopytywać. Emma dokończyła drinka i znów podeszła do barku. DeMarco jeszcze nigdy nie widział, żeby piła kolejkę za kolejką. Nalała sobie następną whisky i usiadła na krześle. - Donnelly nie zachowuje się racjonalnie - powiedziała. - Co masz na myśli? Jest sprawnym biurokratą, a sprawni biurokraci nie ryzykują. Kiedy Banks dostał ten anonimowy list, Donnelly, żeby chronić własny tyłek, powinien był natychmiast wymienić całą prezydencką obstawę. Prawdopodobnie wcale by się nie przejął, gdyby zepsuł prezydentowi wakacje z Montgomerym. Więc dlaczego nie zachował się ostrożnie? - Może.. - zaczął DeMarco. - I dlaczego zjawił się u ciebie osobiście? Ludzie z jego pozycją nie uciekają się do bezpośrednich gróźb, bo to zbyt niebezpieczne. A on nie tylko wykazuje zainteresowanie Billym Mattisem, ale na dodatek sam się przez to odsłania. Czemu, do cholery, tak się zachowuje, Joe? I co może łączyć szarego agenta z dyrektorem Secret Service, człowiekiem, który siedzi na swoim stołku dłużej niż sam Bóg? Donnelly zachowuje się jak człowiek, który... Zanim zdążyła dokończyć, z głębi domu doleciał stłumiony krzyk. Brzmiało to tak, jakby Julie krzyczała przez sen. Emma wstała, zaniepokojona. - Musisz już iść, Joe. Muszę... coś załatwić. - Powiedz mi, co się dzieje z Julie. Wiesz, że spróbuję ci pomóc. Emma - zawsze taka opanowana i z dystansem do świata. Ale nie dziś. Dziś wyglądała jak osaczone zwierzę. Bardzo groźne zwierzę. - Dzięki, Joe, ale... Dobranoc. Rozdział 13 Panie przewodniczący, słyszał pan, co powiedziałem? Donnelly wie, że pracuję dla pana, i wie, kim był mój ojciec. Grozi, że pójdzie z tym do prasy. Mahoney nie reagował; cała jego uwaga skupiała się na obfitym biuście jednej z kelnerek. DeMarco wiedział, że Mahoney ma prawie siedemdziesiątkę, ale myśli o seksie więcej niż przeciętny nastolatek. Wynalazca viagry został prawdopodobnie ujęty w jego testamencie. - Może i wie, kim był twój ojciec - powiedział przewodniczący, gdy kelnerka zniknęła z widoku - ale nie może udowodnić, że dla mnie pracujesz. - Ale gdyby mógł, to przecież ma pan kontakty ze związkami, a związki mają kontakty z mafią. Może to wyglądać tak, jakby mafia miała pana w kieszeni, a ja byłbym ich człowiekiem, który pana kontroluje. Przewodniczący utkwił w DeMarcu badawcze spojrzenie jakby rozważał korzyści z jego dalszego zatrudnienia. Po piętnastu latach wykonywania zleceń dla Johna Mahoneya - pracy, która nie miała nic wspólnego z praktykowaniem prawa - Joe wiedział, że znaczy dla niego mniej niż biuściasta kelnerka, która właśnie stanęła przy ich stoliku. - Czy życzy pan sobie jeszcze kawy, panie przewodniczący? - zapytała. - Kochanie, jesteś promykiem słońca w ponurym życiu zgrzybiałego starca - powiedział. - Och, nie jest pan wcale taki stary, panie przewodniczący - zapewniła dziewczyna; wiedziała, że jej napiwki zależą bardziej od uśmiechów i głębokiego dekoltu niż od samej obsługi. Mahoney poczekał, aż odejdzie, a potem z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął piersiówkę. Wlał do filiżanki solidną porcję burbona, napił się, siorbiąc głośno, a potem powiedział: - Donnelly gówno mi zrobi. Wie, że jak teraz czegoś spróbuje, puszczę do mediów tę historię z listem. - Zasugerował, że może mi cofnąć zgodę służb bezpieczeństwa. - Chyba może to zrobić. Jego ludzie mogą z ciebie zrobić drugiego Osamę, jeśli się przyłożą. - Po prostu świetnie - mruknął DeMarco. - I co wtedy? Mahoney zlekceważył pytanie. Zapalił niedokończone cygaro leżące w popielniczce, wydmuchnął dym i popatrzył na chmurę smogu, który wytworzył. Żaden z gości przy sąsiednich stolikach nie upomniał przewodniczącego, że w restauracji obowiązuje zakaz palenia. - Jak wygląda sprawa tego Mattisa? - spytał. DeMarco opowiedział mu, co do tej pory zdziałał: o inwigilacji Mattisa, o billingach telefonicznych i o rozmowie z Frankiem Englesem w Middleburgu. Mahoneya zainteresowała informacja, że Donnelly osobiście wyznaczył Mattisa do prezydenckiej obstawy, ale pozostałe wysiłki DeMarca nie zrobiły na nim wrażenia. Pyknął znowu z cygara i zamyślił się, puszczając w ruch trybiki swego makiawelicznego umysłu. - Donnelly cholernie się czymś przejmuje - zauważył. - Wizyta u ciebie wygląda mi na akt desperacji. Ten sam wniosek, do którego doszła Emma, pomyślał DeMarco. Mahoney uśmiechnął się i pomachał do przechodzącego obok urzędnika z Białego Domu. Mruknął pod nosem „dupek żołędny”, a potem powiedział do DeMarca: - Przyciśnij trochę tego agenta, Joe. Napędź mu stracha, jak mówią dzieciaki. - Niby jak? - zapytał DeMarco. - Nie wiem. Wymyśl coś. Rozdział 14 DeMarco czuł, jakby pod powiekami miał piasek, i podejrzewał, że w jego mózgu pracuje tylko co druga komórka. Była piąta trzydzieści. Siedział z Emmą w wypożyczonym samochodzie, modelu odpowiednim dla poważnej agencji porządku publicznego, i czekali, aż Billy Mattis wyjdzie z domu. Siedząc tak z zamkniętymi oczami i głową opartą o boczną szybę, Joe myślał, że tylko świniopasy i dojarki muszą wstawać tak wcześnie. Emma tkwiła nieruchomo za kierownicą, pochłonięta własnymi myślami. Żartobliwy dystans do świata i ludzi znów ją opuścił. Może wynikało to z wczesnej pory, ale DeMarco podejrzewał, że raczej martwi się kłopotami córki. Był zaskoczony, że Emma w ogóle chciała mu towarzyszyć; na ogół uważała zwykłe zadania inwigilacyjne za niegodne jej poziomu. Kiedy zapytał, dlaczego przyjechała z nim, zamiast wysłać Mike’a, odpowiedziała: - Chyba po prostu z ciekawości. DeMarco zawsze podejrzewał, że głównym powodem, dla którego Emma mu pomaga, jest nuda. Uwielbiała dreszczyk towarzyszący polowaniu, mimo że zwierzyna, którą tropił, była łagodna jak owieczki w porównaniu z tą, na którą, jak przypuszczał, Emma polowała w poprzednim życiu. Do tego dochodziło jeszcze zamiłowanie do pikantnych plotek. Zadania DeMarca często polegały na zbieraniu informacji o miejskiej elicie, których zainteresowani woleliby nie zobaczyć w porannych gazetach. Emma nie tylko słuchała tego, co Joe jej opowiadał, ale prawdopodobnie przekazywała niektóre z tych informacji swoim dawnym współpracownikom, ponurym i zawsze czujnym gnomom z DIA. Miał jednak wrażenie, że prawdziwym powodem, dla którego towarzyszyła mu tego poranka, nie była ciekawość, nuda czy zamiłowanie do plotek - tylko patriotyzm. Emma uważała się za największego cynika w kraju, ale jeśli Mattis czy ktokolwiek inny usiłował zamordować prezydenta, a ona mogłaby nie dopuścić do następnej próby, poczytywała to za swój obywatelski obowiązek. Bez względu na jej motywy Joe cieszył się, że mu towarzyszy, i uznał, że wygląda doskonale do swojej roli. Była ubrana w praktyczny ciemny garnitur, białą bluzkę i buty dobre zarówno do podkradania się, jak i do biegu. Stroju dopełniał pistolet - bardzo duży pistolet - w kaburze na biodrze. Wyglądała oficjalnie, zawodowo i zabójczo. Uznał, że z tym pistoletem to trochę przesada, i nie omieszkał jej o tym wspomnieć. W odpowiedzi usłyszał: „Lubię mieć przynajmniej taką siłę ognia jak osoba, którą śledzę, zwłaszcza jeśli to potencjalny wspólnik w morderstwie”. DeMarco nie uważał, że Billy Mattis jest wspólnikiem w jakimkolwiek przestępstwie, ale było za wcześnie na dyskusje z Emmą. Jej cięty dowcip rozpłatałby go na pół. Albo po prostu by go zastrzeliła. Joe otworzył jedno oko i zerknął na dom Mattisa. Zaparkowali po przeciwnej stronie ulicy, nie starając się ukryć. Kiedy Billy wyjdzie z domu, zobaczy Dempseya i Makepeace w samochodzie, który wygląda na rządowy i stoi tuż pod jego drzwiami. A gdy odjedzie, podążą za nim, tak że będą się prawie stukać zderzakami. DeMarco miał zamiar wykonać polecenie przewodniczącego: przycisnąć Billy’ego do muru i zobaczyć, co się stanie. Jeśli Mattis nie ma nic do ukrycia, powinien ich w końcu zapytać, o co im, do cholery, chodzi. Wtedy odpowiedzą, że coś mu się pomyliło i że po prostu jeżdżą przez cały dzień tam, gdzie on. Problem polegał na tym, że Billy mógł postąpić tak samo, nawet jeśli był winny. Plan nie był więc zbyt precyzyjny, uzmysłowił sobie DeMarco. O szóstej piętnaście z domu Mattisa wyszedł wysoki szczupły mężczyzna o krótkich blond włosach. Miał ciemne okulary i był ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę z krótkim rękawem i błękitny krawat. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię. Kiedy zobaczył DeMarca i Emmę parkujących na ulicy przed domem, przystanął i spojrzał na nich przeciągle. Wahał się chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, czy przejść przez jezdnię i porozmawiać z nimi, ale potem wsiadł do samochodu. Wyprowadził wóz z podjazdu i zanim odjechał, znów zerknął na Emmę i DeMarca; oboje patrzyli prosto przed siebie, ostentacyjnie go ignorując. Przez całą drogę z Annandale do centrum Waszyngtonu Emma jechała nie więcej niż dwie długości samochodu za Billym. Kiedy zatrzymał się na parkingu, zaparkowała w jak najbardziej widocznym miejscu. Przechodząc obok, Billy znów na nich popatrzył i znów się zawahał, jakby nadal nie wiedział, czy powinien zareagować. Wszedł do budynku, a Emma skierowała DeMarca na miejsce, z którego mógł obserwować dwa wyjścia. Sama zajęła posterunek po drugiej stronie gmachu, skąd mogła obserwować pozostałe wyjścia. W ciągu następnych trzech i pół godziny DeMarco był pięć razy proszony o drobne, dwa razy o papierosa i raz o wskazanie drogi. Z trudem przychodziło mu odróżnianie turystów od włóczęgów. Kilka minut przed południem Billy wyszedł z budynku. Stanął na schodach, rozejrzał się i natychmiast zobaczył DeMarca. Billy gapił się na niego, a Joe, nie spuszczając zeń wzroku, wyciągnął komórkę i zadzwonił do Emmy. Wreszcie Billy zszedł po schodach i skierował się w stronę Washington Mail. DeMarco ruszył za nim. Emma dołączyła do niego za następnym rogiem. Na Constitution Avenue, biegnącej równolegle do Washington Mail od północy, Billy skręcił w lewo w stronę Kapitolu. Tylko raz zerknął przez ramię na mężczyznę i kobietę idących za nim. DeMarco mieszkał w Waszyngtonie ponad dziesięć lat, ale panorama Washington Mail wciąż robiła na nim wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy. Mail był rozległą równiną, gdzie toczono bitwy i tworzono historię. Ten otwarty ciąg trawników między Kapitolem a mauzoleum Lincolna, gdzie przestrzeń między dwiema budowlami zakłóca tylko surowy obelisk upamiętniający Waszyngtona, od lat jest miejscem, gdzie ludzie gromadzą się niczym armie, żeby protestować przeciwko wojnom, bronić praw obywatelskich albo sprzeciwić się nieczułości klasy rządzącej. Po obu stronach parku wznoszą się wielkie budynki rządowe - granitowe bastiony siły stojące obok marmurowych sanktuariów sztuki i historii. Niestety, bliskość sztuki i historii ma niewielki wpływ na tych, którzy rządzą krajem, i stąd protesty. Billy przeszedł pół kilometra i zatrzymał się przy ulicznym sprzedawcy przed Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Zamówił hot doga, a kiedy czekał na wydanie reszty, jeszcze raz spojrzał na Emmę i DeMarca. Muzeum Sztuki Nowoczesnej, zaprojektowane przez I.M. Pela, wydawało się nie na miejscu w sąsiedztwie bardziej tradycyjnych budowli. Jego mury załamywały się pod nieprawdopodobnie ostrymi kątami, zwłaszcza przy południowej fasadzie, która przywodziła na myśl żagiel kamiennego statku płynącego przez betonowo-asfaltowe miejskie morze. W atrium muzeum pod sufitem wisiał wielki mobil Alexandra Caldera. Mobil został zbudowany ze stali i aluminium i pomalowany na czarno, niebiesko i czerwono. Rozpiętość skrzydeł wynosiła blisko sześć metrów, a ważył prawie pół tony. Leżąc na ziemi, wydawałby się aerodynamiczny niczym kowadło; zawieszony, był obiektem niebios stworzonym do lotu, a najmniejszy podmuch powietrza powodował, że poruszał skrzydłami i wirował. Mobil lekko się zachybotał, gdy Billy odbierał od sprzedawcy hot doga. Kiedy Billy wyciskał na hot doga musztardę, Emma stanęła pod najbliższym drzewem, kierując chłodne niebieskie oczy na jego szerokie plecy. Jej strategią było jeśli nie fizyczne, to przynajmniej psychologiczne osaczenie Billy’ego. Billy skończył przyprawiać hot doga, odszedł kilka kroków, wrzucił papierek do kosza i usiadł na ławce pół metra dalej. Odwrócił głowę, by spojrzeć najpierw na Emmę, a potem na DeMarca, po czym ugryzł hot doga i zaczął powoli przeżuwać. DeMarco obserwował ruchy jego jabłka Adama: był tak zdenerwowany, że trudno mu było przełykać. Wtedy Emma wykonała ruch, który wydał się DeMarcowi tyleż natchniony, co śmieszny. Podeszła do sprzedawcy hot dogów, poprosiła o papierową torebkę, a następnie podeszła do kosza, do którego Billy wyrzucił opakowanie. Delikatnie wyciągnęła woskowy papier, spojrzała Billy’emu w oczy i umieściła opakowanie w torebce, jakby zbierała dowody z miejsca zbrodni. Billy gapił się na Emmę, próbując dokończyć lunch. Podniósł hot doga do ust i już miał go ugryźć, ale nagle znieruchomiał. Rzucił hot doga na ziemię, zerwał się z ławki i szybkim krokiem podszedł do Emmy. DeMarco stanął obok partnerki. - Dlaczego mnie śledzicie? zapytał Billy. Twarz miał gniewną a pięści zaciśnięte. Prawie krzyczał, a DeMarco wiedział, że zwykle głos ma niski i łagodny. Za demonstracją słusznego oburzenia Joe wyczuwał strach. Widział Mattisa w telewizji i na zdjęciach, ale dopiero teraz zauważył, jak bardzo przypomina Mickeya Mantle’a. Podobieństwo wykraczało poza cechy czysto fizyczne: biła od niego ta sama prowincjonalna niewinność, jaką emanował Mantle na początku kariery. Wyglądał jak człowiek, który przyjąłby na siebie pocisk wymierzony w polityka: prosty, ale uczciwy i odpowiedzialny, wierny sługa panów swego narodu. Spojrzał na Emmę i powtórzył: - Pytam dlaczego mnie pani śledzi. - Najwyraźniej uznał, że to ona dowodzi. Drobiazg, który wkurzył Joego. Emma, co było dla niej nietypowe, zerknęła na DeMarca, żeby to on odpowiedział. Już miał powiedzieć Billy’emu, że wcale go nie śledzą, a jednocześnie dać do zrozumienia, że jest odwrotnie, ale nagle się rozmyślił. - Byłeś tylko agentem w niewłaściwym miejscu, co, Billy? - rzekł łagodnie. Billy, który dotychczas wpatrywał się wojowniczo w Emmę, zacisnął powieki. Stał tak przez kilka sekund, jakby w nadziei, że dwaj „agenci” znikną, a potem otworzył oczy i wolno obrócił głowę do DeMarca. - Co... co to, do diabła, ma znaczyć? - spytał. - Sądzę, że wiesz, Billy - odpowiedział Joe. - Kim, do cholery, jesteście? FBI? - Billy - odezwała się Emma - wysłałeś do generała Banksa list, w którym napisałeś, żeby zmienił wewnętrzny krąg nad rzeką Chattooga. Skąd wiedziałeś, co się stanie tego dnia? - Nie wiem, o czym mówicie - odparł Billy. W odróżnieniu od Patricka Donnelly’ego - i Joego DeMarca - Billy Mattis nie potrafił kłamać. Mrugał oczami tak szybko, że jego rzęsy wyglądały jak skrzydła motyli podrywających się do lotu. - Billy - powiedział DeMarco - sądzę, że wciągnięto cię w coś paskudnego. Może zdołamy ci pomóc. - Nie wiem, o czym mówicie - powtórzył Billy. - Słuchajcie, chcę zobaczyć wasze dokumenty. - Dlaczego się schyliłeś, Billy? - Schyliłem się? - Tego ranka nad rzeką. Upuściłeś okulary przeciwsłoneczne, żeby snajper mógł oddać czysty strzał do prezydenta. Schyliłeś się na sekundę przed wystrzałem. Widać to na taśmie. Twarz Billy’ego spurpurowiała. Rzucił się w stronę DeMarca i dźgnął go w pierś palcem wskazującym. - To cholerne kłamstwo - warknął. Gniew Billy’ego był autentyczny i DeMarco usłyszał szczerość w jego głosie, i dostrzegł ją na jego twarzy. - Widać to na filmie, Billy - nie odpuszczał. - Idąc do helikoptera tego ranka, byłeś niespokojny jak kot na fajerce. Oczy wyskakiwały ci z orbit i latały naokoło głowy. - Rozglądałem się, bo rozpoznawałem teren, tak jak powinienem. - Nie sądzę, Billy. Sądzę, że wiedziałeś, co się wydarzy, i w odpowiednim momencie upuściłeś okulary. Czy specjalnie odsłoniłeś Edwardsowi prezydenta? Na czoło Billy’ego wystąpiły krople potu, pod pachami jego białej koszuli zaczęły się tworzyć mokre kręgi. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili je zacisnął. Stały się zaporą dla języka, któremu nie mógł ufać. W końcu powtórzył: - Chcę zobaczyć wasze dokumenty. DeMarco i tym razem zignorował jego żądanie. - Jak przeszedłeś przez wykrywacz kłamstw, Billy? - spytał. Mattis był wyraźnie zdumiony. - Jaki wykrywacz kłamstw? Nikt mnie nie badał wykrywaczem kłamstw. DeMarco zawahał się. Zdumienie Billy’ego wyglądało na szczere. Przypomniał sobie, że to Patrick Donnelly powiedział Banksowi, FBI i jemu, że Billy’ego przesłuchano z użyciem wariografu. - W takim razie pomówmy o tym, jak zostałeś przydzielony do osobistej obstawy prezydenta, Billy. Billy stanowczo pokręcił głową. - Nie, nie będziemy rozmawiać o niczym więcej. Nie powiem wam już ani słowa. Zaczął odchodzić, ale po chwili zatrzymał się i odwrócił. Błękitne oczy zaszły mu łzami i zalśniły niczym szafiry. - Tego dnia robiłem, co do mnie należało. Zrobiłem wszystko, żeby go chronić. - Głos mu drżał, gdy dodał: - Oddałbym za niego życie. DeMarco uwierzył mu. Kiedy Billy odszedł, spojrzał jeszcze raz na mobil Caldera, który obracał się powoli w atrium. Mobil Caldera: ciężki przedmiot wyważony tak delikatnie, że podmuch wytworzony przez otwarcie drzwi wprawiał go w ruch. Tak jak Billy Ray Mattis jedno małe pchnięcie i stracił równowagę. Rozdział 15 - Niech mnie diabli - szepnęła Emma. - A to sukinsyn - mruknął w tym samym momencie DeMarco. - Kiedy zacytowałeś ten list, Joe, myślałam, że nasz złoty chłopiec zwróci lunch. - Tak, wiedział o liście. Bez wątpienia. Ale kiedy go oskarżyłem, że celowo się schylił, żeby pomóc Edwardsowi, o mało nie urwał mi głowy. Był szczery, kiedy powiedział, że oddałby za prezydenta życie. - Tak - przyznała Emma - ale jest zamieszany w zamach i chętnie dowiedziałabym się, jak. I powiem ci jeszcze jedno, Joe: nie wydaje mi się, żeby FBI przesłuchiwało go zbyt dokładnie. Myślę, że Donnelly jakoś to załatwił. - Pieprzyć Donnelly’ego. Idę do Banksa. Natychmiast. Przekonam tego upartego osła, żeby skontaktował się z FBI. Emma spojrzała na DeMarca ze zdumieniem. - Myślałam, że przewodniczący kazał ci czekać na następny ruch Donnelly’ego. - Pieprzyć przewodniczącego - oświadczył DeMarco z większym przekonaniem, niż faktycznie odczuwał. Emma uśmiechnęła się - pierwsza oznaka dobrego humoru, jaką tego dnia u niej zobaczył. - Co mam robić, kiedy będziesz rozmawiał z generałem? - Mogłabyś pochodzić jeszcze za Billym? - Nie, ale mogę do kogoś zadzwonić. Jak można było oczekiwać, sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego nie siedział w gabinecie, kręcąc młynki palcami i nerwowo czekając, aż Joe DeMarco złoży mu wizytę. DeMarco przesiedział w recepcji dwie i pół godziny, obserwując, jak ważni ludzie wchodzą i wychodzą od generała. Zauważył, że wszyscy, wchodząc do gabinetu, wyglądali na szczęśliwszych, niż gdy z niego wychodzili. O piątej stracił resztki dobrego humoru: nie jadł obiadu i kiszki zaczynały grać mu marsza. O wpół do szóstej wreszcie wpuszczono go do Banksa. Na ścianach gabinetu wisiały płachty ze schematami organizacyjnymi, a generał skakał od jednej do drugiej i grubym czerwonym flamastrem skreślał prostokąty oznaczające poszczególne wydziały lub departamenty. Przy każdym skreśleniu wykrzykiwał „mam cię” niczym człowiek polujący na muchy. DeMarco zrozumiał, dlaczego ci, którzy byli tu wcześniej, nie wychodzili z uśmiechem na ustach. Wciąż przyglądając się schematom, Banks powiedział: - Tworząc Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, połączono dwadzieścia cztery agencje, a każda obrosła już własną biurokracją: działami nadzoru, finansów, administracji i armiami urzędników. Myślisz, że szefowie tych agencji chcieli zlikwidować choćby niektóre z tych struktur, żeby obciąć koszty? Gdzie tam, ani jeden nie podjął takiej inicjatywy. Cholerne urzędasy, kosztują... - Musi pan zawiadomić FBI o tym, co pan wie. Banks oderwał się od schematów i utkwił wzrok w DeMarcu. - Odkryłeś coś, prawda? - Tak naprawdę nie było to pytanie. - Może. - DeMarco opowiedział generałowi o rozmowie z Billym Mattisem i o tym, jak agent zareagował na cytat z anonimowego listu. Banks cisnął flamaster o ścianę. - Do cholery, DeMarco! - ryknął. - Nie kazałem ci go przesłuchiwać. Jesteś delikatny jak fiut hipopotama! DeMarco nie mógł się powołać na polecenie Mahoneya, powiedział więc: - Traciłem tylko czas, panie generale. Uznałem, że najlepiej będzie przycisnąć Billy’ego do muru i zobaczyć, jak zareaguje, i zareagował jak wszyscy diabli. Gdyby pan tam był, zrozumiałby pan, co mam na myśli. - Zanim Banks zdążył go wychłostać za niesubordynację, dodał pośpiesznie: - A do tego Billy zaprzeczył, jakoby robiono mu test na wykrywaczu kłamstw. Donnelly mógł skłamać również w tej kwestii, tak jak w sprawie zbadania listu. Banks chciał coś powiedzieć, ale nagle zamknął usta. Zdał sobie sprawę, że być może jego najgorszy koszmar okazał się prawdą: list był autentyczny, a on nie zareagował, jak powinien. Pora zawiadomić FBI, panie generale. Teraz musi pan ich w to zaangażować. Banks zignorował DeMarca. Pochylił się, żeby podnieść flamaster, a potem podszedł do okna i wyjrzał na zakorkowaną ulicę. - Nie - powiedział wreszcie. - Na razie mamy tylko twoje przeczucie, a dla mnie to za mało. Popracuj nad tym jeszcze parę dni i spróbuj zebrać jakieś fakty. - Generale odparł DeMarco - szanse na to, że znajdę jakieś powiązania między Mattisem a Haroldem Edwardem, są nikłe. Niepokalane poczęcie byłoby bardziej prawdopodobne. Im dłużej będzie pan zwlekał z rozmową z FBI, tym trudniej będzie podjąć trop, a pana pozycja będzie coraz gorsza. Banks potrząsnął głową. - Jeszcze nie, chłopie, jeszcze nie. DeMarco przekonywał Banksa jeszcze przez dziesięć minut, ale niczego nie wskórał. Kiedy odwrócił się do wyjścia, usłyszał skrzypienie flamastra i okrzyk „mam cię”. Rozdział 16 - Powiedziałeś przewodniczącemu, jak Billy wczoraj zareagował? - spytała Emma. Jechali właśnie środkowym pasem trasy I-95, trzy samochody za Mattisem. Była szósta trzydzieści. - Nie. Zapominasz, że w całej tej sprawie przewodniczącego obchodzi tylko Patrick Donnelly - odparł DeMarco. Gdybym do niego poszedł, powiedziałby mi to samo co Banks: poczekaj jeszcze parę dni i zobacz, co z tego wyniknie. Moim życiem rządzą same skurwysyny. Na autostradzie panował wyjątkowy tłok i kierowcy walczyli o miejsca niczym rajdowcy Formuły Jeden. Emma i DeMarco spadli właśnie o dwie pozycje, zwiększając dystans od Billy’ego do pięciu samochodów. Gdy zbliżyli się do ostatniego zjazdu w stanie Wirginia, tuż przed mostem do Dystryktu Kolumbii, Billy skręcił nagle w prawo, o mało nie przygrzmocił w zderzak furgonetki na pasie obok. Przeciął w poprzek następny pas ruchu, zmuszając kolejnego kierowcę do gwałtownego hamowania, a potem zjechał z estakady. Jeśli Emma była tym zaskoczona, to wcale tego nie okazała. Po prostu spokojnie patrzyła, jak Billy odjeżdża w dal. - Cholera! - DeMarco uderzył w deskę rozdzielczą. - Co on, do diabła, wyprawia? - Ucieka nam - odparła Emma z uśmiechem. - Co w tym zabawnego? - spytał DeMarco poirytowany. - Uciekł nam, ale nie uciekł Sammy’emu. - Sammy’emu? - Mojemu staremu znajomemu - wyjaśniła. Emma i jej starzy znajomi. - A co ten Sammy tu robi? - Joe, już ci kiedyś mówiłam: nie można w pojedynkę śledzić samochodu w dużym ruchu. Trzeba mieć co najmniej dwa samochody, a najlepiej cztery. Mike jest dzisiaj zajęty, więc zadzwoniłam wczoraj wieczorem do Sammy’ego i powiedziałam, że potrzebujemy wsparcia. Jechał zewnętrznym pasem, odkąd znaleźliśmy się na autostradzie, i zaraz po Billym zjechał z estakady. - Miło, że w ogóle powiedziałaś, że płacę również za Sammy’ego - zauważył. - Och, przestań wreszcie zrzędzić. DeMarco tylko mruknął; mruknięcie było lepsze od przyznania, że Emma ma rację. Jak zwykle. - Mam nadzieję, że nie powiedziałaś Sammy’emu, dlaczego śledzimy Mattisa. Emma uniosła brew, urażona. - Niczego mu nie powiedziałam. Tylko żeby śledził Billy’ego, jeśli go zgubimy, i zobaczył, czy nie będzie z kimś rozmawiał. DeMarco znów mruknął. Jechali w milczeniu przez kilka minut, zanim znowu się odezwał: - Może powinniśmy zjechać z autostrady i spróbować go odnaleźć. - Nie bądź głupi. Skoczymy gdzieś na kawę, a potem podjedziemy pod biuro Billy’ego. W końcu się tam zjawi, a Sammy na pewno będzie tuż za nim. O ósmej trzydzieści Billy rzeczywiście wjechał na parking; zamknął samochód i wolnym krokiem ruszył do budynku Secret Service. Wzrok miał cały czas utkwiony w chodniku. W pewnym momencie potrząsnął głową, jakby rozmawiał sam ze sobą. Nie zobaczył Emmy i DeMarca, którzy stanęli w głębi parkingu, chociaż zauważyłby ich, gdyby choć raz spojrzał do góry. Kiedy wszedł do budynku, wysiedli z auta. - To gdzie jest ten twój Sammy? - spytał DeMarco. Emma zignorowała pytanie i nadal rozglądała się po parkingu. Kiedy po paru minutach wciąż nie zobaczyła Sammy’ego, powiedziała: - Może Billy spotkał się z kimś i Sammy postanowił śledzić tego drugiego? - Na pewno - burknął DeMarco. Mattis, po tylu specjalistycznych szkoleniach, prawdopodobnie zgubił Sammy’ego pięć minut po zjechaniu z autostrady. Dwadzieścia minut później Emma podniosła rękę i zamachała do drobnego mężczyzny, który szedł w ich kierunku. Sammy Wix ważył najwyżej pięćdziesiąt kilo i miał wzrost dżokeja. Jego twarz z długim nosem była pomarszczona i ogorzała; wyglądał jak troll uprawiający kult Słońca. Miał też uścisk dłoni, który sprawił, że DeMarco skrzywił się z bólu. - Co porabiał nasz Billy? - zapytała Emma. Sammy mówił twardym nowojorskim dialektem, niemiłosiernie kalecząc angielszczyznę. - Gościu zjechał z autostrady i zaczął krążyć, jakby się upewniał, że nikt go nie śledzi. Potem zatrzymał się przed sklepem całodobowym i zadzwonił do kogoś z automatu. W sklepie są dwie budki, jedna przy drugiej, więc skoro gościu nie kuma, kto ja taki, stanąłem se w drugiej budce i słucham, co nawija. Sammy przerwał i się uśmiechnął. Był to uśmiech, który mówił, że ludzie nie doceniają Sammy’ego Wiksa, a on chętnie to wykorzystuje. - Wcisnął mnóstwo klawiszy, jakby dzwonił na kartę poza miasto. - Zapisał pan numer budki, z której dzwonił? - spytał DeMarco. Sammy popatrzył na niego po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy. DeMarco nie budził w nim sympatii. Przypominał mu chłopaków z sąsiedztwa, chłopaków, którzy tłukli go na kwaśne jabłko, gdy był dzieciakiem. - Jasne - odparł i znów się uśmiechnął. Razem z godziną rozpoczęcia rozmowy i czasem jej trwania. - Spojrzał na Emmę. - W każdym razie strasznie się czymś przejął. Mówił: „Wujku Maksie, coś jest nie tak, coś się dzieje”. A potem, zanim zdążył powiedzieć coś więcej, ten facio po drugiej stronie, ten wujek Max, wydarł na niego mordę tak, że chłopak odsunął słuchawką od ucha. Potem zaczął przepraszać: „Przepraszam, przepraszam, wujku Maksie”. Powtórzył to chyba z dziesięć razy i wreszcie mówi: „Nie, dzwonię z budki”, a potem: „Zadzwonię do Dale’a” i znowu zaczął przepraszać, i potem odłożył słuchawkę. Sammy zawiesił głos, jakby skończył relację. - To gdzie się podziewał po tym telefonie? - spytał DeMarco. - Spóźnił się do pracy prawie godzinę. - Właśnie miałem wam powiedzieć. - Znów ten uśmieszek. - No więc facet odwiesił słuchawkę i wystukał kolejny numer. Ktoś odebrał. Billy mówił mu „Dale” i powiedział, że muszą porozmawiać. Wtedy ten drugi, ten Dale, nawijał przez kilka minut, a potem Billy się rozłączył. Sammy znów zawiesił głos, ale tym razem DeMarco czekał. Nie da się przyłapać po raz drugi. - Potem wsiadł do wozu, pojechał do Waszyngtonu, zaparkował koło uniwersytetu i stanął przy samochodzie. Parę minut później zjawia się ten drugi facio, niedobudzony, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Podchodzi do Billy’ego i Billy zaczyna gadać i wymachiwać łapami, jakby strasznie się czymś przejmował. Nie słyszałem, co nawijał, bo musiałem siedzieć w samochodzie. Stanąłem na drugim końcu ulicy, blokując innym wyjazd, więc nie mogłem się ruszyć. W tym pieprzonym mieście nigdy nie można znaleźć miejsca do parkowania. W każdym razie ten drugi facet go spoliczkował. - Spoliczkował? - zdumiał się DeMarco. - Tak. Walnął go w gębę, ale nie pięścią, tylko otwartą dłonią. Tak, jakby chciał przywołać go do porządku. Potem zaczął coś mówić do Billy’ego i objął go, jakby próbował poprawić mu humor albo uspokoić. Billy pokiwał głową, wysmarkał nos, jakby przedtem płakał, i wreszcie wsiadł do samochodu i odjechał. - Ciekawe, kim był ten drugi facet - powiedział DeMarco do Emmy. Emma popatrzyła na Sammy’ego. Ten znowu uśmiechnął się półgębkiem. - Jak tylko Billy się zwinął, zaparkowałem wózek na jego miejscu i ruszyłem na piechtę za tym gościem, z którym gadał. Facet poszedł do kamienicy zaraz za rogiem, przy Dziewiętnastej ulicy. Sprawdziłem nazwiska lokatorów na skrzynkach pocztowych. Tylko przy jednym nazwisku jest inicjał „D”. U niejakiego D. Estepa. Rozdział 17 DeMarco zadzwonił do Alice, podał jej numer budki, z której rozmawiał Billy, i powiedział, żeby zaczęła stukać w klawiaturę. Chciał się dowiedzieć, kim jest wujek Max. Odparła, że będzie mogła zdobyć informacje, o które prosił, najwcześniej za kilka godzin. - Alice - powiedział - przecież wiem, że to robota na dziesięć minut. Postaraj się, zależy mi na czasie. - Właśnie miałam wyjść do lekarza. Ostatnio mam bóle w piersi. Myślę, że to serce. - Przecież ty nie masz serca. To pewnie niestrawność. Idź do lekarza jutro. - Nie zamierzam ryzykować dla ciebie zawału! - oburzyła się. - Wiesz, co jest gorsze od zawału? - zapytał. Ta kobieta naprawdę potrafiła go wkurzyć. - Co? - Śmierć głodowa, a właśnie to ci grozi, bo co tydzień topisz forsę w kasynie. Potrzebujesz czeków, które ci wysyłam. Jeśli przestaniesz wywiązywać się ze zobowiązań, zakręcę kurek z gotówką, a wtedy będziesz musiała się żywić psim żarciem. - Słuchaj, gruboskórny kutasie. Idę do lekarza. Wrócę za parę godzin i wtedy namierzę tę rozmowę, chyba że zamkną mnie w szpitalu. To rzekłszy, Alice trzasnęła słuchawką. D. Estep mieszkał w dwupiętrowej kamienicy podzielonej na dwanaście mieszkań. DeMarco zadzwonił domofonem do dozorcy. Powitało go potężne beknięcie, a potem: „Taaa?” Dozorca? - Taaa. - Muszę z panem porozmawiać. Proszę mnie wpuścić. - Nie wpuszczam domokrążców. Spadaj pan! - Nie jestem domokrążcą. Jestem detektywem z agencji rządowej. Jeśli mnie pan nie wpuści, zmienię pańskie życie w koszmar. - Moje życie już jest koszmarem, dupku odparł dozorca, ale nim DeMarco zdążył zagrozić, że dołoży mu kolejnych udręk, zabzyczał otwierany zamek. Dozorca okazał się jednym z tych cudów natury obdarzonych olbrzymim brzuchem i wąskimi pośladkami. Miał na sobie za ciasny zielony T-shirt i opadające dżinsy, tak że z przodu prezentował imponujące zwały tłuszczu, a z tyłu na wpół odsłonięty zadek. Wcisnął się w fotel i podniósł budweisera, który stał na stoliku obok. Na podłodze przy fotelu walały się trzy puste puszki. Kiedy się napił, jego oczy powędrowały w stronę telewizora, w którym leciała opera mydlana. Zachowywał się, jakby zapomniał o obecności DeMarca. W zapyziałym mieszkaniu mieszał się smród dymu, przetrawionego piwa i gwałtownie wydalanych gazów żołądkowych. DeMarco podszedł do telewizora i wyłączył zasilanie. - Ej! Co pan robisz? Oglądałem to. DeMarco rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby usiąść; w końcu uznał, że jego rachunek z pralni będzie znacznie niższy, jeśli postoi. - Chcę z panem porozmawiać - powiedział - i chcę, żeby poświęcił mi pan całą uwagę. - No to mów pan, tylko szybko. To mój ulubiony serial. - Pod numerem 2B ma pan lokatora o nazwisku Estep. Co pan o nim wie? - A co panu do tego? - Prowadzę śledztwo w jego sprawie. - Ale czy to nie jest naruszenie jego prywatności, praw obywatelskich albo czegoś takiego? - Na razie naruszam tylko jego prywatność. Mam naruszyć także pańską? Założę się, że dostaje pan kilka „napiwków” na święta, a może ma pan inną pracę, za gotówkę. Założę się, że nie zgłasza pan do urzędu skarbowego wszystkich dochodów. Mam rację? - Dobra, dobra. Kumam, o co chodzi. Co chcesz pan wiedzieć? I tak nigdy go nie lubiłem, buraka jednego. - Buraka? - Gość jest z Południa. Tak skubaniec zaciąga, że nóż się w kieszeni otwiera. - Ma go pan w kartotece? Musiał złożyć jakieś papiery, kiedy wynajmował mieszkanie. - Taaa, zara przyniosę. Z ciężkim sapnięciem podniósł się z fotela, podciągnął spodnie, które natychmiast opadły, i wolnym krokiem podszedł do poobijanej oliwkowozielonej kartoteki. Chwilę grzebał w szufladach i wreszcie wyciągnął pojedynczą pogniecioną kartkę. Była to standardowa umowa najmu, która identyfikowała lokatora mieszkania 2B jako Dale’a Estepa, a jako jego poprzednie miejsce zamieszkania podawała adres w Folkston w stanie Georgia. DeMarco nie miał pojęcia, gdzie jest Folkston. Przepisał adres i numer ubezpieczenia Estepa. Umowa określała okres wynajmu na trzy miesiące, płatne z góry plus pięćsetdolarowy depozyt za potencjalne szkody. - Czy wynajem na trzy miesiące nie jest nietypowy? - spytał DeMarco. - Jest, ale facet powiedział, że mogę zatrzymać depozyt, kiedy się wyprowadzi. - Co takiego robi, że potrzebuje mieszkania tylko na trzy miesiące? - Cholera wie. Kiedy go zapytałem, powiedział, żebym nie wtrącał nosa w nie swoje sprawy. - A jak się panu wydaje? Co robi? Dozorca wzruszył ramionami; T-shirt podjechał do góry. - Nie wiem - odparł. - Wychodzi i wraca o różnych porach, czasami nie ma go parę dni z rzędu. - Mieszka sam? - Tak. Kilka razy przyprowadził jakieś laski, za każdym razem inną. Większość wyglądała na dziwki. - A zapraszał jakiegoś mężczyznę? - To znaczy, czy jest pedziem? - Nie, chodzi mi o to, czy ktoś, kto jest jego częstym gościem? Dozorca zmarszczył brwi, jakby DeMarco kazał mu zdefiniować grawitację. Wreszcie powiedział: Widziałem takiego jednego, może ze trzy razy. Nie wiem, jak się nazywa. Blondas. Krótkie włosy jak u żołnierza. Młody. Schludny. Czy Estep ma tu samochód? - Tak. Wiśniową corvettę. Z rejestracją z Georgii, ale nie taką zwykłą, tylko, wiesz pan, z takim bajeranckim napisem „ALIGATOR”. DeMarco zagroził dozorcy poważnymi konsekwencjami prawnymi, jeśli ten powie Estepowi o jego wizycie, a potem pojechał do biura. Na automatycznej sekretarce czekała wiadomość od cierpiącej na serce Alice: - Facet, do którego dzwonił, to niejaki Maxwell Taylor z Folkston w Georgii. - Podała DeMarcowi adres Taylora, zawiesiła głos i dodała: Wiem, że cię to nie obchodzi, ale lekarz powiedział, że moje serce jest w porządku. Niestrawność, tak jak podejrzewał. Potem DeMarco zadzwonił do Emmy. Podyktował jej adresy Maxwella Taylora i Dale’a Estepa, numer ubezpieczenia Estepa i napis na tablicach corvetty, a potem poprosił, żeby z pomocą swoich znajomych spróbowała dowiedzieć się o obu mężczyznach czegoś więcej. Resztę przedpołudnia spędził, próbując dowiedzieć się czegoś o Maxwellu Taylorze na własną rękę. Sammy Wix powiedział, że Billy mówił do niego „wujku”, ale w aktach Billy’ego nie było wzmianki o żadnym krewnym nazwiskiem Taylor. Na podstawie akt z działu kadr trudno było rozstrzygnąć tę kwestię, bo przepisy wymagały od urzędnika państwowego podania tylko członków najbliższej rodziny oraz krewnych zatrudnionych w instytucjach rządowych - niezawodna metoda Wuja Sama, aby kontrolować nepotyzm. Przeglądając akta Billy’ego, DeMarco zauważył coś, co wcześniej uniknęło jego uwadze. W polu formularza, gdzie należało podać imię ojca, widniał skrót „ND”. O ile niepokalane poczęcia nie wróciły do mody, zwrot „nie dotyczy” wydawał się nie na miejscu. Secret Service przeprowadzało szczegółowe wywiady środowiskowe na temat swoich pracowników, więc brak informacji o ojcu powinien wzbudzić zainteresowanie. Z drugiej strony, chodziło o instytucję państwową - organizację na miarę ludzi wielkich, ale niekoniecznie sumiennych. Skoro akta nie okazały się pomocne, DeMarco zadzwonił do liceum Billy’ego. Rozmawiał z wicedyrektorką, kobietą o głosie siostry Andy’ego Griffitha. Przybrał południowy akcent i przedstawił się jako dziennikarz z Atlanty. Powiedział, że jego wolno myślący redaktor skojarzył, że jeden z synów dobrej starej Georgii ochraniał prezydenta w dniu, gdy jakiś cholerny Jankes próbował go zastrzelić. Spytał, czy w szkole znajdzie się ktoś, kto pamięta dzielnego agenta. Wicedyrektorką była zachwycona. Powiedziała, że znała Billy’ego osobiście, bo pracuje w szkole, odkąd nauka czytania stała się w Georgii obowiązkowa. Poprosiła DeMarca, aby poczekał, znalazła starą księgą roczną, a potem odczytała listę osiągnięć Billy’ego, na które składało się głównie uczestnictwo we wszelkich zawodach sportowych, w których używa się piłki. O osiągnięciach w nauce nie wspominano. Po jakimś czasie DeMarcowi udało się skierować rozmowę na temat rodziny Billy’ego i zapytał, co pani wicedyrektor mogłaby mu opowiedzieć o rodzicach bohaterskiego ucznia. Nastąpiła długa cisza, a gdy kobieta wreszcie się odezwała, z jej głosu wyparowała typowo południowa wylewność. Zasugerowała, żeby porozmawiał z Billym osobiście, jeśli chce się dowiedzieć o jego matuli i tatulu. Naprawdę powiedziała „matuli” i „tatulu”. Było jasne, że wiedziała więcej, ale wolała zachować to dla siebie. Ostatnie pytanie DeMarca - czy zna ulubionego wujka Billy’ego, Maksa Taylora - sprawiło, że drzwi szkoły zatrzasnęły się przed nim. Został poinformowany lodowatym tonem, że udzielanie jakichkolwiek informacji o byłych uczniach jest niezgodne z przepisami i wszystkie dalsze pytania musi przedłożyć na piśmie w kuratorium hrabstwa. DeMarco podziękował pani wicedyrektor i odłożył słuchawkę. Trafił w czuły punkt, gdy zapytał o rodzinę Billy’ego, ale nie miał pojęcia dlaczego. Clyde’s w Georgetown - jak głosiła mosiężna tabliczka przy frontowych drzwiach - powstał w XIX wieku. Wnętrze sprawiało wrażenie zaprojektowanego przez schizofrenika: bar w głębi obsługiwał kibiców, racząc ich telewizyjnymi transmisjami rozmaitych zawodów, a bar z przodu przeznaczono dla klientów z zadęciem snobistycznym, zapewniając im muzykę jazzową, która sączyła się z niewidocznych głośników. Między barami rozciągał się las paproci, których liście zwisały nad stolikami przykrytymi obrusami w białoniebieską kratkę. DeMarco usiadł przy rozchybotanym stoliku niedaleko baru z muzyką jazzową. Czekał na Emmę. Kelnerka, ładna dziewczyna o intensywnie niebieskich oczach, spytała, czego się napije. Najchętniej zamówiłby coś słodkiego, na przykład pina coladę, ale już wyobrażał sobie kpiącą minę kelnerki. Poprosił więc o martini z wódką, a gdy dziewczyna przyniosła mu drinka, który smakował jak zmrożona benzyna, stwierdził, że czasami za bycie prawdziwym mężczyzną płaci się zbyt wysoką cenę. Spojrzał na zegarek; Emma się spóźniała, co nie było w jej stylu. Znów łyknął drinka i skrzywił się z niesmakiem. Może kiedy przyjdzie Emma, namówi ją, żeby wzięła pina coladę, a potem zamienią się szklankami. Odwrócił się, żeby zerknąć na drzwi, i napotkał spojrzenie kobiety siedzącej przy barze. Miała ciemne włosy, oliwkową cerę i bardzo zgrabną figurę. Posłała mu zachęcający uśmiech. Nie uśmiech w stylu „chodź tu, mój ogierze”, ale raczej „witaj, nieznajomy”. A może jednak ten pierwszy. Zjawiła się Emma. Podeszła do stolika i czekała, aż DeMarco wstanie i odsunie jej krzesło. Czasami robiła takie rzeczy. - Co pani podać? zapytała ją kelnerka. - Sama nie wiem - odparła Emma. A potem, nim DeMarco zdążył ją powstrzymać, wskazała martini: - Proszę to samo. Kiedy kelnerka przyniosła drinka, Emma upiła spory łyk i powiedziała: - Ten Estep jest strażnikiem w parku narodowym. DeMarco wciąż wpatrywał się w ciemnowłosą kobietę przy barze. Emma podążyła za jego wzrokiem i jej usta zacisnęły się z irytacji. - Joe, słyszałeś, co powiedziałam? Estep jest strażnikiem w parku narodowym. - Strażnikiem w parku? - Tak. Opiekuje się bagnami Okefenokee w Georgii. - Okefenokee? - Czy muszę powtarzać wszystko dwa razy? - Przepraszam - zreflektował się DeMarco. - Dlaczego, do cholery, jakiś strażnik wali Billy’ego po gębie? - Znów spojrzał na szatynkę przy barze. Właśnie dołączyła do niej druga kobieta, obładowana torbami, jakby wracała z maratonu po sklepach. Uściskały się jak dobre przyjaciółki. Cholera, pomyślał DeMarco. Miał nadzieję, że szatynka jest sama. - Nie wiem - powiedziała Emma - ale Estep nie jest zwykłym leśniczym. Walczył w Wietnamie i dwa razy został odznaczony za odwagę, ale potem wyrzucono go z wojska. - Dlaczego? - Nie wiem. Na początku lat osiemdziesiątych aresztowali go za przewóz hurtowych ilości marihuany z jednego stanu do drugiego. Dostał wyrok w zawieszeniu ze względu na wojenną przeszłość. - Powiedziałaś, że dostał zwolnienie dyscyplinarne. - Powiedziałam też, że dostał ordery. Może sędzia w młodości uniknął poboru, miał wyrzuty sumienia i okazał Estepowi wyrozumiałość. Wiem tylko tyle, ile dowiedziałam się od znajomego z DEA. - To wszystko? - Tak. Tylko jedno aresztowanie ponad dwadzieścia lat temu. - A co z Maksem Taylorem? - Nic - odparła Emma. - Nigdy nie wszedł w konflikt z prawem. DeMarco patrzył, jak ciemnowłosa kobieta mówi coś do koleżanki. Po chwili obie spojrzały w jego stronę i szatynka znów się uśmiechnęła. Zdecydowanie w stylu „chodź tu, mój ogierze”. - Na litość boską, Joe - powiedziała Emma. - Czemu po prostu nie podejdziesz i nie powiesz: „Cześć, jestem Joe DeMarco i gapię się na ciebie, bo wyglądasz jak moja była żona. Czy też jesteś suką?” - Ona wcale nie wygląda jak... - Jasne, że wygląda. Ta sama cera, ten sam kształtny tyłeczek i te same duże cycki. Kiedy wreszcie zapomnisz o tej babie? - DeMarco tylko wzruszył ramionami. - Z iloma kobietami cię umawiałam, Joe? - DeMarco nie odpowiedział. - Z trzema - odpowiedziała sobie Emma. Wszystkie były urocze i miały zalety, których nie posiadała twoja żona: poczucie humoru, wrażliwość, inteligencję. I wszystkim, Bóg jeden wie dlaczego, przypadłeś do gustu. Ale do żadnej nie oddzwoniłeś. Wiedział, że Emma ma rację. Jego żona była próżna, złośliwa i niezbyt bystra - i zdradzała go z jego własnym kuzynem, który pracował jako bukmacher dla mafii Taliaferra. Mówiła mu, że leci do Nowego Jorku odwiedzić matkę, a potem jechała z kochankiem do Atlantic City. Ale była też najbardziej zmysłową kobietą, jaką kiedykolwiek poznał. Zakochał się w niej, kiedy miał szesnaście lat, a ona czternaście. Była jego pierwszą pod każdym względem: pierwszą, z którą trzymał się za ręce; pierwszą, którą pocałował; pierwszą, z którą się kochał. Chciał powiedzieć Emmie, że miłość nie ma nic wspólnego z rozsądkiem, ale przerabiali ten temat już wcześniej. A biorąc pod uwagę jej nastrój, pokroiłaby jego serce na cienkie plasterki. - Musisz zapomnieć o żonie i zacząć znowu żyć - powiedziała Emma. - Kup jakieś meble, zakręć się koło jakiejś dziewczyny i przestań być takim odludkiem. - Masz rację - przyznał DeMarco. Szatynka za barem naprawdę wyglądała jak jego była. Co twoim zdaniem powinienem zrobić? - Chodzi ci o twoje życie czy o sprawę? - O sprawę. - Nie wiem. Emma rzadko mówiła „nie wiem”. Chwilę siedziała zamyślona, wodząc czubkiem palca po brzegu szklanki. - Dziś wieczorem wyjeżdżam z miasta. Wrócę jutro albo po jutrze. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń do Mike’a. - Czy to ma coś wspólnego z dziewczyną, którą poznałem wczoraj w twoim domu? Z Julie? - Tak. - Czy to twoja córka? - Tak - odparła po chwili. Nie mógł zapytać, jak to się stało, że Emma ma córkę. Zamiast tego powiedział: - Jak mogę ci pomóc? Wzięła łyk martini i popatrzyła na niego znad szklanki. - Moja córka jest wspaniałą młodą kobietą, ale nie ma szczęścia do mężczyzn. Dwa lata temu związała się z żonatym facetem. W końcu zmądrzała i postanowiła z nim zerwać, ale on nie chce odpuścić. Ma obsesję na jej punkcie. Przez ostatnie pół roku bez przerwy ją nęka. Wysyłał e- maile. Dzwonił o północy do domu. Wynajął ludzi, żeby ją śledzili i założył podsłuch na jej telefonie. Otwierał jej listy. Miesiąc temu przepędził mężczyznę, z którym się spotykała, a przed tygodniem spowodował, że straciła pracę. Dlatego przyjechała do domu. Facet rujnuje jej życie. - Trzeba powiedzieć o tym jego żonie. - Julie już to zrobiła. Kobieta jest zahukana i od lat toleruje romanse męża. I strasznie się go boi. Pewnie bydlak ją bije. - A policja? - Nic tu nie pomoże. Ten facet to prokurator okręgowy w jednym z największych miast Zachodu. Bardzo bogaty i ma rozległe kontakty. Przyjaźni się z gubernatorem, a jeden z senatorów jest jego wujem... - Co zamierzasz zrobić? - spytał DeMarco. - Chyba będę musiała go zabić odparła Emma. Rozdział 18 Emerytowany pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych Byron Moore miał metr siedemdziesiąt wzrostu, szczupłą sylwetkę i okulary w rogowych oprawkach. Ciemne, krótko obcięte po bokach włosy zaczesywał do przodu, żeby ukryć początki łysiny. Miał też niewielki garb i utykał - obie te wady były skutkiem ran odniesionych w Wietnamie. Jego widok zawsze przywodził DeMarcowi na myśl Ryszarda III. Poznał Moore’a przed pięcioma laty. Przewodniczący dostał cynk, że asystent jednego z jego politycznych rywali wykorzystuje kontakty w Pentagonie do zdobywania zastrzeżonych informacji o kontraktach zbrojeniowych. Człowiek z Pentagonu dowiadywał się, której firmie należał się następny kontrakt z armią, a asystent kongresmana czym prędzej kupował akcje danego przedsiębiorstwa dla siebie i swojej kohorty. Przewodniczący był prawdopodobnie zazdrosny, że sam nie wpadł na ten pomysł. Podczas śledztwa DeMarco popełnił błąd, dochodząc do wniosku, że człowiekiem w Pentagonie jest Byron Moore. Gdy pewnej nocy śledził Moore’a, ten doskoczył do niego, chwytem dżudo trzasnął nim o ziemię i zagroził, że jednym palcem zmiażdży mu tchawicę. Wypowiedział tę groźbę z uśmiechem na ustach. Mimo że DeMarco był dziesięć centymetrów wyższy i dwadzieścia kilo cięższy, nie miał najmniejszych wątpliwości, że pułkownik jest w stanie ją spełnić. Moore powiedział w końcu, że rozpracowuje tę samą sprawę z ramienia wojska. Powiedział też, że DeMarco jest na fałszywym tropie, a potem wskazał mu rzeczywistego winowajcę. Pierwsze spotkanie z Byronem Moore’em było dla DeMarca prawdziwą lekcją pokory. Moore był piekielnie dobrym żołnierzem: służył w Zielonych Beretach, trzykrotnie wyjeżdżał na wojnę w Wietnamie i był mistrzem w walce wręcz. Zmuszono go do przejścia w stan spoczynku dwa lata temu, gdy został pominięty przy awansie na generała. Kiedy DeMarco zapytał, dlaczego go nie awansowali, Moore posłał mu chytry uśmieszek i powiedział, że to oczywiste: amerykańska armia nie robi generałów z małych garbusów to szkodzi jej wizerunkowi. Moore mieszkał samotnie w niedużym mieszkanku z oknami wychodzącymi na Narodowy Cmentarz w Arlington. W niekończących się rzędach białych nagrobków było niezaprzeczalne, surowe piękno, ale DeMarco wolałby nie oglądać tego widoku dzień w dzień. Mieszkanie emerytowanego pułkownika było pełne zdjęć przyjaciół w mundurach i pamiątek z kampanii, o których Pentagon miał wkrótce zapomnieć. Na stoliku przy ścianie, niemal schowane za innymi fotografiami, stało zdjęcie młodego Byrona Moore’a: opalonego, z odsłoniętym torsem, o prostych plecach i imponującej muskulaturze. Trzymał karabin M-16 i mrużył oczy przed palącym azjatyckim słońcem. Stało tam również jego zdjęcie z uroczystości zakończenia służby. Był ubrany w galowy mundur, z orderami na piersi i szablą przy boku. Gorzki uśmiech na jego twarzy był równie krzywy co jego kręgosłup. Wojsko było jego życiem i miłością i Byron Moore tęsknił za nim całym sercem. Rozmawiając z DeMarkiem, wyglądał przez okno na białe groby i Joe pomyślał, że gdy jest sam - czyli prawie zawsze - spogląda smętnie na cmentarz i nie może się doczekać dnia, kiedy na jednej z płyt wyryją jego nazwisko. - Mam nadzieję, że nie zalazłeś temu Estepowi za skórę, Joe - powiedział Moore. - Jeszcze nie - odparł DeMarco. - A co? Straszny z niego typ? - To szajbus. Poszedł do wojska zaraz po ukończeniu liceum. Zgłosił się na ochotnika. Był świetnym strzelcem, więc używali go głównie do dalekiego zwiadu. Wysyłali go samego na trzy, cztery dni, żeby rozpoznał teren. Jeśli kogoś zobaczył, to strzelał. - I to jest ta szajba? - Nie, na tym polegała część jego zadania. Ale zabijanie sprawiało mu trochę za dużą przyjemność. Słyszałeś o facetach, którzy robili sobie w Wietnamie naszyjniki z obciętych uszu? DeMarco przytaknął. - Estep był prawdziwym kolekcjonerem. - I dlatego dostał dyscyplinarkę? Moore pokręcił głową. Do samotnego zwiadu w dżungli trzeba było szczególnego typu ludzi. Jeśli znalazło się kogoś, kto miał do tego dość ikry, przymykało się oko na ekscentryczne zachowania. - Zawiesił na chwilę głos. DeMarco wyczuł, że myśli o sobie, a nie o Dale’u Estepie, i zaczął się zastanawiać, na czym polegał ekscentryzm pułkownika. Moore podszedł do biurka i podniósł granat, którego używał jako przycisku do papieru. DeMarco domyślił się, że granat wciąż działa, nie jest wyłącznie nieszkodliwym suwenirem. Ściskając granat niczym kauczukową piłeczkę do ćwiczenia nadgarstka, Moore powiedział: - Pewnego dnia Estep patrolował z oddziałem teren. Doszli na skraj pola ryżowego, na którym pracowało siedmiu Wietnamczyków, w tym cztery kobiety. Dowodzący podporucznik chciał przejść przez pole, ale nie wiedział, czy Wietnamczycy są przyjaźni czy pomagają komuchom. Kazał więc swoim ludziom rozejść się na boki, ukryć i obserwować. W pewnym momencie jeden z Wietnamczyków, nieszkodliwy staruszek, przestał pracować i oddalił się od pozostałych, żeby się załatwić. Ściąga portki, przysiada nad rowem, gdy nagle rozlega się strzał. Staruszek podskakuje z krzykiem i wlepia wzrok w miejsce, gdzie przed chwilą miał jądra. - DeMarco wzdrygnął się mimowolnie. - I wtedy Estep powystrzelał ich wszystkich, zanim zdążyli pomyśleć o ucieczce. Ani razu nie chybił. Siedem strzałów, siedem trupów, i to szybciej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Podporucznik dostał szału. Zaczął wrzeszczeć, żeby wstrzymać ogień, jakby zabijano mu krewnych. Tak naprawdę żółtki gówno go obchodziły, myślał o swoim awansie. Za każdym razem, gdy martwe ciało padało na ziemię, widział, jak jego kariera wali się w gruzy. Później Estep utrzymywał, że nie słyszał rozkazu wstrzymania ognia, tylko komendę, której nie słyszał nikt inny, żeby otworzyć ogień. - I dlatego go zwolnili. - Tak, ale w papierach napisali, że za „powtarzające się przypadki niesubordynacji”. Nie ma żadnych dokumentów, które opisywałyby, co się stało na tamtym polu ryżowym. - Pułkownik podrzucił granat do góry i złapał go lewą ręką. Mrugnął do DeMarca i dodał: - Dzisiaj ten podporucznik jest dwugwiazdkowym generałem. - Skoro nie ma żadnych dokumentów, to skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał DeMarco. Moore tylko na niego popatrzył. Głupie pytanie. - Facet, który znał Estepa w tamtych czasach - powiedział pułkownik twierdził, że był najlepszym strzelcem, jakiego kiedykolwiek widział. Mówił też, że Estep po prostu uwielbia zabijać. Ludzi, małpy, ptaki, wszystko, co się rusza. Strzelanie i zabijanie rajcowało go bardziej niż bejsbol i walenie konia. Przypomniawszy sobie norę w zboczu urwiska, DeMarco zapytał: - Myślisz, że facet o jego umiejętnościach potrafiłby się dobrze ukryć? Nawet na parę dni, w miejscu, gdzie ciągle kręcą się ludzie? Moore parsknął śmiechem. - Dobrze?! Pozwól, że opowiem ci pewną historię, Joe. Przed moim pierwszym wyjazdem do Wietnamu zrobili naszemu oddziałowi ćwiczenia. Chodziło o to, żebyśmy znaleźli żołnierzy innego oddziału, którzy ukryli się na otwartym polu, zanim oni zdążą nas powystrzelać kulkami z farbą. Ten drugi oddział został wyszkolony dokładnie tak jak Estep, do dalekiego zwiadu. Pole było szerokie na kilometr i długie na pięć i praktycznie nie było gdzie się schować. Moi chłopcy byli całkiem dobrzy. Znaleźliśmy trzech z tamtych. Kiedy staliśmy na polu, rozglądając się w poszukiwaniu czwartego, ni stąd, ni zowąd wszyscy zarobiliśmy kulką farby w tył głowy. Bolało jak wszyscy diabli, słowo daję. W każdym razie musieliśmy wcześniej przejść tuż nad tym czwartym i nikt z nas go nie zauważył. Kiedy się odwróciłem, żeby zobaczyć, kto strzelał, wciąż nie mogłem go dostrzec. Dopiero po chwili ziemia rozstąpiła się i wyskoczył z niej ten chłopak w panterce. Uśmiechał się od ucha do ucha, chociaż pół gęby miał w wybroczynach, a oko tak spuchnięte, że nie mógł go otworzyć. Jakiś kurewski robal gryzł go raz za razem przez cały czas, gdy przeszukiwaliśmy pole, a chłopak nawet nie drgnął. - Moore znów przerzucił granat z ręki do ręki. - Czy Estep mógłby się ukrywać przez parę dni? Kurde, Joe, taki facet jak on mógłby przez tydzień siedzieć w twojej muszli klozetowej, a ty w ogóle byś go nie zauważył. Rozdział 19 Emma widziała zdjęcie Paula Masona na stronie internetowej, więc była pewna, że mężczyzna idący w stronę czarnego lexusa to on. Był wysokim przystojnym brunetem o opaleniznie golfisty i oczach, które błyszczały, kiedy się uśmiechał. Miał na sobie szary dwurzędowy garnitur, błękitną koszulę z białym kołnierzykiem i brązowy krawat. Szedł, pogwizdując i potrząsając kluczykami do samochodu w rytm melodii. Wydawał się bardzo zadowolony ze świata i miejsca, które w nim zajmował. Emma nosiła krótką rudą perukę i duże ciemne okulary. Była ubrana w dżinsy, bluzę uniwersytetu w Newadzie i traperki. Podeszła do Masona, tak odmierzając kroki, że znalazła się koło niego dokładnie wtedy, gdy stanął przy lexusie. Przepraszam - powiedziała czy pan Paul Mason, prokurator okręgowy? Mason uśmiechnął się, ukazując lśniące bielą zęby. - Tak, to ja - odparł. Chciał jak najszybciej pojechać do klubu, gdzie umówił się na drinka ze swoim brokerem, ale nic go przecież nie kosztowało być miłym dla potencjalnego wyborcy. A kobieta była atrakcyjna, choć trochę za stara, co dostrzegł, przyglądając się jej bliżej. - Chciałam się tylko upewnić - powiedziała Emma, po czym machnęła kijem, który trzymała schowany za nogą, i złamała doskonały nos Paula Masona. Mason zatoczył się od siły uderzenia, a Emma ponownie machnęła pałką, waląc go w podstawę czaszki. Gdy padł nieprzytomny na ziemię, podniosła kluczyki, które upuścił na betonową posadzkę, i otworzyła bagażnik lexusa. Po chwili do Emmy dołączyła druga kobieta i pomogła jej umieścić Masona w środku. Mason powoli odzyskiwał przytomność. Leżał na plecach, nie był związany, ale miał tak mało miejsca, że ledwo mógł się ruszyć. Uniósł rękę i poczuł nad sobą twardą, gładką powierzchnię, zaledwie dziesięć centymetrów od twarzy. Był w czymś w rodzaju kontenera, a powietrze pachniało stęchlizną, wilgocią i... ziemią. Nagle zdał sobie sprawę, że znajduje się w trumnie, pod ziemią. Zaczął krzyczeć i walić pięściami w wieko. Nagle wydało mu się, że słyszy głos, który kazał mu się uspokoić. Umilkł, z trudem panując nad paniką, i zauważył, że ma słuchawkę w lewym uchu i że to z niej wydobywa się głos. - Teraz lepiej - usłyszał. Rozpoznał głos rudowłosej kobiety, która pobiła go na podziemnym parkingu. - Co, do kurwy nędzy, robisz?! - wrzasnął. - Kim jesteś? Wypuść mnie stąd! - Coś nie tak, panie Mason? Ma pan klaustrofobię? Wiedziała, że ma; Emma przebadała go bardzo dokładnie. - Cholera, wypuść mnie stąd, do kurwy nędzy! - Panie Mason, powietrze, którym pan właśnie oddycha, pochodzi z przewodu o średnicy dwóch centymetrów umieszczonego nad pańską głową. Proszę spojrzeć w górę. Zapalę światło, żeby mógł go pan zobaczyć. Emma poświeciła małą latarką w dół przewodu. Widziała oczy Masona; były ogromne, gotowe wyskoczyć z orbit. - Przewód wentylacyjny jest teraz otwarty, panie Mason, ale jeśli będzie pan niegrzeczny, zatkam go. - Nie! - krzyknął Mason. - Zapas powietrza skończy się dokładnie za kwadrans. Pomówimy znowu za szesnaście minut. - Nie! - krzyknął znowu Mason. Z przerażeniem patrzył, jak światło znika, po czym usłyszał odgłos korka wpychanego w otwór przewodu wentylacyjnego. Przez następnych parę minut krzyczał, tłukł pięściami w wieko trumny i kopał. Głos w słuchawce powiedział: - Zużywa pan tlen zbyt szybko, panie Mason. Nie sądzę, aby starczyło go na piętnaście minut. Może trzynaście albo czternaście. Potrafi pan wstrzymać oddech na trzy minuty? Nie pali pan, prawda? Emma wiedziała, że pali. Kiedy Mason leżał w ciemnościach, starając się nie oddychać, obserwowała go uważnie. Nad jego głową umieszczona była mała kamera wziernikowa z ćwierćcalowym obiektywem. Wyłączyła mikrofon, przez który porozumiewała się z Masonem, i powiedziała do przyjaciółki: - Dobra robota, Sam. Emma i Samantha siedziały na plastikowych krzesłach ogrodowych w wynajętym garażu pięć kilometrów od biura Masona. Trumna leżała na podłodze pod ich stopami, ziemisty zapach, który Mason poczuł po przebudzeniu, pochodził z kopca kompostu usypanego nieopodal wylotu rurki wentylacyjnej. Samantha zainstalowała w trumnie przewód wentylacyjny, kamerę i system komunikacyjny. - To było całkiem proste - odparła. - Cały sprzęt miałam w warsztacie, nie musiałam kupować niczego poza pudłem. - Chociaż oficjalnie odeszła ze służby rządowej na emeryturę, od czasu do czasu pomagała pewnym agencjom i starym przyjaciołom, którzy mieli szczególne potrzeby inwigilacyjne. - No cóż, i tak dziękuję - powiedziała Emma. - Kawy? - zapytała, sięgając po termos stojący u jej stóp. - Z przyjemnością. Były jak dwie dziewczyny cieszące się własnym towarzystwem, choć ich przyjemność zakłócały co jakiś czas hałasy dobywające się z trumny. - Jak się ma Richard? - spytała Emma. Richard był mężem Samanthy. - Kompletnie mu odbiło na punkcie łowienia na muchę. Znasz Richarda. Rzuca się na wszystko, co mu się akurat spodoba, więc wszystkie weekendy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy spędziliśmy nad jakąś rzeką, jeziorem albo stawem. - Mężczyzna może mieć gorsze hobby niż łowienie na muchę - zauważyła Emma. - Tak, jak ten dupek - powiedziała Samantha, spoglądając na trumnę. Emma popatrzyła na zegarek. Jeszcze dziesięć minut. Zerknęła na ekran, żeby zobaczyć, co u Masona. Miała nadzieję, że nie dostał zawału. - A jak sobie radzi twoja wnuczka? - spytała. Samantha bardzo dokładnie obliczyła ilość powietrza w trumnie, więc kiedy dziesięć minut później Emma sprawdzała stan Masona, ten chwytał powietrze jak ryba wyrzucona z wody i łamał wypielęgnowane paznokcie na pokrywie. Emma wyciągnęła zatyczkę z przewodu i poświeciła mu latarką w twarz. - Panie Mason, czy jest pan wreszcie gotów mnie wysłuchać? - Tak, tak - zapewnił. - Powiedz tylko, czego chcesz. Czy chodzi o którąś ze spraw, jakie prowadzę? - Nie, panie Mason. Chodzi o młodą kobietę, Julie Fredericks, którą pan nękał bez ustanku przez ostatnie pół roku. Dziewczyna nie może spać, schudła i bierze środki przeciwdepresyjne. Jest na granicy załamania nerwowego, a wszystko przez to, że nie chciał pan przyjąć do wiadomości jej odmowy. - Julie? - spytał Mason. Wydawał się szczerze zaskoczony. - Tak, Julie - potwierdziła Emma. - Jest pan pozbawionym sumienia egoistą, panie Mason. I niczego się pan nie obawia, bo wie pan, że sąd pana nie tknie. Będzie pan nadal napastował tę młodą kobietę, dopóki ona nie zabije siebie albo pana. A zabicie pana zrujnowałoby jej życie. - Przestanę - zapewnił Mason. Przyrzekam, że przestanę. - Nigdy nie przyszło panu do głowy, że ktoś mógłby zignorować prawo i zaatakować pana, co? To są rzeczy, które robią tylko gangsterzy. Nawet się panu nie śniło, że tak wpływowemu człowiekowi może się przydarzyć coś takiego, a już na pewno nie coś tak banalnego jak prześladowanie młodej kobiety. - Proszę, obiecuję... - A okazało się to takie łatwe. Zgarnęłam pana z podziemnego garażu w budynku, w którym pan pracuje, w budynku pełnym stróżów prawa. Czy wciąż czuje się pan niezwyciężony, panie Mason? - Kim jesteś? - Odezwę się do pana za szesnaście minut, panie Mason. Nie, niech tym razem to będzie siedemnaście. Emma umieściła zatyczkę z powrotem w przewodzie wentylacyjnym, wygłuszając krzyk Masona. - Jak się ma Audrey? - spytała Samantha. - Przeniosła się do Nowego Jorku. - Och, tak mi przykro. - Dostała propozycję pracy, której nie mogła odrzucić. Pragnęła tego od dłuższego czasu. - Nie mogłaś z nią pojechać? - Znasz mnie, Sam. Dobrze mi tu, gdzie jestem. I... no cóż, może tak było najlepiej. Emma poczekała, aż Mason zemdlał, i wyciągnęła zatyczkę z przewodu. Przez chwilę bała się, że będzie musiała otworzyć trumnę, żeby go reanimować, ale doszedł do siebie. - Słyszy mnie pan, panie Mason? - zapytała. W odpowiedzi Mason zassał gwałtownie powietrze, napełniając nim płuca. - Teraz odpowiedź na pańskie pytanie: kim jestem? Otóż należę do stowarzyszenia stworzonego po to, by pomagać takim kobietom jak Julie Fredericks. Kobietom, które są wykorzystywane i terroryzowane przez mężczyzn. Kobietom, które nie dostały ochrony ze strony prawa, bo prawem kierują tacy mężczyźni jak pan. To jest stowarzyszenie kobiet dla kobiet, panie Mason. Stowarzyszenie, które ratuje kobiety takie jak Julie Fredericks przed takimi gnidami jak pan. Emma spojrzała na Samanthę i zrobiła minę. Brzmiała jak odziana w skórę bohaterka komiksu. Samantha uśmiechnęła się do niej i szepnęła: - No dalej, dziewczyno. - Obiecuję, że zostawię ją w spokoju! - krzyczał Mason. - Nie wierzę. Pomówię z panem za szesnaście minut. Gdy wetknęła zatyczkę z powrotem do przewodu wentylacyjnego, Mason zaczął płakać. Połączenie klaustrofobii z myślą o pochówku za życia i bardzo realnym doświadczeniem duszenia się wystarczało, by pchnąć nawet odważnego mężczyznę do granicy wytrzymałości, a Emma wiedziała, że Mason nie jest odważny. Szesnaście minut później ponownie wyciągnęła zatyczkę. Zmarszczyła nos; Paul Mason zabrudził swój drogi garnitur. Kilka minut trwało, nim uspokoił się na tyle, żeby mogła z nim rozmawiać. - Panie Mason rzekła - czy wierzy pan, że możemy pana dorwać, kiedy tylko zechcemy? - Tak! - Czy wierzy pan, że jakaś miła kobieta, która wygląda na babcię, może zajść pana od tyłu z pistoletem schowanym w torbie z zakupami i posłać kulkę w pański kręgosłup? - Tak! - Czy wierzy pan, że młoda kobieta, która wygląda jak sekretarka, może wejść do pańskiego biura i wsypać truciznę do dzbanka z kawą? - Tak! - Czy wierzy pan, że młoda matka, godna zaufania młoda matka, może przejechać pana, gdy uprawia pan jogging, a potem powiedzieć, że wbiegł pan prosto pod koła? Czy wierzy pan, że te rzeczy mogą się panu przytrafić, panie Mason? - Tak, do cholery, wierzę! - wrzasnął Mason. - Mam nadzieję, panie Mason, bo jedna z tych rzeczy przydarzy się panu, jeśli jeszcze raz zbliży się pan do Julie Fredericks. Rozumie pan? - Tak, przysięgam na Boga, że nigdy... - Za dziesięć minut, panie Mason, usłyszy pan brzęczenie budzika. Wtedy proszę unieść pokrywę trumny. Jeśli podniesie pan wieko wcześniej, wybuchnie bomba, która rozerwie panu ręce. Samantha zakryła dłonią usta, żeby nie parsknąć śmiechem. - Pański samochód stoi zaparkowany przed budynkiem, w którym pan się znajduje. Kluczyki są pod matą na podłodze po stronie pasażera. I, panie Mason, gdy już pan zmieni zafajdane gównem spodnie i spędzi kilka dni w biurze z podwładnymi, którzy opowiadają panu, jaki z pana ważniak, i gdy pański nos się zagoi, a własne odbicie w lustrze znowu wyda się panu zachwycające, proszę nie myśleć, że to, co się dziś stało, to tylko senny koszmar, który tak naprawdę się nie wydarzył. Bo wrócimy, panie Mason, jeśli choćby odezwie się pan do Julie Fredericks. Rozdział 20 - Cześć, Emmo. - Neil - powiedziała Emma, kiwając głową. - Nie mówiłaś, że przyprowadzisz przyjaciela zauważył, wskazując podbródkiem, a mówiąc ściśle, trzema podbródkami, DeMarca. Neil był bardzo grubym mężczyzną koło pięćdziesiątki, z żółtoszarym kucykiem, który wisiał z tyłu łysiejącej głowy niczym ogon sparszywiałego kota. Miał na sobie haitańską koszulę, bermudy i sandały. Jego łydki były niemal tak grube jak uda DeMarca. Duży pokój, który zajmował, wypełniały komputery, sprzęt nagrywający i tuzin innych urządzeń elektronicznych, o których przeznaczeniu DeMarco nie miał zielonego pojęcia. Pokój oświetlały tylko monitory komputerów. Neil usiadł na krześle na kółkach, jego tyłek wypłynął poza siedzenie. Krzesło pozwalało mu szybko i bez wysiłku poruszać się między gadżetami. Kiedy nie mówił, ssał zielonego lizaka. - Wszystko w porządku, Neil - powiedziała Emma. - Joe jest nie tylko moim przyjacielem, on jest klientem. DeMarco pomyślał, że Emma wygląda na zmęczoną, ale zdawało się, że znowu jest sobą. Może rozmawiała z mężczyzną, który dokuczał jej córce. DeMarco wiedział, że Emma potrafi być przekonująca. - A, klient - odparł Neil. - Więc to on płaci rachunek? - Nikt nie płaci, Neil. Tel Awiw. Pamiętasz? - Emmo, ja i mój współpracownik... - Współpracownik? Neil skinął głową w kierunku młodego czarnego mężczyzny w bluzie waszyngtońskich Czarodziei. Ani Emma, ani DeMarco nie zauważyli jego obecności w zaciemnionym pokoju. Siedział w kącie prawie niewidoczny zza ekranu laptopa. Ufarbowane na rudo dredy spadały mu na ramiona, a ciało poruszało się w rytm muzyki, która płynęła ze słuchawek na uszach. Był tak zajęty pracą i muzyką, że zdawał się nie zauważać, iż Neil ma gości. - Nie umawialiśmy się na współpracownika, Neil powiedziała Emma. - Ani na niezapowiedzianych gości. - Kiwnęła głową, przyznając Neilowi rację. - Jak mówiłem, Emmo, mój współpracownik i ja spędziliśmy trzydzieści godzin nad tym zleceniem. Trzydzieści godzin, które mogłem poświęcić klientom, którzy płacą. - Uznajmy, że spłaciłeś dług za Tel Awiw. Okej? Neil milczał chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko, pokazując krzywe zęby. - W takim razie, Emmo, chodźmy do mojego biura, gdzie będzie nam wygodniej. Emma i DeMarco podążyli za ogromnymi plecami Neila. Przeszli przez metalowe drzwi i znaleźli się w istnym salonie zabaw dla wyrośniętych chłopców. Na półkach piętrzyły się wszelkie wyobrażalne gry planszowe. Konsole Nintendo i Segi zostały podłączone do czterdziestopięciocalowych ekranów plazmowych wiszących na ścianie niczym dzieła sztuki współczesnej. W jednym rzędzie ustawiono automat do fliperów, stół bilardowy i stół do piłkarzyków. Neil wskazał Emmie i DeMarcowi dwa fotele naprzeciw zabałaganionego biurka. Usiadł za pulpitem na krześle, które musiało być specjalnie zbudowane, żeby pomieścić jego cielsko. Co mogę zaoferować tobie i twemu przyjacielowi, Emmo? Lizaka, orzeszki, batonika? - Dobry Boże, tylko nie to. Weź się po prostu do roboty. Neil podniósł z podłogi laptopa. Otworzył go i nacisnął parę klawiszy. - Ach, tutaj jesteśmy - powiedział. - Zacznijmy od najłatwiejszego: William Raymond Mattis. Koleś jest GS-11, a jego żona fryzjerka zarabia pięć dolców na godzinę. - Zerknął znad ekranu na Emmę i potrząsnął z dezaprobatą wielką głową. - Naprawdę potrzebujemy w tym kraju przyzwoitej płacy minimalnej. - Weź się do roboty - powtórzyła Emma. - William i jego żona żyją dokładnie tak, jak należałoby oczekiwać po ich zarobkach. Dom jest obciążony hipoteką, której nie spłacą do przyszłego tysiąclecia, mają niecałe pięć tysięcy dolarów na rachunku oszczędnościowym i dwa samochody, oba ze stutysięcznym przebiegiem na liczniku. Dzięki Bogu za emeryturę Williama w służbie cywilnej, bo inaczej jedliby psie żarcie trzy razy dziennie, kiedy przestaliby pracować. Podsumowując: jeśli ten koleś jest płatnym zabójcą, początkującym gówno płacą za tę robotę. Teraz przejdźmy do strażnika parku na bagnach, pana Estepa. Ten był bardzo interesujący. Tak jak William, jest pracownikiem rządowym średniego szczebla. Ale w odróżnieniu od Williama nie ma oszczędności. Nie wykazuje zainteresowania żadnymi instrumentami finansowymi ani one nim. Co znaczy, że nie ma pożyczek do spłacenia. Na początku sądziłem, że żyje ze swoich skromnych poborów i może wynajmuje swój dom. Wtedy na coś wpadłem, co jest powodem, dla którego wszyscy poza Emmą płacą mi tak dobrze, Joe: sprawdziłem jego polisy ubezpieczeniowe. Ten koleś, Estep, ma każdą zabawkę, o której marzą macho. Corvettę z dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, którą kupił prosto z fabryki i ze wszystkimi bajerami. Dom, który nie ma obciążonej hipoteki, wyceniłem na sto dwadzieścia tysięcy dolarów. Gdyby mieszkał w miejscu bardziej cywilizowanym, dajmy na to w Arlington, ten sam dom byłby wart pół miliona. Ma jeepa z dwutysięcznego i półciężarówkę Forda z dwutysięcznego trzeciego z napędem na cztery koła, łódź wartą trzydzieści tysięcy i skuter wodny wart piętnaście. Jego kolekcja broni jest ubezpieczona na pięćdziesiąt tysięcy. Co o tym myślicie, Emmo i przyjacielu? - To samo co ty, Neil - powiedziała Emma. - Ma jakieś niewidzialne źródło dochodu, które płaci gotówką, i to płaci bardzo dobrze. - Mogłabyś go ukaponić, gdybyś chciała, Emmo? No wiesz, za wpływy. - Ukaponić? - zdziwiła się Emma. Po raz pierwszy odezwał się DeMarco: - Ala Capone wsadzono za niepłacenie podatków, a nie za to, że był gangsterem. - Przecież wiem - burknęła Emma. - Tylko że nigdy nie słyszałam czasownika „ukaponić”. Nie znosiła, gdy okazywało się, że nie jest najmądrzejszą osobą w towarzystwie. Neil głośno pociamkał lizaka i do reszty ogołocił patyczek. - Pora na ludzi naprawdę interesujących oznajmił. - Taylor i Donnelly. Tych dwóch odrodziło się finansowo w sześćdziesiątym czwartym... - To znaczy? - zapytał DeMarco. Wcześniej obaj, i Donnelly, i Taylor, mieli dochody niższej klasy średniej, jak tego należało oczekiwać po ich zawodach. Donnelly był świeżo upieczonym agentem Secret Service i w sześćdziesiątym trzecim zarobił około pięciu tysięcy dolarów. Pan Taylor wstąpił do wojska, gdzie doszedł do rangi sierżanta i po zwolnieniu ze służby podjął pracę w teksaskiej policji stanowej. W sześćdziesiątym trzecim zarobił mniej niż Donnelly. Ci dwaj młodzi mężczyźni, Donelly miał wtedy dwadzieścia pięć lat, a Taylor dwadzieścia siedem, nie mieli oszczędności, czego należało oczekiwać, i nie posiadali domów. Nie byli też żonaci. Obaj dorastali w strasznej biedzie, Taylor na wsi w Georgii w takiej nędzy, że nie było na buty, a Donelly w Pensylwanii, gdzie jego ojciec był hutnikiem. - Co się stało w sześćdziesiątym czwartym roku? - spytała Emma. - Nie wiem, droga Emmo. I dlatego ja i mój współpracownik spędziliśmy tyle czasu nad realizacją twojego zlecenia. Masz pojęcie, jak trudno jest uzyskać informacje sprzed czterdziestu lat, sprzed narodzin maszyny myślącej? - No i co znalazłeś, Neil? Przysięgam, że jeśli nie przestaniesz zwlekać, złamię ci jakąś część ciała. - Zawsze byłaś taka agresywna, Emmo - zauważył Neil. - Nie narzekałeś na to w Tel Awiwie - mruknęła. Neil zadrżał na samo wspomnienie. - Zacznijmy od Donnelly’ego - podjął. - W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym zapłacił podatek dochodowy za spadek wart dwa miliony dolarów. - Po kim dziedziczył? - spytała Emma. - Nie wiem. Jak powiedziałem, to się stało, zanim nasze życie zredukowano do jedynek i zer. Ale wiem, że nie mógł tego odziedziczyć po swoich ubogich krewnych z Pensylwanii. Może miał bogatą ciotkę, która mieszkała w Singapurze, a on był jej ulubionym bratankiem. Po prostu nie wiem. Wszystko, co wiem, to, że Donnelly jak ostatni ćwok zgłosił świeżo uzyskane bogactwa do Urzędu Skarbowego i za swoją uczciwość zapłacił ogromny podatek. Od tego momentu zachowywał się tak stereotypowo, że aż mnie skręca. Gdyby mnie ktoś dał dwa melony, miałbym w Atlantic City kasyno obok Trumpa. Ale Donnelly, ten cymbał, pieniądze ze spadku i pobory, które dostawał jako dobrze płatny pracownik państwowy, wkładał na konta oszczędnościowe, lokował w depozytach, obligacjach, funduszach powierniczych, tego rodzaju rzeczach. Kompletny brak polotu, zero ryzyka. Dziś jest to warte około siedmiu milionów, jeśli wliczyć dom. Siedem milionów na czysto brzmiało fantastycznie dla DeMarca, ale Neil był wyraźnie zniesmaczony. - Zajrzałem też do danych z ubezpieczeń Donnelly’ego, co okazało się tak oświecające w przypadku pana Estepa. Ujawniły one, że Donnelly jest umiarkowanym kolekcjonerem sztuki orientalnej. Co kilka lat kupuje miecz albo miseczkę do ryżu. Jego zbiór jest ubezpieczony na dwieście tysięcy, ale jego możliwości nabywania wschodnich błyskotek pozostają w granicach jego zarobków. - Więc nie wiesz, skąd właściwie wziął się jego majątek - podsumowała Emma. - Nie, Emmo, powtarzam ci to, kurwa, trzeci raz i wcale nie jest mi z tym dobrze. Czy mogę kontynuować? Emma skinęła głową. - Teraz pan Taylor. Nasz dobry znajomy jest zaprzeczeniem Donnelly’ego. Cudowne dziecię pieniędzy. Chylę przed nim czoło. W sześćdziesiątym czwartym Taylor odszedł z teksaskiej policji, wrócił do domu, do czerwonej gleby Georgii i zaczął wykupywać dokładnie wszystko. Skąd wziął pieniądze na pierwszy zakup, pozostaje zagadką, jest to finansowy odpowiednik samozapłonu. Częściowo dlatego, że kiedy zaczął inwestować, wynajął najlepszą firmę doradztwa podatkowego w Atlancie. Jak wiesz, Emmo, jestem całkiem niezły w śledzeniu przepływu gotówki, ale ci chłopcy z Atlanty są absolutnymi czarodziejami w finansowych machlojkach. Zeznania podatkowe Taylora wykazują zwroty podatku za darowizny dla każdej organizacji poza Ku-Klux-Klanem, nieprawdopodobne straty, podatkowe cienie, w których możesz ukryć wszystko. Obecny majątek Taylora szacuję na ponad sto milionów, ale mogę się mylić o jedno do czterech zer. - Ale zaczął się dorabiać w sześćdziesiątym czwartym, w tym samym czasie, kiedy Donnelly otrzymał spadek? - Oui, ale z czym zaczynał i skąd miał na początek, nie wiem. I to mnie naprawdę wkurza. - Czy można by ukaponić Taylora? - spytał DeMarco. - Nie ma mowy. Po pierwsze chłopcy od podatków z Atlanty, o których wspomniałem. Po drugie, teoretycznie fortuna Taylora może być całkowicie legalna. Powiedzmy, że w sześćdziesiątym trzecim wygrał, dajmy na to, dziewięć tysięcy w pokera i kupił za tę sumę akcje IBM. Jego majątek podwoił się. Potem kupił jakąś ziemię, później ją sprzedał i jego majątek wzrósł czterokrotnie. I tak dalej. Może tak właśnie było i nie ma w tym żadnej czarnej magii. Po prostu nie wiem, Emmo. - Czy ich drogi kiedykolwiek się przecięły? - odezwał się znowu DeMarco. - Nie na tyle, żebym mógł to stwierdzić. W sześćdziesiątym trzecim Donnelly stacjonował w Los Angeles, a Taylor, jak powiedziałem, mieszkał w Teksasie. W sześćdziesiątym czwartym roku Donnelly został przeniesiony do Nowego Jorku na dwa lata, a od sześćdziesiątego szóstego mieszka w Waszyngtonie. Taylor opuścił Teksas i w sześćdziesiątym czwartym wrócił do rodzinnej Georgii. Mieszka w tym samym domu od sześćdziesiątego piątego. Emma wstała z fotela. Zaczęła się już przymierzać do uściśnięcia Neilowi ręki, gdy zauważyła zaschniętą zieloną plamę soku z lizaka na jego palcach. Zamiast podać mu dłoń, sięgnęła do kieszeni po kluczyki od samochodu. - Dziękuję, Neil - powiedziała. - Dla ciebie wszystko, Emmo - odparł. Rozdział 21 - Cóż, Joe - powiedział senator Maddox - chciałbym ci pomóc, ale niewiele wiem o starym Maksie. Mieszka na bagnach, na tak głębokiej prowincji, że niewiele o nim wiem. Jest tylko dobrym człekiem, który, niech Bóg go błogosławi, wspiera moją partię. To właściwie tyle. - Senatorze - odparł DeMarco z niedowierzaniem - Maxwell Taylor jest wystarczająco bogaty, żeby kupić własne bagna. Jeśli nawet ja to wiem, to jestem pewien, że pan wie o wiele więcej. To dla mnie ważne, żeby dowiedzieć się czegoś o tym człowieku. - Przykro mi, Joe, ale... - Jak się miewa pani Maddox? - powiedział DeMarco i obaj mężczyźni spojrzeli na zdjęcie stojące w rogu biurka Maddoksa: żona senatora, swego czasu południowa piękność, zamieniła się na starość w ropuchę. J.D. Maddox, od wielu lat senator z Georgii, zajął się polityką, kiedy jeszcze biegał w krótkich spodenkach. Litery J.D. oznaczały Jefferson Davis, ale gdy w Georgii przyznano czarnym prawa wyborcze, zaczął używać inicjałów zamiast imion. Miał akcent gruby jak kawał szynki z Alabamy, śnieżnobiałe włosy i wąsy a la Mark Twain. Do tych bardziej atrakcyjnych atrybutów dołączała twarz pokryta czerwonymi plamami od zbyt wielu kieliszków nalewki i brzuch wydęty od zbyt wielu darmowych obiadów. Kiedy stuknęła mu siedemdziesiątka, stał się, być może celowo, karykaturą polityka z Południa. Dwa lata temu Maddox - mężczyzna żonaty, ojciec, dziadek i nieprzejednany wróg wszystkiego, co niemoralne - maczał pióro w kałamarzu dwudziestodziewięcioletniej sekretarki, o czym wkrótce dowiedział się asystent innego polityka. Asystent ów odkrył, że za każdym razem, gdy potrzebował głosu senatora, wystarczyło, żeby mrugnął porozumiewawczo, szturchnął Maddoksa łokciem i przypomniał mu słodycz młodych brzoskwiń z Georgii. Przewodniczący słyszał o kłopotach senatora i naturalnie mu współczuł. DeMarco został ściągnięty, żeby pozbyć się asystenckiej gnidy z włosów senatora, co uczynił, odkrywając, że facet ma słabość do dziwek z Czternastej ulicy. Senator czuł się tak zobowiązany, że obiecał mu wieczną wdzięczność - dwa lata najwyraźniej okazały się właściwą miarą wieczności. Maddox siedział za biurkiem wielkości lotniskowca, podkręcając wąsa dłonią usianą wątrobianymi plamami. Starał się znaleźć odpowiednie słowa, by uprzejmie posłać DeMarca do diabła. Może miał dług wdzięczności wobec DeMarca, ale Max Taylor był w jego okręgu wyborczym. Z drugiej strony, uwaga DeMarca na temat żony senatora zabrzmiała jak groźba. Maddox, jako doświadczony polityk, wybrał pragmatyzm miast zasad. - Max Taylor jest zagadką, Joe. Ma więcej pieniędzy od króla Midasa, ale założę się, że poza granicami Georgii znajdzie się może dziesięć osób, które znają jego nazwisko. Poza hrabstwem Charlton mieszka może pięćdziesiąt osób, które kiedykolwiek o nim słyszały. Ale w samym Charlton każdy mężczyzna, kobieta i pies zna Maksa Taylora z jednego prostego powodu: facet ma to cholerne hrabstwo na własność. - Gdzie jest Charlton, senatorze? To znaczy, koło którego większego miasta? - W pobliżu nie ma większego miasta, synu. Hrabstwo leży przy bagnach Okefenokee. - Podnosząc się z trudem z fotela, dodał: - Podejdź no tu, Jankesie, pokażę ci je na mapie. DeMarco dołączył do Maddoksa przed mapą stanu Georgia, która zajmowała niemal całą ścianę gabinetu. - Widzisz to tutaj? - powiedział senator. Ten kwadrat w najbardziej na południe wysuniętym rogu, zaraz obok Florydy? To jest hrabstwo Charlton w Georgii. Te małe zielone znaczki, które widzisz na całej zachodniej połowie hrabstwa, to bagna - wielkie Okefenokee. Wzdłuż wschodniego brzegu bagien, tam, gdzie biegnie autostrada 23, rozsiane są zadupia w rodzaju Racepoint, Uptonville i St. George. Największe z nich, Folkston, jest głównym ośrodkiem hrabstwa i domem Maxwella Taylora. DeMarco pamiętał z akt Billy’ego Mattisa, że wychował się w Uptonville. Według mapy senatora rodzinne miasteczko Billy’ego leżało tuż obok Folkston, gdzie mieszkali Estep i Taylor. - Co pan ma na myśli, senatorze, mówiąc, że ma hrabstwo na własność? - zapytał DeMarco. - Mówię chyba wyraźnie, synu. Max Taylor jest właścicielem trzech czwartych terenu i każdego biznesu większego od stacji benzynowej. Wykupywał te ziemie przez czterdzieści lat. To jego osobiste królestwo. To mogło tłumaczyć obecną pozycję finansową Taylora, ale nie wyjaśniało, jak zaczynał. - A skąd wziął pieniądze na te zakupy, senatorze? Maddox zignorował pytanie i wrócił za biurko. Sprężyny fotela jęknęły w proteście, gdy usiadł. Uśmiechnął się chytrze, uniósł brwi jak Dixie Groucho i rzekł: - To jedna z tych rzeczy, które czynią z Taylora zagadkę. - Co ma pan na myśli? - dociekał DeMarco. Jezu, rozmowa z tym facetem przypominała wyrywanie zębów. - Nikt nie wie, skąd wziął pieniądze, to właśnie mam na myśli. Max wychował się w jednoizbowej chałupie bez bieżącej wody. Jego ojciec przez jakiś czas był górnikiem, przez jakiś czas drwalem, ale za to przez cały czas chlał. Tłukł żonę i tłukł dzieciaki. A Max miał dwie siostry, jedną starszą od drugiej o piętnaście lat. Słyszałem, że młodsza jest córką starszej, a ojciec Maksa jej ojcem. Wiesz, o czym mówię? DeMarco przytaknął. - Tak czy inaczej, to była rodzina tego rodzaju i Max opuścił dom, gdy miał szesnaście lat. Spędził kilka lat w wojsku, potem dostał pracę w teksaskiej policji, ale w sześćdziesiątym czwartym wrócił i zaczął skupować ziemię. Skąd wziął pieniądze, nie mam bladego pojęcia, Joe, i to jest święta prawda. Choć gdybym miał snuć domysły, powiedziałbym, że miał w sześćdziesiątym czwartym więcej pieniędzy, niż dałoby się wytłumaczyć zwykłymi oszczędnościami. Senator przerwał i wysmarkał głośno nos w czerwoną chustkę. Kiedy przyglądał się zawartości chusteczki, DeMarco zapytał: - Czy kiedykolwiek słyszał pan pogłoski o jego zaangażowaniu w coś niezgodnego z prawem, senatorze? - Nie, Joe, nie mogę powiedzieć, żebym coś takiego słyszał. Ale Max zawsze wydawał mi się bardzo ostrożny. Gdyby zdecydował się na coś nielegalnego, wątpię, żeby to rozgłaszał. - A co z jego poglądami politycznymi? Senator błysnął uzębieniem, białym jak porcelana muszli klozetowej. - Pozwól, że opowiem ci historyjkę o jego zaangażowaniu w politykę. Pewnego razu Max zadzwonił do mojego biura na jakiś miesiąc przed reelekcją, a weź pod uwagę, że to było lata temu, i wyraził wielkie niezadowolenie z powodu tego, że poparłem ustawę, która miała wpływ na jedną z jego inwestycji. - Czy pamięta pan, senatorze, jakiej inwestycji? - Och, pamiętam doskonale. Platformy wiertnicze. Max należał do grupy, która chciała zrobić parę odwiertów na jakimś ptasim lęgowisku. Trzech krzykaczy zmontowało koalicję przeciw odwiertom, a ja zagłosowałem razem z nimi w zamian za poparcie dla wojskowego kontraktu dla Savannah. Maksa gówno obchodził los tych ptaków, to pewne. Wybuchnął śmiechem na wspomnienie tego zdarzenia. Wkrótce śmiech zmienił się w rwący kaszel i czerwona twarz Maddoksa stała się sina. Kiedy oczy przestały mu łzawić, dodał: - Teraz powiem ci, jak zareagował Max. Zadzwonił do mnie i oświadczył, że jego hrabstwo, powtarzam, jego hrabstwo, będzie głosować przeciwko mnie w następnych wyborach. Wyobrażasz sobie, jakie musiał mieć rozbuchane ego, żeby wyjechać z takim tekstem? Wtedy myślałem, że pieprzy głupoty, bo jego hrabstwo zawsze głosowało na moją partię, więc go spławiłem. Ale nadszedł dzień wyborów, Joe, i prawie każdy cholerny wyborca w hrabstwie zagłosował na mojego rywala. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Jak się nad tym zastanowisz, Joe, powinno ci to napędzić niezłego strachu. Bo Max albo powiedział ludziom, jak mają głosować, a oni posłuchali go jak stado baranów, albo kontrolował komisje wyborcze i podmienił głosy. Każda z tych ewentualności jest przerażająca. Utrzymałem się na stołku dzięki przewadze tak małej jak żądło komara. Senator zrobił przerwę, żeby napić się kawy. Zdaniem DeMarca zawartość kubka pachniała jak zbożówka. Destylowana. Maddox uśmiechnął się do DeMarca. - Na szczęście dziś mój mandat zależy w większym stopniu od dobrych ludzi z miast niż od buraków mieszkających przy Okefenokee, więc gdy Max jest wkurzony, nie martwię się zbytnio. Ale wtedy o mało nie doprowadził mnie do zawału. DeMarco milczał chwilę, zastanawiając się, jak sformułować następne pytanie. - Co Taylor sądzi o obecnej administracji, a zwłaszcza o prezydencie? - O prezydencie? No cóż, wydaje mi się, że go lubi. Dał pięćdziesiąt tysięcy na jego ostatnią kampanię. - Dlaczego to zrobił? - Cóż, prezydent mocno wierzy w reformę podatków, a stary Max płaci ich od groma. - Czy dzwonił niedawno, żeby ponarzekać na coś, co zrobił prezydent? - Nie. Czemu pytasz o Maksa i prezydenta, synu? Rozdział 22 DeMarco zawahał się, po czym uniósł pięść i zastukał do drzwi domu Billy’ego Mattisa. Otworzyła mu ładna kobieta dobiegająca trzydziestki. Miała popielatoblond włosy obcięte a la Farah Fawcett i zgrabną figurę podkreśloną przez szorty i obcisłą bluzeczkę. Sprawiała wrażenie prostej, ale dobrej i sympatycznej dziewczyny i DeMarco pomyślał, że brakuje jej tylko pary dzieciaków, które chwytałyby się nogawek jej szortów. - Witam - powiedziała z uśmiechem. - W czym mogę pomóc? DeMarco wyciągnął portfel z kongresową przepustką i machnął nią tak szybko, że nie zdążyła nic przeczytać. Urząd federalny, proszę pani - rzekł oficjalnym tonem. - Muszę pomówić z panem Mattisem. - Eee, oczywiście - odparła, zbita z tropu powagą DeMarca, lecz po chwili znowu się rozpromieniła i dodała: Jestem Darcy, żona Billy’ego. Proszę do środka. Była dumna z faktu, że jest żoną Billy’ego; DeMarco słyszał to w jej głosie. Kiedy szedł za nią w głąb domu, zapytała: Pracuje pan z Billym? - Nie, proszę pani, muszę z nim tylko porozmawiać. - Cóż, proszę usiąść, a ja zaraz go zawołam. - Wyszła z pokoju i krzyknęła: Kochanie, przyszedł ktoś do ciebie! DeMarco rozejrzał się po mieszkaniu. Z raportu Neila wiedział, że Mattisowie nie mają dużo pieniędzy, ale przekonał się, że każdy mebel został dobrany pieczołowicie i ze smakiem. Mieszkanie było ciepłe, wygodne i przytulne. Żałował, że nie może poprosić Darcy Mattis, żeby pomogła mu urządzić jego ziejący pustką dom. Billy wszedł do pokoju. Jego krótkie włosy były mokre, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Miał na sobie biały podkoszulek i dżinsy. I był bosy. Bosy chłopiec z opalonym policzkiem, pomyślał Joe. Na widok DeMarca Mattis aż cofnął się z zaskoczenia. - Co pan tu, do diabła, robi? - zapytał gniewnie. - Billy! - zganiła go żona. Byli uprzejmymi, przyzwoitymi ludźmi, więc zaskoczyła ją niespodziewana gburowatość męża. DeMarco nie odpowiedział. Billy wciąż przeszywał go wzrokiem, a Darcy Mattis patrzyła na niego ze zmieszaniem i nieufnością w oczach. Jej wiara w męża była niewzruszona, jej lojalność nie podlegała dyskusji. Jeśli Billy nie lubił DeMarca, ona także go nie lubiła. - Co się dzieje, Billy? - spytała. Kto to jest? - Billy - powiedział DeMarco - musimy porozmawiać. Najlepiej w cztery oczy. Billy spojrzał na żonę, a potem z powrotem na DeMarca. - Nie, nie musimy rozmawiać. Wynoś się z mojego domu. - Billy, jestem tu, żeby ci pomóc. Cokolwiek stało się nad rzeką Chattooga, cokolwiek zrobiłeś, wiem, że zostałeś do tego zmuszony. - Billy, o czym on mówi? - odezwała się Darcy Mattis. Słysząc niepokój w głosie żony, Billy wziął ją za rękę i powiedział łagodnie: - To nic, skarbie. - Miękki południowy akcent miał odegnać jej obawy, ale tym razem nie zadziałał. Spoglądając na DeMarca, dodał: - A ten pan już wychodzi. - Billy, nie bądź głupcem - powiedział DeMarco. - Wiem o Taylorze i Estepie. Billy zbladł jak ściana. - O Jezu! - wyrwało mu się, zanim zdołał się powstrzymać. - Jeszcze nie jest za późno - przekonywał DeMarco. Porozmawiajmy. Billy pokręcił głową. DeMarco wiedział, że wciąż myśli o Taylorze i Estepie. Wyglądał na tak wstrząśniętego, że przypominał chorego na raka, któremu właśnie oznajmiono, że został mu miesiąc życia. - Billy - powiedziała Darcy Mattis nie podoba mi się to. O co chodzi? Billy uścisnął dłoń żony i odparł: - Uspokój się, skarbie. Wszystko jest w porządku. - Miłość między nimi była wręcz namacalna. DeMarco wolał nie myśleć, jak bardzo Darcy Mattis by cierpiała, gdyby mężowi coś się stało. Zastanawiał się też, jak to jest być kochanym z takim oddaniem. - Nic nie jest w porządku, Billy - powiedział - i wiesz o tym. - Wynoś się stąd, do cholery, albo zrobię ci krzywdę! Nie, nie zrobiłby, pomyślał DeMarco. Miał naturę obrońcy, a nie napastnika. - Okej, Billy, już wychodzę, ale proszę, zadzwoń, gdybyś zmienił zdanie. - Podał mu wizytówkę z numerem telefonu, a gdy Billy nie chciał jej przyjąć, położył ją na stole. Spojrzawszy na Darcy Mattis, powiedział: - Proszę spróbować przekonać męża, pani Mattis. - Nie mieszaj do tego mojej żony! - Billy zrobił krok w kierunku DeMarca, jego dłonie zacisnęły się w pięści. Mógł zostać napastnikiem, w obronie żony. - A teraz, do cholery, wynoś się z mojego domu! DeMarco wrócił do samochodu i przez godzinę siedział bezczynnie za kierownicą. Chciał zobaczyć, czy Billy pobiegnie do Estepa. Nie zrobił tego. O dwudziestej drugiej trzydzieści w oknach zgasły światła. DeMarco wątpił, żeby Billy zdołał zasnąć. Wyciągnął komórkę i zadzwonił do człowieka Emmy, Mike’a. Powiedział mu, żeby następnego dnia śledził Estepa, a Sammy nie spuszczał z oka Billy’ego. - A co ty będziesz robił? - spytał Mike. - Koordynował wasze działania - odparł DeMarco. Rozdział 23 Niektóre dni po prostu idą źle. Zaczynają się źle i źle się kończą, a między początkiem a końcem nie zdarza się nic dobrego. Pierwszym sygnałem dla DeMarca, że jeden z takich dni właśnie nadchodzi, było zaspanie. Prosto spod prysznica, z mokrymi włosami, koszulą niewpuszczoną w spodnie i niezawiązanym krawatem, wskoczył do samochodu, ruszył z podjazdu i potrącił śmietnik, którego zawartość wysypała się na wypielęgnowany trawnik sąsiadów. Zbierając śmieci, poplamił sobie ręce sosem pomidorowym. To powinno wystarczyć na jeden poranek, ale jakiś kapryśny bożek zdecydował inaczej. Kiedy DeMarco jechał środkowym pasem obwodnicy, rozkraczył mu się samochód. Prawie wszyscy kierowcy, którzy utknęli za nim w korku, nim zdołał zepchnąć wóz na pobocze, unosili środkowy palec na znak poparcia, gdy już udało im się go wyminąć. Dwie godziny oczekiwania na pomoc drogową były wystarczająco długie, żeby zaczął użalać się nad sobą. Doszedł do wniosku, że ten dzień nie może już być gorszy. Kiedy siedział w poczekalni wyjątkowo drogiego warsztatu w Georgetown - w jednym z tych przybytków, gdzie dają ci lurowatą kawę, żeby zrekompensować dziewięćdziesiąt dolarów za godzinę robocizny - odebrał telefon od Mike’a. - Billy znowu spotkał się z Estepem - oznajmił Mike. - Rano wyjechał jak zwykle z domu, a potem pokręcił się trochę po mieście, żeby się upewnić, że nikt go nie śledzi. Ale Sammy nie dał mu się zgubić. Sammy to pijawka na kołach. W końcu wylądował w kawiarni na K Street, niedaleko mieszkania Estepa. Estep już tam na niego czekał. - Mike powiedział, że Estep przez cały czas mówił, a Billy po prostu siedział i „wyglądał, jakby obrywał po uszach”. - Sammy wszedł i próbował podsłuchać, o czym rozmawiają, ale nie mógł podejść wystarczająco blisko. Estep trzymał Billy’ego za łokieć i coś mu szeptał. „Jakoś tak gorączkowo”, jak to ujął Sammy, jakby chciał go o czymś przekonać. Po rozmowie Billy pojechał do pracy, z Sammym na ogonie. - Co zrobił Estep, gdy Billy wyszedł? - Przez pół godziny siedział w kawiarni, palił papierosy i pił kawę. Chyba nad czymś się zastanawiał. Potem wstał i wykonał naprawdę szybki telefon. Usiadł z powrotem i po dziesięciu minutach zadzwonił telefon w knajpie. Rozmawiał chwilę, a potem sam do kogoś przekręcił i rozmawiał jakieś dziesięć minut. - Daj mi numer tego telefonu - poprosił DeMarco. - Zadzwonię do Alice. - Już to zrobiłem. Alice jest na ciebie wściekła. Powiedziała, że masz gdzieś jej zdrowie. - Faktycznie. Więc czego się dowiedziała? - Niczego. Pierwszy telefon mógł być sygnałem. No wiesz, dzwonisz i czekasz jeden sygnał, a potem odkładasz słuchawkę i wtedy ta osoba idzie do jakiejś budki i dzwoni na twój numer. - Co z drugim telefonem, tym, który trwał dziesięć minut? - Był do baru w Waycross w Georgii. - Więc nie wiemy, do kogo zadzwonił? - Przecież właśnie to powiedziałem. - Trzymaj się blisko Estepa polecił DeMarco, nie mogąc wymyślić nic innego. - Jasne - odparł Mike. Chryste, ależ miał dzisiaj zły humor. - Sammy ma numer mojej komórki, prawda? - Tak. I jestem pewien, że zadzwoni, gdy będzie potrzebował twojej rady. - Mike rozłączył się bez pożegnania. Zdaje się, że morale pracowników gwałtownie spadło. Może trzeba zorganizować firmowy piknik, pomyślał Joe. DeMarco wziął taksówkę, by dotrzeć na umówione spotkanie w Marriotcie; jak dotychczas, był spóźniony cztery godziny. Człowiek, z którym miał się spotkać, George Morris, dyrektor finansowy producenta blachy z okręgu przewodniczącego, nie był zadowolony. Ale byłby tak samo niezadowolony, gdyby DeMarco zjawił się na czas. - Musimy ograniczyć wydatki na składki emerytalne. Dajemy znać Mahoneyowi, ale tylko przez grzeczność. Nie pytamy o pozwolenie. - Nie zgodził się - powiedział DeMarco. Fakt, że przewodniczący przydzielił go do pomocy generałowi Banksowi, nie powstrzymywał Mahoneya przed zlecaniem mu innych zadań. - Słuchaj, albo to, albo zaczniemy zwalniać ludzi. - Nikogo nie zwolnisz. Te dwa kontrakty zbrojeniowe, które dostaliście, określają dokładnie kary za spóźnione dostawy. Ktoś w Pentagonie wczyta się w te fragmenty umowy w dniu, w którym zaczniecie robić redukcje. - Cholera, Joe, my padamy! Nasi konkurenci wszystko przerzucają na firmy zewnętrzne, a ceny surowców wzrosły pod niebiosa. Musimy coś z tym zrobić. - George, powiedz mi coś. Jeśli padacie, to jak to się stało, że wasza rada nadzorcza dała prezesowi trzy miliony dolarów premii? A to tylko na dopełnienie jego dwunastomilionowych poborów. - Jak się dowiedziałeś... - A ty dostałeś milion sześćset tysięcy, włączając w to akcje. - Zasłużyłem na każdy grosz tej prem... - Nie utniecie składek emerytalnych i nie zwolnicie ludzi. Morris milczał chwilę. - Po co, do diabła, daliśmy pół miliona na jego cholerną kampanię? - rzucił z irytacją. - Daliście pół miliona, żeby dostać kontrakty zbrojeniowe warte sześćset milionów, które utrzymują tysiąc dwieście zatrudnionych osób. - Ale nasze zyski... Zadzwonił telefon komórkowy DeMarca. W słuchawce rozbrzmiał głos Sammy’ego Wiksa: - Ten koleś, Mattis, siedzi w barze, jakby na kogoś czekał. - Świetnie - odparł DeMarco. - Zadzwoń, kiedy przyjdzie ten drugi. - Ale szefie, muszę stąd wyjść o szóstej. Mówiłem Emmie, kiedy zlecała mi tę fuchę, że mogę pracować codziennie z wyjątkiem dzisiejszego wieczoru. Mój wnuk ma dziś urodziny. Emma powiedziała, że nie będzie problemu. Szlag by to trafił. - Jasne, Sammy, rozumiem. Gdzie jesteś? Sammy podał mu swoje namiary. - Muszę się zbierać, George. Nie rób nic wbrew Mahoneyowi. W tym momencie DeMarco przypomniał sobie, że jego samochód wciąż jest w naprawie. Teraz dopiero miał się przekonać, co znaczy mieć zły dzień. Rozdział 24 DeMarco wysiadł z taksówki naprzeciwko greckiej knajpki. Sammy Wix siedział w środku przy stoliku koło okna. - Jest w barze, o tam - powiedział Sammy, wskazując głową na drugą stronę ulicy. Zdaje się, że potrzebuje kielicha. - Ja też westchnął DeMarco. Zastanawiał się chwilę. - Sammy, kiedy musisz się zwijać? - Za godzinę. - Czemu tam nie pójdziesz i sam nie wypijesz drinka? Zobacz, czy Mattis z kimś rozmawia. Język Sammy’ego wysunął się z ust niczym wąż próbujący złapać kroplę deszczu. - Jasne, mogę to zrobić. DeMarco zajął miejsce Sammy’ego w knajpce. Pół godziny później Sammy wrócił uśmiechnięty od ucha do ucha. Drań wypił podwójnego, pomyślał Joe. - Siedzi tam sam, szefie - oznajmił Sammy - i pije piwo. Może na nikogo nie czeka. Może po prostu chce się narąbać albo nie chce wracać do domu do swojej starej. DeMarco mógł zrozumieć, że człowiek z problemami Billy’ego czuje potrzebę wychylenia paru kufli, ale Mattis nie wyglądał na pijaka. - Czy bar ma tylne wyjście? - Tak, przeciwpożarowe, ale drzwi otwierają się tylko od środka. - Sammy zaszurał butami, odchrząknął i powiedział: - No, szefie, muszę iść. Nie chcę się spóźnić na przyjęcie wnuka. To mój ulubieniec. - Rozumiem, Sammy. Jesteś wolny. Kiedy Sammy odszedł parę kroków, DeMarco przypomniał sobie o samochodzie. - Zaczekaj chwilę! - zawołał. - Mój samochód jest w warsztacie. Jeśli ten facet wyjdzie, będę w kropce. Czy możesz wziąć taksówkę, a mnie pożyczyć samochód? Zapłacę za taryfę. - Nie trzeba, szefie. Pojadę po prostu metrem. Zatrzymuje się dokładnie pod domem mojej córki. Tu są kluczyki od wozu. Sammy pokazał, gdzie zaparkował samochód. - I, szefie powiedział, zniżając głos - na wypadek, gdyby pan potrzebował, pod przednim siedzeniem jest gnat. Trzydziestkaósemka. Załadowana i odbezpieczona. - Jeśli znajdę się w sytuacji, która wymaga użycia broni, zadzwonię na policję - odparł DeMarco. Ten komentarz zdziwił Sammy’ego. DeMarco wyglądał mu na faceta, który woli mieć własny arsenał. Joe miał nadzieję, że Billy będzie pił wystarczająco długo, aby on sam zdążył zjeść kolację. Zamówił gyros i piwo, usadowił się na stołku przy oknie i czekał. Oczekiwanie przedłużało się. DeMarco próbował rozmawiać z właścicielem knajpki, żeby zabić czas, ale bariera językowa okazała się nie do pokonania. Knajpiarz nie śledził rozgrywek bejsbola, a DeMarco nie znał się na restauracyjnej ekonomii. Zdążył wypić jeszcze dwa piwa, a o dwudziestej właściciel zaczął zamykać. Kiedy zabrał się do mycia podłogi dokładnie pod jego stołkiem, DeMarco załapał, o co chodzi, i wyszedł, po czym stanął przy witrynie sklepu z komputerami. O dwudziestej trzydzieści Mattis w końcu wychynął z baru. DeMarco obserwował go, gdy szedł do zaparkowanego samochodu, a potem otworzył drzwiczki. Jak na człowieka, który pił od piątej po południu, zadziwiająco dobrze trzymał się na nogach. Tylko po co spędził samotnie prawie cztery godziny w barze, skoro wciąż był trzeźwy? DeMarco zastanawiał się, czy nie czekał na kogoś, kto się nie zjawił. Inna możliwość przyszła mu do głowy, gdy zdał sobie sprawę z szybko zapadającego zmroku: może Billy czeka, aż się ściemni i dopiero wtedy się z kimś spotka. Sammy jeździł plymouthem kombi z 1986 roku, który był dłuższy od limuzyny. DeMarco obawiał się, że nie będzie w stanie nadążyć za Billym, dopóki nie przekręcił kluczka w stacyjce. Wóz Sammy’ego z wyglądu nadawał się do ekspozycji muzeum motoryzacji, ale silnik brzmiał, jakby pochodził z wyścigówki. Gdyby jeszcze znalazł wajchę, żeby odsunąć siedzenie, nim kolana kompletnie mu zdrętwieją. DeMarco spodziewał się, że Billy pojedzie do obwodnicy i potem cofnie się do Annandale, gdzie mieszkał, tymczasem ruszył w przeciwnym kierunku. Im dłużej DeMarco go śledził, tym bardziej się dziwił. Zamiast pojechać w stronę którejś z dróg wyjazdowych z miasta, Billy jechał prosto do południowo-wschodniej dzielnicy dystryktu. Południowo-wschodnia część Dystryktu Kolumbii to miejska strefa walki, efekt źle przeprowadzonego eksperymentu społecznego. To teren ulicznych strzelanin, wojen gangów, dilerów heroiny. Jadąc przez tę okolicę, trzymasz zaryglowane drzwi i modlisz się, żeby nie zabrakło ci paliwa. DeMarco nie mógł sobie wyobrazić, dlaczego Billy wybrał przejazd przez tę wylęgarnię recydywistów. Mattis przejechał mostem Johna Philipa Sousy’ego i zatrzymał się na Minnesota Avenue. Był tam bank z bankomatami po jednej stronie, a za rogiem drogeria Rite Aid. Drogerię dopiero co zamknięto i właściciel spuszczał stalowe antywłamaniowe żaluzje. Inaczej niż DeMarco i jego sąsiedzi z Georgetown, kupcy w tej okolicy nie mieli zahamowań przed zakrywaniem wystawowych okien ciężkimi kratami. Joe wyminął Mattisa i zaparkował pół przecznicy dalej po tej samej stronie ulicy. Nie widział Billy’ego, póki ten siedział w samochodzie, ale gdyby wysiadł, mógłby go obserwować w bocznym lusterku. Dokładnie o dziesiątej Mattis wysiadł z wozu, rozejrzał się uważnie dookoła i podszedł do bankomatu. Kiedy wstukiwał PIN, zza rogu po przeciwnej stronie ulicy wyszło dwóch czarnych nastolatków. - Hej, forsiasty! - zawołał jeden z nich. - Jak zbierasz kapuchę, daj trochę i mi. Mattis drgnął, odwracając głowę do nastolatków. DeMarco widział, że nerwy ma napięte mocniej niż struny w gitarze Williego Nelsona. Billy szybko ocenił, że chłopcy nie stanowią zagrożenia, i dokończył transakcję. Przeliczył pieniądze, ale nie schował ich od razu do portfela. Niebezpieczne przeoczenie w tej okolicy, pomyślał DeMarco. Uwagę Joego rozproszyli na chwilę dwaj chłopcy. Dla uczczenia udanego dowcipu wymienili tak skomplikowany uścisk dłoni, że można by go zakwalifikować jako układ choreograficzny, po czym ruszyli dalej ulicą w kierunku DeMarca, żartując jeden przez drugiego. Byli dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie zaparkował, gdy zza rogu wyjechał ciemny sedan, który zatrzymał się koło bankomatu. Z sedana wysiadł mężczyzna i stanąwszy za samochodem, powiedział coś do Billy’ego. Billy skinął głową i wyciągnął rękę z gotówką. Mężczyzna uśmiechnął się - po czym uniósł pistolet, który trzymał przy prawej nodze, i strzelił Billy’emu prosto w pierś. Billy Mattis zatoczył się na ścianę banku. Stał chwilę, spoglądając ze zdziwieniem na krwawiącą pierś; potem powoli osunął się do siadu. Jego ręce opadły bezwładnie na brzuch. Zabójca podbiegł do Billy’ego, wyrwał pieniądze, które ten wciąż ściskał w dłoni, i wskoczył z powrotem do samochodu. Odpalił silnik i z piskiem opon wyjechał na ulicę, pędząc w kierunku DeMarca. Joe nie podjął żadnej świadomej decyzji. Po prostu zadziałał. To była automatyczna reakcja, nie zastanawiał się nad jej konsekwencjami. Odpalił silnik podrasowanej fury Sammy’ego i zwolniwszy hamulec, ruszył dokładnie pod koła nadjeżdżającego sedana. Siła zderzenia wyrzuciła go na stronę pasażera i przywalił głową o ramę okna. Otrząsnął się i spojrzał na samochód zabójcy. Sedan stał nieruchomo, a kierowca wydawał się nieprzytomny. Jego czoło dociskało klakson. Wycie klaksonu przyniosło DeMarcowi jakąś dziwną ulgę. W końcu zebrał myśli. Schylił się w poszukiwaniu pistoletu Sammy’ego, tego, który miał być schowany pod siedzeniem kierowcy. Jego ręka trzepotała wściekle, próbując zlokalizować broń, i wydawało się, że minęła wieczność, nim poczuł pod opuszkami palców chłodny metal. Z trzydziestkąósemką w dłoni uchylił drzwi od strony pasażera i przemknął schylony za przedni zderzak. Sammy powiedział, że pistolet jest odbezpieczony; całe szczęście, bo DeMarco nie wiedziałby, jak to zrobić. Zauważył, że zabójca zaczyna dochodzić do siebie. Powoli wyprostował się na siedzeniu, oszołomiony i zdezorientowany. Krew ściekała mu po twarzy z rany nad łukiem brwiowym. Ruch po drugiej stronie ulicy przykuł uwagę DeMarca. To byli ci sami chłopcy, przyczajeni za śmietnikiem. - Wezwijcie policję! Spadajcie stąd, do diabła, i ściągnijcie gliny! - zawołał do nich. Nie ruszyli się z miejsca. Cholerne dzieciaki. Zabójca otworzył drzwi i powoli wysiadł z samochodu. Zachwiał się i o mało nie upadł, ale odzyskał równowagę. Miał dziobatą twarz o zapadniętych policzkach i z dużym pieprzykiem w kształcie łzy koło prawego oka. Był ubrany w lekki beżowy garnitur i białą koszulę rozpiętą pod szyją. Kruczoczarne, mocno wypomadowane włosy miał gładko zaczesane do tyłu. Pieprzyk był bardzo charakterystyczny i Joe zdał sobie sprawę, że zna tego człowieka. Nazywał się John Palmeri, a jego ojciec był znajomym ojca DeMarca. Ale w przeciwieństwie do Joego DeMarca, John Palmeri poszedł w ślady ojca i wybrał karierę w przestępczym półświatku. W wieku szesnastu czy siedemnastu lat, kiedy DeMarco widział go po raz ostatni, Palmeri trafił do poprawczaka za kradzież samochodu. A teraz, dwadzieścia parę lat później zabija agenta Secret Service w południowo-wschodniej dzielnicy Waszyngtonu. O co tu, do diabła, chodzi? Palmeri chwiał się na nogach i wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Kropla krwi spłynęła powoli z jego twarzy na koszulę, plamiąc ją nad sercem. Przy prawej nodze trzymał potężny rewolwer z długą lufą. John, rzuć broń. Proszę powiedział głośno DeMarco. Serce pompowało mu do żył tyle adrenaliny, że czuł, jakby przez jego ciało przebiegał prąd. Palmeri wydawał się go nie słyszeć i stał nadal, chwiejąc się to w jedną, to w drugą stronę. Może nie zdawał sobie sprawy, że DeMarco jest uzbrojony, bo siedział w kucki za maską samochodu. Żeby przyciągnąć jego uwagę, Joe wyprostował się i - jakby wiedział, co robi - wycelował do niego z broni Sammy’ego. Palmeri spojrzał w jego stronę. Nic nie wskazywało na to, że go rozpoznał. Zamrugał kilka razy, jakby próbował skupić na nim wzrok, a potem zaczął unosić broń. DeMarco był pewien, że nie zdaje sobie sprawy, jak wolno się porusza. - John, rzuć broń, do cholery! - krzyknął. Palmeri spojrzał na niego szklistymi oczyma; jego rewolwer wciąż się unosił. Czemu, do diabła, nie rzuci broni? DeMarcowi wydawało się, że krzyknął jeszcze raz, ale później nie był tego pewien, bo w tej samej chwili Palmeri wystrzelił i pocisk odbił się rykoszetem od zderzaka samochodu Sammy’ego. Kula trafiłaby DeMarco w brzuch albo w krocze, gdyby nie było tam samochodu. Joe natychmiast odpowiedział ogniem. Nie próbował zabić Palmeriego. Po prostu pociągnął za cyngiel ze strachu, gdy pocisk odbił się od samochodu. Przestrzelił Johnowi Palmeriemu serce. Zamarł w bezruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało. Odczekał chwilę, jakby w nadziei, że Palmeri się podniesie, choć wiedział, że to niemożliwe. Potem podszedł powoli do leżącego bezwładnie ciała, wciąż mierząc do niego z pistoletu Sammy’ego. Dłoń, w której trzymał broń, trzęsła się, jakby dostał drgawek. Czarne oczy Palmeriego były szeroko otwarte, wpatrzone w Boga, który już o nim zapomniał. Biała koszula nasiąkała krwią niczym bibuła, plama rozprzestrzeniała się geometrycznie, tworząc doskonałe koło, wrota dla jego duszy. Kątem oka DeMarco zauważył jakiś ruch. Czarnoskórzy chłopcy wyszli zza śmietnika. - Wezwijcie gliny! - krzyknął do nich, ale z jego słów przebijała bezsilność. Zamiast zrobić to, o co prosił, chłopcy ruszyli w jego kierunku. Wyostrzony instynkt przetrwania w miejskiej dżungli podpowiadał im, że DeMarco nie stanowi zagrożenia. - Człowieku, rozwaliłeś go - powiedział jeden. Wciąż patrząc na ciało, DeMarco powtórzył: - Wezwijcie gliny. - Nie wiedział, co zrobić z bronią, którą trzymał w ręce. Chciał ją upuścić, ale bał się, że może wypalić i przestrzelić mu nogę. W końcu położył pistolet na masce samochodu Sammy’ego. - Czy ten skurwysyn nie żyje? - powiedział ten sam dzieciak. DeMarco kiwnął głową i podniósł na nich wzrok. Mieli jakieś czternaście lat. Ten, który mówił, był sympatycznie wyglądającym chłopcem z krzywym uśmiechem. Miał na sobie bejsbolówkę Chicago Bulls z daszkiem do tyłu, bezrękawnik Michaela Jordana i luźne szorty do kolan. Na nogach zaś najmodniejsze tenisówki, zaprojektowane do spacerów po księżycu. Jego kumpel był ubrany prawie identycznie, tylko że w barwach nowojorskich Knicksów. DeMarco wyjął z kieszeni komórkę, podał ją dzieciakowi w czapeczce Byków i powiedział: - Wezwij gliny. Chłopcy popatrzyli po sobie niepewnie. Wzywanie policji nigdy nie należało do przyjemności. - Dlaczego sam ich nie wezwiesz? - zapytał fan Knicksów. - Bo muszę sprawdzić, co jest z facetem przy bankomacie odparł DeMarco i ruszył w kierunku Billy’ego. Nie szedł szybko. Wiedział, że Billy’emu nie można już pomóc. - I nie dotykajcie niczego! - krzyknął do chłopców przez ramię. - Wiemy, białasie - powiedział fan Knicksów. - Założę się, że zaliczyliśmy więcej miejsc zbrodni niż ty. DeMarco był tego pewien. Popatrzył na Billy’ego Mattisa. W przeciwieństwie do Palmeriego oczy miał zamknięte i wyglądał dziwnie spokojnie. Gdyby nie mała ciemnoczerwona dziura w klatce piersiowej, wyglądałby jak człowiek, który po prostu wybrał nietypowe miejsce na drzemkę. Mimo pewności, że Billy nie żyje, DeMarco sprawdził mu puls na szyi. Ty biedny draniu, pomyślał. Jak ktoś, kto wygląda jak Mickey Mantle, może skończyć w ten sposób? Wolał nie myśleć, jak na śmierć Billy’ego zareaguje jego żona. Wrócił do samochodu Sammy’ego i zapytał chłopców, czy wezwali policję. - Tak powiedział fan Byków. Radiowóz w drodze. Rzucił komórkę DeMarcowi. Joe prawie ją upuścił. Nie mogę czekać na gliny powiedział fan Knicksów. - Oni w to, kurwa, nie uwierzą: dwaj martwi biali i trzeci białas z dymiącą spluwą. - Pewnie nie uwierzą, Ritchie - powiedział drugi dzieciak. Wyglądał na zmartwionego. - Pewnie aresztują ciebie i mnie. - Nie aresztują was - wtrącił się DeMarco. - Stoję tu przecież. Powiem im, co się stało. Co on im, do diabła, powie? Oparł się o wgniecioną karoserię samochodu Sammy’ego i zapalił papierosa. Fan Byków, dzieciak imieniem Ritchie, wycyganił od niego jednego. Drugi wydawał się niepewny, a potem też poprosił. DeMarco zastanawiał się nad wygłoszeniem wykładu o szkodliwości palenia tytoniu, ale zdał sobie sprawę z absurdalności takiego kazania w obecnych okolicznościach. Zapytał drugiego dzieciaka o imię. Jamal, usłyszał w odpowiedzi. DeMarco wiedział, że działał w samoobronie, ale nie był pewien, czy policja mu uwierzy. Mógł się znaleźć w poważnych kłopotach: trafić do aresztu, stanąć przed sądem i wydać ostatni grosz na adwokata - i prawdę mówiąc, martwiło go to o wiele bardziej niż śmierć bandziora, który zabił Billy’ego Mattisa. Dlatego uznał, że potrzebuje Ritchiego i Jamala jako życzliwych świadków, i dał im jeszcze po papierosie. Wiedział też, że może znaleźć się w kłopotach innego rodzaju, jeszcze poważniejszych. Jego dawny kolega z boiska niewątpliwie zrobił postępy od czasów, gdy był złodziejem samochodów, i wspiął się po szczeblach zawodowej kariery. Jezu, czy mafia była zamieszana w zamach na prezydenta? Gliniarze przyjechali po prawie dwudziestu minutach, co potwierdziło narzekania mieszkańców na zbyt powolną reakcję służb porządkowych w dzielnicach mniejszości rasowych. Nie wydawali się szczególnie przejęci faktem, że znaleźli na ulicy dwa martwe ciała, ale - jak powiedział Ritchie zaskoczyło ich, że ofiarami są biali. Brak emocji u policjantów, podobnie jak u dwóch nastolatków, przypomniał DeMarcowi fragment z filmu Na południe od Brazos Larry’ego McMurtry’ego: „Na Boga, życie jest tanie tu w... Canadien”. Patrząc na to z perspektywy, uznał, iż dobrze się stało, że policjanci się guzdrali: miał czas na wymyślenie kłamstw, które zamierzał im zaserwować. Rozdział 25 - Czy znał pan Mattisa albo Robinsona? - spytał detektyw. Kogo? - DeMarco zachodził w głowę, kim, u licha, jest Robinson. Widząc zdumienie na jego twarzy, detektyw wyjaśnił sarkastycznie: - Mattis to facet zabity przy bankomacie. Robinson to ten, którego pan kropnął. Rozwalił pan niejakiego Davida Robinsona z Waycross w Georgii. A więc czy znał pan którąś z ofiar? - Nie, nie znałem - odparł DeMarco. - Znalazłem się po prostu w złym miejscu w niewłaściwym czasie. - I taka była cholerna prawda. Kiedy opuścił posterunek, dochodziła druga w nocy. Policjanci trzymaliby go znacznie dłużej, gdyby nie Ritchie i Jamal. Chłopcy okazali się świetnymi świadkami. Żaden nie histeryzował ani nie gubił się w zeznaniach; obaj dokładnie i niezależnie od siebie opowiedzieli tę samą historię. Przesłuchawszy ich, gliniarze byli przekonani, że pan Robinson z Waycross w Georgii z zimną krwią zastrzelił Billy’ego Mattisa i ukradł jego pieniądze, że DeMarco staranował samochód Robinsona, aby uniemożliwić mu ucieczkę z miejsca przestępstwa, i że strzelił w obronie własnej, dopiero gdy zabójca otworzył ogień. Policjanci nie potraktowali go jak bohatera, choć powinni. Ich cyniczne nosy wyczuły smród blagi, kiedy DeMarco tłumaczył, jak to on, w miarę bogaty białas z Georgetown, akurat parkował w południowo-wschodniej dzielnicy, gdy zamordowano Billy’ego Mattisa. Postanowił nie mówić, że śledził Billy’ego. Jakiekolwiek pogłoski o agencie Secret Service zamieszanym w zamach na prezydenta rozpętałyby prawdziwą burzę medialną - a on nie chciał zobaczyć w gazetach swojego nazwiska. Historyjka, którą opowiedział gliniarzom, była stosunkowo prosta i brzmiała bardziej prawdopodobnie niż sama prawda. Jest oczywiste, powiedział, że Billy został zabity z powodu gotówki, którą podjął z bankomatu, a on znalazł się na miejscu przypadkiem. Trochę sobie popił (prawda - kilka piw w greckiej knajpie), przez pomyłkę trafił do południowo-wschodniej dzielnicy, bo słabo znał tę część miasta (półprawda), i zatrzymał się, żeby zadzwonić do przyjaciółki i powiedzieć, że spóźni się na spotkanie (nieprawda, ale półtora na trzy to i tak niezły wynik). Gliniarze wiedzieli, że kłamie, ale nie mogli go złamać, a dzięki Ritchiemu i Jamalowi nie mogli podważyć faktów. Poza tym DeMarco był prawnikiem. Oświadczył, że pozwie ich do sądu, jeśli nie przestaną robić z niego mordercy. Ostatecznie zarekwirowali pistolet Sammy’ego Wiksa i napomnieli DeMarca, żeby nie wyjeżdżał z miasta. Kiedy DeMarco prostował wgnieciony błotnik, który wrzynał się w przednie koło, uświadomił sobie, że mimo późnej pory chętnie by z kimś porozmawiał. Właśnie zabił człowieka. Musiał podzielić się z kimś tym przeżyciem i usprawiedliwić to, co zrobił. Chciał też głębiej przeanalizować obojętność, jaką czuł po zastrzeleniu Johna Palmeriego. Odebrał życie istocie ludzkiej, więc powinien coś czuć - wyrzuty sumienia, smutek, cokolwiek. A tu nic. W głębi duszy czuł tylko dziwną drętwotę i chciał wbić tam igłę, żeby sprawdzić, czy zaboli. Jedyną osobą, która przychodziła mu na myśl, była Emma. Tylko ona spośród ludzi, jakich znał - oprócz ojca - zabiła człowieka. Wiedział, że nawet Emma musi kiedyś spać, ale gdy o trzeciej nad ranem otworzyła mu drzwi, nie wyglądała na wyrwaną z łóżka. Miała na sobie wyszywaną paciorkami bluzkę bez rękawów i skórzane spodnie, które całkiem dobrze na niej leżały. Za jej plecami DeMarco dostrzegł futerał wiolonczeli, a na grzbiecie dłoni czarny stempel, taki, jakimi znaczy się osoby, które zapłaciły za wstęp do nocnego klubu. Emma i wiolonczelistka uprawiały dubbing. Otworzyła usta, żeby rzucić kostyczną uwagę, lecz zanim się odezwała, DeMarco powiedział: - Zabiłem dzisiaj człowieka. Emma uniosła brwi. - Wejdź - powiedziała. Zaprowadziła go do salonu, i zniknęła na kilka chwil w głębi domu. Kiedy wróciła, nalała DeMarcowi burbona z lodem, a potem, ani razu nie przerywając, wysłuchała opowieści o tym, co mu się przydarzyło. DeMarco nie golił się od prawie doby i Emma nie mogła opędzić się od myśli, że wygląda dość brutalnie. Gdyby stojąc za maską samochodu, mierzył w nią z pistoletu, na pewno nie stawiałaby oporu. No, może próbowałaby się bronić, ale większość ludzi na jej miejscu postąpiłaby inaczej. Kiedy DeMarco skończył opowiadać, zapytała: - Kim był ten facet? - Posługiwał się nazwiskiem Robinson. Na prawie jazdy miał napisane, że mieszka w Waycross w Georgii. Może rano mogłabyś do kogoś zadzwonić i dowiedzieć się o nim czegoś więcej. - Jasne. Chwilę siedzieli w milczeniu, wreszcie Emma powiedziała: Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że Billy nie padł ofiarą przypadkowego napadu rabunkowego. Pamiętasz telefony, które wykonał Estep dziś rano? Myślę, że najpierw zadzwonił do kogoś, żeby uzyskać zgodę na sprzątnięcie Billy’ego, a potem nagrał robotę temu całemu Robinsonowi. - Tak - zgodził się DeMarco. - Ktoś zapłacił Palmeriemu-Robinsonowi, żeby kropnął Billy’ego. Estep i facet, z którym współpracuje, prawdopodobnie Taylor, uznali, że Billy stał się niebezpieczny, bo zaczął się rozklejać. Więc Estep powiedział Billy’emu, żeby wieczorem pojechał do tego bankomatu na rogu, spotkał się z tym facetem i dał mu trochę pieniędzy. - Ale jak mu wytłumaczył konieczność spotkania z płatnym zabójcą? - zastanawiała się Emma. - Nie wiem. Pewnie wymyślił jakieś prawdopodobne kłamstwo, a naiwny Billy dał się nabrać. Wyszłoby to całkiem nieźle, gdyby nie ja. Znaleźliby Billy’ego w złej dzielnicy na chodniku obok bankomatu, z kwitem w dłoni, ale bez pieniędzy. W Waszyngtonie prawdopodobieństwo, że zabiją cię podczas rabunku, jest większe, niż że przejedzie cię autobus. - A ty zrobiłeś im jeszcze przysługę, eliminując zabójcę - dodała Emma. Nalał sobie następną whisky i powiedział cicho: - To przeze mnie Billy zginął. - O czym ty mówisz? Przycisnąłem go tak, jak kazał przewodniczący, a chłopak wpadł w panikę. Dlatego go zabili. - Być może, Joe, ale zginął przede wszystkim dlatego, że wplątał się w coś złego. - Oboje wiemy, że został do tego w jakiś sposób zmuszony. Billy Mattis był dobrym człowiekiem. Szkoda, że nie poznałaś jego żony, Emmo. Spodobałaby ci się. Pewnie już wie o śmierci Billy’ego i wypłakuje oczy z żalu. Na pewno mogłem zrobić coś, żeby temu zapobiec. - Billy powinien był przyznać się do wszystkiego, kiedy miał szansę - powiedziała Emma. Dla niej zawsze wszystko było czarne albo białe; szarości i światłocienie były dobre dla ludzi na niższym szczeblu rozwoju. Tak, pewnie masz rację - przyznał DeMarco. - Śmierć Billy’ego tłumaczy również to, co robił dziś wieczorem Estep. - A co robił? - Kiedy czekałem na przyjazd policji, zadzwoniłem do Mike’a. Śledził Estepa. Powiedział, że jakąś godzinę przed śmiercią Billy’ego poszedł do baru na K Street. Ponoć zrobił tam z siebie kompletnego wała. Hałasował, narąbał się jak stodoła i podrywał wszystkie babki w lokalu, nawet te, które były z facetami. Postawił wszystkim kolejkę, a dziesięć minut później wdał się z kimś w bójkę. Barman wywalił go z knajpy około północy. - No tak. Zapewnił sobie murowane alibi. DeMarco pokiwał głową. - Mike słyszał, jak Estep mówił, że jutro wynosi się z Waszyngtonu i wraca do Georgii. Dlatego postawił wszystkim kolejkę: żeby uczcić wyjazd. - Chcesz, żeby Mike pojechał za nim? - spytała Emma. - Nie ma mowy. Ci ludzie to mordercy. Zamierzam zmusić Banksa, żeby wreszcie przekazał sprawę FBI, a jak nie, to powiadomię o wszystkim prasę. - Wątpię, żeby to było takie proste, Joe. - A właśnie, że będzie - odparł. Dokończył drinka i odstawił szklankę. - Już późno - powiedział - pójdę i pozwolę ci się trochę przespać. - Coś cię gryzie, Joe? DeMarco milczał chwilę, a potem spytał: - Emmo, ilu ludzi zabiłaś? - Chyba nie oczekujesz, że ci odpowiem? - Nie, chyba nie. Ale jak się z tym czułaś? Czy miałaś wyrzuty sumienia? Jej odpowiedź kompletnie go zaskoczyła. - Tak, za każdym razem. Może jednak w życiu Emmy było miejsce na szarości i światłocienie. - To dlaczego ja nic nie czuję? Odebrałem człowiekowi życie. I to człowiekowi, którego kiedyś znałem. Powinienem czuć wyrzuty sumienia. Ale nie czuję. Kiedyś zastanawiałem się, jak ojciec mógł to robić, jak mógł żyć ze świadomością, że kogoś zabił. Może on też nic nie czuł. Emma pokręciła głową. Joe, przeżyłeś szok, jesteś zmęczony. Nie jesteś psychopatą. Nie jesteś swoim ojcem. DeMarco wstał. - Muszę się zbierać. - Zostań u mnie na noc - zaproponowała. Jest późno, a poza tym piłeś. - Nie mogę. Muszę zdążyć na poranny samolot do Nowego Jorku. - Do Nowego Jorku? Po co? Rozdział 26 Stary usłyszał dzwonek. Ze stęknięciem podniósł się z fotela i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Przez nylonową siatkę widział mężczyznę stojącego na ganku, ale blask słońca za plecami przybysza uniemożliwiał rozpoznanie rysów twarzy. Pewnie jakiś cholerny domokrążca, pomyślał stary, nadgorliwy dupek, który zignorował tabliczkę AKWIZYTOROM DZIĘKUJEMY. Był parę metrów od drzwi, gdy stanął jak wryty i otworzył usta ze zdumienia. O mało się nie przeżegnał; tylko duma nie pozwoliła mu ruszyć ręką. - Gino? To ty? - spytał drżącym głosem. - Nie, panie Taliaferro, to nie Gino. To jego syn. Joe. Stary roześmiał się chrapliwie. - Cholera! Nastraszyłeś mnie jak wszyscy diabli. Myślałem, że to duch. Całe szczęście, że mam raka, a nie kłopoty z sercem. - Mogę wejść, panie Taliaferro? - Wejść? - powtórzył Carmine Taliaferro, wciąż zszokowany. - Tak, jasne. Wejdź. - Otworzył przed gościem drzwi. - Chodź, chodź. Stary capo bardzo schudł, odkąd DeMarco widział go po raz ostatni na pogrzebie swojego ojca. Carmine Taliaferro, którego pamiętał, był zawsze przy tuszy - za dużo wspaniałego spaghetti żony, żartował - a człowiek, którego zobaczył, wyglądał jak żywy szkielet. Ale oczy wciąż miał takie same: najbardziej lodowate oczy, jakie młody Joe DeMarco kiedykolwiek widział. Rak nie zmienił tych oczu; zawsze należały do trupa. Taliaferro miał na sobie błękitną koszulą z krótkimi rękawami, za luźne szare spodnie od starego garnituru i brązowe kapcie. Resztki siwych włosów na pokrytej wątrobianymi plamami czaszce sterczały jak naelektryzowane. Trudno było uwierzyć, że kiedyś ten człowiek budził strach w całym Queens. - Jestem już na emeryturze - powiedział, gdy DeMarco szedł za nim słabo oświetlonym korytarzem. - Domyśliłem się - odparł Joe - kiedy nie zobaczyłem za ogrodzeniem żadnych goryli. Taliaferro parsknął śmiechem. - Teraz nikomu nie chciałoby się marnować na mnie kuli. Wystarczy poczekać parę miesięcy. Weszli do salonu pełnego staromodnych ciężkich mebli z ciemnego drewna. Na półce nad kominkiem i stolikach stały dziesiątki czarnobiałych zdjęć wielkiej mafijnej rodziny Taliaferra. W rogu stał stary dziewiętnastocalowy telewizor, a beżowy niegdyś dywan był przetarty niemal do cna. DeMarco zauważył małe rozdarcie w jednej z poduszek sofy, na której usiadł. Taliaferro mieszkał w robotniczej dzielnicy w skromnym jednorodzinnym domku z trzema sypialniami; sąsiadami gangstera byli sztywniacy zarabiający na chleb uczciwą pracą. Taliaferro przeżył w tym domu pięćdziesiąt lat i jak większość starych ludzi nie widział powodu, żeby zmieniać cokolwiek w swoim życiu u progu śmierci. DeMarco wiedział, że jego majątek liczy się w milionach. Taliaferro opadł ciężko na obity brązową skórą fotel. Obok fotela stała zielona butla z tlenem. - Zaproponowałbym ci kawę - powiedział - ale żona poszła do kościoła. Zapala dla mnie cholerne świeczki, jakby Bóg nie widział w ciemności. - Nic nie szkodzi, panie Taliaferro. Nie mam ochoty na kawę. Mafioso popatrzył na niego uważnie. - Ale czegoś jednak chcesz. Po tych wszystkich latach nie zjawiłeś się tu dlatego, że martwisz się o moje zdrowie. Więc czego chcesz, dzieciaku Gina? DeMarco pokiwał głową, zadowolony, że stary drań darował sobie wspominki. - Chcę się dowiedzieć... - Miałem na ciebie oko - przerwał mu Taliaferro. Wiem, że pracujesz dla Kongresu, ale cienko przędziesz. Mój rzeźnik zarabia więcej od ciebie. Mogłeś mieć dobre życie, ale nie chciałeś mieć z nami nic wspólnego, co? - To prawda, i nadal nie chcę. Taliaferro roześmiał się zgrzytliwie. - Zupełnie jak twój staruszek. Nie ustąpi ani o milimetr, chociaż przyszedł prosić o przysługę. - Możliwe, że to ja robię panu przysługę - odparł DeMarco, mając nadzieję, że się myli. - To by dopiero było. Więc czego chcesz? - Chcę zapytać o Johna Palmeriego. - Palmeri! Ten pierdolony kutas! Czemu się nim interesujesz? Gniew Taliaferra zaskoczył DeMarca. Palmeri najwyraźniej wypadł z łask. To dobry znak. - Chcę się dowiedzieć, dla kogo teraz pracuje. - Gdybym to wiedział, natychmiast straciłby pracę - odparł Taliaferro. - Palmeri wsypał nas federalnym jakieś sześć, siedem lat temu. Przez niego trzech moich ludzi trafiło do kicia. Pamiętasz Schmidta, tego chudego szkopa, który prowadził mi księgowość? - DeMarco pokiwał głową. - Jego i dwóch innych. Schmidt umarł za kratkami. Trafiłbym tam razem z nim, ale Palmeri nie miał na mnie dowodów. Skurwiel! Potem załatwili mu zniknięcie. - Kto? - No wiesz, federalni. Objęli go programem ochrony świadków. I słusznie. Gdyby nie, to... - Taliaferro nie dokończył. Nawet stojąc nad grobem, nie zamierzał powiedzieć niczego, co by go obciążyło. - Palmeri posługiwał się nazwiskiem Robinson - powiedział DeMarco. - Mieszkał w Waycross w Georgii. - W Georgii? Był tam przez cały czas? - Nie wiem, od jak dawna tam przebywał. Miałem nadzieję, że pan mi to powie. - Georgia. Nic dziwnego, że nie mogliśmy go znaleźć. To tak, jakby żył na pierdolonym Księżycu - zauważył Taliaferro. - Czemu interesujesz się Palmerim? DeMarco zawahał się. Fakt, że Palmeri zabił Billy’ego Mattisa, można było różnie interpretować, ale istniała możliwość, że mafia zaangażowała się w jakiś sposób w zamach na prezydenta. Gdyby tak było, a on dałby do zrozumienia, że grzebie w tej sprawie, wkrótce mógłby być martwy jak Billy Mattis. Ale DeMarco wiedział coś, czego nie wiedział Oliver Stone. Ludzie tacy jak Carmine Taliaferro nie zabijali nawet gliniarzy, a co dopiero mówić o prezydentach. Mafijne rodziny były teraz pod takim ostrzałem, że nigdy nie zrobiłyby niczego równie głupiego - ani równie wielkiego. Mafia nie snuła wielkich planów. Zajmowała się lichwą, prostytucją i rabowaniem towaru z ciężarówek. No i narkotykami. Ale operowała na małą skalę; dopiero gdy zsumowało się wszystko, były z tego większe pieniądze. Zabójstwo prezydenta - bez względu na problemy, jakich przysparzałby organizacjom przestępczym Biały Dom - nie było w mafijnym stylu. Tak przynajmniej uważał DeMarco; i niech Bóg ma go w opiece, jeśli się mylił. - Palmeri zastrzelił w Waszyngtonie agenta Secret Service, którego znałem - powiedział. - Próbuję dowiedzieć się dlaczego. - Z Secret Service? Co za dureń. I szukasz Palmeriego, bo ten agent był twoim kumplem? - Nie, nie szukam go, panie Taliaferro. Palmeri nie żyje. Zabiłem go. - Nie chciał tego mówić, ale wiedział, że stary mafioso i tak by się dowiedział. - Ty, cholerny urzędnik państwowy, zabiłeś Johnny’ego Palmeriego?! Gdyby nie było tak wcześnie, wypilibyśmy za to. DeMarco milczał. - Dlaczego go zabiłeś? - zapytał Taliaferro, z jego trupich oczu znikła wesołość. - Po prostu znalazłem się w złym miejscu w niewłaściwym czasie odparł DeMarco. Zdawał sobie sprawę, że Taliaferro zdobędzie raport policyjny, może nawet wyśle kogoś, żeby porozmawiał z gliniarzami, którzy go przesłuchiwali, ale nie dowie się niczego ponad to, co on zeznał na posterunku. Taliaferro spojrzał na syna podobnego do jednego z najbardziej bezwzględnych morderców, jakich znał. - W złym miejscu - mruknął. - Też mi coś. DeMarco zignorował szyderstwo w jego głosie. - Pomoże mi pan czy nie? - spytał. - Jak miałbym ci pomóc? Przecież już ci mówiłem, że nas wsypał. DeMarco nie odpowiedział; po prostu patrzył na starego capo. - A zresztą, czemu miałbym ci pomagać? Żeby się odwdzięczyć za wszystkie przysługi, które oddałeś mi przez lata? A może myślisz, że jestem ci coś winien za twojego ojca? - Nie, nie dlatego, że jest mi pan cokolwiek winien - odparł DeMarco. - Po prostu dlatego, że to jest słuszne. Taliaferro parsknął śmiechem. - „To jest słuszne”. Co za bzdury. Długą chwilę patrzył DeMarcowi w oczy, jakby czekał, aż ten zacznie błagać. Wiedział jednak, że Joe tego nie zrobi. - Dobra rzekł wreszcie. - Zadzwonią do paru ludzi. Daj mi numer telefonu, pod którym mógłbym cię złapać. Kiedy DeMarco ruszył do wyjścia, stary roześmiał się i powiedział do jego pleców: - Więc dzieciak Gina jednak wdał się w ojca. Rozdział 27 W czasie lotu do Waszyngtonu DeMarco przejrzał „Washington Post”, żeby sprawdzić, czy wiadomość o śmierci Billy’ego Mattisa trafiła do gazet. Spodziewał się, że to sensacja na pierwszą stronę, więc zaskoczyło go, kiedy znalazł tylko małą notatkę na drugiej stronie działu miejskiego. Podano w niej, że mężczyzna został zabity przez rabusia przy bankomacie, gdy wybierał pieniądze, a przypadkowy przechodzień interweniował i zastrzelił mordercę. Nazwisko ofiary nie zostanie ujawnione do czasu powiadomienia najbliższej rodziny. DeMarco zrozumiał, co się stało. Billy zginął około dziesiątej wieczorem, a detektywi przesłuchiwali jego i dwóch nastolatków prawie do drugiej w nocy. Prawdopodobnie żona Billy’ego dostała zawiadomienie i zidentyfikowała zwłoki dopiero rano, może nawet później. Ale pewnie jeszcze dzisiaj nazwisko Billy’ego zostanie podane do wiadomości publicznej, a żądni sensacji dziennikarze skojarzą mężczyzną zastrzelonego w południowo-wschodniej dzielnicy z agentem Secret Service, który ochraniał prezydenta nad rzeką Chattooga. Od znalezienia zwłok Harolda Edwardsa minęło jedenaście dni, a media nie kwestionowały komunikatu FBI, że Edwards działał sam. Teraz, gdy zabito Mattisa, armia dziennikarzy obiegnie Gmach Hoovera i zaczną się dopytywać, czy śmierć Billy’ego ma związek z zamachem. FBI prawdopodobnie zaprzeczy, ale i tak rozmaite teorie spiskowe zaczną się pojawiać jak grzyby po deszczu. Na szczęście DeMarco był prawie pewny, że nie będzie więcej niepokojony przez policję. Poprzedniej nocy w południowo-wschodniej dzielnicy Waszyngtonu popełniono sześć innych morderstw, więc przeciążeni pracą detektywi nie mieli czasu na zajęcie się niewinnym, choć zagadkowym, przechodniem. DeMarco wszedł do domu i sprawdził automatyczną sekretarkę. Cztery wiadomości były od Banksa, wszystkie z tym samym przesłaniem: Rusz dupę do mojego biura i opowiedz, co się stało Mattisowi. Joe chciał oddzwonić do generała, ale po chwili zmienił zdanie. Niech się trochę podenerwuje, w końcu to on wpakował go w ten bajzel. Piąta wiadomość była od Taliaferra. DeMarco zerknął na zegarek: minęły zaledwie cztery godziny od jego rozmowy z umierającym mafiosem. Wiadomość była krótka: Mam to, czego chcesz, pieprzony niewdzięczniku. - Palmeri pracował dla jednego gościa z Waycross - powiedział Taliaferro. - Facet nazywa się Junior Custis i zbiera haracz ze wszystkich tamtejszych knajp. To, co zwykle: hazard, dziwki, takie rzeczy. Płotka. Mój człowiek mówi, że ten Custis używał Palmeriego do brudnej roboty. - Jakiej? - zapytał DeMarco. - Mam ci to przeliterować? - Chce pan powiedzieć, że Departament Sprawiedliwości objął gangstera i mordercę programem ochrony świadków, a potem pozwolił mu dalej zabijać? Taliaferro parsknął śmiechem. - To był jedyny fach, który ten kutas znał. A może Departament Sprawiedliwości nie wiedział, co robił. Palmeri ożenił się z dziewczyną stamtąd, która miała motel. Zawsze utrzymywała go jakaś kobieta, nawet kiedy pracował dla nas. W każdym razie pomagał jej trochę, więc miał jawne źródło dochodu. - Ale miejscowi gliniarze musieli coś wiedzieć o jego związkach z Custisem. Może i tak, ale gdyby go sprawdzili w bazie danych, natknęliby się na mur. Departament Sprawiedliwości nie mówi FBI, kogo objął swoim programem w FBI jest za dużo przecieków - a tym bardziej nie informuje o tym lokalnych gliniarzy. Tak długo, jak długo Palmeriego za nic nie aresztowano - a nie aresztowano, bo był ostrożny - prawa ręka Wuja Sama jak zwykle nie wiedziała, co robi lewa. - Czy pański człowiek dowiedział się, dlaczego Palmeri zabił agenta Secret Service? - Nie. Dla niego to bez sensu. Może ten agent próbował rozpracować operacje Custisa? - Nie, to nie był agent tego rodzaju. - No cóż, mój człowiek mówi, że Palmeri nie pracował tylko dla Custisa. Był wolnym strzelcem. - Więc kiedy zabił agenta Secret Service, działał albo na zlecenie Custisa, albo kogoś innego? - Mój człowiek uważa, że na pewno nie na zlecenie Custisa. Ktoś inny go wynajął, żeby pozbyć się twojego chłopca. Mój człowiek, twój chłopiec. Jezu, pomyślał DeMarco. - Czy może pan się dowiedzieć kto? - Próbowałem. Mój człowiek mówi, że Palmeri był zawsze ostrożny, gdy coś ustawiał. W ogóle bardzo rzadko opuszczał okolicę, a kiedy już to robił, nigdy nie jechał do żadnego dużego miasta na Północy. Jeżeli brał robotę poza Waycross, to zawsze gdzieś na Południu, w Missisipi, Teksasie i podobnych zadupiach. Nie mam pojęcia, co ten kutas robił w Waszyngtonie. To znaczy, że ktoś sporo mu zapłacił, pomyślał DeMarco. Zastanawiał się jeszcze chwilę, ale nie przyszło mu do głowy już żadne pytanie. - Dziękuję za pomoc, panie Taliaferro. Doceniam to. - Może kiedyś mi się odwdzięczysz. - Nie liczyłbym na to. Taliferro się roześmiał. - Szkoda, że nie pożyję trochę dłużej. Chętnie bym zobaczył, co z ciebie wyrośnie. Nie możesz uciec od własnej krwi, dzieciaku Gina. Drzwi otworzyła tęga siwiejąca kobieta. DeMarco pokazał jej swoją kongresową przepustkę i oświadczył, że jest „z rządu” i musi porozmawiać z panią Mattis. Istniała szansa, że Billy zwierzał się żonie. Darcy Mattis pewnie szaleje z rozpaczy i oszukuje samą siebie, że jeśli nie uwierzy w tę straszną wiadomość, jaką jej przekazano, wszystko pryśnie niczym zły czar i ukochany Billy wróci do domu. Joe, choć świadomy, że zachowuje się jak ostatni kutas, zamierzał wykorzystać sytuację i przesłuchać Darcy właśnie teraz. Kobieta zerknęła na jego identyfikator, a potem na jego kamienną twarz. - Czy nie mógłby pan przyjść później? Ona jest w okropnym stanie. A pani kim jest? - spytał DeMarco. Musiał się upewnić, że kobieta nie jest pielęgniarką z Secret Service. - Jestem sąsiadką z naprzeciwka. Nazywam się Dottie Parker. Kiedy policja przyjechała dziś o piątej rano, najpierw przyszli do mojego domu. Zapytali, czy jestem przyjaciółką Darcy i czy mogłabym z nią zostać po tym, jak jej powiedzą, co się stało. Oczywiście zgodziłam się, ale... DeMarco, dowiedziawszy się, że kobieta jest zwykłą obywatelką, którą może bezkarnie usadzić w kącie, powiedział: - Muszę porozmawiać z panią Mattis jak najszybciej. To sprawa wagi państwowej. Dottie Parker - porządna, przepełniona współczuciem kobieta - odparła: - Oczywiście, rozumiem. Darcy siedzi na patio. Próbowałam ją namówić, by weszła do środka i napiła się herbaty, ale ona ani drgnęła. Darcy Mattis siedziała na składanym aluminiowym krześle, ubrana w dżinsy i brązowy sweter założony na biały podkoszulek. Jasne włosy miała ściągnięte w koński ogon. Było pochmurno i zimno jak na koniec lipca, ale nie aż tak, żeby potrzebowała swetra. DeMarco domyślił się, że sweter należał do jej męża; był czymś, co zatrzymało jego ciepło i zapach, czymś, w co mogła się wtulić jak kiedyś w jego ramiona. Kiedy widział ich razem, przypominali mu Jasia i Małgosię tulących się do siebie w domu Baby Jagi. Teraz Baba Jaga pożarła Billy’ego. Nie czekając na zaproszenie, DeMarco przysunął sobie krzesło i usiadł obok Darcy. Odwróciła głowę, dopiero gdy krzesło zgrzytnęło o podłogę. Oczy miała zaczerwienione i szkliste. - Pani Mattis powiedział miękko czy pamięta mnie pani? Wolno skinęła głową. - Był pan tu przedwczoraj. Doprowadził pan Billy’ego do pasji. Bardzo mi przykro z powodu tego, co spotkało pani męża, pani Mattis. Był dobrym człowiekiem. Nie niepokoiłbym go, gdyby to nie było ważne. - Wie pan, że ten drań zabił Billy’ego dla stu dolarów? - Tak. - DeMarco nie chciał jej mówić, że widział śmierć jej męża. - Nigdy nie używał karty do bankomatu. Nigdy. Miał ją tylko na wszelki wypadek, na przykład kiedy był w podróży i potrzebował czegoś, co zapomniałam zapakować. Ale nigdy nie używał jej w mieście. Czemu, na Boga, zatrzymał się przy bankomacie wczoraj wieczorem? - Nie wiem, pani Mattis. - Walczył na wojnie i nie zginął. A teraz zabili go, gdy brał pieniądze z jednej z tych maszyn z gotówką. Bóg lubi z nas kpić. Łzy wypłynęły z kącików jej oczu i stoczyły się po policzkach. - Pani Mattis, muszę pani zadać kilka pytań. To dotyczy... - Myśli pan, że Billy wiedział coś o tym, co się stało tamtego dnia nad rzeką Chattooga. - Tak - przyznał DeMarco. - Nie sądzę, żeby Billy zrobił coś złego - skłamał - ale uważam, że wiedział o czymś i bał się o tym mówić. - Billy nie bał się niczego! - wykrzyknęła Darcy Mattis. Iskierka gniewu błysnęła w jej załzawionych błękitnych oczach, ale szybko zgasła. Znów wpatrzyła się we wspomnienia, które tylko ona mogła zobaczyć. - Czy zna pani człowieka, który nazywa się Dale Estep? - spytał DeMarco. - Nie. - A Maxwella Taylora z Folkston w Georgii? - Nie. Billy nigdy nie opowiadał o nikim ze swoich rodzinnych stron, poza matką. Nie lubił miasta, w którym się wychował. Nigdy nie byliśmy razem w Folkston. Cofnęła się w głąb siebie, rozmyślając o wszystkim, czego już nigdy nie zrobi z mężem. - Czy przyzwyczajenia albo sposób bycia Billy’ego zmieniły się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy? - spytał DeMarco. - Nie rozumiem, co ma pan na myśli. - Może robił coś, co było dla niego nietypowe. Pokiwała głową. - Od czerwca często późno wracał z pracy. Wcześniej bardzo rzadko zostawał po godzinach. - Czy mówił pani, co robił? - Tak, mówił, że korzysta z komputera w pracy, a wieczorem jest mniej ludzi w sieci. - Czy powiedział, po co korzystał z komputera? - Nie. I pewnie nawet tego by nie powiedział, gdybym się nie wściekała, że zostaje tak długo. Nie mogłam tego zrozumieć. Billy i ja mówiliśmy sobie wszystko. Nigdy nie miał przede mną tajemnic, a przez ostatnie miesiące był taki... skryty. - Zaniosła się szlochem i dodała: - Boże, wybacz mi, myślałam, że ma romans. - Ale nie chciał pani powiedzieć, co go gnębi? - Nie. - Kiedy zaczął być skryty? - Nie pamiętam dokładnie. - Może wtedy, gdy został przydzielony do osobistej obstawy prezydenta? Spojrzała na DeMarca zaskoczona. - Tak, to zaczęło się właśnie wtedy. Sądziłam, że będzie szczęśliwy z powodu awansu. I na początku był, ale potem chodził jak struty. Myślałam, że czuje się przytłoczony odpowiedzialnością. - Ale nie powiedział, co go dręczy? - Nie. Już panu mówiłam. Dlaczego zadaje pan te wszystkie pytania? O co go podejrzewacie? DeMarco udał, że nie usłyszał pytania, i powiedział: - Skoro nie zwierzał się pani, może jest ktoś inny, z kim mógł rozmawiać, gdy coś go martwiło? - Nie - odparła, a po chwili dodała: - Może z matką. Byli sobie naprawdę bliscy. DeMarco przypomniał sobie billing telefoniczny, z którego wynikało, że w czerwcu Billy wiele razy dzwonił do matki. - Czy Billy mógł się zwierzać panu Donnelly’emu? - spytał. - Komu? - Patrickowi Donnelly’emu, szefowi Secret Service. - Nie. Wątpię, żeby w ogóle znał szefa. - Ale to Donnelly załatwił Billy’emu przeniesienie do zespołu ochrony prezydenta. Darcy wzruszyła ramionami. Może i tak. Billy był zaskoczony, gdy dostał to przeniesienie. Powiedział, że pominięto wielu starszych od niego stażem. Nie wiem, dlaczego wybrano właśnie jego, ale wiem, że nie był zaprzyjaźniony z panem Donnellym. Gdy DeMarco zastanawiał się nad następnym pytaniem, powiedziała: - Wie pan, myśleliśmy o adopcji. Nie mogę mieć dzieci, a Billy tak bardzo pragnął syna. Chciał chłopca, żeby chodzić z nim na ryby. W oczach Darcy znowu pojawiły się łzy, które stoczyły się po twarzy i spadły na ziemię jak niewysłuchane modlitwy. DeMarco nic mógł dłużej tego znieść. Wstał, położył rękę na jej ramieniu i powiedział miękko: - Przykro mi, pani Mattis. Bardzo pani współczuję. Zostawił ją samą na patio, otuloną w sweter męża i zarazem pewną, że nic jej już nigdy nie ogrzeje. Rozdział 28 - Co się stało z Mattisem, do kurwy nędzy?! - wykrzyknął Banks, gdy tylko DeMarco przestąpił próg jego gabinetu. Joe wszystko mu opowiedział. Omówił tajemnicze powiązania Dale’a Estepa z Billym Mattisem, wojskową przeszłość Estepa, a także niejasne więzi łączące ich obu z multimilionerem z Georgii. Wyjaśnił, jak Estep zlecił zabicie Mattisa Palmeriemu. - Cholerny, Estep - mruknął Banks. - Kiedy FBI odkryło, że zamachowiec przez parę dni ukrywał się w tej norze, od razu wiedziałem, że to musi być wojskowy. Ale co go łączy z Edwardsem? Pomagał mu? DeMarco wstał z krzesła, podszedł do okna i spojrzał na majaczącą w oddali sylwetkę Białego Domu. Gazety pisały, że prezydent wraca do swoich obowiązków: pracuje kilka godzin dziennie, dochodząc do zdrowia. Potem popatrzył na Banksa, który wciąż zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - Możliwe, że Edwards nie miał nic wspólnego z zamachem. - O czym ty mówisz? Sam fakt znalezienia martwego Edwardsa i listu, w którym przyznał się do winy, nie oznacza, że możemy zapomnieć o wszystkim, co wiemy. Wiemy o liście z ostrzeżeniem, który prawdopodobnie napisał Billy Mattis. A wiemy również, że śmierć Mattisa nie była przypadkowa. - I co z tego? - Zanim tu przyszedłem, rozmawiałem z żoną Mattisa. Powiedziała, że przed zamachem mąż przesiadywał w pracy do późna, bo chciał korzystać z komputerów Secret Service. Wtedy nic mi to nie mówiło, ale teraz coś sobie uświadomiłem. Myślę, że Billy próbował znaleźć, albo został zmuszony do znalezienia, kogoś takiego jak Harold Edwards. Kogoś, kto został przez Secret Service zidentyfikowany jako zagrożenie dla prezydenta. Uważam, że Billy znalazł idealnego kozła ofiarnego, a Estep wykradł broń z jednostki, w której Edwards służył, i to właśnie on pociągnął za spust nad rzeką Chattooga. Po zamachu Estep albo facet, który zastrzelił Billy’ego, zabił Edwardsa i podłożył w jego domu dowody winy. - To tylko gdybanie - zauważył Banks. - Zgadza się, panie generale - odparł DeMarco - i właśnie dlatego musi pan porozmawiać z FBI. Muszą poznać wszystkie fakty. Trzeba im powiedzieć o anonimowym liście, o Estepie i o Taylorze. Jeśli Edwards nie miał nic wspólnego z zamachem, istnieje niebezpieczeństwo, że ludzie, którzy chcieli zamordować prezydenta, spróbują jeszcze raz. Banks nie odpowiedział. Zdjął okulary i przetarł szkła. Bez okularów wyglądał dziwnie bezbronnie. Jak stary orzeł o słabym wzroku. Poprosił DeMarca o prześwietlenie Billy’ego Mattisa, bo dręczyło go, że nie zareagował na anonimowy list tak, jak powinien. Ale nawet po tym, co DeMarco właśnie mu powiedział, bał się ujawnić fakt, że nie poinformował o liście FBI. To bowiem mogło zrujnować jego karierę polityczną. Założył okulary, popatrzył na DeMarca, a potem przekręcił się na krześle i spojrzał na wiszącą za biurkiem fotografię World Trade Center. - Masz rację - powiedział. - Załatwmy to wreszcie, jak trzeba. Rozdział 29 Gdy DeMarco zobaczył, że w gabinecie Simona Walla siedzi Patrick Donnelly, od razu się zorientował, że dostaną z generałem po tyłkach. Banks nie zaprosił Donnelly’ego na spotkanie z prokuratorem generalnym, a więc uczynił to sam prokurator. Donnelly, Simon Wall i trzeci mężczyzna w pokoju, dyrektor FBI Kevin Collier, zachowywali się jak dobrzy kumple. Kiedy DeMarco i Banks weszli, usłyszeli końcówkę snobistycznej rozmowy o cenach członkostwa w klubie golfowym. Wyglądało na to, że w Bretton Woods podniesiono ceny, zaniżając jednocześnie standardy. Ciężkie jest brzemię białego człowieka. Gdy tylko Banks zobaczył Donnelly’ego, spytał: - Co pan tu robi, panie Donnelly? Zanim Donnelly zdążył zareagować, odezwał się Simon Wall: - Zaprosiłem go, panie generale. - Miał uspokajający głos negocjatora, który uzgadnia warunki uwolnienia zakładników. - Kiedy pan zadzwonił i powiedział, że chce omówić sprawę zamachu na prezydenta, uznałem, że dobrze będzie, jeśli skorzystamy z... doświadczenia Pata. Simon Wall miał lśniące kasztanowe włosy i okulary w ciemnej oprawce, które powiększały wodniste piwne oczy. Przed mianowaniem na urząd prokuratora generalnego był sekretarzem partii i chodziły słuchy, że w następnych wyborach ma szanse na wiceprezydenturę. Wall był polityczną hybrydą, która umie przetrwać w każdym środowisku. Jako zwierzę zaopatrzone zarówno w płuca, jak i skrzela mógł żyć na lądzie albo w wodzie, a gdy nagle zabrakło powietrza, potrafił wstrzymać oddech na dłużej niż jakikolwiek inny gatunek. - Mam lepsze pytanie. Co pan tu robi? - powiedział Donnelly i z gniewną miną wskazał palcem DeMarca. DeMarca po raz kolejny uderzyła dysproporcja między wredną gębą Donnelly’ego a jego drobną posturą. Wyglądał jak lalka, której ktoś zatknął na tułowiu złą głowę. Głowa Banksa obróciła się błyskawicznie ku Donnelly’emu. - To ja zwołałem spotkanie - odparł - i nie muszę się tłumaczyć, kogo zaprosiłem i dlaczego. Prokurator generalny, wciąż odgrywając rolę mediatora, znów zabrał głos: - Pat, jestem przekonany, że pan generał miał dobry powód, by przyprowadzić tu pana DeMarca. - Spoglądając na Joego, dodał: - Jestem pewien, że pan DeMarco zatrzyma to, co tu usłyszy, tylko dla siebie. Czyż nie, panie DeMarco? - Tak jest, proszę pana - odparł Joe. Nie podobało mu się, że Wall zna jego nazwisko. Usiłował przekonać Banksa, że nie przyda się na naradzie, ale generał nalegał. DeMarco podejmował wielkie ryzyko. Powinien był porozmawiać z przewodniczącym, zanim rozmówił się z Banksem, a już z pewnością powinien zawiadomić Mahoneya o spotkaniu z prokuratorem generalnym. Stare urzędnicze porzekadło mówi: lepiej najpierw pytać o pozwolenie, niż potem błagać o litość. DeMarco postąpił wbrew fundamentalnej zasadzie biurokracji i miał nadzieję, że nie zapłaci za to posadą. DeMarco i Banks usiedli przy okrągłym stole konferencyjnym. - Może pan zacznie, generale - poprosił Simon Wall. - Przez telefon powiedział pan, że FBI nie bierze pod uwagę pewnych ważnych informacji i pragnie pan, żebyśmy z Kevinem skorzystali z pańskiej... wiedzy. - Mogę się mylić - powiedział Banks - ale sądzę, iż istnieje możliwość, że Edwards nie był zamachowcem, a jeśli był, to nie działał sam. Dyrektor FBI Kevin Collier był postawnym mężczyzną przed sześćdziesiątką. Miał wyłupiaste oczy i twarz, która przypominała pysk buldoga. Collier nie był tak zręcznym politykiem jak Simon Wall, ale miał dość rozumu, by wiedzieć, że wyniki w zwalczaniu przestępczości są mniej ważne niż to, z kim gra się w golfa. - Wybaczy pan, generale, ale dowody przeciwko Edwardsowi są po prostu przytłaczające - powiedział. - Facet zostawił odręczny list, w którym przyznał się do winy. - Zaśmiał się z afektacją i dodał: - Czego jeszcze pan pragnie? Żeby zmartwychwstał i złożył zeznania? Banks zignorował żart Colliera i mruknął do DeMarca: - Powiedz im, co mamy. DeMarca nie podobało się, że został postawiony do raportu, ale odchrząknął i powiedział: - Przed zamachem pan generał otrzymał list, który mógł być napisany tylko przez agenta Secret Service. Napisano go na urzędowej papeterii Secret Service i doręczono w poczcie kurierskiej. Treść... - No tak, list - prychnął Donnelly, spoglądając na Colliera. Było oczywiste, że zdążył już omówić sprawę listu z Wallem i Collierem, a DeMarco wyobrażał sobie, jaki nadał jej sens. Banks też się zorientował, co jest grane. - Ma pan coś do powiedzenia, Donnelly? - warknął, odwracając się gwałtownie do szefa Secret Service. - Nie. - Donnelly rozłożył ręce, jakby dawał za wygraną. Jeśli nadal pragnie pan wierzyć, że w tym liście było choć ziarno prawdy, to w żaden sposób pana od tego nie odwiodę. Zanim Banks zdążył odpowiedzieć, prokurator generalny znów zabrał głos: - Panie generale, proszę, pozwólmy panu DeMarcowi kontynuować. DeMarco podjął przerwany wątek. Opowiedział o liście i o tym, jak Banks, z pomocą Donnelly’ego, wydedukował, że jedyny agent, o którym mogła być mowa w ostrzeżeniu, to Billy Mattis. Następnie popełnił błąd, stwierdzając, że zarówno on, jak i generał uznali, że na filmie z zamachu Mattis wygląda na zdenerwowanego. - Może zatrzymajmy się na chwilę przy tej sprawie, generale wtrącił się Kevin Collier. - Ponieważ Mattis upuścił okulary na chwilę przed pierwszym strzałem, moi eksperci przyjrzeli mu się szczególnie dokładnie podczas analizy nagrania. Zmierzyli na przykład szybkość, z jaką zasłonił prezydenta przed snajperem, i okazało się, że zareagował najszybciej z całej obstawy. Był też pierwszym agentem, który zaczął strzelać w kierunku urwiska. Nie ma absolutnie żadnego dowodu, że Mattis zachowywał się podejrzanie. - Panie Collier - odparł Banks - co prawda nie mierzyłem czasu reakcji Mattisa ze stoperem w ręku, ale znam się na ludziach i wiem, że Mattis zachowywał się inaczej niż reszta obstawy. Ten człowiek był nadzwyczajnie nerwowy, jeszcze zanim padł pierwszy strzał. - Być może, generale przyznał Collier - ale oprócz braku jakichkolwiek danych empirycznych, które by na to wskazywały, pan Donnelly mówił mi również, że polecił wykonać test na wykrywaczu kłamstw wszystkim agentom obstawy włącznie z Mattisem. - Billy Mattis zaprzeczył, jakoby przeszedł taki test - włączył się DeMarco. - Rozmawiał pan z Mattisem? - Donnelly był szczerze zaskoczony. - Jakim prawem?! Zanim DeMarco zdołał odpowiedzieć, wtrącił się generał Banks: - Ja dałem mu to prawo. Mów dalej, DeMarco. Później Joe zdał sobie sprawę, że Donnelly - lepszy salonowy strateg od niego i Banksa - uniknął dalszych dociekań, czy kazał sprawdzić Mattisa wykrywaczem kłamstw. DeMarco opowiedział, jak śledził Billy’ego Mattisa i rozmawiał z nim najpierw na Kapitolu, a potem w domu. - Wyglądał na winnego stwierdził. - Było oczywiste, że wiedział o liście i w jakiś sposób brał udział w zamachu. Donnelly parsknął śmiechem. - „Wyglądał na winnego”! I to ma być dowód. „Wyglądał na winnego”! DeMarco odparł, że trzeba było przy tym być, żeby zrozumieć. Nawet w jego uszach zabrzmiało to nieprzekonująco. Donnelly prychnął. - Gdyby przedstawił pan taki „dowód” przed sądem, usunęliby pana z palestry zauważył. - Panie Donnelly odezwał się Banks - niech pan przestanie przerywać. To rozkaz, do cholery! Bezpośredni rozkaz od przełożonego znaczył wiele dla człowieka, który spędził pół życia w mundurze; nie znaczył natomiast nic dla biurokraty takiego jak Donnelly. Po raz kolejny Wall załagodził sytuację: - Muszę się zgodzić z panem generałem, Pat. Pozwólmy panu DeMarcowi dokończyć. Ale gdy DeMarco opowiadał, jak trafił na trop Dale’a Estepa i Maxwella Taylora, śledząc Billy’ego i podsłuchując jego rozmowy, Donnelly nie zdołał się powstrzymać: - Czy zechce nam pan zdradzić, panie DeMarco, jak uzyskał pan numery tych telefonów bez nakazu sądowego? - Nie - odparł DeMarco. Później nie było wcale lepiej. Opisał, jak śledził Billy’ego Mattisa i stał się świadkiem jego śmierci, a chwilę potem został zmuszony do zastrzelenia zabójcy. - Kiedy usłyszałem, że zabił pan tego Robinsona - powiedział Donnelly - pomyślałem, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. - Co to ma, do cholery, znaczyć? - zapytał Banks, nie pojmując aluzji. Nim Donnelly zdążył odpowiedzieć, wtrącił się Wall: - Panowie, wróćmy do sedna. Nie rozumiem, co wspólnego ma z tym wszystkim śmierć Mattisa... - Bardzo dużo, panie Wall - odparł DeMarco. Jest oczywiste, powiedział, że Billy czekał na zabójcę przy bankomacie zgodnie z poleceniem Estepa, który uknuł całą intrygę. Wspomniał nawet o tym, co powiedziała mu żona Billy’ego: jej mąż nigdy nie używał karty bankomatowej w Waszyngtonie. Podsumował, mówiąc: - Jak wyjaśniłby pan śmierć Mattisa? Czemu do wieczora siedział w barze, a potem udał się do bankomatu, z którego nigdy nie korzystał, w dzielnicy, w której nie miał powodu przebywać? - Panie DeMarco - zauważył Collier - toż to podręcznikowy przykład rozumowania, z którego rodzą się teorie spiskowe. Można by pomyśleć, że pracuje pan dla jakiegoś brukowca. Fakty są takie, że Mattis skorzystał z bankomatu, a ktoś go obrabował i zabił. Przykre, ale dość pospolite. To, dlaczego wybrał akurat ten bankomat, można wyjaśnić na wiele sposobów. Na przykład wybierał się do znajomego, który mieszka na drugim końcu miasta, i postanowił skorzystać z tego bankomatu, bo po prostu miał go po drodze. Zresztą bez wzglądu na powód, nie mamy dowodów, które potwierdzałyby albo choćby sugerowały, że Mattis został zamordowany, ponieważ był zamieszany w zamach. A takie twierdzenie jest po prostu nieodpowiedzialne! DeMarco poczuł, jak czerwienieje na twarzy. Miał już dość przytyków Colliera. - Człowiek, który zabił Billy’ego Mattisa, mieszkał w Waycross w Georgii - odparł - a rano w dniu zabójstwa Estep zadzwonił właśnie do Waycross. - Fakt ten oznacza tylko tyle, że Estep wykonał telefon do nieznanej nam osoby w swoim ojczystym stanie - rzekł Collier. Roześmiał się jowialnie i zwracając się do Banksa, dodał: - Moi młodzi agenci robią to nagminnie. Przeskakują od razu do nieuzasadnionych wniosków, bo są przekonani, że znają już rozwiązanie. Dlatego uczę ich, że powinni formułować opinie na podstawie faktów, a nie dopasowywać fakty do z góry przyjętych założeń. - Jest jednak faktem, panie Collier - odparował DeMarco - że zabójca Billy’ego Mattisa nie miał w zwyczaju mordować ludzi przy bankomatach dla marnych stu dolarów. Naprawdę nie nazywał się David Robinson, lecz John Palmeri i został objęty programem ochrony świadków Departamentu Sprawiedliwości, ponieważ wsypał ludzi z mafii, dla której pracował jako zabójca. Po spojrzeniach, jakie wymienili między sobą Collier i Wall, DeMarco zorientował się, że dokładnie wiedzą, kim był morderca Billy’ego, i mieli nadzieję, że fakt ten nie ujrzy światła dziennego. Właśnie dlatego Wall przerwał Donnelly’emu, gdy ten zrobił przytyk do ojca DeMarca. Nawet jeśli śmierć Mattisa nie miała nic wspólnego z zamachem, Wall chciał uniknąć nagłośnienia faktu, że przestępcy objęci programem ochrony świadków wciąż są przestępcami. - Skąd ma pan tę informację? - zapytał Simon Wall lodowatym tonem. - Co to ma do rzeczy? - odparł DeMarco. Ważne jest to, że John Palmeri nie był jakimś okolicznym bandziorem. Był płatnym mordercą i ktoś wynajął go do zabicia Billy’ego Mattisa. Ani Collier, ani Wall nie odzywali się przez chwilę. Wreszcie Wall powiedział: - Cóż, oczywiście dowiemy się, co ten Palmeri tu robił, ale na razie nie mamy niczego, co wiązałoby go w jakikolwiek sposób z zamachem na prezydenta. Zanim DeMarco zdążył odpowiedzieć, że właśnie śmierć Billy’ego Mattisa poświadcza to powiązanie, Collier spytał: - A człowiekiem, który pana zdaniem wynajął Palmeriego, jest Dale Estep, ten strażnik parku narodowego? - Zgadza się - potwierdził DeMarco. - Leśniczy nie należą do tego samego towarzystwa co niezadowoleni urzędnicy pocztowi, Kevin powiedział Donnelly do Colliera - ale rozumiem, że to też diabelskie nasienie. Collier parsknął śmiechem, a DeMarco zobaczył, jak potężne ręce Banksa chwytają krawędź stołu. Generał wyglądał, jakby chciał rzucić się na Patricka Donnelly’ego, ale po chwili wziął głęboki oddech i opadł na oparcie krzesła. - Estep - powiedział DeMarco - nie jest zwykłym leśniczym. Był snajperem w Wietnamie i wyrzucono go ze służby, bo był wariatem. - Powiedział pan również, że przez ostatnich trzydzieści lat był wzorowym obywatelem - odparł Collier. DeMarco popatrzył na Banksa, szukając wsparcia. Twarz generała zastygła niczym beton, gdy wodził wzrokiem od Donnelly’ego do Walla i Colliera i z powrotem. Joe odnosił wrażenie, że generalski umysł Banksa przyjął do wiadomości fakt, że jego pozycje zostały stracone, i już planuje następną kampanię. Ale wroga ofensywa wciąż trwała. - A ten Taylor? - spytał Donnelly. - Powiedział pan, że wie o nim tylko, że jest bogaty i wspomagał finansowo kampanię prezydenta. Nie sądzi pan, że trochę brakuje tu motywu, panie DeMarco? - Nie miałem okazji przyjrzeć się Taylorowi bliżej przyznał DeMarco. - Uznałem, że powinno się tym zająć FBI - dodał. - Ale uznał pan, że może inwigilować wszystkich pozostałych, włącznie z jednym z moich agentów - powiedział Donnelly. Więc czemu nie Taylora? Dlaczego nie przywiózł pan tu tego chłopka z Georgii zakutego w kajdany i poganianego elektrycznym pastuchem? DeMarco zignorował złośliwość Donnelly’ego i powiedział do Colliera: - Porozmawiajmy o pańskim podejrzanym, Edwardsie. O facecie, który waszym zdaniem wykopał norę w zboczu wzgórza i przekradł się pod nosem plutonu agentów Secret Service i FBI. Miał nadwagę, był bezrobotnym nieudacznikiem, który za dużo pił. Jakim sposobem... - Był strzelcem wyborowym, człowiekiem lasów i myśliwym, poza tym wiadomo, że winił prezydenta za utratę pracy. Znowu te niewygodne fakty, panie DeMarco - odrzekł Collier. - To pozwoli pan, że przytoczę inny fakt - odparł DeMarco. Żona Billy’ego powiedziała, że na miesiąc przed zamachem Mattis przesiadywał do późna w pracy, gdzie korzystał z komputerów Secret Service. Myślę, że szperał w bazie danych w poszukiwaniu idealnego kozła ofiarnego i że w końcu go znalazł. - Bzdura - skwitował Donnelly. - Ma pan na to jakieś dowody? - spytał Collier. - Nie - odparł DeMarco - ale możliwe, że informatycy z Secret Service zdołają się dowiedzieć, po co używał komputerów. Możliwe, że na twardym dysku zachowały się komendy, które wpisywał w wyszukiwarce. Kiedy popatrzył na Donnelly’ego, żeby się przekonać, czy rzeczywiście jest to możliwe, uświadomił sobie, że popełnił kolejny błąd. Jeśli bowiem miał rację, informatycy Donnelly’ego wyczyszczą wszelkie ślady, które zostały po poszukiwaniach Mattisa. - Przyjmijmy hipotetycznie - powiedział Collier - że ma pan rację. Prześledźmy logikę pańskiego rozumowania, jeśli w ogóle można to tak nazwać, do ostatecznych konsekwencji. Załóżmy, że Billy Mattis z jakiegoś powodu był... - Podejrzewam, że był szantażowany albo że w jakiś inny sposób Estep i Taylor zmusili go do współpracy - wtrącił DeMarco. - No dobrze, przyjmijmy, że był zamieszany w organizację zamachu i usiłował znaleźć w bazie danych Secret Service kogoś takiego jak Harold Edwards. Jakim sposobem do domu Edwardsa trafiła broń użyta w zamachu, broń skradziona, nawiasem mówiąc, z jednostki rezerwy, w której służył? - Estep mógł ją wykraść. Billy Mattis, jako żołnierz rezerwy, mógł przekazać mu informacje o zabezpieczeniach w Fort Meade. - Ale nie ma pan na to żadnego dowodu, prawda? - spytał Collier. - Tak, to prawda - przyznał DeMarco. Miał już serdecznie dość powtarzania tej samej śpiewki. - No, dobrze - powiedział Collier, jakby zwracał się do imbecyla - przymknijmy na chwilę oko na brak dowodów i idźmy dalej. Estep wykrada broń z arsenału w Fort Meade, z jednego ze skradzionych karabinów strzela kilka razy do prezydenta, a potem podrzuca broń do domu Edwardsa. Czy dobrze zrozumiałem, panie DeMarco? - Joe pokiwał głową. Nie ufał swoim nerwom na tyle, by się odezwać. - To niech mi pan powie, panie DeMarco, gdzie przez ten cały czas był Harold Edwards? Gdzie był, kiedy Estep kopał kryjówkę nad rzeką Chattooga i czatował na prezydenta? Żaden z sąsiadów Edwardsa nie widział go w tym czasie ani razu. - Zastanawiałem się nad tym - odparł DeMarco. - Mogę się mylić, ale niewykluczone, że Estep, prawdopodobnie z pomocą Palmeriego, porwał Edwardsa i przetrzymywał przez ten czas w zamknięciu. - Och, na litość boską! - oburzył się Donnelly. - To doprawdy fascynujące zauważył Collier. - A co nastąpiło później, panie DeMarco? Estep zmusił Edwardsa do napisania listu, a potem zabił, tak żeby wyglądało to na samobójstwo? Czy właśnie to chce nam pan powiedzieć? - Tak - odparł DeMarco. - Dokładnie tak. - Żałował, że nie ma ani jednego dowodu na poparcie swoich słów. - To jak wytłumaczy pan dowody rzeczowe, panie DeMarco? - spytał Collier. - Na przykład rachunek znaleziony w samochodzie Edwardsa? - Każdy mógł podłożyć ten rachunek. - A list napisany ręką Edwardsa, co, dodam, stwierdzono ponad wszelką wątpliwość? - Estep przystawił mu pistolet do skroni i podyktował treść - odparł DeMarco. - A ślady prochu na dłoniach Edwardsa, charakterystyczne przy próbach samobójczych? - Nie wiem - powiedział DeMarco. Może... - Otóż to! - zawołał triumfalnie Collier. - Nie wie pan! Nic pan nie wie i nie ma pan ani jednego dowodu na poparcie swoich tez! - Na litość boską! - odszczeknął się DeMarco. - Nie dziwi pana, że sprawa przeciwko Edwardsowi wygląda aż nazbyt idealnie? Oswald przynajmniej ukrył się w cholernym teatrze. Trzeba go było przynajmniej ścigać! Edwards został wam podany na srebrnej tacy i przewiązany wstążeczką. - Ale przynajmniej nasze opinie opierają się na faktach, panie DeMarco, a nie na upartym przekonaniu, że ktoś wygląda na winnego - odparował Collier. Cholera, pomyślał DeMarco. Może powinien był przećwiczyć to, co miał do powiedzenia, przed lustrem. Zanim zdołał się zastanowić nad kolejnym argumentem, Banks wstał. - Mam tego dość oświadczył. - Panie Wall, przyznaję, że pańscy chłopcy mają mnóstwo dowodów przeciwko Haroldowi Edwardsowi. Sprawa wygląda na zamkniętą i przypieczętowaną. A jeśli dziennikarze zaczną pytać o śmierć Mattisa, powtórzy pan gładkie odpowiedzi, którymi karmi nas Collier. Ale coś panu powiem: nie jestem głupcem i radzę traktować mnie cholernie poważnie, kiedy mówię, że trzeba się lepiej przyjrzeć Billy’emu Mattisowi i Dale’owi Estepowi. Nie zrobiłem tego, co do mnie należało, kiedy to się zaczęło, ale niech pan nie popełnia tego samego błędu. - Chwileczkę, generale - łagodził Simon Wall. - Oczywiście, że biorę pana... Ale Banks jeszcze nie skończył. - I jeszcze jedno - powiedział, wskazując palcem Patricka Donnelly’ego. - Uważam, że ten kurduplowaty sukinsyn celowo utrudnia śledztwo. Generał wymaszerował z gabinetu Simona Walla, zostawiając DeMarca samego. DeMarco dogonił Banksa, gdy jego limuzyna ruszała spod krawężnika. Oczy generała, wciąż płonące gniewem i wstydem, zwróciły się ku DeMarcowi. Możliwe, że bardziej złościł się na Simona Walla niż na niego, ale DeMarco był akurat pod ręką. Wpatrywał się w niego jeszcze kilka sekund, a potem z odrazą potrząsnął głową i warknął: - Pieprzeni politycy. W Wietnamie miałem mniej wrogów niż tu. - Zapukał w szybę dzielącą go od kierowcy. - Jimmy, wiem, że masz flaszkę w schowku na rękawiczki. Daj mi ją. - Jasne, szefie - odparł Jimmy. Banks pociągnął z butelki solidny łyk, a potem powiedział do DeMarca: Ostatni raz dałem ci się do czegokolwiek przekonać. Ci skurwiele zrobili mnie na szaro. - Mnie też, panie generale. Donnelly zaatakował nas z flanki. Wiem i przysięgam, że zanim wyniosę się z tego miasta, wykopię go ze stołka. Nie wiem jeszcze jak, ale niech mnie diabli, jeśli tego nie zrobię. Pociągnął następny łyk, zawahał się, a potem z ociąganiem podał butelkę Joemu. Joe napił się i poczuł w gardle palący smak taniego burbona. - I co teraz, bystrzaku? - spytał Banks, przecząc sam sobie. - Masz jakieś inne genialne pomysły? - Nie wiem. Może... - zaczął DeMarco, ale umilkł i tylko pokręcił głową. - Tak właśnie myślałem - rzekł Banks. - Jimmy, zatrzymaj wóz - rzucił i zwrócił się do DeMarca: - Spadaj. Powinienem był wiedzieć, że tylko takiej pomocy mogę oczekiwać po przydupasie tego cholernego moczymordy Mahoneya. Rozdział 30 Przewodniczący stał obok DeMarca, wpatrując się w kamienne oczy Roberta Tafta. Znowu spotkali się przy pomniku senatora, w połowie drogi, jaką Mahoney przebiegał truchtem w porze lunchu. Przewodniczący miał na sobie biały dres, w którym przypominał Joemu Moby Dicka. Joe opowiedział Mahoneyowi o wszystkim, co wydarzyło się od ich ostatniej rozmowy. Wydawało mu się, że Mahoney go słucha, ale nie był pewien. Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że przewodniczący jest jak koń - wielki ogier z szerokim zadem - który może spać nawet na stojąco, z szeroko otwartymi oczyma. Kiedy opowiadał, jak zabił Johna Palmeriego, spodziewał się jakiejś reakcji Mahoneya, ale ten pokiwał tylko głową. Jakby od początku wiedział, że wyglądający na twardziela facet, którego zatrudnił, jest zdolny do czegoś podobnego. Joemu grało to na nerwach. Wysłuchawszy relacji ze spotkania w gabinecie Simona Walla, Mahoney mruknął: - A to chuje. - Joe nie wiedział, czy odniósł się to do tego, jak Wall, Collier i Donnelly potraktowali jego i Banksa, czy też była to ogólna opinia Mahoneya na temat tego tria. DeMarco zakończył opowieść, mówiąc: - Panie przewodniczący, jestem prawie pewien, że Mattis i Estep maczali palce w zamachu, a Estep zlecił Palmeriemu zabicie Mattisa. Myślę, że Edwards był tylko kozłem ofiarnym. Mahoney milczał chwilę, a potem westchnął: - Jezu, Joe. Jesteś „prawie” pewny, „myślisz”. Puszczając sarkazm szefa mimo uszu, DeMarco odparł: - Tak, panie przewodniczący, i właśnie dlatego FBI musi się tym zająć. Muszą przesłuchać Taylora i Estepa, przeszukać ich domy, sprawdzić, gdzie był Estep w czasie, gdy... Nawet gdyby coś znaleźli, Mattis nie żyje i trudno będzie znaleźć cokolwiek na Donnelly’ego. - Faktycznie - przyznał DeMarco. Mahoney szukał haka na Patricka Donnelly’ego i najwyraźniej uważał, że właściwym tropem był jego związek z Mattisem. Co, do cholery, Donnelly na niego miał? - Co twoim zdaniem zrobi teraz Banks? - zapytał Mahoney, podciągając spodnie od dresu. - Nie wiem, ale mam wrażenie, że na razie nic. Po spotkaniu u Walla strasznie się wkurzył, ale myślę, że głównie przez to, jak go potraktowali. Wykonał już swoją działkę: przekazał, co wie, FBI, więc to teraz ich broszka. - Kurwa - mruknął Mahoney. - Panie przewodniczący, musi pan zadziałać - powiedział DeMarco. - Musi pan osobiście rozmówić się z Simonem Wallem i Collierem. Jeśli to nie poskutkuje, trzeba będzie zwrócić się do prezydenta. To przecież jemu grozi niebezpieczeństwo. Oczy Mahoneya rozszerzyły się w ironicznym zdziwieniu. - Nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Niby dlaczego miałbym z kimkolwiek rozmawiać? Niech to diabli, pomyślał DeMarco. Pożegnalny list Harolda Edwardsa i dowody, które znaleziono w jego domu, dawały Donnelly’emu przewagę - a Mahoney już to uwzględnił w swoich politycznych kalkulacjach. - To niech mi pan pozwoli przekazać treść listu ostrzegawczego „Washington Post” - zasugerował. Dziennikarze rzucą się na ten temat, FBI będzie musiało wszcząć śledztwo, a Donnelly dostanie po łapach za to, że próbował zamieść wszystko pod dywan. Przewodniczący pokręcił głową. - Jeśli to zrobisz, Banks i całe Secret Service też dostaną po łapach. Co innego, gdybyś potrafił udowodnić to, co mówisz, ale nie potrafisz. Masz tylko przeczucie i garść luźnych faktów. I czy ci się to podoba czy nie, ten palant Collier może mieć rację: Edwards mógł działać sam, a Mattis nie miał ze sprawą nic wspólnego. - Tak, ale musimy coś zrobić - nalegał DeMarco. - Bo jeśli mam rację i Estep z Taylorem próbowali zabić prezydenta, to mogą spróbować ponownie. Mahoney westchnął. - Joe powiedział - fakt, że ktoś próbował zabić prezydenta, nie stanowi problemu. - Co? - zdumiał się DeMarco. - Ktoś dybał na życie każdego z prezydentów od czasu zamachu na Lincolna. Kurczę, usiłowali zamordować nawet Gerry’ego Forda, pamiętasz tę babę, nie? A co złego zrobił komukolwiek Ford? Odpuścił Nixonowi, pomyślał DeMarco. - Nie, próba zamachu nie stanowi sedna problemu - powiedział Mahoney, dając się ponieść retoryce. - Prawdziwy problem stanowi to, że facet, który powinien ochraniać prezydenta, jest skorumpowanym gówniarzem, który mógł współpracować z zamachowcami. To jest pierdolony problem. - Więc niech FBI... - FBI nie weźmie pod lupę Pata Donnelly’ego. Nie na podstawie tego, co udało ci się odkryć. DeMarco nie chciał dać za wygraną. Gorączkowo zastanawiał się nad czymś, co przekonałoby Mahoneya do użycia swoich wpływów, aby FBI wszczęło dochodzenie przeciwko Estepowi i Taylorowi. Przewodniczący przerwał jego rozmyślania: - Może powinieneś pojechać do Georgii i sam sprawdzić tego Taylora - powiedział. - I tego strażnika parku narodowego też. Musi istnieć jakiś związek między nimi a Donnellym. Odbiło panu? - chciał krzyknąć DeMarco, ale zamiast tego powiedział, siląc się na spokój: - Naprawdę nie wiem, jaki byłby z tego pożytek, panie przewodniczący. - Ja też nie - przyznał Mahoney. Ale to i tak lepsze od siedzenia z założonymi rękami. Poza tym nie masz nic lepszego do roboty. Zgadza się? - Tak - odparł DeMarco ale... - Świetnie - rzekł przewodniczący i odwrócił się, żeby odejść. - Chwileczkę! - zawołał DeMarco. - Chyba zdaje pan sobie sprawę, że to dla mnie zbyt głęboka woda. Nie jestem gliniarzem, a ci faceci mogą się okazać mordercami. Mahoney popatrzył na niego z powagą i pokiwał majestatycznie głową. DeMarco wiedział, co się za chwilę stanie. Widział tę scenę już wcześniej: był mięsem armatnim, a Mahoney starym generałem żałującym, że musi wysłać wiernego żołnierza na linię frontu. Z udawaną troską o dobro DeMarca przewodniczący położył mu mięsistą dłoń na ramieniu i rzekł: - Uważaj na siebie, synu. Rozdział 31 DeMarco zjechał z autostrady 23 i popatrzył na skraj bagniska Okefenokee. Nie podobało mu się to, co widział; jakiś pierwotny szósty zmysł, zwykle uśpiony u mieszczuchów takich jak on, wołał w nim, ostrzegając przed dzikimi bestiami o ostrych kłach i pazurach, które czają się w odmętach stojącej czarnej wody. Tego ranka niechętnie spakował torbę i wsiadł do samolotu do Jacksonville na Florydzie. Na lotnisku w Jacksonville wypożyczył forda mustanga i opuściwszy składany dach samochodu, ruszył do odległego o sto kilometrów Folkston. Na miejscu wynajął pokój w motelu noszącym z nieznanych powodów nazwę Fidżi. Administratorem Fidżi nie był tryskający radością brązowolicy wyspiarz, tylko łysiejący autochton bez dwóch przednich zębów. W pokoju DeMarco padł na łóżko i z nudów zaczął przeglądać stosik broszur, z których dowiedział się o południowo-wschodniej Georgii więcej, niżby chciał. Przeczytał, że hrabstwo Charlton liczy dziesięć tysięcy mieszkańców, a średni dochód na głowę obywatela wynosi około jedenastu tysięcy dolarów. Główne źródło dochodów stanowiło drewno. Tartaki, papiernie, warsztaty stolarskie i inne zakłady przemysłu drzewnego były rozsiane po całym hrabstwie. DeMarco przypomniał sobie, że dochód Maxwella Taylora przekraczał trzysta tysięcy dolarów, czyli Taylor zarabiał trzydzieści razy więcej niż jego sąsiedzi w swoich tartakach. Po południu Joe wybrał się na przejażdżkę po okolicy; odwiedził też Uptonville, rodzinne miasteczko Billy’ego Mattisa. Musiał przyznać, że hrabstwo Charlton nie jest pozbawione uroku. Właśnie turystyka była drugą najważniejszą branżą regionu. W jednej z broszur w motelu podano, że co roku hrabstwo odwiedza ponad czterysta tysięcy ludzi pragnących nasycić oczy widokiem ptactwa i aligatorów, od których roi się na bagniskach. Jeżdżąc po okolicy, wmawiał sobie, że przeprowadza rekonesans na terytorium wroga, ale w rzeczywistości tylko się oszukiwał. W końcu dotarł na skraj mokradeł, gdzie zaparkował i użalając się nad swoim losem, przeklinał przewodniczącego. Znalazł się na terenie, o którym nic nie wiedział i gdzie nie miał kontaktów ani jakiejkolwiek władzy, a powinien prowadzić śledztwo przeciwko dwóm mężczyznom, którzy być może próbowali zamordować prezydenta Stanów Zjednoczonych. W dodatku jeden z nich był wyszkolonym snajperem i prawdopodobnie świrem. Możliwości DeMarca były ograniczone. Nie miał szans na zdobycie jakichkolwiek materialnych dowodów, które wiązałyby Estepa bądź Taylora z zamachem, więc ta opcja odpadała. Może udałoby mu się dowieść, że w czasie zamachu Estep nie przebywał tam, gdzie powinien, ale to również wydawało się mało prawdopodobne. Skupi się więc na szukaniu związku między Taylorem, Estepem, Mattisem i Donnellym. Tych czterech mężczyzn musiało coś łączyć. Tylko co? Człowiek Emmy, Neil, mimo sprzętu komputerowego i magicznych czarnych skrzynek nie znalazł żadnego powiązania, czemu więc jemu miałoby się to udać? Najlepsze, co mógł zrobić, to pogadać z ludźmi i poszperać w publicznych archiwach. I jeszcze motyw. Nadal nie wiedział, dlaczego Taylor albo Estep mieliby chcieć śmierci prezydenta. Może trafi na ten ślad tu, w Georgii - jeżeli Estep wcześniej go nie zabije. Dobrze pamiętał opowieść pułkownika Moore’a o zwiadowcy, który wyłonił się spod ziemi z twarzą spuchniętą od ukąszeń pająka. Drgnął odruchowo, gdy ptaki, które siedziały na pobliskim drzewie, nagle poderwały się do lotu, spłoszone przez jakiegoś niewidocznego drapieżnika. Po źle przespanej nocy w dusznym pokoju DeMarco poszedł na śniadanie do pobliskiego baru. Większość klientów nosiła granatowe dżinsy, bluzy robocze i bejsbolówki. Tylko jeden dżentelmen - chyba jedyny elegant w Folkston - miał słomkowy kapelusz z szerokim rondem i biało-czerwono-niebieską wstążką, biały lniany garnitur, białą koszulę rozpiętą pod szyją i czerwone szelki. Pewnie burmistrz, pomyślał DeMarco. Nie widział faceta w takim kapeluszu od przedstawienia Muzykanta w Centrum Kennedy’ego. Sam ubrał się luźno i niezobowiązująco nie tylko z powodu upału, ale i dlatego, że uznał, iż ciemny garnitur od Braci Brooks, jaki zwykle nosił, nie pasowałby do tego miejsca. Włożył białą koszulkę polo, spodnie khaki i mokasyny bez skarpetek - strój, w którym wybrałby się na spacer po Georgetown w słoneczny sobotni ranek. Na widok facetów w bejsbolówkach Caterpillara i Johna Deere’a zaczął żałować, że nie włożył skarpetek. Podejrzewał, że oni nie zdejmują skarpet, nawet kiedy idą z kobietą do łóżka; a już na pewno nie pozbywają się ich przed włożeniem obuwia. Kelnerka - dziewczyna przed trzydziestką o zaczesanych do góry tlenionych włosach z ciemnymi odrostami, ubrana w krótką różową sukienkę eksponującą zgrabne nogi - podeszła do niego, gdy usiadł przy barze, i powiedziała z uśmiechem. - Cześć, słąko. Kawusi? „Słąko”? Ach, słonko. To mu się podobało. Tak, właśnie tego pragnął: kobiety, która mówiłaby do niego „słąko”. A gdy już by się zestarzał, roztył i stracił wigor, nazywałaby go „tatuśkiem” i zdradzała z żylastym typkiem w czapeczce Johna Deere’a na przetłuszczonych włosach. - Tak, poproszę - odparł, odwzajemniając uśmiech. - Niech mnie gęś kopnie, ale słodziutki - zauważyła, wskazując palcem na jego pierś. - Co? - „Słodziutki” nie było słowem, którym zwykle go określano. - Ten maciupki zielony krokodylek na koszulce. Kupił pan ją w jednym z tych sklepów dla turystów przy bagnach? - Eee... nie. Kurczę, ale słodziutki - powtórzyła. Odwróciła się i krzyknęła do kelnerki na drugim końcu sali. - Hej, Patty May, chodź tu i zobacz, jakiego słodkiego krokodylka ma ten pan na koszulce! DeMarco poczuł, że czerwienieje, gdy ludzie obrócili ciekawie głowy. To tyle jeśli chodzi o nierzucanie się w oczy. Spojrzał na drugi koniec kontuaru w kształcie litery „U” i zobaczył, jak Emma i facet w słomianym kapeluszu uśmiechają się do siebie, ciesząc się z jego upokorzenia. Emma miała na sobie białą letnią sukienką, białe pantofle i sznur pereł na szyi. Do stroju eleganckiej południowej damy brakowało jej tylko kapelusza z kwiatami i parasolki. Lubiła przebierać się w kostiumy, gdy wymagało tego zadanie, i DeMarco zauważył, że zrobiła duże wrażenie na facecie z czerwonymi szelkami. Ponieważ podróż do Georgii była niebezpieczna, Joe uznał, że przyda mu się towarzystwo. Emma miała pistolet i w dodatku umiała strzelać, co napawało go otuchą. Przylecieli jednym samolotem, ale uzgodnili, że po wylądowaniu w Jacksonville będą się zachowywać, jakby się nie znali, żeby - jak to określiła Emma - uzyskać przewagę strategiczną nad wrogiem. Po dłuższym czasie kelnerka przyniosła Joemu śniadanie. Obsługa w lokalu była przyjazna, ale raczej powolna. Zamówił jajka na bekonie i rzeczywiście były na talerzu - razem z kupką rzadkiej białej papki z kawałkiem masła na górze. - Co to takiego? - zapytał, wskazując ohydną białą maź. Kelnerka błysnęła zębami w uśmiechu. - Mamałyga, mój ty jankeski diable. Mamałyga. Powinien był zgadnąć. Prędzej zdechnie z głodu, niż tknie to paskudztwo. Kelnerka posłała mu zalotne spojrzenie spod długich sztucznych rzęs. - Długo tu zabawisz, kochanie? - zapytała. „Kochanie” spodobało mu się prawie tak bardzo jak „słąko”. - Trochę - odparł. - A co tu w ogóle porabiasz? Pora zabrać się do roboty. Musiał mieć jakiś powód, żeby zasypywać ludzi pytaniami i węszyć po okolicy. Zastanawiał się nad powiedzeniem prawdy: że jest detektywem pracującym dla Kongresu, ale wątpił, by w ten sposób zyskał zaufanie tubylców. Wymyślił więc, że będzie udawać niezależnego dziennikarza, który przygotowuje materiał na temat Billy’ego Mattisa, żołnierza i bohaterskiego agenta Secret Service. Żałował, że nie miał czasu zdobyć odpowiednich papierów. Opowiedział kelnerce o swojej fałszywej misji. Kiedy gwizdnęła pod nosem, mówiąc, że to fajowo, spytał, czy znała Billy’ego. - Tak - odparła - ale niezbyt dobrze, bo był kilka lat starszy. Powiedziała, że Billy musiał być wartościowym człowiekiem, bo służył w Secret Service i w ogóle. Szkoda, że nie żyje. A matka Billy’ego? Czyją zna? No, trochę. Wie, że mieszka po drodze do Uptonville i też jest kelnerką. A ojciec? Po raz pierwszy długonoga kelnerka okazała powściągliwość. Przeprosiła go, tłumacząc, że musi dopilnować zamówienia, ale DeMarco domyślił się, że zagrała tylko na zwłokę. Odprowadził dziewczynę wzrokiem, sycąc oczy jej zgrabnymi kształtami, a potem zerknął na Emmę. Wciąż rozmawiała z facetem w słomkowym kapeluszu. Już miał odwrócić spojrzenie, gdy zorientował się, że mężczyzna siedzący samotnie przy stole za jej plecami patrzy na niego. Nie potrafił dokładnie określić wyrazu jego oczu. Wydawały się zaczepne, a jednocześnie lodowato obojętne. Po chwili zdał sobie sprawę, że tak patrzą na siebie bokserzy, gdy stykają rękawice przed walką: harde oczy nieznajomego obiecywały ciężkie, lecz pozbawione emocji mordobicie. Miał cerę koloru mahoniu i wydatny orli nos. Gęste ciemne włosy były zaczesane do tyłu i ściągnięte w krótki kucyk. Może Latynos, pomyślał DeMarco, albo raczej Indianin. Przez jego lewy policzek, od brwi aż do kącika ust, biegła zygzakiem cienka biała blizna. Mężczyzna wpatrywał się w DeMarca jeszcze kilka chwil, a potem przymknął czarne oczy, odwrócił głowę i podniósł filiżankę z kawą. Rękę, w której trzymał filiżankę, pokrywały grube węzły mięśni. Kelnerka wróciła do DeMarca i pochyliła się ku niemu, tak że poczuł zapach kwiatowego szamponu i smażeliny w jej włosach. Cicho, niemal szeptem, powiedziała, że słyszała kilka plotek o tatusiu Billy’ego, ale nie należy do dziewczyn, które plotkują. Gówno prawda, pomyślał. Przypomniał sobie, że natrafił na ten sam mur milczenia, gdy zapytał o ojca Billy’ego wicedyrektorkę szkoły. Pogawędził z kelnerką jeszcze chwilę, zostawił suty napiwek i ruszył do wyjścia. - Hej, słąko! - zawołała za nim. - Zapomniałeś rachunku. - Nie potrzebuję rachunku - odparł. - Jasne, że potrzebujesz. - Mrugnęła porozumiewawczo, wciskając mu do ręki świstek papieru. DeMarco zerknął na stolik, przy którym siedział mężczyzna z kucykiem, i zobaczył, że jest już pusty. Spojrzał na rachunek w dłoni, przeczytał imię Cindy, z serduszkiem nad „i” zamiast kropki, numerem telefonu i dopiskiem: Jeśli odbierze mężczyzna, odłóż słuchawkę. Znalazł się w niebezpiecznym miejscu. Chciał wracać do domu. DeMarco zaparkował samochód tak, żeby mieć dobry widok na budynek straży rezerwatu Okefenokee. O piątej z budynku wyszło trzech mężczyzn. Żaden nie pasował do rysopisu Estepa, który Joe znał od Mike’a. Dwaj wsiedli do ubłoconego forda explorera, a trzeci do japońskiego sedana. Sedan wyjechał z parkingu za dżipem, DeMarco ruszył za nimi. Pięć minut później mała karawana zatrzymała się, tak jak się spodziewał, przy okolicznym barze. DeMarco był raz w Yellowstone, ale ci faceci w niczym nie przypominali strażników tamtego parku: wszyscy trzej mieli około pięćdziesiątki, piwne brzuszki i tłuste zadki. Nie wyglądali, jakby godzinami chodzili po lesie, tropiąc ślady zwierzyny i wycinając nadmiar drzew, żeby zapobiec pożarom. Ćmili papierosa za papierosem, żłopali piwo w alarmująco szybkim tempie i wygłaszali sprośne uwagi na temat tyłka barmanki. Pasowali DeMarcowi do stereotypu zdemoralizowanych nowojorskich gliniarzy: chytrookich cwaniaków, którzy przechadzali się po ulicach Queens, wymachując od niechcenia pałkami. Doszedł do wniosku, że kryteria naboru leśniczych na bagnach mają się nijak do standardów Yellowstone. Zamówił piwo i usiadł przy barze, skąd mógł podsłuchiwać rozmowę strażników. Miał nadzieję, że znajdzie pretekst, żeby z nimi pogadać i skierować rozmowę na Dale’a Estepa. Na razie siedział i rozmyślał nad dniem, który właśnie zmarnował. Po śniadaniu złożył wizytę w budynku, w którym mieściło się archiwum hrabstwa Charlton, i wyciągnął akt urodzenia Billy’ego Mattisa w nadziei, że dowie się, kto był jego ojcem. Niestety, w dokumencie nie było nazwiska ojca. Następnie sprawdził spisy nieruchomości i firm, szukając związku między Taylorem, Estepem, Donnellym i Mattisem. Po trzech godzinach potwierdził, że Taylor jest właścicielem praktycznie całego regionu, ale pozostali trzej mężczyźni nie figurują w aktach ani jako jego wspólnicy, ani dzierżawcy, ani najemcy. Popołudnie spędził w redakcji „Charlton County Herold”. Ze zdziwieniem odkrył, że mężczyzna w słomkowym kapeluszu, którego widział w barze, jest redaktorem naczelnym. Zafundował mu to samo kłamstwo, którym poczęstował kelnerkę - że pisze artykuł o Billym Mattisie - a naczelny łaskawie pozwolił mu skorzystać ze starej przeglądarki mikrofilmów i poczytać stare numery gazety. Największą rewelacją, jaką przyniosła ta lektura, było to, że Maxwell Taylor rzadko trafiał na łamy „Herolda”. Przed 1970 rokiem można było od czasu do czasu napotkać wzmiankę o tym, że kupił jakąś działkę albo przejął czyjeś przedsiębiorstwo, ale później jego nazwisko już się nie pojawiało. Wydawało się to dziwne, biorąc pod uwagę jego majątek i pozycję. DeMarco zauważył, że w 1969 roku zmienił się naczelny gazety; czyżby więc w Charlton doszło do pogwałcenia pierwszej poprawki do konstytucji? O Dale’u Estepie dowiedział się tylko tyle, że od lat wygrywa wszystkie zawody strzeleckie i złowił rekordowego okonia. Ponownie skupił uwagę na trzech piwoszach. Teraz utyskiwali na żony; najwyraźniej wszyscy poślubili zołzy o ciętych językach. DeMarco miał właśnie wstać ze stołka i zadać leśniczym jakieś głupie pytanie - „Jejku, to wy opiekujecie się tymi wielkimi mokradłami?” - gdy do baru wszedł następny mężczyzna w mundurze strażnika. On również wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, ale w odróżnieniu od kolegów nie miał na brzuchu grama zbędnego tłuszczu i poruszał się z płynną gracją dzikiego kota. Jego twarz o wydatnych kościach policzkowych przecinały głębokie zmarszczki biegnące od nozdrzy do kącików ust. Nos był długi i prosty, a ciemne włosy zaczesane do tyłu. DeMarco był pewien, że to Estep, co potwierdziło się, gdy jeden z leśniczych przy stole zawołał: - Hej, Dale, chodź i napij się z nami browarku! Joe odwrócił się, żeby Estep nie zobaczył jego twarzy. Estep zignorował zaproszenie i odezwał się do drugiego piwosza: - Charlie, nie mówiłem ci, żebyś zabarykadował wylot drogi na północy? - Tak, Dale, ale... - Żadnych ale. Mówiłem, że trzeba zrobić to dzisiaj, bo wieczorem przyjeżdża ekipa, a nie chcę, żeby rano natknęli się na nich cholerni turyści. - Planowałem to zrobić, ale mieliśmy problem z kanałami. Po prostu zabrakło mi czasu. - Czyli jak zwykle wyszedłeś z roboty punktualnie o piątej i przyjechałeś tu żłopać piwsko. - No, w sumie tak, ale... DeMarco obserwował Estepa w lustrze. Kiedy Mike mu go opisywał, powiedział, że Estep ma „oczy myśliwego”. DeMarco nie wiedział wtedy, o co mu chodziło, ale teraz zrozumiał. Ciemne oczy Estepa ciągle się poruszały, jakby szukał w zaroślach zwierzyny i tylko czekał, aż spłoszona ofiara rzuci się do ucieczki, zdradzając swoją kryjówką. W Dale’u Estepie było coś niemal namacalnie groźnego. - Zbieraj swoje tłuste dupsko, Charlie - powiedział Estep. - Ty też, Harv. Jedziecie ze mną. W ciężarówce mam zapory i znaki objazdu. Rozstawimy je jeszcze dziś. - Oj, Dale, nie można by z tym poczekać do jutra? Wstaną z samego rana i... - Odmawiasz wykonania bezpośredniego rozkazu? - Nie, Dale, mówię tylko... - Co byś zrobił, Charlie, ze swoją pieprzoną tłustą żoną i pieprzonymi tłustymi dzieciakami, gdybyś naprawdę musiał pracować? Chcesz się przekonać, jak to jest? Estep wpatrywał się w Charliego, aż ten spuścił wzrok niczym szczeniak, który dostał po nosie. - Chodźcie. Kiedy dwaj mężczyźni wstali i ruszyli za Estepem do drzwi, trzeci zawołał: - Hej, Charlie, jak mam wrócić do domu? Ty dzisiaj prowadziłeś. Zanim Charlie zdążył odpowiedzieć, Estep rzucił: - Po prostu siedź tu na dupie, Junior, i chlaj jak co wieczór. Przywiozę Charliego za parę godzin, kiedy wykonamy robotę. Estep i dwaj jego podwładni wyszli. Junior siedział jakiś czas przy piwie, a potem podszedł do stołu bilardowego i zaczął ustawiać bile. DeMarco dał mu wykonać kilka uderzeń, a potem zaproponował mu partyjkę. Junior popatrzył na niego, dopasowując w myślach dziwne ubranie do północnego akcentu, i spytał: - Nie jesteś jakimś jankeskim zawodowcem, który oskubuje amatorów z oszczędności? - Gdzie tam - odparł DeMarco. - Po prostu lubię sobie od czasu do czasu pograć. - Tak naprawdę Joe był całkiem niezłym bilardzistą, ale postanowił, że da Juniorowi wygrać kilka partyjek. W takim razie - powiedział Junior - zagrajmy na pieniądze, żeby się lepiej bawić. Dwa dolce za partyjkę? Okazało się, że DeMarco wcale nie musiał dawać Juniorowi forów; skurczybyk grał jak cholerny Minnesota Fats. Kiedy wbijał właśnie ósemkę, DeMarco zagaił: - Zdaje się, że ten chudy facet nie był zbyt zadowolony z twojego kumpla Charliego. - Pieprzony Dale mruknął Junior. - Przez dwa miesiące obijał się w Waszyngtonie, a teraz wrócił i zmusza nas do harówy. - Serio? - powiedział DeMarco. - Mieszkam w Waszyngtonie. Co on tam porabiał? - Dziewiątka w róg. Był na szkoleniu zorganizowanym przez Departament Leśnictwa. Ochrona środowiska, zarządzanie ziemią takie tam duperele. Piątka do środkowej łuzy. - Brzmi ciekawie. Pewnie wszyscy ciągle się uczycie, żeby nadążyć za przepisami ochrony środowiska. - Gdzie tam odparł Junior. - Nikt z nas nie był nigdy na żadnym kursie, a Dale też pojechał pierwszy raz. Niech mnie, Dale rzadko chodził nawet do szkoły. Cały czas tylko polował. A ochrona środowiska zwisa mu bardziej niż pieprzonym developerom z Florydy. W Waszyngtonie siedział całymi dniami na tyłku, a w nocy uganiał się za miejskimi dupencjami. Nie przywiózł nawet cholernego podręcznika. Ustawiaj bile, chłoptasiu. Na razie wisisz mi osiem dolców. Przygotowując stół do następnej rozgrywki, DeMarco powiedział: - Mówiłeś, że cały czas polował. Na co tu polujecie? - Ja na nic, ale Dale zabija wszystko, co ma futro albo pierze. Skubaniec uwielbia to robić. - A z czym poluje? Z łukiem? Ze strzelbą? - Ze strzelbą. A jak skubaniec strzela! - Serio? - No, pamiętam, jak raz musieliśmy wytropić lisa, który był chory na wściekliznę. Idziemy we dwóch przez las, a tu latająca wiewiórka skacze z jednego drzewa na drugie. Lubię te wiewiórki. Skubańce potrafią przelecieć prawie sto metrów. W każdym razie mówię: „Hej, Dale, patrz no na tego małego skubańca”, a cholerny Dale podnosi strzelbę, ledwo spojrzy i bum, rozwala wiewiórkę w locie. Skurwiel potrafi ustrzelić chrabąszcza z trzystu metrów. Ale po co zabijać biedną latającą wiewiórkę? Facet ma niezłego zajoba. DeMarco zdał sobie sprawę, że wątek, który podjął, choć ciekawy, jest bezwartościowy z punktu widzenia śledztwa. Już pułkownik Moore powiedział mu, że Estep ma pierdolca i świetnie strzela. Pomyślał, że zapyta Juniora o Billy’ego Mattisa i może dowie się, kto był jego ojcem. Zastanawiał się właśnie, jak skierować rozmowę na ten temat, gdy zauważył, że przed bar zajeżdża półciężarówka Dale’a. Cholera. Estep mówił, że wrócą dopiero za dwie godziny. Joe spojrzał na zegarek, powiedział: „Kurczę, późno się zrobiło”, wyciągnął dziesięć dolarów i położył banknot na stole. Uścisnął Juniorowi dłoń i ruszył do wyjścia, ale strażnik zawołał: - Hej, zaczekaj. Wydam ci resztę. - Nie trzeba. Muszę się zbierać - odparł DeMarco. - Nie, poczekaj chwilę - upierał się Junior. - Mam w portfelu jednodolarówki. Zanim zdążył wyjść, do baru wkroczył Estep. DeMarco wziął od Juniora dwa dolary, znowu uścisnął mu rękę i zapewnił, że cztery porażki pod rząd sprawiły mu wielką frajdę. Kiedy wychodził, oczy Estepa śledziły go niczym zwierzynę. Rozdział 32 DeMarco leżał na hotelowym łóżku z wilgotnym ręcznikiem owiniętym wokół pasa. Teraz, kiedy już jej nie potrzebował, zaczęła działać klimatyzacja. Robiło mu się zimno, ale był zbyt leniwy, żeby wstać i ją wyłączyć. Rozmawiał przez telefon z kobietą, która nazywała się Becky Townsend i pracowała w Departamencie Leśnictwa. Joe spotykał się z nią po rozwodzie, ale Becky szybko zorientowała się, że jeszcze sienie wylizał. Mimo to podobał jej się i miała nadzieję, że pewnego dnia zapomni o byłej żonie. Była szczęśliwa, że może mu pomóc. DeMarco poprosił, żeby sprawdziła, czy Dale Estep zapisał się na jakikolwiek kurs sponsorowany przez departament. Chciał się również dowiedzieć, czy Estep rzeczywiście chodził na zajęcia, a zwłaszcza czy był na nich w dniu, w którym postrzelono prezydenta. Nie powiedział, rzecz jasna „w dniu, w którym postrzelono prezydenta”, tylko podał datę. Gdy Becky zapytała, dlaczego chce to wiedzieć, odparł, że podejrzewa, iż Estep nie zużył funduszy rządowych zgodnie z przeznaczeniem i zamiast się kształcić, wagarował. Przestępczość na średnim szczeblu służbowym - powiedział lekkim tonem. Myślę, że ten burak okantował naszego Wuja Sama. - Jejku - roześmiała się Becky. - Jesteś na tropie Grajdoł Gate. - Śmiało, śmiej się z tego, ale twój oddany przyjaciel z narażeniem zdrowia wyplenia korupcję w administracji. - Zanim się rozłączył, obiecał jej pamiątkę z głębokiego Południa, na przykład plastikową figurkę George’a Wallace’a na wózku inwalidzkim. Becky nie uznała tego za zabawne. Przebrał się w szorty, T-shirt i klapki i poczłapał do pokoju Emmy. Zgodnie z planem mieli nie pokazywać się razem, więc rozejrzał się ostrożnie dookoła, czując się przy tym jak głupek, a potem zapukał do drzwi. Podczas gdy DeMarco przeszukiwał archiwa, Emma miała się przyjrzeć okolicznym nieruchomościom. Uznali, że to dobry pretekst do wypytania ludzi o Maxwella Taylora. Emma otworzyła po dłuższej chwili i wpuściwszy Joego, wolnym, precyzyjnie odmierzonym krokiem podeszła do jedynego krzesła w pokoju. Nie mając gdzie usiąść, klapnął na łóżko. Telewizor był nastawiony na transmisję meczu bejsbola, co zdziwiło DeMarca, bo Emma zawsze twierdziła, że jej wizja piekła to bycie przywiązaną do fotela i zmuszoną do oglądania przez całą wieczność gry, w której faceci próbują trafić kijem w lecącą piłeczkę. - Kto prowadzi, Emmo? - zapytał DeMarco. Atlanta Braves grali przeciwko Dodgersom. Joe nienawidził Teda Turnera prawie tak bardzo jak właściciela Orioles, cieszył się, że Jane Fonda rzuciła go w diabły, i miał nadzieję, że drużyna z Los Angeles daje Bravesom Turnera solidny wycisk. - Nie mam zielonego pojęcia - odparła Emma, dokładnie tak jak przed chwilą podeszła do krzesła: wolno, z wymuszoną precyzją. Sięgnęła po pilota, zmieniła kanał, potem zwiększyła głośność i wreszcie wyłączyła odbiornik. Jest pijana, uświadomił sobie DeMarco. Jeszcze nigdy nie widział Emmy nawet na rauszu, a teraz była narąbana jak stodoła i bezskutecznie starała się to ukryć. - Jak ci minął dzień? spytał. - Było ciekawie - odparła po chwili. - Opowiesz mi, czego się dowiedziałaś? Emma wytrzeszczyła oczy, beknęła i powiedziała: Przepraszam. Dowiedziałam się tego, co już wiedzieliśmy: że Taylor jest właścicielem praktycznie każdej posesji w hrabstwie. Wstąpiłam do trzech pośredników handlu nieruchomościami i wszyscy powiedzieli mi to samo: jeśli chcę kupić kawałek ziemi, muszę najpierw porozmawiać z Maksem Taylorem. Ale żaden nie pisnął nawet słowa o samym Taylorze. Zdaje się, że z jakiegoś powodu ludzie strasznie się go boją. - A jakieś powiązania z którymś z pozostałych podejrzanych? Niczego nie znalazłam. - Czyli cały dzień zmarnowany. - Niezupełnie. Sięgnęła po szklankę z wodą stojącą na stoliku obok krzesła i przewróciła ją. - A niech to - mruknęła. Wstała z wysiłkiem i na niepewnych nogach ruszyła do łazienki napełnić szklankę, obijając się po drodze ramieniem o framugę drzwi. DeMarco nie mógł już wytrzymać. Parsknął śmiechem. - Emmo, jesteś nawalona! Ile wypiłaś? - Duużo. Jestem tak pijana, że widzę was dwóch, a Bóg mi świadkiem, jeden to wystarczające nieszczęście. - Wróciła na krzesło i powiedziała: - Stoję przed sklepem z narzędziami ubrana w kostium Scarlett O’Hary i gadam z paroma facetami, a tu ze sklepu wychodzi taka kobitka, mniej więcej w moim wieku, i znajduje mandat za wycieraczką. Babka dostała szału. Puściła taką wiązankę, że szewc by się nie powstydził, i wrzuciła mandat do studzienki ściekowej. Potem wrzasnęła do kogoś w sklepie: „Powiedz temu skurwielowi Taylorowi, że choćby mnie w dupę pocałował, i tak nie zapłacę tego mandatu”. I odjechała. Pytam tych facetów, co to za kobieta, a oni mi na to, że Hattie McCormack, baba z piekła rodem. I radzą, żebym trzymała się od zdziry z daleka. Okazuje się, że ma dwa hektary ziemi na skraju tej wiochy i uprawia własny tytoń. No więc pojechałam do niej i wstawiłam ten kit o kupnie gruntów. Jako że jestem czarująca, przypadłam dobrej Hattie do gustu. Zaprosiła mnie do domu i uraczyła porządnym, piorunującym samogonem. Joe, to cholerstwo musiało mieć z pięćdziesiąt procent. Kac, którego będę miała jutro, może mnie zabić. W każdym razie siedziałyśmy sobie na werandzie, piłyśmy bimber i gadałyśmy. Babka jest wystrzałowa, prawdziwa dziwaczka. Miałam z nią niezły ubaw. - Właśnie widzę - zauważył DeMarco. - Kiedy w końcu dojdziesz do Taylora? - Ach, tak, Taylor. Według Hattie pan Taylor ma na własność nie tylko tutejszą ziemię, ale i władze. - Władze? - Owszem. Szeryfa, sędziów, rajców miejskich. Wszystkich funkcjonariuszy państwowych. Hattie twierdzi, że zgarnia do własnej kieszeni część podatków. Właśnie dlatego ten mandat tak ją wkurzył; powiedziała, że Taylor doprowadził do zainstalowania parkometrów specjalnie po to, żeby mieć udziały w zyskach z opłat i mandatów. - Dlaczego nie boi się Taylora tak jak pozostali? - Zapytałam ją o to i powiedziała, że jest zbyt wredna, żeby bać się kogokolwiek. Ale dodała też, że gdyby Taylor dowiedział się, że ze mną rozmawiała, nasłałby na nią Indiańca. - Indiańca? - Jakiegoś faceta, który dla niego pracuje. DeMarco wiedział, że w okolicy musi mieszkać wielu Indian, ale od razu się domyślił, że Indianiec to mężczyzna z kucykiem, którego widział rano w barze. - Tak czy inaczej - podjęła Emma - ten Taylor to niezły model. Hattie mówi, że większość czasu poświęca na podróże po hrabstwie. Jeździ dookoła, doglądając wszystkiego jak generał na inspekcji. Jak widzi gdzieś bałagan, to każe ludziom posprzątać; sprawdza, co grają w kinach i jakie książki sprzedaje się w księgarniach. - Książki? - Tak. Pan Taylor nie toleruje czasopism z rozebranymi panienkami, filmów z golizną ani niczego, co uważa za pornografią. Facet jest nieprawdopodobny. Sprawdza nawet, czego się uczy w szkołach. Jak zobaczy coś, co mu się nie podoba, liberalny nauczyciel wylatuje z roboty. - Z tego, co mówisz, to dyktator - zauważył DeMarco. - Tak, ale nawet Hattie przyznaje, że ma to również swoje zalety. W hrabstwie praktycznie nie istnieje przestępczość, bo kontrolowani przez Taylora sędziowie wydają surowe wyroki. Poza tym Taylor przekazuje pieniądze na rozmaite cele publiczne: budową boisk, pływalnią, sprzęt sportowy. Założył nawet fundację, która przyznaje stypendia dla gorzej sytuowanych dzieci. - Więc to dobroduszny dyktator. DeMarco doszedł do wniosku, że nawet jeśli Hattie McCormack ma rację, w żaden sposób nie wyjaśnia to sprawy zamachu na prezydenta ani domniemanych związków Taylora z Patrickiem Donnellym. Nie ma nic specjalnie interesującego w fakcie, że najbogatszy obywatel małego wiejskiego hrabstwa wbrew zasadom demokracji trzyma w garści urzędników miejskich i okręgowych. Bogacze zawsze mieli polityków w kieszeni. Wiadomość, że Taylor zgarnia część podatków, wydawała się przesadzona, ale gdyby nawet była prawdziwa, to co z tego? DeMarco spostrzegł, że Emma jest półprzytomna. Głowa opadała jej na piersi, a oczy miała przymknięte. Podszedł do niej, pomógł wstać i zaprowadził do łóżka. - Co ty, do diabła, robisz? - mamrotała, ale nie stawiała oporu. DeMarco delikatnie ją położył, zdjął jej buty i wcisnął pod głowę poduszkę. Kiedy otwierał drzwi, żeby wyjść z pokoju, usłyszał: - Oj, zapomniałam ci powiedzieć. Hattie mówiła, że w kwietniu albo w maju jakiś facet wypytywał ją o Taylora. - Kto? - Nie pamięta nazwiska, ale powiedziała, że sukinsyn był przystojny i wygadany. Po chwili Emma już spała, głośno pochrapując. Rozdział 33 Dom Jillian Mattis stał na skraju Uptonville, małej mieściny kilka kilometrów na północ od Folkston. Był to parterowy budynek, który wymagał położenia nowego dachu i malowania. Z boku był mały ogródek warzywny zarośnięty chwastami, a za domem wznosiła się stodoła z krzywym dachem, pochyłymi ścianami i padokiem dla koni. Kobieta, która otworzyła Joemu drzwi, była wysoka, zgrabna i bardzo ładna. Miała na sobie wyblakłą szarą sukienkę z resztkami liliowego wzoru. Gęste złociste włosy przeplatały pasemka siwizny, a w błękitnych oczach widać było ból złamanego życia i niespełnionych marzeń. Gdyby ufarbowała włosy i zrobiła sobie makijaż, byłaby olśniewająco piękna, ale DeMarco wyczuł, że przestało jej zależeć na wyglądzie. - W czym mogę panu pomóc? - zapytała apatycznym głosem. - Szukam Jillian Mattis - odpowiedział. - Ja jestem Jillian. Co mogę dla pana zrobić? DeMarco był zaskoczony. Kobieta wyglądała na czterdzieści kilka lat, a Billy miał trzydzieści dwa. Musiała być nastolatką, kiedy go urodziła. - Nazywam się Joe DeMarco przedstawił się. - Pracuję dla Kongresu Stanów Zjednoczonych. Postanowił nie podawać się za dziennikarza. Instynkt podpowiadał mu, że pismak usiłujący zarobić na tragicznej śmierci jej syna wzbudziłby w Jillian Mattis tylko odrazę. - Dla Kongresu? - Przykro mi z powodu śmierci pani syna. Szczerze pani współczuję. - Dziękuję - powiedziała, patrząc na niego niewidzącym wzrokiem. - Wiem, że jest pani w żałobie, pani Mattis, ale może zechciałaby pani porozmawiać ze mną o Billym. Widział, że jest załamana, ale musiał się dowiedzieć, dlaczego na miesiąc przed zamachem syn tak często do niej dzwonił. No i chciał się wreszcie dowiedzieć, kto jest ojcem Billy’ego. Podejrzewał, że może nim być Dale Estep. Estep był tylko o parę lat starszy od Jillian i zdrowo szurnięty, co wyjaśniałoby niechęć okolicznych mieszkańców do mówienia o jego ojcostwie. Tłumaczyłoby też, dlaczego Billy zgodził się na współpracę z ludźmi, którzy próbowali zabić prezydenta. Hipoteza miała jednak słaby punkt: jeśli inne przypuszczenia DeMarca były słuszne, to Estep zlecił zabójstwo własnego dziecka. - Dlaczego chce pan rozmawiać o Billym? - spytała Jillian. - Bo był, o czym pani na pewno wie, w obstawie prezydenta, kiedy ktoś usiłował go zamordować. Prowadzę śledztwo w sprawie tego zamachu. - Myślałam... myślałam, że ktoś już się przyznał. - To prawda. Niejaki Harold Edwards. Ale nadal istnieją pewne niewiadome. - Na przykład? - Czy zna pani Patricka Donnelly’ego? Jillian Mattis powinna była powiedzieć: Tak. Był mentorem Billy’ego, jego przyjacielem, ojcem chrzestnym albo kimś takim. Zamiast tego milczała, wpatrzona w jakiś punkt za plecami DeMarca. Podążył za jej wzrokiem i zobaczył huśtawkę z opony wiszącą na konarze obumierającego wiązu. Pani Mattis widziała małego Billy’ego, jak z rozwianą blond czupryną i uśmiechem na ustach próbuje rozbujać się jak najwyżej. - Czy zna pani Patricka Donnelly’ego? - powtórzył DeMarco. - Przepraszam. - Jillian Mattis otrząsnęła się ze wspomnień. - Nie, nic znam. Kto to taki? - Dyrektor Secret Service, szef Billy’ego. - Ach. - A Maxwell Taylor? Co łączyło go z Billym? Jillian Mattis drgnęła i spojrzała na Joego badawczo, jakby na chwilą zapomniała o śmierci syna. - Maksa? - Tak. - Musi pan natychmiast stąd iść. Wydawała się przerażona. - To bardzo ważne, pani Mattis - nalegał DeMarco. - Naprawdę powinniśmy porozmawiać. Potrząsnęła głową. - A Dale Estep? Czy Estep... - Musi pan stąd iść - powiedziała niemal szeptem, jakby obawiała się, że ktoś podsłuchuje. - Mój syn nie żyje, a ja nie potrzebuję w życiu więcej cierpień. - Zatrzasnęła Joemu drzwi przed nosem. Pieprzony Mahoney, pomyślał DeMarco. Wstydził się, że tak się narzucał Jillian Mattis. To agenci FBI - ze swoimi odznakami, nakazami sądowymi i armią specjalistów w białych fartuchach - powinni naprzykrzać się ludziom, nie on. Wyjeżdżał z Uptonville w posępnym nastroju. Tracił tylko czas i zdawał sobie z tego sprawę. Nie znalazł powiązań między Donnellym, Taylorem i Billym Mattisem w starych numerach lokalnej gazety. Czy matka Billy’ego mogła mu podsunąć jakikolwiek dowód na to, że Estep i Taylor próbowali zabić prezydenta? Wiedział, co powinien teraz zrobić - nie chciał tylko przyjąć tego do wiadomości. Gdyby chodziło o zwykłe zadanie, o coś, co dotyczyłoby polityka z Kapitolu, zamieszałby w garze i zobaczył, co wypłynie na powierzchnię. Przesłuchałby wszystkich ludzi związanych ze sprawą i dopilnował, by żaden z nich nie miał wątpliwości, że oprócz niego wypytuje wszystkich pozostałych. Zasugerowałby, że ktoś współpracuje z władzami i sypie wspólników. Kłamałby na temat nieistniejących dowodów, straszył rychłym aresztowaniem. Innymi słowy, zrobiłby wszystko, byle wymusić zeznanie. Gdyby sprawa dotyczyła przecieku z biura jakiegoś polityka albo przekrętów samowolnego biurokraty, właśnie tak by postąpił. Wiedziałby też, jak zareagują jego przeciwnicy. Próbowaliby zbić go z tropu, powołując się na rozległe układy. Straszyliby go opowieściami o tym, kim są i ile mogą. Może zaproponowaliby mu łapówką, a na pewno zagroziliby, że pozbawią go pracy. W najgorszym razie oświadczyliby, że wytoczą mu sprawą sądową i zrujnują go finansowo. Estep i Taylor, jeśli są w to zamieszani - ciągle musiał dodawać to, „jeśli” - nie zaproponują łapówki, nie będą się chwalić rozległymi wpływami ani nie pozwą go do sądu. Po prostu go zabiją. Tak, Joe wiedział, co powinien teraz zrobić - tylko nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Gdy wrócił do motelu, zadzwonił do pokoju Emmy. Nikt nie odebrał. Rano, potwornie skacowana Emma powiedziała mu, że jeszcze raz pojedzie do Hattie McCormack i przepytają, tym razem na trzeźwo. Dziwne, że jeszcze jej nie ma. Do tej pory powinna była wrócić. Wyjrzał przez okno na hotelowy basen. Nie chciał rozmawiać z Taylorem, dopóki nie pogada z Emmą. Skoro więc nie wróciła, postanowił zejść na basen. Trochę popływa, wypije parą piw i będzie się zachowywać jak turysta. Zjawił się przy basenie z piwem w jednej ręce i ręcznikiem kąpielowym w drugiej. Przyjemną atmosferę mącili dwaj mali chłopcy. Mieli po dziewięć albo dziesięć lat i byli ubrani w kąpielówki ozdobione postaciami z kreskówek. Biegali naokoło basenu, strzelając do siebie z pistoletów na wodę i krzycząc na całe gardło. Trudno powiedzieć, żeby DeMarco nie lubił dzieci, ale nie bardzo wiedział, jak się przy nich zachować. Fakt, że wyglądają jak mali ludzie, nie oznacza, że nimi są. Gąsienica może się przepoczwarzyć w motyla, ale nim nie jest. Joe przystanął z boku i obserwował bawiących się chłopców. Marszcząc z wysiłkiem czoło, próbował odgadnąć pole rozprysku, gdy rozpędzony dzieciak plaśnie do wody. Przeświadczony, że wszystko dobrze wymierzył, postawił hotelowy leżak w odległości dwukrotnie większej. Usiłował się zrelaksować, ale jeden z chłopców zaczął wrzeszczeć, bo drugi chciał go utopić. DeMarco przyglądał się im chwilę z lekkim niepokojem, aż wreszcie - trochę zawiedziony - doszedł do wniosku, że ani jeden, ani drugi dzieciak nie ma dość siły, by przytrzymać śliską łepetynę kolegi pod wodą odpowiednio długo. Zdjął koszulkę, otworzył puszkę i wyciągnął się na leżaku. Wypił parę łyków piwa, a potem zamknął oczy, zdecydowany rozluźnić się i przestać się dręczyć bezowocną misją. Wypoczywał tak zaledwie minutę, gdy poczuł, że ktoś się na niego patrzy, a po chwili zdał sobie sprawę, że nie słyszy już dziecięcych krzyków. Otworzył jedno oko i zobaczył, że chłopcy stoją pół metra od leżaka i co gorsza - znów są uzbrojeni w pistolety. Obaj mieli świńskie niebieskie oczka i piegi na bulwiastych, zasmarkanych nosach. Bracia. Jakaś kobieta została po dwakroć przeklęta. - Pse pana - powiedział jeden z nich - widział pan aligatora? - Tak - odparł DeMarco. Spadaj, szczylu. - Widziałem jednego w zoo. - A my na bagnach. Był wielgachny. Miał otwartą pascę i mnóstwo zębów. - Dzieciak otworzył usta i pokazał Joemu własne zęby. Jego brat pokiwał z przekonaniem głową, potwierdzając jego słowa. - Serio? - spytał Joe. - Tak - zapewnił chłopak z poważnym wyrazem twarzy. - Cy myśli pan, że te aligatory z bagien mogą podejść az do motelu i wpełznąć do basenu? DeMarco stanął w obliczu wielkiego moralnego dylematu. Czy powiedzieć chłopcom, że istotnie zachodzi wielkie ryzyko, iż czterometrowy aligator siedzi na dnie basenu? To mogłoby sprawić, że się odczepią, ale z drugiej strony, możliwe, że będą siusiać w nocy ze strachu, bo zaczną im się śnić wielkie gady czyhające za progiem hotelowego pokoju. Czego tak naprawdę oczekują, zastanawiał się. Dreszczu niebezpieczeństwa czy zapewnienia ze strony godnej zaufania dorosłej osoby, że nic im nie grozi? Już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nim zdążył się odezwać, usłyszał kobiecy głos: - Bobby. Randy. Przeszkadzacie temu miłemu panu? - Nie, mamusiu - odparli chórem chłopcy. Mali łgarze. DeMarco odwrócił się w stronę, z której dobiegł głos, i zobaczył kobietę w skąpym jasnozielonym bikini. Miała brązowe włosy rozjaśnione od słońca, oczy tak czyste i błękitne jak woda w basenie i, podobnie jak chłopcy, piegi na lekko zadartym nosie. Była bardzo apetyczna. - Czy te potwory przeszkadzają panu? - zapytała, głaszcząc jednego z chłopców po mokrej czuprynie. Miała cudowny uśmiech. - Ależ skąd! DeMarco odwzajemnił uśmiech. Pytali mnie o aligatory. - Mogłam się tego spodziewać powiedziała z udawanym gniewem. Od wczorajszej wycieczki na bagna po prostu zadręczają mnie pytaniami o aligatory i węże. - Wzięła chłopców za ręce: Chodźcie, łobuziaki. Dość już tego słońca. Wracamy do hotelu, trzeba się umyć. Znów uśmiechnęła się do DeMarca, marszcząc wdzięcznie nosek. - Do zobaczenia. Kiedy odchodziła, z rozkoszą podziwiał jej gibkie, poruszające się z gracją ciało i włosy kołyszące się rytmicznie na plecach przy każdym kroku. Obraz psuły tylko dwa mikrusy uczepione jej rąk. Joego wyrwało z drzemki kopanie w leżak. Spojrzał w górę i zobaczył faceta w granatowym mundurze, kapeluszu i okularach z lustrzanymi szkłami. Na piersi mężczyzny lśniła służbowa odznaka. Z punktu widzenia DeMarca wydawał się olbrzymi, z wielkim brzuszyskiem i mięsistymi, piegowatymi przedramionami. - Pan DeMarco? - spytał mężczyzna. Joe usiadł, próbując się rozbudzić. - Tak - odparł. - W czym mogę pomóc? - Pan Taylor chce z panem porozmawiać. No, proszę. Wyglądało na to, że zamieszał w garze bez zbytnich starań. Wstał z leżaka, bo czuł się nieswojo, widząc nad sobą postać gliniarza. Mężczyzna nie był tak wysoki, jak mu się wydawało, ale wolałby się z nim nie siłować. Mrużąc oczy, spojrzał na odznakę. Biuro szeryfa hrabstwa Charlton. - Pan Taylor chce się ze mną widzieć, więc przysłał pana, szeryfie, żeby mnie aresztować? - Jestem zastępcą szeryfa - sprostował mężczyzna. - Nazywam się Pat Haskell. - Miło pana poznać, panie Haskell, ale czemu pan Taylor pana przysłał? Usta gliniarza zacisnęły się z irytacją. Ludzie zwykli traktować go z większym szacunkiem niż DeMarco. - Mój szef zrobił panu Taylorowi przysługę. Pan Taylor powiedział, że chce z panem porozmawiać, więc szeryf kazał, żebym pana znalazł. Świetnie. Taylor miał dość władzy, żeby traktować szeryfa jak chłopca na posyłki. - A jeśli nie zechcę porozmawiać z panem Taylorem, panie Haskell? - Strasznie pan drażliwy. Ja tylko przekazuję wiadomość. Jeśli pojedzie pan za mną, pokażę panu dom pana Taylora. A jeśli nie, to pańska sprawa. DeMarco spojrzał w lustrzane szkła okularów policjanta. - Muszę się przebrać. Niech pan poczeka na parkingu. Rozdział 34 DeMarco wjechał za radiowozem szeryfa na długi, wysypany żwirem podjazd i zaparkował samochód pod wierzbą obok dwóch prawie nowych furgonetek. W świetle tego, co wiedział o dochodach i wpływach Taylora, wygląd domu bardzo go zaskoczył. Spodziewał się pałacu, a zobaczył biały jednopiętrowy budynek z pomalowanymi na zielono okiennicami. Był duży, ładny i dobrze zaprojektowany, ale nie wspanialszy od kilku innych, które Joe widział w okolicy. Na przestronnym ganku skrzypiała huśtawka, a obite siatką drzwi kołatały się o framugę, poruszane lekkimi powiewami wiatru. Szeryf zapukał do drzwi i po chwili pojawiła się tęga Murzynka ubrana w czarną sukienkę i biały fartuszek. - Jak się miewasz, Pat? - spytała. - Przyszedłeś do pana Taylora? - Ja nie, Tilly, ale ten pan tak. Pan Taylor prosił, żebym go przywiózł. Tilly kiwnęła Joemu głową. - Zechce pan chwilę poczekać, pójdę zawiadomić pana Taylora o pańskiej wizycie. Jak się pan nazywa? Joe DeMarco. - Zaraz wracam, panie DeMarco. Kiedy służąca zniknęła, szeryf uchylił kapelusza i powiedział. - Jeszcze się zobaczymy. - Zabrzmiało to jak groźba. Czekając na powrót służącej, Joe zastanawiał się, jaką taktykę przyjąć w rozmowie z Taylorem: od razu przejść do sedna czy trochę pokluczyć. Służąca pojawiła się w drzwiach, zanim zdążył podjąć decyzję. Proszę iść tym korytarzem, a potem w pierwsze drzwi z prawej powiedziała. Pan Taylor czeka na pana w gabinecie. Zmysłowa. To było pierwsze słowo, które przyszło Joemu na myśl. Była najbardziej zmysłową kobietą jaką kiedykolwiek widział. Miała bose stopy i lekką bawełnianą sukienkę, która więcej pokazywała, niż skrywała. Materiał opinał pełne piersi i szerokie biodra, a przez tkaninę widać było kształt dużych brodawek i zarys mocnych, prężnych ud. Ramiona i nogi lśniły złotą opalenizną, a długie blond włosy opadały na plecy. Piękna twarz o nieskazitelnych rysach nie zdradzała jakiegokolwiek śladu inteligencji. Kobieta, a właściwie dziewczyna, miała nie więcej niż piętnaście lat była niczym Daisy Mae, południowa maszyna do rodzenia dzieci. DeMarco oderwał wreszcie wzrok od dziewczyny i zauważył, że Taylor przygląda mu się z rozbawieniem. Taylor miał sześćdziesiąt kilka lat, co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i szczupłą, muskularną sylwetkę. Był ubrany w dżinsy, kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami i nowe buty robocze. Pociągłą twarz o zapadniętych policzkach okalały gęste siwe włosy, a ciemne, głęboko osadzone oczy lśniły pod krzaczastymi brwiami surowym blaskiem, niczym u wiejskiego pastora. Brakowało mu jedynie długiej, falistej brody, żeby wyglądał jak starotestamentowy Bóg, który wygnał Adama z rajskiego ogrodu, a Ewę zatrzymał dla siebie. Taylor zostawił dziewczynę przy globusie i podszedł do dużego mahoniowego biurka. Dziewczyna zerknęła na DeMarca, a potem zaczęła obracać globus, jakby był dużym zabawkowym bąkiem. Wydawała się zahipnotyzowana kolorami, które zlewały się ze sobą, gdy świat wirował pod jej smukłymi palcami. - Proszę usiąść. - Taylor wskazał Joemu krzesło naprzeciwko biurka. Był to rozkaz, a nie uprzejme zaproszenie. Zwrócił się do dziewczyny: - Cukiereczku, bądź tak miła i przyprowadź tu Morgana. Dziewczyna zachowywała się, jakby go nie usłyszała. Nadal bawiła się globusem. - Cukiereczku, mówię do ciebie - rzekł Taylor. Nie podnosząc wzroku, odparła: - Nie lubię Morgana, wujku Maksie. Wujku Maksie? Była jego siostrzenicą? Taylor uśmiechnął się lekko, rozbawiony albo jej nadąsaną miną, albo jej stosunkiem do Morgana. - Morgan nic ci nie zrobi, cukiereczku. A teraz pędź po niego. - Mówił, nie podnosząc głosu, ale zaczął zdradzać zniecierpliwienie. Taylor był przyzwyczajony, że jego rozkazy wykonuje się natychmiast. Dziewczyna ostatni raz spojrzała na obracający się globus i odwróciła się niechętnie. Taylor pożerał ją wzrokiem, gdy wychodziła z pokoju. Jego żądza była oczywista i, biorąc pod uwagę wiek dziewczyny, obrzydliwa. Wszelkie przyjemne myśli, które musiały przemykać mu przez głowę, znikły, kiedy spojrzał z powrotem na DeMarca. - Bob Storch z gazety powiedział, że wypytywał pan o mnie. Pomyślałem więc, że dobrze będzie, jeśli się zorientuję, co pan tu robi. Joe zapytał tylko redaktora, czy zna Taylora - Storch zaprzeczył - ale najwidoczniej to wystarczyło, by zaalarmował wpływowego biznesmena. Taylor miał system wczesnego ostrzegania, o którym Pentagon mógł tylko pomarzyć. - Jestem dziennikarzem, panie Taylor. Jako wolny strzelec pisuję do różnych czasopism. Czytałem o Billym Mattisie, o jego życiu, o tym, skąd pochodził, i pomyślałem, że to dobry temat na artykuł. Przyjechałem zebrać materiały. - Ma pan jakieś dokumenty? - zapytał Taylor władczym tonem. Jasny gwint. DeMarco wyciągnął prawo jazdy i podał Taylorowi. Taylor rzucił na nie okiem, sięgnął po pióro i przepisał dane do notesu. - Proszę mówić dalej - powiedział. - To już wszystko. Jestem po prostu dziennikarzem, który zbiera materiały do artykułu. Taylor wciąż trzymał w ręku prawo jazdy. Patrzył na DeMarca, stukając laminowaną kartą o blat biurka. - To dlaczego pyta pan również o mnie? - Czy znał pan Billy’ego Mattisa, panie Taylor? W oczach Taylora błysnęła irytacja i już otworzył usta, żeby zrugać gościa: DeMarco zadawał pytania, zamiast na nie odpowiadać. Powściągnął się jednak, a jego wargi drgnęły w nieszczerym półuśmiechu. - Jasne, że go znałem. Mieszkam tu przez całe życie i znam prawie każdego w hrabstwie. Jeśli mnie pamięć nie myli, Billy był podporą szkolnej drużyny futbolowej. Prawdopodobnie mógł pójść do college’u ze stypendium sportowym, ale postanowił wstąpić do wojska. A teraz proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Czemu pan o mnie wypytuje? DeMarco wzruszył ramionami. - Po prostu natknąłem się na pańskie nazwisko. Ktoś wspomniał, że być może pan i Billy byliście spokrewnieni. - Kto to panu powiedział? - zapytał gniewnie Taylor. - Nie pamiętam. Chyba żona Billy’ego. - Rozmawiał pan z jego żoną? - Oczywiście odparł DeMarco. - Więc to prawda, że byliście panowie spokrewnieni? - Nie, to nieprawda i nie podoba mi się, że wypytuje pan o mnie za moimi plecami. - Panie Taylor, nie rozumiem, czym się pan tak denerwuje. Staram się tylko napisać artykuł o miejscowym bohaterze. Myślę, że... - Gówno mnie obchodzi, co pan myśli. Wiem, że wy, cholerne pismaki, zawsze tylko obrzucacie ludzi błotem. Ale oddalam się od tematu. Nie lubię, jak obcy ludzie o mnie wypytują. Nie będę tolerował... Urwał i popatrzył za DeMarca. W tej samej chwili Joe usłyszał skrzypienie butów na drewnianej podłodze. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę z restauracji, tego z kucykiem i blizną na policzku. Miał na sobie znoszone kowbojskie buty, czarne dżinsy i szary bezrękawnik, który eksponował twarde bicepsy ciężarowca. Spojrzał na DeMarca tak samo jak w barze - bez emocji, ale wyzywająco. Joe regularnie ćwiczył i był w stosunkowo dobrej formie, a facet za jego plecami był tylko trochę wyższy i najwyżej kilka kilogramów cięższy. Mimo to poczuł się tak samo jak wtedy, gdy uścisnął rękę młodemu obrońcy waszyngtońskich Czerwonoskórych. Tamten też nie był znacznie wyższy lub cięższy, ale DeMarco natychmiast rozpoznał w nim reprezentanta innego gatunku. Gatunku, który przejąłby władzę na ziemi, gdyby jej zdobycie zależało od walki wręcz. Przeniósł wzrok z powrotem na Taylora, który uśmiechnął się lodowato. Widział, że gościowi nie podoba się, że Morgan stoi mu za plecami. - Ten pan jest z Waszyngtonu powiedział do Morgana, ale wciąż patrzył na DeMarca. - Mówi, że jest dziennikarzem. Uważa, że to daje mu prawo, żeby szwendać się po okolicy i rozpytywać o ludzi za ich plecami... - Panie Taylor, ja wcale... - Stul pysk - warknął Taylor. - Nie przerywaj, kiedy mówię. Arogancja w jego głosie była niemal namacalna. Był to rodzaj arogancji, którą DeMarco aż nazbyt często widział u polityków na wysokich stanowiskach, tak przywykłych do tego, że inni im usługują, tak pewnych swojej władzy, tak przywiązanych do ślepego posłuszeństwa podwładnych, że uwierzyli, iż są nietykalni. - Musisz pan coś zrozumieć powiedział Taylor. - Nie jesteś w teraz w kurewskim Waszyngtonie, a ja nie będę tolerował węszenia po okolicy. DeMarco uznał, że prawdziwy dziennikarz powołałby się w tym momencie na pierwszą poprawkę i powiedział, że ma prawo robić wszystko, co mu się żywnie podoba. - Nie będzie pan tego tolerował? - spytał. - Otóż to. Właściwie najlepiej będzie, jak jutro wyjedzie pan z miasta. Tak by było najrozsądniej z pana strony. - Grozi mi pan, panie Taylor? - spytał DeMarco. To dopiero głupie pytanie. Taylor uśmiechnął się; jego zęby były jak małe kamienie nagrobne. - Mogę dostać z powrotem swoje prawo jazdy? - powiedział DeMarco. Taylor rzucił mu je. Joe wstał i odwrócił się, żeby wyjść z pokoju, ale Morgan tarasował drzwi. Nie ruszył się, gdy DeMarco powiedział „przepraszam”. Po prostu stał i patrzył mu w oczy. Joego niełatwo było przestraszyć, ale przy Morganie... włosy jeżyły mu się na karku. Odwrócił się do Taylora. Ciemne oczy biznesmena błyszczały z satysfakcji. Dopiął swego. DeMarco był na jego terenie i musiał grać według jego reguł. Wykorzystywał ludzi szeryfa jako chłopców na posyłki. To nie był, jak zauważył, „kurewski Waszyngton”. - Jutro masz się wynieść z Charlton. Zrozumiano? DeMarco pokiwał głową. - Przepuść go, Morgan - powiedział Taylor. Morgan przesunął się, odsłaniając drzwi. Uczynił to takim ruchem jak bokser, który krąży wokół przeciwnika: zrobił mały krok w prawo, z rękami w gotowości i wzrokiem utkwionym w oczy DeMarca. DeMarco wyjechał z podjazdu, a potem zatrzymał się na poboczu drogi. Zachmurzyło się, więc postanowił rozłożyć dach w kabriolecie. Już miał ponownie zapalić silnik, gdy zerknął na dom Taylora i zobaczył, „cukiereczka”. Wyszła na ganek i właśnie siadała na huśtawce. Oparła nogi o balustradę i krótka sukienka podjechała aż do końca kształtnych ud. DeMarco gapił się na nią chwilę, a potem potrząsnął głową, czując wstręt do samego siebie. Była nastolatką; gdzieś przecież trzeba wyznaczyć granicę. Już miał obrócić kluczyk w stacyjce, gdy zauważył, jak zza domu wychodzi Morgan. Też zobaczył dziewczynę. Ruszył wolno w jej stroną, ostrożnie stawiając stopy, żeby nie narobić hałasu. Przypominał Joemu panterą skradającą się do ofiary. Zatrzymał się niecałe pół metra od dziewczyny, schowany za krzewem rododendronu i stanął bez ruchu niczym posąg, utkwiwszy w nią wzrok. Trwało to dobrych kilka chwil - DeMarco podpatrywał Morgana, Morgan podpatrywał dziewczynę - aż wreszcie ta wyczuła czyjąś obecność. Zeskoczyła z huśtawki, dziecinnym gestem wytknęła Morgana palcem i uciekła do domu. Morgan dalej stał nieruchomo, prawie niewidoczny wśród roślin otaczających ganek. Gdy DeMarco odjeżdżał, wciąż tam stał. Rozdział 35 Emmy nie było w pokoju, nie odbierała komórki i nie zostawiła dla DeMarca żadnej wiadomości. Powinna była wrócić od Hattie McCormack wiele godzin temu. Gdzie się, do cholery, podziewała? Skoro nie mógł omówić z Emmą strategii, zadzwonił do Becky, swojej przyjaciółki z Departamentu Leśnictwa, żeby spytać, czy zdobyła informacje, o które prosił. Becky potwierdziła jego podejrzenia: Estep zapisał się na kurs finansowany przez departament, ale pojawiał się na zajęciach sporadycznie. Było to jednak dobrowolne dokształcanie, więc nikt nie prowadził dziennika i nie rozliczał kursantów z nieobecności. Becky nie udało się ustalić, czy w dniu, który najbardziej interesował Joego, Estep uczestniczył w zajęciach czy nie. Nadal nie miał więc dowodów; tylko garść poszlak, które wskazywały, że Estep mógł brać udział w zamachu. Becky przekazała mu to, czego dowiedziała się o Estepie, a potem z ożywieniem zaczęła opowiadać o kolejnym dniu batalii z politycznymi czarnymi charakterami na kapitolińskim wzgórzu. DeMarco zazdrościł jej optymizmu. Nie chciał, żeby rozmowa się skończyła, ale wkrótce Becky oznajmiła, że ma telefon na drugiej linii. Do szóstej po południu poirytowanie nieobecnością Emmy zmieniło się w niepokój. Zadzwonił do informacji, żeby zdobyć numer telefonu i adres Hattie McCormack. Nie figurowała w ewidencji. Następnie zadzwonił do okolicznego szpitala i spytał, czy przyjęto kogoś, kto odpowiadałby rysopisowi Emmy. Na szczęście okazało się, że nie. Nie wiedząc, co dalej robić, postanowił coś zjeść. Wyszedł z motelu i jeździł po okolicy, aż znalazł prawie pustą restaurację. Chciał się zastanowić, a towarzystwo ludzi tylko by mu przeszkadzało. Wszedł do środka i zajął miejsce przy barze. Zanim opadł na stołek, podbiegł barman gotowy go obsłużyć. - Czego sobie życzymy? - zapytał. Był chudym staruszkiem, który skakał za barem niczym małpka kataryniarza, szczerząc w uśmiechu pokryte brunatnym osadem zęby. Miał na sobie białą koszulę, kowbojski krawat z rzemyka i niebieskie dżinsy - wieczorowy strój południowca z Georgii, stwierdził kwaśno DeMarco. - Poproszę piwo z kija i cheeseburgera. - Robi się. Kiedy czekał na zamówienie, zadzwonił z komórki do motelu. Emma wciąż nie wróciła. Zastanawiał się chwilę, a potem wybrał numer znajomego, który pracował w urzędzie skarbowym. Facet był mu winien przysługę. Mimo to DeMarco musiał przekonywać, błagać, a w końcu obiecać znajomemu skrzynkę kanadyjskiego piwa, by ten wreszcie zgodził się zajrzeć do biura i sprawdzić, na jaki adres odsyłają zwroty podatków Hattie McCormack. Joe nie był pewien, czy kobieta, która pędzi własną gorzałę, płaci podatki, ale tylko w ten sposób mógł zdobyć jej adres. Barman przyniósł mu piwo. Sącząc je, DeMarco wrócił myślami do spotkania z Taylorem. Taylor mógł go po prostu spławić, zachowując się przyjaźnie i kłamiąc przy odpowiedziach na wszystkie pytania. Czy jest krewnym Billy’ego? Nie, tylko przyjacielem rodziny. Nie było powodu, żeby unosił się gniewem. Joe uznał, że Taylor nie potrafi udawać potulnego nawet wtedy, gdy leży to w jego interesie. Barman zapytał, czy chce dolewkę. DeMarco zdawał sobie sprawę, że nikt nie zechce rozmawiać z nim o Taylorze, ale może zdoła dowiedzieć się czegoś o Morganie albo Estepie. - Jasne - odparł i sobie też proszę nalać. Wie pan, jak to mówią: Jeśli zaczynasz pić w samotności, prędzej czy później skończysz w AA. Chociaż w knajpie nie było innych gości, barman rozejrzał się dookoła, upewniając się, że nie zostanie przyłapany na piciu w pracy. - No może kropelkę, żeby nie zachować się jak gbur. - Nalał sobie trzy palce jacka danielsa. - Widziałem dzisiaj jednego faceta zagaił DeMarco. - Chyba Indianin. Z taką blizną. - Powiódł palcem od lewego oka do kącika ust. Orientuje się pan, kto to taki? - A czemu pan pyta? - Barman wyraźnie stracił chęć do rozmowy. - Po prostu wydał mi się znajomy. I ta postura; zastanawiałem się, czy nie grał kiedyś w futbol. Barman roześmiał się. - W futbol. A to dobre. - Więc pan go zna? - O, tak. To Morgan, ale jeśli grał w futbol, to chyba tylko w drużynie więziennej. - Siedział? - Tak, przymknęli go na kilka lat. Chyba można to zwalić na trudne dzieciństwo. - Tak? - Nie wiem, kto był jego ojcem, ale matka miała niezłego świra. - Jak to? - Normalnie, mieszkała na skraju mokradeł w chacie bez elektryczności. Co jakiś czas zjawiała się w mieście po prowiant i łaziła po ulicach, mamrocząc do siebie i gapiąc się na ludzi dziwnym wzrokiem. Była straszna. Czasami zabierała ze sobą Morgana i smarkacz zawsze był brudny. Traktowała go jak zwierzę. - Nie chodził do szkoły? - Dopiero jako nastolatek. Pewnego dnia zjawił się w Folkston sam. Ktoś zapytał, gdzie podziewa się matka, a on na to, że zniknęła. Tylko tyle, zniknęła. Więc szeryf pojechał do ich chaty, żeby ją znaleźć, ale rzeczywiście jej nie było, tak jak powiedział Morgan. Nikt nie wie, co się z nią stało. - Barman zapalił papierosa i łyknął drinka. - Szeryf przekonał pastora, żeby przygarnął Morgana, a ten posłał chłopaka do szkoły. Zdaje się, że chodził tam przez jakiś czas, ale potem posłali go na północ, do poprawczaka. Zaczepiał dziewczynki w szkole. - Jak to zaczepiał? Barman wzruszył ramionami. - Nie wiem. Pracowałem wtedy na Florydzie, więc mam tu lukę. Ale musiał robić coś więcej, niż tylko ciągnąć je za warkocze. DeMarco przypomniał sobie Morgana ukrytego za rododendronem i podpatrującego dziewczynę na ganku. - Co się z nim potem stało? - zapytał. - Kiedy wyszedł z mamra, był już dorosły i miał tę bliznę w kształcie błyskawicy na gębie. Musiał ćwiczyć ze sztangą, bo jak wrócił, był napakowany jak kulturysta. - A co teraz porabia? Barman wychylił drinka jednym haustem. - Dzięki za whiskaczyka - powiedział. - Sprawdzę, co z twoją kolacją. DeMarco jadł cheesburgera, kiedy zadzwoniła komórka. Odezwał się kumpel z urzędu skarbowego: zdobył adres Hattie McCormack. Joe zapytał barmana o drogę, a potem jeszcze raz zadzwonił do motelu. Emma nie wróciła. DeMarco był zaledwie o jedną przecznicę od restauracji, gdy zauważył w lusterku wstecznym, że jedzie za nim czerwony pikap. Furgonetka wyprzedziła go i po chwili zatrzymała się z piskiem opon. Joe z całej siły wdepnął hamulec, żeby uniknąć kolizji. Jego przedni zderzak niemal dotknął zderzaka pikapa. Z furgonetki wysiadł kierowca. Morgan. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy podszedł do forda DeMarca. Joe otworzył drzwiczki, żeby wysiąść, ale nim zdążył to zrobić, Morgan złapał go za koszulę i wyciągnął z wozu. Potem obrócił go, chwycił za lewy nadgarstek i wykręcił rękę do tyłu, tak że dłoń znalazła się na wysokości łopatek. Zrobił to tak szybko, że DeMarco nie zdążył zareagować. Morgan podprowadził go do drzwi furgonetki od strony pasażera. W środku siedział Taylor. Był ubrany tak samo jak wcześniej, w kraciastą koszulę i dżinsy, tyle że teraz miał na głowie czerwoną bejsbolówkę. Jego twarz była sina z gniewu. Kiedy stanęli przy furgonetce, Morgan puścił DeMarca, a ten obrócił się, żeby go zaatakować. Nim zdążył wykonać pełny obrót, Morgan uderzył go otwartą dłonią w plecy i pchnął na karoserię. Boże, ależ ten facet był szybki. W co ty pogrywasz, Jankesie? - spytał Taylor. - O czym pan, do cholery, mówi? - zdziwił się DeMarco. Morgan cofnął rękę, dając mu odejść o krok od furgonetki. Stał tuż za jego plecami. Oddech miał wolny i równy, a twarz pozbawioną wyrazu. Był rozluźniony jak człowiek czekający na autobus. - Zadzwoniłem do Waszyngtonu, palancie powiedział Taylor. - Nie jesteś dziennikarzem, tylko cholernym prawnikiem, który pracuje dla Kongresu. A teraz chcę się dowiedzieć, co tu robisz i po jaką cholerę o mnie wypytujesz. Z kim rozmawiał? - zastanawiał się DeMarco. Z Donnellym? Maddoksem? Żoną Billy’ego? Pewnie z Donnellym. Ale ile Donnelly mu powiedział? - To, co tu robię, panie Taylor, jest poufne. A teraz... - Do kurwy nędzy, nie baw się ze mną w kotka i myszkę! - wrzasnął Taylor. - Morgan, pokaż temu durniowi, że mówię poważnie. Morgan złapał Joego za prawy bark, obrócił o dziewięćdziesiąt stopni i uderzył w splot słoneczny. Cios był tak mocny, że DeMarco poczuł, jak żołądek przykleja mu się do kręgosłupa. Zgiął się wpół, chwycił za brzuch i usiłował złapać oddech i jednocześnie nie zwymiotować. - Jakiś problem, panie Taylor? - usłyszał czyjś głos. - Doszło do stłuczki? DeMarco podniósł wzrok. Bogu niech będą dzięki. Z ulgą zobaczył radiowóz szeryfa i młodego funkcjonariusza stojącego przed maską furgonetki. Policjant widział, w jakim DeMarco jest stanie: zgięty wpół, z twarzą wykrzywioną bólem. Taylor nie zauważył, kiedy podjechali. Teraz zerknął na szeryfa z irytacją i powiedział: - Nie, nic się nie stało. Możesz odjechać, Gary. To sprawa osobista. Szeryf zawahał się. Popatrzył na DeMarca. - Skoro tak pan mówi, panie Taylor. Chciałem się tylko upewnić, czy wszystko w porządku. Jezu Chryste, pomyślał DeMarco. Co to za ludzie? - Wszystko gra. Możesz jechać - zapewnił Taylor. Policjant posłał Joemu następne spojrzenie i odjechał. DeMarco wciąż się kulił po ciosie Morgana. Przyszło mu na myśl, żeby obrócić się, wyprostować i kopnąć go w jaja. Morgan jakby czytał mu w myślach - albo zauważył lekką zmianę pozycji - zrobił krok do tyłu. Był gotowy do walki; stał na lekko ugiętych nogach z rękami wysuniętymi lekko do przodu. DeMarco zorientował się, że nie zdoła doskoczyć do Morgana na czas, postanowił więc, że zamiast tego pogrozi Taylorowi. - Słuchaj, Taylor - wysapał, z trudem łapiąc oddech - jeśli ten skurwiel jeszcze raz mnie uderzy, to lepiej, żeby mnie zabił, bo sprowadzę tu federalnych i obu was aresztuję. Taylor zaśmiał się pyszałkowato. - To by dopiero było powiedział i kiwnął głową do Morgana. Prawa ręka Indianina wysunęła się błyskawicznie i chwyciła DeMarca za szyję; jego palce wpiły się w gardło. Joe usiłował się wyszarpnąć, ale Morgan potrząsnął nim, pozbawiając równowagi. DeMarco sięgnął oburącz do gardła. W tym momencie Morgan znowu wykręcił mu lewe ramię za plecy. Mając wolną tylko prawą rękę, Joe nie był w stanie oderwać palców Morgana od gardła; były jak szpony wpijające się w skórę. Morgan zwiększył nacisk i podciągnął lewe ramię DeMarca do góry, aż ten przestał się szamotać. - A teraz dowiem się, po co tu przyjechałeś - powiedział Taylor. - I jeśli będzie trzeba, to Bóg mi świadkiem, że każę Morganowi wyrwać ci rękę ze stawu. Morgan rozluźnił uścisk na gardle, żeby DeMarco mógł mówić - i oddychać. - Nie będę z panem rozmawiać, dopóki ten skurwiel mnie nie puści - oświadczył słabym głosem. Nie wiedział, co powie, jeśli Morgan go puści, ale musiał się wydostać z uścisku, żeby mieć choć cień szansy na to, by się bronić. Taylor popatrzył mu w oczy: zobaczył w nich ból i złość, ale nie strach, którego szukał. - Widzę, że nadal nie rozumiesz, chłopcze. Morgan, rozwal mu rękę. Kurwa! DeMarco znów próbował oderwać palce Morgana od gardła i wywinąć się z uścisku, ale bez skutku. Morgan był po prostu za silny. Joe czuł, jak miękkie tkanki w jego ramieniu - mięśnie, ścięgna i chrząstki - puszczają i odrywają się od kości. - Max, miałeś wypadek? Mogę jakoś pomóc? Morgan rozluźnił trochę uścisk. DeMarco zerknął na kobietę w średnim wieku, która siedziała w cadillacu. Mówiła do Taylora, ale cały czas patrzyła na niego, z niepokojem wypisanym na pełnej twarzy. - Jasna cholera - mruknął Taylor - to miasto robi się bardziej zatłoczone od Atlanty. - Zwrócił się do kobiety: - Dziękuję, Ellen, ale wszystko jest w najlepszym porządku. Możesz się zająć swoimi sprawami. - Proszę zadzwonić po policję stano... - zdołał powiedzieć DeMarco, nim palce Morgana znów wpiły mu się w gardło. Poczuł taki ból, jakby miażdżono mu tchawicę. Kobieta popatrzyła na Taylora. - Na pewno wszystko okej, Max? Wiesz, że jeśli mogę pomóc, chętnie to zrobię. Taylor nie wytrzymał. - Do jasnej cholery, Ellen! Powiedziałem, że wszystko w porządku. A teraz spadaj stąd! - Przepraszam, Max, przepraszam wymamrotała i czym prędzej odjechała. Taylor zerknął na DeMarca, a potem odwrócił głowę i spojrzał w głąb ulicy. Zbliżał się kolejny samochód. - Kurwa mać - mruknął. - Chodź, Morgan, wsiadaj do wozu. Morgan natychmiast cofnął rękę i DeMarco osunął się na kolana. Mijając go, Morgan nic nie powiedział, a jego twarz pozostała bez wyrazu, ale Joe wyczytał w oczach Indianina rozbawienie i pogardę dla jego słabości. Taylor wskazał DeMarca palcem i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili jego ręka opadła. - Jedziemy - mruknął do Morgana. Gdy czerwony pikap odjechał, DeMarco wstał powoli. Wciąż trudno mu było oddychać. Pokręcił lekko lewą ręką i skrzywił się. Bolało jak cholera, ale staw nie był zwichnięty. Miał szczęście, że Morgan go nie zabił, gdy dobrzy obywatele Folkston zajmowali się własnymi sprawami. Znalezienie farmy Hattie McCormack zajęło Joemu ponad godzinę i kiedy wreszcie dotarł na miejsce, było już ciemno. Trwało to tak długo, bo drogi były nieoznakowane i musiał kilka razy zawracać, żeby odszukać punkty orientacyjne, które opisał mu barman. Poza tym był niezwykle ostrożny; wiele razy upewniał się, czy nikt go nie śledzi. Wreszcie dotarł do poobijanej skrzynki na listy z koślawym napisem: H. MCCORMACK. Wjechał na wąską piaszczystą drogę i zobaczył samochód Emmy zaparkowany przed niedużą chatą. Postawił mustanga obok wozu Emmy, podszedł do drzwi i zapukał. W domu nie paliło się światło i nikt mu nie otworzył. Okrążył chatę, zajrzał we wszystkie okna i zorientował się, że w środku nikogo nie ma. Emma musiała wybrać się gdzieś z Hattie. Mówiła, że gdy pierwszy raz ją spotkała, Hattie wyjmowała mandat zza wycieraczki swojej furgonetki. W pobliżu domu nie było żadnej furgonetki ani garażu, w którym mogłaby stać. Joe zerknął na zegarek: wpół do dziesiątej. Wrócił do samochodu i siedział bezczynnie za kierownicą, dopóki nie rozbolał go kręgosłup. Przeniósł się na jeden z dwóch bujanych foteli, które stały na ganku, ale komary cięły jak diabli, więc po paru minutach wycofał się do mustanga. Zamknął okna, żeby odgrodzić się od natrętnych owadów, ale nie mógł włączyć klimatyzacji, bo kończyło się paliwo. W ciągu kilku minut samochód zmienił się w saunę, a DeMarca znów zaczął boleć krzyż. Jezu, jak nienawidził tego cholernego miejsca. Bark też pulsował mu z bólu. Wstydził się, że Morgan tak łatwo sobie z nim poradził, choć rozsądek podpowiadał mu, że nie ma czego. Morgan był po prostu szybszy, silniejszy - i mniej ludzki. Mimo to się wstydził. Joe DeMarco, twardy chłopak wychowany na ulicach Nowego Jorku, syn Gina DeMarca, pobity jak słabeusz i mięczak. Zdał sobie sprawę, że nie ma mowy, by Morgan mógł potraktować w ten sposób jego ojca. Gino DeMarco przystawiłby mu pistolet do czoła, gdy tylko ten by się zbliżył - i zastrzeliłby go w momencie, gdy wyczułby zagrożenie. Dość tego. Nie był swoim ojcem. Nie chciał nim być i nigdy nie będzie. Ale miał się nad czym zastanawiać: jak by zareagował, gdyby był uzbrojony? O dziesiątej stwierdził, że ma to gdzieś. Nie wiedział, kiedy Emma wróci, a nie było sensu tkwić przez całą noc w samochodzie i czekać, aż się zjawi. Postanowił wrócić do motelu, przespać się parę godzin, wstać o świcie i znów tu przyjechać. Jeśli Emmy wciąż nie będzie, zadzwoni do policji stanowej i każe im szukać furgonetki Hattie. Nie zamierzał tracić czasu na rozmowy z władzami hrabstwa; było jasne, że mu nie pomogą, zwłaszcza jeśli Taylor miał cokolwiek wspólnego ze zniknięciem Emmy. Ale był ktoś, kto mógł pomóc. DeMarco sięgnął po komórkę i wybrał numer. - Mary Pat, tu Joe DeMarco. Mąż w domu? - Joey! Jak miło cię słyszeć. Co u ciebie? DeMarco po prostu uwielbiał żonę Mahoneya. Jeśli chodziła po tej okrutnej ziemi osoba bardziej dobroduszna i porządna, to on jej nie znał. A mając za męża Mahoneya, kwalifikowała się na świętą. - Wszystko w porządku, Mary Pat. Ale muszę porozmawiać z przewodniczącym. To waż... - Zadzwoniłeś do tej pięknej młodej damy, której telefon ci dałam, Joe? Do Bridgett z biura senatora Remmicka? - Eee, próbowałem. Nie zaiskrzyło. - Jesteś kłamcą, Josephie. Powinieneś lepiej się sprawować, biorąc pod uwagę, dla kogo pracujesz. Poczekaj chwilkę. Zaraz go zawołam. - Najwyższy czas, żebyś się odezwał - wypomniał mu Mahoney. - Co się dzieje? - Emma zniknęła, a zbir, który pracuje dla Taylora, złoił mi dupę. - Bardzo cię poturbował? - Przede wszystkim moją dumę. - Nie przejmuj się, takie rany szybko się goją. Wątpię, pomyślał DeMarco. - To co się dzieje? - spytał Mahoney, zapomniawszy o cierpieniach podwładnego. DeMarco opowiedział mu, co się stało. - Więc oprócz tego, że Taylor jest okolicznym ważniakiem, co wiedziałeś zresztą przed wyjazdem, nie odkryłeś niczego, co pozwoliłoby go powiązać z zamachem albo z Donnellym. - Przekonałem się, że ma paranoję i jest cholernie niebezpieczny. I jestem prawie pewien, że zna Donnelly’ego. Zadzwonił dziś do Waszyngtonu, żeby mnie sprawdzić, i osobą, z którą rozmawiał, musiał być Donnelly. - Ale dlaczego Donnelly miałby mu pomagać? I jaki motyw mógł mieć Taylor do zabicia prezydenta? - Nie wiem. - Kurwa, Joe, musisz się bardziej postarać. - W tej chwili muszę przede wszystkim znaleźć Emmę. - Emma potrafi o siebie zadbać. Założę się, że ten zbir Taylora nie dałby jej rady. To dopiero zabolało. - Ale zapadła się pod ziemię, a jeśli Taylor ma z tym coś wspólnego, nie mogę liczyć na pomoc tutejszego szeryfa. Możliwe, że będzie pan musiał zadzwonić do kogoś, do gubernatora Georgii albo do prokuratora generalnego. Mahoney nie odpowiedział. - I jeszcze jedno - dodał DeMarco. - Jeśli nie odezwę się jutro, naprawdę będzie pan musiał do kogoś zadzwonić. E tam, nic ci nie będzie. Pogadamy jutro. Cały Mahoney. Do rany przyłóż. DeMarco stanął przed drzwiami swojego hotelowego pokoju z poczuciem ulgi i natychmiast przyszło mu na myśl niepochlebne porównanie z polną myszą, która wraca do nory po zapuszczeniu się w mroczną noc pełną drapieżnych sów. Nie był to wprawdzie przytulny dom, ale w zestawieniu z ciemną, opanowaną przez chmary komarów tytoniową farmą Hattie McCormack motel Fidżi wydawał się rajem. Otworzył drzwi i wyciągnął rękę, żeby zapalić światło. Pamiętał, że dotknął pstryczka, ale nim światło rozbłysło, cały jego świat zniknął w blasku bólu. Rozdział 36 DeMarco nie wiedział, gdzie jest, a z jakiegoś powodu nie mógł otworzyć oczu. Wiedział, że leży na plecach na czymś twardym, że twarda powierzchnia się porusza i że ten ruch przyprawia go o mdłości. Potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć. Zły pomysł. Natychmiast poczuł tępy ból z tyłu głowy. Wciąż z zamkniętymi powiekami uniósł rękę i namacał miejsce, z którego promieniował ból. Wyczuł pod palcami miękkie zgrubienie. - Nie powinno bardzo boleć - usłyszał czyjś głos. - Puknąłem cię idealnie; nawet nie pękła skóra. Adrenalina przepłynęła po ciele DeMarca niczym prąd elektryczny. Otworzył szeroko oczy i zobaczył przed sobą uśmiechniętego Dale’a Estepa. Estep był w cętkowanym mundurze kamuflującym i bezkształtnym zgniłozielonym kapeluszu, a jego ramiona poruszały się dziwnie. Dopiero po chwili Joe uświadomił sobie, że Estep wiosłuje, a twarda powierzchnia, na której on leży, to dno łodzi. Głowę miał opartą o tylną ławkę. Zaczął się podnosić do siadu, ale Estep wyciągnął wiosło i uderzył go drzewcem w pierś. W tym momencie DeMarco zauważył kaburę na jego prawym biodrze i długi myśliwski nóż w skórzanej pochwie przytroczonej do prawej łydki. - Wyluzuj, chłopie - powiedział Estep. - Nie chcę, żebyś huśtał łódką. Joe zerknął na fluorescencyjne wskazówki zegarka: pierwsza w nocy. Był nieprzytomny ponad godzinę. Wyjrzał za burtę i ogarnął wzrokiem otoczenie, w którym się znalazł: była bezksiężycowa noc, ale rozpoznał w mroku sylwetki cyprysów i mgliste zasłony oplątwy zwisające z niższych gałęzi. Byli na cholernych bagnach! - Co ty, do cholery, wyrabiasz, Estep? - zapytał. Bał się, ale był też wściekły. Miał już dość dostawania po łbie od wsiowych cepów. - Więc wiesz, kim jestem - zauważył Estep. Znowu wpadka, pomyślał DeMarco. Spróbował z innej beczki: - Dokąd płyniemy? - Na zachód, chłopie, w sam środek mojego ulubionego bagienka. - Po co? - Cóż, lubię Okefenokee nocą. Właśnie w nocy polują zwierzęta. Silne zabijają słabsze; szybkie dopadają powolne. Tu przez całą noc słychać krzyki ofiar. Jeden krzyk więcej nie zrobi różnicy. - O czym ty, do cholery, mówisz? - spytał DeMarco, choć obawiał się, że zna odpowiedź. - Wujek Max poprosił, żebym odbył z tobą małą rozmowę, chłopie. Mam się dowiedzieć, po co przyjechałeś. Więc pomyślałem, że zabiorę cię gdzieś, gdzie można spokojnie pogawędzić i gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał. Wujek Max mówił, że jak rozmawiał z tobą ostatnio co i rusz ktoś wam przeszkadzał. Tutaj nam to nie grozi. Dlaczego Estep nazywa Taylora wujkiem Maksem? Billy też tak go nazywał. I „cukiereczek”, dziewczyna, którą widział w domu Taylora. - Ty i Taylor musicie być szaleni - powiedział. - Przyjechałem z Waszyngtonu. Pracuję dla rządu federalnego. Ludzie wiedzą, że tu jestem. - Właśnie o tym między innymi chcę z tobą pogadać. Kto wie, że tu jesteś? I co właściwie wiedzą? - Słuchaj, Estep, współpracuję z FBI. Jeśli zaginę, będziesz pierwszym facetem, do którego zapukają. Estep przestał wiosłować i uśmiechnął się do DeMarca, a potem zamachnął się wiosłem, celując w jego głowę. Joe zdążył odparować cios, ale uderzenie w przedramię zabolało jak wszyscy diabli. - Kurwa - zaklął, masując rękę. - Nieładnie tak kłamać, chłopie. Bo widzisz, ja wiem, że nie działasz w porozumieniu z FBI. W FBI uważają cię za świra. Ostatnimi czasy pracowałeś tylko dla sekretarza Banksa. Ty i ten Banks myślicie, że ja i kuzyn Billy próbowaliśmy zabić prezydenta. DeMarco nie miał już wątpliwości, że Taylor rozmawiał właśnie z Donnellym. Niech diabli wezmą tego pieprzonego kurdupla. - Słuchaj, Estep - powiedział - jeśli masz choć odrobinę rozumu, zawrócisz łódkę i odwieziesz mnie do Folkston. Estep nie zareagował. - Widzisz, chłopie - rzekł - wujek Max domyśla się, jak powiązałeś jego i mnie z Billym. Słyszał, że śledziłeś Billy’ego i podsłuchiwałeś jego rozmowy telefoniczne. Oj, nieładnie. Powinieneś się wstydzić. Cholerny Donnelly musiał powtórzyć Taylorowi wszystko, co DeMarco powiedział na spotkaniu u prokuratora generalnego. - Teraz wujek Max - podjął Estep - musi poznać nazwiska ludzi, z którymi rozmawiałeś, a także dowiedzieć się, co im nagadałeś i dlaczego postanowiłeś przyjechać do Georgii. - Uśmiechnął się, jego zęby błysnęły w mroku. - Wygląda na to, że utniemy sobie dłuższą pogawędkę. Joe wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, wkrótce będzie martwy. Ten wariat zamierzał zaciągnąć go na bagna, a potem torturować i zabić. Przyjrzał się swojemu porywaczowi dokładniej. Estep przekroczył pięćdziesiątkę, ale był weteranem wojennym i miał broń. Przynajmniej nie wyglądał na takiego siłacza jak Morgan; gdyby nadarzyła się okazja, mógłby go obezwładnić i zabrać ten cholerny pistolet. Problem polegał na tym, że był w niekorzystnej pozycji: leżał na plecach na dnie niestabilnej łódki. Zanim zdążyłby się poderwać i rzucić na Estepa, ten wyciągnąłby spluwę i strzelił albo po prostu zdzielił go po głowie wiosłem. Za burtą o wodę uderzyło coś ciężkiego; DeMarco drgnął mimowolnie. Estep zarechotał. - Duży aligator, chłopie. Założę się, że miał ze trzy metry. Właśnie capnął coś z powierzchni. Pewnie piżmoszczura. Myślisz, że jesteś szybszy od piżmoszczura? Joe nie odpowiedział. Gdy po chwili łódź przepłynęła pod pędami oplątwy i poczuł na głowie i ramionach gęstą sieć roślinności, krzyknął z obrzydzenia. Estep znowu się roześmiał. - Paskudne, co? Aż ciarki chodzą po plecach. Czasami w tym zielsku gnieżdżą się węże. DeMarco zdał sobie sprawę, że Estep przepłynął pod oplątwą specjalnie, żeby go przestraszyć. Co gorsza, sztuczka poskutkowała. Spróbował wziąć się w garść. - Dlaczego chciałeś zabić prezydenta, Estep? - spytał. Estep uśmiechnął się. - Obrażasz mnie, wygadując takie rzeczy. Będziesz za to cierpiał. - Pociągnął kilka razy wiosłem. - Robi się późno, synu, musimy zaczynać. Spróbujmy od początku. Od tego, co powiedział ci Banks, a ty zabrałeś się do śledzenia kuzyna Billy’ego. Co, u licha, Estep miał na myśli, mówiąc, że DeMarco go obraża? Z jednej strony sugerował, że nie brał udziału w zamachu, ale zarazem przyznawał, że współpracował z Billym. Czyżby ich konszachty nie miały nic wspólnego z próbą zabicia prezydenta? I dlaczego ciągle nazywał Billy’ego kuzynem? - Na razie czekam - oznajmił. - Ale muszę cię uprzedzić, że nie jestem zbyt cierpliwy. DeMarco zastanawiał się gorączkowo. Nie mógł powiedzieć Estepowi niczego, czego ten już by nie wiedział, ale coś powiedzieć musiał, żeby grać na zwłokę. - Cóż, chyba muszę pomóc ci się skoncentrować, chłopie - rzekł Estep, kręcąc głową. - Przypominasz mi żółtków, których przesłuchiwałem w Wietnamie; nie kapowali, że mówię poważnie, dopóki czegoś im nie obciąłem. Obciąłem! Joe znów spróbował usiąść, ale Estep przygrzmocił mu wiosłem w pierś. - Tak - rzucił lekkim tonem - myślę, że wypłynęliśmy wystarczająco daleko. - Wyciągnął spod siedzenia plastikową torbę na śmieci, wyjął nóż z pochwy na łydce i rozciął worek. Rozszedł się smród gnijącego mięsa. Widząc obrzydzenie na twarzy DeMarca, Estep zaśmiał się. - Dobrze skruszałe, co? Wetknął nóż do torby, nadział na ostrze coś, co wyglądało na jagnięcą giez, i wrzucił ją do wody jakieś cztery metry od łódki. Znowu sięgnął do środka, nadział na nóż następny kawał mięsa i wyrzucił za burtę. DeMarco patrzył, jak mięso tonie w atramentowej wodzie. Estep uśmiechnął się szeroko. - Wskakuj do wody, chłopie. - Co? - Powiedziałem: wskakuj do wody. Czas, żebyś popływał z moimi pupilkami. - Pierdol się warknął DeMarco. Podejrzewałem, że tak zareagujesz powiedział Estep i poklepał kaburę na biodrze. Niestety, nie masz wielkiego wyboru, chłopie. Mogę postrzelić cię tak, żebyś od razu nie wykitował, i wrzucić krwawiącego do wody. Możesz też wskoczyć sam i mieć nadzieję, że aligatory rzucą się najpierw na padlinę, a dopiero potem na ciebie. Trzeciego wyjścia nie ma. Widzisz, chłopie, jeśli będziesz nawijał naprawdę szybko i grzecznie odpowiadał na pytania, odciągnę od ciebie aligatory, wrzucając do wody to mięsko. Gadziny wolą padlinę od świeżego mięsa. Jak widzisz, mam tu całą torbę pokarmu, ale radzę ci się streszczać. A teraz wskakuj! DeMarco czytał kiedyś, że większość aligatorów nie jest ludożerna, i uznał, że leśniczy Estape o tym wie. Mimo to za żadne skarby nie wyskoczyłby z łódki. - Słuchaj, Estep, będę... - Za późno, chłopie. - Estep dźgnął go nożem w łydkę. Joe wrzasnął z bólu. Jeszcze jeden krzyk pośród nocy, jak zauważył Estep. Nóż wbił się na jakieś pięć centymetrów i rana zaczęła obficie krwawić. - Jeśli nie chcesz, żebym dziabnął cię jeszcze raz, radzę ci wskakiwać. Mam cholerną nadzieję, że twoja krew nie zwabi aligatorów. - Estep uśmiechnął się i wrzucił do wody kolejny kawał padliny. DeMarco podniósł się do siadu, a Estep wsunął nóż do pochwy i wyciągnął z kabury rewolwer. - Teraz ostrożnie, synu - powiedział. - Wstań bardzo, bardzo powoli. Jeśli spróbujesz rozhuśtać łódkę, rozwalę ci bebechy. DeMarco ukląkł i powoli wstał. Szeroko rozstawił nogi i balansował rękami, żeby zachować równowagę i nie rozkołysać łódki. Rozejrzał się po bagnisku. Otaczała go ciemność. Nie widział niczego w wodzie koło łódki, ale nie miał pojęcia, co czai się pod powierzchnią. Spojrzał w oczy Estepa. Oczy myśliwego. - Dalej, synu - powiedział cicho Estep. - Wskakuj. Woda jest ciepła. To, co chwilę później zrobił DeMarco, nie było aktem odwagi, ale zwykłej zemsty. Estep chciał go zabić. Zastrzeliłby go, rozpruł nożem albo wydał na żer aligatorom. Joe postanowił, że nie będzie cierpieć sam. Podskoczył i z całej siły uderzył stopami w burtę przy dziobie, wywracając łódkę. Estep dał się zaskoczyć. Zdołał wystrzelić, ale stracił już równowagę i wpadał do wody, więc kula rozdarła tylko Joemu koszulę, omijając ciało. Gdy tylko DeMarco znalazł się w wodzie, zanurkował i odpłynął najszybciej, jak umiał, od Estepa i plastikowego worka, z którego wysypywały się kawały padliny. W pewnej chwili poczuł, jak coś twardego i łuskowatego musnęło mu nogę, która krwawiła od dźgnięcia nożem. Odruchowo otworzył usta do krzyku i do gardła wlała mu się cuchnąca bagienna woda. Wynurzył się na powierzchnię, kaszląc. Estep usłyszał go i strzelił w jego kierunku. Kula rozbryzgała wodę tuż koło jego głowy. Joe zaczerpnął głęboko powietrza, zanurkował i popłynął dalej. Nie widział, dokąd płynie, i zaskoczyło go, gdy prawą ręką uderzył w coś twardego i śliskiego. Lewa ręka, a potem głowa obiły się o coś podobnego. Zorientował się, że trafił na splątane korzenie drzewa. Było ich kilkanaście, każdy gruby na jakieś pięć centymetrów. Chwycił korzenie i zaczął wspinać się do góry. Wreszcie wynurzył głowę na powierzchnię i wymacał gruby pień. Objął go i podciągnął się, próbując oprzeć stopy o śliskie korzenie. Pozbył się butów, żeby zwiększyć przyczepność. Podciągał się wyżej i wyżej, aż w końcu stanął na korzeniach wystających nad wodę. Trzymając się pnia, przesunął się tak, żeby między nim a miejscem, gdzie unosiła się na wodzie przewrócona łódka, mieć drzewo. Nie widział Estepa w ciemności, ale usłyszał jego głos. - Przechytrzyłeś mnie, chłopie. Wziąłem cię za złamasa i dałem się zaskoczyć. Tak to jest, kiedy człowiek staje się zbyt pewny siebie. Ale aligatory i tak cię dorwą. Wyniuchają krew z twojej rany. Odgryzą ci jajca. Joe usiłował podciągnąć się wyżej, ale pień był zbyt śliski. Nie podobało mu się, że stoi stopami w wodzie, do której spływała krew z rany na łydce. Wolał to jednak od zanurkowania z powrotem w głębinę. Nie wiedział, co robić. Estep w końcu odwróci łódkę, a potem po prostu poczeka do świtu i wtedy go dorwie. Zdawał sobie sprawę, że może być zaledwie kilka metrów od lądu, gdzie mógłby zaszyć się w krzakach, ale nie chciał, przynajmniej na razie, wskakiwać do wody i płynąć dalej w ciemnościach. Z idealnym wyczuciem chwili Estep powiedział: - Dorwę cię, synu. A kiedy cię dorwę, będziesz cierpiał tak, że pożałujesz, że w ogóle się urodziłeś. DeMarco nie wiedział, jak daleko jest Estep, ale wątpił, by dzieliło ich więcej niż trzydzieści, czterdzieści metrów. Po chwili Estep zaklął pod nosem. Joe zgadł, że próbuje odwrócić łódkę. Następnym dźwiękiem, jaki usłyszał, było sapnięcie, ale nie takie, jakie wydaje ktoś, kto próbuje coś podnieść. Brzmiało raczej tak, jakby coś uderzyło Estepa w brzuch i pozbawiło tchu. Potem usłyszał wrzask. Był to najbardziej przerażający dźwięk, jaki zdarzyło mu się słyszeć z ust ludzkiej istoty. Przypomniał sobie, co Estep mówił o bagnach: silne zwierzętach zabijają słabe, szybkie dopadają powolne. Estep krzyknął znowu, ale słabiej niż przed chwilą. Potem DeMarco słyszał tylko plusk zmąconej wody, gdy aligatory rozrywały ciało na strzępy. A potem znowu ciszę. DeMarco stał na korzeniach drzewa trzy godziny, przywierając do pnia. Za każdym razem, gdy coś go dotknęło - kropla wody, opadający liść, fala obmywająca stopy - musiał przygryzać wargi, żeby nie krzyknąć. Był chłopakiem z miasta, a to nie było jego naturalne środowisko. Rozbudzona wyobraźnia podsuwała mu obrazy węży spadających z korony drzewa, jadowitych owadów kąsających ciało, pijawek wysysających krew. Najbardziej bał się aligatora, który w każdej chwili mógł wynurzyć się z wody, capnąć go za zranioną nogę i wciągnąć w głębinę. Gdy nie myślał o jadowitych ukąszeniach albo ostrych zębach aligatora, myślał o ranie w nodze. Na chwilę przed jej zadaniem Estep wetknął nóż w gnijące mięso. DeMarco zastanawiał się, jakie mikroorganizmy o długich łacińskich nazwach płyną teraz w jego żyłach, zbliżając się do najważniejszych organów. Pocieszał się tylko tym, że rana przestała krwawić; najwyraźniej Estep trafił w mięśnie, nie w jakąś ważniejszą arterię. Łydka pulsowała bólem i Joe miał wrażenie, że zaczyna puchnąć, ale przynajmniej krew nie kapała do wody. Ściskając w ciemnościach pień drzewa, DeMarco zaczął się nawet modlić. Przestał chodzić do kościoła wiele lat temu, a gdy pytano go o wyznanie, odpowiadał żartobliwie, że jest emerytowanym katolikiem. Ale teraz prosił Boga o pomoc. Rzadko bywał w kościele i wiedział, że Bóg o tym wie, nie prosił więc o wiele. Nie błagał o cudowne ocalenie, o przeczące prawom natury przeniesienie na suchy ląd ani o natychmiastowe wyginięcie aligatorów. Modlił się tylko o to, by wzeszło słońce. O coś, co Bóg robi każdego dnia. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnął wschodu słońca. Wreszcie nadszedł świt i w różowym świetle poranka Joe ujrzał najcudowniejszą rzecz na świecie: przewrócona do góry dnem łódka unosiła się na wodzie zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od drzewa, na które się wdrapał. Zdjął przemoczoną skarpetkę, a potem ostrożnie obszedł pień drzewa, tak by znaleźć się jak najbliżej łódki. Wyciągnął nogę i ostrożnie przyciągnął ją palcami stopy. Gdy znalazła się dostatecznie blisko, kucnął na korzeniach i włożył rękę do wody, żeby ją obrócić. Cofnął dłoń, wyobrażając sobie aligatora, który zamienia go w kapitana Hooka, ale po chwili zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Znów zanurzył rękę, złapał łódkę i odwrócił. Kiedy opuścił się ostrożnie do wnętrza, po raz pierwszy od wielu godzin poczuł się bezpieczny. Miał już łódkę, a teraz potrzebował wiosła. Rozejrzał się, ale w bladym świetle poranka nie zdołał go dostrzec. Musiało dryfować niedaleko. Nie było prądu, a przez całą noc nie zawiał silniejszy wiatr. Postanowił poczekać, aż bardziej się rozwidni, i wtedy poszukać. Wydostanie się z bagniska z wiosłem było dostatecznie trudne; dokonanie tej sztuki bez niego byłoby niemożliwe. Pół godziny później zrobiło się zupełnie jasno i Joe zauważył wiosło. Tkwiło dwadzieścia metrów dalej, w korzeniach innego drzewa. Próbując nie myśleć o aligatorach, podpłynął i wydobył wiosło. Rozejrzał się w poszukiwaniu Estepa, ale nie zauważył niczego ani na wodzie, ani pod powierzchnią. Nie było nawet kapelusza. DeMarco miał nadzieję, że skurwiel smaży się w piekle. Siedział chwilę w łódce z wiosłem na kolanach. Umiał wiosłować - nad Potomakiem można było wypożyczyć łódkę - więc był pewien, że sobie poradzi, ale nie miał pojęcia, w którą stronę płynąć. Wtedy przypomniał sobie, że Estep powiedział, że płyną na zachód. Joe nigdy nie był skautem, wiedział jednak, że słońce wschodzi na wschodzie, a zachód jest po przeciwnej stronie. Skierował dziób łodzi na wschód i mrużąc oczy przed słońcem, zaczął wiosłować. DeMarco nigdy nie był amatorem przygód w głuchej dziczy; urlop w ekstremalnych warunkach kojarzył mu się ze ślamazarną obsługą w hotelu przy plaży. Teraz, czując tępy ból w nodze i słysząc nieustanne brzęczenie owadów, był gotów umieścić bagna Okefenokee na liście ulubionych wakacyjnych miejsc tuż obok Wąwozu Śmierci. Dzika przyroda okazała się jednak ciekawa. Kilka razy zauważył zimorodka, a raz czaplę, która stała na chudej nodze, jakby pozowała do portretu. Gdy w pewnej chwili koło burty pojawił się żółw, DeMarco mącił wiosłem wodę tak długo, aż zwierzę zanurkowało. Nie robił tego dla zabawy; po prostu nie chciał w pobliżu niczego, co mogłoby zwabić aligatory. Przez pierwsze pół godziny płynął szerokim rozlewiskiem otoczonym wysoką trawą i kwiatami. Z broszur dla turystów, które czytał w motelu, wiedział, że trawy rosną na torfie - a może same są torfem. Niech tam, kogo to obchodzi? Wiedział też, że nazwa Okefenokee oznacza „drżącą ziemię”, bo kiedy ktoś chodzi po torfie - Bóg raczy wiedzieć, po jaką cholerę - grunt usuwa mu się spod stóp. Czuł się stosunkowo dobrze na otwartej przestrzeni, ale widział, że z przodu rozlewisko zmienia się w pas wodny obrośnięty po obu stronach potężnymi drzewami. Nie chciał wpływać w ten wąski przesmyk, ale musiał kierować się na wschód, czyli właśnie w zieloną gardziel. Wkrótce nie mógł już wiosłować w linii prostej; musiał zbaczać z kursu, żeby okrążać pnie drzew. Mokradło stawało się klaustrofobiczne; DeMarco miał wrażenie, że osacza go coraz gęstsza roślinność. Oplątwa zwisała z gałęzi cyprysów niczym pajęczyna, potęgując wrażenie, że zasnuwa go dławiący kokon. Wiosłował coraz szybciej, a jednocześnie starał się by nie panikować i nie zachowywać jak dzieciak, który boi się ciemności. Uspokój się, uspokój, powtarzał sobie niczym mantrę. Poczuł ulgę, gdy łódka wypłynęła wreszcie z tunelu cyprysów na następne szerokie rozlewisko. Ale wkrótce ulga przerodziła się w panikę. Płynął już prawie trzy godziny, a nadal nie widział suchego lądu. Musiał zboczyć z kursu, manewrując między pniami cyprysów. Gdy wreszcie uświadomił sobie, że płynął za słońcem, a ono porusza się ze wschodu na zachód, czyli po łuku, pomyślał że powinien był przed laty wstąpić do skautów. Nie miał pojęcia, co dalej robić. Zabłądził i z każdą minutą błądził coraz bardziej. Wiedział, że mokradła Okefenokee rozpościerają się na obszarze tysiąca pięciuset kilometrów kwadratowych i może po nich krążyć, aż umrze z głodu i wyczerpania. Wtedy znowu na pomoc przyszło jakieś bóstwo DeMarco zaczynał czcić je wszystkie. Wypłynął zza kępy magnolii i sto metrów przed sobą zobaczył płaskodenną łódkę i dwóch chłopców łowiących ryby. Jeszcze nigdy widok dzieci nie sprawił mu takiej radości. - Hej! - krzyknął. - Hej, chłopaki! Chłopcy spojrzeli na niego ze strachem. Prawdopodobnie nie wolno było łowić ryb w rezerwacie. - Tak? - powiedział jeden z nich, zastanawiając się, czy zdołają uciec przed strażnikiem w swojej łódce. - Jestem turystą - wyjaśnił Joe. - Zabłądziłem. W którą stronę jest autostrada do Folkston? Popatrzyli na niego, jakby zwariował, a potem jeden z nich powiedział: - W tamtą. Jakieś pół kilometra stąd. - Wskazał kierunek odbiegający o dziewięćdziesiąt stopni od kursu DeMarca. Kiedy Joe dopłynął do brzegu, zatopił łódkę - nie chciał, żeby ktoś znalazł ją zbyt szybko - a potem podszedł do jezdni. Wiedział, że musi wyglądać jak ostatnia łajza. Ubranie miał wygniecione i brudne, włosy potargane, a spodnie rozdarte w miejscu, gdzie ugodził go Estep. I do tego był bosy. Nie miał pojęcia, w którym kierunku jest Folkston, więc rzucił w myślach monetą i ruszył przed siebie. Widząc nadjeżdżający samochód, wystawił kciuk i zamachał. Ponieważ wyglądał jak seryjny morderca, kierowca się nie zatrzymał. Minęły go jeszcze dwa samochody, aż w końcu zlitował się nad nim mężczyzna prowadzący rozklekotaną toyotę. Kiedy Joe wsiadał, zauważył, że kierowca przygląda się podejrzliwie jego bosym stopom. - Poznałem wieczorem fajną babkę - powiedział, robiąc zawstydzoną minę. Zabrała mnie do siebie, ale zapomniała wspomnieć, że jest mężatką. Mam szczęście, że straciłem tylko buty. Kierowca uśmiechnął się szeroko: - Tak, znam ten ból. Dokąd cię podwieźć? Rozdział 37 Gdy DeMarco wrócił do motelu, Emmy nadal nie było. Chciał się wynieść z hrabstwa Charlton i to natychmiast. Wkrótce Max Taylor, zaniepokojony, że Dale Estep jeszcze się nie zgłosił, razem z Morganem zaczną go szukać. Joe nie zamierzał dać się nakryć w pomieszczeniu bez tylnego wyjścia. Przebrał się, zadowolony, że okazał się na tyle przewidujący, by zabrać drugą parę butów, potem wrzucił walizkę do bagażnika mustanga i wyjechał z motelowego parkingu. Już znał drogę, więc podróż na farmę Hattie McCormack zajęła mu tylko pół godziny. Samochód Emmy wciąż stał przed domem, a dom wciąż był pusty. DeMarco wiedział, że musi Emmę znaleźć, ale jeżdżenie po hrabstwie w poszukiwaniu jej nie miało sensu. Nie mógł też zwrócić się do szeryfa, bo nie dość, że wszyscy tutejsi gliniarze chodzili na pasku Taylora, to jeszcze mogli właśnie szykować obławę na niego. Postanowił więc pojechać do Waycross, zadzwonić do Mahoneya i powiedzieć mu, że musi zaangażować w sprawę władze stanowe i federalne. Wyjął z portfela kawałek papieru i napisał: Emmo, mam nadzieję, że ta wiadomość do ciebie dotrze. Zeszłej nocy o mało mnie nie zabili. Wstąpię po drodze do Jillian Mattis, żeby zadać jej parę pytań, a potem spieprzam z tego hrabstwa. Postaram się załatwić jakąś pomoc. Jeśli przeczytasz tę wiadomość, zadzwoń do mnie na komórkę. Wsadził liścik pod wycieraczkę jej samochodu. Emma żyje, powtarzał siebie. Jest za twarda i za sprytna, żeby dać się zabić. Na pewno bywała już w gorszych opałach. Banda buraków z Georgii nie ma z nią żadnych szans. Zaczynało zmierzchać, gdy DeMarco dotarł do domu Jillian Mattis w Uptonville. Porozmawia z nią i może wreszcie się dowie, co łączyło Taylora, Donnelly’ego i Billy’ego Mattisa. Jillian Mattis była jego ostatnią nadzieją. Zapukał w drzwi z siatki, ale nikt się nie zjawił. Wewnętrzne drzwi były otwarte i widział, że Jillian siedzi na sofie w pogrążonym w półmroku pokoju. Wszedł do środka, podszedł do niej i powiedział: - Pani Mattis, muszę z panią porozmawiać. Na stoliku przy kanapie stała na wpół opróżniona butelka burbona. Jillian siedziała na sofie ze szklanką w dłoni. Włosy miała w nieładzie i była w tej samej wyblakłej sukience, w której widział ją poprzednio. Nie zareagowała na jego obecność, choć stanął tuż przed nią. Uniosła szklankę do ust, napiła się i zaczęła owijać wokół palca pukiel włosów. DeMarco położył dłoń na jej ramieniu. - Przykro mi z powodu Billy’ego, pani Mattis, ale muszę z panią porozmawiać. Nie patrząc na niego, powiedziała apatycznym głosem: - Był pan już u mnie, ale nie pamiętam jak się pan nazywa? - Joe DeMarco. Prowadzę śledztwo w sprawie zamachu na prezydenta i śmierci pani syna. Skinęła głową, ale Joe nie był pewien, czy jego słowa do niej dotarły. - Cóż, będzie musiał mi pan wybaczyć, panie DeMarco - powiedziała. - Słucham? - Za to, że nie poczęstuję pana drinkiem. Obawiam się, że potrzebuję wszystkiego, co jeszcze zostało w butelce, żeby przetrwać tę noc. I naprawdę nie obchodzi mnie, dla kogo pan pracuje; po prostu chcę, żeby pan sobie poszedł. Nie chcę z panem rozmawiać. Chcę się upić i opłakiwać moje dziecko. Joe pokiwał współczująco głową, ale nie wyszedł. Przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw niej, tak blisko, że prawie stykali się kolanami. - Przykro mi, pani Mattis, ale musimy porozmawiać. Czekał na reakcję Jillian, ona jednak tylko patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, nawijając na palec pukiel włosów. - Pani Mattis - powiedział - myślę, że to Max Taylor jest odpowiedzialny za śmierć pani syna. Wreszcie spojrzała mu w oczy, zdumiona i zarazem niepewna, jak ofiara wypadku tuż po kolizji. - Co pan powiedział? - Uważam, że Taylor kazał zamordować pani syna. Przykro mi to mówić, ale sądzę, że Taylor i Dale Estep... - Estep to podstępny wąż - przerwała mu. - Tak. On i Taylor zmusili Billy’ego, żeby pomógł im zaplanować zamach na prezydenta. To Billy przekazał im informację o wyprawie prezydenta nad rzekę Chattooga i o podjętych środkach ostrożności. Użył również bazy danych Secret Service, żeby znaleźć człowieka, którego można było podstawić zamiast rzeczywistego winowajcy. Jillian potrząsnęła głową. - To nieprawda - powiedziała. - Billy nigdy nie zrobiłby czegoś takiego, a pan jest ostatnią szują że tak pan mówi. - Mówię prawdę, pani Mattis - szepnął łagodnie DeMarco. Opowiedział jej pokrótce całą historię: o liście ostrzegawczym, i o tym, jak z Emmą śledzili i przepytywali Billy’ego, i o tym, jak Billy zareagował, dzwoniąc do Taylora i kontaktując się z Estepem. Z początku Jillian potrząsała głową, manifestując odmowę zaakceptowania tego, co DeMarco mówił, ale gdy dokończył, siedziała z zamkniętymi oczami i spuszczoną głową, pokonana siłą jego argumentacji. - Pani Mattis, musi mi pani opowiedzieć wszystko, co pani o tym wie. To ważne, na pewno to pani rozumie. Taylor może ponownie spróbować zabić prezydenta. - Był taki śliczny, mój Billy - odparła cichym, melodyjnym głosem, jakim śpiewa się kołysanki. - Powinien był pan go zobaczyć, kiedy był mały. Najcudowniejszy chłopczyk pod słońcem. Kręcone jasne włoski, miękkie jak kocie futerko, i uśmiech anioła. Sama dobroć. - Jestem pewien, że ma pani rację. Wiem, że był dobrym człowiekiem, prawdziwym bohaterem. Nie chciał pomagać Taylorowi i Estepowi, ale został do tego zmuszony. DeMarco nie miał na to dowodów, ale tylko tak potrafił to sobie wytłumaczyć. Jillian próbowała coś powiedzieć, ale nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Jej twarz wykrzywiła się w tragiczną maskę. Otworzyła usta jak do krzyku, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk, tylko dwie łzy spłynęły jej z oczu, zostawiając równoległe szlaki na policzkach. Objęła się ramionami i zaczęła kołysać lekko w przód i w tył. - Boże, jak ja go nienawidzę - powiedziała. - Kogo, pani Mattis? - Tego sukinsyna Maksa. Najpierw zrujnował życie mnie, a potem Billy’emu. - Widziałem billingi telefoniczne Billy’ego - powiedział Joe. - Na miesiąc przed zamachem dzwonił do pani ponad dziesięć razy. O czym rozmawialiście? Dlaczego tak często dzwonił? Wciąż się kołysząc, odparła: - Usiłował mnie przekonać, żebym się przeniosła na północ, do Wirginii, i zamieszkała z nim i z Darcy. Mówił, że martwi się o mnie i chce, żebym stąd wyjechała. Odpowiedziałam, że nie mogę. Nie chcę mieszkać w dużym mieście, a poza tym byłabym dla niego ciężarem. Ale Billy nalegał, bardzo chciał mnie przekonać do swojego pomysłu. Dlatego tak często dzwonił; starał się mnie namówić do zmiany zdania. Nie rozumiałam, czemu tak nalegał, ale teraz chyba już wiem. - Co pani ma na myśli? - Max musiał powiedzieć Billy’emu, że... że zrobi mi krzywdę, jeśli Billy nie będzie chciał współpracować. Billy mógł się dopuścić tego, o czym pan mówił, tylko w przypadku, gdy Max groził, że skrzywdzi mnie albo jego żonę. Nie bałby się o siebie. Pewnie myślał, że jeśli do niego przyjadę, zdoła mnie obronić. Dobrze było znać motywy Billy’ego, ale niewiele to pomagało. Joe nadal nie odkrył związków łączących graczy w tej dziwnej grze. - Kiedy byłem u pani zeszłym razem, wspomniałem o człowieku nazwiskiem Donnelly. Powiedziała pani, że go nie zna. - Zgadza się. Nigdy o nim nie słyszałam. Może pan powtórzyć, kto to taki? - Dyrektor Secret Service, szef Billy’ego. Jest w jakiś sposób zaangażowany w ten spisek. Wzruszyła ramionami i powiedziała: Cóż, nie znam go. - Jak Billy dostał pracę w Secret Service? - Tatuś mu pomógł. Ten skurwiel. - Tatuś? Ma pani na myśli Estepa? - Dale’a? Nie, nie mam na myśli Dale’a. Tylko Maksa. Max jest ojcem Billy’ego, proszę pana. Zszokowany DeMarco opadł na oparcie krzesła. Trudno było uwierzyć, że Taylor jest ojcem Billy’ego, a jeszcze trudniej, że kazał zabić własnego syna, ale Jillian Mattis nie wyjawiła jeszcze wszystkich rewelacji. - Jest również ojcem Dale’a powiedziała. - Co? To znaczy, że Taylor... To znaczy, że Taylor jest tu cholernym królem! Jej głos wzniósł się do krzyku. - Jest panem wszystkiego. Wszystkiego! Jak zobaczy coś, czego chce, po prostu to sobie bierze. A wie pan, czego chce najbardziej? Ładnych młodych dziewcząt, ot co. Nie wydawała się bardzo pijana, ale to, co mówiła, nie miało sensu. - Pani Mattis, czy chce pani powiedzieć... - Jeśli są młode i biedne tak jak ja kiedyś, to nie mogą uciec, gdy Max zaczyna koło nich węszyć. A jeśli taka biedaczka ma mężczyznę, to niech Bóg ma go w swojej opiece, bo Max po prostu nasyła na niego Morgana. - Czy Taylor panią zgwałcił, pani Mattis? - zapytał DeMarco. - Czy właśnie to chce pani powiedzieć? Jej oczy rozbłysły niczym zapalone zapałki, a potem równie szybko stały się zimne jak lód. - Kiedy Max się mną zainteresował, miałam piętnaście lat. On miał prawie czterdzieści. Czy nie nazwałby pan tego gwałtem? - Nie było nikogo, kto próbowałby go powstrzymać? Jillian Mattis pokręciła głową, dziwiąc się niedorzeczności pytania. - Mój tatuś powiedział panu Taylorowi, że byłby wdzięczny, gdyby trzymał się ode mnie z daleka, bo jestem za młoda. Tatuś był tak stanowczy, jak tylko mógł w rozmowie z właścicielem tartaku, w którym pracował. Max nie miał wtedy Morgana, ale miał faceta, który nazywał się Cooper. Cooper zastrzelił tacie psa, żeby mu pokazać, kto tu rządzi. - Zaniosła się zgrzytliwym, pozbawionym radości śmiechem. - Prawdę mówiąc, myślę, że tata był bardziej oburzony z powodu tego psa niż z powodu mnie. Miałam szesnaście lat, kiedy urodziłam Billy’ego, gdy skończyłam siedemnaście, Max zdążył się mną znudzić. Ulokował mnie w tym domku i mieszkam tu od tamtej pory. Jej wargi wykrzywił gorzki uśmiech. - Sypiałam z mnóstwem kierowców ciężarówek - powiedziała. - Z mężczyznami, którzy byli tu tylko przejazdem, bo nikt z okolicy nie mógł się ze mną zadawać. Max już mnie nie chciał, ale nie chciał też, żeby miał mnie ktokolwiek inny. DeMarco nie potrafił sobie nawet wyobrazić pustki w życiu Jillian Mattis, w życiu, które się zakończyło, gdy miała piętnaście lat i ugrzęzła na zawsze w tym duszącym bagnie, wykorzystana i porzucona jak śmieć przez człowieka tak potężnego, że inni mężczyźni bali się do niej zbliżyć. - Czy Billy wiedział, że Maxwell Taylor jest jego ojcem? - Tak. Jak wszyscy w tym przeklętym hrabstwie. Ale Billy’emu nie wolno było o tym mówić. Max był dumny z dzieci, które spłodził, jak jakiś cholerny ogier, ale nie chciał procesów sądowych. Pozwolił Billy’emu nazywać się wujkiem Maksem, tylko na tyle posunął się w uznaniu swojego syna. - Czy matka Dale’a Estepa też została wykorzystana wbrew woli? Nie wiem. Ale wiem, że Dale wdał się w tatusia. Już jako chłopak był nieznośny, kiedy wrócił z wojny, był szalony... i wredny jak łasica. Dale jest dziedzicem tronu Maksa. DeMarco nie kwapił się z ujawnieniem, że jedyną rzeczą, jaką Dale Estep kiedykolwiek odziedziczy, jest pół hektara bagiennego piekła. - Czy były jeszcze inne kobiety, pani Mattis? To znaczy młode dziewczyny, takie jak pani kiedyś? - Niech pan wreszcie przestanie nazywać mnie „panią Mattis”! - powiedziała. - Nie ma i nigdy nie było żadnego „pana Mattisa”. Mam na imię Jillian. - Więc co z innymi kobietami, Jillian? - Poznał pan Maksa. Jak pan myśli? - Widziałem w jego domu młodą dziewczynę. Nazywał ją „cukiereczkiem”. Wie pani, kim ona jest? - Max wszystkie nazywa „cukiereczkami”. Ale tak, znam to biedne nierozgarnięte dziecko. Nazywa się Cissy Parks. Max będzie się smażył w piekle za to, co z nią wyprawia. - I za to, co wyprawiał z panią, Jillian. - Nie, nie rozumie pan. Cissy jest jego córką. - O Chryste! - DeMarco czuł, jak żołądek ściska mu się z obrzydzenia. Max zakręcił się koło mamy Cissy piętnaście, szesnaście lat temu i spłodził jej dziecko. Teraz, kiedy Cissy jest w tym samym wieku, zabrał się za nią. Nawet on jeszcze nigdy nie upadł tak nisko. Im jest starszy, tym bardziej robi się szalony. A jak powiedziałam, dziewczyna jest nierozgarnięta. Wątpię, żeby rozumiała, co się z nią dzieje. Było to coś, co DeMarco mógł wykorzystać. Taylor dopuszczał się gwałtu na nieletniej i kazirodztwa. Może udałoby się przekonać kogoś spoza hrabstwa, żeby wszczął w tej sprawie śledztwo. Gdyby Jillian zdecydowała się zeznawać i znalazłyby się inne kobiety takie jak ona, może udałoby się zamknąć sukinsyna w mamrze do końca jego dni. DeMarco zdał sobie sprawę, że odbiegli go od głównego tematu. - Jillian, powiedziała pani, że Taylor załatwił Billy’emu pracę w Secret Service. Jak to zrobił? - Kiedy Billy wyszedł z wojska, wbił sobie do głowy, że wstąpi do FBI. Chciał się stąd wyrwać. Cóż, nigdy nie prosiłam Maksa o żadną przysługę, ale poszłam do niego porozmawiać o Billym. Zapytałam, czy skoro jest tak bogaty i wpływowy, nie mógłby załatwić Billy’emu pracy w FBI. Popatrzyła na fotografię syna, która stała na telewizorze. Był ubrany w mundur wojskowy, z rzędem orderów na piersi i wyglądał na jakieś dwanaście lat. Joego znów uderzyła czystość rysów Billy’ego Mattisa - Lancelota w oliwkowym mundurze. Nigdy nie powinien był zostać wciągnięty w tę ponurą sprawę. - Max powiedział, że nie zna nikogo w FBI, ale zna faceta w Secret Service. Kazał Billy’emu wysłać podanie o przyjęcie i parę tygodni później Billy miał już pracę. Nie wiem, do kogo Max się zwrócił. DeMarco wiedział, wciąż jednak nie rozumiał, co łączyło Taylora z Donnellym. Popatrzył na zegarek. Musiał się zbierać; im dłużej tu będzie, tym większe niebezpieczeństwo, że Max Taylor lub jego prywatna policja go znajdą. Ale musiał wiedzieć coś jeszcze. - Nie mogę uwierzyć, że nikt nie próbował go powstrzymać. Nie potrafię przyjąć do wiadomości, że ludzie w tych stronach pozwalają mu zaciągać do łóżka nieletnie dziewczyny, jakby był jakimś feudalnym panem. Jillian spojrzała na niego. - Dalej pan nie rozumie. Nie mówiłam, że nikt nie próbował go powstrzymać. Mój tata próbował i zabili mu psa, dając do zrozumienia, że mogą zrobić to samo z nim. Inny człowiek, John Chism, próbował zainteresować tym wszystkim prokuraturę stanową. Przysłali tu nawet prawnika z Waszyngtonu. Max przekupił prawnika, a gdy tamten odjechał, Morgan tak pobił Johna, że biedak został kaleką. Przystojny był z niego facet. Teraz ślina cieknie mu po brodzie i jest przykuty do wózka. Jeszcze kiedy indziej - ciągnęła - pewien młody chłopak, Tom Hendricks, strzelił do Maksa, bo ten dobierał się do jego żony. Byli rok po ślubie, biedne dzieci, ani jedno, ani drugie nie miało więcej niż siedemnaście lat. - Co się stało z Tommym Hendricksem? - Za namową Maksa szeryf go aresztował, a sędzia skazał na dwadzieścia pięć lat za próbę morderstwa. Siedzi za kratkami już, ile to? Dwanaście lat. Żona rozwiodła się z nim i wyjechała z Charlton, kiedy Max z nią skończył. Czy teraz pan rozumie? Joe pokiwał głową. Jeszcze tylko jedno pytanie i mógł jechać. Jillian, zna pani Taylora dość dobrze. Czy domyśla się pani, czemu mógłby chcieć zabić prezydenta? Wzruszyła ramionami. - Mogło chodzić o cokolwiek. - Co pani ma na myśli? - Rodzice Maksa byli tak biedni, że nie miał nawet butów, póki nie skończył pięciu lat, a ludzie traktowali jego rodzinę jak śmieci. Ale Max miał dumę. Do czasu, gdy wstąpił do wojska, znienawidził wszystkich w tym hrabstwie. Kiedy wrócił z Teksasu, czy gdzie się tam podziewał, miał pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. Zaczął kupować ziemię i firmy i bogacił się coraz bardziej, ale nie chodziło mu o pieniądze, tylko żeby się odegrać za to, jak go traktowali, gdy był dzieckiem. Chciał, żeby wszyscy kłaniali mu się w pas i całowali po tyłku. Chciał nad wszystkimi zapanować i w końcu mu się to udało. A wie pan, kiedy człowiek ma taką władzę, po jakimś czasie zaczyna wierzyć, że wszystko powinno być po jego myśli. Jeśli ktoś z hrabstwa zrobi coś, co Maksa wkurzy, wyrzuca go z roboty albo każe policji go aresztować, a gdy to nie skutkuje, posyła Morgana. Tak, potrafię sobie wyobrazić, że prezydent zrobił coś, co rozwścieczyło Maksa. Może podniósł podatki albo powiedział coś w którymś z przemówień. Kto wie? A Maksowi tak się poprzewracało we łbie od bogactwa i władzy, że postanowił go zabić. On myśli, że jest... kurczę, jak to się mówi? - Niezwyciężony - podsunął DeMarco. - Właśnie, niezwyciężony. Uważa, że nikt nie może go tknąć. Jest królem hrabstwa Charlton. Joe zastanawiał się nad tym, co powiedziała, ale jakoś go to nie przekonało. Mimo całej pychy i arogancji Taylora nie wierzył, żeby Max postanowił zamordować prezydenta, bo ten podniósł podatki albo w jakiś sposób uniemożliwił realizację którejś inwestycji. Musiało chodzić o coś więcej. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. Jillian sączyła whisky, oplatając wokół palca pukiel włosów. DeMarco zastanawiał się, co powiedzieć, żeby jakoś ją pocieszyć, kiedy nagle zapytała: - Myśli pan, że uda się panu dorwać Maksa za to, co zrobił mojemu Billy’emu? - Tak, Jillian - zapewnił - dorwę go. - Cóż, jeśli nie pan, to ja to zrobię. Wezmę strzelbę i rozwalę mu łeb. - Ooo, nieładnie tak mówić, cukiereczku. Prawda, Morgan? DeMarco zamknął oczy, mając nadzieję, że śni. Potem spojrzał w stronę drzwi i zobaczył Taylora i Morgana. Rozdział 38 Jillian aż podskoczyła, wylewając whisky na kolana. - O mój Boże! - jęknęła. Morgan stał w drzwiach za Taylorem, jego ciało zasłaniało ostatnie promienie słońca rozświetlające wieczorne niebo. Milczał, a jego ciemna twarz była kamienna jak zawsze, ale jego obecność zdawała się przenikać pokój niczym smród gnijącego mięsa. - Cukiereczku, przecież wiesz, że w tych stronach nic nie dzieje się bez mojej wiedzy - powiedział Taylor do Jillian. - Nie potrafię opisać, jak bardzo byłem zawiedziony, kiedy Morgan powiedział, że samochód tego pana stoi przed twoim domem. Jillian stała bez ruchu, zbyt przerażona, by odpowiedzieć, z dłońmi przyciśniętymi do ust, jakby usiłowała cofnąć słowa, które Taylor usłyszał. Taylor zwrócił się do DeMarca: - Co się stało z Dale’em? - Nie znam żadnego Dale’a - odparł Joe. - Mam już dość twoich kłamstw - oświadczył Taylor. - Powiesz mi wszystko, co wiesz, a potem po prostu znikniesz z powierzchni ziemi. DeMarco usiadł na krześle i założył nogę na nogę, próbując sprawiać wrażenie rozluźnionego. - Po tym, jak twój chłopak mnie zaatakował rzekł - wykonałem parę telefonów. Gubernator wie, że tu jestem, podobnie jak policja federalna w Savannah. Jeśli coś mi się stanie, aresztują pana. Taylor uśmiechnął się szeroko: - Myślę, że blefujesz, koleś. Choć to i tak bez znaczenia, bo przydarzy ci się nieszczęśliwy wypadek i znajdzie się mnóstwo świadków, którzy opowiedzą, jak bardzo był przypadkowy. Idę o zakład, że to załatwię. O co chcesz się założyć? Ale nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Najpierw musimy sprawdzić, czego dowiedziałeś się od cukiereczka. - Nic mu nie powiedziałam, Max - zapewniła Jillian. - Przysięgam. DeMarco widział, że drży na całym ciele, tak bardzo boi się Taylora. - Cukiereczku - powiedział Taylor - ten pan ma na ciebie zły wpływ. Powinnaś wiedzieć, że lepiej mnie nie okłamywać. Bo strasznie mnie to gniewa. - Max, proszę... - jęknęła Jillian. Taylor podszedł do niej, ujął łagodnie za podbródek i uniósł jej głowę tak, żeby patrzyła mu w oczy. Wolno i wyraźnie, jakby tłumaczył coś niegrzecznemu dziecku, powiedział: - Cukiereczku, jestem na ciebie tak bardzo zły, że chyba oddam cię Morganowi. - O Boże, nie, Max. Obiecuję... - Tak - rzekł Taylor - wiedziałem, że ci się to nie spodoba, cukiereczku. Posunęłaś się trochę w latach, ale Morganowi to nie przeszkadza. Morgana nie obchodzi, czy kobieta jest młoda czy stara, gruba czy chuda. Nie przeszkadzałoby mu, nawet gdybyś była łysa i bezzębna, bylebyś tylko była kobietą. DeMarco spojrzał na Morgana. Jego twarz była obojętna jak zawsze, ale w czarnych oczach pojawił się obleśny błysk. Joe wstał. - Zostaw tę kobietę w spokoju, Taylor - warknął. Opowiem ci, o czym rozmawialiśmy. Nie musisz wyżywać się na niej. Wciąż wpatrując się w przerażone oczy Jillian, Taylor rzucił: - Morgan, chcę porozmawiać z cukiereczkiem. Dopilnuj, żeby ten bałwan mi nie przeszkadzał. Poturbuj go trochę, dobrze? Tak, żebym nie musiał go słuchać, póki nie nadejdzie pora. DeMarco odwrócił się do Morgana, ale ten poruszał się tak szybko, że w półmroku widać było tylko smugę cienia. Prawa pięść śmignęła w powietrzu; Joe uniósł ręce i częściowo zablokował cios, ale „częściowo” nie oznaczało „dostatecznie”. Tak naprawdę nie poczuł samego uderzenia; po prostu wszechświat połknął go w całości. DeMarco ocknął się w małej oborze za domem Jillian Mattis. Jedyne światło pochodziło z lampki naftowej zawieszonej na palu podtrzymującym dach. Zobaczył dwa boksy dla koni, a na ścianie obok dwuskrzydłowej bramy kolekcję uprzęży i stare, wysłużone siodło. Narzędzia - grabie, dwie łopaty i widły - wisiały po przeciwnej stronie. Przez szczeliny między belkami wpadało do środka wieczorne powietrze i mdły zapach jakiejś tutejszej rośliny. Joe leżał twarzą do ziemi na wysypanym sianem klepisku, a wokół jego szyi zaciskała się metalowa obręcz przykuta do ciężkiego łańcucha. Łańcuch miał ze dwa i pół metra długości i przymocowano go do solidnego pręta wbitego głęboko w ziemię. W oborze był Morgan. Stał oparty ramieniem o ścianę przy drzwiach. Daszek czapki ocieniał mu oczy. Kilkadziesiąt centymetrów od niego siedziała na ziemi Jillian Mattis. Miała podbite oko, a z rozbitej dolnej wargi płynęła krew. Rozdarty kołnierz sukienki odsłaniał blady bark, na nagiej skórze tuż pod obojczykiem widniały dwa okrągłe czerwone ślady. Wyglądały jak oparzenia po papierosie. Była w szoku, oczy miała szeroko otwarte, ale nieobecne. Uciekła w głąb własnego umysłu. Gdy DeMarco próbował wstać - tak naprawdę poruszył tylko głową - rozgrzana do białości lanca bólu przeszyła mu czaszkę. Krzyknął i natychmiast opadł z powrotem. Morgan złamał mu coś, kiedy go „trochę poturbował”. DeMarco czuł się tak, jakby ktoś ściskał mu głowę w imadle. Musiał znowu stracić na chwilę przytomność, bo gdy następnym razem otworzył oczy, Morgan kucał koło niego. Twarz Indianina była dla Joego niewyraźną ciemną plamą, ból w czaszce prawie go oślepiał. Morgan przyglądał mu się chwilę oczami pozbawionymi emocji, a potem wyciągnął rękę i silnym szarpnięciem posadził na klepisku, opierając mu plecy o ścianę. DeMarco poczuł mdłości, a ból w głowie był jak młot kowalski roztrzaskujący czaszkę. Morgan wstał, spojrzał na Joego i pokiwał z satysfakcją głową. Podszedł do Jillian Mattis, chwycił ją za ramię i przyciągnął w miejsce, gdzie siedział DeMarco, jakieś pół metra od niego. Zajrzał mu w oczy, by się upewnić, że Joe jest przytomny i widzi, co się dzieje. Potem podniósł Jillian, trzymając ją za włosy, a druga ręką rozpiął rozporek. DeMarco chciał zaprotestować, ale z zaschniętych ust nie wydobył się żaden dźwięk. Wiedział, że musi coś zrobić, żeby jej pomóc. Bez względu na to, jak źle się czuł, nie mógł bezczynnie siedzieć i patrzeć. Ignorując ból w czaszce, próbował wstać, ale Morgan kopnął go w brodę nosem kowbojskiego buta. DeMarco padł na ziemię, zwymiotował i zemdlał. Kiedy się ocknął, usłyszał krztuszącą się Jillian, a potem chrapliwe sapnięcie spuszczającego się Morgana. Podniósł na nich wzrok i natychmiast zacisnął powieki. Nie wiedział, co mógł zrobić inaczej, ale wiedział, że jego obecność czyniła upodlenie Jillian jeszcze bardziej dotkliwym. Morgan odepchnął Jillian i zaczął rozglądać się po klepisku. Dostrzegłszy to, czego szukał, podszedł i podniósł leżący w sianie przedmiot. Wolnym krokiem zbliżył się do DeMarca, szarpnął za łańcuch przymocowany do obręczy na jego szyi, jedną ręką podniósł go do siadu i oparł o ścianę. W prawej dłoni trzymał półmetrowy metalowy pręt o średnicy około centymetra. Kucnął, chwilę przyglądał się Joemu, a potem zaczął uderzać prętem w otwartą lewą dłoń. Nagle zamachnął się i zdzielił DeMarca w czoło, dokładnie w miejsce, gdzie wcześniej uderzył go pięścią. Cios nie był mocny, ale Joe wrzasnął z bólu. Morgan przypatrywał mu się uważnie, jak sadystyczne dziecko, które zastanawia się, czy wyrwać ćmie najpierw prawe czy lewe skrzydełko. Znów się zamachnął i znów uderzył w posiniaczoną lewą skroń. DeMarco próbował zablokować cios, ale jego reakcja były śmiesznie wolna i Morgan po prostu odepchnął mu ręce. Potem zaczął wymierzać kolejne uderzenia z regularnością metronomu: jeden cios co trzy albo cztery sekundy. Puk. Puk. Puk. Nie przestając bić, potężną dłonią trzymał Joego za oba nadgarstki, żeby nie mógł się bronić. Przez zasłonę bólu DeMarco słyszał dźwięki, których nie mógł rozpoznać; wreszcie uświadomił sobie, że sam je wydaje. Kiedy był mały, miał może siedem albo osiem lat, zobaczył szczenię potrącone przez samochód. Pies miał zmiażdżone tylne łapy i czołgał się wzdłuż krawężnika, wydając z siebie takie same odgłosy, jak on teraz. - Niech cię diabli, Morgan, co ty, do cholery, wyprawiasz! - usłyszał głos Taylora. Morgan natychmiast przestał uderzać. Wstał, a jego miejsce zajął po chwili Taylor. - Na litość boską, Morgan, powiedziałem, żebyś trochę go poturbował. A ty co? Spójrz tylko! O mało nie zmiażdżyłeś mu czaszki. W tym stanie facet na nic mi się nie przyda. Przyglądał się Joemu jeszcze chwilę, a potem powiedział: - Cukiereczku, idź do domu i przynieś kubek wody i aspirynę. No, dalej, wstawaj. Nie jesteś aż tak bardzo obita. Jillian podniosła się i ruszyła chwiejnym krokiem do domu. - Pośpiesz się, cukiereczku! - zawołał za nią Taylor. - Jeśli poślę po ciebie Morgana, na pewno tego pożałujesz. Wyjął z kieszeni chusteczkę i ostrożnie otarł Joemu twarz. - Pozwolę ci w nocy pospać, synu, i mam cholerną nadzieję, że nie wpadniesz w śpiączkę. Pewnie się zastanawiasz, dlaczego tak dbam o twoje zdrowie. Cóż, prawda jest taka, że muszę ci zadać kilka pytań, a w obecnym stanie mógłbyś odwalić kitę, zanim poznałbym wszystkie odpowiedzi. Pojawiła się Jillian z wodą i aspiryną. Taylor delikatnie uniósł Joemu głowę, włożył mu do ust dwie tabletki i przystawił kubek do spierzchniętych warg. Kiedy Joe zakrztusił się, popijając tabletki, cmoknął cicho, zatroskany. Potem wstał, przeciągnął się i ziewnął. - Morgan - powiedział - nie chce mi się wracać dziś do Folkston. Pójdę do domu, pooglądam telewizję, a potem prześpię się w łóżku cukiereczka. Ty i ona zostaniecie w oborze i przypilnujecie tego głupka. Miejmy nadzieję, że do rana wydobrzeje na tyle, żeby mówić. Po odejściu Taylora DeMarco próbował nie zasnąć, ale oczy same mu się zamykały. Obudził się w środku nocy. Głowa wciąż bolała, ale mniej niż przedtem. Wymacał po ciemku kubek i opakowanie aspiryny i połknął jeszcze jedną tabletkę. Wydawało mu się, że obudził się jeszcze raz przed świtem, ale nie był pewny, czy to nie sen. Jak przez mgłę zapamiętał jakąś postać poruszającą się rytmicznie w jednym z boksów, sapanie jakiejś bestii i jęki bólu. Rozdział 39 Przez szpary w ścianach DeMarco zobaczył pierwsze szaroróżowe promienie słońca. Głowa wciąż mu dokuczała, ale oślepiający ból minął. Łyknął jeszcze trzy aspiryny i popił resztą wody z kubka. Kiedy oczy przyzwyczaiły mu się do porannego światła, dostrzegł Morgana. Indianin siedział nieruchomo oparty o drzwi obory z rękami skrzyżowanymi na piersi jak u kata. Miał otwarte oczy i patrzył na niego. Joe odwrócił wzrok i rozejrzał się w poszukiwaniu Jillian. Leżała niedaleko Morgana w jednym z boksów dla koni. Wydawało mu się że śpi; miał nadzieję, że śpi. DeMarco czuł, że ma pełny pęcherz. W ciągu ostatnich kilku godzin przeżył dość upokorzeń i nie zamierzał dodawać do nich zsikania się w spodnie. Podniósł się powoli, opierając się ręką o ścianę, żeby nie stracić równowagi. Czekał, aż ból rzuci go znów na kolana, ale wyglądało na to, że aspiryna i kilka godzin snu pomogły mu. Oddalił się na odległość łańcucha od miejsca, w którym leżał, i oddał mocz. Kiedy skończył, wrócił, usiadł na klepisku i oparł plecy o ścianę. Teraz, gdy odzyskał jasność umysłu, mógł ocenić swoją sytuację. Łańcuch przy metalowej obroży był zardzewiały, ale solidny i ciężki. Potrzebowałby spawarki, żeby go rozerwać. Czuł ciężar kłódki, która spinała metalową obręcz, ale nie mógł jej zobaczyć. Przeszukał kieszenie, nie znalazł jednak niczego, co mogłoby posłużyć za wytrych. Jego komórka zniknęła, a o jedyne drzwi opierał się Morgan. I właśnie on stanowił największy problem. DeMarco wiedział, że nawet gdyby zdołał w jakiś sposób pozbyć się obroży i łańcucha, nie pokona Indianina, o ile nie znajdzie czegoś, czym zatłukłby skurwiela na śmierć. Znów zerknął na Morgana. Zbir Taylora ciągle mu się przyglądał. Jasna blizna na jego ciemnej twarzy lśniła w porannym świetle niczym neon. W ręku trzymał pręt, prawdopodobnie ten sam, którego użył wieczorem. Wywijał nim, patrząc na Joego, który zdał sobie sprawę, że gdyby Morgan chciał go znowu torturować, musiałby znosić cierpienie bez nadziei na obronę. Ku jego uldze, Morgan po chwili przymknął oczy i zapadł w drzemkę. Pomyślał o Mahoneyu. Minęło prawie trzydzieści sześć godzin, odkąd zadzwonił do niego z farmy Hattie McCormack. Zastanawiał się, czy Mahoney przejął się na tyle, by zorganizować odsiecz. Pewnie nie, ale nawet gdyby, co by to pomogło? Godzinę później słońce stało już wysoko nad horyzontem. DeMarco zauważył, jak Jillian Mattis poruszyła się, a potem usiadła z nieprzytomnym wyrazem twarzy. Podarta sukienka odsłaniała lewe ramię, a wczorajsze oparzenia wyglądały jak jaskrawoczerwone wybroczyny. Połowę twarzy miała opuchniętą, a siniec na policzku przybrał ohydną fioletowo-żółtą barwę. Złote włosy, które Joe podziwiał poprzedniego dnia, zwisały w brudnych, skołtunionych strąkach. Każdy centymetr jej obnażonego ciała pokrywały otarcia i stłuczenia. DeMarco obliczył, że Jillian ma czterdzieści siedem lat, ale po jednej nocy z Morganem wyglądała o dwadzieścia lat starzej. Gdy jej wzrok padł na Indianina, nagle przypomniała sobie, gdzie jest. Uciekła w głąb boksu, pod samą ścianę, otoczyła ramionami przyciśnięte do piersi kolana i zaczęła cichutko jęczeć niczym zwierzę złapane we wnyki. Drzwi obory otworzyły się i stanął w nich Taylor. Wyglądał na wypoczętego. W jego siwych włosach lśniły kropelki wody, jakby właśnie się wykąpał. Podszedł do DeMarca, popatrzył na niego z góry i uśmiechnął się. Jego uśmiech miał w sobie tyle ciepła, ile jedwabne wymoszczenie trumny. - Jak się czujemy tego pięknego poranka, panie DeMarco? - spytał. Kiedy Joe nie odpowiedział, zauważył: - Wyglądasz całkiem nieźle, synu. Odrobina snu potrafi zdziałać cuda, co? - Wskazując kciukiem na Jillian, dodał: - Niestety, cukiereczek wygląda jak siedem nieszczęść. Potrzebuje więcej niż odrobiny snu, żeby dojść do siebie. Widzisz, ile bólu przysporzyłeś biednej kobiecie? DeMarco wiedział, że Taylor ma rację. Jillian Mattis przeżyła nieopisane cierpienia z powodu jego wizyty. Zdał sobie sprawę, że wszystko schrzanił. Emma zniknęła, może nawet nie żyła, a Jillian Mattis została pobita i zgwałcona. On zaś siedział przywiązany łańcuchem do wbitego w ziemię pręta i wkrótce będzie martwy. A wszystko to na marne. Przykucnąwszy przed nim, Taylor chwycił rdzewiejący łańcuch. - Wiesz, co to jest? - zapytał. - To kawałek historii więziennictwa. Kiedy mieszkałem w Teksasie, dostałem ten łańcuch i obrożę od faceta, który w latach pięćdziesiątych był klawiszem w więzieniu w Huntsville. Wtedy wiedzieli, jak traktować przestępców. A dzisiaj, pół wieku później, ten łańcuch wciąż pełni pożyteczną funkcją. O niewielu rzeczach można powiedzieć to samo, co? Szarpnął za łańcuch, przyciągając głową DeMarca do siebie. - Ale przejdźmy do sedna. Czeka nas pracowity poranek, synu. Musimy się dowiedzieć, co wiesz i komu opowiedziałeś tą swoją historyjką. Cukiereczek wyznał mi wczoraj, co wie, i jak widzisz, bardzo ją to wyczerpało. Dlaczego kazałeś synom zamordować prezydenta? - spytał Joe. Taylor pokręcił głową i zachichotał. - Zamordować prezydenta?! Jestem bogobojnym Amerykaninem, człowieku, a nie jakimś świrem! - Wiem, że Estep i Billy brali w tym udział - nie ustępował DeMarco. Taylor uśmiechnął się i pogroził mu palcem. - Nieładnie. Próbujesz odwrócić moją uwagą od czekającego nas obowiązku. - Wstał i otrzepał dłonie z rdzy. - A teraz do rzeczy. Musisz mi odpowiedzieć na dwa proste pytania. Po pierwsze, komu oprócz cukiereczka opowiedziałeś tą swoją bajeczką. - Uniósł jeden palec. - I po drugie - wystawił drugi palec - jakie masz na nią dowody. Rozumiesz oba pytania? Cóż, jeśli nie, nie przejmuj się, bo po wtórzę je jeszcze kilka razy, zanim skończymy. DeMarco wiedział, że Taylor go zabije bez wzglądu na to, czy odpowie, czy nie. Musiał wymyślić coś, czego Taylor nie mógłby od razu zweryfikować i co tym samym pozwoliłoby mu jak najdłużej utrzymać się przy życiu. Musiał grać na zwłokę. Taylor mrugnął do niego. - Widzą, jak wytężasz swój jankeski móżdżek, synu. Ale to na nic. Wydobędę z ciebie prawdę. Usiadł na stołku dla dojarki, który stał niecały metr od Joego i zamyślił się niczym nauczyciel, który chce coś wytłumaczyć klasie. - Pewnie wczoraj wydawało ci się, że cierpisz katusze? - rzekł. - Że głowa tak bardzo cię boli? Ale to nie był prawdziwy ból, synu. Bo widzisz, ludzkie ciało jest jak cebula; kiedy zdzierasz kolejne warstwy, ból rośnie, aż wreszcie docierasz do samego środka, do miejsca, gdzie wszystkie zakończenia nerwowe są szczególnie wrażliwe i podatne na zranienie. Wczorajszy ból, synu, to dopiero zewnętrzna powłoka. DeMarco wstrzymywał oddech przez cały czas, gdy Taylor mówił, i kiedy wreszcie wypuścił powietrze, poczuł kwaśny odór własnego strachu. Wiedział, że zredukowanie go do poziomu na wpół oszalałego, płaszczącego się stworzenia podobnego do Jillian Mattis nie będzie trudne. Morgan udowodnił mu to w nocy za pomocą pręta. Starając się opanować drżenie głosu, rzekł: - Chętnie powiem panu wszystko, co wiem. Wtedy zrozumie pan, że zabicie mnie byłoby największym błędem, jaki może pan popełnić. Taylor potrząsnął głową, jakby DeMarco był tępym uczniem, który ciągle udziela złych odpowiedzi. - Wątpię, synu - odparł. - Widzisz, zawsze rozpoznaję prawdę, kiedy ją słyszę, a nie usłyszałem jej w twoim głosie. Wierz mi, chłopcze, jestem chodzącym wykrywaczem kłamstw! Uśmiechnął się do DeMarca, jego oczy promieniowały dumą. - Musisz wiedzieć, że człowiek tak bogaty jak ja, człowiek, który ma tylu potężnych przyjaciół na wysokich stanowiskach, potrafi uniknąć kłopotów, jeśli dowie się o nich odpowiednio wcześnie. Szczerze mówiąc, czasem myślę, że mogę zrobić wszystko, jeżeli tylko się do tego przyłożę. To psychopata, uświadomił sobie Joe. Psychopata owładnięty żądzą władzy, który wykupił całe hrabstwo, żeby zdominować swoje otoczenie. Nie zależało mu na korzyściach materialnych płynących z bogactwa; pragnął nieograniczonej władzy, jaką mogło dać bogactwo w prowincjonalnym wiejskim regionie. Kontrolował życie kilku tysięcy ludzi i mógł zaspokoić każdą swoją zachciankę. Był królem hrabstwa Charlton, jak powiedziała Jillian, i uważał, że będzie żył wiecznie. Wciąż nie wiedział, dlaczego Taylor próbował zamordować prezydenta, ale podejrzewał, że i w tym punkcie Jillian miała rację. Prezydent musiał w jakiś sposób zirytować Taylora albo zagrozić jego stylowi życia i ten postanowił zlikwidować źródło swojego dyskomfortu. Taylor wstał ze stołka. - No cóż, synu powiedział - czas zaczynać. Czas zedrzeć pierwszą łupinę z cebuli. - Zwrócił się do Morgana: - Skocz do furgonetki, dobrze? W pudle z narzędziami jest para obcęgów, przynieś je tutaj. A zresztą weź od razu całe pudło. Boże, tylko nie to, modlił się DeMarco. Morgan wyszedł z obory. Czy ten skurwiel kiedykolwiek się odzywa, zastanawiał się Joe. Nie usłyszał z jego ust jeszcze żadnego słowa. - A teraz, synu, powiedz mi, czy przyjechał tu ktoś razem z tobą - zaczął Taylor. W tym momencie DeMarco zobaczył, że Jillian Mattis wyszła z boksu, w którym siedziała, gdy Taylor wygłaszał swój wykład. Popatrzyła na drzwi, za którymi zniknął Morgan, a potem na Taylora i na niego. Taylor stał do niej tyłem. - Posłuchaj, Taylor. DeMarco musiał skupić na sobie całą jego uwagę Jillian podkradła się do ściany przy wyjściu i chwyciła za widły. Jeszcze raz zerknęła na drzwi, a potem z krzykiem, który wyrażał rozpacz każdej matki, która utraciła syna, natarła na Taylora. Trzymając widły wysoko nad głową, wyglądała jak córka Neptuna dzierżąca trójząb zemsty. Taylor obrócił się, słysząc krzyk, ale nim zdążył uskoczyć, Jillian wbiła widły w jego pierś. Na chwilę zastygli bez ruchu - ona z twarzą wykrzywioną wściekłością, a on z otwartymi szeroko oczami, zdumiony, że żałosna istota, którą dręczył od tak dawna, wreszcie odpowiedziała przemocą. W końcu Taylor osunął się na ziemię, niespełna metr od DeMarca. Gdy upadał, Jillian puściła widły, które sterczały teraz pionowo, wbite w jego pierś. Taylor z wysiłkiem odwrócił głowę w stronę Joego. W jego oczach nie było już pychy, tylko błaganie o pomoc. DeMarco ani drgnął; siedział i słuchał, jak powietrze gulgocze, ulatując z rany. Potem wszystko ucichło i Taylor znieruchomiał. DeMarco podniósł wzrok na Jillian. Stała tam, gdzie przedtem. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Jillian - szepnął. - Biegnij zaryglować drzwi. - Morgan musiał usłyszeć jej krzyk. Wciąż stała bez ruchu, a jej uśmiech nabrał teraz cech szaleństwa. Jillian! - powtórzył DeMarco, ale ona ani drgnęła. Joe spojrzał na martwego Taylora. Lekka kurtka chroniąca przed porannym chłodem rozchyliła się, odsłaniając pistolet w kaburze na biodrze. Bogu niech będą dzięki za drugą poprawkę! Spróbował sięgnąć po pistolet, ale łańcuch okazał się za krótki co najmniej o ćwierć metra. Złapał więc rękaw kurtki i zaczął ciągnąć ciało. Pistolet był prawie w zasięgu jego ręki, gdy do obory wpadł Morgan. DeMarco szarpnął mocno ramię Taylora. Udało mu się przysunąć trupa na tyle, że dotknął pistoletu koniuszkami palców, ale nim zdążył wyjąć go z kabury, Morgan zorientował się, co się dzieje. Doskoczył do ciała, chwycił za nogę i błyskawicznie odsunął poza zasięg rąk Joego. Spojrzał na martwego Taylora i na jego twarzy po raz pierwszy odmalowały się emocje: gniew i żal po śmierci jedynego człowieka, któremu na nim zależało. Trwało to jednak tylko chwilę. Twarz Indianina znów zastygła w okrutną nieludzką maskę. Morgan odwrócił się do Jillian Mattis. Zorientował się, że to ona zabiła Taylora. Spojrzała mu prosto w oczy. Całe jej życie było jednym pasmem upokorzeń i wstydu, ale na jedną chwilę stała się uosobieniem dumy - sponiewieranej i zbezczeszczonej, lecz ostatecznie triumfującej. Morgan podszedł do niej. Nie cofnęła się, stała nieruchomo, wciąż patrząc w jego martwe oczy. Zatrzymał się, uniósł ręce i położył potężne dłonie na jej policzkach. Skinął głową, jakby składał hołd jej odwadze, a potem gwałtownie przekręcił ręce. Trzask łamanego karku rozbrzmiał w pustej stodole niczym wystrzał. Śmierć Jillian pchnęła DeMarca do działania. Rzucił się do przodu i próbował dosięgnąć pistoletu Taylora. Bezskutecznie; ciało było o co najmniej pół metra za daleko. Joe poderwał się na nogi i cofnął, gorączkowo rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś broni. Ale wiedział, że w promieniu łańcucha nie ma niczego poza słomą. Z plecami przyklejonymi do ściany stodoły i dłońmi zaciśniętymi w pięści czekał, aż Morgan podejdzie i go zabije. Wargi Indianina drgnęły i ułożyły się w coś na kształt uśmiechu, gdy ruszył w kierunku DeMarca. W tym momencie do obory weszła Emma. Błyskawicznie ogarnęła wzrokiem sytuację. Martwe ciało Taylora z wbitymi w pierś widłami; posiniaczona Jillian Mattis ze skręconym karkiem. Wreszcie zobaczyła DeMarca przywiązanego łańcuchem niczym zwierzę, opartego o ścianę i czekającego na Morgana. Wyjęła pistolet z kabury na piersi, wymierzyła w Morgana i krzyknęła: - Stój, bo strzelam! Morgan obejrzał się na nią przez ramię, a potem zrobił coś zaskakującego. Zamiast się zatrzymać jak każdy normalny człowiek na jego miejscu, rzucił się na Joego, złapał go i obrócił, czyniąc z jego ciała żywą tarczę. - Rzuć broń - powiedział do Emmy albo skręcę mu kark. DeMarco po raz pierwszy usłyszał jego głos; głęboki baryton, schrypnięty od nieużywania. Emma uśmiechnęła się. Joe jeszcze nigdy nic widział niczego tak cudownie złowieszczego jak ten uśmiech. - Rzuć broń - powtórzył Morgan - albo załatwię go tak jak tamtą sukę. - Nie rób tego, Emmo! - krzyknął DeMarco. - Facet jest silny i cholernie szybki. Zabije nas oboje. Bał się ruszyć, świadomy, że Morgan może skręcić mu kark równie łatwo jak Jillian. Zabije go, rozproszy uwagę Emmy, rzucając w jej kierunku ciało, a potem zaatakuje w nadziei, że Emma spudłuje. Biorąc pod uwagę jego szybkość, miał spore szanse. Wciąż patrząc na Morgana, Emma powiedziała do DeMarca: - Ufasz mi, Joe? Zaczęła opuszczać pistolet. - Nie! - wrzasnął Joe. Ręce Morgana zacisnęły się mocniej na jego głowie; jeszcze chwila i skręciłby mu kark. - Nie rzucaj broni, Emmo! - krzyknął. - Oczywiście, że nie - odparła, a potem jednym płynnym ruchem uniosła broń i strzeliła. Przez chwilę nic się nie działo, potem DeMarco poczuł, jak ręce Morgana wiotczeją i coś ciepłego spływa mu po karku. Indianin upadł, ciągnąc go za sobą na ziemię i przygważdżając swoim ciałem. Emma podbiegła do Joego i ściągnęła z niego Morgana. - Chryste, ale ciężki - sapnęła. DeMarco usiadł, otarł krew z karku, a potem spojrzał na Morgana. Pocisk Emmy przebił prawe oko. - Jezu Chryste! Mogłaś mnie zabić. - Nie bądź głupi. To był łatwy strzał. - Jak cholera! Mogłaś mi rozwalić łeb! - Nie ma za co, Joe mruknęła. DeMarco wziął głęboki oddech. - Przepraszam. I dziękuję. A teraz może ściągniesz ze mnie tę pieprzoną obręcz? Rozdział 40 - Gdzie się, do diabła, podziewałaś? zapytał DeMarco. Emma zacisnęła obcęgi Taylora na kłódce, a gdy ta puściła, odparła: - W kiciu. - Sukinsyn - mruknął Joe. Zdjął z szyi obręcz i cisnął nią o ścianę. - Jak się tam znalazłaś? - Cóż... - Nieważne, opowiesz mi później. Musimy wynieść się z tego cholernego hrabstwa! Rozejrzał się po stodole. Widły wciąż tkwiły w piersi Taylora. Jego oczy były szeroko otwarte, wpatrzone w czeluście piekieł. Morgan leżał niczym powalony posąg, z krwawą dziurą w miejscu oka. A Jillian Mattis - ze skręconym karkiem i powyginanymi kończynami przywodziła na myśl połamaną lalkę wyrzuconą przez beztroskie dziecko. DeMarco nie chciał myśleć o roli, jaką odegrał w śmierci Jillian. Na wyrzuty sumienia przyjdzie czas później. - Jeśli zgłosimy to szeryfowi - powiedział - nigdy stąd nie wyjedziemy. - Po tym, co mi się przydarzyło, jestem skłonna się z tobą zgodzić odparła Emma. Doszli do wniosku, że ucieczka z miejsca zbrodni to jedyne wyjście. Zaaranżowali wszystko tak, jakby Taylor i Morgan pozabijali się nawzajem. DeMarco wyciągnął widły z piersi Taylora i starłszy odciski palców Jillian, włożył je w dłoń Morgana. Emma wzięła pistolet Taylora, strzeliła w stóg siana, a potem włożyła broń w jego rękę. Na szczęście, pistolet miał kaliber trzydzieści osiem, tak samo jak pistolet Emmy. Gdy lokalni gliniarze wejdą do stodoły, prawidłowo wywnioskują, że Morgan psychotyczny skurwysyn - zgwałcił Jillian i skręcił jej kark. Następnie dojdą do fałszywej konkluzji, że Maxwell Taylor, patriarcha hrabstwa i były kochanek Jillian Mattis, chciał się zemścić za jej śmierć. Morgan dźgnął go widłami, a Taylor, zanim wydał ostatnie tchnienie strzelił mu w głowę. Gdyby tutejszy szeryf skorzystał z pomocy wykwalifikowanego kryminologa, ich proste fałszerstwo wyszłoby na jaw, ale DeMarco liczył na dwa czynniki, które powinny im sprzyjać: brak popularności Taylora i brak następcy jego tronu. Mieszkańcy hrabstwa odetchną z ulgą na wieść o śmierci despoty i nikt nie będzie naciskał na rozwiązanie sprawy, więc śledztwo będzie prawdopodobnie bardzo pobieżne. Wprawdzie ktoś oprócz Morgana mógł zauważyć jego samochód przed domem Jillian Mattis, ale na to nie był w stanie nic poradzić. Nie ma planów bez wad; nie ma zbrodni doskonałych. Przyjrzeli się krytycznym okiem pracy, jaką wykonali w stodole, a potem Joe wszedł do domu Jillian Mattis i starł swoje odciski palców. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że zapomniał zetrzeć odciski z łańcucha i obręczy, wrócił więc do obory i dokończył robotę. Wychodząc, po raz ostatni spojrzał na Jillian i w myślach poprosił ją o wybaczenie. Kiedy szli do samochodów, potknął się i o mało nie upadł. - Wszystko w porządku, Joe? - zapytała Emma. - Tak. - Utykasz. DeMarco tylko skinął głową. Rana po nożu Estepa pulsowała bólem, ale wolał jej nie oglądać, bo bał się tego, co mógłby zobaczyć. Emma wzięła go za rękę i odwróciła twarzą do siebie. Delikatnie obmacała obrzmienie na jego skroni. - Musimy jechać do szpitala, żeby obejrzeli ten twój twardy łeb - powiedziała. - Musimy się stąd zmyć, zanim szeryf zobaczy nasze samochody przed domem. W Waycross znajdę jakiś szpital, jeśli zajdzie potrzeba. - W porządku, ale nie zemdlej przedtem za kierownicą. To akurat mi nie grozi, pomyślał. Gdyby zasnął, umarli zawładnęliby jego snami: Dale Estep obwieszony pędami oplątwy; Taylor uśmiechający się pyszałkowato, gdy powietrze ulatywało z rany w jego piersi; i Morgan z ciepłą krwią tryskającą z oczodołu. Ale to nie złoczyńcy nie pozwolą mu w zasnąć, tylko niewinne ofiary: Billy Mattis i jego matka. Do końca świata będzie słyszał trzask łamanego karku Jillian. Lekarz z kliniki w Waycross zapytał DeMarca, jak zranił się w nogę. Joe powiedział, że nadział się na kawał metalowej blachy. - Robiłem porządki w domu, wie pan. Ułożyłem graty w stosik, a potem potknąłem się i na niego upadłem. Doktor popatrzył na jego brudne ubranie i siniec na czole, a potem spojrzał mu w oczy, dając do zrozumienia, że nie jest idiotą. Na szczęście - przynajmniej z punktu widzenia DeMarca - do szpitala właśnie przywieziono ofiary zderzenia trzech samochodów, więc lekarz bez zbędnych komentarzy zrobił Joemu zastrzyk przeciwtężcowy i wypisał receptę na leki przeciwbólowe. Emma siedziała w poczekalni izby przyjęć i czytała magazyn o ogrodnictwie. Joe zdziwił się, że mogło interesować ją coś, co w żaden sposób nie wiąże się z rozlewem krwi. W dwa samochody pojechali do apteki, żeby zrealizować receptę, a potem do spożywczego, gdzie DeMarco wbrew zaleceniom lekarza kupił zgrzewkę piwa. Zaniósł piwo do auta Emmy, wyjął jedną puszkę, otworzył i wziął solidny łyk. Niby zwykły budweiser, ale jeszcze nigdy nic nie smakowało mu tak wspaniale. - Lepiej uważaj z tym alkoholem - upomniała go Emma - masz obitą głowę i bierzesz leki. DeMarco zignorował jej radę i pociągnął kolejny łyk. - Opowiesz mi wreszcie, czemu siedziałaś w areszcie, kiedy Taylor usiłował mnie zabić? - zapytał. Emma wzięła od niego piwo, napiła się, a potem zwróciła mu puszkę. - Jak wiesz, pojechałam zobaczyć się z Hattie. Opowiedziała mi między innymi, jak Taylor panoszył się w rezerwacie: zabijał aligatory na skóry, wycinał drzewa, organizował polowania dla dzianych facetów. Tego typu sprawy. - Ciekawe, ale jaki to ma związek z twoim aresztowaniem? - Za chwilę do tego dojdę. DeMarco pokiwał głową. - Czy Estep mu w tym pomagał? - spytał. - Oczywiście - odparła. Joe zapalił papierosa i znów napił się piwa. Tak bardzo cieszył się, że żyje i może rozkoszować się swoimi niezdrowymi nałogami. - Jak, do cholery, uchodziło to Taylorowi płazem? - zapytał. - Po pierwsze, wszyscy, którzy pracowali na terenie rezerwatu, pracowali de facto dla niego, a poza tym... - Od razu wiedziałem, że ci leśnicy nie są wielbicielami przyrody. - Poza tym Hattie podejrzewa, że dawał w łapę komuś z Waszyngtonu, kto odpowiada za parki narodowe. Prawdopodobnie jakiemuś urzędnikowi z Departamentu Leśnictwa. Zresztą robił jeszcze inny numer: zmieniał granice rezerwatu. - Zmieniał granice? - Zastanów się. Facet był właścicielem wszystkich terenów graniczących z bagnami. A kto się orientuje, gdzie kończy się teren prywatny, a zaczyna państwowy? Estep zmieniał co parę lat oznaczenia granic, sprowadzał drwali albo jakąś inną ekipę, a potem przesuwał granicę na poprzednie miejsce i zaczynał to samo gdzie indziej. Taylor robił to od prawie trzydziestu lat. Korzystał z tych wielkich połaci ziemi wolnej od podatków, a na dodatek mógł liczyć na wsparcie finansowe instytucji stanowych i federalnych przy ponownym zalesianiu i robieniu porządków po bałaganie, który sam narobił. Cholernie zmyślny przekręt. - Zdumiony DeMarco pokręcił głową. - Ale prawdziwe pieniądze zdobywał jeszcze inaczej - ciągnęła Emma. - Na bagna przyjeżdżają co roku tysiące turystów. - Około czterystu tysięcy. Czytałem o tym w jednej z broszur w motelu. - Widzisz, jaki jesteś wykształcony. W każdym razie Taylor zbił fortunę na tych turystach. Nie dość, że robił to w sposób legalny, bo kontrolował rynek usług w okolicy, nawiasem mówiąc, motel, w którym się zatrzymaliśmy, był jego własnością, to jeszcze miał udział w zyskach z biletów wstępu na teren rezerwatu. - Jak to? - Zwyczajnie. Przypuśćmy, że dziesięć osób płaci w kasie za wstęp na bagna; kasjer chowa do kieszeni pieniądze za trzy bilety, a w księgowości zapisują, że rezerwat zwiedziło tylko siedem osób. To samo było ze sprzedażą pamiątek. - Można to jakoś udowodnić? - Chyba tak. Dobry księgowy mógłby przejrzeć rachunki i wykryć przynajmniej niektóre nadużycia, poza tym jestem pewna, że gdyby przycisnąć podwładnych Estepa, zaczęliby gadać. - Dobra, ale jak wylądowałaś w areszcie? Hattie chciała mi pokazać, jak przebiegała kiedyś granica rezerwatu, i miejsca, gdzie ludzie Taylora plądrują mienie federalne. Podjechałyśmy pod ogrodzenie z tabliczką ZAKAZ WSTĘPU i Hattie namówiła mnie, żebyśmy przeczołgały się pod drutami na drugą stronę. Zauważyło nas paru drwali, i powiedzieli, żebyśmy się wynosiły, a Hattie zasunęła im taką wiązankę, że zadzwonili po szeryfa. Gdy zjawili się gliniarze, im też napyskowała. No to nas zapuszkowali. - Czemu, do cholery, nie zadzwoniłaś do mnie, żebym wpłacił kaucję? - Nie pozwolili mi. Prawa aresztantów nic cieszą się tu zbytnim szacunkiem. Postanowili dać Hattie nauczkę, już wcześniej rozrabiała, i przetrzymali nas całe dwa dni. Mam szczęście, że nie skończyłam na przymusowych robotach, zakuta w łańcuchy. W każdym razie, kiedy mnie wypuścili, znalazłam twoją kartkę i od razu przyjechałam do domu Jillian Mattis. DeMarco opowiedział Emmie smutną historię „cukiereczków”. - Jezu, co za horror - powiedziała. Rzeczywiście. Taylor panował w hrabstwie od końca lat sześćdziesiątych. Dzięki pieniądzom, które w tajemniczy sposób zdobył w 1964 roku, zyskał kontrolę ekonomiczną w regionie, a potem użył swoich wpływów, by zawładnąć również wymiarem sprawiedliwości i mediami. A z władzą przyszły jej nadużycia - była to symbiotyczna relacja, którą DeMarco aż nazbyt często spotykał w stolicy. Taylor folgował sobie z nastoletnimi dziewczynami, a gdy spotykał się z oporem i nie mógł postawić na swoim, zwracał się o pomoc do Morgana albo Estepa. DeMarco doszedł do wniosku, że Taylor plądrował Okefenokee nie dla pieniędzy. Zależało mu raczej na możliwości traktowania bagien jak swej prywatnej własności. To były jego mokradła, nie państwa. Były fosą otaczającą zamek króla Maksa. - Wciąż mamy do rozwiązania trzy tajemnice, Emmo - powiedział. - Tylko trzy? - Po pierwsze, skąd Taylor i Donnelly wzięli w sześćdziesiątym czwartym pieniądze? Po drugie, co ich łączy? I po trzecie, czemu, do jasnej cholery, Taylor próbował zamordować prezydenta? - Wcale nie próbował zamordować prezydenta, Joe. Jeszcze na to nie wpadłeś? - Co? - zdziwił się. - Pamiętasz, że Hattie wspomniała o mężczyźnie, który zasypywał ją pytaniami, o tym „wygadanym przystojniaku”? Joe zastanawiał się chwilę. Wreszcie zrozumiał. - O, kurwa - szepnął. Rozdział 41 DeMarca bolała głowa - właściwie cały był obolały - więc piskliwy głos córki Philipa Montgomery’ego świdrował mu czaszkę niczym wiertarka. Siedzieli w kuchni domu pisarza w Atlancie. W różanym ogródku za oknem pracowały zraszacze, sprawiając, że nad roślinami tworzyły się małe łuki tęczy. Joe zadzwonił do Mahoneya przed wylotem do Atlanty. Nagrał mu krótką wiadomość, w której przekazał, że Emma ma się dobrze, Taylor nie stanowi już problemu i udało się poczynić postępy w śledztwie. Cieszył się, że Mahoney nie odebrał telefonu osobiście; niech skurczybyka zżera ciekawość, dopóki on nie wróci do Waszyngtonu. Janice Montgomery była nieatrakcyjną trzydziestokilkulatką, ubraną w workowate dżinsy i czarny T-shirt. Miała krótkie, rzadkie włosy, pełną twarz bez makijażu i cienkie wargi zastygłe w wyrazie ciągłej pretensji. Jednym z ludzi, do których miała pretensje, był ojciec. - Był kompletnym dupkiem - oświadczyła. - Zdradzał moją matkę przez cały czas trwania małżeństwa. A gdy mój brat popełnił samobójstwo, sukinsyn wygłosił najbardziej wzruszającą mowę pogrzebową, jaką świat kiedykolwiek słyszał. Wciąż natykam się w gazetach na cytaty z niej. Prawda jest taka, że ledwo znał własnego syna i nie miał pojęcia, jak bardzo Peter cierpiał, żyjąc w cieniu ojca i nie mogąc sprostać swemu sławnemu nazwisku. Philip Montgomery spędzał z rodziną mniej czasu niż ze swoim agentem. Gorzka tyrada rozpoczęła się, gdy DeMarco powiedział Janice, że przykro mu z powodu śmierci jej ojca i że bardzo podziwia jego dzieła. Próbował być miły i nawiązać dobry kontakt z pogrążoną w smutku córką wielkiego pisarza, ale naprawdę podziwiał jego książki. Montgomery pisał powieści, ale oparte na rzeczywistości, którą poznawał, całkowicie zanurzając się w temat. Po prawie rocznym pobycie w Indiach napisał dziewięćsetstronicową powieść podobną do Shoguna Jamesa Clavela, w której przedstawił indyjski system kastowy i opisał ubóstwo tak wielkie, że wręcz niepojęte dla przeciętnego Amerykanina. Dla potrzeb następnej książki spędził cztery miesiące w Kambodży z grupą wieśniaków, którzy przeżyli pola śmierci i byli tak rozbici emocjonalnie, że zachowywali się jak zombie. Milczący krzyk, nawet u najmniej skłonnych do współczucia osób wzbudzał wściekłość na myśl o nieszczęściach narodu, o którym świat zapomniał. Po wydaniu książki darowizny na rzecz tej części świata potroiły się. Montgomery uwielbiał podróże - może w ten sposób uciekał od rodziny - i akcja prawie wszystkich jego powieści toczyła się w obcych krajach, co nadawało im posmak egzotyki. Wyczulenie na niesprawiedliwość i współczucie dla uciśnionych w połączeniu z literackim kunsztem czyniły z niego jednego z najpopularniejszych pisarzy - ale najwyraźniej córka nie należała do grona jego wielbicielek. DeMarco przedstawił się Janice jako pracownik Kongresu prowadzący dodatkowe śledztwo w sprawie zamachu na prezydenta. Powiedział, że ze względu na rutynowe procedury musi się dowiedzieć, nad czym Montgomery pracował przed śmiercią. Janice chciała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. - Przejęłam wszystkie jego prawa autorskie i jeśli mogę sprzedać to, nad czym pracował przed śmiercią, zrobię tak. Gówno panu pokażę. Joe wyjaśnił, że nie ma zamiaru wynosić niczego z domu ani nawet robić jakichkolwiek kopii, ale była nieubłagana. Próbował okazać jej współczucie, myśląc, że wciąż opłakuje ojca, ale gdy nic tym nie wskórał, dał sobie spokój. Zagroził, że przyjdzie z nakazem sądowym i każe zająć wszystko, co znajdzie w domu, w charakterze dowodów - czym uniemożliwi jej sprzedanie ostatniego dzieła Montgomery’go w najbliższej dekadzie. Wtedy wpuściła go do środka i zaprosiła do kuchni. Nie wiedział, jak zareagować na to, co wygadywała o ojcu. - Przykro mi, że był dla pani tak, eee... oziębły, panno Montgomery, ale czy myśli pani, że mógłbym... I te wszystkie bzdury o jego przyjaźni z prezydentem - powiedziała. - Ich słynne wycieczki. Kiedy kumpel tatuśka od kieliszka został prezydentem, musieli się poprawić. Ale gdy byli młodsi, mówili żonom, że jadą na polowanie, i przez cały tydzień ganiali za spódniczkami, próbując przelecieć wszystko, co nie uciekało na drzewo. Byli tylko podstarzałymi lowelasami. Rzygać mi się chciało na ich widok. - Cóż, panno Montgomery, czy mógłbym obejrzeć teraz papiery pani ojca, wszystko, co pozwoliłoby się zorientować, nad czym pracował przez ostatnich kilka miesięcy? Miał już dość słuchania jej narzekań. - Nie ma żadnych papierów, nie w sensie, jaki ma pan na myśli. Nie ma żadnych brudnopisów czy planów fabuły. Kiedy ojciec przygotowywał się do pisania książki, notował fakty w zwyczajnym szkolnym zeszycie. Miał niewiarygodną pamięć. Gdy już zebrał materiały, przez kilka tygodni chodził na długie spacery i rozmyślał. A potem po prostu siadał i pisał. Był ostatnim kutasem, ale był również geniuszem. - Mógłbym obejrzeć te zeszyty? - poprosił DeMarco. - Tak. - Wstała z krzesła ze stęknięciem, którego można by oczekiwać po kobiecie dwa razy starszej. Kiedy szli do gabinetu jej ojca, Joe zapytał: - Orientuje się pani, nad czym ostatnio pracował? - Ja? - Zaśmiała się gorzko. - Ojciec z niczego mi się nie zwierzał. Wykorzystywał mnie tylko, tak jak moją matkę. Byłam jego bezpłatną kucharką i sprzątaczką kiedy akurat mieszkał w domu. To po kiego diabła z nim mieszkałaś, chciał zapytać DeMarco, ale się powstrzymał. - Wiem tylko - podjęła - że tym razem zainteresował się Stanami Zjednoczonymi, co mnie zaskoczyło. Jakoś w kwietniu szykował się do wyjazdu i kiedy spytałam, dokąd się wybiera, powiedział: „Do ogródka za chałupą, kochanieńka”. Powiedział, że parę kilometrów stąd jest „kawał cudownie smrodliwego bagienka”, ale nie wyjaśnił, o co mu chodzi. Nigdy nie angażował mnie w to, co robił; byłam tylko jego córką. Weszli do gabinetu Philipa Montgomery’ego, DeMarco poświęcił chwilę na przyjrzenie się fotografiom i plakietkom dokumentującym życie pełne niezwykłych osiągnięć. Kiedy wpatrywał się w zdjęcie Montgomery’ego przyjmującego nagrodę Pulitzera, Janice podeszła do antycznego biurka, wzięła zeszyt w czerwonej okładce i podała mu go. - Muszę przestawić zraszacze w ogrodzie - powiedziała. - Za chwilę wracam. Trzymam pana za słowo i mam nadzieję, że niczego pan nie zabierze. DeMarco pokiwał głową ale już jej nie słuchał. Patrzył w zeszyt. Montgomery pomazał czerwoną okładkę wzorami spirali, gwiazdek i figur geometrycznych, a w rogu widniał nieudolny rysunek zamku i mężczyzny w koronie. Joe usiadł przy biurku i otworzył zeszyt. Na pierwszej stronie widniały tylko trzy słowa napisane wielkimi literami i podkreślone wężykiem: Król na bagnach. Montgomery zapełnił zaledwie dwadzieścia stron krótkimi, w większości zagadkowymi uwagami, nazwiskami i liczbami, nie było ani jednego fragmentu dłuższej narracji. DeMarco znalazł tam jednak dość, by potwierdzić podejrzenia Emmy. Philip Montgomery dowiedział się o sytuacji w hrabstwie Charlton. Może ktoś z tamtejszych mieszkańców napisał do niego list, w którym stwierdzał, że nie trzeba wyjeżdżać do dalekiej Azji, by znaleźć inspirację do tragicznej opowieści o despotyzmie i ucisku. Zapewne Montgomery z początku nie bardzo w to wierzył, lecz zaintrygowany, postanowił wybrać się do południowo-wschodniej Georgii na rekonesans. Z notatek nie wynikało, czy pisarz planował reportaż czy, jak zwykle, powieść. Ale przy jego talencie prawda przebrana za fikcję byłaby jeszcze skuteczniejsza od zwykłej literatury faktu. Gdyby książka została wydrukowana, Taylor byłby skończony. DeMarco doszedł do wniosku, że Montgomery zbierał informacje lepiej od niego. W jego notatkach znalazł fakty, których nawet nie podejrzewał. Niektóre liczby sugerowały, że pisarz zdołał ustalić, ile Taylor zarabiał na podatkach i nielegalnym korzystaniu z bagien Okefenokee. W porównaniu z wielkimi przestępstwami gospodarczymi i skandalami na Wall Street nie były to kwoty przyprawiające o zawrót głowy - zaledwie kilkaset tysięcy dolarów rocznie - ale z drugiej strony, Max Taylor nie potrzebował za dużo, by prowadzić swój tryb życia. W zeszycie znalazła się również notatka, która kompletnie do niczego nie pasowała. Wyglądała tak: $$$$ - Guerrero - Dallas????? Proste sformułowania opowiadały resztę: „feudalny pan”, „policja na prywatnych usługach”, „rządy twardej ręki”. W innym miejscu Montgomery zanotował: Cukiereczki, niech Bóg ma je w opiece. Wspominał o Estepie, o Hattie McCormack i o tuzinie innych, nieznanych Joemu osób. Niestety, nie było żadnej wzmianki o Patricku Donnellym ani niczego, co wskazywałoby, że Montgomery odkrył źródło pierwszych dużych pieniędzy Taylora. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że celem zamachu był Philip Montgomery, bo po zabiciu go pierwszą kulą Estep oddał jeszcze dwa strzały, które wyglądały na przeznaczone dla prezydenta. To, że prezydent został zraniony, uświadomił sobie DeMarco, było celowe. Estep zbyt dobrze strzelał, by trzykrotnie chybić. Ostatni strzał gdy kula przeleciała między nogami Mattisa i trafiła agenta leżącego na prezydencie - pasowała do chorobliwej skłonności Estepa do sadystycznych zabaw. Jak bardzo Estep gustował w takich zabawach, Joe przekonał się w nocy na bagnach. Taylor musiał się dowiedzieć - tak jak dowiedział się o DeMarco - że Montgomery zbiera materiały do książki o Charlton i despotycznej władzy, jaką tam sprawował. Od razu zrozumiał, co mu grozi. Władze stanowe i federalne mogły ignorować skargi biednych mieszkańców hrabstwa, a gdyby wszczęto śledztwo, detektywów i prokuratorów można było przekupić albo zastraszyć - nikt jednak nie przekupiłby ani nie zastraszył Philipa Montgomery’ego, autora bestsellerów i bliskiego przyjaciela prezydenta. Taylor zdawał sobie również sprawę, że gdyby zabił Montgomery’ego, policja mogłaby się zastanawiać, czy motywem morderstwa nie było przypadkiem to, o czym autor właśnie pisał. Postanowił więc zrobić coś nieprawdopodobnie zuchwałego: upozorował wszystko tak, by wydawało się, że Montgomery zginął przypadkowo w czasie zamachu na prezydenta. Wielką pomocą w realizacji tego planu okazał się, oprócz Estepa, Billy Mattis. Taylor mógł go zmusić do przekazania informacji o prezydenckiej obstawie, a zarazem miał idealnego kozła ofiarnego, na którego można by zrzucić winę za zamach. DeMarco zastanawiał się, na ile wpływ Taylora na Billy’ego wiązał się z groźbami, a na ile wynikał z pokrewieństwa. Tak czy inaczej, wiedział już prawie wszystko. Pozostawało ustalić, co łączyło Taylora z Patrickiem Donnellym. Rozdział 42 - Miałaś rację - powiedział DeMarco do słuchawki. - Montgomery rozpracowywał Taylora. Facet był cholernie dobry w zbieraniu informacji. - Ale nie znalazłeś w jego notatkach nic, co łączyłoby Taylora z Donnellym? - spytała Emma. - Nie. Była tam jedna dziwna... Poczekaj chwilę. Zapraszają mnie na pokład samolotu. Muszę lecieć. - Zacząłeś coś mówić - przypomniała mu. - O czymś dziwnym. - A, tak - odparł. Dziwna notatka, która do niczego mi nie pasowała. Kilka znaków dolara, potem nazwisko Guerrero i Dallas, a na końcu znaki zapytania. Nie mam pojęcia, jak to się wiąże z Taylorem. Muszę kończyć. Nie chcę się spóźnić na samolot. - Dallas? - Emma milczała chwilę, a potem powiedziała: - O Chryste! - Co? - spytał DeMarco zniecierpliwiony. Cholera, jeśli spóźni się na samolot, będzie musiał tkwić na lotnisku jeszcze przez trzy godziny. - Joe, kiedy Taylor i Donnelly się wzbogacili? - Na początku sześćdziesiątego czwartego. Co to ma wspólnego... - A co się stało rok wcześniej? W listopadzie sześćdziesiątego trzeciego? Joe zastanawiał się chwilę, a potem odparł: - No nie, daj spokój, Emmo. Kennedy? Chyba żartujesz. - Przebukuj lot. Neil i ja spotkamy się z tobą w Dallas. Rozdział 43 Mahoney miał migrenę. Zasłony były zaciągnięte, a wszystkie lampy zgaszone. W słabym świetle wpadającym z korytarza DeMarco widział tylko sylwetkę przewodniczącego, ale nie wyraz twarzy. Nie musiał jednak widzieć jego miny, żeby wiedzieć, że szef nie jest zadowolony. - Więc w ogóle nie chodziło im o prezydenta? - powiedział Mahoney. - Właśnie - potwierdził Joe. - Ale nie masz dowodów, że zamordowali Montgomery’ego, tak jak wtedy, gdy myślałeś, że chodziło o prezydenta. - Nie - przyznał DeMarco. - Ale wszystko pasuje, a do tego znaleźliśmy cholernie dobry motyw. - Hm - mruknął Mahoney. - I wszyscy, którzy maczali w tym palce, nie żyją? Estep, Mattis, Taylor, wszyscy? I Harold Edwards, i John Palmeri, i Morgan, i Jillian Mattis. Wielu ludzi straciło życie, a DeMarco sam zabił dwóch z nich. - Tak. Wszyscy oprócz Donnelly’ego, a nie sądzę... - A związki Taylora z Donnellym? Tego też nie możesz udowodnić? - Nie ma jak odpowiedział DeMarco. - Są tylko dwa raporty z wypadku samochodowego sprzed czterdziestu lat. - Jeśli Donnelly i Taylor rzeczywiście to wszystko zatuszowali... Mój Boże. - Nie mamy żadnych dowodów. Tylko zbieżność czasową i przeczucie Emmy. - I Montgomery’ego. DeMarco pokręcił głową. - Teksas to ślepa uliczka, szefie. - Niech to wszyscy diabli! - Mahoney odłożył torbę z lodem, którą przykładał do czoła, i sięgnął po butelkę burbona stojącą na biurku. Nigdy nie przyszło mu na myśl, że burbon może potęgować ból głowy; ale gdyby na to wpadł, i tak by się napił. - Żal mi Mattisa - powiedział DeMarco, gdy Mahoney nalewał sobie drinka. - Od samego początku był ofiarą. - Pieprzę Mattisa - mruknął Mahoney. - Miał obowiązek ochraniać prezydenta i nie wywiązał się z niego. - To nie prezydent był celem - odparł Joe. - A Billy bał się o matkę. Gdyby pan widział Morgana, zrozumiałby pan, dlaczego. - I tak go pieprzę - burknął Mahoney. Siedział chwilę ponury, a potem znów się odezwał: - Wiesz, dlaczego chciałem dorwać Donnelly’ego, Joe? DeMarco wzruszył ramionami. - Uznałem, że ma na pana haka. - Nie. Pamiętasz Marge Carter i to, co się z nią stało pięć lat temu? - Tak. Margaret Carter zasiadała w Kongresie z ramienia republikanów stanu Missisipi. Choć należała do partii opozycyjnej, Mahoney lubił ją i umiał z nią współpracować. Pięć lat temu w jednym z brukowców ukazał się artykuł z serią gruboziarnistych, wykonanych z dużej odległości zdjęć. Przedstawiały Marge Carter, kobietę zamężną, z kochankiem, dżentelmenem o ciemnym kolorze skóry. Straciła mandat i męża, któremu, choć był skończonym dupkiem, przyznano prawo opieki nad ich dwojgiem dzieci. - Te zdjęcia zostały zrobione przez agentów pracujących dla Donnelly’ego. Wiem to na pewno. Donnelly wkurzył się, bo Marge zgłosiła w komisji wniosek o obcięcie mu budżetu. Skurwiel wściekł się na nią z powodu marnych paru groszy i wykorzystał swoją agencję, żeby ją zniszczyć. A DeMarco myślał, że nienawiść przewodniczącego do Donnelly’ego ma charakter osobisty. Facet wciąż go zaskakiwał. - Nadal możemy pójść z tym do dziennikarzy - powiedział. - Mamy dość materiałów, żeby zainteresować sprawą redakcję Sześćdziesięciu minut, a potem FBI będzie zmuszona wszcząć śledztwo przeciw Donnelly’emu. Mahoney pokręcił głową. - Upublicznienie tej afery zaszkodziłoby interesom państwa. - O czym pan mówi? - Jak zwrócisz się z tym do Sześćdziesięciu minut, wszyscy uznają Donnelly’ego za winnego, ale... - Bo jest winny. Możliwe, że nie był bezpośrednio zaangażowany w przygotowanie zamachu, ale potem robił wszystko, żeby ukręcić sprawie łeb. - Wiem, ale to, co mamy, nie wystarczy, żeby posłać go za kratki, więc po emisji Sześćdziesięciu minut Kongres będzie musiał powołać cholerną komisję śledczą. Przez następne dwa lata mielibyśmy pieprzone przesłuchania, a przy okazji dostałoby się Secret Service, FBI i Departamentowi Bezpieczeństwa Krajowego. - I dobrze, powinni dostać po łapach. - Nie, Joe. Nie urzędnicy, nie agenci, nie ludzie, którzy uczciwie wykonują swoją robotę. Tacy skurwiele jak Donnelly, Simon Wall i Kevin Collier zasługują na karę, ale nie ci ludzie. Mahoney, przyjaciel szarych obywateli, pomyślał Joe. Przewodniczący znowu go zaskoczył. - Gdyby to trafiło do opinii publicznej - podjął Mahoney - cały ten cholerny bajzel: agenci Secret Service w zmowie z zamachowcami, wysiłki Donnelly’ego, żeby to zatuszować, fakt, że FBI zrzuciło winę na nie tego faceta, co trzeba... Chyba sam rozumiesz... Jasne, Donnelly wyleciałby ze stołka z wielkim hukiem, ale zmarnowalibyśmy mnóstwo czasu na bezsensowne lustracje i kontrole całej Secret Service. Nie, żadnych mediów. Skoro nie mogę wsadzić Donnelly’ego do pierdla, to chcę po prostu wywalić go z roboty. I właśnie to doradzę prezydentowi. - Myśli pan, że się zgodzi? - O, tak. Wyjaśnię mu to. Będę mówił bardzo powoli. Zresztą prezydent też nie chciałby tego upubliczniać. - Dlaczego? Zabili jego przyjaciela. Próby nadążenia za tokiem myśli Johna Mahoneya przypominały jazdę serpentyną w środku nocy przy zgaszonych światłach. - Joe, zastanów się. Prezydent sporo zyskał na tym cyrku. Dla faceta, który uchylił się od służby wojskowej, postrzelenie w zamachu jest jak rana odniesiona w boju. Kurczę, on wciąż nosi rękę na temblaku, chociaż jego lekarz zapewnił mnie, że wystarczyłby zwykły bandaż! Nie, prezydent nie chce, żeby wyszło na jaw, że to nie on był celem zamachu. Jego notowania w sondażach skoczyły o dwadzieścia punktów. - Zatarł dłonie niczym tłusty siwowłosy pająk snujący sieć. - Tak, prezydent wyrzuci Donnelly’ego i wtedy zaczną się prawdziwe kłopoty. - Dlaczego? - Bez stanowiska, za którym mógłby się schować, bez dostępu do rządowych prawników Mały Pat zacznie mieć różne problemy prawne. Staruszki będą się nieszczęśliwie przewracać na posadzkach jego firmy. Puknie w samochód z rodzinką, której kręgosłupy będą kruche jak skorupki jajek. Byłe agentki zaczną wytaczać mu sprawy o molestowanie seksualne, o dyskryminację rasową i o każde cholerne nadużycie, jakie uda mi się wymyślić. Skurwysyn spędzi resztę życia na sali sądowej i straci ostatni grosz. - John Mahoney nie był człowiekiem, którego chciałoby się mieć za wroga. - Ale nic nie zaboli go bardziej niż strata roboty. Bez pracy ten dupek jest nikim. Ta praca go określa, jest jego życiem. Właśnie dlatego nie przeszedł na emeryturę, chociaż ma mnóstwo forsy. Uwielbia pokazywać się w otoczeniu swoich agentów, spotykać z prezydentem, podstawiać tyłek do całowania lokalnym gliniarzom, ilekroć przyjedzie z wizytą do ich miasta. A po jedenastym września złapał nowy wiatr w żagle i inwigiluje każdego nieszczęśnika, który ma akurat arabskie nazwisko. Jeśli straci tę pracę, będzie tylko zwykłym kurduplowatym staruchem w kolejce do aptecznego okienka. Kto wie - zauważył optymistycznie - może nawet popełni samobójstwo. - Zapalił lampkę na biurku. Wyglądał okropnie, wyglądał na swój wiek. - Więc spotkaj się z nim dzisiaj, Joe. Powiedz mu, co na niego mamy. Upiększaj, ile chcesz. Tylko dopilnuj, żeby zrozumiał, że siedzi po uszy w gównie. - Może po tej rozmowie sam złoży dymisję. - Nie, nie zrobi tego. Ale kiedy odbierze telefon od prezydenta, odejdzie bez szemrania. - Jest pan pewien? - To słaby człowiek, Joe. Udowodnił to w sześćdziesiątym trzecim w Teksasie. Potwierdzają to jego działania sprzed i po zamachu. Wyłożysz mu kawę na ławę, zacznie się tym zadręczać i kiedy prezydent zaproponuje mu emeryturę, ustąpi. Mahoney otworzył szufladę i zaczął w niej szperać. - Cholera, skończyły mi się cygara. Nic dziwnego, że łeb tak mi pęka. Rozdział 44 DeMarco i Emma siedzieli w barze Cztery Pory Roku w Georgetown i sączyli kobaltowobłękitne martini. Przyszli tu, bo Emmie podobał się pianista. Twierdziła, że ma głos jak Tony Bennett. - Jesteś pewna, że chcesz być przy tej rozmowie? - zapytał Joe. - Jeśli facet dowie się, kim jesteś, może ci wywrócić życie do góry nogami. - Niech spróbuje - odparła. - Nie mam nic do ukrycia. - A potem powiedziała coś, co sprawiło, że DeMarco zakrztusił się drinkiem: - Moje życie jest otwartą księgą. Do baru wszedł Donnelly w towarzystwie czterech agentów, którzy byli wyżsi od swojego szefa o co najmniej dwie głowy. Donnelly, pomyślał DeMarco, uwielbia podróżować w towarzystwie ochroniarzy, jakby był gwiazdorem rocka, który potrzebuje goryli do odpędzania namolnych łowców autografów. Zobaczył Emmę i Joego i wskazał ich palcem. Agenci popatrzyli na nich z ukosa, a potem rozdzielili się, zabezpieczając salę. Bez drinków, z ponurymi minami i słuchawkami w uszach wyróżniali się wśród klientów baru jak kaktusy w tropikalnej dżungli. Donnelly podszedł do DeMarca. - A to kto? - burknął, wskazując Emmę. - To... - Jestem Emma - powiedziała, uśmiechając się promiennie. - A teraz siadaj, gnoju. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, kobieto, z kim masz do czynienia. Jestem szefem Secret Service. Mogę... - Przepraszam na chwilę. Emma wstała, podeszła do pianisty, zamieniła z nim kilka słów i wrzuciła mu do puszki z napiwkami gruby bank not. Donnelly, zbity z tropu dziwną sytuacją, usiadł. Gdy Emma wróciła do stolika, pianista zaczął grać As Time Goes By. - Uwielbiam tę piosenkę - powiedziała, zajmując miejsce. - A teraz porozmawiajmy o tobie, kurduplu. - Żądam okazania dowodu tożsamości, ty suko warknął Donnelly. Natych... - W 1963 roku powiedziała Emma - miałeś dwadzieścia pięć lat i pracowałeś w terenowej placówce Secret Service w Los Angeles. Dwudziestego trzeciego listopada tego roku oddelegowano cię do Dallas do pomocy w śledztwie nad zamachem na Kennedy’ego. Nie poleciałeś samolotem, słyszałam, że nie lubisz latać, tylko pojechałeś służbowym samochodem. - I co z tego? - Donnelly wciąż był wściekły, ale w jego głosie pojawił się ton niepewności. - W Odessie samochód się zepsuł, więc skontaktowałeś się z teksaską drogówką i poprosiłeś, żeby przysłali po ciebie radiowóz. Człowiekiem, który podwiózł cię do Dallas, był młody funkcjonariusz Maxwell Taylor. Donnelly wciągnął gwałtownie powietrze. Chciał coś powiedzieć, ale Emma nie dała mu dojść do głosu. - Na autostradzie numer 20, pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Abilene i trzysta kilometrów od Dallas, natknęliście się z Maxwellem Taylorem na wypadek samochodowy. Wóz prowadzony przez niejakiego Ivana Antonia Guerrera dachował. Maska samochodu była poważnie uszkodzona, a na poboczu leżał martwy jeleń. Pan Guerrero też nie żył. Przypomina pan sobie ten incydent, panie Donnelly? - Co to ma, do cholery... - Zimą 1964 zarówno pan, jak i Maxwell Taylor staliście się nagle bardzo bogaci. Taylor zrezygnował z pracy trzy tygodnie po tym, jak znaleźliście rozbity samochód Guerrera. - Dostałem spadek... - zaczął Donnelly. - Ivan Antonio Guerrero był Kubańczykiem - przerwała mu Emma - i nie ma żadnych dokumentów, które wyjaśniałyby jego pobyt w Teksasie w listopadzie sześćdziesiątego trzeciego roku. Ale zastanawia mnie, panie Donnelly, do jakich wniosków doszłaby Komisja Warrena, gdyby otrzymała informację, że w samochodzie pana Guerrera były cztery miliony dolarów w gotówce? - Cztery miliony? O czym pani, do cholery, mówi? - Donnelly próbował udawać, że nie ma o niczym pojęcia, ale był zbyt zdenerwowany, aby Emma i DeMarco dali się nabrać. - Owszem. Cztery miliony. W 1964 roku odrodził się pan finansowo, panie Donnelly. Zapłacił pan podatek od dwóch milionów dolarów, twierdząc, że dostał pan te pieniądze w spadku. Rozumiem, że czuł pan przymus wymyślenia bajeczki, która tłumaczyłaby pana nagłe bogactwo. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie Maxwell Taylor zaczął skupować ziemię w hrabstwie Charlton, ale w odróżnieniu od pana nie podał źródła swojego kapitału w zeznaniu podatkowym. Wykonałam więc proste działanie matematyczne, panie Donnelly. Pomnożyłam dwa miliony pańskiego fikcyjnego spadku przez dwa i zakładając, że podzieliliście się po połowie, wywnioskowałam, że w samochodzie Guerrera znaleźliście cztery miliony. Grubemu Neilowi nie udało się znaleźć związku łączącego Taylora z Donnellym, ale dowiedział się, że w sześćdziesiątym trzecim roku Taylor pracował w teksaskiej drogówce. Kiedy Emma usłyszała o dziwnej notatce w zeszycie Montgomery’ego, przyszło jej na myśl, że agent Secret Service z Los Angeles mógł zostać oddelegowany w sześćdziesiątym trzecim do Dallas, żeby pomóc w badaniu sprawy zamachu na Kennedyego. Emma, Neil i DeMarco spędzili w Teksasie cztery dni na przeglądaniu starych dokumentów. Uciekali się do próśb, gróźb i podstępów, żeby zyskać dostęp do tych akt. Wreszcie znaleźli to, czego szukali: udokumentowany związek Taylora z Donnellym. Dwudziestego trzeciego listopada funkcjonariusz teksaskiej drogówki Maxwell Taylor podwiózł młodego agenta Secret Service Patricka Donnelly’ego z Odessy do Dallas. Ten prosty fakt nigdy nie zostałby odnotowany, gdyby Taylor nie zgłosił wypadku Guerrera. Dlaczego zgłosił ten wypadek, nie było jasne. W notatkach Montgomery’ego nie pojawiło się nazwisko Patricka Donnelly’ego, ale Emma uznała, że pisarz próbował odkryć źródło bogactwa Taylora i w tym celu prześledził jego życiorys aż do czasów służby w teksaskiej policji. Czy to na podstawie raportu, który odkryli Emma i Neil, czy też z rozmów z dawnymi znajomymi Taylora Montgomery dowiedział się, że Taylor porzucił służbę trzy tygodnie po zgłoszeniu wypadku drogowego z udziałem obywatela Kuby. Gdyby pisarz odnalazł ten sam raport co Emma, ten, który wspominał o agencie Secret Service podróżującym z Taylorem, kiedy znaleźli ciało Guerrera, pewnie doszedłby do tego samego wniosku: że agent znalazł się wtedy w Teksasie z powodu zamachu na Kennedy’ego. To, że Guerrero miał przy sobie gotówkę, a Taylor i Donnelly, którzy przez całe życie klepali biedę, stojąc nad martwym ciałem na zakurzonej teksaskiej autostradzie, postanowili podzielić się pieniędzmi i nikomu o tym nie mówić - było czystą spekulacją. Ale wydawało się sensowne zarówno Emmie, jak i Montgomery’emu. - Kim był Ivan Guerrero? - spytała Emma Donnelly’ego. - Drugim zamachowcem uciekającym z pieniędzmi, które mu zapłacono, czy tylko kurierem, który wiózł pieniądze dla Oswalda i jego wspólników? A może nie miał nic wspólnego z zamachem na Kennedy’ego? - Oswald działał na własną rękę - wymamrotał Donnelly. Cała wojowniczość wyciekła z niego niczym powietrze z przekłutej opony. - Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy. Przez pańską chciwość. - Wychodzę - oświadczył Donnelly. - To wszystko bzdury, niczego nie możecie mi udowodnić. - Nie wykonał jednak żadnego ruchu, żeby wstać z krzesła. - Mogę udowodnić, że w 1964 roku miał pan dużą sumę niewyjaśnionego dochodu - powiedziała Emma. - Odziedziczyłem te pieniądze, do cholery. - Po kim, panie Donnelly? Zresztą nieważne, niech FBI zada panu to pytanie. - FBI o nic nie będzie mnie pytać - odparł. - Jestem szefem... - Ale najważniejsze, że na podstawie raportu policyjnego z sześćdziesiątego trzeciego mogę udowodnić, że znał pan Maksa Taylora. - Emma pochyliła się przez stolik i jej twarz znalazła się tuż przy twarzy Donnelly’ego. - To mogę udowodnić, ty wypierdku. - Spotkaliśmy się raz. To jeszcze nie znaczy... - Przydzielił pan Mattisa do obstawy prezydenta na rozkaz Taylora - ciągnęła Emma. - Może nie wiedział pan, że Taylor planował zamach na prezydenta, ale potem zrobił pan wszystko, żeby przeszkodzić w śledztwie. Dlaczego? Bo Taylor pana szantażował, groził, że ujawni, co zrobiliście w listopadzie sześćdziesiątego trzeciego roku. A ujawnienie pana związków z Maxwellem Taylorem było ostatnią rzeczą, jakiej pan pragnął. - Niczego nie możecie mi udowodnić - powtórzył Donnelly. I miał rację. Nie mogli. Nie było dowodów, że Taylor i Donnelly kiedykolwiek się kontaktowali; obaj mężczyźni byli na to zbyt ostrożni. Nigdy nie udałoby się udowodnić, że Donnelly i Taylor znaleźli w samochodzie Guerrera dużą sumę pieniędzy. Nie mogli nawet wykorzystać urzędu skarbowego, żeby przycisnąć Donnelly’ego do muru; zapłacił przecież podatek, choć źródło jego dochodu pozostało zagadką. - Dowody są dla sędziów - powiedziała Emma - ale dziennikarze nie potrzebują ich, żeby zamienić pańskie życie w piekło. Seria podejrzanych zbiegów okoliczności i mocne poszlaki w zupełności wystarczą, żeby Stone Phillips przedstawił pana jako wspólnika w kradzieży, morderstwie i organizacji zamachu, chociaż co drugie zdanie będzie powtarzał, że nie jest pan oficjalnym podejrzanym. I FBI będzie musiało przyjrzeć się temu dokładniej. Kto wie, jakie dowody znajdą w domu Taylora? A pana przyjaciele z Kongresu zaproszą pana na serię transmitowanych przez telewizję przesłuchań. Będzie pan musiał wytłumaczyć, dlaczego kłamał, twierdząc, że agenci Secret Service przeszli po zamachu testy na wykrywaczu kłamstw, i dlaczego nie prześledził pan powiązań między Billym Mattisem i Dale’em Estepem. Ludzie będą się dopytywać, co łączyło pana z szaleńcem z Georgii i jaką rolę odegrał pan w zamachu na człowieka, którego życie przysiągł pan chronić. Mahoney powiedział DeMarcowi, żeby nie mówił Donnelly’emu, że prawdziwym celem zamachu był Philip Montgomery. Współudział w zabójstwie pisarza to jedno, ale zamach na prezydenta to zupełnie co innego. Twarz Donnelly’ego przybrała barwę popiołu. Joe podejrzewał, że facet jest o jedno uderzenie serca od zawału. - Nie. - Donnelly wstał z krzesła na drżących nogach. - Nie - powtórzył głośniej. - Nie możecie mnie tknąć. Nikt nie może mnie tknąć. Jestem szefem Secret Service. Odszedł - najpierw wolno, próbując zachować godność, ale po chwili szedł już tak szybko, jak tylko pozwalały jego krótkie nóżki. Ochroniarze musieli biec, żeby go dogonić. - Niezły ubaw powiedziała Emma. Rozdział 45 Przewodniczący maltretował gołębia. Razem z DeMarkiem siedzieli na schodach Kapitolu i spoglądali na zachód, w stronę obelisku Waszyngtona. Niebo było bezchmurne, a lekki wietrzyk sprawiał, że flagi wokół monumentu łopotały malowniczo. Mahoney, który kupił od ulicznego sprzedawcy torebkę łuskanych orzeszków, upuścił jednego zaledwie kilka centymetrów od swojej wielgachnej stopy. Parę metrów dalej stał gołąb - jego ogon wyglądał, jakby wpadł pod kosiarkę. Gołąb podreptał w stronę orzeszka, zatrzymał się, cofnął i podszedł znowu. Był istnym studium niezdecydowania, jego ptasi móżdżek starał się rozstrzygnąć, czy pojedynczy orzeszek wart jest ryzyka rozdeptania przez olbrzymie białowłose zwierzę, które pachnie fermentowanym zbożem. - Naprawdę wybrał się pan na uroczyste pożegnanie? - zapytał DeMarco. - Jasne, że tak. I jeszcze zaciągnąłem tam Andy’ego Banksa. - Generał dał się namówić? - Tak. Musiałem mu wszystko wyjaśnić, upewnić się, że rozumie, dlaczego robimy to, co robimy, i dlaczego powinien trzymać gębę na kłódkę. Na początku wcale mu się to nie podobało, ale szybko doszedł do wniosku, że mam rację i że lepiej mieć mnie i prezydenta po swojej stronie. Muszę przyznać, że to naprawdę dobry facet. Cieszę się, że ma tę robotę. W każdym razie, miałem niezły ubaw na tej uroczystości. Nie przepuściłbym jej za żadne skarby. Mały kutas był tak popularny, że zjawiło się tylko ze dwadzieścia osób; pewnie szefowie zmusili sekretarki, żeby przyszły. A najpiękniejsze było, że ceremonia odbyła się w sali na trzysta osób. Ktoś chytrze to wymyślił. - Po co ta uroczystość, skoro został wywalony? - Bo inaczej dziwnie by to wyglądało. Dziennikarze mogliby się dopytywać, dlaczego ktoś na tak wysokim stanowisku nie dostał odpowiedniej odprawy. Mahoney upuścił następnego orzeszka, kusząc gołębia podwójnie. Gołąb zatrzepotał szaleńczo skrzydłami w akcie ptasiego protestu przeciw okrucieństwu przewodniczącego. Prezydent wszedł na podium, powiedział trzy zdania, a potem wręczył Donnelly’emu spinkę, tani zegarek i małą mosiężną plakietkę podobną do tych, które daje się listonoszom do roznoszenia poczty. Z łapska Mahoneya wymsknął się trzeci orzeszek. Gołąb dostał teraz kompletnego bzika; skakał w tę i z powrotem na swoich ptasich nóżkach - do orzeszków, od orzeszków i znów do orzeszków. Mahoney pozostał obojętny na jego mękę. - Banks przez cały czas gromił Donnelly’ego wzrokiem, jakby próbował wypalić mu oczami skórę. Ale ja nie. Podszedłem do niego, kiedy inni jedli ten gówniany torcik, który mu fundnęliśmy. Stał sam jak palec i wyglądał, jakby dostał ataku serca. Pochyliłem się i powiedziałem: „To za Marge Carter, ty mały wyjebku”. I wiesz, co on na to? Pyta: „Za kogo?” O mało go nie walnąłem. Gołąb, jak opierzony krab, podkradał się teraz bokiem do kupki orzeszków, najwyraźniej myśląc, że w ten sposób jest niewidzialny. Wszedł właśnie w cień rzucany przez wielkiego potwora, orzeszki były już tuż-tuż. - A na sam koniec, kiedy ludzie zbierali się już do wyjścia, do przodu przepchnęła się kobieta i wydarła się na niego przed wszystkimi dziennikarzami: „Ty gnido, powiem im, co mi zrobiłeś!” Oczywiście Donnelly nie miał zielonego pojęcia, o co babie chodzi. Bo niby skąd, nigdy wcześniej nie widział jej na oczy. Ale dziennikarze natychmiast ją obiegli. - Co to za kobieta? - zapytał DeMarco. - Początek sądowych kłopotów Donnelly’ego - odparł Mahoney, puszczając do niego oko. Potem wybuchnął śmiechem i radośnie klepnął się ręką po kolanie. Gołąb wystrzelił w powietrze, jakby miał w kuprze rakietę. Jego postrzępione pióra o mało nie uderzyły Mahoneya w podbródek. - Jezu! - krzyknął. - Co za narwany gołąb. Co mu, do cholery, odbiło? - Czyli biedny Edwards zapisze się w historii jako szalony zamachowiec i nikt nigdy się nie dowie, co mogło wiązać śmierć Kennedy’ego z martwym Kubańczykiem - zauważył DeMarco. Mahoney machnął ręką, zbywając ten mały problem. - Wczoraj wieczorem napisałem memorandum. Każę umieścić je w archiwum z adnotacją, żeby je otworzyć za pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Ale ludzie będą mieli miny, jak je przeczytają! Szkoda, że nie doczekam, żeby to zobaczyć. Znając jego szczęście, pomyślał Joe, pewnie doczeka. Mahoney wstał i otrzepał spodnie. Muszę iść. Mam dziś rocznicę, mówiłem ci? - Nie. - Mary Pat i ja jesteśmy małżeństwem od prawie czterdziestu lat. Uwierzyłbyś? DeMarco postanowił zachować milczenie. - A co z tobą, Joe? Jakie plany ma młody przystojny facet na piątkowy wieczór? - Umówiłem się ze znajomą. Pracuje w Departamencie Leśnictwa. - I bardzo dobrze. Najwyższy czas, żebyś zaczął znowu spotykać się z kobietami. Upij się, weź ją do łóżka, zabaw się trochę. - Szczerze mówiąc, chcę, żeby pomogła mi wybrać meble - powiedział DeMarco. Podziękowania Jestem głęboko zobowiązany wielu ludziom za ich pomoc w wydaniu tej powieści. W Gernert Company Mattowi Williamsowi za trudy pracy nad wszystkimi umowami, Tracy Howell za to, że tak kompetentnie zajęła się prawami do wydań zagranicznych, oraz Karen Rudnicki za pomoc i cierpliwość, z jaką przyjmowała moje telefony i pytania. Chcę podziękować Abnerowi Steinowi, Andrew Nurnbergowi i ich współpracownikom za to, że książka ukaże się w tak wielu krajach. Moi europejscy sprzymierzeńcy! Mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam was wszystkich osobiście i podziękuję wam, jak należy. W Doubleday redaktor Stacy Creamer za ulepszenie pierwotnego tekstu, a w szczególności za zwrot akcji, który dodała w końcówce. Również Karli Eoffza wspaniałą pracę, jaką wykonała, tropiąc literówki, błędy ortograficzne i niepoprawne sformułowania, i Tracy Zupancis za pomoc okazaną nowicjuszowi. Osobą, której jestem najbardziej wdzięczny, jest mój agent, David Gernert. Dziękuję za to, że zgodził się reprezentować nowego autora, za bezgraniczny entuzjazm, za czas, który mi poświęcił przy poprawianiu maszynopisu, oraz za fenomenalną umiejętność przekonania innych, że jest to powieść warta publikacji. Davidzie, dzięki tobie robię teraz to, czego zawsze pragnąłem.